M.P. Rawinis Krwawa zemsta Saga rodu z Lipowej 30 Odbicie Anny de Berg Siedzieli w gospodzie Pod Jeleniem i omawiali szczegółowy plan akcji. - Najleps...
6 downloads
21 Views
391KB Size
M.P. Rawinis
Krwawa zemsta Saga rodu z Lipowej 30
Odbicie Anny de Berg Siedzieli w gospodzie Pod Jeleniem i omawiali szczegółowy plan akcji. Najlepszy będzie habit - radził Dominik. - Przebierzesz się, bo lepiej żeby cię nikt nie rozpoznał przed czasem. To będzie niby mój poczet. Pojedziemy jakby w gościnę, zabierzemy panią Annę. To rzeczywiście proste. - Habit? - zmarszczył brwi Marcin. - Żeby cię nikt nie rozpoznał. Habit dobrze cię ukryje. Mam nawet jakiś w Potoku. Wezmę z ośmiu czy dziesięciu ludzi i pojedziemy. Jeśli pan Parys wyjechał, nikt nas nie zatrzyma. - Tylko nic nie gadaj matce - przypomniał Marcin, bo Dominik był znany z tego, że ze wszystkiego opowiada się pani Marinie niczym księdzu na spowiedzi. - Nie martw się - zapewnił ten z uśmiechem. - Powiem jej, ale dopiero po naszym powrocie. Anna de Berg długo była oszołomiona i nie mogła uwierzyć w niespodziewaną odmianę losu. Nawet gdy już Wachelka osobiście obmyła ją w balii, pomogła założyć szaty, pozwoliła najeść się do syta. Siedziała właśnie przy stole i jadła, gdy znowu zajrzał pan Parys. Obrzucił żonę uważnym spojrzeniem, ale nic nie powiedział. Rozkazał za to Wachelce, by po posiłku zaprowadziła panią do mieszkalnej izby. Anna de Berg usiadła na skraju łoża, oszołomiona, cały czas czując ogromny, głośny szum w uszach. Wszystko to było takie niespodziewane, takie nieoczekiwane, takie wielkie i mocne, że czuła niemoc w nogach i bała się wstać, żeby nie okazało się, że kolana nie wytrzymają obciążenia i się załamią. Wachelka stała naprzeciw z wyczekującą miną. - Co rozkażecie? - zapytała. - Co rozkażecie, pani? To wszystko z trudem docierało do Anny de Berg. Pani? Znowu pani? Czy to znaczy, że rzeczywiście na powrót jest panią na tym zamku, gdzie była dopiero co ostatnim popychadłem, sługą, gorszą i nędzniejszą od zwierzęcia? Jak to możliwe? A może to tylko sen? - Co rozkażecie? - powtórzyła Wachelka. - Czym mogę wam usłużyć? Pewnie wielce jesteście na mnie zagniewana, ale nie mogłam, sami to wiecie, nie mogłam postępować inaczej. Pan surowo przykazał, co i jak ma być z wami. On jest przecież tu panem nas wszystkich, ja nie mogłam, nie śmiałam sprzeciwić mu się ani na najmniejszą chwilę... Pani Anna słuchała nieuważnie. Nadal siedziała skulona, płakała bezgłośnie. - Różaniec - odezwała się po chwili. - Przynieś mi różaniec.
Wachelka wybiegła za drzwi, modląc się w duchu, żeby pani nie pamiętała jej razów i szturchańców. Przecież wszystko robiła z woli pana, nie dokuczała pani samowolnie. Wypełniała tylko jego polecenia. Pan Parys stał za drzwiami. - Jak ona? - zapytał ze zmarszczonymi brwiami. - Płacze - odpowiedziała Wachelka. - Chce się modlić, posłała mnie po różaniec. - Płacze? - zdziwił się. - Chce się modlić? Wachelka zdobyła się na odwagę. - Panie - poprosiła. - Czy wstawicie się za mną u pani? Boję się, że ona myśli, że ją źle traktowałam w kuchni. A przecież ja nic złego nie chciałam, tylko postępowałam wedle waszych rozkazów... Pan Parys machnął ręką. - Idź po różaniec. Sam nie wszedł do izby żony i czekał, aż Wachelka przybiegnie z żądanym przedmiotem w ręku. - Idę spać - oznajmił. - Jutro ruszamy przed świtem. A ty pamiętaj, co powiedziałem. Masz ją znowu traktować jak panią. Pani Anna zasnęła na łożu, ubrana, w ciżmach na nogach. Płakała i tak wreszcie zasnęła. Kiedy Wachelka weszła do izby z różańcem, pani Anna już leżała. Wachelka zbliżyła się i przykryła ją futrzaną narzutą, bo w nieopalonej izbie było zimno. Pani spała, a jej oddech był głęboki, równy, na twarz zawitał dawno nie widziany wyraz niepewnego jeszcze uśmiechu. Wachelka pomyślała, że jutro rano pani się obudzi i może przypomni sobie to wszystko, czego doświadczyła w ostatnim czasie. Nie były to wesołe myśli, ale trzeba było się do tego przygotować. Parys ruszył w kilkanaście koni, a za nim pociągnął wóz, wyładowany namiotem i sprzętem obozowym. Stukot kopyt na pomoście długo rozlegał się w ciemnościach, zanim jeszcze nastał świt. Nikt nie widział, jak ujechawszy małą część drogi, pan Parys zszedł z konia, a z pomostu zsunął się do przygotowanej łodzi. Była mgła i nawet z bliskiej odległości nikt tego nie mógłby zobaczyć. Jego ludzie pojechali dalej, zgodnie z poleceniami, jakie im wydał. Dominik z Potoka, mając u boku wysokiego człowieka w mnisim habicie, stał u początku pomostu, co nad rozlewiskami Liswarty wiódł do Krzepic. Właśnie doniesiono, że z zamku wyjechał długi ciąg zbrojnych i jeden wóz dobrze opatrzony. Dominik uśmiechnął się do ciotecznego brata. - No, widzisz? - zapytał z zadowolonym uśmiechem. - Wszystko układa się po naszej myśli. Zakonnik skinął głową.
- Jedźmy już - ponaglał. - Jeszcze nie - sprzeciwił się Dominik. - We mgle głos bardzo niesie. Tamci mogą usłyszeć końskie kopyta i posłać kogoś, żeby zawrócił i sprawdził, co się dzieje i kto jedzie w tak dużej liczbie. Odczekajmy kilka pacierzy. Ukryty w łodzi zakotwiczonej pod pomostem, w połowie drogi między zamkiem i miastem, pan Parys zacierał ręce, usiłując trochę się rozgrzać. Zmarzł od tego długiego czekania. Ale na szczęście to już był koniec, bo pachołek, którego posłano boso pomostem ku zamkowi, wrócił z wiadomością, że zaraz po ich wyjeździe duży zbrojny orszak wjechał do zamku przez nikogo nie zatrzymywany. Oczekujący pod pomostem widzieli go zresztą także z niewielkiej odległości. - No tak - mruknął Parys bez zdziwienia. - Mogłem się domyślić, że właśnie Dominika z Potoka weźmie sobie do pomocy Lipowski. Przecież to jego cioteczny brat. Odwrócił się do Boguty. - Pamiętaj, co rozkazałem. Tylko do Lipowskiego mam sprawę. Innych przepędzić i nikomu nie robić krzywdy. Anna de Berg obudziła się ze świtem, jak była przyzwyczajona w ostatnich miesiącach. W głowie miała szum. Zerwała się, chciała biec do roboty, rozpalać ogień, stawiać na nim sagany i garnki, nosić drwa i wodę. Zdziwiona zobaczyła, że jest w izbie mieszkalnej, że płonie tu ogień w kominie i znowu pomyślała, że to chyba sen. Ale to nie był sen. Znowu była panią na Krzepicach. I to niepodzielną panią, bo mąż wyjechał w daleką drogę z gromadą swoich towarzyszy i pachołków. Nie dowierzając jeszcze, że to jawa, pani Anna wyszła z łoża, przeciągnęła się. Przez jej głowę przebiegały różne myśli. I twarze wszystkich tych osób, z którymi miała zamiar pomówić w pierwszej kolejności. - Wachelka! - zawołała głośno. Kucharka musiała być w pobliżu, bo pojawiła się prawie natychmiast. - Tak, pani? - Mój mąż odjechał? - Przed świtaniem. Niechaj mu Bóg da dobrą drogę. Podobno nie wróci wcześniej jak za pięć miesięcy. - Tak powiedział? - upewniła się Anna. - Zatem wszystko znowu będzie spoczywało na mojej głowie - westchnęła. - Chyba wiesz, że mam wiele rzeczy do zrobienia... - dodała nieswoim głosem Ciarki przeszły po plecach kucharki i od razu padła na kolana. - Wybaczcie, pani! - wołała z przestrachem. - Wybaczcie, że was tak źle traktowałam, ale to pan mi tak kazał...
Rzuciła się do całowania rąk pani, ale Anna przypomniała sobie jej ciosy w kark i po głowie, i odsunęła się z wyraźną odrazą. - Boguta pojechał z panem? - upewniła się. - To komu mój mąż powierzył zarząd nad zamkiem? Wachelka spojrzała zdumiona. Pan Parys nikogo nie wyznaczył na miejsce Boguty, więc cała władza spoczywała teraz w rękach pani Anny. - W moich rękach? - w głosie pani było zastanowienie. - Nie wiem, czy pamiętam jeszcze, co i jak powinnam wykonywać... - Na pewno pamiętacie, pani - pospieszyła z pocieszeniem Wachelka, wciąż niepewna, co i jak mówić. - Przecież przez tak krótki czas nie moglibyście... to jest chciałam powiedzieć, że nie mogliście zapomnieć wszystkiego... - Przez tak krótki czas? - przymrużyła czarne oczy Anna de Berg. - To jest wedle ciebie krótki czas? Może jeszcze powiesz, że w ogóle powinnam o nim zapomnieć i wszystkim wam darować? - Pani! - błagała Wachelka. - My na rozkaz pana! Na jego rozkaz! Anna de Berg wstała energicznie. - Zawołaj tu Dadka. Bo to on jest starszy nad zamkowymi strażnikami? - Tak, pani. Wachelka pobiegła wypełnić rozkaz, a po chwili wszedł do izby niski żołnierz, starszy, spokojny, nieco onieśmielony wezwaniem. - Dadko - powiedziała pani Anna. - Wiesz, że znowu wszyscy w tym zamku mają mnie słuchać? - Wiem - potwierdził. - Pan tak rozkazał. - Tedy posłuchaj moich pierwszych rozkazów. Niechaj wszyscy, co są w zamku, wyjdą zaraz na dziedziniec. Wszyscy bez wyjątku. I przygotuj rózgi. Wiele rózeg. Podsłuchująca pod drzwiami Wachelka omal nie zemdlała na te słowa. Dominik z Potoka wjechał na dziedziniec krzepickiego zamku bez żadnego oporu ze strony miejscowych żołnierzy. Do głowy mu nie przyszło, że może to być zasadzka. - Pana nie ma - powiadomił pachołek. - Właśnie wyjechał. Dominik udawał zdumionego. - Ale chyba możemy przenocować? Pachołek potwierdził, bo nie należy się sprzeciwiać rycerzom. Chciał pobiec zapytać pani o pozwolenie, ale gość stanowczo oświadczył, że sam to zrobi. Dominik uśmiechnął się zadowolony, jego plan sprawdzał się bez zarzutu. Skoro pan Parys rzeczywiście wyjechał, nie ma powodów do pośpiechu.
Zsiadł z konia, polecając pachołkowi, by napojono zwierzęta, a swoim ludziom kazał się trzymać blisko bramy. W towarzystwie wysokiego, milczącego zakonnika, który nie podnosił głowy, skierował się ku części mieszkalnej. Pani Anna przebywała w wielkiej izbie, rozkazując służbie, co i jak mają tu zmienić na czas nieobecności męża, zamierzała bowiem tutaj zamieszkać. Kazała przynieść futra i skóry, materie i klejnoty. Dotykała teraz każdej z tych rzeczy, czerpała przyjemność z głaskania przedmiotów miękkich, pięknych i ciepłych. - Pani - stanęła w drzwiach Wachelka. - Goście przyjechali. - Goście? - zdumiała się Anna de Berg. - Któż taki? - Pan Dominik z Potoka. Kubek wypadł z rąk pani Anny. Domyśliła się od razu, że Dominik nie zjawił się sam. I rzeczywiście po chwili weszli obaj - gruby Dominik, z uśmiechem na otyłej twarzy, i wysoki zakonnik. Już w progu mnich odrzucił kaptur i skoczył ku niej. - Anno! Cofnęła się. Choć go czekała tyle miesięcy, choć wzywała go w myślach i w modlitwach, teraz cofnęła się przed jego ramionami. - Anno, to ja! - wołał przyciszonym głosem Marcin Lipowski. - Przybiegłem cię uwolnić. Podniosła ręce do ust. Świat zawirował. A więc stało się. Jednak po nią przyjechał. Cierpiała tak długo, myślała, że całkiem o niej zapomniał, a on czekał tylko na odpowiednią sposobność. I przyjechał natychmiast po wyjeździe pana Parysa. Przyjechał, więc myślał o niej. Tylko czemu dopiero teraz, czemu teraz, a nie wcześniej? Pan Parys wyjeżdżał niejeden raz w ostatnim czasie i zapewne Marcin mógł wybrać inny termin. Skróciłby jej cierpienia i poniżenie. - Uwolnię cię - wołał teraz, chwytając Annę za ręce. - Słyszysz? Uwolnię. To miłość mnie do ciebie wiodła. Znowu cofnęła się. - Spóźniłeś się - odpowiedziała. - Spóźniłeś się o jeden dzień. Bo od wczoraj nie jestem już popychadłem kuchennym i nie jestem już w niewoli. W łodzi pod pomostem nad zamarzniętymi rozlewiskami Liswarty Boguta dotknął ramienia pana Parysa. - Już czas - powiadomił szeptem. Parys przetarł oczy dłonią. Jego ludzie wspinali się już z łodzi na pomost. Szli ku zamkowi, starając się nie robić hałasu.
- Tylko cicho - upominał szeptem Boguta. Skradali się powoli, a od drugiej strony pomostu nadchodziła inna grupa, złożona z kilku zbrojnych. Spotkali się przy bramie, dokładnie jak było omówione wcześniej. Pan Parys wyszedł na ich czoło i poprowadził do środka. Kiedy weszli przez bramę na dziedziniec, nie mieli żadnych kłopotów z unieszkodliwieniem stojących tu obcych zbrojnych. Tamci byli tak zaskoczeni, że żadna ręka nie zdążyła się nawet podnieść w obronie. - Gdzie Lipowski? - ostro zapytał Parys najbliższego. Pachołek wzrokiem powoli powiódł na mieszkalną wieżę. Pan Parys dał znak i jego strzelcy skierowali kusze w gości. On sam wyjął miecz i ostrzem wskazał bramę. - Odejdźcie stąd - warknął. - Do was nie mam nic. Zawahali się, ale nie mieli wyboru. Zaczęli się więc wycofywać, oglądając na swoje konie, ale te musieli zostawić. Wiedzieli, że są w mniejszej liczbie, może niektórzy domyślili się już, że to zasadzka, i umykali, łomocąc stopami po pomoście, żeby jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznej okolicy. Parys, Boguta i kilku innych z bronią gotową do użycia skierowali się ku wieży. Weszli cicho, powstrzymując oddechy, wdrapali się po schodach na pierwsze piętro. W wielkiej izbie pani Anna stała gotowa do drogi, w płaszczu na ramionach, z węzełkiem w ręku. Pan Parys wbiegł do środka niczym żbik. Blizna na jego twarzy poczerwieniała. - Żono! - zapytał. - A ty dokąd?! Anna de Berg padła na podłogę zemdlona. Marcin Lipowski wydobył miecz, zasłaniając się migoczącym żelazem. - Zdrajco - wycedził pan Parys przez zęby. - Podnosisz rękę na gospodarza w jego własnym domu. - Przyszedłem uwolnić niewiastę, którą pomiatasz, choć jest twoją prawą żoną i kobietą szlachetnego rodu. - Pomyliłeś się - sprostował Parys spokojnie. - To nie jest niewolnica. A gdyby nawet, to moja żona i nie ty będziesz mnie pouczał. Marcin zasłonił się ostrzem. Dominik stanął obok, także z bronią w ręku. Nie miał ochoty na walkę, ale nie widział innego wyjścia. Parys skinął w jego kierunku. - Wyjdźcie, a zapomnę, że i wy braliście udział w tej zdradzie. Dominik zawahał się, spojrzał na Marcina, szukając u niego rady, ale ten zbyt był zajęty kreśleniem kółek w powietrzu ostrzem swojego miecza. Więc pan z Potoka wolno zaczął się wycofywać.
Pani Anna nadal leżała zemdlona, lecz ani jej mąż, ani kochanek nie myśleli teraz o niewieście. Jeśli Lipowski spodziewał się, że Parys z Krzepic zechce się z nim zmierzyć, srodze się zawiódł. Pan Parys wskazał przeciwnika swoim ludziom. - Powalcie to ścierwo! - rozkazał. - I zróbcie z nim, co należy, by nie mógł już przedłużyć swojego rodu. Skoczyli gromadą, przyparli Marcina do ściany. Próbował się bronić, ale zdołał wykonać ledwie kilka wymachów. Gruba pięść Boguty wylądowała mu na twarzy, potem raz następny i kolejny.
Kara Gdy Anna de Berg obudziła się z omdlenia, kucharka Wachelka cuciła ją szmatą zmoczoną w wodzie z octem. - Co się stało? - zapytała pani słabym głosem. - Gdzie jestem? Była znowu w izbie, którą poprzedniego dnia pan Parys przeznaczył jej na mieszkanie. Izba była teraz prawie pusta, bo kazała z niej wynieść wszystko i umieścić w izbie sąsiedniej, gdzie szykowała się spędzić całą zimę. - Gdzie mój mąż? - zapytała niepewnie, bo już sama nie wiedziała, co jest snem, a co jawą. - Wyjechał czy powrócił? - Powrócił - potwierdziła Wachełka. - A może nie wyjechał. Ja tam nic nie wiem. On sam wam to powie. Anna de Berg wstała z podłogi, przy pomocy służącej przeszła na łoże. Przed oczami latały jej płatki. Złote płatki w ciemności. Co teraz będzie? Co będzie? - Czy wiesz... - chciała o coś zapytać, ale przerwała nagle, bo na korytarzu rozległy się naraz liczne kroki i sam pan Parys wszedł do izby. Był pochmurny, jego blizna wydawała się świecić. Popatrzył na żonę z odrazą. - Poddałem cię ostatniej próbie - oświadczył. - Myślałem, że po okresie pokuty przemyślałaś wszystko i będziesz znowu panią tego domu. Pomyliłem się. Dawno mnie ostrzegano, że się mylę co do ciebie. Teraz też się pomyliłem. Chciałem dać ci prezent z życia i wolności, choć mnie ostrzegano przed taką hojnością. Chciałaś mieć kochanka przy sobie, to go teraz będziesz miała. Będziesz miała tę rzecz, o którą ci chodziło. Miał przed sobą woreczek, mały płócienny woreczek, który rzucił jej do stóp. - To jest mój ostatni prezent dla ciebie. Wzięła niepewnie woreczek, zajrzała do środka i nagle szarpnęły nią torsje. Nie musiał niczego wyjaśniać. W woreczku zobaczyła okrwawione jądra i domyśliła się że należały do Marcina Lipowskiego. - Sama do tego doszłaś, sama o to wszystko zadbałaś - przypomniał. Siedziała skurczona na podłodze, nie mówiła nic, o nic nie prosiła, z niczego się nie usprawiedliwiała. Parys klasnął w dłonie. - Czy gotowe? - zapytał kogoś. - Tak, panie - padła odpowiedź. - To róbcie swoje.
Za drzwiami wszczął się ruch, do izby weszło dwóch ludzi, niosąc deski i murarskie narzędzia. Założyli na okno grube dechy i sprawnymi ruchami przybili je do muru mocnymi ćwiekami. Jeśli domyślała się, czemu to robią, nic nie powiedziała. Zanim okna zabito, dwaj inni zaczęli kłaść od wewnętrznej strony izby kamienie, białe wapienne kamienie, przekładając zaprawą z drewnianej skrzynki. Mur rósł szybko, coraz bardziej zasłaniając otwór wejściowy. Okna zabito, mężczyźni wyszli, pan Parys także przekroczył mur wysoki już do kolan i stanął po jego drugiej stronie. Wcześniej starannie pozbierał wszystkie paski, wstążki i sznurki, które mogłyby stać się liną. - Na wypadek gdybyś chciała z własnej woli trafić do piekła - wyjaśnił. Potem przeszedł na drugą stronę drzwi i patrzył w spokoju, jak murarze kładą kolejne warstwy kamienia i zaprawy. Zaczęła krzyczeć dopiero, gdy mur był gotowy, gdy pokrywał już cały otwór wejściowy. Pan Parys zamknął drzwi, grube drzwi izby, a następnie polecił zabić deskami na krzyż. - Zapamiętajcie! - rozkazał. - Każdemu, kto dotknie tych drzwi, choćby tylko przypadkiem i niechcący, natychmiast każę odrąbać dłoń. Słyszycie? Każdemu bez wyjątku, czy mężczyzna, niewiasta czy dziecko. Więc lepiej trzymajcie się z daleka! Natychmiast po powrocie z Krzepic do Potoka Dominik wszystko opowiedział matce. Pani Marina słuchała przejęta i z niedowierzaniem, a kiedy dowiedziała się, jak w zamku wpadli w zasadzkę, natychmiast z synem pojechała do Lipowej, gdzie wszystko powtórzyła Hedwidze, co i raz odwołując się do świadectwa Dominika. - Pojechał uwolnić Annę de Berg? - zdumiała się Hedwiga. - To ona jeszcze była w niewoli? - No, sam nie wiem - przyznał się Dominik. - Marcin trochę mnie oszukał. Opowiadał, w jakim to poniżeniu żyje pani Anna. A tymczasem, gdy tam przyjechaliśmy, zastaliśmy ją w pięknych szatach i przy klejnotach... Przyznał się też do tego, że był świadkiem, jak Marcin Lipowski namawiał Annę do opuszczenia męża. - Ona wcale nie chciała jechać z nami - ujawnił. - Zgodziła się dopiero po długich namowach, a i to niechętnie. A potem zjawił się ze swoimi ludźmi pan Parys i kazał mi odejść. Ponieważ minęły już trzy dni, Hedwiga przestraszyła się nie na żarty i posłała zaraz do Holsztyna po Mikołaja. - Ratuj naszego jedynego syna!
Mikołaj wysłuchał Dominika i nie zwlekając, ruszył z nim ku Krzepicom, wypytując po drodze po raz kolejny o wszystko. Był tak wzburzony, że nie wziął nawet zbrojnych ze sobą i dopiero przed samą bramą dotarło do niego, że nic nie wskóra. Wrota zamku krzepickiego zastali zamknięte. Strażnik dowiedziawszy się, kogo ma przed sobą, kazał im czekać, ale pan Parys prawie natychmiast wyszedł do wieży bramnej. - Cóż was sprowadza, panie Mikołaju? - zapytał spokojnym głosem. - Mój syn, który jak słyszałem, jest waszym jeńcem. Natychmiast otwierajcie bramę! - Mylicie się - odpowiedział rycerz. - Nie ma tu waszego syna, choć nie zaprzeczę, że był. Podczas mojej nieobecności zakradł się tutaj podstępem, niby złodziej, i chciał mi ukraść żonę. Ale na szczęście wróciłem wcześniej i nie pozwoliłem na to. Mikołaj z Lipowej, zaniepokojony o los Marcina, posunął się nawet do groźby. - Wydajcie go natychmiast, bo puszczę z dymem zamek! Mam dość ludzi ćwiczonych w zdobywaniu takich miejsc! Pan Parys zrozumiał, że nie są to czcze pogróżki, bo jak wszyscy dobrze wiedział, co warci są w boju czescy najemnicy. Ale i teraz się nie uląkł. - Niesłusznie mnie oskarżacie, panie - zapewnił spokojnym głosem. - Nie ma go tutaj - powtórzył. - Poszedł ku miastu... albo może w jaką inną stronę. Tam go szukajcie. - Zdrajco! - wołał Mikołaj. - Chcesz mnie zwieść takim gadaniem! Pan Parys podniósł rękę. - Przysięgam na to niebo - zawołał. - Waszego syna nie ma w moim zamku. Przysięgam, że go wyprawiłem poza bramę i że wyszedł stąd żywy. A to wam jeszcze powiem, że tylko z uwagi na was nie ukarałem go tak, jak na to zasłużył. Tylko z uwagi na was. Więc nie oskarżajcie mnie o zdradę. Odwrócił się i odszedł. Mikołaj z Lipowej zawahał się. Oprzytomniał już nieco, zawstydził się nawet swojego zachowania, bo przecież dobrze wiedział, że to Parys z Krzepic ma rację, a zachowanie Marcina zasługuje na jak najsurowsze potępienie. Gestem dał znak i zawrócili od bramy na pomost. - Co zrobimy? - zapytał bezradnie Dominik. Mikołaj zagryzł wargi. - Będziemy go szukać. Rozdzielmy się. Ja pojadę ku Krzepicom, ty w drugą stronę. Kto go znajdzie, powiadomi drugiego.
Mikołaj z Lipowej pierwszy przekonał się, że Parys z Krzepic nie skłamał. Znalazł bowiem Marcina tuż pod murami miasta. Syn leżał zakrwawiony przed furtką, ale choć nieprzytomny, był żywy. - Wybaczcie, panie - tłumaczył się strażnik. - Nie poznałem, kto on. Wygląda jak włóczęga. Marcin był pokrwawiony, a jego ubranie wisiało w strzępach. Jeśli miał przy sobie co cennego, okradli go inni włóczędzy, gdy leżał w błocie, bez pasa i trzewików, rozebrany z kaftana. Mikołaj wziął syna na siodło niczym małe dziecko i ostrożnie powiózł do Lipowej. Tam zajęła się nim troskliwie Hedwiga i pan Jeno powiadomiony o wszystkim. Dopiero czwartego dnia Marcin Lipowski odzyskał przytomność. Hedwiga krzyczała, pan Jeno siedział zasępiony, czekając, aż wnuk odzyska świadomość. - Jak ukrzywdzili mojego synka! - biadała Hedwiga. - Czy będzie żywy? Pan Jeno wzruszył ramionami. - Zapewne przeżyje - odburknął. - Ale pewne jest tylko to, że na nim wygaśnie nasz ród. Po czym dodał: - Może to i lepiej dla nas. Nie wiem, jakie przekleństwo ciąży nad nami wszystkimi, ale wiem, że nie możemy spodziewać się niczego dobrego. W zamku krzepickim krzyk pani Anny, zamurowanej w pustej komnacie wieży, słyszeli początkowo wszyscy i nie dawał im zapomnieć o ostatnich wydarzeniach ani w dzień, ani w nocy. Później słychać go było nieco słabiej i ludzie jakby przywykli. Aż wreszcie zamilkł, choć niektórzy powiadali, że ciche skomlenie słyszeli i dwudziestego dnia. Ale inni nie dawali temu wiary.
Dom pani Gryfiny Gryfina, rodzona siostra kupca Herzoga, wyszła za mąż przed piętnastu laty. Nigdy nie byli szczególnie sobie bliscy, ale on jako mężczyzna czuł się po części odpowiedzialny za jej los. Ale tylko po części. - Niczego nie zamierzam robić - powiedział Herzog do żony, gdy go zapytała, jak myśli załatwić prośbę Gryfiny. Było to tego dnia, gdy jakiś człowiek z Gdańska, przebywający w Chełmży przejazdem, odszukał jego dom i przekazał wiadomość. Siostra Herzoga została jakiś czas temu wdową i prosi o pomoc, bo popadła w skrajną nędzę. - Sama sobie winna - tłumaczył Herzog żonie. - Nasz ojciec ostrzegał ją, że ten jej narzeczony to utracjusz i lekkoduch. Wtedy wcale mnie nie chciała słuchać. Ojciec przewidywał, że nadejdzie czas, gdy na kolanach będzie błagała o litość i wsparcie. - Miał rację - zauważyła spokojnie pani Barbara. - Ale to twoja jedyna siostra i chyba należy się jej od ciebie odrobina wsparcia. To nie w porządku, żeby Gryfina borykała się sama ze swoimi kłopotami, gdy my opływamy w dostatki... - Zarobiłem je ciężką pracą - zauważył. Ale sprawa gryzła go i przez kilka najbliższych dni głęboko się nad nią zastanawiał. - I tak miałeś przecież jechać do Gdańska - zauważyła pani Barbara. - Zatem jedź, a przy okazji odwiedź swoją siostrę. To przecież nic cię nie będzie kosztowało. Pójdziesz do niej, zobaczysz wszystko własnymi oczami, ocenisz. Na miejscu postanowisz, czy cokolwiek trzeba robić. Ale to wstyd, zawsze mówiłam, to wstyd, że wcale jej nie odwiedzałeś podczas swoich poprzednich wyjazdów. Długo myślał i wiele czasu jeszcze minęło, zanim wreszcie wyruszył w drogę. Kupiec Herzog nie odwiedzał siostry nigdy wcześniej, obrażony na samowolę Gryfiny nie był nawet na jej ślubie. Nie lubił jej męża, a ten odpłacał mu podobnym uczuciem. Z siostrą czuł się mało związany, była od niego znacznie starsza, wyszła z ojcowskiego domu, gdy był jeszcze młodzieńcem. Teraz przyjechał do Gdańska i zastukał do jej domu. Kiedyś mąż Gryfiny miał kamienicę w rynku, potem nieco dalej, a wreszcie domek już zupełnie przy murach, coraz mniejszy i coraz biedniejszy. Herzog odszukał go z trudem, niezadowolony, że musi chodzić po brudnych uliczkach, gdzie zabłocił sobie trzewiki.
Drzwi otworzyła niewiasta w starszym wieku, z dzieckiem na ręku. Miała haczykowaty nos, poplątane włosy, na znoszonej sukni nosiła coś w rodzaju fartucha z białego płótna. Patrzyła na gościa, zupełnie go nie poznając. Dziecko na jej ręku zaczęło głośno grymasić. - Witaj, siostro - odezwał się Herzog. Kobieta nie zrozumiała w pierwszej chwili, a potem rozpłakała się nagle. - Boże, czyżby to mój kochany brat? - Ja - potwierdził zapytany. Stał naprzeciw z podróżną torbą w ręku. Ani przez chwilę nie zdawał sobie sprawy, że z jego siostrą jest aż tak źle i był gotów natychmiast zawrócić do gospody. Żałował teraz, że tego nie zrobił, ale było za późno. Rzuciła mu się na szyję, ściskała, wołała coś o jego pięknym stroju, wprowadzała na siłę do środka. Mieszkanie było bardzo surowe, zimne, ubogie. Tylko posłania i stół. Wszędzie resztki szmat, jedzenia, kury chodzące wokoło, chłód ciągnący od okna, przesłoniętego kawałkiem płótna. Bieda aż piszczała. - Widzisz, w jakich to warunkach żyjemy? - zapytała smutnym głosem. Biednej, samotnej wdowie nikt nie pomoże. Usiadł na brzegu ławy. Jakiś dzieciak wdrapał mu się zaraz na kolana, inny zaciekawił się jego błyszczącymi klamrami u trzewików, kilkoro innych maluchów stało wokoło, zerkając na niespodziewanego gościa, wszystkie brudne, oberwane, z włosami w strąkach, w rozczłapanych chodakach. - Jak długo zostaniesz? - zapytała Gryfina. - Ciasno tu u nas i biednie jak dla tak wielkiego pana. Kiedy jeszcze mieliśmy cztery porządne izby, nie licząc kuchni i czeladnej, kiedy niczego nie brakowało, wcale nas nie odwiedzałeś. A przyjechałeś teraz, gdy nawet nie mam cię czym poczęstować. Akurat ostatni bochenek chleba... - Nie przyjechałem na poczęstunek - zauważył chłodno. - Jestem tu w interesach i pomyślałem, że powinienem cię odwiedzić... Sięgnął do sakiewki i wydobył z niej kilka monet. - Dostałem twoją wiadomość - oznajmił. - Przyjechałem o tym pomówić. Poślij któreś z dzieci, niech kupi chleba, może jakiego kapłona i trochę piwa. Przy stole będzie nam łatwiej rozmawiać. Kobieta chwyciła monety, obejrzała je, potem wręczyła kilka jednej z dziewczynek. - Biegnij po chleb - poleciła. - Kup masła gomółkę, kapłona, piwa i trochę ciasta. Dziewczynka była zachwycona poleceniem, jej siostra chciała iść razem, bo zakupy to przecież wielka przyjemność.
- A czerwona wstążka? - zapytała starsza. - Pamiętacie, że mi ją już w zeszłym roku obiecaliście? Matka wzruszyła niecierpliwie ramionami. - Nie czas na głupstwa - sprzeciwiła się. - Kupię ci innym razem, teraz się pospiesz, bo twój wuj jest pewnie głodny po tak długiej podróży. Herzog chrząknął. - Ależ nie ma takiego pośpiechu - zauważył i znowu sięgnął do sakiewki. - Niech kupią, co potrzeba. I nie żałuj im tej wstążki. - No, skoro jesteś aż taki hojny - zgodziła się z błyskiem w oku. Prawie wszystkie dzieciaki pobiegły z najstarszą po zakupy. Zostały tylko najmniejsze, raczkujące po podłodze i to niespełna roczne, trzymane na rękach przez matkę. - Syn - powiedziała. - Pierwszy syn. Dzieciak był zabiedzony, ale najwyraźniej zdrowy, darł się głośno i z całych sił. Herzog westchnął. - Prawda, że nie widzieliśmy się bardzo dawno. Nawet nie wiem, ile właściwie masz tych dzieci. - Ośmioro - westchnęła. - Siedem córek i teraz ten chłopak. Były jeszcze dwie, ale im się zmarło już przed laty. Herzog rozejrzał się po izbie. - Może to dobrze, że wszystkie poszły. Bo akurat chciałem z tobą omówić nasze sprawy. Nie wiedziałem, że jest tak źle. To twoja wina, przecież cię ostrzegano. Ja może byłem za młody, ale dobrze pamiętam, że i ojciec przestrzegał cię przed tym człowiekiem... - To z miłości - odpowiedziała, spuszczając oczy. - Poszłam za nim z miłości. Ojciec obiecał posag, potem dał wiele mniej, mąż do końca życia mi to wyrzucał. Bo gdybym wzięła wtedy więcej, może nie trafiłabym aż w taką biedę,.. Herzog zmarszczył brwi. - Nie - zaprzeczył. - On straciłby każdą sumę, jaką by dostał od naszego ojca. Ojciec dobrze wiedział, że tak będzie. Ostrzegał cię. Zaczęła pochlipywać. - Nie płacz - powiedział. - Ojciec rzeczywiście nie był dla ciebie zbyt hojny. Zawsze powtarzał, że da ci więcej, jak zobaczy, że ten twój coś jest wart... Nie doczekał. - Westchnął. - Ale teraz myślę, że chyba jakoś powinienem ci pomóc... Kobieta rozpłakała się wielkimi łzami. - Doprawdy? Pomożesz mi? A myślałam już, że nawet mnie znać nie chcesz. Nigdy przez te lata nie byłeś u nas, nigdy nie przysłałeś ani jednej wiadomości. - Ojciec tak kazał - przypomniał. - Teraz ja jestem najstarszy i chcę to naprawić.
Miał ochotę na coś wręcz przeciwnego. Miał ochotę wyjść i więcej nie wracać. Drzwi otwarły się z hałasem i dzieciaki wpadły hurmem, niosąc wielkie naręcze wszelkiego dobra: kiełbasy, chleba, owoców, warzyw, co tylko było do dostania na targu. Rzuciły to wszystko na stół i ani nie chciały myśleć o miskach i talerzach. Herzog patrzył bez słowa. Jego wzrok wędrował od jednej twarzy do drugiej, oglądał drobne sylwetki, zmartwiony. Widać było, jak wiele potrzeba pieniędzy, żeby choć trochę poprawić byt rodzinie swojej siostry. - Kupa nędzarzy - pomyślał. - Po prostu kupa beznadziejnych nędzarzy, której nikt nie nastarczy. Pani Gryfina popłakiwała. - Nie wiem już... jak dawno... mieliśmy dosyć jedzenia pod tym dachem wyjąkała i rozpłakała się głośno. - Bóg ci zapłać, braciszku. Herzog poruszył się niespokojnie. - To nie moja wina, że sobie wybrałaś taki los - przypomniał. Siostra uśmiechnęła się przepraszająco. - Nigdy cię o nic nie obwiniałam - zapewniła z przejęciem. - Zawsze wiedziałam, że jesteś dobry. Tylko ten mój mąż... Herzog westchnął. Dobrze pamiętał szwagra, choć nie widział go ani razu od tamtej smutnej i przykrej sprawy. Kojan był bardzo słabym człowiekiem. Ożenił się z Gryfina, mieszkali w dużym dostatnim domu. Ale zupełnie nie miał głowy do interesów. Do czego by się wziął, zaraz zepsuł. Był poza tym krętaczem. Za nic miał kupieckie rzemiosło, uczciwość, oszczędność, planowanie, skromność, chęć pracy dla przyszłych pokoleń. Lubił się zabawić, tracił pieniądze na gry, płoche rozrywki. Nie dbał o dom i rodzinę. Nie wiedział, co to cieszyć się szacunkiem innych. Któregoś dnia pojechał do Wołogoszczy. Wiódł wielki transport różnych towarów, wszystko stracił, niczego nie zyskał. Był nieuczciwy w interesach. Tak bardzo pragnął gotówki, że dawał się skusić na każde przestępstwo. Któregoś dnia wziął od gdańskich kupców wiele dobra gotowizny i kwitów zastawnych. Pojechał załatwić dla nich wielki interes. Obiecywał ogromne zyski. A potem wrócił bez skojca przy duszy i rozpowiadał, że został napadnięty na drodze. Zbójnicy ograbili go ze wszystkiego - zabrali gotówkę, towary, nawet owe listy zastawne. Kłamał w żywe oczy przed rodziną, przed przyjaciółmi, przed sądem. Stracił zaufanie ich wszystkich. Później nikt nie chciał już robić z nim interesów, nikt go nie poważał, resztki zaufania stracił bezpowrotnie. Sąd kazał mu oddać kamienicę, łąki i ogrody.
Ale on nie zaprzestał swojego działania. Przeniósł się do mniejszego domu, znowu coś zaczynał i znowu zbankrutował. Aż popadł w skrajną nędzę, tak skrajną, w jakiej teraz znajdowała się jego rodzina. Nie tylko niczego im nie zostawił, ale obarczył jeszcze wielką ilością długów. Wdowa musiała sprzedać kolejny dom, meble i wszystko, co kiedykolwiek miała cennego. Sam kupiec Kojan stracił życie w nie do końca wyjaśnionych okolicznościach, pono zabili go ludzie wynajęci przez któregoś z wierzycieli, co nie mogli już znieść kolejnych jego oszustw. Miał klucz do cechowej skrzyni i podbierał z niej pieniądze, a gdy przyszło do rozliczeń, okazało się, że skrzynia jest prawie pusta. Herzog położył ręce na stole, ale zabrał je zaraz, bo się zawstydził spojrzenia Gryfiny wbitego w pierścień na jego palcu. - Jesteśmy rodziną - przypomniał z westchnieniem. - Mam obowiązki wobec ciebie, siostro i postanowiłem, że pora je wypełnić. Nie odzywała się, wpatrzona w niego z nadzieją. Gotowa była wziąć wszystko, cokolwiek tylko zechciałby jej ofiarować. - Wezmę do siebie któreś z twoich starszych dzieci - zaproponował. - Dam pełne utrzymanie, szaty, jedzenie, co tylko będzie trzeba. Tyle chyba mogę zrobić. Gryfina znowu płakała, tym razem z wdzięczności. - Zawołaj je - polecił. One same już stawały przed nim wyprostowane, trzy najstarsze, bo pewnie domyślały się, że powinny wypaść przed wujem jak najlepiej. Prostowały się, wznosiły na palce, uśmiechały. Wszystkie były jasnowłose, miały okrągłe policzki, jasne oczy. Herzog przyglądał się im ze zmarszczonymi brwiami, poważny i skupiony. Oglądał je uważnie, powoli, z namysłem. Gryfina kazała dziewczynom pokazywać zęby, mówić, kłaniać się, nawet tańczyć. Patrzył, słuchał, zastanawiał się. Nie powiedział, czego szuka, a ona próbowała zgadnąć, czym mogą go kupić. Nie był zachwycony. Skołtunione włosy, szerokie, niedopasowane ubrania, uszyte byle jak i przez byle partacza, rozczłapane buty. Nie, to nie przydaje urody nawet młodym dziewczętom. - Stachna pięknie śpiewa - zachęcała Gryfina. - Ma głos po mnie, bo może pamiętasz, że w młodości sama chętnie śpiewałam i wielu było kawalerów... Kazała zaraz dziewczynie zaśpiewać, a ta nabrała powietrza w płuca i zanuciła smętną piosenkę. Miała nawet ładny głos, ale gdy śpiewała jej twarz przybierała wyraz surowy i jakoś odpychający. Jej młodsza siostra patrzyła z zazdrością, najmłodsza nadal wirowała wokół siebie, trochę niezgrabnie podrygując w tańcu.
- Nie - powiedział Herzog. - Nie o śpiewanie mi chodzi. - Dobrze umieją szyć - pospieszyła z wyjaśnieniem Gryfina. - Te suknie same uszyły. Szczególnie Jachna, druga w kolejności, jest biegła. Oczywiście, wszystkie trzy umieją wiele ważnych prac domowych, inne dopiero uczę. Kroją i same szyją. Wszystkim dziewczynkom uszyły ubrania i na pewno wyglądałoby to lepiej, gdyby tylko miały trochę więcej lepszych materiałów... Herzog nie rzucił okiem na szczegóły prostych domowych szat. - Co jeszcze? - zapytał. - Umieją szyć, cerować, znają się na gotowaniu i przyrządzaniu potraw. Umieją upiec ciasto, uprać co trzeba, umieją też uprzejmie rozmawiać z gośćmi. To miłe, pobożne dziewczyny. Tylko potrzebują nieco pomocy... Patrzył uważnie, ale fałda na jego czole wskazywała, że nie jest zadowolony. - Niech się rozbiorą - polecił. Dziewczyny zachichotały, popatrzyły jedna na drugą. Gryfina zaniemówiła na chwilę, ale przełknęła ślinę i skinęła głową. Zapewne brat chciał sprawdzić, czy nie ukrywają chorób albo jakichś wad. - Zróbcie wedle życzenia waszego wuja. Ten siedział nadał na swoim miejscu i nie ruszył się, gdy zaczęły zrzucać suknie. - Wszystko - podpowiedział tylko. A gdy stanęły przed nim zupełnie nagie, zawstydzone, od razu wiedział, którą wybierze. Nie najstarszą, bo jest nadmiernie chuda, nie młodszą, bo wcale nie ma piersi. - Najmłodsza jest chyba odpowiednia - zauważył z zastanowieniem, pokazując trzecią. - Choć może nieco zbyt młoda... Gryfina była zdumiona. - Uta? - zapytała niepewnie. - Ledwie skończyła trzynaście lat. Wypadałoby raczej, byś wziął Stachnę lub Jachnę, Uta ma jeszcze czas... Herzog pokręcił głową. - Mogę wziąć tylko jedną - podkreślił łagodnie. Gryfina wzrokiem nakazała córkom posłuszeństwo. Zgodziłaby się na wszystko. Na potakujące spojrzenie brata kazała córkom się ubrać i wyjść. - Pełne utrzymanie? - przypomniała. - Wiem, że to niemało, więc może kiedyś będę mogła... Przerwał jej ruchem ręki. - Nie trzeba. Wracam do Chełmży jutro z samego rana. Przyślę po dziewczynę, niechaj będzie gotowa. Nie musi niczego brać ze sobą, wszystko jej zapewnię na miejscu. Wyjął sakiewkę i powoli, jakby nie widział łakomego spojrzenia siostry, wyliczył na stół trochę pieniędzy.
- Tylko ją poucz - polecił. - Niech będzie posłuszna i chętna do pracy. Nauczy się wszystkiego w moim domu, nie pożałuje. Z czasem może będzie mogła pomóc siostrom i całej rodzinie. Ale musi tego chcieć. - Pouczę - obiecała Gryfina, chowając pieniądze. - Oczywiście, że odpowiednio pouczę. To dobra dziewczyna i nie będziesz miał z jej powodu żadnych kłopotów. Była zadowolona, że dokonał wyboru, dał pieniądze i złożył tyle obietnic. Dobry, miłosierny brat. Ale było coś, co ją niepokoiło. - Braciszku - zaczęła niepewnym głosem. - Jesteś bardzo dobry. Bez ciebie zginęlibyśmy tutaj marnie. Jestem ci tak bardzo wdzięczna, że wprost nie potrafię tego wypowiedzieć... Będę się za ciebie modliła. Wszyscy jesteśmy ci bardzo wdzięczni. Tylko... Zawahała się, nie była pewna, czy może o tym głośno mówić. A on już wstał i szykował się do odejścia. Bardzo już chciał wrócić do gospody. - No, czas na mnie. Pamiętaj, niech dziewczyna będzie rano gotowa. Czeka nas długa droga. Zobaczył niepokój w oczach siostry. - No, co tam jeszcze? - Nie, nic - zapewniła. - Tylko ci raz jeszcze chciałam podziękować... Niechaj ci Bóg błogosławi za tyle dobroci. Niezgrabnie przyciągnął ją do siebie. - Jesteśmy rodziną - przypomniał. - Aż tak bardzo nie musisz dziękować. Gryfina znowu zapłakała. - Pewnie nieprędko ją zobaczę... - Zobaczysz, kiedy przyjdzie pora - pocieszył. Pochyliła się i pocałowała brata w rękę. - Co ty robisz? - zdziwił się. - Raz jeszcze ci dziękuję. Szkoda może, że nie wybrałeś Stachny, najstarszej, bo ma już szesnaście lat i najwyższy czas, żeby poszła za mąż. Bardzo dziękuję. Chciał iść, gdy zatrzymała go jeszcze. - Braciszku, nie pogniewasz się, że jednak zapytam... Spojrzał zniecierpliwiony. - No? - Uta jest moją córką, zatem twoją siostrzenicą, bliską krewną. Czy tobie nie przeszkadza, że ona jest twoją siostrzenicą? Spojrzał nagle rozeźlony. - Żle mnie zrozumiałaś, siostro - odpowiedział sucho. - Nie biorę jej dla siebie. - Nie? - zdziwiła się. - A ja myślałam...
- Głupia jesteś, choć stara - uciął. - Przecież ci powiedziałem, że chcę wam pomóc. Tylko pomóc i nic więcej. Skinęła głową, ale zobaczył po jej minie, że mu nie uwierzyła. Chciał wyjaśnić, lecz machnął ręką. Nie zamierzał tłumaczyć się ze swoich rozległych i zawiłych planów. - Oczywiście - potaknęła bez przekonania. - Oczywiście wiem, że nie dla siebie. Nie miałam niczego złego na myśli. Chodzi mi tylko o to, żeby ludzie nie gadali... A gdy już wychodził, szepnęła mu jeszcze: - Pamiętaj, że mam jeszcze kilka innych. Sam widziałeś, że są już sposobne. No, i z czasem inne też będą gotowe... Wyszedł nachmurzony. Stała w progu i żegnała go znakiem krzyża kreślonym w powietrzu. Gdy zniknął za zakrętem uliczki, posłała zaraz do piekarza i do rzeźnika, żeby oddać długi, posłała po świece do domu, po płótno na ubrania, do szewca po buty dla siebie i w wiele miejsc, których nie odwiedzała dawno, bo wstydziła się tam chodzić bez pieniędzy. - Co to? - zapytał rzeźnik. - Odwiedził was jaki bogaty krewny? - Anioł - odpowiedziała Gryfina. - Prawdziwy anioł.
Wychowanica bogatego kupca Kiedy pani Barbara pierwszy raz zobaczyła siostrzenicę męża, załamała ręce. Cóż to za czupiradło?! - jęknęła. - To jest Uta, moja siostrzenica - odpowiedział kupiec Herzog. - Od dziś będzie tu mieszkała z nami. Pani Barbara zobaczyła dziewczynkę w niedopasowanej, szerokiej i luźnej, płóciennej sukienczynie, z węzełkiem kurczowo trzymanym przed sobą, zgarbioną, milczącą i choć przestraszoną, popatrującą wokoło zaciekawionym wzrokiem. - Mieszkała? - powtórzyła pani Barbara. - Co to znaczy, mój mężu? Herzog pokazał Utę palcem. - Widzisz to biedactwo? Postanowiłem, że pomogę siostrze. Wziąłem pod swoją opiekę jedną z jej córek. Możesz z nią zrobić, co uznasz za stosowne. Chcę, żeby w krótkim czasie wyglądała jak moja siostrzenica, nie jak żebraczka. Trzeba toto uczesać i ubrać. A potem nauczyć dobrego chrześcijańskiego zachowania. Nie tylko z miłosierdzia. Dla moich i naszych interesów potrzebujemy, żeby była odpowiednia. Pani Barbara była zaniepokojona niespodziewanym miłosierdziem swego tak oszczędnego zwykle męża. - Odpowiednia? - powtórzyła zdziwiona. - Do czego odpowiednia? - Moja siostra Gryfina żyje w Gdańsku w skrajnej nędzy. W ten sposób chcę jej pomóc. Podchować trochę Utę, wyuczyć, potem może korzystnie wydać za mąż. A że korzystnie, musi się odpowiednio prezentować. Jestem pewny, że będziesz umiała o to zadbać. Pani Barbara chodziła wokoło, oglądając Utę ze wszystkich stron i znacząco pociągając nosem. - Trzeba by ją chyba najpierw dobrze umyć - zauważyła. - Zrób, co trzeba. Za kilka tygodni chciałbym ją pokazać światu. Dasz radę ją przygotować tak, żeby nam nie przyniosła wstydu? - Postaram się - obiecała pani Barbara. Uta nie pamiętała czasów, gdy jej rodzinie powodziło się znośnie i mieszkała z rodzicami w kamienicy przy gdańskim rynku. Pamiętała tyłko późniejszą biedę, ciasnotę, hałas i brud. A tutaj wszystko było dla niej nowe, piękne, zachwycające. - Jak w kościele - powiedziała z zachwytem. Pani Barbara wezwała służbę, kazała jej nagrzać wody, wyłożyć balię płótnem, a potem dobrze wymoczyć i wymyć gościa. Sama wyczyściła jej uszy, wyszorowała stopy i łokcie, a na koniec rozczesała włosy, przycinając nieco niesforne końce.
I sama była zdziwiona, jak spod warstwy brudu wychodziła ładna, miła dla oka dziewczyna. - Ile masz lat? - Trzynaście skończyłam - wydukała Uta wciąż przelękniona i niepewna. Jej usta drżały, choć wszystkim zabiegom poddawała się bez oporów. - Jak słyszałaś, jestem twoją ciotką - wyjaśniła pani Barbara. - Żoną pana Herzoga, który jest rodzonym bratem twojej matki. Więc będziesz mi mówiła ciociu. - Tak, ciociu. Poprowadziła Utę do oddzielnej izby na pierwszym piętrze. Niewielkiej, skromnej, ale po ciasnocie rodzinnego domu dziewczynie wydała się królewską komnatą. - Naprawdę to tylko dla mnie? - upewniała się kilka razy. - To jest twoja izba - potwierdziła gospodyni. - Będziesz tu mieszkała. Rano obudzisz się, zmówisz pacierz, ubierzesz się, przyjdziesz do kuchni. Tam zjesz coś, pokażę ci roboty, których się będziesz uczyła. Za kilka dni pójdziemy do krawców, kupimy wszystko, czego potrzebuje dziewczyna w twoim wieku. Nie martw się, nie będzie ci tu źle. A że czasem trochę zatęsknisz za domem... - Nie boję się - odpowiedziała Uta. - I nie będę tęskniła za domem. - Doprawdy? - zaciekawiła się pani Barbara. - A to dlaczego? Dziewczyna wzruszyła ramionami. - Bo nie będę. Usiadła na łóżku, niepewnie sprawdzając jego miękkość oraz gładkość pościeli. - Naprawdę tu zostanę? - zapytała po chwili. - Tak - potwierdziła pani Barbara. - Wuj pokryje koszty twojego wychowania. Więc musisz być dla niego miła i bardzo uprzejma. To dobry człowiek, rzadko wpada w gniew. Winnaś mu wdzięczność i oddanie. - Tak, ciociu - zapewniła Uta. Dla pani Barbary doglądanie siostrzenicy męża nie było wielką uciążliwością. Sprawiało jej nawet przyjemność zajmowanie się tym wystraszonym zwierzątkiem, które szybko przemieniało się w człowieka i w ciągu kilku dni nabrało zupełnie innego wyglądu. Poszły razem do krawców, szewców, fryzjerów, kupiły to, czego potrzebuje młoda osoba z kupieckiego domu. Uta oglądała wszystko z tak wielkim zadziwieniem i zachwytem, że pani Barbara już tylko z tego powodu miała wiele radości.
- To jeszcze zupełnie małe dziecko - mruczała. - Zupełnie nic nie wie o świecie. Mąż pytał czasem, jak postępują prace, ale zajęty swoimi sprawami, chyba niewiele wagi przywiązywał do starań małżonki. Dopiero trzeciego dnia zapytał: - Jak nasza wychowanica? Pani Barbara uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Chyba da się z niej coś ulepić - odpowiedziała z nadzieją. - Jest chętna i uważna. Łatwo zapamiętuje, co się do niej mówi. I jest taka wdzięczna za wszystko, co dla niej robimy. - Bardzo dobrze - pochwalił. - Nie żałuj grosza. Na pewno się to nam opłaci. Chciała dowiedzieć się czegoś więcej o mężowskich zamiarach. - Stale mówisz, że się opłaci - przypomniała. - W jaki sposób się opłaci? Herzog chrząknął niepewnie. - Będziemy mieli zasługę przed Bogiem - burknął wymijająco. - Czy nie raz mówiłaś mi, że należy pomagać rodzinie? Nędza tam straszna u Gryfiny. Zawsze mnie to męczyło. Teraz mi lepiej. Jakby mi kto kamień zdjął z serca. - Chcesz ją zobaczyć? Kupiec nie widział dziewczyny, bo ta wiele czasu spędzała w swojej izbie bądź w kuchni, gdzie pani Barbara zajmowała się jej edukacją. Kupiec Herzog, choć spodziewał się przemiany, aż zaniemówił z pierwszego wrażenia. Dziewczyna ubrana była w nową, dopasowaną szatę, podkreślającą jej młodą figurę. Wyglądała świeżo i powabnie. Herzog nie krył uznania dla pracy żony. - Dokonałaś wielkiej rzeczy - powiedział z zachwytem. - Żeby zrobić z czupiradła coś tak pociągającego! - Chyba nie dla ciebie - mruknęła pani Barbara. Aż syknął z oburzenia. - Co ty mówisz, niewiasto?! Kazał dziewczynie podejść, a ta pouczona wcześniej przez opiekunkę, skłoniła się teraz i pocałowała dobrodzieja w rękę. - No - powiedział. - Nie trzeba. Ponownie obejrzał całą sylwetkę Uty. - Przydałyby się jeszcze jakieś klejnoty - zauważył. - Nie, niezbyt wiele. Jakiś drobiazg, który podkreśliłby jej urodę. - Słyszysz, Uta? - uśmiechnęła się pani Barbara. - Ani się mogłaś spodziewać, że twój wuj będzie taki łaskawy. Powinnaś mu być bardzo wdzięczna. - Jestem bardzo wdzięczna - zapewniła dziewczyna.
Spiskowcy Lato 1413 Zaraz za Inowrocławiem dwór króla Jagiełły, wędrujący z Kujaw do Wielkopolski, podzielił się. W słoneczną pogodę monarcha zażyczył sobie szybszej jazdy i wysforował się daleko do przodu. Miał przy boku tylko kilku panów, głównie młodszych, którzy z upodobaniem ganiali po polach, z podziwem patrząc na zaawansowanego wiekiem monarchę, nie odstającego im jednak ani na chwilę. Wreszcie król dał znak, żeby wracali ku traktowi i zwolnili, jadąc brzegiem lasu. Jagiełło rozglądał się z ciekawością, aż nagle zatrzymał konia. - Grzybowy lasek - powiedział. - Stańmy tutaj na popas. Zatrzymali się, za przykładem monarchy zeszli z koni, przysiedli na trawie. Królewski pokojowiec podał poduszkę, żeby monarcha nie musiał siedzieć wprost na ziemi. Krystyn z Ostrowa rozejrzał się na boki. Miał wielce zaskoczoną minę. - Będziecie zbierać grzyby, miłościwy panie? Zamiast odpowiedzi król pokazał w kierunku traktu, po którym od północnej strony spieszyło w ich stronę kilku jeźdźców. Panowie sięgnęli po broń, ale Jagiełło uspokoił ich gestem ręki. - Oto i nasze grzyby. Skinął na nadchodzących, co zsiedli już z koni i szli ku monarsze, siedzącym pod czujnym okiem królewskiej eskorty. Prowadził ich mnich franciszkański, co nie miał trzech palców u lewej ręki. - Miłościwy panie! - Witajcie - łaskawie powitał przybyłych Jagiełło. - Nie mamy zbyt wiele czasu, wkrótce mój orszak nas dogoni. Oset z Kowna przedstawił królowi towarzyszących mu dwóch rycerzy, a ci nisko pochylili głowy. - To Jan z Pułkowa, miłościwy panie. I jego cioteczny brat, Fryderyk. To oni, jak zapewne pamiętacie, razem z Mikołajem Ryńskim zawiązali Towarzystwo Jaszczurcze. Obaj rycerze przyklęknęli na kolana. - Najjaśniejszy panie... - Cóż powiecie? - zagadnął król. - Zakon szykuje się do wojny - podniósł wzrok Jan z Pułkowa. - Zbiera ludzi, uzupełnia garnizony, umacnia zamki i twierdze, gromadzi zapasy, prowadzi też nowe zaciągi. Wielki mistrz von Plauen nie ukrywa potrzeby wojny. My zaś,
rycerze ziemi chełmińskiej i michałowskiej, jako poddani Zakonu będziemy musieli iść przeciwko wam... - I pójdziecie? - Nie pójdziemy, miłościwy panie - zapewnił pan Fryderyk. - Nie pójdziemy, jeśli prawdą jest, co nam oznajmili wasi wysłannicy. Że staniecie po naszej stronie i w naszej obronie. - Stanę - obiecał król. - Ziemie chełmińska i michałowska znowu wrócą do Korony, jeżeli taka jest wola ich mieszkańców. Zanim się to jednak stanie, może być wojna. Jak się zachowacie wobec rozkazów Zakonu? Czy starczy wam sił nie tylko się bronić, ale może i przekonać innych? - Tak, miłościwy panie. Jest naszym najgłębszym pragnieniem ślubować wam poddaństwo i oddać się w waszą opiekę. Król Jagiełło skinął głową. - Przyjmuję wasz hołd, panowie - oświadczył uroczyście. - Powiedzcie innym, co tutaj usłyszeliście. - Powtórzymy - zapewnili obaj. - Tymczasem bacznie obserwujcie Zakon - nakazał Jagiełło. - Chcę mieć wiadomości o wszystkim. Niechaj pan Oset przekazuje je jak do tej pory. Znajdzie i inne sposoby, gdyby stare zawiodły. Oset z Kowna uśmiechnął się z zadowoleniem. - Sojuszników nam przybywa - oświadczył. - Ostatnio jest nim ktoś, kto siedzi blisko biskupa chełmińskiego Arnolda. - Któż to taki? - zaciekawił się Jagiełło nieco później, gdy mówił tylko z panem Ostem. - Znacie go, miłościwy panie - uśmiechnął się zapytany. - Ale lepiej byście teraz o tym nie pamiętali, dla jego bezpieczeństwa. W odpowiednim czasie może zechcecie go wynagrodzić za zasługi. Gdy tajne spotkanie na brzegu lasu zakończyło się, trzej ludzie odjechali szybko ku północy. Mieli minąć Toruń, przejść Wisłę znanym sobie brodem na północ od miasta i tak trafić z powrotem do Prus. - Bóg ich wspomagaj - westchnął pan Krystyn z Ostrowa. Nie wiedział, że inni ludzie poprosili już Boga o coś wręcz przeciwnego, a teraz siedzieli w chaszczach po drugiej stronie Wisły i czekali w zasadzce. Poczet szedł szybko ku granicy, nie odpoczywając prawie i zatrzymując się tylko tyle, ile to było konieczne. Otaczał dwa konie pomiędzy którymi wieziono wielki kosz z wikliny, zamknięty, a ładunek w nim widać był bardzo cenny, bo zbrojni nie spuszczali z niego oka ani na chwilę.
- Ku Brodnicy - powiedział dowódca strażnikom i pokazał im list opieczętowany odciskiem pieczęci samego wielkiego mistrza Zakonu. - Jest tu napisane, że każdy ma udzielić nam pomocy, jakiej tylko poprosimy. - Słucham i jestem posłuszny - skłonił się strażnik. Wezwał innych do pomocy i kazał im przyprowadzić świeże konie, a wędrowcom dać jadła. - To do stolicy jedziecie? - ciekawił się. - Nie twoja sprawa - ofuknęli go. - Pilnuj swojego nosa i nie wścibiaj go gdzie nie trzeba. I pamiętaj, że to tajemnica. Przed samym wielkim mistrzem odpowiesz, jeśli piśniesz choć słówko w tej sprawie. Najlepiej w ogóle zapomnij, żeś nas tutaj widział. - Dobrze - odpowiedział strażnik. Paliła go ciekawość, ale nie dowiedział się wiele więcej. Goście odpoczęli trochę i zaraz ruszyli swoją drogą. - Ciekawym, co takiego mają w tym koszu - mruczał strażnik pod nosem. - Człowieka - odpowiedział mu drugi. - Widziałeś? - Pewnie, że widziałem. Na chwilę otworzyli koszyk. Jakiś człowiek tam siedział. Dobrze go nie widziałem, wiem tylko, że to musi być ktoś bardzo ważny, skoro go w tak wielkiej tajemnicy przewożą. - Pewnie czarownik - zauważył żołnierz. - A niby czemu czarownik? - Bo miał opaskę na oczach. Wiadomo, że to pierwsze wskazanie w postępowaniu z czarownikami. Zamknąć im oczy, żeby spojrzeniem nie schwytali chrześcijańskiej duszy jak ptaka do sieci. Tak i oni postąpili. Zatem to czarownik. Zakon zbroił się na potęgę i lada miesiąc spodziewano się rozkazów wyjścia w pole. Spieszyli się też spiskowcy z tajnego Towarzystwa Jaszczurczego, zmawiający się nad przygotowaniem swoich planów. Biskup Arnold ubolewał, bo oznaczało to kolejne zniszczenia na nieodbudowanej jeszcze ziemi. Słał posłów i listy do kogo tylko mógł, z góry prosząc o pomoc, wsparcie i ochronę kościelnej własności. - Mateuszu - biadolił. - Nieszczęście i klęska na nas wszystkich, jeśli tylko dojdzie do wojny. Nieszczęście i strata! Pisał do papieża i pisał do polskiego króla, prosząc o oszczędzenie jego posiadłości w przypadku podjęcia działań wojennych. Potem wysłał Mateusza w kolejny objazd swoich ziem, by ten ściągnął, ile tylko się da, danin i powinności. Dał mu wóz, a na nim okutą skrzynię.
- Postaraj się - polecił. - Dobrze się postaraj zapełnić ją chociaż w połowie. Gdy nastanie wojna, znowu będą tylko straty! Przed wyjazdem, w który miał udać się z księdzem Stankiem, Mateusz Lipowski spotykał się z panami ziemi chełmińskiej, by po raz kolejny wysłuchiwać ich zapewnień do gotowości. - Wyjdziemy - obiecywał Jan z Pułkowa. - Gdy wielki mistrz wezwie wasali Zakonu pod broń, i my będziemy zmuszeni stanąć w szeregach. Ale nie zamierzamy walczyć przeciwko polskiemu królowi. W odpowiedniej chwili porzucimy zakonne sztandary i staniemy po stronie Jagiełły. Zapewniał Mateusza, że wielu panów i zwykłych zbrojnych należy do spisku, ale niewiele szczegółów umiał podać, zasłaniając się obowiązkiem utrzymania tajności. Ludzie wielkiego mistrza mieli oczy szeroko otwarte, wielkie uszy i słyszeli wiele, o czym natychmiast donosili władzom zakonnym. Te zaś chwytały spiskowców, osadzały ich w zamkach, a tam mękami dowiadywali się o szczegółach przygotowań. Trzy dni jechali wozem, wolno, bo skrzynia była ciężka, a drogi rozmokłe. Ale szlak prosty i większych niespodzianek nie napotkali. - Ciekawym tylko, czemu dostojny biskup pozbył się nas z Chełmży - mruczał ksiądz Stanek. Uważał bowiem, że biskup Arnold wysłał ich obu rozmyślnie poza miasto, żeby nie byli świadkami wydarzeń, jakie planował przeprowadzić. - Pewnie znowu znosi się z buntownikami - mruczał ksiądz Stanek. Mateusz też dokładnie to samo przewidywał, ale nie podjął rozmowy. Wiedział więcej od towarzysza, nie mógł jednak niczego wyjaśnić, bo był przecież związany tajemnicą. - Jutro będziemy na miejscu - odpowiedział. Daleko przed zamkiem straż krzyżacka zatrzymała konwój, a dowiedziawszy się, do kogo należy, z szacunkiem otoczyła pojazd i eskortowała go aż na dziedziniec warowni. Tutaj Mateusz przekazał pismo dowódcy załogi. Komtur Lotar nie krył zadowolenia, prosił przybyłych, by odpoczęli i zanocowali w gościnnej izbie. Wóz zaciągnięto zaraz pod dach szopy i wystawiono przed wrotami straż. W nocy Mateusz obudził się niespodziewanie, bo na dziedzińcu usłyszał dziwny hałas. Zaintrygowany wybiegł na drewnianą galerię nad dziedzińcem i zobaczył, że do zamku przyjechał silny oddział zbrojnych. Mieli ze sobą wiklinowy kosz, w którym krył się tajemniczy ładunek. - Ciekawe - mruknął Mateusz. - Co jest w tej Brodnicy, że zwożą tutaj jakieś osobliwe rzeczy?
Stał i przyglądał się, jak gości witali miejscowi, pod wodzą samego komtura Lotara. Słychać było głosy zadowolenia i radości. Kiedy otworzono kosz i wyprowadzono z niego przywiezionego człowieka, Mateusz Lipowski zmartwiał, widząc związanego jeńca. Był to Oset z Kowna. Rano Mateusz Lipowski zaniemógł. Zatroskany ksiądz Stanek pobiegł do komtura z wiadomością i prośbą o pomoc. Brat Lotar zmartwił się niespodziewaną chorobą biskupiego wysłannika. - Nie ma tu medyka. Trzeba posłać gdzie... Nie mógł się pozbyć gości, bo przecież nie wyśle chorego sekretarza w drogę. W drodze różne rzeczy mogą się przydarzyć, łącznie z najgorszym, co wtedy powie dostojnemu biskupowi Arnoldowi. Wkrótce komtur przyszedł w odwiedziny. - Zachorowaliście? - zapytał z przejęciem. - To chyba nie jest jakaś wielka choroba? Mateusz pokręcił głową. - Mam taką nadzieję. Czy zgodzicie się, czcigodny komturze, żebym nieco odpoczął w Brodnicy? Polezę dzień czy dwa, a zapewne wrócę do sił i będę mógł ruszyć w powrotną drogę. - Oczywiście - zgodził się tamten natychmiast. - Ile tylko zechcecie. Może jednak każę przysłać medyka? - Nie trzeba - sprzeciwił się Mateusz. - Ksiądz Stanek zna się trochę na chorobach i mam w Bogu nadzieję, że tym razem jego sztuka medyczna wystarczy. Komtur odszedł, a ksiądz Stanek zapytał z niepokojem: - Ja się znam na medycynie? Pierwszy raz o tym słyszę. Mateusz wzruszył ramionami. - Nie mam zaufania do krzyżackich medyków - odburknął. - To nie jest wielka choroba, odpoczynek najlepiej ją uleczy. - A skąd to wiecie? - zaciekawił się Stanek. - Trochę się przecież znam na leczeniu - Mateusz potwierdził plotkę krążącą po Chełmży. Leżał więc w łożu, a czasem wstawał i wyglądał na dziedziniec. Ksiądz Stanek był jego jedynym pomocnikiem i Mateusz postanowił w końcu ujawnić mu to, czego dowiedział się w nocy. - Przywieźli tu kogoś ważnego - powiedział. - Bardzo jestem ciekawy, czemu go tak pilnują.
Ksiądz Stanek łatwo dowiedział się szczegółów. Wystarczyło pokręcić się trochę pomiędzy zakonną służbą. - Powiadają, że to wielki zbrodniarz. Mają go zawieźć do Malborka, gdzie gotowy jest na niego wyrok. Następnego dnia Mateusz Lipowski niespodziewanie poczuł się znacznie lepiej. Zdziwił się tym wyzdrowieniem komtur, zdziwił się ksiądz Stanek. - Boża łaska chyba wam pomogła - powiedział nie całkiem przekonany komtur Lotar. - Musimy wracać - popędzał Mateusz. - Przewielebny biskup Arnold bardzo nie lubi, gdy oddalam się na długo. - Co wam jest, Mateuszu? - dopytywał się ksiądz Stanek. - Znowu wam gorzej? Mateusz znalazł okazję, by bez świadków otworzyć skrzynię biskupa. Było w niej sporo pieniędzy, w rozmaitych drobnych i większych monetach, jakie płacili poddani pana Arnolda tytułem czynszu dzierżawnego. Razem czyniło to sporą sumę. Zagarnął do płóciennego worka większe monety, zawiązał go i schował w zanadrze. Chwilę później zaniósł je komturowi. Brat Lotar popatrzył z ciekawością na wypchany woreczek, leżący na stole. - Okup? - zapytał zaciekawiony. - Od kiedy to zajmujecie się takimi sprawami? - Mniejsza z tym - machnął ręką Mateusz. - Mam wam wydać więźnia za pieniądze? Mateusz wzruszył ramionami. - Czemu nie? - A co powiem w Malborku? - Że wam uciekł albo, że go zbójcy odbili. Cokolwiek. Komtur patrzył spod oka. - Bardzo wam zależy, jak widzę. To ktoś dla was ważny? - Może tak, może nie. Chcę go od was kupić, więc się nie interesujcie, co z nim zrobię. Może powieszę na pierwszym drzewie. Komtur wstał. - Gdybym wiedział, że chcecie go powiesić, wydałbym go może za wasze pieniądze. Ale mnie się wydaje, że wy go chcecie uratować. Jeśli zaś tak, nie mogę spełnić waszej prośby. To więzień Zakonu, który wedle rozkazów ma być dostawiony do Malborka. Mateusz pokazał palcem sakiewkę. - Mało? A jeśli dam wam więcej? Komtur zatrzymał się. Poczucie obowiązku walczyło w nim z chciwością. Miał swoje długi, grał w kości, lubił pohulać. - Więcej? - powtórzył. - A ile to jest więcej? Mateusz skinął za siebie.
- Widzieliście skrzynię, którą mam na wozie? Prawie tyle. - Prawie? - Coś musi zostać biskupowi. Komtur Lotar wiedział, jak bardzo zależy Mateuszowi, chciał utargować jak najwięcej. - Namawiacie mnie do czegoś trudnego... - zaczął wymijająco. - Trudne sprawy należą do mężczyzn - dopowiedział Mateusz. Komtur był już prawie przekonany. Mógł to jakoś załatwić. Wyśle więźnia pod konwojem, ale pozwoli mu uciec po drodze. Nikt się o tym nie dowie. W końcu to tylko jeden z licznych jeńców. Mistrz zadowolony nie będzie, ale skoro jeniec uciekł, nie ma rady. Pomarudzi trochę, może nawet pokrzyczy, ale nic więcej się nie stanie. Mało to razy zbrojne kupy odbijały więźniów. - Zgoda - powiedział cicho do Mateusza. Mateusz wręczył mu klucz do skrzyni. - Zawartość jest wasza - oznajmił. - Teraz go puśćcie. - Nie zaraz - sprzeciwił się komtur. - Trzeba to zrobić w tajemnicy, nikt przecież nie może się dowiedzieć, na co się umówiliśmy. Zrobimy tak, żeby i dalej nikt o tym nie wiedział. Jutro rano poślę konwój do Malborka. Powiodą więźniów. Ten jeden będzie miał poluzowane więzy i ucieknie im po drodze. - To dobry plan - zgodził się Mateusz. - Tylko jak go odzyskam? Kto zagwarantuje, że uda mu się dotrzeć do mnie? Komtur wzruszył ramionami. - To już nie moja sprawa. Sami mówicie, że o tym powinno wiedzieć jak najmniej osób. Jeniec ucieknie i zapewne da sobie radę. Mateusz nie był przekonany, wiedział, że długie przebywanie w więzach bardzo osłabia człowieka, a bywa, że ten nie może potem zrobić nawet kroku. - Chcę go zobaczyć - zażądał. Brat Lotar sprzeciwił się, ale w końcu dał się przekonać. - Dobrze - powiedział. - Przyjdźcie po zmroku. Wieczorem Mateusz wziął ze sobą księdza Stanka. - Trzeba pocieszyć pewnego człowieka - wyjaśnił. - Może nawet wyspowiadać. Jest jeńcem. Ksiądz Stanek zgodził się bez oporów i poszli obaj do jamy, gdzie trzymano więźniów. Strażnik był powiadomiony i rozpoznał Mateusza. - Mam was wpuścić do niego - zgodził się. - Ale polecono mi sprawdzić, czy nie macie jakiej ukrytej broni. Mateusz podniósł ręce do góry, żeby wartownik mógł go obszukać. Księdza Stanka nie sprawdzał.
Więzień poruszył się na widok światła i spojrzał przymrużonymi oczami. Był zapewne chory, może ranny, bo jego spojrzenie nie wydawało się przytomne. - Słyszycie mnie? - zapytał Mateusz. - Przyprowadziłem księdza na pociechę. Człowiek obrócił się na boku. Jeśli nawet rozpoznał Mateusza, nie dał po sobie tego poznać najmniejszym drgnieniem. - Jesteście rycerzem? - zapytał duchowny. - Tak - odpowiedział tamten. - Krzyżacy schwytali mnie podstępem. Mateusz zrobił ręką uspokajający gest. - Nie obawiajcie się, pewnie panowie zakonni zadowolą się okupem. Wyślą was tymczasem do Malborka i tam będziecie czekać na rozkaz wielkiego mistrza. Nie do nas należą te sprawy. My przyszliśmy tylko zobaczyć, czy czego wam nie trzeba. - Niczego - odpowiedział tamten. - Potrzebujecie spowiedzi? - zapytał ksiądz. - Nie. Ale chętnie napiłbym się dobrego wina. Mateusz przysunął się bliżej. - Czujecie się zdrowy? Jutro czeka was długa droga. - Jutro? - zaciekawił się więzień. - Chyba dam radę. - Podobno więzy źle wpływają na członki i bywa, że nie można jakiś czas chodzić po długim spętaniu - zauważył Mateusz. - Wiem to - odpowiedział tamten. - Ale nie martwcie się, jakoś dam radę. Ksiądz obejrzał rany więźnia i dał uspokajający znak Mateuszowi. - Chyba w porządku. Nie widzę tu nic poważnego. Obejrzeli potem trzech innych więźniów, ale i pozostali znajdowali się w stanie, który pozwalał na podjęcie podróży. - Możemy wracać - powiedział ksiądz Stanek. Mateusz skinął ręką pierwszemu. - Nie żegnam się, bo może Bóg da zobaczyć się jeszcze. Zaraz rano Mateusz poszedł pożegnać się z komturem Lotarem. - Brata Lotara nie ma w zamku - powiedział sługa. - Nie ma? - zdumiał się Lipowski. - W nocy przyszły bardzo pilne listy z Malborka i brat komtur pojechał z innymi. Jeszcze przed świtaniem. - A więźniowie? - zaniepokoił się Mateusz. - Razem z więźniami. Mateusz odszedł i kilka chwil później wyjechał z księdzem Stankiem z Brodnicy. Ksiądz Stanek dziwił się trochę temu pośpiechowi, ale w czasie podróży przyzwyczaił się nie zadawać pytań Mateuszowi.
Powróciwszy do Chełmży Mateusz na próżno czekał na wieści. Miał niewielką nadzieję, że jak było wcześniej umówione, Krzyżacy pozwolą uciec Ostowi. Komtur Lotar wziął zapłatę i w żywe oczy oszukał Lipowskiego.
Więzień Malborka Komtur Lotar z Brodnicy pochylił głowę przed wielkim mistrzem Henrykiem von Plauen. - Wszystko wyjaśnił wasz list, dostojny mistrzu - mówił z fałszywą skromnością. - Z początku wcale nie wiedzieliśmy, z kim mamy do czynienia. Myśleliśmy, że to po prostu zwykły szpieg, jeden człowiek, a jeden zwykły człowiek jakże może zaszkodzić Zakonowi. Dopiero gdy przybył wasz posłaniec, zrozumiałem wszystko. Cud to prawdziwy, że zawiadomiłem was o schwytaniu tego rycerza. Zasługi w zatrzymaniu Osta chciał przypisać sobie i jakby wcale nie pamiętał o rozkazie von Plauena, który osobistym listem nakazał komturom i prokuratorom informować o schwytaniu szpiegów polskiego króla bądź przywódców tajnych sprzysiężeń rycerskich. - Jeden zwykły człowiek niewiele może zaszkodzić Zakonowi - zgodził się mistrz. - Ale właśnie ten może. Jeździ po całych Prusach i dalej, jeździ i knuje. Myślisz, że kto nastawia panów ziemi chełmińskiej przeciw nam? Kto buntuje miasta i rycerzy? Właśnie on. Tacy jak on. A on sam najwięcej. To za jego sprawą ten pełen fałszu wysłannik króla Zygmunta, Benedykt Makrai, sporządził raport tak dla nas nieprzychylny. To on zniszczył nasze przygotowania i wysiłki. Oset z Kowna ma więcej grzechów na sumieniu wobec Zakonu niż wszyscy szpiedzy polskiego króla razem wzięci. Dwa, trzy, pięć razy więcej! Od lat go ścigamy. Od lat! I teraz mamy go nareszcie w swojej mocy! Dzięki ci, przedwieczny Boże, za tę łaskę! Gdy Mateusz Lipowski przyjechał po długim objeździe ziem biskupich, w okutej skrzyni przywiózł ledwie kilka grzywien drobną monetą. Biskup Arnold był rozczarowany tak niewielką skutecznością swojego sekretarza i surowo domagał się wyjaśnień. Lipowski stał teraz na progu komnaty przełożonego, a głowę miał opuszczoną. - Zawiodłeś mnie - powiedział Arnold, a w jego głosie było przede wszystkim zdziwienie. - Jak to się stało, że mnie zawiodłeś? Mateusz nie uciekł wzrokiem, ale odważnie spojrzał w oczy biskupowi. - Miałem swoje powody, ekscelencjo... - Wiem, że miałeś - zgodził się biskup, podnosząc głos. - Tylko głupiec zrobiłby coś takiego bez ważnych powodów. Ty nie jesteś głupcem, więc słucham, co to za powody? - Nie mogę wyjawić.
Arnold usiadł z rozmachem. Na stole leżały przed nim rachunki i kwity. Dokładny spis tego, co ustalił Mateusz w czasie swojej podróży. Wykaz danin i powinności, a także szczegółowy spis kwot, jakie pobrał tytułem czynszów. - Czterysta grzywien - powiedział Arnold. - To bardzo dużo pieniędzy. Kto jest dla ciebie warty aż tyle? Mateusz milczał. Biskup wiedział o szczegółach ich wyprawy od księdza Stanka, resztę łatwo odgadł. - Nie spodziewałem się - powtórzył Arnold. - Przecież wiesz, jak źle wygląda moja sytuacja. Jakże ja sobie teraz poradzę? - Zwolnijcie mnie z mojego zajęcia - zaproponował Lipowski. Arnold prychnął ze złością. - Odprawić cię? I co niby z tego miałoby wyniknąć? Sypną mi się pieniądze? Mateusz skinął głową. Wydobył z zanadrza rulon pergaminu, na którym dopiero co wypisał niedługi tekst. - To jest akt zrzeczenia się mojej wsi na waszą rzecz - wyjaśnił. - I mojej części na nowych spichrzach nad Wisłą. To pokrywa więcej niż owe czterysta grzywien, którymi się rozporządziłem. Dokument jest gotowy, podpisany. Potrzebujemy tylko świadków, że je wam przekazałem. - I myślisz, że to wyrównuje nasze rachunki? - warknął biskup rozdrażniony. - A mojego zawiedzionego do ciebie zaufania nie liczysz? - Wybaczcie, ekscelencjo. Nie mogłem postąpić inaczej. Arnold westchnął ciężko. - Widzę, że nie powiesz więcej. Trudno, Mateuszu. Idź do siebie, zastanowię się, co począć. - Czy mam wezwać Stanka i jeszcze kogoś, żeby świadczyli? - Idź, powiedziałem! - syknął biskup. - Tym zajmiemy się później! Mateusz wrócił do swojej izby. Stanął na środku, rozejrzał się. Potem wziął kapę z łóżka i zaczął kłaść na nią swój skromny majątek, złożony z niewielu sztuk garderoby, dwóch książek, kilku drobiazgów. Za jego plecami ktoś chrząknął. - Co robicie? - zapytał ksiądz Stanek. Stał nieco zmieszany. Dobrze wiedział, że Mateusz podejrzewa go o to, że donosi biskupowi o jego poczynaniach. - Wybaczcie, ale musiałem przecież wszystko opowiedzieć naszemu biskupowi, bo... - Wiem - przerwał Mateusz. - Nie mam do was żalu. Sam chciałem mu to wyznać. - Więc nie macie pretensji?
- Nie mam. Kilka osobistych drobiazgów. I oto cały majątek jest w kapie. Mateusz zawiązał jej końce, czyniąc z kapy węzełek. - Co robicie? - powtórzył Stanek. - Pakuję się - odpowiedział Mateusz nagle spokojniejszym głosem. - Możecie zająć mój pulpit, jest przy nim więcej światła. Ksiądz Stanek milczał. Wcale nie zazdrościł Mateuszowi i nie chciał zajmować jego miejsca. Był pracowity, ale brakowało mu zdolności szybkiego myślenia i szybkiego pisania, wyróżniających Mateusza. Ksiądz Stanek podziwiał przełożonego za jego przymioty, zwłaszcza stanowczość i umiejętność przeciwstawienia się nawet biskupowi. Donosił na Lipowskiego z własnej słabości, no i z kościelnego posłuszeństwa. Mateusz rzucił pożegnalne spojrzenie na izbę, w której upłynęły dwa ostatnie lata jego życia. - Biskup u siebie? - Tak - potwierdził Stanek. - Ale zabronił przeszkadzać, póki nie skończy z kupcem Herzogiem. - Z Herzogiem? - zdziwił się Mateusz. - A ten skąd się wziął? - Ekscelencja kazał po niego pilnie posłać zaraz po rozmowie z wami. Mateusz był zdumiony i stał, nie wiedząc, co ma robić. Nie uważał za właściwe odchodzić bez pożegnania, nie podpisał jeszcze aktów oddania wsi i spichrzów, a biskup zabronił wchodzić do swojej komnaty. Rozwiązanie przyszło ledwie kilka pacierzy później. Mateusz widział, jak kupiec Herzog wychodzi. Gość ukłonił się Lipowskiemu, obrzucając go dziwnym spojrzeniem, jakiego wcześniej u niego nie widział zaciekawionym, taksującym. - Mateuszu! - zawołał Arnold. Lipowski zostawił węzełek na podłodze i poszedł na wezwanie. - Słucham, ekscelencjo. Był przybity, nie zauważył nawet, że Arnold nie ma już takiej skwaszonej miny. - Kupiec Herzog poświadczył naszą umowę - powiadomił biskup. - Tymczasem chciałbym, żebyś napisał do naszych duńskich dostawców w sprawie miedzi... Mateusz wzruszył ramionami. - Stanek to zrobi. Arnold mrugnął okiem w dziecięcy, prawie łobuzerski sposób. - Nie zrozumiałeś mnie - wyjaśnił. - Przecież powiedziałem, że zastanowię się, co mam począć z tobą. I zastanowiłem się. Nie jesteś mi nic dłużny. - Jak to nie jestem? - zdumiał się Lipowski.
- Nie jesteś, bo sprzedałem twój dług. - Sprzedaliście, ekscelencjo? Chyba nie Herzogowi? - Właśnie jemu. Nawet się ucieszył. Zrobiłem chyba niezły interes. Bo sam pomyśl. Co mi po kolejnej wsi i spichrzu, kiedy potrzebuję gotówki? Zanim toto sprzedam, miną miesiące, a ja potrzebuję pieniędzy już. Herzog zapłaci mi gotówką trzysta pięćdziesiąt grzywien. - Trzysta pięćdziesiąt? - zmarszczył się Mateusz. - Przecież dałem wam kwity na czterysta. - Ale on chciał dać o wiele mniej, bo od razu zwietrzył okazję. Trochę utargowałem. Zatem nie ze mną będziesz się rozliczał, tylko z nim. To zaś oznacza, że między nami kwita i możesz wrócić do pracy... Mateusz wzruszył ramionami. - Postanowiłem odejść - przypomniał. Ale biskup ani słyszeć nie chciał o podobnym rozwiązaniu. - Na pewno chcesz to zrobić? - zapytał, mrużąc oczy. - A co wtedy będzie z twoimi spiskowcami? Lipowski zesztywniał. Czyżby biskup wiedział wszystko? Nie, chyba się tylko domyśla. - Wiem to i owo - pokiwał głową Arnold. - I powiem ci, że nawet mi odpowiada taka sytuacja. Znasz moje podejście do tej sprawy. Nie chcę kolejnej wojny. Wolę zostać przy tym, co jest. Zatem dogadza mi, że spiskowcy przez ciebie kontaktują się z innymi. I niechaj tak zostanie, bo gdzie znajdziesz lepsze miejsce? - Ale przecież wy jesteście poddanym Zakonu... - Nie jestem niczyim poddanym - żachnął się Arnold. - Co najwyżej Ojca Świętego. Świeckich władców mam prawo sam wybierać. - I opłacacie się Krzyżakom. - Opłacam się i jednym, i drugim - zgodził się biskup pogodnie. - I oceniam, gdzie mi korzystniej, choć niestety nie zawsze taniej. Zatem nie komplikujmy sprawy, mój sekretarzu. Będzie, jak postanowiłem, i teraz ciebie proszę, żebyś mnie nie opuszczał. Możesz oddać usługi swojemu królowi, możesz i swojemu biskupowi. Co zaś do twojego długu u Herzoga, za bardzo bym się tym nie martwił. To wprawdzie duża suma, ale on bardzo chce ciebie zatrzymać tutaj, więc może poczekać na spłaty jakiś czas. - Chce mnie zatrzymać? - zdziwił się Lipowski. - A to czemu, ekscelencjo? - Tego to ja już nie wiem. Nawet mnie to ciekawi, bo jeszcze nie odgadłem. Rozumiem, gdyby miał córkę i chciał ją tobie wyswatać. Ale przecież córki nie ma... Tymczasem wojna wisiała na włosku.
Wojska zakonne, podzielone na trzy wielkie hufce, czekały tylko na rozkaz do ataku. Wielki mistrz Henryk von Plauen był przekonany o niedalekim już zwycięstwie. W tym przekonaniu utwierdzało go pojmanie Osta z Kowna. - Jakże to pomyślny znak dla naszych planów! - powtarzał. Ciekawił się wszystkim, co działo się po drodze i głośno radował z tego, że taki ciężki cios zadano Towarzystwu Jaszczurczemu. - Nic nie są warci bez głowy i pomocy pogańskich władców, Jagiełły i Witolda zacierał ręce. Więźnia zamknięto w wieży pod ścisłą strażą, a jeszcze przed wieczorem sam wielki mistrz przyszedł go zobaczyć. - Oset z Kowna! - zawołał z zadowoleniem. - Nareszcie Bóg cię wydał w nasze ręce! Jeniec nie był tego samego zdania. - Bóg od dawna już nie pomaga waszym zamiarom - rzucił hardo w odpowiedzi. Mistrz śmiał się rozradowany. - Mało czyja lista win wobec Zakonu jest tak długa jak twoja - zauważył. - Jesteś najbardziej przeklętym wrogiem naszej wspólnoty. I będziesz za to surowo ukarany. - Nie straszcie mnie! Dość długo noszę łeb, żebym się teraz bał go stracić. Ale mistrz nie zamierzał szybko rozprawić się z więźniem. - Gdyby zależało mi na twojej śmierci, kazałbym cię udusić już dawno - wyjaśnił ze złowrogim uśmiechem. - Zostaniesz przykładnie ukarany, a kara będzie stosowna do twoich grzechów, by wszyscy ją zobaczyli. Sam ją ustanowię. Osta trzymano zamkniętego w murowanej jamie bez światła, żywiono go byle czym i tylko czasem. - Teraz jesteś nikim - zasyczał von Plauen. - I tak będziesz traktowany. - Dam okup - próbował bronić się Oset. - Stać mnie, dobrze wiecie. Pomyślcie o tym - nęcił - bo jak słyszałem, teraz bardzo potrzebujecie pieniędzy. Jeśli myślicie tylko o sobie i o swojej zemście, zmarnujecie te pieniądze, zamiast przeznaczyć je z korzyścią dla całego Zakonu. - Nie ty będziesz stanowił, co jest dobre dla Zakonu! - odkrzyknął von Plauen. Doradcy wielkiego mistrza, choć i oni byli zdania, że należy surowo karać wrogów państwa, nalegali na von Plauena, żeby nie spieszył się z zemstą. - To bogacz - przypominali. - Zaufany księcia Witolda, pan na miastach, wioskach i puszczach. Może zanim go uśmiercimy, powinniśmy jakimś sposobem uzyskać za niego wysoką zapłatę.
Mistrz Henryk, choć rozeźlony hardością Osta, nie mógł zdecydować się na stracenie rycerza i choć był temu wewnętrznie przeciwny, polecił dowiedzieć się, ile może zażądać okupu. Zakon potrzebował środków na zaciągi nowych wojsk, a te kazały sobie w ostatnim okresie coraz więcej płacić. Za rycerską kopię, liczącą rycerza i jego orszak, to jest giermka, strzelców i pachołków, najemnicy żądali nawet po dwanaście i więcej grzywien za miesiąc służby. - Trzeba nam przede wszystkim myśleć o Zakonie - przypominali bracia. Odłożyć na bok nasze prywatne sprawy, choćby i wydawały się ważne. Zakon nade wszystko, nie ma nic ważniejszego. Brat Herman poszedł zatem następnego dnia do wieży i tam rozmawiał z Ostem, wypytując, ile ten byłby w stanie zapłacić za wypuszczenie z niewoli. - Pobożny mistrz gotów byłby odpłacić wam miłosierdziem za wasze przeniewierstwo - mówił. - Zastanowi się więc, pomodli i orzeknie, czy nie będzie żądał waszej śmierci. Polecił nam przeto zapytać, ile możecie zapłacić okupu. Oset uważał Krzyżaków za przeniewierców i złych ludzi, którzy nigdy nie zapominają urazy i nigdy nie poniechają zemsty. - Na ile wycenił moją głowę? - Sporo - odpowiedział brat. - Chyba nie myślicie, że mało. W końcu nie jesteście byle kim, ale najgroźniejszym psem, z jakim mieliśmy do czynienia. Spodziewam się, że okup za was nie będzie niższy niż dwa tysiące grzywien. Była to suma ogromna. Można było za nią utrzymać małą chorągiew rycerską, liczącą łącznie kilkuset zbrojnych przez okrągły rok. - Dwa tysiące grzywien? - zdumiał się Oset. - Mistrz tak powiedział? Teraz się nie dziwię, że mówią o nim, iż jest szalony. Herman aż warknął urażony, że w jego obecności ktoś śmie obrażać najwyższego dostojnika Zakonu. Odszedł, a pilnujący Osta strażnik zaśmiał się z zadowoleniem. - Tak czy inaczej będziesz się smażył w oleju niczym święty Jan. Ja bym z tobą nie robił takich ceregieli. Oset zdrętwiał, ale hardo rzucił głową. - Wola boża. Jeszcze tego dnia z rozkazu mistrza von Plauena poddano go badaniom. Mistrz chciał dowiedzieć się, kto należy do Towarzystwa Jaszczurczego, kto przeciw niemu i przeciw Zakonowi spiskuje. Zbliżająca się wojna oznaczała, że nie można zostawić nierozpoznanych przeciwników, którzy mogliby uderzyć znienacka. - Dowiedz się - rozkazał mistrz bratu Hermanowi. - Niechaj pocierpi i zdradzi nici swoich spisków. Ale bacz, byś go niechcący nie ubił. Będzie nam jeszcze potrzebny.
Jakby na potwierdzenie tych obaw nadeszły pilne listy od króla węgierskiego Zygmunta, który prosił o zwolnienie pana Osta na słowo i za okup. Mistrz von Plauen złościł się, wpadł w wielki gniew. On sam był dobrze poinformowany o tym, że jego polityka i strona w którą prowadzi Zakon, nie wszystkim braciom odpowiada, ale nie spodziewał się, że ma zdrajców przy samym boku. - Co odpowiemy królowi Zygmuntowi, szlachetny mistrzu? Von Plauen zacisnął zęby. - Nic - warknął. - Będziemy udawać, że wcale ich nie otrzymaliśmy. Że zbóje napadli na posłańca, albo że ten się upił i wpadł do wilczej jamy. Wszystko jedno. Nie pozwolę, żeby motał w naszych sprawach ktoś, kto jest sojusznikiem Zakonu, ale tylko wtedy i w takim zakresie, jaki mu odpowiada. Myślał długo nad sposobem wyłgania się od odpowiedzi na kłopotliwe pytania. Wieczorem wezwał kilku najbliższych i kazał im, z zachowaniem najwyższej tajemnicy, odwieźć Osta do zamku w Pokrzywnicach. - Później się nim zajmę - oświadczył. - Teraz niechaj nikt o tym nie wie. Kiedy więc nadeszły listy od polskiego króla i księcia Witolda, mistrz von Plauen mógł z ręką na sercu powiedzieć: nie ma pana Osta w Malborku. Na mękę Chrystusa przysięgam, że go tutaj nie ma.
Zamach stanu Wrzesień 1413 Wojska zakonne, zgromadzone w trzech wielkich hufcach w okolicach Brodnicy, były już gotowe do ataku. Ale dowódcy odwlekali chwilę najazdu, bo brakowało im przekonania, że wszystko jest należycie przygotowane. Najwięcej oporów miał sam Michał Kuchmeister, któremu powierzono dowodzenie całością zebranych sił. - Nie jesteśmy gotowi - mruczał pod nosem. Pora była wprawdzie wybrana dobrze - suchy koniec lata, pełne spichrze i nie trzeba było obawiać się, skąd wziąć paszę dla koni i jadło dla ludzi. Gorzej było z wielkością sił. Posiłki z Zachodu przyszły w bardzo skromnych ilościach. Zakon nie miał pieniędzy na nowe zaciągi, dawnych strat nie odbudował. Nie można było liczyć w pełni na wierność mieszczan i zobowiązanych do służby rycerzy pruskich, szczególnie z ziemi chełmińskiej. Wojska polskiego króla, wspomagane przez oddziały litewskie i lotne czambuły tatarskie, były bardzo groźne. Bracia parli jednak do walki, bo przecież w tym właśnie celu zgromadzili się w obozach. - Wydajcie rozkazy - domagali się od naczelnego wodza. - Mamy tak wielką siłę, że zmieciemy ich za jednym uderzeniem. Ale Michał Kuchmeister, który dobrze znał Polskę, wiedział, że niedocenianie przeciwnika jest najgorszym z możliwych błędów na wojnie i zastanawiał się, co powinien zrobić. A każde rozwiązanie było niedobre. Uderzenie na Polskę oznaczało długotrwałą wojnę. Zapewne pierwsze ataki przyniosłyby Zakonowi powodzenie, ale nie było dość sił, by prowadzić natarcie dalej. A co będzie, gdy polski król zewrze siły i jak przed czterema laty wejdzie w zakonne granice? Tymczasem wielki mistrz Henryk von Plauen parł do wojny, słał do oddziałów pisma i gońców, żądając wyjścia w pole. - Ruszcie się wreszcie, bracie - pisał do Kuchmeistera. - Wzywam was, byście porzucili gnuśność. Kuchmeister zmiął kartę i w złości podeptał ją nogami. - Takie rozkazy to głupota i nieodpowiedzialność! - warczał. - Mam uderzać na ślepo? A kto zapłaci za straty? Jeśli teraz przegramy, nie dźwigniemy się juź nigdy. Nie zostanie nikt i nic z historii i całej sławy Zakonu! Nadal czekał nad granicą, zwlekał, słał do mistrza wykrętne odpowiedzi. - Zróbcie coś - podpowiadali doradcy. - Nie można dłużej zwlekać. Wielki mistrz wpadnie w złość, a wy głową zapłacicie za nieposłuszeństwo.
I stało się. Któregoś dnia nadjechał goniec z kolejnym pismem Henryka von Plauen, a z nim brat Robert von Bach, zaufany wielkiego mistrza. Ten nie ukrywał, jak bardzo mistrz jest zły na nieposłuszeństwo dowódców, a brata Michała w szczególności. - Przywiozłem jego osobisty rozkaz - oznajmił na powitanie. - Macie uderzać, nie zwlekając ani dnia dłużej. Zostanę przy was, bym mógł mistrzowi przedstawić dokładnie wasze pierwsze sukcesy w tej wojnie. Jeśli nie, zawiodę was przed oblicze wielkiego mistrza, byście odpowiedzieli za nieposłuszeństwo. Tymczasem jednak Kuchmeister rozpuścił część oddziałów i usilnie pracował z innymi dowódcami, odwodząc ich od pomysłu rozpoczęcia wojny. Tego popołudnia spotkał się z kilkoma z nich na uboczu. - Von Plauen nie daruje nam nieposłuszeństwa - powiedział jeden. - Jeśli wpadł w gniew, nic go nie powstrzyma. Wtedy przestaje myśleć, a tylko goni za zemstą i odpłatą. - Zatem czas na nasze działania - zauważył następny. Zamilkli. Wreszcie Kuchmeister zapytał cicho: - Poprzecie mnie, jak się umawialiśmy? Pokiwali głowami. - Tak, bracie. Masz nasze słowo i nasze życie. Kuchmeister pokazał im list mistrza Henryka. - Wzywa mnie do stawienia się przed nim. Będzie kara. Nie będzie mnie pytał o zdanie i opinię. Każe uwięzić, może nawet ściąć głowę. - Wzywa was do Malborka? - Tak. - Tedy musicie pojechać - poradzili. - Ale nie sami. Michał Kuchmeister popatrzył po twarzach spiskowców. - Tak - potwierdzili. - Już czas. Wyszedł z namiotu i energicznym gestem przywołał trębacza. - Wezwać tu wszystkich dowódców. A gdy ci się zebrali po chwili przed jego namiotem, rozkazał: - Siodłać konie i gotować wozy. Ruszamy. - Nareszcie! - westchnęli z zadowoleniem. Wielki mistrz Zakonu Henryk von Plauen kazał wyjść w pole wszystkim możliwym oddziałom - z zamków, twierdz i miast, z posterunków granicznych, zaciężnikom i pospolitemu ruszeniu panów pruskich, poddanym w ziemi chełmińskiej i michałowskiej. Nawet z załogi Malborka wysłał do boju wszystkich, którzy byli zdolni do noszenia broni. Musiał obsadzić zamki pobliskie i tam poprzesuwać zbrojnych ludzi ze stolicy.
Jan z Pułkowa, dowodzący Towarzystwem Jaszczurczym, spotkał się potajemnie z kilkoma wtajemniczonymi rycerzami, by im po raz ostatni przedstawić plany spisku. - Odpowiedź na pytanie, co czynić, jest prosta - powiadomił. - Trzeba wykonywać rozkazy. Tylko niezbyt spiesznie. Nie jest w naszym interesie okazać pośpiech i waleczność. Król Jagiełło jest powiadomiony o naszych zamiarach i wystarczy go tylko w tym upewnić. - Jak to zrobimy? - Jak to jak? Jak zwykle. Przez sekretarza biskupa Arnolda. Król Jagiełło wiedział o wszystkim, o doniesieniach szpiegów i spiskowców informowany przez księdza podkanclerzego Mikołaja Trąbę. - Źle, najjaśniejszy panie. Wojska zakonne gotowe do uderzenia. Wprawdzie panowie z ziemi chełmińskiej zapewniają, że nie chcą walczyć, ale nie będą mieli wyboru, kiedy im każą stanąć w polu. - Czy możemy coś zrobić? - zapytał Jagiełło. - Modlić się - odpowiedział arcybiskup Trąba. - Bóg postanowi, jakie będą rozstrzygnięcia. Wiadomości o zbliżaniu się licznych oddziałów do stolicy Zakonu wielki mistrz odebrał ze zdumieniem. Nie mogli to być przeciwnicy, bo ci przecież nie potrafiliby tak szybko dotrzeć w głąb jego ziem, nie napotykając na opór zakonnych wojsk. Zatem są to oddziały sprzymierzonych lub zaciężni, zebrani na wyprawę przeciw Polsce. Był przekonany, że oto nadchodzą posiłki, podstępem, obietnicami i sutą zaliczką ściągnięte z Inflant i krajów niemieckich. - Nareszcie! Teraz mógł odetchnąć, bo oznaczało to, że plan uderzenia na Polskę ma większe szanse powodzenia. Niewielki konny oddział, który jako pierwszy wjechał do Malborka, prowadzili bracia w zakonnych białych płaszczach. Na dziedzińcu zatrzymał się, ludzie zeskoczyli z koni. Karny, dobrze zorganizowany oddział. Podzielił się zaraz na kilka grup, ominął straże i biegiem popędził ku sali wielkich mistrzów, gdzie mistrz Henryk pozostawał w otoczeniu kilku tylko najbliższych doradców. Kiedy wpadli do sali z nastawioną bronią, ani mistrz von Plauen, ani jego otoczenie nie wiedzieli, co się dzieje. Patrzyli tylko zadziwieni na zbrojnych. A ci zrobili przejście komuś z tyłu i do komnaty wkroczył brat Michał Kuchmeister. Mistrz Henryk zerwał się z krzesła. - Co to znaczy, na Boga? - zawołał wzburzony. - Co to ma znaczyć? Głównodowodzący wystąpił dwa kroki przed zbrojnych.
- Ja, Michał Kuchmeister, proszę was, mistrzu, byście przestali myśleć o obronie. Za radą braci i kapituły postanowiłem... - Za radą kapituły? - oburzył się mistrz. - Za moimi plecami? Wzburzony klasnął w ręce i zawołał uzbrojonych knechtów. - Straż do mnie! Ruszyło się kilku zbrojnych, ale ludzie przybyłego dostojnika nie dali im przejść dalej i zatrzymali w pół kroku. Kilku braciom przystawiono ostrza do gardeł. - To spisek! - wykrzyknął von Plauen. - Spisek i zbrodnia nieposłuszeństwa! Pan Kuchmeister przytaknął bardzo poważnie. - Bracia uważają, że prowadzicie Zakon ku zgubie. Nie chcą teraz wojny. Bo nie jesteśmy do niej przygotowani. Tedy upoważnili mnie, bym wam oświadczył, że nie uderzą na Polskę i żądają od was cofnięcia rozkazów. - Cofnąć rozkazy? - zdziwił się mistrz. - Nigdy! - Zatem zostaniecie aresztowani i odsunięci z urzędu. Henryk von Plauen zaniemówił na tak wielką zuchwałość. - Co takiego? Pozbawiony urzędu? Urząd dała mi kapituła. Słyszysz? Kapituła! I tylko ona może mnie z urzędu odwołać. A tej tu nie ma, jest w polu, gdzie wypełnia swoje obowiązki. Michał Kuchmeister podszedł do stołu. - Mylicie się - rzekł. - Oto są polecenia kapituły. I wysypał na stół stos listów. Mistrz pochwycił papier z brzegu, potem następny. - To spisek! - wołał. - To zbrodnia! Kuchmeister założył ręce na piersiach. - Proszę was, mistrzu, byście ulegli pod rozkazami kapituły i większości braci. Oni nie chcą wojny i proszę was raz jeszcze o cofnięcie wojennych rozkazów. Jeśli zaś nie zechcecie tego zrobić... Henryk von Plauen podskoczył ku bratu Michałowi, porwał go za ubranie na piersi, ale trwało to tylko chwilę. Kuchmeister strząsnął dłoń przełożonego i twardo rozkazał swoim: - Brać go! A oni rzucili się grupą, powalili mistrza na błyszczącą posadzkę i skrępowali ręce. A towarzyszących mu rycerzy przekonali do niestawiania oporu, przystawiając im ostrza mieczy do gardeł. Zamach był dokonany. - Dla dobra Zakonu - oświadczył brat Kuchmeister. Michał Kuchmeister dążył do pokoju z Polską, uważał, że nie czas na walkę, bo nie miał pewności, czy uda mu się pokonać przeciwnika. Znał dobrze zasoby królestwa i wiedział, że Zakon nie dysponuje takimi zapasami, jakie miał jeszcze przed kilkoma laty. Dziś były to tylko resztki dawnej potęgi.
Jeden z jego zaufanych, komtur z Rastenburga, a potem Tucholi, Paul von Russdorf, teraz został mianowany wysłannikiem Zakonu do stanów ziemi chełmińskiej. Miał wynegocjować pokój, a w każdym razie spróbować odwlec rozpoczęcie działań wojennych. Bo o tym, że Polska i Litwa sposobią się do obrony, a pewnie i do ataku, mówiono już powszechnie. Król polski i wielki książę litewski byli silni, mogli też liczyć na znaczną pomoc oddziałów zaciężnych, jako że mieli na to pieniądze. Zakon wprawdzie nie zapłacił odszkodowania w całości, ale część jednak już przekazał. W dodatku Krzyżacy niezbyt mogli liczyć na swoich sojuszników. Zygmunt Luksemburski też domagał się pieniędzy. Zastawił polskiemu królowi zamki na Spiszu i miał za to wziąć pieniądze z krzyżackiego okupu. Słał więc do Malborka ponaglenia, listy, prośby i groźby. W tej sytuacji nie mogło być mowy o tym, by chciał Zakonowi udzielić jakiejkolwiek pomocy. Mistrza Henryka von Plauen uwięziono, odprowadzając do oddzielnej izby i wystawiając przed nią uzbrojoną straż. Nie protestował, oszołomiony niespodziewanym biegiem wydarzeń, których zupełnie nie rozumiał. W historii istniejącego od trzystu lat zgromadzenia nie zdarzyło się nigdy coś tak niesłychanego. - Wybacz mi, Boże, ten grzech nieposłuszeństwa - pochylił głowę Michał Kuchmeister. - Ale to wszystko dla dobra Zakonu.
Litewskie Boże Narodzenie Grudzień 1413 Święta Bożego Narodzenia król Władysław Jagiełło spędzał jak zwykle na Litwie. Tego roku jego dwór rozlokował się w Trokach. W wielkiej izbie, której większą część zajmował duży kamienny komin, gdzie paliły się grubaśne bukowe polana, zebrali się tylko najbliżsi doradcy polskiego króla i wielkiego kniazia litewskiego Witolda. Omawiano sytuację na granicach i radzono nad zbliżającą się wojną z Zakonem Krzyżackim. - Wojna jest nieunikniona - mówił pan Krystyn z Ostrowa. - Wszystkie meldunki naszych szpiegów nie zostawiają co do tego najmniejszych wątpliwości. Wprawdzie Michał Kuchmeister odsunął mistrza von Plauen i przejął władze w Zakonie, ale choć mówi głośno o pokoju z wami, raczej nie uda mu się powstrzymać wynajętych na wojnę oddziałów. - Niech się tylko odważą! - warknął kniaź Witold. - I tym razem damy im radę! Jesień była dla królestwa korzystna. Gotowe już do ataku wojska zakonne nie uderzyły na północne granice, skończyło się na niewielkim zamieszaniu. Dowodzący wszystkimi siłami Zakonu brat Michał Kuchmeister był przeciwny wojnie z Polską, podobnie jak szereg innych dostojników. Jednym z powodów takiego zachowania była też postawa rycerstwa z ziemi pogranicznych chełmińskiej oraz michałowskiej. Jan z Pułkowa i jego Towarzystwo Jaszczurcze wyraźnie dali do zrozumienia, że nie pójdą do boju pod przymusem, pruskie miasta nie kwapiły się do walki, odmawiając wystawienia nakazanej liczby zbrojnych, oszukując na dostawach militarnych. Król Jagiełło chwalił postępowanie Kuchmeistera, który w ostatniej chwili zdobył się na sprzeciw wobec mistrza i nie dał hasła do samobójczej napaści. Kniaź Witold ubolewał, że tak się stało. - Dawnego wielkiego mistrza von Plauen uwięziono, a jego zwolenników odsunięto od najważniejszych godności - raportował królowi podkanclerzy Trąba. Cała władza skupia się w rękach Michała Kuchmeistera. W przyszłym miesiącu, zaraz po święcie Trzech Króli, ma się zebrać w Malborku wielka kapituła dla wyboru zwierzchnika Zakonu. Nie ma wątpliwości, że godność ta zostanie powierzona Kuchmeisterowi. Wielki mistrz pamięta chyba obietnice, jakie wam składał w imieniu swoim i większości jemu podobnych... Tedy, moim zdaniem, najjaśniejszy panie, do wojny nie dojdzie... Ale nie wszyscy doradcy zgadzali się z tym sądem. Marszałek Zbigniew z Brzezia i pan Jeno z Krasawy twierdzili, że wojny należy spodziewać się lada miesiąc.
- Zakon przyjął wielu obcych rycerzy do służby - tłumaczył starosta holsztyński. - Przyszli z nadzieją na zapłatę i wojenne łupy. Zakon nie ma pieniędzy, by zapłacić obiecany żołd. Zatem wielki mistrz, choćby i chciał pokoju, nie będzie miał innego wyjścia, jak się im opłacić właśnie łupami z boju. - Słusznie - poparł to zdanie pan Zbigniew z Brzezia. - Zaciężni nie odejdą bez zapłaty. Kuchmeister będzie musiał im pozwolić na wojnę w naszych granicach, bo inaczej złupią jego własne ziemie. Zwolennikiem wojny był też oczywiście kniaź Witold. - To dobra sposobność, żeby ich wreszcie pokonać - przekonywał stryjecznego brata. - Skoro my jesteśmy u szczytu potęgi, a oni boją się uderzyć, to na pewno ich pokonamy. Nie można takiej okazji przepuścić. Inni panowie i dowódcy także byli żądni łupów, nowych niewolników i zdobyczy, więc naciskali na króla, by wydał wojnę. Ich zdaniem Zakon miał jeszcze zbyt wiele w swoim posiadaniu, żeby w krótkim czasie nie mógł odbudować dawnej potęgi. W październiku tego roku na wielkim zjeździe w Horodle spisano nowe akty unii pomiędzy Polską i Litwą, zakładając bardzo ścisłą współpracę pomiędzy oboma krajami, a przeciw wrogom, tak Krzyżakom, jak i Zygmuntowi Luksemburskiemu. Zrównano w prawach bojarów litewskich z panami polskimi, przyjęto ich do polskich herbów. Potem król pojechał na Żmudź odzyskaną od Krzyżaków, gdzie chrzcił tamtejszych pogan i ustanowił w Miednikach biskupstwo. - Korzystajmy z okazji - powtórzył kniaź Witold. - Nie wiadomo, jak długo przyjdzie nam czekać na następną, bo Zakon jest jak smok, co się odradza po przycięciu ogona. - Zapewne teraz wygralibyśmy wojnę - zgodził się król. - Mamy dużo sił, możemy liczyć na rycerzy chełmińskich. Ale nie powinniśmy atakować pierwsi, skoro oni wycofali się i nie wypowiedzieli nam wojny. - Zwycięzców nikt nie będzie pytał, jaki mieli powód do wojny - przypomniał swoją dewizę kniaź Witold. Król kręcił głową niezdecydowany. - Macie rację wszyscy i nie macie - zauważył. - Pokonać ich orężnie to mało. Potrzebujemy jeszcze zwycięstwa w dyplomacji, na zachodnich dworach i wśród tamtejszego rycerstwa. Zatem nie podejmę teraz żadnego postanowienia. Poczekamy, zastanowimy się, ocenimy. Tymczasem przyjmę posła Krzyżaków, posłuchamy, z jakim posłaniem tu przybył. W trockim zamku wielkiego kniazia Witolda w sposób szczególny podejmowany był Jan Długosz z Niedzielska, herbu Wieniawa.
W grunwaldzkiej bitwie wziął on do niewoli kilku znacznych jeńców, w tym komtura z Pokarmina, Markwarda von Salzbach. Później na królewski rozkaz musiał ich wydać kniaziowi Witoldowi. Książę zaś, przemówiwszy się w kilka dni potem z komturem, w złości kazał go ściąć i nie oszczędził także dwóch jego towarzyszy w białych płaszczach. Pan Długosz był zatem stratny, bo nie mógł otrzymać żądanego okupu, i teraz kniaź Witold świadczył mu swoje łaski i dawał panu Janowi odszkodowanie za poniesione straty. - No, nie burmuszcie się już, panie - mówił książę zaraz po skończonej naradzie z królem, biorąc rycerza pod ramię. Ale Jan Długosz nie chciał przebaczyć księciu. - Pomijając sprawę straconego okupu, to wielka hańba postąpić tak z jeńcem mruczał później do pana Jeno. - Niech przyzna, że źle postąpił i wyrówna moje szkody, wtedy mu przebaczę. Pan z Krasawy poszedł do kniazia z tymi warunkami, a Witold wysłuchał go z ponurą miną, podobnie jak innych, którzy usiłowali mediować wcześniej. - Może mam go jeszcze przepraszać? - warknął zły. - To ja go goszczę w moim zamku niby księcia, a on mi tak odpłaca? Co jest w was, rycerzach, żeście tacy zapiekli w złości i tacy pamiętliwi? Przecież mu obiecałem zapłatę, ale on nie chce powiedzieć, co mam dać w zamian. - Trudno mu pogodzić się z tym, żeście postąpili tak okrutnie ze znanym rycerzem krzyżackim. - Zrobiłem, co było trzeba - zaperzył się Witold. - Tak i powiedzcie panu Janowi - podsunął starosta. - Może nawet i przeproście. Boczycie się na siebie trzy lata i czas byłby zakończyć ten spór. Tylko patrzeć, jak staniecie się przedmiotem żartów... Witold wyszczerzył zęby w drapieżnym uśmiechu. - Kto? - zapytał groźnie. - Kto się ośmieli? Pan Jeno uśmiechnął się nieznacznie. - A jeśli to ja, kniaziu? Przy każdym innym Witold porwałby za sztylet, gotów na miejscu ukarać zuchwalca. Ale nie wykonał żadnego ruchu, choć oczy pana Jeno, jedno brązowe, a drugie niebieskie, patrzyły wprost na niego. Po chwili książę odwrócił wzrok. - Z wami nie będę się próbował - oświadczył. - Wolę was mieć po swojej stronie z tymi waszymi czarodziejskimi sztuczkami. I zapytał zupełnie innym tonem: - Cóż zatem radzicie?
- Moim zdaniem macie dwie możliwości, kniaziu. Albo wyrównać straty panu Janowi, albo powiedzieć mu prawdę. Witold wykrzywił usta. - Prawdę, panie Jeno? Co to niby znaczy? - Że się dobrze znaliście z bratem Markwardem. I że tylko dla jednego z was było miejsce na ziemi. Pan Jeno domyślał się, że komtur Markward znał rozmaite tajemnice księcia z dawnych czasów, gdy kniaź buntował się przeciw królowi Jagielle, a to mogło być teraz niewygodne dla litewskiego władcy. Może nawet sam sprowokował Krzyżaka do obrazy księcia przy świadkach, by usprawiedliwić jego zabójstwo. - Milcz! - powiedział kniaź, ściągając brwi. Pan Jeno uśmiechnął się ponownie. Zachowanie księcia potwierdzało, że miał rację. - Bratu Markwardowi nic nie pomoże - zauważył spokojnie. - Panu Janowi zaś pomoże wasza łaska i ogólnie znana hojność. Cóż stracicie, przepraszając pana z Niedzielska za ten pożałowania godny wypadek z komturem Markwardem? Czy sokół w ogóle zauważy, gdy czasem zgubi małe piórko w locie? Książę uśmiechnął się, zadowolony z pochlebstwa. - A niech was! - roześmiał się rozbawiony. - Już wiem, czemu mój stryjeczny brat stale was trzyma przy sobie. Jak byście miód lali na rany! Jeszcze tego samego dnia kniaź Witold przeprosił przy innych pana Jana Długosza z Niedzielska. A potem ofiarował mu liczne dary - wspaniałego rumaka z bogatym rzędem, pas nabijany złotymi blaszkami i szubę z soboli. Król Jagiełło, dowiedziawszy się o zażegnaniu trwającego trzy lata sporu, nie krył radości i zapytał o to stryjecznego brata. - To pan Jeno - wyjaśnił kniaź. - On mnie przekonał. - Mój starosta? - udawał oburzenie Jagiełło. - To mnie nie chciałeś słuchać przez tyle lat, a jemu od razu uległeś? - Ty też dobrze wychodzisz na jego radach - przypomniał Witold. - Bo słucham tylko niektórych - odciął się król. Poseł Michała Kuchmeistera czekał na przyjęcie już od kilku dni. Paul von Russdorf, trzydziestotrzyletni komtur z Rastenburga, został wreszcie przyjęty przez króla Jagiełłę i kniazia Witolda w towarzystwie tylko kilku panów. Był między dostojnikami królestwa i Litwy także pan Jeno z Krasawy. Von Russdorf, bliski przyjaciel Kuchmeistera, kłaniał się nisko przed monarchami i w imieniu swojego pana zapewniał, że Zakon nie dąży do wojny, ale pragnie zachowania pokoju ze wszystkimi sąsiadami.
- Dał wyraz temu brat Kuchmeister, odsuwając od władzy wojowniczego mistrza Henryka von Plauen - tłumaczył poseł. - Odwołał wojska gotowe już do uderzenia na granice waszego panowania. Król uśmiechał się spokojnie. Wszystko szło dokładnie po jego myśli. Wprawdzie panowie naciskali na wojnę i wiedział, że będzie im to trudno wytłumaczyć, ale czasu pozostawało sporo do wojny. Raczej dopiero z wiosną, a nie teraz, zimą, gdy trudno o paszę dla koni i żywność dla ludzi. Jagiełło zapewnił posła, że i jego marzeniem nie jest wojna, choć być może trzeba będzie prowadzić rokowania, bo nie wszystkie sprawy wynikające z pokoju toruńskiego zostały pomyślnie zakończone. Poseł mówił, że brat Kuchmeister, wkrótce zostanie obrany wielkim mistrzem Zakonu, a wówczas na pewno wyda stosowne polecenia swoim urzędnikom. Kniaź Witold prosił, by pan Kuchmeister odszukał w więzieniach Zakonu jego rycerza. - Wiadomo nam, że pan Oset z Kowna trafił do waszej niewoli. Wielki mistrz von Plauen miał do niego złość, prawda, ale nam zależy na uwolnieniu tej osoby. Chcemy dać stosowny okup za pana Osta. Wyświadczyłby pan Kuchmeister wielką uprzejmość kniaziowi Witoldowi, jeśliby odszukał pana Osta i na słowo rycerskie puścił go wolno. Pan von Russdorf obiecał przekazać posłanie i zapewnił, że brat Kuchmeister nie pozostawi prośby księcia bez odpowiedzi. Posłuchanie zakończyło się uprzejmymi gestami. Poseł otrzymał drobny upominek - złoty krzyżyk na łańcuszku, innych, bardziej świeckich, podarunków nie wolno mu było przyjmować. - A cóż pan von Plauen? - zaciekawił się na koniec król. - Nadal siedzi w malborskiej wieży? - Nie - zaprzeczył poseł. - Byłego wielkiego mistrza brat Michał obdarzył godnością komtura w Pokrzywnie.
W Pokrzywnie Grudzień 1413 Hnryk von Plauen, do niedawna Wielki Mistrz Zakonu Najświętszej Maryi Panny, teraz brat zesłany karnie do Pokrzywna przez Michała Kuchmeistera, który siłą objął władzę w państwie, siedział za stołem w zimnej izbie swojego zamku. Dwaj bracia, Udo i Emeryk, stali naprzeciw. Byli młodzi, mało doświadczeni, całkiem niedawno złożyli zakonne śluby. Rozkaz przełożonych postawił ich tutaj, nie pozwalając iść w poszukiwaniu przygód, sławy i zasługi przed Bogiem. Wcale zresztą tego nie pragnęli, chętniej zadowalając się spokojnym, choć skromnym życiem. Gdy ogłoszono wyprawę przeciw Litwie i Polsce, pierwsi podnieśli ręce i zostali, by pilnować spraw zakonnych na miejscu. Wcale nie tęsknili do puszcz, uciążliwych pochodów i walk z poganami. Dziś przysłano im nowego przełożonego, w ich codzienne życie wprowadzając zamieszanie i chaos. Młodzi bracia nie wiedzieli, jak powinni się zachowywać. Komtur von Plauen jeszcze kilka tygodni temu był wielkim mistrzem całego Zakonu, równie odległym jak sam papież, znanym tylko z nabożnych opowieści, gdy tymczasem widzieli skrzywionego, niezadowolonego człowieka. Patrzyli jednak na niego z rodzajem uwielbienia, co i raz upewniając się wzajemnymi spojrzeniami, że czynią dobrze, okazując szacunek i pokorę. - Wszystko gotowe, szlachetny mistrzu... dostojny komturze - oświadczył brat Udo z pełnym szacunku ukłonem. - Ludzie czekają na wasze słowa. Komtur wstał ze stęknięciem, dłonią przytrzymując się stołu. W czasie niedawnego zamachu w wielkim wirydarzu malborskim, gdy dwaj knechci chwycili go pod ramiona i wlekli po schodach, opierał się i skręcił sobie nogę w kostce. Potem go wprawdzie opatrzono, ale ból odzywał się czasem i von Plauen zachowywał ostrożność, starając się nie stąpać na chorą nogę bez potrzeby. Wyszli z sali na schody, a stamtąd do sieni i dalej na dziedziniec. Stali tu szeregiem wszyscy obecni w zamku. Półbracia w liczbie sześciu, woźnice, strażnicy, kucharz, służba najęta w okolicznych wioskach. Von Plauen spojrzał i zagryzł wargi. Dopiero był przywódcą największej potęgi, teraz tylko komturem malutkiego zamku, zaludnionego przez nielicznych prostaków bez wykształcenia, ogłady i jakichkolwiek zasług wobec Zakonu. Miał przemówić do nich wszystkich, ale gdy spojrzał na te rozdziawione z ciekawości gęby, te czupryny rozczochrane i pełne jeszcze słomy od wylegiwania się po szopach, ogarnęła go żałość.
- Żądam, żebyście pełnili służbę w sposób należyty - powiedział tylko, zawrócił się na pięcie i odszedł do swojej izby. Bracia Udo i Emeryk kroczyli za nim, spoglądając jeden na drugiego ze wzrastającym niepokojem. Komtur siedział znowu nad spisem mienia i mełł pod nosem przekleństwa, widząc, jaka bieda panuje w Pokrzywnic Brakowało wszystkiego - owsa, siana, żywności dla ludzi, ubrań i okryć, świec i smolnych szczap do oświetlania oraz wszystkiego innego. Jak przetrzymać zimę? - Co za bieda! - mruczał. - Przecież tutaj nic nie ma! A nie było nawet inkaustu i papieru do pisania, gdyby chciał wysłać skargę. Tylko do kogo miałby się skarżyć, że zamek w Pokrzywnie to hańba dla zakonnej gospodarności i zaradności. - Jak to możliwe? - zwrócił się do stojących przed nim rycerzy, jedynych, jakimi dysponował. - Jak to możliwe, że w zamku nie ma żadnych zapasów? Śniegiem będziecie żywić nasze konie? Brat Udo opuścił głowę. Był odważniejszy od towarzysza, zdobył się na odpowiedź. - Kazano wszystko bez wyjątku wydać na wojenne potrzeby. - Jak to kazano wydać? - zapienił się komtur. - Ogołocić zamek ze wszystkiego? Kto kazał? Brat Udo chrząknął. - Wy, bracie - odparł niepewnie. - To znaczy wtedy, gdy byliście jeszcze wielkim mistrzem naszego Zakonu... Komtur von Plauen dobrze o tym wiedział. Tylko zapomniał. Ale teraz przypomniał sobie własne rozkazy, by w obliczu wojny wysłać w pole wszystkie siły i zapasy do zamków i garnizonów położonych znacznie bardziej na wschód. - Wyjdźcie - warknął. A gdy opuścili izbę, zacisnął pięści w niemocy. Ten zdradziecki Kuchmeister na pewno dobrze o tym wiedział. Naumyślnie wysłał swojego niedawnego przełożonego w miejsce tak opuszczone i ogołocone ze wszystkiego. Chciał dawnego mistrza pognębić, upokorzyć i jak najbardziej utrudnić mu życie. Przez kilka pacierzy Henryk von Plauen kopał w ścianę i tłukł pięściami o blat stołu w bezsilnej wściekłości. - Bądź przeklęty, Kuchmeister! - syczał. - Bądź przeklęty na wieki! Wreszcie uspokoił się nieco, wezwał obu braci i kazał się oprowadzić po całym zamku. Z zaciśniętymi zębami oglądał puste stajnie, szopy, stodoły i spichrze. Nędza, po prostu nędza.
Później odbył naradę z braćmi Udo i Emerykiem, ale nie zaprosił ich do stołu, więc stali naprzeciw. Von Plauen miał przed sobą wszystkie dokumenty, jakie udało się odszukać w zamku, ale były to wyłącznie stare rachunki. Na jednym z nich, dotyczącym zapłaty kupcom za dostarczone woły, komtur sporządził spis spraw, którymi zamierzał zająć się w najbliższym czasie. Ustalono, że siana da się zwieźć trochę ze stodół wiejskich, ale na zwiększenie zapasu mąki nie można było liczyć. - Już odebraliśmy po naszych wsiach, co tylko się dało - wyjaśnił brat Emeryk. Brat Udo odważył się na więcej. - Poprzestaniemy na małym - oświadczył. - Jeśli zezwolicie wypowiedzieć moje zdanie... - Mów - skinął komtur. - Zbyt wielu nas - zauważył brat Udo. - Osiem koni i dwadzieścia dwie gęby, które trzeba wyżywić. Obawiam się, czcigodny komturze, że nie starczy nam nawet do Gromnicznej... Von Plauen zmarszczył brwi, zaglądając do swego spisu. - Jak to dwadzieścia dwie? - zapytał. - Widziałem przecież wszystkich i jest ich, razem z nami, ledwie czternaście osób. - Są jeszcze więźniowie - wyjaśnił Udo. - Im też trzeba dawać jeść. - Aż ośmiu więźniów? - zdziwił się komtur. - Co za jedni? - Przeważnie chłopi, szlachetny komturze. A także nasz strażnik, co za pijaństwo ma siedzieć do Środy Popielcowej. No i ów Litwin. Komtur zmarszczył brwi. - Nieposłuszni chłopi? Nie będziemy ich żywić, niech idą precz. Strażnika na mury, niechaj odsłuży karę, zamiast się objadać darmo. A ten Litwin co za jeden? Bracia Udo i Emeryk spojrzeli po sobie. - Nie wiemy, komturze - wyjaśnił Emeryk. - Przysłano go tutaj z przykazaniem, żeby nikt o nim nie wiedział... Komtur von Plauen zerwał się z miejsca. - Panno Przenajświętsza! Czy to...? Nie dokończył, wzburzony do ostatnich granic. Brat Udo poruszył brwiami, przestraszony wybuchem przełożonego. - Nie wiemy, kto on. Kazali trzymać w ciemnicy. Von Plauen ruszył do drzwi. - Prowadźcie! Natychmiast prowadźcie!
Wyszli na dziedziniec, a stamtąd na drugą jego stronę, koło wielkiego, pustego spichlerza, gdzie stała niewysoka, murowana baszta. Do jej podziemia prowadziły solidne drzwi, okute żelaznymi listwami. Brat Udo pobiegł po strażnika, a gdy ten nadszedł zadyszany, odsunął rygle, wszedł do ciemnego wnętrza i po chwili wyprowadził człowieka w łachmanach, który osłaniał ramieniem oczy od niespodziewanego słonecznego blasku. Von Plauen skoczył jak żbik. Odtrącił strażnika, obalił więźnia na ziemię i zaczął go okładać pięściami, krzycząc głośno. Zaskoczony jeniec początkowo nie bronił się wcale, a bracia Udo i Emeryk stali obok, patrząc na to i zupełnie nie wiedząc, jak postąpić. - To przez ciebie! - wrzeszczał von Plauen. - To ty jesteś przyczyną tego wszystkiego! Więzień tymczasem podjął próbę obrony, dość słabą, bo choć wyglądał na silnego mężczyznę, był widać osłabiony przebywaniem w lochu. - Ubiję! - charczał komtur z wysiłku. - Ubiję samymi rękami! Długo zmagali się na ziemi, a bracia zakonni stali obok niepewni i choć mieli sztylety w rękach, bali się ich użyć bez pozwolenia przełożonego. Wreszcie walczący osłabli obaj i leżeli teraz obok siebie, ciężko dysząc. Pierwszy pozbierał się von Plauen, podniósł na kolana i wstał, odtrącając ręce braci, gotowych do pomocy. Po chwili podniósł się także więzień. Gdy opierał się dłońmi o ziemię, zobaczyli, że u lewej ręki brakuje mu trzech palców. Brat Udo otrzepywał szaty komtura z liści i błota, gdy von Plauen, ciągle zdyszany, wymierzył wstającemu kopniaka w bok. - Zupełnie o tobie zapomniałem - warknął. - Ale teraz pogadamy!
Interesy kupca Herzoga Kupiec Herzog kilkakrotnie przyjmował, w swoim domu kupca Erlinghausena, gdzie przy dzbanku piwa oceniali strategię postępowania wobec sekretarza biskupa Arnolda. Ustalono, że na wielką ucztę zostanie zaproszonych sześć kupieckich panien. - Musi którąś wybrać - powtarzał Herzog. - Po prostu musi. Erlinghausen kiwał głową potakująco, ale nie zdradzał się ze wszystkimi swoimi myślami. Miał dobre przeczucie i nawet nie bardzo się martwił tym, że musi ponieść znaczną część kosztów przyjęcia. Domyślał się wprawdzie, w jakim celu Herzog sprowadził siostrzenicę z Gdańska, ale był przekonany, że jego córka nie tylko nie ustępuje Ucie, ale urodą ją przewyższa. Już jakiś czas temu odbył z żoną i córką bardzo poważną rozmowę. - Jest coś, od czego zależy cała przyszłość naszej rodziny, a przyszłość Igreny w szczególności - oznajmił. - Otóż Herzog wydaje ucztę. Wielką i wspaniałą. Będą na niej panny na wydaniu z najlepszych rodzin mieszczańskich. Twoja głowa, żono, żeby nasza córka wypadła jak najlepiej. Twoja głowa, córko, żebyś jak najlepiej przypodobała się naszemu najważniejszemu gościowi. To Mateusz Lipowski, sekretarz i zaufany biskupa, bogacz i piękny młodzieniec. Przy nim twoja przyszłość, a także i nasza. Ma być jak najlepiej, i gorzko pożałujecie obie, jeśli cokolwiek nie będzie jak należy. Podniósł palec i pogroził nim córce. - Koniec twojego dzieciństwa - oświadczył. - Czas dorosnąć, moja córko. Musisz wiedzieć, gdzie dla ciebie korzyść i przyszłość. Zapomnisz o dziecięcych amorach. Zapomnisz tym bardziej, gdy tylko zobaczysz owego pana Mateusza. Powiadam ci, jest się o kogo starać. Igrena początkowo nie była zachwycona. Popatrywała za pewnym młodzieńcem, który wzdychał do niej potajemnie, o czym, jak sądziła, nie wiedział jej ojciec. Ale natychmiast porzuciła myśli o nim, bo Erlinghausen wyłożył wiele gotowego pieniądza i dał zezwolenie, żeby żona kupiła Igrenie prawie wszystko, co ta sobie zamarzy ze strojów i ozdób. - Jak to wszystko, kochany ojcze? - zdumiała się dziewczyna. - Wszystko, co będzie ci przydatne w tej sprawie, bo nie pozwolę, żeby ktokolwiek prześcignął mnie w tej wspaniałej okazji. Był tak zapalony, że wynajął nawet wędrownego muzyka, który miał nauczyć Igrenę grać na lutni. - A niech tam! - mruczał pod nosem, z ukrycia obserwując nie najszybsze jeszcze muzyczne postępy córki.
- Mocno się Herzog rozczaruje, licząc, że ta jego Uta jest najbieglejsza we wszystkim! Podobne nadzieje, obliczone na prześcignięcie Herzoga, mieli zapewne także pozostali ojcowie dostojnych rodzin miasta, zamierzających wysłać swoje córki na ową ucztę. Odbyli bowiem z córkami podobne rozmowy i żaden nie poskąpił na suknie, kapelusze, rękawiczki, welony, wstążki i dziesiątki niezbędnych drobiazgów. - Nad czym tak radzicie? - pytała pani Barbara po wyjściu gościa. - To chyba coś ważnego, bo jeszcze nie widziałam Erlinghausena tak okropnie sapiącego. Tak się zachowywał, jakby miał na widoku bardzo tłusty interes. - On tak myśli - przytaknął Herzog. - I chyba ma rację. Jest pewien interes... - Cóż takiego? - Umyśliliśmy wydać ucztę, na którą zaprosiłem kilku ważnych przyjaciół ujawnił wreszcie Herzog. - Więc znowu będziecie mówić głównie o interesach? - Dla interesów najlepiej robi dobrze zastawiony stół i dobre wino - uśmiechnął się Herzog, który był wysokiego mniemania o swojej przemyślności. - Jak sądzisz, czy możemy posadzić z nami także Utę, czy jest jeszcze niegotowa do takich spraw? - Kiedyś musi zacząć bywać między ludźmi - odpowiedziała pani Barbara. - Na pewno nie przyniesie ci wstydu. Ładna i wdzięczna dziewczyna nie przynosi ujmy. - To dobrze - pochwalił. - Spodziewam się, że to będzie ważny dzień dla moich interesów. Bardzo mi zależy, żeby wszystko wypadło należycie i spodziewam się, że dołożysz starań. Mam też nadzieję, że Uta będzie umiała zachować się odpowiednio. Poproś, żeby była miła i uprzejma dla mojego gościa. - Zaprosiłeś kogoś szczególnego? - powtórzyła. - Dla Uty? - To pewien człowiek, którego zamierzamy ożenić... - przytaknął Herzog. Chodzi o to, że chcemy mieć wpływ na jego wybór. Chcemy, żeby to był wybór korzystny dla nas wszystkich, dla całego miasta. Z zadowoleniem pogłaskał się po podbródku. - Liczę, że Uta dobrze go do nas usposobi... Pani Barbara zmarszczyła brwi. - Czyja dobrze zrozumiałam? - zapytała oburzona. - Chcesz się posłużyć naszą dziewczynką? Machnął ręką zniecierpliwiony. - Zaraz posłużyć! - burknął niezadowolony. - To ważne dla naszych wspólnych interesów. Uta jest wystarczająco dorosła, żebym jej pomógł znaleźć męża. Tak obiecałem jej matce a mojej siostrze. Jeśli więc mam jej kogoś wybrać, to chcę, żeby to był ktoś, dzięki komu i na nas spłyną pewne korzyści...
Pani Barbara nie była zachwycona. Wprawdzie Uta rzeczywiście potrzebowała konkurenta do ręki, ale chyba jeszcze nie teraz. - Jest raczej za młoda - powątpiewała. Herzog wzruszył ramionami. - Nie ma na co czekać - zauważył. - Moim zdaniem jest jak najbardziej dojrzała. Pani Barbara zmarszczyła brwi. - Twoim zdaniem? Tak dokładnie się jej przyjrzałeś? - Nie czepiaj się słów - odburknął. - Tak myślę i już. Zresztą, zobaczymy, co powie Lipowski... - Mateusz Lipowski? - zdumiała się pani Barbara. - Chcecie ożenić Mateusza? Była wyraźnie poruszona. - Cóż w tym złego? - zdziwił się. - To młody człowiek, który powinien się ożenić i zapewne kiedyś się ożeni. Zatem tylko pomagamy mu podjąć postanowienie i dokonać stosownego wyboru. Ale pani Barbara nieprzychylnie odniosła się do kupieckiego spisku. - To taka ma być ta uczta? - pytała wzburzona. - Zaprosisz kupieckie córki, żeby się przed nim wdzięczyły? Przecież to rajfurstwo! Doprawdy, mój mężu, tego się po tobie nie spodziewałam. - A cóż w tym złego? - dziwił się Herzog. Pani Barbara była wielce oburzona. - Co za sposób postępowania! Wystawiasz mu ją niczym niewinne jagnię! - Chcę ubić interes - przypomniał spokojnie. - A przy okazji może przysłużę się też nie tylko naszej wychowanicy, ale i Mateuszowi Lipowskiemu. Zatem, moja żono, bądź gotowa na pierwszą niedzielę po Trzech Królach.
Szpieg i komtur Styczeń 1414 Sedzieli naprzeciw siebie. Na stole pomiędzy nimi stała w misce cienka polewka. Było zimno i para unosiła się nad naczyniem. - Jedz - mruknął komtur von Plauen. - Nie wiem, czemu Bóg tak to urządził, że zrobił ze mnie kogoś tak nędznego jak ty. Sięgnął po drewnianą łyżkę i przesunął ją po stole w kierunku Osta. Przez chwilę obaj sięgali do naczynia, łowiąc w nim nieliczne oczka tłuszczu. - Zatem to wszystko prawda - powiedział Oset z Kowna. - Że was przepędzili z krzesła wielkiego mistrza i skierowali tu za karę. Kto tego dokonał, niech zgadnę... Czy nie Michał Kuchmeister, wasz osobisty wróg? Von Plauen zazgrzytał zębami. - Mój osobisty wróg? - powtórzył. - Raczej wróg całego Zakonu. Odmówił uderzenia na Polskę i rozpoczęcia wojny. Odmówił wykonania rozkazu, pohańbił mnie, swojego mistrza. Przekleństwo na niego po wsze czasy! Żuł złorzeczenia pod nosem i popatrywał na Osta niezdecydowany. - Ocalałeś chyba na moje nieszczęście - mruknął. - Dawno powinienem cię zabić. Oset podniósł łyżkę niby ksiądz palec na kazaniu w kościele. - Nie - zaprzeczył. - To Bóg postawił mnie na waszej drodze. Byliście mi nieprzyjacielem, ale jestem gotów odpłacić wam chrześcijańskim miłosierdziem. Jesteście tu sami jak palec, zostanę zatem waszym doradcą. Bo właśnie tego potrzebujecie. Komtur zazgrzytał zębami. - Niech mnie Bóg broni przed radami poganina! Oset wzruszył ramionami. - Sami nie wiecie, komturze, jakie macie szczęście. Przecież ja was znowu wprowadzę na stolec wielkiego mistrza. Von Plauen wykrzywił usta. - Co ty gadasz, człowieku? Ja tu się zastanawiam, jak ci łeb zdjąć, a ty sobie jeszcze ze mnie kpisz? - Zdjąć łeb? - zaśmiał się Oset. - To czemu prosiliście mnie do stołu? Czy przypadkiem nie po to, żeby posłuchać mojej rady? Komtur von Plauen zamilkł. Ten chytry człowiek bardzo dokładnie odgadł jego zamiary. - Powiadano, że jesteś sprytnym i bardzo niebezpiecznym człowiekiem zauważył. - Wielu braci radziło mi, żebym cię ściął, jak tylko trafisz w nasze ręce.
Mówili tak, bo widać mieli podstawy, buntowałeś rycerstwo, mieszczan i nawet chłopów. Teraz miałbym ci wierzyć? Oset wzruszył ramionami. - Ja na waszym miejscu bym nie wierzył. I dodał: - Ale czy macie inne wyjście? Chyba, że chcecie do śmierci siedzieć w tej dziurze, nie widząc bożego świata. Spotykali się od kilku tygodni. Von Plauen rozmawiał z Ostem, badał go, wypytywał, czasem sam mówił. Rycerz Oset był dobrym słuchaczem, przed którym mógł się wyżalić na niesprawiedliwość, jaka go spotkała za sprawą Michała Kuchmeistera. Bo choć od podstępnego zamachu w Malborku upłynęły już miesiące, nadal nie mógł się pogodzić z utratą godności wielkiego mistrza. - Sądziłem, że mam więcej zwolenników - żalił się któregoś dnia. - A tymczasem większość przyjaciół mnie zawiodła. - W służbie nie zawsze można liczyć na przyjaciół - zauważył Oset. - Wielu tylko udaje przywiązanie, chcąc zdobyć godności dla siebie. Dawny mistrz von Plauen chętnie gadał teraz z Ostem, bo choć Oset był przeciwnikiem, to także był rycerzem i możnym panem, przyjacielem księcia Witolda. Nie był byle kim, jak bracia Udo i Emeryk, młodzi i zupełnie nieznający świata. O czym z nimi miałby gadać? Z Ostem miał wiele tematów, Oset znał wielu ludzi na dworach możnych w Polsce, na Litwie, a także w samym Zakonie. Znał również węgierskiego króla Zygmunta, o którym mówił z lekceważeniem i króla polskiego Jagiełłę, którego darzył szacunkiem. I choć obaj w rozmowach tych zachowywali sporą dozę ostrożności, z czasem stały się one bardziej szczere i otwarte. - Że Kuchmeister jest ambitny, to wiadomo od dawna - powiedział kiedyś Oset. Aż dziwne, że nie zorientowaliście się wcześniej. - Co wy możecie o tym wiedzieć? - żachnął się von Plauen. Oset wzruszył ramionami. - Może więcej od was - odparł spokojnie. - Pamiętam brata Michała sprzed piętnastu lat, gdy poszliśmy na wyprawę z księciem Witoldem przeciw Moskwie i pobili nas sromotnie nad rzeką Worsklą... Komtur zdziwił się. - To i tam byliście? - A pewnie - uśmiechnął się Oset. - To wtedy brat Kuchmeister zapragnął mojej śmierci. Ale bracia zakonni dzielnie stawali w bitwie. Von Plauen był ponury.
- Wcale nie jestem pewny, kiedy mówicie prawdę, a kiedy zmyślacie - poskarżył się. - O wszystkim gadacie tak, jakbyście tam byli i wszystko widzieli własnymi oczami... - Bo wiele widziałem - zapewnił Oset. - Myślicie, że z jakich powodów głoszono wszędzie, że jestem wielkim wrogiem Zakonu? Właśnie dlatego, że wiem, widziałem, patrzyłem, znałem tego i owego, mogę zaświadczyć o tym i o tamtym. - Tym bardziej żałuję, że zdążyłem wydać was tylko na wstępne badanie a nie na prawdziwe męki, byście wyśpiewali, co wam wiadomo o Towarzystwie Jaszczurczym i innych zdrajcach knujących na zgubę Zakonu. Oset pokręcił głową. - Złość zaćmiewa wam umysł - zauważył. - Gdybyście pomyśleli chwilę, spojrzelibyście może całkiem inaczej na to wszystko. Bo pomyślcie tylko. Teraz waszym wrogiem nie jest Towarzystwo Jaszczurcze ani polski król. Teraz waszym wrogiem jest Kuchmeister i jego poplecznicy. Obalił was brat Kuchmeister? To teraz wy obalcie jego. Von Plauen zamarł zdumiony. - Niby jak? - zapytał zaskoczony. Oset uśmiechnął się i sięgnął po dzbanek z piwem. - To przecież zupełnie proste - wyjaśnił. - Wykorzystajcie przeciw niemu jego wrogów. Zaufanych rycerzy, zakonnych i świeckich, króla polskiego. - A wy? - zapytał von Plauen. - Czy tylko żartujecie swoim zwyczajem, czy też bylibyście skłonni dopomóc w moich zamiarach? W końcu cieszycie się sławą największego szpiega. - Za ile? - zapytał Oset. - Jak to za ile? - żachnął się komtur. - To już nie wystarczy, że wam zwrócę wolność? Oset wzruszył ramionami. - Usługi dobrego szpiega warte są dobrej zapłaty - stwierdził. - Na razie nie widzę, byście byli w stanie zapłacić cokolwiek, - Gdy powrócę na krzesło wielkiego mistrza, zapłacę wam stukrotnie - obiecał von Plauen. - Może beczką rozgrzanego oleju? - prychnął Oset, przypominając sobie pogróżki Henryka von Plauen. - Bierzecie mnie za głupca? Jeśli miałbym zrobić cokolwiek, musicie zapłacić z góry. Von Plauen podniósł brwi niezadowolony. Cierpiał na kamicę, już dawniej lekarze radzili mu jeść powoli, dokładnie przeżuwać i nie denerwować się przy
posiłkach. Ale nie należał do ludzi spokojnych i nie umiał panować nad nerwami. Odłożył na stół kawał pieczeni i wytarł ręce w kraj obrusa. - Zapłacić z góry? - powtórzył. - Niby czym? I jak to zamierzacie wykonać? Oset rozłożył ręce. - To proste, wielki mistrzu. Von Plauen spojrzał rozeźlony. Na zbyt wiele pozwala sobie ten zuchwały człowiek! Będzie mnie tutaj wyśmiewał i szydził, przypominając najboleśniejsze przeżycia. Jak tylko będzie okazja, trzeba z nim zrobić porządek... Patrzył w kpiące oczy Osta i zastanawiał się, czy nie dopuścił Litwina do zbytniej poufałości. Przecież on nie może wyjść żywy z Pokrzywna, bo wszystkim opowiedziałby, czego się tutaj dowiedział, a także o tych chwilach słabości Henryka von Plauen. - Jest coś, czym możecie zapłacić za moje usługi - oznajmił Oset. - To Czterej Ewangeliści. Komtur wytrzeszczył oczy. - Co takiego?! - Czterej Ewangeliści - powtórzył Oset. - Święty Mateusz, Święty Jan, Święty Łukasz i Święty Marek... Von Plauen długo nie mógł uwierzyć. Czterej Ewangeliści to były największe, najcenniejsze armaty Zakonu. Odlano je w Malborku, w sławnym na cały świat warsztacie mistrza Eliasza. Były naprawdę znakomite, najlepsze i największe na całym świecie. Lufy, odlewane w stolicy państwa, szły potem do innych zamków, gdzie bardzo dzielnie się sprawdzały podczas oblężenia. Ale Czterej Ewangeliści to były prawdziwe cuda. Największe, najcenniejsze i najbardziej celne, jakie wykonano kiedykolwiek. W ostatniej wojnie Zakon utracił prawie całą artylerię, a wyszykowanie nowych dział wymagało wiele kosztów, kłopotów i przede wszystkim czasu. Mistrz Eliasz pracował wprawdzie nadal, ale nie było mowy o wykonaniu dział tak dobrych i tak wielkich w krótkim czasie. Brakowało miedzi i cyny, których stop dawał brąz, a gdańscy kupcy po ostatnich wydarzeniach upierali się, że towar ten jest zupełnie niedostępny i nie chcieli go sprowadzać na zakonne zamówienia. Nikt i nigdzie nie miał takich armat. Czterej Ewangeliści to były najznakomitsze działa, jakie udało się odlać kiedykolwiek. W czasie wojny były warte więcej niż wszystko inne i mogły rozstrzygnąć o zwycięstwie. Komtur von Plauen był przerażony. Wiedzą o armatach? Panno Przenajświętsza, to przecież katastrofa! Skąd może wiedzieć o Czterech Ewangelistach ten człowiek? Przecież to najtajniejsza sprawa Zakonu! Jak się dowiedział? Oset przyglądał się komturowi kpiącym wzrokiem.
- Król Jagiełło wie o was więcej, niż się wam wydaje - zauważył. - Gdyby chciał, już by was pokonał ze szczętem przed laty, ale ma swój interes w tym, żeby Zakon istniał, oczywiście o ile nie atakuje jego granic. Komtur zrozumiał nagle, że to nie on był sprytniejszy. To Oset z Kowna prowadził z nim grę, w której najwyraźniej był górą. - Czego wy chcecie? - zapytał chmurnie. - Przysłużyć się wam - odpowiedział Oset swobodnie. - A jednocześnie przysłużyć się mojemu królowi. Wszyscy na tym zyskają. Ja, wy, mój król i kniaź Witold. - Ale to pachnie zdradą - przyznał się do swoich wahań von Plauen. - Myślcie o sobie, nie o kim innym - przypomniał Oset odważnie. - Gdy odzyskacie władzę w Zakonie, będziecie zarządzali nim wedle woli. I będziecie prowadzić wojny z kim zechcecie, choćby i z Jagiełłą. Komtur patrzył z niedowierzaniem. - Niełatwo was rozgryźć - przyznał po chwili. - Ale zapewne chcecie mnie wywieść w pole. Oset zaprzeczył. - Obaj na tym zyskamy - powtórzył. - Bo teraz obaj jesteśmy tu więźniami. Bo czym się różni wasz pobyt od mojego? Jemy przy jednym stole i razem czekamy na coś, co się wydarzy... Wydarzenia można przyspieszyć. Mówiliście, że jestem sprytny, tedy skorzystajcie z tego sprytu dla własnych korzyści. Dawny mistrz słuchał, z rosnącą nadzieją w sercu, choć nie opuszczał go niepokój. Musiał pamiętać, że ma przed sobą bardzo chytrego człowieka. - Załóżmy, że się zgodzę - powiedział po chwili. - Zrobimy według waszego planu. Obiecam królowi polskiemu przyjaźń, ale chyba nie spodziewacie się, że złożę hołd pogańskiemu władcy. - Król Jagiełło nie jest poganinem - poprawił bez zniecierpliwienia Oset. - I jest wystarczająco mądry, żeby nie żądać od was niemożliwego. Wystarczy, że się do niego zwrócicie z prośbą o pomoc. Król zapewne nie odmówi, bo będzie mu zależało na osłabieniu Michała Kuchmeistera. Wasz brat, komtur w Gdańsku, wyda armaty, choćby się to nie podobało niektórym panom zakonnym. Czterej Ewangeliści trafią pod opiekę polskiego króla, który w ten sposób uzyska znak waszej przyjaźni. W zamian udzieli pomocy w dokonaniu przewrotu i obaleniu Kuchmeistera. Ja pomogę wam dzięki swoim zaufanym ludziom... - Macie na myśli tych zdrajców z Towarzystwa Jaszczurczego? - Może i ich - zgodził się Oset. Komtur von Plauen był już prawie przekonany. Ale nadal obawiał się, że wszystko wyjdzie na jaw przedwcześnie i plan się nie uda.
- Niby jak mam odebrać armaty w Gdańsku? - zasępił się. - Potrzeba ludzi do transportu. Wozów, zaufanej eskorty, fałszywych dokumentów i listów. - Użyjemy zaufanych kupców - podsunął Oset. - Sprawa jest przecież tajna, nie mogą się o niej dowiedzieć niepowołane uszy, bo doniosą zaraz wielkiemu mistrzowi. - Nie nazywaj go wielkim mistrzem - oburzył się von Plauen. - To uzurpator! Co zaś do zaufanych ludzi to nie wiem, gdzie miałbym ich teraz szukać, gdy wszyscy odwrócili się do mnie plecami... - Zwróćcie się o pomoc do biskupa chełmińskiego. Na pewno nie odmówi wam tej drobnej przysługi. - Arnolda? - podniósł brwi von Plauen. - To i on należy do spisku? Zawsze podejrzewałem go, że opłaca się dwu stronom! - Do niczego nie należy - zaprotestował Oset. - Ale rzeczywiście opłaca się obu stronom, jak to zwyczajnie na pograniczu. Wielu innych też tak robi. Von Plauen skrzywił się niezadowolony. Patrzył w bezczelne oczy rozmówcy i myślał, jak chętnie kazałby je wyłupić. Ale na razie musiał korzystać z rady pana Osta. Wziął łyżkę ze stołu, zanurzył ją w misie, skosztował, a potem zaczął wrzeszczeć. Gdy po chwili wpadł do izby brat Udo, komtur obrzucił go obelgami. - Jeśli jeszcze raz podasz zimną polewkę, dostaniesz trzydzieści batów! zagroził. - Albo i czterdzieści!
Czterej Ewangeliści Biskup Arnold siedział przy dębowym stole w swojej wystawnie urządzonej komnacie, mając u boku obu sekretarzy, Mateusza Lipowskiego i księdza Stanka. O trzy kroki od stołu klęczał człowiek, który prosił o wsparcie, wędrowny klecha lub za takiego się tylko podający. Opowiadał o swoich podróżach i pielgrzymkach, nie szczędząc opisów dziwnych i cudownych wydarzeń, jakich podobno był świadkiem albo uczestnikiem. Zwykle płacił nimi za gościnę i nocleg. Szczególnie jedna z jego opowieści zwróciła uwagę obecnych. Ksiądz Seweryn mówił o ciężkiej zimie, wielkich śniegach i strasznej zawiei, podczas której pewien duchowny wziął do sań biedną kobietę. Jechali lasem, gdy nagle napadła ich wataha krwiożerczych wilków. Zdawało się, że znikąd nie można spodziewać się ratunku i wszyscy zginą w męczarniach, pożarci przez bestie. Ale ów duchowny ofiarował się za innych i sam skoczył pomiędzy zwierzęta, padając ich ofiarą, dzięki której udało się reszcie ujść i bezpiecznie dotrzeć do siedzib ludzkich. Wędrowiec był bardzo przekonujący. Z jego opowieści, pełnej okrzyków, groźnego warczenia i wyszczerzania zębów, wynikało, że sam był świadkiem tragicznych wydarzeń. - To wszystko prawda - zaklinał się. - Oto są imiona tych ludzi. Rzecz się działa w Dolinie. Ów ksiądz to proboszcz od świętego Marcina imieniem Franciszek... Mateusz Lipowski zerwał się z miejsca i chwycił duchownego za ubranie. - Łżesz! - wykrzyknął w wielkim oburzeniu. - Łżesz jak pies! Zaskoczony niespodziewanym wybuchem sekretarza biskup Arnold wykrzywił się z niesmakiem. - On kłamie! - gorączkował się Mateusz. - Kłamie, ekscelencjo! Ksiądz Seweryn z rozmachem uderzył się kułakiem w piersi. - Ależ to szczera prawda! - zapewnił z przejęciem. - Przysięgam na mękę Zbawiciela, że niczego tu nie zmyśliłem. Proboszcz od świętego Marcina, imieniem Franciszek, złożył tę ofiarę. Myślicie, że tego wszystkiego nie sprawdziłem, że wymyśliłem kłamstwo? Nie, byłem tam, oglądałem miejsca, znalazłem świadków. Pan tamtejszego dworu to Mikołaj z Lipowej. O, wielki pan! Wiecie, że był w niewoli u Saracenów, a oni torturowali go, żeby przeszedł na ich wiarę, a on tego nie uczynił? Żona jego, pani Hedwiga, wielka dama. To z jej łaski korzystałem dzień czy dwa w tym gościnnym dworze z miejsca do spania i ciepłej strawy. Wtedy, tymi saniami, powoził pan Marcin, ich jedyny syn. Jest jeszcze z tego rodu pan Jeno, jego dziadek, holsztyński starosta, co kazał pozbierać kości owego
męczennika. Podobno rychło będzie wszczęty proces beatyfikacyjny księdza Franciszka, bo przecież nieczęsto spotkać dziś takie zachowanie. W miarę jak gość opowiadał, Mateusz zakrywał oczy dłonią, aż jęknąwszy, osunął się na swoim miejscu. - Co ci, Mateuszu? - zaniepokoił się biskup. - Boże, bądź mu miłościwi - Co ci jest? - powtórzył biskup. I nagle przypomniał sobie wszystko. - Marcin to twój brat... - zaczął z wahaniem. - A ów ksiądz Franciszek to chyba twój nauczyciel i opiekun, czy tak? Mateusz pokiwał głową. Biskup Arnold przeżegnał się z namaszczeniem. - Tedy wspólnie pomódlmy się za jego duszę. Wieczne odpoczywanie, racz mu dać, Panie... Ksiądz Seweryn wziął udział w modlitwie, ale dopiero po chwili dotarł do niego sens słów biskupa. - Wybaczcie, ekscelencjo, ale chyba nie zrozumiałem... - zapytał niepewnie. - Wszak dobrze pamiętam, że pan Mikołaj z Lipowej miał tylko jednego syna. To znaczy miał dwóch, ale pani Hedwiga mówiła, że jeden zginął na wojnie... Jego wahanie trwało jednak bardzo krótko. Był poruszony, bez pozwolenia zbliżył się do stołu, żeby przyjrzeć się siedzącemu. - Przenajświętsza Panno, to chyba kolejny cud! - szepnął, bo zobaczył podobieństwo Mateusza Lipowskiego do jego brata i ojca. - Anim myślał, gdy tu szedłem, że dowiem się spraw tak nieoczekiwanych! Tedy wcale nie zginęliście w bitwie? Bogu niech będą dzięki! Ksiądz Seweryn niewiele więcej mógł powiedzieć o innych wydarzeniach z Doliny. - Nie zostawałem tam długo - tłumaczył się - choć wasza matka, pani Hedwiga, była bardzo gościnna i nawet mnie zatrzymywała... Ale akurat zostać nie mogłem, bo spieszyłem się za swoimi sprawami... Ksiądz Seweryn odszedł jeszcze tego samego dnia, ugoszczony w biskupiej kuchni i sowicie zaopatrzony na drogę. Mateusz Lipowski płakał nad strasznym losem dobrego księdza Franciszka. I płakał nad łzami swojej matki, opłakującej śmierć młodszego syna. Ksiądz Stanek był bardzo przejęty zasłyszanymi opowieściami i wielokrotnie prosił Mateusza, by mu powiedział więcej o Franciszku. - Rzeczywiście znaliście tak wielkiego człowieka? - dopytywał się. - Znaliście prawdziwego świętego?
Mateusz widział roziskrzony wzrok towarzysza, ale nie od razu przełamał się w sobie, by opowiadać o tym, co pamiętał z dawnego życia w Dolinie. Bardzo niechętnie wracał do wspomnień, dręczyły go wyrzuty sumienia za to, jak się odnosił do rodziców. Znał przecież przykazanie o należnej czci dla ojca i matki. Dobre dwa tygodnie Oset z Kowna omawiał z komturem von Plauen szczegóły tajnego planu. - Wiele zależy od tego, czy rzeczywiście macie jeszcze zwolenników w Zakonie - wzdychał rycerz. - Jeśli ich macie, możecie liczyć na pomoc króla Jagiełły. Jeśli zaś nie macie... - Mam, oczywiście, że mam - zarzekał się von Plauen. - Mój rodzony brat zapewniał mnie przez zaufanych ludzi jeszcze w Malborku, że są gotowi udzielić zbrojnej pomocy. Wtedy jednak za mało miałem sił. Teraz, gdyby król polski pomógł... - Pomoże, o ile zgodzicie się na jego warunki. Sądzę, że zażąda oddania ziemi chełmińskiej i michałowskiej. Te zresztą i tak byście stracili, gdyby doszło do nowej wojny. Komtur nie chciał początkowo o tym słyszeć. Ale pragnienie władzy było w nim zbyt wielkie. Państwo zakonne zaś było ogromne, cóż znaczy strata dwóch połaci ziemi. Poza tym chodzi na razie o odzyskanie władzy. Układy to tylko układy, przysięgi to tylko przysięgi. Kiedy odzyska władzę, zastanowi się, co jest możliwe, a co nie... - Zgoda - wycedził w końcu. - Przysięgnę, że oddam ziemię chełmińską Polsce. I ziemię michałowską. Oset uśmiechnął się zadowolony. Nie wierzył za grosz byłemu mistrzowi, ale udawał, że ufa mu jak najbardziej. - Najważniejsze to zachowanie tajemnicy - przypomniał. - Wierzcie mi, w końcu od lat jestem szpiegiem i wiem, co uchodzi, a czego w żadnym wypadku nie należy czynić. - Jak powiadomić mojego brata w Gdańsku? - zastanawiał się von Plauen. - Zaufany kupiec pojedzie tam w waszym imieniu. Komtur nie był jednak zachwycony takim pomysłem. - Kupcy patrzą tylko swojego interesu - zauważył. - Nie bardzo im dowierzam. Dla zysku gotowi sprzedać własną matkę. - Znam kogoś, kto należycie wypełni to zadanie - powiedział pewnym głosem. To młody rycerz, a jednocześnie trochę kupiec. Wystarczy zaprosić go tutaj i wszystko mu przedstawić. - Ale czas nagli. Ile potrwa, zanim tu stanie? - Jest prawie o rzut kamieniem. Do Chełmży ledwie dwa dni drogi.
- Do Chełmży? - oburzył się von Plauen. - Nie podoba mi się, że w tym siedlisku zdrajców mam szukać kogoś, od kogo ma zależeć mój los. Oset postukał palcem po stole. - Wasz los zależy od was samych - zauważył z naciskiem. - I może trochę ode mnie. Von Plauen nadął się. Nie podobał mu się ten człowiek, okazujący swoją władzę i mający czelność w taki sposób zwracać się do wielkiego mistrza Zakonu. Jakże chętnie pobiłby go znowu, albo kazał rozgrzać kocioł z olejem. - Wiem, o czym myślicie - zauważył Oset. - Tak? - burknął komtur. - O tym kotle z olejem - uśmiechnął się pan z Kowna. - Ale jeszcze nie pora. Na razie jesteśmy związani przymierzem. Wspólny cel i wspólna sprawa. Kiedy już wy zostaniecie mistrzem, a ja wrócę do Kowna, pomyślimy i o naszych osobistych rozrachunkach. - Zgoda - odpowiedział von Plauen po chwili namysłu. - Da Bóg, że odpłacę wam za wszystkie wasze zbrodnie. Komtur wybierał się do Chełmży, gdzie chciał rozmawiać z biskupem Arnoldem. Oset uważał, że byłoby lepiej, gdyby pojechali tam obaj, ale von Plauen nie chciał nawet mówić o takim rozwiązaniu. - Nigdy w życiu z wami! - zastrzegł się. - Zostaniecie tutaj i to pod ścisłą strażą. Znam ja wasze sztuczki. Gotowi bylibyście mnie zwieść po drodze albo jeszcze wprowadzić w jaką zasadzkę. Póki sprawy nie są załatwione do końca, nie pozwolę, byście po cichu zawiadomili tych zdrajców z Towarzystwa Jaszczurczego. Oset wzruszył ramionami. - Jak sobie chcecie - zgodził się bez oporów. - Ja mogę tu zostać przy ciepłym kominie, a wam w drodze do Chełmży tyłek zamieni się w sopel lodu. Von Plauen zazgrzytał zębami, bo choć miał ochotę znowu zamknąć więźnia w ciemnicy, nie mógł tego zrobić i musiał pozwolić, by ten został w ogrzewanej izbie zamku. Sam zaś ruszył w drogę następnego mroźnego ranka, w towarzystwie dwóch uzbrojonych pachołków. - Już niedługo przestaniesz się śmiać, poganinie! - mruczał przez zęby. - Już niedługo! Bracia zakonni Udo i Emeryk, którzy zostali w Pokrzywnie z zadaniem nie spuszczania oczu z więźnia, nie kryli zadowolenia z otrzymanego rozkazu. - Komtur wyznaczył was do pilnowania mnie - wyjaśnił im Oset.
- Póki nie wróci, nie ma ważniejszego zadania. Ja zaś planuję osuszyć tę beczkę piwa, co stoi w sieni. Przyłączycie się do mnie, czy będziecie tylko patrzeć? Gdy dano znać o przybyciu gościa, biskup chełmiński Arnold Stapil zasiadał właśnie do obiadu. - Pan Henryk von Plauen, komtur z Pokrzywna. Biskup podniósł brwi. Słyszał o zesłaniu dawnego wielkiego mistrza na podrzędne stanowisko. Wyszedł na spotkanie gościa, ale czekał, aż komtur ukłoni się pierwszy. Von Plauen zagryzł wargi, lecz zniósł to upokorzenie, skłaniając głowę przed kościelnym dostojnikiem. - Zapraszam do stołu - zachęcił go Arnold gestem ręki. - Akurat siadam do posiłku. Chyba wam nie będzie przeszkadzać mój sekretarz? Jestem wielce rad, że was widzę w dobrym zdrowiu, bo to różności opowiadali... - Zawsze gadają, co im ślina przyniesie na język - cierpko zauważył. - Chętnie skorzystam z zaproszenia, ale raczej w cztery oczy... Henryk von Plauen starał się powiedzieć biskupowi Arnoldowi jak najmniej. Ale pan Arnold łatwo odgadł, że komtur knuje coś za plecami swoich przełożonych, skoro nie chce korzystać z pomocy zakonnej. Powinien przecież użyć zakonnych ludzi i zakonnych wozów. Nie robił tego zapewne w imię własnych korzyści. Biskup udawał nieświadomego i zgodził się pośredniczyć w tej sprawie za stosowną, bardzo wysoką zapłatą. - Będę potrzebował zaufanego człowieka, który dopilnuje wszystkiego - ciągnął von Plauen. - Z uwagi na moich wrogów w Zakonie, sam nie mogę wystąpić. Dajcie mi kogoś takiego. Mnie pomoże, a i dopatrzy wszystkiego w waszym imieniu. - To transakcja handlowa - zastanawiał się biskup. - Chyba najlepiej powierzyć ją jakiemuś sprytnemu człowiekowi. Myślę, że kupiec Herzog będzie odpowiedni... Von Plauen wykrzywił wargi. - Raczej nie kupca, ale kogoś, którego słowo coś znaczy. Może jaki rycerz... Jest tu podobno pan Mateusz Lipowski... Arnold Stapil spojrzał spod oka. - Mateusz Lipowski? Oczywiście, że Mateusz będzie najlepszy. Ale i Herzoga z nim poślę. Kupiec Herzog odłożył planowaną ucztę, gdyż przede wszystkim musiał wziąć udział w pilnej misji, jaką powierzył mu biskup Arnold. Początkowo nie był zachwycony, ale zmienił zdanie dowiedziawszy się, że i biskupi sekretarz wyprawia się do Gdańska. Poza tym kroił się dobry interes handlowy.
- Możecie na mnie liczyć, ekscelencjo - zapewnił. - Jestem wdzięczny, że zwróciliście się z tym do mnie, a nie do kogo innego. - Sam dobierz sobie towarzyszy - radził Arnold. - Lepiej nie wtajemniczać zbyt wielu, jeśli zarobek ma być odpowiedni. Długo radzili tylko we dwóch nad szczegółami wyprawy. Oficjalnie bowiem kupiec Herzog z kupcem Erlinghausenem mieli jechać do Gdańska w sprawach dostaw zboża. Tam przy zachowaniu tajemnicy mieli przejąć ładunek i na wynajętych wozach dostawić go do Chełmży. - Czas nagli - przypomniał biskup. - Kiedy będziecie gotowi ruszyć? Kupiec był bardzo pewny siebie. - Choćby jutro, ekscelencjo. Interesy nie lubią opóźnień. Ale jest pewna ważna sprawa do rozważenia. Wozy i woźniców łatwo najmiemy w Gdańsku. Ale powinna być silna straż dla naszego ładunku. Najmniej po sześciu ludzi na wóz, co razem daje dwa tuziny zbrojnych... Arnold skrzywił się, bo to oznaczało bardzo poważny wydatek. - Po co aż tylu? - sprzeciwił się. - Przecież jedziecie przez zakonne ziemie, gdzie władza konturów zapewni bezpieczeństwo. Herzog pozwolił sobie się nie zgodzić. - Przecież wiecie, jak jest teraz na pograniczu - przypomniał. - Same listy nie wystarczą, bo który z rozbójników umie czytać? Lepiej mieć własnych zbrojnych, gotowych w każdej chwili odeprzeć atak. A i sama ich obecność zniechęci niektórych do napadu. Skoro gotujemy tak wielkie przedsięwzięcie, nie możemy oszczędzać. Za to, wedle naszych wyliczeń, będziemy mieli zysk jak się patrzy... - No dobrze - zgodził się Arnold. - Dam dwunastu. Ale za drugi tuzin wy zapłacicie i z waszych pieniędzy będzie pasza dla ich koni. Herzog przystał na te warunki i umowę przypieczętowano uściskiem dłoni. Rzeczywiście, bezpieczeństwo wypraw kupieckich cierpiało w ostatnich czasach właśnie z powodu nieodpowiedniej eskorty. Nawet na ziemiach zakonnych nie brakowało band zbójeckich i maruderów, gotowych połaszczyć się nawet na dużą karawanę. Herzogowi bardzo podobała się wiadomość, że Mateusz Lipowski będzie w imieniu biskupa chełmińskiego dowodził całością wyprawy. - To bardzo dobra myśl, ekscelencjo - zapewnił. - Niechaj wasz proporzec powiewa nad konwojem, a na pewno odstraszy rozbójników i złych chrześcijan. W domu zaś zerkał na wychowankę, uśmiechał się do siebie i mruczał pod nosem: - Już ja cię urobię po drodze, chłopaczku. Mateusz Lipowski zdumiał się misją zleconą przez biskupa Arnolda.
- Mam wam przywieźć armaty? - A cóż w tym niezwykłego? Kupiłem je. - Od Krzyżaków? - dziwił się Lipowski. - Nie moja sprawa - uciął biskup. - I nie twoja. Ty masz wypełnić zadanie. Pojechać, załadować armaty i przywieźć je bezpiecznie tutaj. Handlować będą kupcy, a co przy tym zarobią, będzie dla nich. Oczywiście zapłacą procent i dla mnie, bo w końcu niemało wykładam na to własnych pieniędzy. - Co miałbym robić? - Jesteś rycerzem, będziesz umiał utrzymać porządek. I zadbasz o moje interesy. Nie wierzę tym kupcom jak psom. Gotowi oszukać mnie, jak tylko nadarzy się okazja. Mateusz zrobił wielkie oczy, gdy biskup objaśnił mu, czym przede wszystkim powinien zajmować się w drodze. - To ważna dla mnie sprawa - podkreślał biskup Arnold. - Od tego zależy przychylność ważnych osób. A zatem zadanie musi być wykonane dokładnie i w wyznaczonym terminie. - A ile zarobię? - uśmiechnął się Mateusz. - Wystarczająco, byś był zadowolony. Chodzi o to, żeby transport dotarł bezpiecznie. To delikatna misja. Będziesz miał wprawdzie moje listy, ale zawsze może być tak, że zamkowe załogi zainteresują się ładunkiem. Było to ważne zmartwienie. Jak uchronić się przed kontrolami? Szlak utkany był zakonnymi zamkami, a w nich mieszkali zakonni urzędnicy, którzy z pewnością będą zadawać dociekliwe pytania. Mateusz podpowiedział, że ułatwieniem byłaby obecność w konwoju brata zakonnego. - Jeśli będzie między nami, inni chyba nie zechcą nas przepytywać. Do głowy im nie przyjdzie, że to spisek. Biskup palnął się w czoło. - Oczywiście, że tak - zgodził się. - Zaraz poślę w tej sprawie do von Plauena. Następnego dnia, gdy znowu spotkali się w biskupim zamku, komtur z Pokrzywna wyraźnie ucieszył się z postępów przygotowań i bez oporów zgodził się na warunki Mateusza. - Dam listy i dwóch braci. Oset z Kowna wiele wysiłku włożył w to, by o całości planu wiedziało jak najmniej osób. Inni znali tylko części, niepowiązane ze sobą i w razie odkrycia nie mogli zdradzić prawdziwych celów ani mocodawców wyprawy. Polecił też, by dla bezpieczeństwa jak najwięcej spraw załatwiać osobiście, w cztery oczy, jak
najmniej używać pism, listów i pokwitowań, bo te mogłyby wpaść w niepowołane ręce. W kilka dni wszystko było gotowe. Mateusz, zakonni bracia Udo i Emeryk oraz kupcy Herzog z Erlinghausenem mieli jechać do Gdańska oddzielnie, a tam spotkać się oznaczonego dnia w jednym miejscu, gdy każdy z nich załatwi już swoją część zadania. Drogę do Pokrzywna odbywali początkowo w zupełnym milczeniu. Mateusz nie odzywał się, obruszony na Krzyżaka, bo ten uosabiał to wszystko, o co Mateusz miał do nich żal. Von Plauen zaś nie bardzo wiedział, co może przy nim mówić. Podejrzewał, że biskup Arnold wyznaczył Mateuszowi rolę szpiega, a jednego już miał w swoim zamku. Pilnował się zatem, żeby nie powiedzieć czegoś, czego by potem żałował. Dopiero po południu tego dnia, gdy byli już blisko Pokrzywna, komtur von Plauen zwrócił się do Lipowskiego: - Nie chciałem tego mówić przy waszym biskupie... Mateusz nie odwrócił głowy. Jechali konno obok siebie, a dwaj pachołkowie kilkanaście kroków z tyłu. - To ja prosiłem, żeby wysłał właśnie was - ujawnił komtur. Mateusz wzruszył ramionami. - Znam was - dopowiedział von Plauen. - A ja was - zrewanżował się Mateusz. Znowu jechali jakiś czas w milczeniu. - Nie myślę o wiedzy, która pochodzi z plotek - ujawnił komtur. - Ktoś, kto was zna bardzo dobrze, życzył sobie waszej obecności w tym spisku. - Któż taki? - Sami zobaczycie - odburknął komtur, niezadowolony, że Mateusz mało go wypytuje, a tak przecież powinien postępować szpieg. Mateusz Lipowski tańczył po izbie z Ostem, klepiąc go po ramionach i wznosząc radosne okrzyki. Von Plauen przyglądał się temu powitaniu z niewyraźną miną. Zgodnie z umową nie uprzedził Lipowskiego, kogo zastanie w zamku. - Nie dziwcie się - wyjaśnił po chwili Oset, widząc chmurne spojrzenie Krzyżaka. - Znamy się od dawna, byłem przy jego narodzinach. - Zastanawiam się tylko, czy nie popełniłem błędu, ufając wam do tego stopnia mruknął von Plauen. - I ja do niewielu ludzi mam całkowite zaufanie - odpowiedział Oset. - Mateusz jest jednym z nich. Jeśli nasz plan ma się udać, on jest nam niezbędnie potrzebny. On jako rycerz pojedzie do waszego brata i powie mu od was co należy, w cztery
oczy, bo lepiej, żeby nie zostawiać żadnych pisanych śladów. Bierzemy udział w spisku, którego ujawnienie może nas wszystkich kosztować gardło. Długo naradzali się w izbie komtura. Oset liczył, że Mateusz domyśli się więcej, niż mógł mu powiedzieć, a z jego uważnego spojrzenia i rzeczowych pytań zrozumiał, że tak jest w istocie. Rozmawiali we trzech, bo von Plauen musiał dbać o swój interes i nie chciał zostawić więźnia sam na sam z Mateuszem. Oset mógłby przekazać mu rzeczy nieodpowiednie i groźne dla Krzyżaka. - Pojadę do Gdańska - powtarzał Mateusz. - Pójdę do komtura Henryka, waszego brata, i przekażę mu waszą prośbę. Ta prośba to przygotowanie transportu armat, które mają pojechać do Chełmży. Nikt mnie nie zobaczy i nie dowie się o celu mojej wyprawy. Będę rozważny i sprytny. Spotkamy się wszyscy przed domem kupca na nabrzeżu. Kupiec Herzog będzie tam czekał z wozami i ludźmi do pomocy oraz eskortą. Bracia Udo i Emeryk zasłonią nas przed ciekawością posterunków krzyżackich po drodze. Komtur z zadowoleniem kiwał głową. - Pamiętajcie - powiedział do Mateusza. - Jeśli zechcecie zdradzić albo coś pójdzie nie po mojej myśli, wasz przyjaciel natychmiast straci głowę. On tu zostanie, bo nadal jest moim więźniem. - Co miałoby pójść nie tak? - wzruszył ramionami Oset. - Wszystko jest przygotowane dokładnie wedle planu, a to dobry plan. W Pokrzywnie komtur von Plauen chodził nerwowo po swojej izbie. Było zimno, głodno i biednie. I żadnych wieści o ludziach wysłanych do Gdańska. Oset siedział na ławie naprzeciw, nad szachownicą, jako że obaj przy szachach spędzali długie godziny, gdy nic nie było do roboty. Zwykle komtur wygrywał, nieświadomy tego, że Oset czasem naumyślnie poddaje partie. Chciał uchodzić za słabszego, niż był w istocie, z czego von Plauen skwapliwie korzystał. Bardzo nie lubił przegrywać, a gdy przegrywał, odchodziła go ochota na grę. - Uda się wszystko bardzo dobrze - powtarzał pan z Kowna, gestem ręki zapraszając do szachownicy. Von Plauen przestał chodzić po izbie i z westchnieniem zajął swoje miejsce. - Ale czemu nie ma żadnych wieści? - martwił się. - W tym przypadku brak wieści jest dla nas korzystny - przekonywał Oset. Gdyby coś poszło nie tak, już pewnie byśmy się o tym dowiedzieli. Ani chybi przybiegłby tutaj oddział, by was aresztować i na resztę życia osadzić w jakiejś jamie. Von Plauen wykrzywił się z niesmakiem.
- Obiecaliście tak nie żartować - przypomniał. Oset przestawił wieżę. - Szach waszej królowej. Plauen uciekł i uśmiechał się, widząc, że łatwo pokona rycerza, bo ten grał dużo mniej uważnie. - No i widzicie - zarechotał, zadowolony z wygranej partii. - Nie zawsze się wygrywa, choćby wszystko na to wskazywało. - Kniaź Witold dobrze gra - powiedział Oset. - Ale z wami miałby niełatwą przeprawę. Pochlebstwo było szyte grubymi nićmi, lecz próżny von Plauen przyjął je za dobrą monetę. - Tak? - zapytał niby obojętnie. - Może kiedy będzie sposobność się spróbować. - Lepiej przy szachach niż w polu - zgodził się Oset.
W Lipowej Marcin Lipowski bardzo długo chorował. Jego matka pielęgnowała go z poświęceniem, bo przez wiele tygodni wcale nie podnosił się z łoża. Doroty przy nim nie było, zaraz na drugi dzień po tym, jak Mikołaj przywiózł rannego syna do Lipowej, nikomu nic nie mówiąc, wróciła do ojcowskiej Wygody, nawet nie pożegnawszy się z mężem i teściową. Dowiedziawszy się o tym, Hedwiga chciała po nią posłać, może nawet przymusić do opieki nad Marcinem, ale mąż sprzeciwił się stanowczo. - Dosyć tego udawania - powiedział ponuro. - Nigdzie nie pojedziesz. Dorota zrobiła to, co już dawno zrobić powinna. Nasz syn postąpił niegodnie i nie może spodziewać się teraz opieki z jej strony. Miałaby pielęgnować Marcina, gdy spotkała go zasłużona kara za to, jaki jest? - Ale małżeństwo! - biadała Hedwiga. - Przecież sakrament... - Trudno - odpowiedział Mikołaj. - Marcin nie zasłużył sobie na to, żeby ktokolwiek się nim opiekował. Chyba tylko jego matka. Choć jak mi Bóg na niebie miły, wolałbym, żeby gdzie padł w polu, a nie przynosił nam tylko hańby i nieszczęścia... - Co ty mówisz? - pobladła Hedwiga. - Zapomniałeś, że jest rycerzem, prawie ci dorównuje sławą? Czy zapomniałeś, jak byłeś dumny z niego, gdy pokonał sławnego Arnolda von Strasburg? To przecież nasz jedyny syn. Mikołaj był ponury i poszarzały na twarzy. - Tym bardziej boli mnie, że tak okrutnie mnie zawiódł. Skrzywdził nas Bóg tym, że wziął do siebie nie tego z naszych synów, którego powinien. Wiem, że to brzmi strasznie, ale ilu uniknęlibyśmy kłopotów i wstydu, gdyby było inaczej. Nie udał się nam chłopak, a sam nie wiem, dlaczego. Czy nie dbaliśmy o niego właściwie, czy wdał się w kogoś w rodzinie, sam nie wiem. Wstyd mi i przed tobą, i przed ojcem, i przed sąsiadami... - Jaki jest, taki jest - sprzeciwiła się Hedwiga. - Ale to twój syn. - Mój - zgodził się ponuro. - Ale mówię, że gdybym, Boże odpuść, mógł wybierać, nie jego bym wybrał. Tylko hańbę sprowadził na nasz ród i nieszczęścia. I nawet o to się nie zatroszczył, żeby ten ród przedłużyć. Sama widzisz, do czego przyszło. Dwóch mieliśmy, a nie mamy żadnego. I kto zostanie po nas, Hedwigo? Kto nas wspomni w zimowe wieczory? Był rozżalony i zły. Ale o Marcina dbał i nie opuszczał jego łoża, póki nie okazało się, że nie ma już niebezpieczeństwa i synowi nie grozi utrata życia. Od
tego zaś dnia chodził ponury, a z Marcinem ani nie chciał gadać, ani go o cokolwiek pytać. - Może to nie tylko jego wina - podpowiadała Hedwiga. - Może zbyt go kusiła pani Anna, może ty nie dość go chroniłeś. A ten, który mu to zrobił, może powinien ponieść karę za swój Straszny czyn... Ale Mikołaj się sprzeciwił. - Nie może być o tym mowy - odparł z naciskiem. - Był grzech, musi być i kara. Co by powiedzieli ludzie, gdybym się mścił na człowieku szalonym? Bo pan Parys popadł w szaleństwo i mówiono powszechnie, że przyczyną tego była zdrada żony. Parys z Krzepic najpierw posłał żonę do świń i do kuchni, gdzie pomiatano nią jak najgorszym stworzeniem, potem uwięził i ponoć kazał zamurować w wieży. Sam postradał rozum, chodził po wioskach i bełkotał coś, ze wzrokiem nieprzytomnym, zaniedbany, opuszczony przez wszystkich. Stało się to w kilka miesięcy po owym zamurowaniu w wieży i nie było nikogo w Krzepicach, kto odważyłby się odmurować komnatę. Póki żył, pan Parys mógł wrócić do normalnego świata, a wtedy na pewno zemściłby się na tych, co nie usłuchali jego rozkazów i nie trzymali się z daleka od drzwi zabitych na głucho deskami. O zemście za krzywdę wnuka nie myślał też starosta Jeno, zajęty teraz najwięcej Piotrusiem, synem swojej córki Elżbietki i Konrada ze Szczekocin, albo może cieśli Pietrasza, bo i tak po dworach mówiono. Król Jagiełło zgodził się, by pan Jeno usynowił chłopca i dał mu wieś, ale na więcej zgody nie wyraził. Chłopak został przyjęty do szlacheckiego herbu Dwie Podkowy. - Naprawdę nikt nie wie, jak było - wzdychał pan Jeno. - Może było tak, jak mówiła przeklętej pamięci Roksana, że to cieśla Pietrasz jest ojcem chłopca. Ale może było inaczej i jego ojcem jest Konrad. Tak czy inaczej, chłopak jest synem mojej córki, co do tego nikt nie może mieć wątpliwości. Zatem będzie przy nas, a potem dostanie swoją wieś. Marcin Lipowski z tygodnia na tydzień powracał do zdrowia i wreszcie zaczął opuszczać łoże. Ale z dworu nie wychodził, a i po samej Lipowej chodził tylko wieczorami. Pewnie się wstydził pokazywać innym, bo nikt go nie widział za dziennego światła. Do nikogo się nie odzywał, co najwyżej krzyczał i wykrzywiał się do wszystkich. Początkowo, gdy dotarło do niego, jakiej zemsty padł ofiarą, nie chciał jeść, wrzeszczał w pościeli i pomstował. Z czasem zrozumiał, że na nic jego bunt i pragnienie odpłaty. Nie uznawał swojej winy, winę widział w panu Parysie. Ale potem dowiedział się o losie Anny de Berg, a także i o tym, że pan Parys popadł w szaleństwo. - Ze strachu - stwierdził Marcin Lipowski. - Ze strachu przede mną.
Mówił tak, ale choroba pozbawiła go znacznej części sił, a długie leżenie w łożu i brak rycerskich ćwiczeń zapału do czegokolwiek. W krótkim czasie zaczął przypominać Dominika z Potoka - utył, pozbył się chęci do jakiejkolwiek roboty i czas najczęściej spędzał leżąc. Tylko pił więcej niż dawniej. Hedwiga nie odmawiała mu i nie pouczała, żałowała szczerze syna i rozumiała, że w ten sposób szuka pocieszenia. Sama wielokrotnie modliła się w jego intencji, składała ofiary, pościła. Tak trudno było pogodzić się z myślą, że ród się kończy i to kończy na kimś niezbyt udanym. - Takiego mamy, jakiego Bóg nam dał - powiedziała kiedyś, co bardzo wzburzyło Mikołaja. - Nieprawda! - zaprzeczył. - Sam się do tego doprowadził. Sam jeden! Bez niczyjej pomocy i Bóg nie ma z tym nic wspólnego. A on... Nie wiem, co mógłby zrobić takiego, żebym znowu miał go traktować jak dawniej... Całymi tygodniami nie odzywał się do syna, zły, smutny i rozczarowany. - To Roksana - zauważyła kiedyś Hedwiga. - To przez nią jest taki. Poiła go jakimiś ziołami, wkładała mu w głowę złe rzeczy. To ona jest winna. Nie on. - Może i ona - odburknął Mikołaj. - Miałaś ją za przyjaciółkę. Nie, nie obwiniam ciebie, bo była to zła, ale bardzo sprytna kobieta. Sprytna niczym sam diabeł. Jeśli ona go opętała, nie wiem, jak mam mu teraz z głowy wybić te rzeczy. - A pamiętasz, jak kiedyś powiedziała: „Zatrułam krew waszego rodu". - I tak chyba jest - potakiwał Mikołaj. - Nie wiem, czym sobie na to wszyscy zasłużyliśmy, Hedwigo. Ale tak jest. Musi być coś, jakiś wielki grzech, o jakim pewnie nie wiemy wcale, ale coś takiego wisi nad nami wszystkimi... Gryzł się tym i stale martwił, w niczym nie znajdując żadnego pocieszenia. Hedwiga udała się po radę do przeora Jaszka we Mstowie. - Martwię się tym, co dzieje się z Mikołajem - przyznała się. - Bo Mikołaj, mój mąż, jest wielce nieszczęśliwy. On, taki pobożny, mówi teraz tak, jakby buntował się przeciw woli bożej, o której mówicie... Powiedział nawet, że wolałby, żeby żył nasz drugi syn, Mateusz, może go pamiętacie. Tak mówi, a to przecież wbrew przykazaniom... Ojciec Jaszek uśmiechnął się wyrozumiale. - Wasz mąż chciał zapewne tym wyznaniem wyrazić, jak bardzo potępia poczynania pana Marcina. Co zaś do przykazań, to żadne nie mówi o tym, by jakoś szczególnie czcić swoje dzieci, jak pamiętam, a mówi jedynie o czci dla rodziców... Co zaś do Mateusza, to oczywiście, że bardzo dobrze go pamiętam. - Więc nie ma grzechu w takich słowach?
- Nie ma - zapewnił przeor. - Jest ojcowska troska. Rozumiem pana Mikołaja i bardzo mi żal, że się stało to wszystko. Bóg daje wolną wolę człowiekowi i spodziewa się, że ten zawsze będzie wybierał dobro i jasność. Ale niestety, pani Hedwigo, rzadko tak się dzieje, bardzo rzadko... Stary przeor siedział na swoim krześle, malutki, skurczony, mniejszy od kilkuletniego dziecka, bo w ostatnich latach jakby się zmniejszył. Tylko oczy błyszczały mu dawną siłą, a i głos miał jak dawniej młodzieńczy. Usługiwał mu Niczek, ten sam, który uratował Hedwigę z pożaru w kościele świętego Marcina. Wesoły, radosny na widok pani z Lipowej. - Często nie znamy dróg przeznaczenia, bo te wykreśla sam Pan - westchnął ojciec Jaszek. - My możemy tylko nimi kroczyć. Wzrokiem pokazał Niczka. - Spójrzcie na tego chłopaka... Może to przypadek tylko, ale może i zamysł boży. Zważcie, pani Hedwigo, w waszym sercu. Czy gdyby nie to, że któregoś ranka znaleziono go na progu naszego klasztoru i wychował się tutaj, byłby owego tragicznego dnia koło kościoła świętego Marcina? Jemu zawdzięczacie życie. Ale czemu Niczek tam wtedy był? Czy o tym, że owego dnia tam będzie, było wiadomo już wtedy, gdy go podrzucono w naszym klasztorze? A może jeszcze wcześniej? Może już, zanim się jeszcze urodził? Bóg widać przeznaczył go do takiej roli. A czemu to uczynił? Czy dlatego, że was chciał ocalić? Zapewne tak. Ale może także i z innego powodu. Może Bóg ma wobec niego jeszcze jakieś inne plany? Nie odgadujmy ich, bo odgadnąć nie możemy. Poddajmy się po prostu woli bożej, wiedząc, że czeka nas nagroda za dobre rzeczy i kara za złe.