ROBERT SILVERBERG Tom O’Bedlam PrzełoŜył: Andrzej Porzuczek Wydanie polskie: 1994 Wydanie oryginalne: 1985 Pogląd, Ŝe Ziemia jest jedyną zamieszkałą p...
6 downloads
9 Views
1MB Size
ROBERT SILVERBERG Tom O’Bedlam
PrzełoŜył: Andrzej Porzuczek
Wydanie polskie: 1994 Wydanie oryginalne: 1985
Pogląd, Ŝe Ziemia jest jedyną zamieszkałą planetą w całym nieskończonym wszechświecie, jest równie niedorzeczny jak twierdzenie, Ŝe na całym polu obsianym prosem wykiełkuje tylko jedno ziarnko.
Metrodoros Epikurejczyk, ok. 300 r. p.n.e.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Przed wiedźmą i gnomem zgłodniałym, Co czyha, by zedrzeć twe szaty I duchem gnębiącym bezbronnego człeka W Księdze KsięŜyców, się ratuj. Byś zmysłów swych pięciu nigdy nie postradał Ni z Tomem wędrować nie musiał Do krajów dalekich, by Ŝebrać o chleba Choć parę maleńkich okruchów.
Tymczasem śpiewam: „Strawy, napoju, Napoju, strawy, odzienia. Pani czy dziewczę, Nie lękaj się Toma, On nie krzywdzi Ŝadnego stworzenia.”
Pieśń Toma O’Bedlama
1
Tym razem coś podpowiedziało mu, by iść na zachód. To dobry kierunek pomyślał. - Idziesz sobie w stronę zachodzącego słońca... MoŜe udałoby się nawet zejść z linii horyzontu wprost między gwiazdy... Późnym czerwcowym popołudniem Tom wspiął się po stromym zboczu wyschniętego koryta rzeki i zatrzymał na wypalonym polu. Chciał się rozejrzeć po okolicy. Znajdował się sto, sto pięćdziesiąt mil na wschód od Sacramento, po suchej stronie gór. Był 3 rok nowego wieku. Mówiło się, Ŝe w tym stuleciu wszystkie nieszczęścia mają się wreszcie skończyć. Tom pomyślał, Ŝe moŜe tak rzeczywiście będzie, ale stawiać na to ostatniego grosza nie moŜna. Przed sobą, nieco wyŜej, dostrzegł siedmiu czy ośmiu ludzi w obszarpanych
ubraniach zgromadzonych wokół starego poduszkowca-cięŜarówki z niezbyt starannie wymalowanymi na zardzewiałych burtach czerwono-Ŝółtymi błyskawicami. Trudno byłoby powiedzieć, czy męŜczyźni naprawiają wehikuł, czy teŜ go kradną, a moŜe i jedno, i drugie. Dwóch z nich leŜało pod pojazdem, inny grzebał przy filtrze powietrza. Pozostali w leniwych pozach stali oparci o tylne drzwi. Wszyscy byli uzbrojeni. Nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na Toma. - Biedny Tom - zaczął ostroŜnie, starając się zbadać sytuację. - Głodny Tom. Wyglądało na to, Ŝe nie ma niebezpieczeństwa, choć w głębi dzikiego kraju nigdy nie moŜna co do tego mieć pewności. W nadziei, Ŝe któryś z nich wreszcie go zauwaŜy, Tom zaczął kołysać się na piętach w przód i w tył. Był wysokim, szczupłym, Ŝylastym męŜczyzną, miał trzydzieści trzy, moŜe trzydzieści pięć lat: on sam dawał róŜne odpowiedzi, gdy pytano go o wiek, co zresztą nie zdarzało się zbyt często. - MoŜe coś dla Toma? - ośmielił się zapytać. - Tom jest głodny. Nikt jednak nawet na niego nie spojrzał. Równie dobrze mógłby być niewidzialny. Wzruszył więc ramionami i wyjąwszy z tobołka dziwny, niewielki instrument zaczął brzdąkać po malutkich, metalowych klawiszach. Cicho zaśpiewał:
Czas i dzwon pogrzebał dzień, Czarna chmura skrywa słońce w cień...
Oni nadal go ignorowali. Tom szczególnie się tym nie przejmował. Lepsze to niŜ zostać zbitym na kwaśne jabłko. Oni widzieli, Ŝe jest nieszkodliwy, najprawdopodobniej nawet pomogliby mu wcześniej czy później, byle tylko się go pozbyć. Tak właśnie postępowała większość ludzi, nawet najdziksi, krwioŜerczy bandyci. Nawet oni nie chcieli skrzywdzić biednego szaleńca. Wcześniej czy później pomyślał - dadzą mi kęs chleba i ze dwa łyki piwa, a ja podziękuję im i pójdę dalej na zachód w stronę San Francisco, Mendocino albo innego miasta w tych stronach. Minęło jednak następne pięć minut, a oni wciąŜ nie chcieli go zauwaŜyć. Wyglądało, jakby bawili się z nim w jakąś grę. Wtedy właśnie zerwał się ostry, gorący wiatr ze wschodu. ZauwaŜyli to. - Nadciąga bryza złej nowiny - mruknął niski, rudy męŜczyzna o grubych rysach. Pozostali przytaknęli klnąc głośno. - Tego nam, do cholery, potrzeba. Wiatru z cięŜkim ładunkiem - powiedział
rudy i rozglądając się wściekle dookoła, wtulił głowę w ramiona, jak gdyby miało to uchronić go przed radioaktywnym pyłem niesionym być moŜe przez wiatr. - Włącz silnik, Charley - rzekł człowiek o niebieskich oczach i szorstkiej, dziobatej twarzy - zdmuchnijmy to świństwo tam, skąd przyszło, do Nevady, co? - No pewnie - odpowiedział inny, niski Latynos o ponurej twarzy. - Tak trzeba zrobić, jasne! Chryste, zawróć ten wiatr. Tom zadrŜał. Wiatr był nieprzyjemny, jak kaŜdy ze wschodu. Wydawał się jednak być czysty. Tom zwykle wiedział, kiedy promieniotwórczy pył Ŝegluje z wiatrem wiejącym ze skaŜonych miejsc. Powodował on w jego czaszce ból między lewym uchem a łukiem brwiowym. Teraz nic takiego nie czuł. Czuł natomiast coś innego, co zaczęło wydawać mu się znajome. Był to dźwięk gdzieś głęboko w mózgu, ryczący dźwięk, który oznajmiał, Ŝe właśnie zaczyna się jedna z jego wizji. Po chwili kaskady zielonego światła zaczęły zalewać mu umysł. Nie zdziwił się, Ŝe dzieje się to tu i teraz, o tej godzinie, wśród tych ludzi. Nieraz juŜ na niego tak działał wschodni wiatr, podobnie zresztą jak szczególny rodzaj światła pod wieczór, oziębienie albo czyste powietrze po burzy. Często teŜ zdarzało mu się to wśród obcych, zwłaszcza gdy nie byli przyjaźnie nastawieni. Wizje nie potrzebowały duŜo czasu. Jego umysł wciąŜ znajdował się u progu którejś z nich. Kotłowały się w nim gotowe do przejęcia kontroli w odpowiednim momencie. Dziwaczne obrazy i struktury przez cały czas wirowały mu w głowie. JuŜ od dawna z nimi nie walczył. Z początku próbował, bo wydawało mu się, Ŝe świadczą o postępującej chorobie psychicznej. Teraz jednak nie obchodziło go, czy jest wariatem, czy nie, a poza tym wiedział, Ŝe próby walki skończą się w najlepszym razie bólem głowy. Gdyby zaś zaczął walczyć zbyt zaciekle, najpewniej zostałby powalony na ziemię, a wizji i tak w Ŝadnym przypadku nie udałoby się mu powstrzymać. Było to niemoŜliwe: z takich zmagań jeszcze nigdy nie wyszedł zwycięsko, kończyły się zwykle niezbyt przyjemnie. Poza tym te wizje były najlepszą rzeczą, jaka go w Ŝyciu spotykała. Właściwie zdąŜył je juŜ nawet pokochać. Właśnie jedna nadchodziła. Tak, tak, z pewnością! Znowu Zielony Świat! Tom uśmiechnął się, rozluźnił i poddał się zjawom. - Witaj Zielony Świecie! Przyszedłeś zabrać mnie do domu? Złocistozielone światło słońca lśniło na gładkich pojedynczych wzgórzach. Słyszał szum i łoskot odległego turkusowego morza. CięŜkie powietrze było gęste jak
aksamit i słodkie jak wino. Błyszczące, krystaliczne kształty, jeszcze niewyraźne, ale szybko nabierające ostrości, zaczęły przesuwać się po ekranie jego duszy. Wysokie, kruche postacie uformowane, jak mogło się wydawać, z opalizującego, wielobarwnego szkła. Poruszały się z zadziwiającą gracją. Ich ciała były długie i smukłe, ze lśniącymi jak zwierciadła kończynami zakończonymi ostro na kształt włóczni. Pełne mądrości brylantowe oczy umieszczone były w rzędach po trzy na kaŜdym boku spiczastych głów w kształcie czworokąta. Tom widział te istoty juŜ przedtem, wiedział, kim były: ksiąŜętami, księŜnymi, hrabiankami tej przepięknej krainy. Poprzez wizje wciąŜ jednak dostrzegał siedmiu czy ośmiu typów przy cięŜarówce. Musiał powiedzieć im, co widzi. Zawsze tak robił, gdy wizje nachodziły go w obecności innych ludzi. - To Zielony Świat - powiedział. - Widzicie światło? Widzicie? Jak strumień szmaragdów z nieba. Stał z rozstawionymi szeroko nogami i odrzuconą w tył głową starając się tak wygiąć ręce, by dłonie spotkały się za plecami. Słowa znów popłynęły z jego ust: - Patrzcie, siedmiu kryształowych idzie do pałacu letniego. Trzy Ŝeńskie, dwa męskie i dwa innego rodzaju. Jakie to piękne! Jakby całą skórę mieli z diamentu. A te oczy, te oczy! BoŜe, czy widzieliście kiedyś coś tak pięknego? - A cóŜ to tu mamy za czubka? - spytał jakiś głos. Tom prawie nie słyszał. Ci obdarci ludzie teraz dla niego nie istnieli. Rzeczywistością były istoty z Zielonego Świata kroczące w glorii przez okryte mgłą polany. Pomachał im ręką. - To Trójca Miselinowa, widzicie? Te trzy w środku, najwyŜsze. A to Vuruun. Za starej dynastii był ambasadorem na Dziewięciu Słońcach. A ten... O, popatrzcie na wschód! Wstaje zielona zorza! Jakby niebo płonęło zielenią! Oni teŜ to widzą. Pokazują, patrzą... Widzicie, jacy zaaferowani? Jeszcze ich takich nie widziałem. Ale coś takiego... - Czubek, pewnie! Typowy przypadek. To było widać zaraz, jak tylko przyszedł. - Niektórzy z tych świrów mogą być paskudni, jak dostaną ataku. Słyszałem nieraz. Potrafią nawet się uwolnić, gdy ich zwiąŜesz. Tacy silni. - Myślisz, Ŝe on teŜ taki ostry? - Kto wie? Widziałeś kiedyś takiego stukniętego? - Hej, czubek, słyszysz mnie?
- Zostaw go, Stidge. - Czubku, świrze! Głosy. Słabe, dalekie, niewyraźne. Głosy z zaświatów brzęczące wokół niego. NiewaŜne, co mówiły. Oczy Toma błyszczały. Płomień zielonej zorzy wirował na wschodnim niebie. Lord Vuruun oddawał mu cześć, wyciągając w górę dwie pary przezroczystych ramion. Trójca splotła się w uścisku. Skądś dochodziły dźwięki niebiańskiej muzyki, która wędrowała pomiędzy światami. Głosy ludzi były tylko ledwie słyszalnym szumem błądzącym gdzieś pod ogromnym płaszczem muzyki. Wtedy ktoś uderzył go mocno w brzuch, aŜ Tom zgiął się wpół dusząc się, sapiąc i kaszląc. Zielony Świat zawirował dziko wokół niego, wizja zaczęła ulatywać. Oszołomiony chwiał się w przód i w tył nie wiedząc, co się z nim dzieje. - Stidge, zostaw go! Jeszcze jeden cios, mocniejszy. Zamroczyło go. Tom upadł na kolana wpatrując się nie widzącymi oczami w brunatne kępy zwiędłej trawy. Z jego ust pociekła cienka struŜka krwi. Wydawało mu się, Ŝe za chwilę wypluje wnętrzności. Wiedział, Ŝe zrobił błąd pozwalając sobie na upadek. Teraz zaczną go kopać. Coś takiego przytrafiło mu się juŜ w zeszłym roku w Idaho. Leczył wtedy Ŝebra przez sześć tygodni. - Świr, wariat, czubek! - Stidge, do cholery, Stidge! Trzy kopnięcia. Tom skulił się próbując przezwycięŜyć ból. W jakimś zakątku umysłu pozostał mu ostatni fragment wizji: smukły, lśniący, znikający krystaliczny kształt. Potem usłyszał krzyki, przekleństwa, groźby. Zdał sobie sprawę, Ŝe wokół toczy się jakaś walka. Nie otwierając oczu wsłuchiwał się, czy kawałki połamanych kości nie skrzypią ocierając się o siebie. Wyglądało jednak na to, Ŝe nic się nie złamało. - MoŜesz wstać? - zapytał po chwili spokojny głos. - Nie bój się, nikt ci juŜ nic nie zrobi. Popatrz na mnie, no popatrz na mnie, chłopie! Tom zdecydował się otworzyć oczy. Przed sobą zobaczył męŜczyznę z krótko przystrzyŜoną, gęstą czarną brodą i mocno podkrąŜonymi oczami. Nie widział wcześniej jego twarzy, więc musiał to być jeden z tych, którzy pracowali przy skrzyni biegów. Wyglądał tak samo jak pozostali, ale był w nim jakby cień czegoś delikatniejszego. Tom skinął głową, a męŜczyzna chwycił go pod łokcie i ostroŜnie postawił na nogi.
- Nic ci nie jest? - Chyba nie. Trochę mną potrzęsło. Bardziej niŜ trochę. Tom rozejrzał się. Rudy leŜał przy cięŜarówce plując wściekle krwią. Pozostali stali nieco dalej niepewnie marszcząc brwi. - Kim jesteś? - zapytał męŜczyzna z czarną brodą. - To po prostu pieprzony świr - powiedział rudy. - Zamknij się, Stidge - rzekł brodacz, po czym znów zapytał Toma: - Jak się nazywasz? - Tom. - Po prostu Tom? Tom wzruszył ramionami. - Po prostu Tom, tak. - Tom skąd? - Ostatnio z Idaho, a idę do Kalifornii. - Jesteś w Kalifornii. Idziesz do San Francisco? - Chyba tak, nie jestem pewny, ale to przecieŜ nie ma znaczenia?... - Pozbądź się go - powiedział Stidge, gdy podniósł się juŜ z ziemi. - Do cholery, Charley, wyrzuć stąd tego świra, zanim mnie... - Przestań szukać guza, Stidge - Charley połoŜył prawą rękę na piersi eksponując zapiętą na nadgarstku laserową bransoletkę świecącą złowrogim Ŝółtym napisem: READY. Stidge spojrzał osłupiały. - O BoŜe, Charley! - Siadaj tam z powrotem, człowieku. - Jezu, to tylko wariat! - Teraz to jest mój wariat. Kto go tknie, dostanie światłem po bebechach. Rozumiesz, Stidge? Rudzielec nie odezwał się. Charley zwrócił się do Toma: - Jesteś głodny? - No pewnie. - Damy ci coś. MoŜesz z nami zostać parę dni, jeśli chcesz. Pojedziemy w kierunku Frisco, jeśli w ogóle uda nam się ruszyć tego grata - podkrąŜone oczy oglądały Toma uwaŜnie. - Nosisz coś? Tom pogładził niepewnie swój tobołek.
- „Nosisz”? - No, broń. NóŜ, rewolwer, szpikulec, bransoletę, cokolwiek. - Nie, nic. - Chodzisz tak sobie bez broni? Stidge miał rację. Musisz być wariatem. Charley wyciągnął palec w stronę niebieskookiego, dziobatego człowieka. - Hej, Buffalo, poŜycz Tomowi szpikulec czy coś takiego, słyszysz? PrzecieŜ musi coś nosić. Buffalo wyjął cienki, lśniący pręt metalowy zakończony z jednej strony rękojeścią, z drugiej grotem w kształcie łezki. - Wiesz, jak się z tym obchodzić? - zapytał. Tom gapił się na broń bez słowa. No, co z tobą, bierz! - powiedział Buffalo. - Nie chcę - odparł Tom. - Gdy ktoś chce zrobić mi krzywdę, to myślę, Ŝe to jego problem, a nie mój. Biedny Tom nie krzywdzi ludzi. Biedny Tom nie chce Ŝadnego szpikulca. Ale dziękuję, naprawdę dziękuję. Charley przyjrzał mu się przez chwilę. - Na pewno? - Na pewno. - W porządku - powiedział Charley kręcąc głową - w porządku, skoro tak mówisz... - Chyba juŜ bardziej nie da się zwariować? - wtrącił mały Latynos. - Dajemy mu szpikulec, a on się śmieje i mówi „Nie, dziękuję”. Wariat, kompletny wariat. - Są wariaci i wariaci - rzekł Charley. - MoŜe wie, co robi. Jak masz szpikulec, to moŜesz zdenerwować kogoś, kto ma większy. Jeśli nie masz nic, to moŜe cię zostawią. Rozumiesz? Charley uśmiechnął się, poklepał Toma po plecach i ścisnął za kościste ramię. - Jesteś moim człowiekiem. Tom. Ty i ja, idę o zakład, wiele się od siebie nauczymy. Jeśli ktoś cię tknie, tylko mi powiedz, a będzie tego Ŝałował. - Dokończymy cięŜarówkę, Charley? - Do diabła z nią. Teraz juŜ będzie za ciemno. Trzeba skombinować coś do jedzenia, a cięŜarówką zajmiemy się rano. Wiesz jak rozpalić ogień, Tom? - Jasne. - Dobrze, to rozpal. Tylko Ŝeby nie było z tego poŜaru. Nie chcemy zwracać na siebie uwagi. Charley zaczął komenderować, wysyłać ludzi w róŜne strony. Nie ulegało
wątpliwości, Ŝe to jego ludzie. Stidge utykając odszedł ostatni. Przystanął na chwilę przy Tomie, by posłać mu groźne spojrzenie mówiące, Ŝe jedyną rzeczą, która utrzymuje go przy Ŝyciu, jest protekcja Charleya. A ten przecieŜ nie zawsze będzie na miejscu, by go obronić. Tom nie przejął się zbytnio. Świat był pełen ludzi takich jak Stidge, a Tom jak dotąd jakoś sobie radził. Znalazłszy wśród kęp suchej trawy kawałek gołej ziemi nadający się do rozniecenia ognia, zaczął układać chrust. Minęło moŜe dziesięć minut, ogień płonął w najlepsze. Tom zauwaŜył, Ŝe Charley wrócił i stał teraz za nim obserwując jego poczynania. - Tom? - Tak, Charley? Czarnobrody przysiadł przy nim i wrzucił do ognia polano. - Dobra robota - stwierdził. - Podoba mi się taki ogień. Wszystko równo ułoŜone - przysunął się bliŜej i rozejrzał wokół, jak gdyby chciał sprawdzić, czy nikogo nie ma w pobliŜu. - Słyszałem, co mówiłeś, gdy złapał cię ten atak - mówił dalej Charley głosem niewiele głośniejszym od szeptu. - O tym Zielonym Świecie, o kryształowych ludziach, ich lśniących skórach i oczach jak diamenty. Jak te oczy były ułoŜone? - W rzędach po trzy po kaŜdej stronie głowy. - Po czterech stronach? - Tak, po czterech. Charley milczał przez chwilę grzebiąc w ogniu. Potem powiedział jeszcze cichszym głosem: - Śniło mi się właśnie takie miejsce moŜe tydzień temu. A później znowu przedwczoraj. Zielone niebo, kryształowi ludzie, oczy jak diamenty, troje oczu w czterech rzędach wokół głowy. Widziałem to, jakbym siedział w teatrze. A teraz zjawiasz się ty i mówisz o tym samym, krzycząc jakby cię opętało. Ja widziałem to samo miejsce! Jak to, u diabła, moŜliwe, Ŝeby śnił się nam taki sam zwariowany sen? Powiedz, jak to, u diabła, moŜliwe?
2
Słońce ledwie od pół godziny oświetlało zachodnie stoki Sierra Nevada, gdy Elszabet obudziła się i wyszła na werandę. Nago, tak jak spała. Owionął ją chłód
letniego poranka. Po nocy pozostał juŜ tylko miękki pled mgły okrywający wierzchołki sekwoi i rozrzedzający się od dołu. Piękne - pomyślała. Ze wszystkich stron słychać było delikatny plusk kropel rosy spadających z wyniosłych gałęzi na miękki dywan mchu. Setki paproci na zboczu wzgórza przed jej chatką błyszczały jak wypolerowane. Piękne, piękne. Nawet piski rozpoczynających pracowity dzień sójek wydawały się piękne. Bez dwóch zdań, wspaniały poranek. Zimą czy latem, zawsze było tu tak samo. Tu, w Centrum Nepenthe, trzeba było polubić wczesne wstawanie, bo kasowanie pamięci mogło być przeprowadzone wyłącznie przed śniadaniem. Nie było to jednak dla niej uciąŜliwe. Elszabet nie potrafiła wyobrazić sobie, Ŝe moŜna nie lubić wstawania o świcie, jeŜeli świat był taki jak dziś. Nie było teŜ powodu, by nie chodzić wcześnie spać. Co moŜna robić wieczorem tutaj, w domu wariatów, setki mil na północ od San Francisco? Dotknęła tarczy zegarka. Po ekraniku zaczął przesuwać się jej harmonogram dnia:
6.00 ojciec Christie, domek A Ed Ferguson, domek B Alleluja, domek C 6.30 Nick Podwójna Tęcza, domek B Tomas Menendez, domek C 7.00... Przykucnęła za chatką, a potem szybki, orzeźwiający prysznic. Wskoczyła w szorty i lekką bluzkę. Kawałek sera popiła jabłecznikiem. Nie było sensu iść aŜ do kantyny dla personelu tak wcześnie rano. Za pięć szósta była juŜ na schodach domku A, przeskakując co drugi stopień. Ojciec Christie siedział zgarbiony w fotelu zabiegowym, a Teddy Lansford krzątał się wokół niego przygotowując sprzęt do kasowania. Pacjent nie wyglądał dobrze. Rzadko zresztą wyglądał dobrze o tej porze. Dziś było nawet gorzej niŜ zwykle: blady, zlany potem, z Ŝółtymi obwódkami wokół oczu i jakby oszołomiony. Był to niski, tęgi męŜczyzna w wieku około 45 lat, z gęstą, szpakowatą czupryną dookoła łagodnej twarzy. Dzisiaj ubrany był w szaty duchowne, które zawsze wydawały się na niego nie pasować. Kołnierz był zatłuszczony, a czarna bluza zmięta i pofałdowana, jak gdyby źle zapinał guziki. Gdy weszła, natychmiast się rozpogodził. Było to jednak oŜywienie udawane.
- Dzień dobry, Elszabet! Jak ślicznie pani wygląda! - Naprawdę? - uśmiechnęła się. Zawsze prawił komplementy. Zawsze próbował zerkać na jej uda i piersi, gdy wydawało mu się, Ŝe nie zauwaŜy. - Spał ojciec dobrze? - Bywały lepsze noce. - Ale bywały i gorsze? - Gorsze teŜ, chyba tak. Ręce mu się trzęsły. Gdyby o tym nie wiedziała, pomyślałaby, Ŝe pil. Ale to oczywiście było niemoŜliwe. Nie moŜna pić, nawet po kryjomu, jeśli ma się wszytą w przełyk płytkę sumienia. Od strony konsoli kontrolnej dał się słyszeć głos Lansforda: - Cukier we krwi w normie, oddychanie, przyswajanie jodyny, wszystko w porządku. Fale delta obecne, w pełni zabezpieczone. Wszystko wygląda jak trzeba. Umieszczam moduł kasowania ojca w szczelinie. Elszabet? - Zaczekaj chwilę. Jaki masz odczyt nastroju? - Zwykła lekka depresja i... zaraz, nie, nie depresja, tylko pobudzenie. Co do cholery! Ojcze, przecieŜ ojciec ma być o tej porze w depresji! - Przepraszam - odpowiedział potulnie ojciec Christie drŜącym głosem. - Czy to zakłóci wasz program dla mnie? Technik roześmiał się. - Ta maszyna potrafi wszystko dopasować. JuŜ to zresztą zrobiła. Wszystko gotowe. A ojciec jest gotowy do kasowania? - W kaŜdej chwili - odparł duchowny tonem, z którego wcale to nie wynikało. - Elszabet, zaczynamy? Zastanowiła się chwilę. - Nie, zaczekaj. Spójrz na te linie na drugim ekranie. Przekroczył próg niepokoju. Chcę z nim najpierw porozmawiać. - Mam zostać? - zapytał technik bez większego zaangaŜowania. - Przejdź do B i przygotuj pana Fergusona, dobrze? Zostaw mnie na chwilę z ojcem. - Oczywiście - powiedział Lansford i wyszedł. Ksiądz patrzył na Elszabet mrugając oczami jak zakłopotany uczeń strofowany przez nauczyciela za wagary. - Wszystko w porządku, czuję się dobrze, naprawdę.
- Nie wydaje mi się. - AleŜ naprawdę wszystko jest dobrze. - No to o co chodzi, ojcze? - spytała łagodnie. - To trudno określić. - Boi się ojciec kasowania? - Nie, skąd. PrzecieŜ przechodziłem to juŜ mnóstwo razy, prawda? - spojrzał na nią z niepewnością - Prawda? - Ponad sto razy. Jest tu juŜ ojciec od czterech miesięcy. - Tak właśnie myślałem. Kwiecień, maj, czerwiec, lipiec. Kasowanie to dla mnie nic nowego. Dlaczego miałbym się bać? - Nie ma Ŝadnego powodu. Kasowanie jest elementem kuracji. Wie ojciec o tym. - Tak. - Ale ojca linie rozchodzą się po całym ekranie. Coś ojca dziś rano wzburzyło, a właściwie to musiało się stać w nocy, nieprawdaŜ? Wczoraj odczyt był w normie. Co to było, jakiś sen? Duchowny zrobił się jeszcze bardziej niespokojny. Wyglądał coraz gorzej. - Czy moglibyśmy wyjść, Elszabet? Myślę, Ŝe świeŜe powietrze dobrze mi zrobi. - Oczywiście. Właśnie o tym samym pomyślałam. Wyprowadziła go na tylną werandę małego, drewnianego budynku, kazała stanąć nieruchomo i głęboko oddychać. Górowała nad nim prawie o półtorej głowy, była zresztą wyŜsza od wielu męŜczyzn. Tak czy inaczej róŜnica wzrostu powodowała, Ŝe jeszcze bardziej przypominał zalęknionego chłopca, mimo Ŝe był od niej o dziesięć lat starszy. Czuła jego wewnętrzną niewypowiedzianą potrzebę dotknięcia jej i przemoŜny, powstrzymujący go strach. Po chwili wzięła go za rękę. Zasady obowiązujące w centrum mówiły o zabezpieczeniu pacjentom pewnego fizycznego komfortu. - Elszabet - odezwał się. - Jakie piękne imię. I niezwykłe. Prawie ElŜbieta, ale niezupełnie. - Prawie węgierskie - odparła - ale niezupełnie. Była taka węgierska aktorka, świetna w laserach, w połowie XXI wieku. Nazywała się Erzsebet Szabo. Moja matka była jej największą wielbicielką i dlatego dała mi takie imię, z tym Ŝe źle je zapisała uśmiechnęła się Elszabet. - Moja matka nigdy nie była dobra w ortografii.
Ojciec Christie słyszał juŜ historię jej imienia co najmniej trzydzieści razy, tyle Ŝe, rzecz jasna, co rano ją zapominał, gdy kasowanie pamięci oczyszczało jego umysł z wszystkich najświeŜszych zdarzeń, jak i z nieprzewidywalnej liczby zdarzeń dawniejszych. Po chwili Elszabet zapytała: - Co ojca tak w nocy przestraszyło? - Nic. - Ale waha się ojciec, czy poddać się dzisiaj kasowaniu? - Tak. - Dlaczego? - Czy obieca mi pani, Ŝe nie umieści tego w mojej karcie? - Nie wiem, chyba nie mogę tego obiecać. - W takim razie nie mogę pani powiedzieć. - Czy to coś krępującego? - Gdyby to doszło do archidiecezji... - Ach, sprawy kościelne. Tutaj mogę być dyskretna. Biskup nie ma dostępu do dokumentów centrum. - Naprawdę? - PrzecieŜ wie ojciec o tym. Skinął głową. Jego twarz nabrała Ŝywszych kolorów. - OtóŜ, Elszabet, miałem w nocy wizję i nie jestem pewny, czy chce poddać się kasowaniu pamięci. - Wizję? - Bardzo wyraźną. Cudowną i zdumiewającą. - Kasowanie mogłoby ją wymazać. Tak najprawdopodobniej by się stało. - Wiem. - Ale jeśli chce ojciec zostać wyleczony, trzeba bezwzględnie poddać się kasowaniu. Zapomnieć dobre rzeczy razem ze złymi. Za jakiś czas umysł ojca zintegruje się i nie będziemy juŜ musieli robić kasowania. Na razie jednak... - Rozumiem, lecz mimo to... - Czy chce ojciec opowiedzieć mi o tej wizji? Poczerwieniał i skulił się, jakby coś go ukłuło. - Nie musi ojciec. Ale moŜe tak byłoby lepiej. Milczał przez chwilę, nie mogąc się zdecydować. Nie wytrzymał: - Elszabet, ja widziałem Boga w niebie!
Uśmiechnęła się usiłując zrobić wraŜenie szczerze zainteresowanej. - To musiało być wspaniałe - powiedziała łagodnym głosem. - Bardziej niŜ moŜe pani sobie wyobrazić. Bardziej niŜ ktokolwiek moŜe sobie wyobrazić. Znów zaczął drŜeć, a z oczu pociekły mu łzy pozostawiając na twarzy dwie błyszczące ścieŜki. - Czy nie widzi pani, Elszabet, Ŝe nie ma we mnie Ŝadnej wiary? śadnej wiary. A nawet jeśli była, opuściła mnie dawno temu. Czy to nie Ŝałosne? Czy to nie brzmi jak kiepski Ŝart? Ksiądz, który nie wierzy. Wiara jest moim zawodem, rozumie pani? A ja jej nie mam. Spełniam tylko swoje kościelne obowiązki, odprawiam naboŜeństwa; wykonuję zawód jak prawnik czy księgowy, ja... - przerwał na moment. - A Bóg przychodzi do mnie, nie do papieŜa, kardynała, tylko do mnie, który jestem bez wiary! - Jak wyglądała ta wizja? MoŜe ojciec opowiedzieć? - O tak, tak, opowiem pani. Była tak wyrazista, jak na jawie. Purpurowe światło na niebie, jak welon, jak świetlisty welon zawieszony na niebie, i dziewięć słońc świecących jednocześnie, jak klejnoty. Pomarańczowe, niebieskie, Ŝółte, takie jak nasze, wszystkie kolory mieszające i zlewające się ze sobą. Cudowne cienie! Dziewięć słońc! A później ujrzałem Jego. Ujrzałem Go na tronie, Elszabet. Wielki, majestatyczny. Król królów, któŜ inny mógłby mieć dziewięć słońc za podnóŜki! Jego oblicze, czoło, bil z niego strumień światła, miłości, łaski, świętość, moc, potęga. To wszystko płynęło od Niego. Poczucie, Ŝe widzę najpotęŜniejszą i najmądrzejszą istotę, Boga Wszechmogącego. Mówię pani, to było przygniatające. Płakałem, szlochałem, byłem mokry od potu. Było to tak cudowne, Ŝe myślałem, Ŝe dostanę ataku serca. Ksiądz przerwał i ukradkiem zerknął na nią z niepewnością. Następnie, juŜ nie patrząc w jej stronę, dodał cichym, zawstydzonym, pełnym bólu głosem: - Jeszcze jedno. Wie pani, mówi się, Ŝe jesteśmy stworzeni na Jego obraz i podobieństwo, a to nie jest tak. On w ogóle nie jest taki jak my. Wiem, Ŝe widziałem Boga. Jest to równie pewne jak to, Ŝe Jezus jest moim Zbawcą. Ale On wcale nie wygląda tak, jak my. - Jak więc wygląda? - Nie mogę o tym mówić. Nie ośmieliłbym się, nawet przy pani. Ale On nie wyglądał jak istota ludzka. Wspaniały, wielki, ale niepodobny do łudzi. Elszabet nie miała pojęcia, jak na to zareagować. Uśmiechnęła się znowu
swym zawodowym uśmiechem, ciepłym i zachęcającym. - Muszę zatrzymać tę wizję, Elszabet. To coś, o co modliłem się przez całe Ŝycie. Obecność Boga rozświetlająca moją duszę. Jak mógłbym z tego zrezygnować, jeśli tego doświadczyłem? - Musi ojciec poddać się kasowaniu. PrzecieŜ wie ojciec, Ŝe kasowanie go uzdrowi. - Tak, wiem. Ale ta wizja, te dziewięć słońc. - MoŜe to zostanie po kasowaniu. - A jeśli nie? - zmarszczył brwi. - Myślę, Ŝe chciałbym przerwać leczenie. - Wie ojciec, Ŝe to niemoŜliwe. - Wizja... - Z pewnością znowu zostanie ojcu dana, gdyby uległa wymazaniu. Jeśli bóg objawił się ojcu tej nocy, czy moŜliwe jest, by go teraz opuścił? Co otwarło się przed ojcem tej nocy, z pewnością otworzy się ponownie. Dziewięć słońc, Bóg Ojciec na tronie... - Naprawdę tak pani myśli, Elszabet? - Jestem tego pewna. - Mam nadzieję, Ŝe się pani nie myli. - Proszę mi zaufać - powiedziała. - Proszę zaufać bogu. - Tak. - Wejdźmy więc z powrotem do środka. Ksiądz wyglądał na przekonanego. - Oczywiście - odrzekł. - Czy mogę przysłać tu Lansforda? - Naturalnie. Łzy płynęły mu po policzkach. Jeszcze nigdy nie widziała go tak oŜywionego. Tymczasem w domku B Lansford przygotował kasowanie dla Eda Fergusona, który wyglądał na nieco zniecierpliwionego oczekiwaniem. - Idź teraz do ojca - powiedziała Elszabet do Lansforda - a ja zajmę się panem Fergusonem. Technik skinął głową. Ferguson, męŜczyzna o chłodnym wyrazie twarzy około pięćdziesiątki, trafił do Centrum Nepenthe zamiast do więzienia za ogromne i bezsensowne oszustwa w handlu nieruchomościami. Teraz zaczął opowiadać Elszabet o wyjeździe do
Mendocino, gdzie miał spotkać się z jakąś kobietą, która miała przyjechać tam z San Francisco. Elszabet słuchała jednym uchem. Umysł zaprzątnięty miała wizją ojca Christie. JakŜe ten biedny, upadły ksiądz promieniał opowiadając o tym. Nic dziwnego, Ŝe bał się poddać kasowaniu. Stracić jedyny, jakkolwiek mizerny i zniekształcony, okruch boŜej łaski, jakim kiedykolwiek został obdarowany... Gdy Elszabet skończyła juŜ z Fergusonem i zajrzała do syntetycznej kobiety imieniem Alleluja, natychmiast pobiegła z powrotem do domku A. Ojciec Christie siedział uśmiechając się przyjaźnie i głupkowato, charakterystycznie dla kogoś, komu właśnie oczyszczono pamięć z całego mnóstwa faktów. Donna, siostra rehabilitacji z rannej zmiany, była przy nim przeprowadzając normalną procedurę przypominania. Trzebmy było upewnić się, czy pacjent pamięta własne nazwisko, dzisiejszą datę, gdzie jest i dlaczego. Kasowanie miało działać tylko w obrębie pamięci krótkoterminowej, ale zdarzało się, Ŝe zabieg zadziałał głębiej, czasami nawet bardzo głęboko. Elszabet skinęła głową młodszej kobiecie. - W porządku - powiedziała - dziękuję, ja dokończę. Zdziwiła się czując, jak mocno bije jej serce. Gdy Donna odeszła, Elszabet usiadła obok księdza i delikatnie połoŜyła mu rękę na dłoni. - No i jak ojciec się czuje? Wygląda ojciec na wypoczętego i odpręŜonego. - O tak, ElŜbieto, jestem bardzo odpręŜony. - Elszabet - przypomniała mu łagodnie. - A tak, oczywiście. Przysunęła się bliŜej. Spróbował zerknąć jej w dekolt. W porządku pomyślała. - Niech mi ojciec powie - odezwała się - czy miał kiedyś sen o dziewięciu słońcach świecących na niebie? - Dziewięć słońc? - spytał zdziwiony. - Dziewięć słońc jednocześnie?
3
Tego ranka Jaspin był juŜ spóźniony, kiedy wychodził ze swego mieszkania w San Diego. Zdarzało mu się to często. Gdy doszedł w końcu do siebie, pognał autostradą do zjazdu na Chula Vista. Wjechał na otwartą przestrzeń i na rozwidleniu ruszył w stronę doliny Otay, wybierając lokalne, wyjęte spod kontroli drogi. Po dwudziestu minutach jazdy po suchej, gorącej równinie dotarł do blokady drogi
ustawionej przez ludzi tumbonde. Droga była zamknięta, co było oczywistym bezprawiem; nikt jednak w hrabstwie San Diego nie zamierzał mówić ludziom tumbonde, co mają robić. Jezdnię przegradzała ściana energii, za którą, z ramionami skrzyŜowanymi na piersiach, stało sześciu czy siedmiu ponurych męŜczyzn o ciemnej skórze i szerokich twarzach z wystającymi kośćmi policzkowymi. Ubrani byli w stroje tumbonde: srebrne kurtki, obcisłe czarne getry z czerwonym lampasem, szerokie czarne sombrera i wisiorki z sierpem księŜyca na piersiach. Wydawało się, Ŝe mają załoŜone maski, ale były to po prostu ich twarze, kamienne, niewzruszone. śaden z nich nie zdradzał najmniejszych oznak zainteresowania bladym gringo w starym, rozklekotanym samochodzie. Jaspin znał jednak procedurę. Wychylił się przez okno i rzekł: - Chungira-Który-Przyjdzie przyjdzie. - Maguali-ga, Maguali-ga - odpowiedział jeden z tumbonde. - Senior Papamacer naucza. Seniora Aglaibahi jest naszą matką. Rei Ceupassear rządzi. - Maguali-ga, Maguali-ga. Jak na razie szło mu dobrze. - Chungira-Który-Przyjdzie przyjdzie - rzekł ponownie Jaspin. - Parking jest za dwie kilometr - powiedział beznamiętnie jeden z tumbonde potem idź pięćset metr. Lepiej biec; juŜ się zaczynać procesja. - Maguali-ga, Maguali-ga - powiedział Jaspin, gdy zapora znikła. Przejechał obok straŜników o kamiennych twarzach i ruszył zakurzoną, wyboistą drogą, aŜ ujrzał małych chłopców machających do niego z parkingu. Było tam juŜ co najmniej tysiąc samochodów, w większości jeszcze starszych niŜ jego. Zostawił auto w zakątku pod starym dębem i pobiegł dalej. Mimo Ŝe brakowało jeszcze trochę czasu do południa, panował straszliwy upał. Czuł się jak w Arizonie; Ŝadnej wilgoci, jak w piecu. Spróbował wyobrazić sobie, jak by się czuł stojąc w czarnych spodniach i sombrero w słońcu w samo południe. Po chwili zobaczył wiernych kotłujących się na wysokim pagórku przy drodze. Były ich tysiące. Niektórzy ubrani byli w kompletny strój tumbonde, inni, tak jak on, mieli na sobie zwykle ubrania. Trzymali w rękach sztandary, plakaty, portrety wielkich. Z ukrytych gdzieś głośników dochodził nieustanny, rytmiczny dźwięk bębnów. Ziemia drŜała. Pewnie podłączyli prąd - pomyślał Jaspin - porozmieszczali wszędzie węzły elektrostatyczne i zsynchronizowane płytki pulsacyjne. Tumbonde
byli moŜe prymitywni, ale technika nie była im obca. Ustawił się na skraju tłumu. Daleko w przodzie, w połowie zbocza wzgórza, zobaczył olbrzymie figury bóstw z tektury niesione na drągach przez muskularnych, spoconych męŜczyzn. Jaspin rozpoznał wszystkie: Prete Noir Negus, tamta to grzmiący wąŜ Narbail, tam znów byk O Minotauro i Rei Ceupassear, a tamte dwie największe to najwięksi bogowie: Chungira-Który-Przyjdzie i Maguali-ga, bogowie z najdalszych zakątków Wszechświata. Jaspin wzdrygnął się. Wszystko to powariowane, ale nie moŜna zaprzeczyć, Ŝe bije z tego moc - pomyślał. Z tłumu przecisnęła się do niego młoda, szczupła kobieta. Odwróciła się, by spojrzeć mu w twarz, i zapytała: - Przepraszam, pan doktor Jaspin, prawda? Z Uniwersytetu Kalifornijskiego? Spojrzał na nią, jakby go ugryzła. Miała moŜe dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery lata, tłuste jasne włosy i białą bluzkę rozpiętą do pasa. Oczy szkliły jej się nieco, a na mikroskopijnych piersiach miała wymalowane purpurową i pomarańczową farbą znaki Maguali-ga. Jaspin nie rozpoznał jej, ale o niczym to nie świadczyło. W ciągu ostatnich kilku lat zapomniał bardzo wiele osób. - Przykro mi, myli mnie pani z kimś innym - odparł szorstko. - Byłam pewna, Ŝe to pan. Chodziłam na pana wykłady w dziewięćdziesiątym dziewiątym. UwaŜam, Ŝe były wspaniałe. - Nie wiem, o czym pani mówi - powiedział z głupawym uśmiechem i odszedł rozpychając się łokciami. Posłała w jego kierunku gest Rei Ceupasseara, jako znak błogosławieństwa i przebaczenia. Pieprzyć cię razem z twoim przebaczeniem pomyślał Jaspin. W tej samej chwili zrobiło mu się przykro, ale poszedł dalej przeciskając się przez tłum. Jaspin przechodził bardzo zły okres w Ŝyciu. Wszystko zaczęło się psuć właśnie gdzieś w roku, w którym ta dziewczyna, jak powiedziała, chodziła na jego zajęcia. Do tej pory nie rozumiał dlaczego. Miał trzydzieści cztery lata, ale były dni, gdy czuł się, jakby był trzykrotnie starszy. Były to dni cięŜkie jak z ołowiu, ciągnące się w nieskończoność. Czasem trwało to cały miesiąc. Z uniwersytetu zwolniono go na początku roku 2102. Nie zaczął jeszcze nawet wtedy pisać pracy, więc doktorat, który nadała mu blondynka, istniał tylko w jej wyobraźni. W rzeczywistości był asystentem na wydziale antropologii i nie zdawał sobie wtedy sprawy, jakim przywilejem jest ciepła, intratna posadka na jednym z nielicznych, wciąŜ funkcjonalnych uniwersytetów. Teraz zdawał sobie z tego sprawę, ale teraz był juŜ
nikim. - Maguali-ga! Maguali-ga! - rozlegało się wycie ze wszystkich stron. Jaspin podchwycił okrzyk. - Maguali-ga! Zaczął przesuwać się pozwalając, by tłum unosił go w stronę wielkich, lśniących w słońcu, kołyszących się figur. Przychodził na procesje tumbonde juŜ od pięciu miesięcy. Ta była ósma. Nie był do końca pewny, dlaczego tu przychodził. Po części była to ciekawość zawodowa. WciąŜ jeszcze uwaŜał się w pewnym stopniu za antropologa, a tutaj miał czystą, Ŝywą antropologię w całej okazałości: apokaliptyczny, mesjanistyczny kult wyznawców gwiezdnego boga, który rozkwitał na brunatnym pustkowiu na wschód od San Diego. Specjalnością Jaspina była irracjonalność. Zamierzał napisać sporą ksiąŜkę wyjaśniającą mechanizmy rządzące współczesnym światem i sens całego szaleństwa, które dobrzy ludzie końca dwudziestego pierwszego wieku zostawili w spadku potomnym. Tumbonde było czystym obłędem przyciągającym Jaspina z nieodpartą siłą, jak gdyby przez analizę obrzędu, w którym uczestniczył, chciał zrehabilitować się za nieudaną karierę naukowca. Było to jednak dla niego czymś więcej. Zdał sobie sprawę, Ŝe odczuwa rodzaj pragnienia, jakąś pustkę w duszy, którą miał nadzieję wypełnić tutaj, choć Bóg jeden wiedział, w jaki sposób. - Chungira-Który-Przyjdzie! - krzyknął Jaspin torując sobie drogę. Jemu równieŜ udzieliło się panujące wokół podniecenie. Czuł, jak przyspiesza mu tętno i zasycha w gardle. Ludzie tańczyli w miejscu, nie odrywając stóp od ziemi, wyginając się i wymachując ramionami na wszystkie strony. Znów zobaczył blondynkę, kilkanaście metrów od niego, tańczącą w transie. Maguali-ga, Bóg Wrót, przyszedł, by zawładnąć jej duszą. W tłumie było niewielu białych. Tumbonde powstało w społecznościach latynosko-afrykańskich uchodźców, którzy przybyli tłumnie w okolice San Diego po Wojnie Pyłów. Większość z nich miała skórę ciemną albo wręcz zupełnie czarną. Kult był mieszanką róŜnych kultur; trochę z Brazylii i Gwinei z domieszką motywów haitańskich, no i oczywiście meksykańskich. Trudno byłoby wyobrazić sobie wyznawany w tej okolicy rodzaj apokaliptycznego kultu, który w krótkim czasie nie nabrałby azteckiego zabarwienia. Ten jednak był w swej naturze bardziej ekstatyczny od typowej odmiany meksykańskiej: mniej krwi, więcej przeobraŜeń. - Maguali-ga! - ryknął rozdzierający głos - zabierz mnie, Maguali-ga!
Ku swemu zdumieniu Jaspin stwierdził, Ŝe to on sam jest właścicielem owego głosu. W porządku, w porządku, daj się ponieść - powiedział do siebie. Nagle poczuł chłód pomimo skwaru. Daj się ponieść. Dobrze wychowany Ŝydowski chłopak z Brentwood szalejący razem z barbarzyńskimi szwarcerami na skwierczącym jak patelnia zboczu wzgórza w środku lipca - dlaczego nie, u diabła? Daj się ponieść, chłopcze. Był juŜ na tyle blisko, by widzieć mistrzów ceremonii górujących złowrogo nad resztą w swych wysokich, przypominających szczudła butach. Widział więc Seniora Papamacera i Seniorę Aglaibahi u jego boku otoczonych jedenastoma członkami Rady Wewnętrznej. Wokół całej trzynastki lśniła złocista aureola promieni słonecznych. Jaspin zastanawiał się, na czym polegała ta sztuczka, nie miał bowiem wątpliwości, Ŝe musi to być trik. Oficjalnie twierdzono, Ŝe są rodzajem magnesu przyciągającego energię kosmiczną. „Siła pochodzi z siedmiu galaktyk” - tłumaczył Senior Papamacer reporterowi „Timesa”. - „To potęŜne światło, które niesie moc zbawienia. Kiedyś świeciło w Egipcie, później w Tybecie, w miejscu bogów na Jukatanie, w Jerozolimie, w świątyni w Andach, a teraz tutaj, w szóstym z Siedmiu Miejsc. Wkrótce odejdzie na biegun północny, który jest Siódmym Miejscem. Wtedy to Maguali-ga otworzy wrota i Chungira-Który-Przyjdzie zstąpi na nasz świat przynosząc bogactwo gwiazd tym, którzy go kochają. I będzie to czas końca, który stanie się nowym początkiem.” Czas ten, jak stwierdził Senior Papamacer, był juŜ bliski. Jaspin usłyszał beczenie spętanych kóz, przebijające się przez ogólny hałas. Usłyszał niski, Ŝałobny głos białego byka ofiarnego, zamkniętego w szopie na szczycie wzgórza. Teraz zobaczył tancerzy w maskach, z których siedmiu symbolizowało siedem łaskawych galaktyk. Ich twarze skryte były za błyszczącymi metalicznie maskami, a nagie ciała zdobiły ornamenty w kształcie słońc, księŜyców i planet. Na głowach mieli lśniące jak zwierciadła, czerwone, metalowe kopuły odbijające ostre jak włócznie promienie słońca. W rękach trzymali grzechotki i kastaniety. Śpiewali dziko:
Venha Maguali-ga Maguali-ga, venha! Inwokacja. Ustawił się w czołówce tłumu śpiewając i wymachując rękoma. Z
lewej strony tęga kobieta powtarzała wciąŜ po hiszpańsku: - Odpuść nam nasze grzechy, odpuść nam nasze grzechy... Po drugiej jego stronie Ŝylasty Murzyn, obnaŜony do pasa, mruczał łamaną francuszczyzną: - Słońce wschodzi na wschodzie, słońce zachodzi w Gwinei, słońce wschodzi na wschodzie, słońce zachodzi w Gwinei... Bębny grzmiały coraz głośniej i szybciej. WyŜej, do szczytu. Zwierzęta piszczały z bólu i przeraŜenia. Zaczynało się składanie ofiar. Jaspin znalazł się na krawędzi ogromnego rowu, prawie po brzegi wypełnionego zdumiewającym asortymentem przedmiotów. Były tam klejnoty, biŜuteria, monety, lalki, kostki do zabawy, fotografie, odzieŜ, zabawki, sprzęt elektroniczny, broń, narzędzia, paczki z Ŝywnością. Wiedział, co trzeba zrobić. Była to studnia ofiarna. NaleŜało pozbyć się czegoś cennego, aby dać świadectwo swej wierze, Ŝe przedmioty te nie będą potrzebne, gdy przybędą bogowie z gwiazd niosąc niewyobraŜalne bogactwa wszystkim ludziom cierpiącym na Ziemi. „Musicie złoŜyć dar Ziemi”, powiedział Senior Papamacer, „jeśli chcecie, by Ziemia sprowadziła dla was dary z gwiazd”. Nie było waŜne, czy przedmiot jest powszechnie uwaŜany za cenny: musiał być cenny dla wrzucającego. Jasper miał juŜ przygotowaną ofiarę. Był nią zegarek, ostatnia chyba, z wyjątkiem ksiąŜek, cenna rzecz, której jeszcze się nie pozbył. Dziewięciofunkcyjne cacko IBM było jednym z lepszych jej wyrobów. Warte było co najmniej tysiąc. To idiotyczne - pomyślał. - Dla Chungiry-Który-Przyjdzie - powiedział wrzucając błyszczący przedmiot do przepełnionego rowu. Po chwili tłum unosił go juŜ na miejsce zjednoczenia. Płynęła krew kóz i owiec, natomiast nie poświęcono jeszcze byka. Jaspin, trzęsąc się cały, znalazł się twarzą w twarz z Seniorą Aglaibahi, dziewicą-matką, boginią na Ziemi. Miała moŜe trzy metry wzrostu, czarne włosy posypane błyszczącym pyłem, oczy obrysowane ognistym szkarłatem, a na nagich, zakończonych ciemnymi sutkami piersiach widniały znaki Maguali-ga. Bogini dotknęła końcem palca jego ramienia. Poczuł coś w rodzaju ukłucia, jakby wbiła mu igłę lub dotknęła aparatem do elektrowstrząsów. Słaniając się na nogach przeszedł obok niej, minął jeszcze bardziej gigantyczną postać Seniora Papamacera i figury bogów Narbaila, Prete Noira, O Minotaura i gwiezdnego wędrowca Rei Ceupasseara. Zobaczył przed sobą wypalony krąg poświęcony
Chungirze-Który-Przyjdzie i Maguali-ga. OkrąŜywszy święte miejsce poczuł się słabo i zaczął tracić przytomność. Upał - pomyślał - podniecenie, tłum, histeria. Zachwiał się, prawie upadł, starał się jednak utrzymać na nogach w obawie przed stratowaniem. Na szczycie wzgórza udało mu się znaleźć drzewo. Przylgnął do niego starając się przetrzymać kolejne fale zawrotów głowy. Wydawało mu się, Ŝe uwalnia się od grawitacji, a jakaś potęŜna siła wyrzuca go daleko w objęcia kosmosu. Unosząc się w przestrzeni zobaczył Chungirę-Który-Przyjdzie. Bóg Wrót był olbrzymią, dziwaczną postacią z rzeźbionymi rogami barana, wyrastającą od pasa ze śnieŜnobiałego bloku alabastru. Nad jego lewym ramieniem zawieszone było ogromne, ciemnoczerwone słońce wypełniające połowę fioletowego nieba. Słońce pulsowało i rosło jak gigantyczny balon. Drugie słońce znajdowało się nad prawym ramieniem boga; niebieskie, pulsujące nagłymi wybuchami światła. Pomiędzy słońcami rozpięty był most ze wspaniale błyszczącej materii, jak ognisty łuk na niebie. - Mój czas niedługo nadejdzie - rzekł Chungira-Który-Przyjdzie. - Wstąpisz wtedy w me objęcia, synu, i wszystko będzie dobrze. Potem postać zniknęła. Nie było teŜ widać czerwonej ani niebieskiej gwiazdy. Jaspin przecinał rękami powietrze, ale nie był w stanie zatrzymać tego, co ujrzał. Cudowna chwila skończyła się. Zaczął drŜeć. Nigdy jeszcze niczego podobnego nie doświadczył. Przygniatało go to, nie był w stanie się poruszyć, nie mógł oddychać. Na moment poczuł dotknięcie boga. Nie dało się tego w Ŝaden sposób wytłumaczyć, zresztą nie zaleŜało mu na tym. W tamtym momencie doświadczył czegoś, co przekraczało jego zdolność rozumienia, czegoś tak wielkiego, Ŝe on, Barry Jaspin, mógł całkowicie się w tym zagubić. Dobry Jezu - pomyślał - czy to moŜliwe, Ŝe tam, w kosmosie, mieszkają tytaniczne istoty, z którymi ludzie tumbonde potrafią nawiązać łączność przez pół wszechświata i Ŝe te istoty przyglądają się naszemu światu z odległości tryliona lat świetlnych, Ŝe przybywają tu, by rządzić i zmieniać nasze Ŝycie? To chyba musiała być halucynacja? Upał, tłum, a moŜe narkotyk, który wstrzyknęła mi seniora? Otworzył oczy. LeŜał pod drzewem, a nad nim pochylała się dziewczyna o jasnych włosach. Bluzkę wciąŜ miała rozpiętą, ale znaki Maguali-ga na jej piersiach były rozmazane i nieczytelne, a skóra błyszczała od potu. - Widziałam, Ŝe pan zemdlał - powiedziała. - Bałam się, Ŝe coś się panu stanie. Jak mogę panu pomóc? Wygląda pan tak dziwnie, doktorze Jaspin. Nie zadał sobie trudu, by zaprzeczyć, Ŝe nazywa się Jaspin. Głosem
zdławionym przez lęk wykrztusił: - Nie do wiary. Nie mogę w to uwierzyć. Widziałem go. Mogłem wyciągnąć rękę i dotknąć go. Gdybym oczywiście mógł się odwaŜyć. - Kogo pan widział, doktorze Jaspin? - Pani nie widziała? Nie widziała go? - Ma pan na myśli Seniora Papamacera? - Mam na myśli Chungirę-Który-Przyjdzie - odrzekł Jaspin - patrzącego na mnie z planety w innej galaktyce. BoŜe wszechmogący, to naprawdę się zdarzyło. Nigdy w to nie wątpiłem. Poczuł, jakby otaczała go aureola, jakby uświęciło go dotknięcie boga. Wiedział, Ŝe jest w nim teraz Chungira-Który-Przyjdzie, Ŝe zostanie w nim na zawsze. Za jakiś czas jednak wszystko zaczęło zacierać się i ulatywać, a wtedy był znów poŜałowania godnym Barry Jaspinem, spoconym i wyczerpanym, leŜącym na gorącym zboczu wzgórza wśród tysięcy krzyczących i mdlejących wokół niego ludzi, wyjących z przeraŜenia zwierząt i bębnów trzęsących ziemią z siłą 9,5 stopnia w skali Richtera. Usiadł i spojrzał na blondynkę, na której twarzy malowało się zdumienie i przeraŜenie. Wyglądała, jakby teŜ zobaczyła Chungirę-Który-Przyjdzie w jego oczach w tym krótkim czasie, zanim opuściło go uniesienie. Ogarnął go smutek, jakiego nigdy jeszcze nie zaznał. Nie panując nad sobą zapłakał.
4
Gdy zabieg w domku B był juŜ zakończony, Ferguson powlókł się w stronę internatu na szczycie wzniesienia, czując pustkę w głowie i coś w rodzaju choroby morskiej. To samo, dobrze znane uczucie, towarzyszyło mu kaŜdego ranka o tej porze. Wiedział, Ŝe tak dzieje się co dzień, gdyŜ jego rekorder molekularny, ukryty na palcu pod sygnetem, informował go o tym. Rekorder zastępował mu pamięć. Nacisnął dwa razy sygnet i usłyszał: - Czujesz się wypluty i skołowany, bo jesteś właśnie po kasowaniu pamięci. Nie przejmuj się tym, stary. Te dupki nie potrafią cię zniszczyć. Tę wiadomość miał zaprogramowaną na samym początku, tak aby rekorder podawał mu ją co rano, natychmiast po kasowaniu. Smugi mgły przesuwały się między drzewami. Wszystko było wilgotne i błyszczące. Święty BoŜe, to przecieŜ lipiec - pomyślał - a czuję się jak w lutym. W
Ŝaden sposób nie potrafił przyzwyczaić się do północnej Kalifornii. Brakowało mu upału w Los Angeles, suchego powietrza, a nawet smogu. Tego jednego chyba nigdy Ŝadni naukowcy się nie pozbędą: smogu. Był on w Los Angeles, gdy mieszkali tam tylko Indianie. MoŜe nawet za czasów dinozaurów. Z pewnością będzie tam zawsze. Ferguson stuknął znów w sygnet i usłyszał swój własny głos. - Lacy przyjeŜdŜa z San Francisco na weekend. Zatrzyma się w Mendo i ma nadzieję, Ŝe dostaniesz przepustkę, by spotkać się z nią w sobotę i w niedzielę. Zadzwoń do niej zaraz po śniadaniu. Oto jej numer... Zmarszczył brwi i stuknął w pierścień jeszcze dwa razy, sięgając do rozbudowanej pamięci. - Hasło „Lacy” - powiedział, a rekorder natychmiast odparł: - Lacy Meyers, mieszka w San Francisco, rude włosy, kościste policzki, 31 lat, niezamęŜna, poznałeś ją w styczniu 2102 r., pracowała z tobą na kontrakcie przy Betelguzie V. Osiąga orgazm tylko, gdy jest na górze. Urodziny ma 10 marca. Adres domowy i telefon... - Dziękuję - powiedział. śycie z kasowaniem jest jak pisanie autobiografii na wodzie. Ale nie zamierzał zawsze tak Ŝyć. Wszedł do internatu i długim, oświetlonym korytarzem dotarł do trzeciego pokoju po lewej, który jak powiedziała mu w trakcie rutynowego przypominania siostra rehabilitacji, dzielił z dwoma współlokatorami: Indianinem kaŜącym mówić do siebie Nick Podwójna Tęcza i facetem o nazwisku Tomas Menendez. śadnego z nich akurat nie było, widocznie mieli kasowanie na drugiej zmianie. Ferguson stanął chwiejnie na środku pokoju zastanawiając się, który kąt naleŜy do niego. Na jednym z łóŜek leŜały jakieś kostki. Podniósł jedną, przemówiła do niego po hiszpańsku. W porządku - pomyślał - to proste. ŁóŜko naprzeciw przykryte było jaskrawoczerwonym kocem w kraciaste wzorki. Indiańskie szmaty - domyślił się. - Jeśli więc nie tamte dwa, wobec tego to tutaj musi być moje. BoŜe, nienawidzę tego gówna. Co rano zaczynać jak noworodek. Nie zapominał tylko, dlaczego tu jest. MoŜna było dostać się albo tu, albo do Rehabu 2, a tam obchodzili się z człowiekiem o wiele gorzej. Wychodzili stamtąd faceci łagodni i potulni, nadający się tylko do przycinania róŜ. Zamierzali wysłać go tam po wyroku za oszustwa, ale okazało się, Ŝe jest chory, a moŜe tylko udawał - sam nie był teraz tego pewny - i jego adwokat załatwił mu rok w Nepenthe. „Ten człowiek nie jest przestępcą”, mówił wtedy prawnik. „Jest on ofiarą, tak jak inni”. Czy była to
prawda? Ferguson juŜ teraz tego nie wiedział. MoŜe rzeczywiście miał ten syndrom Gelbarda, a moŜe było to jeszcze jedno oszustwo. Obojętnie co to było, tutaj leczyli go z tego. To wiedział na pewno. Wyskoczył z łóŜka i nacisnął płytkę telefonu. - Proszę linie zewnętrzną - powiedział. Głos komputera odrzekł: - Mam wiadomość dla pana. Czy podać ją najpierw, panie Ferguson? - Tak, oczywiście. - To od pana Ŝony. Jej przyjazd zaplanowany na wtorek nie dojdzie do skutku. Odwiedzi pana dzisiaj o 10.30. - Na Chrystusa umęczonego! - powiedział Ferguson. - śartujesz! Dzisiaj? Jaki dzisiaj dzień? - Piątek, 21 lipca 2103 r. - Jak długo zamierza zostać? - Do godziny 15.00 w niedzielę. W ten sposób weekend z Lacy diabli wzięli. Pieprzony świat! Nawet tutaj starał się planować wszystko tak, jak chciał, ale było to cholernie trudne, prawie niemoŜliwe, gdy na drugi dzień nic się nie pamiętało i wszystko wydawało się inne niŜ przedtem. Pieprzony świat! PrzyjeŜdŜać w odwiedziny cztery dni wcześniej! - Czy doktor dała zgodę na zmianę terminu? - spytał ze wściekłością. - To musi być jakaś pomyłka. - Numer decyzji... - NiewaŜne. Słuchaj, to jakaś paskudna pomyłka. Mam wyjść na przepustkę w sobotę. Nie masz Ŝadnego zapisu mojego podania o przepustkę na ten weekend? - Przykro mi, panie Ferguson, nie mam tu nic takiego. - Sprawdź jeszcze raz. - Nie ma Ŝadnego zapisu podania o przepustkę. - Musi być. To na pewno pomyłka. Spróbuj kłócić się z komputerem - pomyślał Ferguson zrezygnowany. - Jestem pewny, Ŝe składałem podanie. Szukaj dalej. A w ogóle połącz mnie zaraz z doktor Lewis. Ona teŜ wie o moim podaniu. - Doktor Lewis rozmawia teraz z klientem, panie Ferguson. - To powiedz jej, proszę, Ŝe chcę z nią pomówić zaraz, jak skończy. Stuknął w przycisk przerywający połączenie i ukrył twarz w dłoniach. Odetchnął głęboko dwa czy trzy razy. Znowu zadzwonił telefon. Jeszcze raz głos
komputera: - Czy chce pan nadal tę linię zewnętrzną, panie Ferguson? - Nie... Tak, oczywiście. Gdy usłyszał sygnał, wybrał numer Lacy w San Francisco. Siódma piętnaście rano: czy aby juŜ wstała? Cztery dzwonki. A moŜe nocowała poza domem? Nie zdziwiłby się. Po chwili jednak zastanowił się, dlaczego miałby ją o to podejrzewać. O ile pamiętał, prowadziła się jak zakonnica. Pomyślał, Ŝe być moŜe kasowanie nie jest tak dokładne, jak mu się wydawało. Odpowiedziała po piątym dzwonku, głosem zaspanym i niewyraźnym: - Tak? - Tu Ed, kochanie. - Ed? Ed! - przebudziła się w jednej chwili. - Mój słodki, co u ciebie? Tyle o tobie myślałam... - Wiesz, jest problem. - Problem? - Tak, z tym weekendem. - Naprawdę? - jej głos stał się nagle chłodny i odległy. - Nie chcą mi dać przepustki. Mówią, Ŝe mam jakieś nawroty i Ŝe będę miał dodatkowe płukanie. - JuŜ mam wszystkie rezerwacje, kochanie, wszystko poumawiane! - A przyszły weekend? Przez chwilę nic nie mówiła. - Nie wiem, czy będę mogła w przyszłym tygodniu. - Hm. - A nawet jeśli nie dostaniesz przepustki, to czy nie mogę ja przyjechać? PrzecieŜ mówiłeś, Ŝe macie tam dom odwiedzin małŜeńskich... - Nie jesteś moją Ŝoną, Lacy. Nie powinien był tego mówić. Czuł, jakby ze słuchawki powiało arktycznym chłodem. Odezwał się znowu: - Nie ma to zresztą znaczenia. Cały weekend będę siedział w wannie, a gdy juŜ ze mną skończą, nie będę umiał odróŜnić dupy od łokcia. No i Ŝadnych odwiedzin. - Przykro mi, Ed. - Mnie teŜ. Nawet nie masz pojęcia jak bardzo... - I znów chwila ciszy, a potem pytanie:
- Jak się w ogóle czujesz? - W porządku. Nie pozwalam tym skurczybykom dobrać mi się do skóry. - Pamiętasz mnie jeszcze? - Wiesz, Ŝe pamiętam, najdroŜsza. Widzę wciąŜ te lśniące, rude włosy. Widzę, jak siedzisz na mnie starając się trafić, gdzie trzeba. - Och, kochanie. - Kocham cię, Lacy. - Ja teŜ cię kocham. Tęsknisz za mną, Ed? Naprawdę? - Wiesz jak bardzo. - Gówniany weekend. Ty i ja na plaŜy w Mendo... - Nie pogarszaj juŜ tego. Wiesz, Ŝe byłbym tam, gdybym mógł. - I tyle chciałam ci powiedzieć. - Co na przykład? - Jest pewna zabawna rzecz. O naszym projekcie kosmicznym, pamiętasz? - Pewnie Ŝe pamiętam. - Jakaś nutka musiała jednak zadrgać w jego głosie, gdyŜ przypomniała mu: - Wiesz, to było wtedy, gdy próbowaliśmy sprzedawać podróŜe świadomości do Betelguzy V. Niedawno śniło mi się, Ŝe pojechałam na taką wycieczkę świadomości. śe naprawdę pojechałam na jakąś gwiazdę, rozumiesz? - Nie moŜesz zacząć wierzyć we własne zwidy, mała. - To była najprawdziwsza prawda! Na niebie czerwone słońce i niebieskie. Widziałam złocistą postać z rogami na postumencie z białego kamienia: jak jakiś potwór kosmiczny. Wyciągnął do mnie rękę, machał. Jak wielkolud, prawie jak bóg, a na niebie... - Posłuchaj, kochanie, ta rozmowa kosztuje mnie fortunę. - Pozwól mi tylko opowiedzieć. To nie był zwykły sen. Był jak prawdziwy, Ed. Widziałam drzewa na tej planecie, nawet robaki, ale one teŜ były inne niŜ na Ziemi. Najśmieszniejsze jest, Ŝe to właśnie usiłowaliśmy sprzedać ludziom, za to cię posadzili i... - Posłuchaj, Lacy. Wołają mnie juŜ na leczenie. - Tak, tak. Dobrze. - Zobaczymy się w następny weekend? Opowiedziałabyś mi wtedy wszystko do końca. - Nie wiem, czy będę mogła. Mówiłam ci, będzie cięŜko.
- Postaraj się, Lacy. Cholernie tęsknię za tobą. - Tak Ed, ja teŜ. Nie zabrzmiało to przekonująco. Dziwka - pomyślał czując wzbierającą w nim złość. Gdyby była w zasięgu ręki, dałby jej parę razy w twarz. Po chwili jednak zrozumiał, Ŝe to nie jej wina, Ŝe przecieŜ była przygotowana, Ŝeby przyjechać jutro, a jego Ŝona wszystko popsuła. Nie mógł przecieŜ wymagać od Lacy, by czekała na niego tydzień za tygodniem. Prędko zastosował jedno z ćwiczeń uspokajających, które pokazała mu doktor Lewis. - Kocham cię, Lacy. Bardzo chciałbym zobaczyć się jutro z tobą. Wiesz o tym - powiedział najczulej, jak potrafił. Rozłączył się i dotknął pierścienia. - Hasło „Ŝona” - zaŜądał. Odpowiedział mu jego własny głos: - śona: Mariela Johnston. Urodziny 7 sierpnia. W lecie tego roku skończy 33 lata. OŜeniłeś się z nią w Honolulu, 4 lipca 2098 r. Niezły towar, ale nie moŜesz juŜ jej znieść. Twój prawnik sprawdza, jakie są moŜliwości uzyskania rozwodu. Świetnie - pomyślał. - Ale na pewno nic jeszcze nie załatwił. A ona przyjeŜdŜa tu w odwiedziny rodzinne psując mój weekend z Lacy. CięŜka cholera! Przymierza się, Ŝeby wyciągnąć coś z opieki społecznej. ZałoŜę się, Ŝe o to właśnie jej chodzi. Dobra Ŝoneczka przyjeŜdŜająca w odwiedziny! Ktoś zastukał do drzwi. - Kto tam? - spytał Ferguson. - Alleluja - odpowiedział najbardziej melodyjny kobiecy głos, jaki w Ŝyciu słyszał. Coś zaczęło majaczyć mu w poplątanej i okaleczonej pamięci, ale nie potrafił tego rozpoznać. Dotknął znów sygnetu i powiedział: - Hasło „Alleluja”. - Pacjentka Centrum Nepenthe. Syntetyczna kobieta, wspaniałe ciało, strasznie pojebana osobowość. Dmuchasz ją od czasu do czasu przez całe lato. Spojrzał na sygnet z niedowierzaniem. Dmuchać syntetyk? Musisz być nieźle wygłodzony, chłopie. No ale skoro rekorder tak mówi, to widocznie tak jest. - Wejdź - powiedział. Gdy ją zobaczył, uwierzył w to, co pierścień mu powiedział. Syntetyk czy nie, łatwo było mu wyobrazić sobie, Ŝe idzie z nią do łóŜka. Wyglądała świetnie. Jak
prawdziwa. Była niewiarygodnie piękna, jak to zwykle syntetyki. Prezencja laserowej gwiazdy, długie nogi, gładka skóra, czarne kręcone włosy, słodka buzia. Miała na sobie coś lekkiego i cienkiego, ukazującego wyraźnie zarys sutków. W świetle padającym z korytarza widział nawet czarny trójkącik włosów łonowych. Nigdy nie mógł zrozumieć, po co oni zadają sobie tyle trudu, by jeszcze umieszczać włosy łonowe na imitacjach. MoŜe po to, by nie moŜna było ich tak łatwo odróŜnić? Ale przecieŜ i tak nie było trudno ich rozpoznać, gdyŜ urodą przewyŜszały kaŜdy ideał ludzkiej piękności. Wśliznęła się do pokoju i zapytała: - Dobrze się czujesz? - Dlaczego? Źle wyglądam? - Bardzo spięty, draŜliwy, podenerwowany. MoŜe tak zawsze wyglądasz, ale chyba nie jesteś odpręŜony. - Podenerwowany? Tak, do cholery, jestem podenerwowany. Wszystko mi się komplikuje. Niewłaściwa osoba w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie i nie podoba mi się to. Wkurzyłem się - potrząsnął głową. - Do diabła, to nie jest dobry początek rozmowy, co? Spróbujemy jeszcze raz. Cześć, Alleluja. Allie. Uśmiechnęła się. - Przepraszam. Cześć, ty jesteś Ed Ferguson, prawda? - MoŜesz się załoŜyć o swoją śliczną pupę, Ŝe tak. - Znalazłam pod poduszką wiadomość, Ŝe zaraz po kasowaniu mam przyjść ci się przedstawić. Zdaje się, Ŝe robię to co rano, czy tak? - Tak - odparł, mimo Ŝe sam nie pamiętał więcej od niej. Wstał, podszedł do niej, przyciągnął ją do siebie. Pocałowali się, a jego ręce powędrowały w kierunku jej piersi. Wyobraził sobie, Ŝe takie właśnie muszą być piersi czternastolatki: twarde jak plastik, ale cieplejsze. - Tak, robimy to codziennie. Zapoznajemy się na nowo. Alleluja, Ed, Ed, Alleluja. Ogromnie miło mi cię poznać. Rozumiesz? To ten scenariusz. - Dlatego nawet warto mieć kasowanie - powiedziała. - Zawsze jest tak, jakby to był pierwszy raz. - Roześmiała się i przytuliła do niego. - Pójdziemy po południu na spacer do lasu, dobrze? Zaraz wrócą twoi współlokatorzy. - Dziś nie mogę pójść, Allie. - Nie mogę?
- To te denerwujące komplikacje, o których ci mówiłem. O wpół do jedenastej mam gościa. Moja Ŝona. PrzyjeŜdŜa w odwiedziny. Odsunęła się od niego, uraŜona. - Nie wiedziałam, Ŝe masz Ŝonę, Ed. - Ja teŜ nie, dopóki komputer mi o tym nie przypomniał. Miała przyjechać we wtorek, ale okazało się, Ŝe przyjeŜdŜa dzisiaj. Lasek jest więc wykluczony, kotku. - Mamy jeszcze trzy godziny. - To są odwiedziny rodzinne, rozumiesz? - odparł Ferguson. - Gdybym mógł, tobym poszedł z tobą, wiesz o tym, ale dzisiaj jestem po prostu zajęty. Pojedzie w niedzielę po południu i wtedy będziemy się mogli zabawić. W porządku? Zobaczył w jej oczach gniew i przestraszyło go to. Zawsze bał się gniewu kobiet, ale gniew Allelui był czymś szczególnym, dlatego Ŝe ona była szczególna. Wiedział, Ŝe gdyby chciała, mogłaby urwać mu ręce i nogi jak skrzydełka muchy. Syntetyczni ludzie byli zdumiewająco silni. Ona zaś była niezrównowaŜoną emocjonalnie syntetyczną kobietą, a do tego stała pomiędzy nim a drzwiami. Zerknął w stronę telefonu zastanawiając się, czy zdąŜy nacisnąć tarczę i wezwać pomoc, zanim ona uderzy. Jednak nie zaatakowała. Zastosowała jakieś ćwiczenie (widział, jak drgają jej mięśnie policzków) i uspokoiła się. - W porządku - powiedziała. - Jak ona wyjedzie. Twoja Ŝona. - Wiesz, Ŝe wolałbym zabawić się z tobą. Sztuczna kobieta machinalnie skinęła głową. Wydawało się, Ŝe odpływa w jakiś inny świat. - A ty dobrze się czujesz? - zapytał. - Nie wiem - odpowiedziała spokojnie. - Coś mnie czasami nachodzi, dziś w nocy teŜ to przyszło. - Opowiedz mi. - Tylko nie śmiej się. Mam dziwne sny, Ed. - Sny? Zawahała się. - Wydaje mi się, Ŝe widzę inne światy. Jeden jest cały zielony, z zielonym niebem, zielonymi chmurami, a ludzie wyglądają, jakby zrobieni byli ze szkła. Czy miałeś kiedyś takie sny? - Nie pamiętam moich snów - powiedział. - Zawsze rano mi je kasują. Śnił ci
się inny świat? Jak to się stało, Ŝe to pamiętasz, skoro miałaś rano kasowanie? - Kilka światów. Zielony był jednym z nich. Sny mi jakoś zostają, wiesz? MoŜe dlatego, Ŝe jestem syntetyczna. MoŜe kasowanie nie zawsze na mnie działa. Był jeszcze taki świat, który widziałam juŜ ze dwa razy, z dwoma słońcami na niebie. Ferguson osłupiał ze zdumienia, a ona mówiła dalej: - Jedno czerwone, a drugie... - Niebieskie? - Tak, niebieskie! TeŜ to widziałeś? Poczuł, jak ciarki przechodzą mu po plecach. To zwariowane - pomyślał. - I było coś złotego, wielkiego, z rogami, na bloku białego kamienia? - Widziałeś to! Widziałeś! - Jezu umęczony - powiedział Ferguson.
5 Mijał trzeci dzień, odkąd Charleyowi udało się uruchomić cięŜarówkę. Wjechali we wschodnią, spieczoną słońcem stronę doliny San Joaquin. Oby tak dalej pomyślał Tom. - MoŜe zabiorą mnie ze sobą aŜ do San Francisco. - Spójrzcie na to zwariowane, zakazane miejsce - powiedział Charley. - Mój dziadek pochodził z tych okolic. Był cholernie bogaty. Bawełna, pszenica, kukurydza i Bóg wie co jeszcze. Osiemdziesięciu ludzi u niego pracowało, rozumiecie? Trudno było uwierzyć, Ŝe trzydzieści lub czterdzieści lat temu uprawiano tu ziemię. Oczywiście teraz nikt juŜ niczego nie uprawiał. Ziemia zamieniała się znów w pustynię, jak przed czterystu laty, zanim wybudowano kanały irygacyjne. W letnim słońcu wszystko było brązowe, poskręcane, martwe. - Co to za miasto? - spytał Buffalo. - Nikt juŜ chyba nie pamięta - odrzekł Charley. - Fresno - stwierdził męŜczyzna zwany Tamale’em, który na kaŜdy temat miał komplet informacji, tyle Ŝe fałszywych. - Gówno prawda - powiedział Charley - Fresno jest dalej na południe, nie wiesz o tym? Nie mów mi teŜ, Ŝe to Sacramento. Sacto jest w tym kierunku. To są, jakby nie było, duŜe miasta, a tutaj to tylko miasteczko i załoŜę się, Ŝe nikt nie pamięta jego nazwy. - W Egipcie mają miasta, które przetrwały dziesięć tysięcy lat i wszyscy znają
ich nazwy, a tu zostawisz coś na trzydzieści lat i kto cokolwiek pamięta? - odezwał się Buffalo. - Chodźmy tam - rzekł Charley. - MoŜe jeszcze coś ciekawego znajdziemy. Drapnijmy coś. - Drapnijmy, drapnijmy - zawtórował mały Latynos nazywany Mujerem. Wszyscy się roześmiali. Tom podróŜował juŜ z drapaczami. Wolał ich od towarzystwa bandidos. Było to o wiele bezpieczniejsze. Wcześniej czy później bandidos robili coś tak idiotycznego, Ŝe w końcu ich wykańczano. Drapacze lepiej potrafili dbać o własną skórę. Zwykle nie byli tak dzicy jak bandidos i moŜe trochę bardziej przebiegli. Zajęcie drapaczy było czymś pośrednim pomiędzy grabieŜą a rozbojem, byle tylko utrzymać się przy Ŝyciu w tej wędrówce po peryferiach wielkich miast. Czasami zabijali, ale tylko gdy było to niezbędne: nigdy dla zabawy. Tom zŜył się szybko z całą grupą. Miał nadzieję, Ŝe uda mu się pozostać z nimi co najmniej do San Francisco. A jeŜeli się nie uda, to teŜ dobrze. Jedynym sposobem na Ŝycie było spokojne przyjmowanie wszystkiego, co niesie ze sobą. Teraz pragnął podróŜować z Charleyem i jego drapaczami. Opiekowali się nim. PodróŜowali przez dziki kraj. Dziko było wszędzie, ale tu bardziej niŜ gdzie indziej. UwaŜał, Ŝe jest przy nich bezpieczny. Stał się dla nich rodzajem maskotki przynoszącej szczęście. Ta rola nie była dla niego nowa. Tom wiedział, Ŝe dla pewnego rodzaju ludzi obecność kogoś takiego jak on jest wysoce poŜądana. UwaŜali go za wariata, nieszkodliwego, zwariowanego w sympatyczny sposób. Trzeba było wykorzystywać kaŜdą odrobinę szczęścia, a taki wariat jak Tom musiał go mieć mnóstwo, skoro tak długo udawało mu się przeŜyć, włócząc się po krawędzi świata. Był więc ich maskotką. Lubili go wszyscy: Buffalo i Tamale, Mujer, Ruper, Choke i Nicholas, a zwłaszcza Charley. Wszyscy oprócz Stidge’a. Stidge wciąŜ nienawidził go i tak chyba miało juŜ pozostać, bo przecieŜ został pobity z powodu Toma. Stidge nie śmiał jednak go tknąć ze strachu przed Charleyem, a moŜe po prostu z obawy, Ŝe mogłoby to przynieść im pecha. Tak czy inaczej, Toma nie obchodziło dlaczego, dopóki Stidge trzymał się z dala od niego. - Spójrzcie tam - wskazał ręką Charley - popatrzcie tylko! Widok był przeraŜający. Strzaskane ulice, sterczące pionowo kawały asfaltu, gołe mury domów, sucha trawa wystająca spomiędzy porozbijanych płyt
chodnikowych, piasek nawiewany z pól, poprzewracane wraki samochodów. - Musieli tu mieć paskudną wojnę - powiedział Mujer. - Nie tutaj - odparł Choke, męŜczyzna przypominający kościotrupa o czole pociętym bliznami. - Tutaj nie było Ŝadnej wojny. Wojna była bardziej na wschód, ty głupku, w Kansas, Nebrasce, Iowa, tam gdzie zrzucili pył. - Wszystko jedno - wtrącił Buffalo - pył nie rozwali tak miasta. Pył tylko nanosi na wszystko cięŜki ładunek, tak Ŝe jak czegoś dotkniesz, to cię spali. - No to kto to zrobił? - spytał Mujer. - Ludzie. Uciekający ludzie - odpowiedział Charley cichym głosem. - Myślisz, Ŝe te miasta odbudują się same? Ludzie odeszli, bo nie dało się juŜ tu uprawiać ziemi, a moŜe za duŜo pyłu z cięŜkim ładunkiem przywiało od strony martwych stanów, a moŜe pękł kanał gdzieś na północy i nikt nie wiedział, jak go naprawić. Ruszyli do Frisco albo na południe, potem pordzewiały rury, przyszło trzęsienie ziemi, nie było nikogo, Ŝeby cokolwiek naprawić, wszystko niszczało coraz bardziej, a na koniec przyszli drapacze, by wynieść to, co jeszcze zostało. Nie potrzeba wcale bomb, Ŝeby zniszczyć jakieś miejsce. Niczego nie trzeba. Wystarczy zostawić tak jak jest, a samo się rozleci. Nie budowali tego na dłuŜszy czas, jak Egipt, co, Buffalo? Budowali na trzydzieści, czterdzieści lat, no i po trzydziestu latach zuŜyło się. - Cholera - powiedział Mujer - ale mamy gówniany świat! - Pojedziemy do San Francisco - odparł Charley. - Nie jest tam tak źle. Spędzimy tam lato. Przynajmniej będzie chłodno, mgła, wiaterek. - Co za popieprzony świat - powiedział znowu Mujer. Stojący na uboczu Tom oznajmił: - Albowiem gniew Pana dosięgnie wszystkie narody, a Jego ręka wszystkie ich armie. On zniszczył je doszczętnie, On przywiódł je na zatracenie. - Co mówi nasz czubek? - zapytał Stidge. - To Biblia - odpowiedział Buffalo. - Nie znasz Biblii? - I wyrosną ciernie w jej pałacach, pokrzywy i jeŜyny w jej fortecach, i będą schronieniem dla smoków i przystanią dla sów. - Znasz to wszystko na pamięć? - spytał Charley. - Wiele z tego - odrzekł Tom. - Jakiś czas byłem kaznodzieją. - Gdzie to było? - Tam - powiedział Tom wskazując kciukiem za prawe ramię. - W Idaho. W stanie Waszyngton.
- PodróŜowałeś? - Trochę. - A byłeś kiedyś na Wschodzie? - Masz na myśli Nowy Jork, Chicago, te miejsca? - Tak, te okolice. - Jak? - odparł Tom. - Miałem frunąć? - Tak - roześmiał się Mujer - frunąć! Na miotle! - Kiedyś tak było - powiedział Tamale. - Od wybrzeŜa do wybrzeŜa. Wsiadałeś do samolotu w San Francisco i za trzy godziny byłeś w Nowym Jorku. Ojciec mi opowiadał. - Trzy godziny - powiedział Stidge - gówno prawda. Gówno i tyle. - Trzy godziny - powtórzył Tamale. - Kogo nazywasz gównem? - wyjął nóŜ. Mojego ojca? No dalej, powiedz to jeszcze raz. Powiedz teŜ coś na moją matkę, Stidge. No, dalej! - Przestańcie - przerwał mu Charley. - Przyszliśmy tu drapać, więc drapmy. Stidge, działasz nam na nerwy. - Myślisz, Ŝe w to uwierzę? Trzy godziny i jesteś w Nowym Jorku? - Mój ojciec tak mówił - mruknął Tamale. - Wtedy był inny świat - rzekł Charley. - Przed Wojną Pyłów wszystko było inne. MoŜe to było pięć godzin, co, Tamale? - Trzy. Tom czuł, Ŝe cała ta rozmowa uciska mu czaszkę jak rak mózgu. Trzy godziny, pięć, jakie to ma znaczenie? Ten świat juŜ nie istniał. Czując nadchodzącą wizję odszedł na bok. Dobrze, dobrze. Niech nadchodzi. Oni niech się tam kłócą, niech się posiekają, jeśli tego właśnie chcą. On mieszkał w innym, lepszym świecie. Odszedł jeszcze dalej, za postrzępiony, wystający w górę fragment chodnika, minął kłębowisko zardzewiałych przewodów wysokiego napięcia i usiadł na krawęŜniku zasypanej piaskiem ulicy. Oparł się o olbrzymią palmę, która wyglądała, jakby miała przetrwać nawet wtedy, gdy Kalifornia i wszystko, co człowiek tu zbudował, ostatecznie runie w gruzy. Wizja nadeszła. Była wyraźna i do tego widział wszystko naraz. Czasem wszystko przychodziło równocześnie; nie jeden, wyizolowany świat, ale zdumiewająca ich wielość przychodzących jeden za drugim. W takich chwilach
czuł się środkiem wszechświata. Całe galaktyczne imperia przepływały przez jego duszę. Widział obraz królestw nad królestwami leŜących poza zasięgiem percepcji człowieka. - Chodźcie do mnie! O tak, chodźcie, chodźcie! Przed jego szeroko otwartymi w podziwie oczami przesuwała się najwspanialsza procesja, jaką kiedykolwiek oglądał; następujące po sobie światy, jak potok, jak dzika powódź. Zielony Świat, Imperium Dziewięciu Słońc i Podwójne Królestwo, następnie światy Poro i Zygerone, którzy byli panami Poro, a nad nimi wznosiła się sylwetka dostojnika Kusereen z rasy, która panowała nie wiadomo w ilu galaktykach, łącznie z Zygerone i Poro. Widział drgające, przezroczyste istoty, zbyt niezwykłe, by były sennymi zjawami. Widział wirujące dyski świetlne rozciągające się do jądra wszechświata. Przez umysł przemykały mu całe biblioteki danych, spisy cesarzy i królów, bogów i demonów, teksty biblii nieznanych religii, opery, która trwała jedenaście lat galaktycznych. W dłoni trzymał inkrustowaną kulę, nie większą niŜ pyłek, w której zapisane były imiona i dzieje miliona władców z dziewięciu tysięcy dynastii Sapiil. Widział szereg czarnych wieŜ, wyŜszych niŜ góry, ciągnący się nieprzerwanie aŜ po linię horyzontu. Odbierał bodźce ze wszystkich kierunków w czasie i przestrzeni. Widział pięćdziesięciu półbogów Wieku Theluvary, trzy miliardy lat temu, gdy nawet Kusereenowie byli młodzi, widział Ludzi-Oczy z Wielkiej Gwiezdnej Chmury, którzy dopiero mieli zaistnieć, a takŜe tych, którzy zwali się Ostatnimi, choć wiedział, Ŝe takimi nie byli. Mój BoŜe - pomyślał - mój BoŜe. Jestem niemal niczym, a Ty zesłałeś wszystkie te cuda na mnie. Ja, Tom, jestem Twoim sługą. Gdybym tylko mógł opowiedzieć im o tym, co mi pokazałeś. Gdybym tylko mógł. Jak mam słuŜyć Tobie, który stworzyłeś to wszystko i jeszcze tak wiele więcej? Do czego jestem Ci potrzebny? Czy mam im o tym opowiedzieć? Jeśli tak, opowiem. PokaŜę im. Sprawię, Ŝe Twoje cuda objawią im się przed oczami. Mój BoŜe, mój BoŜe, mój BoŜe. A wizje wciąŜ przesuwały się. Świat za światem, bez końca. Później wszystko znikło w ułamku sekundy, a on leŜał rozciągnięty na zrujnowanej ulicy opuszczonego miasta, oszołomiony, chwytając z trudem powietrze. Ubranie miał zupełnie przepocone. Przed nim pojawiła się zatroskana twarz Charleya. - Tom, Tom! MoŜesz mówić, Tom? - Tak, jasne. - Myśleliśmy, Ŝe masz atak.
- Ten największy - odparł. - Widziałem wszystko. Widziałem moc i chwałę. Och, nieszczęsny Tom, nieszczęsny, nieszczęsny Tom! To był ten największy i juŜ nigdy nie wróci! - Pomogę ci wstać - powiedział Charley. - Jesteśmy gotowi do drogi. MoŜesz wstać? No juŜ, spokojnie. Miałeś znowu wizję, tak? Widziałeś Zielony Świat? Tom skinął głową. - Widziałem, tak. Widziałem wszystko - odpowiedział. - Wszystko.
ROZDZIAŁ DRUGI W ciągu zaledwie trzydziestu lat Dwakroć dwadzieścia byłem nękany, Z czterdziestu za to trzykroć piętnaście W niewoli gorzkiej przetrzymywany W domu wariatów na strychu wspaniałym, Z zarostem miękkim i miłym. Okowy mocne i słodkie rózgi Dzyń-dzyń - brzmiały głodem poczciwym.
A teraz śpiewam: „Strawy, napoju, Napoju, strawy, odzienia. Pani czy dziewczę, Nie lękaj się Toma, On nie krzywdzi Ŝadnego stworzenia.”
Pieśń Toma O’Bedlama
1
Tego ranka wynikły niespodziewane kłopoty z Nickiem Podwójną Tęczą, coś podobnego do załamania psychotycznego trzeciego stopnia. Przyszło to ni stąd, ni zowąd, a do tego jeszcze paskudny atak agresji, z którym trudno było sobie poradzić. Z tego właśnie powodu Elszabet spóźniła się na comiesięczne zebranie personelu. Wszyscy juŜ czekali: psychiatrzy Bill Waldstein i Dan Robinson; Dante Corelli, kierownik fizykoterapii, i Naresh Patel, neurolingwista. Siedzieli przy wielkim stole konferencyjnym z sekwoi, kaŜdy w swej ulubionej relaksującej pozycji. Gdy weszła na salę, było juŜ po jedenastej. Dante wpatrywała się w pulsujące girlandy złocistego światła wysyłane z niewielkiego patternmastera, który trzymała w dłoni. Bill Waldstein, odchylony w tył, kontemplował stojącą przed nim flaszeczkę wina. Patel wydawał się być pogrąŜony w
medytacji. Don Robinson wystukiwał coś na kieszonkowej klawiaturze komputera. Wszyscy wyprostowali się, gdy Elszabet zajęła centralne miejsce za stołem. - Nareszcie! - powiedziała Dante scenicznym szeptem dając do zrozumienia, Ŝe Elszabet spóźniła się na spotkanie co najmniej dwa lata. - Elszabet właśnie pokazała nam, jak być pasywno-agresywnym - stwierdził Bill Waldstein. - Odwal się - odpowiedziała niedbale Elszabet. - Całe trzynaście minut spóźnienia. - Dwadzieścia - zauwaŜył Patel nie przerywając głębokiego transu. - Dwadzieścia. To zastrzelcie mnie. Czy mógłby pan podać mi trochę tego wina, doktorze Waldstein? - Przed obiadem, doktor Lewis? - Nie był to cudowny poranek - odparła - więc byłabym wdzięczna, gdybyście przestawili się na niŜszy poziom pieprzenia, zgoda? Dziękuję, kocham was wszystkich. Wzięła wino od Waldsteina, ale wypiła tylko kroplę. Było ostre, jakby łykała igiełki. Bolała ją szczęka. Ciekawe, czy spuchnie mi twarz - pomyślała. - Uspokoiliśmy Nicka Podwójną Tęczę pięćdziesięcioma miligramami paksu powiedziała zmęczonym głosem. - Bill, zajrzyj do niego po obiedzie i daj mi znać, co się dzieje. Stwierdził, Ŝe jest Siedzącym Bykiem na wojennej ścieŜce. Roztrzaskał sprzętu, za nie wiem ile setek dolarów, a potem przyłoŜył Teddy’emu Lansfordowi tak, Ŝe biedak przeleciał przez pół pokoju i myślę, Ŝe mielibyśmy z nim jeszcze sporo kłopotu, gdyby akurat zrządzeniem losu nie nadeszła Alleluja i nie obezwładniła go. Jest niezwykle silna, wiecie o tym. Dzięki Bogu, Ŝe to nie ona dostała szału. Waldstein pochylił się w jej stronę trochę się garbiąc. Był wysokim, szczupłym męŜczyzną około czterdziestki, którego ciemne włosy zaczynały powoli wypadać. Gdy garbił tak plecy - Elszabet wiedziała - był to gest zainteresowania, opiekuńczości, a nawet nadopiekuńczości. Nie lubiła, gdy zachowywał się w ten sposób. Waldstein przemówił łagodnym głosem: - Szlachetny czerwonoskóry ciebie teŜ uderzył, nieprawdaŜ, Elszabet? Wzruszyła ramionami. - Dostałam łokciem w zęby raczej przypadkowo. Nic się nie złamało, nawet nie naciągnęło. Nie zamierzam zakładać sprawy w sądzie. Waldstein spojrzał groźnym wzrokiem.
- Zwariowany sukinsyn. Musiał całkiem zidiocieć, Ŝeby uderzyć ciebie. Walnąć Lansforda, mogę to zrozumieć, ale ciebie? Kogoś kto pół nocy siedzi i słucha, jak on szlocha opowiadając o swoich przodkach-męczennikach? - Proszę wybaczyć - zauwaŜyła Dante - ale wszyscy ci ludzie są zwariowani. Dlatego właśnie tu są. Nie moŜemy oczekiwać, Ŝe będą zachowywać się racjonalnie, prawda? Zresztą Podwójna Tęcza nie pamięta, jak dobra jest dla niego Elszabet. Wszystko zostało skasowane. - Nie ma usprawiedliwienia - rzekł kwaśno Waldstein. - Wszyscy mamy przodków-męczenników. Pieprzyć go i jego umęczonych przodków; nie sądzę nawet, Ŝeby był Siuksem, jak utrzymuje. Elszabet spojrzała na Waldsteina z niesmakiem. Lubił uwaŜać się za człowieka towarzyskiego i Ŝyczliwego, a nawet jowialnego, miał jednak zdumiewającą skłonność do niepotrzebnego obraŜania się. A gdy juŜ się rozkręcił, trudno było go powstrzymać. - W ogóle myślę, Ŝe jest oszustem - ciągnął Waldstein. - Naciągaczem, jak słodki Eddie Ferguson. Nick Podwójna Tęcza! ZałoŜę się, Ŝe nazywa się Joe Smith. MoŜe nawet nie jest wariatem. Dobrze jest tu u nas posiedzieć, co? Blisko do lasu. A moŜe... - Bill - przerwała mu Elszabet. - Ale uderzył cię, tak? - No dobrze, dobrze. Robi się późno, Bill. Chciała potrzeć bolącą szczękę, ale bała się, Ŝe moŜe to wyzwolić u niego kolejny atak złości. MoŜe byłoby prościej - pomyślała - gdybym nie odtrąciła Waldsteina, gdy rok, a moŜe trzy lata temu zalecał się do mnie? Nie pozwoliła mu na nic. MoŜe gdyby coś między nimi zaszło, nie musiałaby teraz przez cały czas znosić jego niezgrabnej rycerskości. Ale wtedy... nie, nic nie byłoby prostsze, gdyby to się stało. Wtedy czy kiedykolwiek. Włączając leŜący przed nią mały magnetofon, Elszabet powiedziała: - Zacznijmy juŜ wreszcie, dobrze? Comiesięczne zebranie personelu, czwartek, 27 lipca 2103 roku, przewodniczy Elszabet Lewis, obecni: doktor Waldstein, doktor Robinson, doktor Patel i pani Corelli, 11.21. W porządku? Zamiast zwykłych raportów o postępach w leczeniu, proponuję zacząć od dyskusji na temat niezwykłego problemu, który pojawił się w ciągu ostatnich sześciu dni. Mam na myśli powtarzające i pokrywające się sny natury... hm... fantastycznej, których wydają się
doświadczać nasi pacjenci. Poprosiłam doktora Robinsona o przygotowanie krótkiego sprawozdania. Dan? Robinson uśmiechnął się szeroko, odchylił do tyłu i skrzyŜował nogi. Był naczelnym psychiatrą centrum. Szczupły, długonogi męŜczyzna o jasnokawowej karnacji, niezwykle inteligentny, zawsze cudownie zrelaksowany, był w istocie takim Ŝyczliwym człowiekiem z poczuciem humoru, za jakiego uwaŜał się Bill Waldstein. Był teŜ chyba najbardziej godnym zaufania członkiem personelu, z którym Elszabet pracowała. PołoŜył dłoń na kapsule pamięci przed sobą, nacisnął czerwony, lśniący przycisk aktywatora i odczekał chwilę. Odsunął urządzenie na bok i rzekł: - W porządku. Sny kosmiczne, tak zaczynamy je określać. Zarówno bezpośrednie relacje pacjentów, jak i analiza danych po kasowaniu dostarczają nam ostatnio informacji o realistycznych snach natury kosmicznej, układających się w pewien ciąg. Pierwszy z nich był udziałem syntetycznej kobiety, Allelui CX1133, która nocą 17 lipca ujrzała we śnie planetę (zidentyfikowała to jako planetę na konsultacji ze mną następnego dnia rano) z intensywnie zielonym niebem, gęstą zieloną atmosferą i zaludniającymi ją istotami z substancji przypominającej szkło, o niezwykle wydłuŜonych ciałach. Następnie, 19 lipca, ojciec James Christie ujrzał inny, znaczenie bardziej złoŜony obraz; grupę słońc w róŜnych kolorach, widocznych na niebie jednocześnie, i ogromną postać na pierwszym planie. W związku z religijnym światopoglądem ojciec Christie zinterpretował swój sen jako wizję bóstwa, uwaŜając ujrzaną postać za Boga. Z tego co wiem, w konsekwencji ojciec przeszedł powaŜne załamanie emocjonalne. Następnego ranka opowiedział swój sen, acz niechętnie, doktor Lewis. Sen ojca Christie nazwałem Snem o Dziewięciu Słońcach, a sen Allelui Snem o Zielonym Świecie. Robin przerwał, rozglądając się wokół. Na sali zaległa cisza. - Tak. 19 lipca Alleluja miała drugi kosmiczny sen, który przedstawiał system dwóch gwiazd; duŜego czerwonego słońca i nieco mniejszego niebieskiego, które było chyba tym, co astronomowie nazywają gwiazdą zmienną ze względu na pulsacyjne emitowanie energii. RównieŜ ten sen związany był z imponującą pozaziemską postacią olbrzymich rozmiarów, istotą z rogami, stojącą na płycie z białego kamienia. Ten sen nazwałem Snem o Podwójnej Gwieździe. MoŜliwe, Ŝe Alleluja miała ten sen kilka razy; ostatnio trochę jakby wymijająco odpowiada na pytania dotychące wizji kosmicznych. - Robinson przerwał znowu. - Interesująco
zrobiło się - ciągnął dalej - gdy 20 lipca Tomas Menendez teŜ miał Sen o Podwójnej Gwieździe. - Ten sam sen? - zapytał Bill Waldstein. - W kaŜdym szczególe. Mamy dane z kasowania obydwu z nich. Nie ma oczywiście Ŝadnych informacji wizualnych, ale mamy identyczne wyjściowe krzywe adrenalne, identyczne fluktuacje REM, identyczne ładunki alfa, izomorficzne na całym przebiegu. Myślę, Ŝe powszechnie przyjęte jest twierdzenie, iŜ wspomniane funkcje ściśle korelują z czynnością snu i chciałbym wysunąć tezę, Ŝe identyczne sny generują identyczne wykresy reakcji - spojrzał wyczekująco na Waldsteina. - Zgodziłbym się, Ŝe identyczne wykresy oznaczają identyczne sny powiedział Waldstein - gdybym mógł uwierzyć w identyczne sny. Ale któŜ ma identyczne sny? Czy jest gdzieś w literaturze wzmianka o czymś podobnym? - W doświadczeniach wizjonerskich tak - włączył się nieśmiało Naresh Patel. Jest pewna liczba przypadków, gdzie ta sama wizja odbierana była przez grupę... - Nie chodzi mi o przypadki z Upanishad czy Objawień - powiedział Waldstein. - Mam na myśli dane udokumentowane przez zachodnich badaczy, współczesne obserwacje kliniczne, badania z dwudziestego wieku lub nowsze. Patel westchnął, uśmiechnął się i rozłoŜył ręce. - Zaraz - wtrącił Dan Robinson - mamy tego więcej. Mamy czwarty sen zatytułowany Sen o Świetlnej Kuli, w którym całe niebo jest sferą promieniowania. Nie moŜna zbadać Ŝadnych właściwości astronomicznych z powodu zbyt silnego natęŜenia światła. Na tym tle dostrzegane są niezwykle złoŜone istoty Ŝywe, charakteryzujące się duŜą liczbą kończyn i przeróŜnych wyrostków tak skomplikowanych, Ŝe nasi pacjenci mają kłopoty z dokładnym ich opisaniem. Jak dotąd Świetlna Kula śniła się następującym pacjentom: Nickowi Podwójnej Tęczy 22 lipca, Tomasowi Menendezowi 23 lipca i April Cranshaw 24 lipca. Ojciec Christie miał Sen o Podwójnej Gwieździe jeszcze raz 24 lipca, i znów zinterpretował go jako boskie objawienie; Bóg w innej postaci, w postaci rogatej istoty. Razem mamy trzy osoby, którym śnił się ten sen. Sen o Zielonym Świecie opowiedziała nam Philippa Bruce 25 lipca. Ubiegłej nocy dotarł do Martina Clare. To daje nam równieŜ trzy Zielone Światy. - Cztery - poprawiła go Elszabet - jeszcze Nick Podwójna Tęcza, ubiegłej nocy. - To jeszcze nie wszystko. - Robin mówił dalej: - Mamy całą epidemię
pokrywających się snów kosmicznych. Informacje napływają z całego ośrodka. Oprócz, jak sądzą, Eda Fergusona. To chyba jedyny pacjent, który nie wspomniał o nich ani słowa Ŝadnemu terapeucie. - Czy to nie ten, którego skazali za sprzedaŜ gruntów na innych planetach? spytała Dante. - Na planetach w innych układach - powiedział Bill Waldstein. - I jak na ironię jest jedynym pacjentem, który nie odwiedza we śnie innych stanów - skomentowała Dante. - Chyba Ŝe nie mówi o snach - zasugerował Dan Robinson. - Z nim jest to moŜliwe. Ferguson coś ukrywa. - Wydaje mi się równieŜ, Ŝe ma jakiś rekorder - dodał Waldstein. - Wygląda na to, Ŝe nie wszystko mu kasujemy; zawsze ma jakąś ciągłość, której być nie powinno. - Proszę - powiedziała Elszabet - trochę odchodzimy od tematu. Dan, mówisz, Ŝe masz jeszcze inne kosmiczne sny na swojej liście? - Kilka. Na ich temat mam jednak tylko fragmentaryczne dane, więc wolałbym na razie ich nie omawiać, ale wydaje mi się, Ŝe główny problem przedstawiłem jasno. - W porządku - rzekła Elszabet - mamy tu zagadkę. Zjawisko. Jak się tym zajmiemy? - Z pewnością opowiadają sobie sny - wywnioskował Bill Waldstein. - Tak myślisz? - spytał Dan Robinson z niedowierzaniem. - Oczywiście, chcą nas nabrać. Wszyscy widzą w nas przeciwników, dlatego są w 2mowie, opowiadają sny, namawiają się... - Kasujemy ich - powiedział Naresh Patel. - Sny więc znikają. Czy spotykają się o świcie na próby? - Alleluja chyba nie zawsze pozbywa się snów w kasowaniu - zauwaŜył Dan Robinson. Patel skinął głową. - Mamy problem z tym zatrzymywaniem snów przez sztuczną kobietę. Ale inni? Podejrzewamy, Ŝe Ferguson robi sobie nagrania, ale nie opowiada snów. Ojciec Christie z pewnością nie jest zamieszany w Ŝaden rodzaj oszustwa, a... - Naresh ma rację co do ojca Christie - powiedziała Elszabet. - Jego sny są prawdziwe, załoŜę się o wszystko. - Telepatia? - zapytała Dante. - Na to nie znajdziemy nigdzie Ŝadnych dowodów - stwierdził Bill Waldstein.
- A moŜe teraz zdobędziemy dowody - powiedział Dan. - Zachodzi między nimi jakaś wspólnota, moŜe to jest związane z kasowaniem? Jakiś niespodziewany efekt uboczny procedury? - Bzdury, Dan. CóŜ to za dzikie spekulacje? - spytał Waldstein. - Spekulatywne - odpowiedział łagodnie Robinson. - Musimy trochę poszukać na oślep, nieprawdaŜ? Kto wie, co tu się, u diabła, dzieje? Jeśli przemyślimy wszystkie moŜliwe pomysły... - A ja nadal nie jestem przekonany, Ŝe to naprawdę się dzieje - odparł Waldstein. - Musimy przeprowadzić rzetelne wywiady, by wykluczyć moŜliwość zmowy pacjentów. Dopiero wtedy moŜesz rozmawiać ze mną o pokrywających się snach, w porządku? - W zupełności się zgadzam - rzekł Robinson. - Potrzebujemy więcej danych - powiedział Patel. - Musimy dowiedzieć się wszystkiego, czego się da o tej sprawie. Czy tak, doktorze Waldstein? Waldstein skinął głową niepewnie. - Jeśli to naprawdę się dzieje, tak, musimy to wyjaśnić. Jeśli to oszustwo, musimy je rozszyfrować. Tak, więcej danych, tak. - Świetnie - powiedziała Elszabet. - Powoli zaczynamy się rozumieć. Czy ktoś chciałby jeszcze coś powiedzieć w sprawie tych kosmicznych snów? Nikt nie chciał. Rozejrzała się po sali dwukrotnie, ale wszędzie panowała cisza. Zajęto się codziennymi problemami centrum. Później jednak, gdy wszyscy zaczynali juŜ wychodzić, Naresh Patel pozostał na swoim miejscu. Elegancki znawca neurolingwistyki, niewysoki, drobnej budowy, zwykle opanowany do granic obojętności, tym razem wydawał się być dziwnie podenerwowany. - Chciałeś się ze mną widzieć, Naresh? - spytała Elszabet. - Tak, proszę. Tylko chwilę. - Słucham cię - potarła obolałą szczękę. Zaczynała juŜ puchnąć w miejscu, gdzie uderzył ją Nick Podwójna Tęcza. Patel zaczął mówić cichym głosem: - To jest coś, o czym nie chciałem mówić w czasie spotkania, choć moŜe byłoby to poŜyteczne. Nie jestem jeszcze przygotowany, by podzielić się tym ze wszystkimi kolegami, a zwłaszcza z Waldsteinem przy jego aktualnym nastawieniu do rzeczywistości. Jeśli jednak pozwolisz, chciałbym podzielić się tym z tobą i tylko z tobą.
Nigdy jeszcze nie widziała go tak poruszonego. Odpowiedziała łagodnie: - MoŜesz liczyć na moją dyskrecję, Naresh. MęŜczyzna uśmiechnął się blado. - Bardzo dobrze. To tylko jedna sprawa. Ja teŜ miałem to, co doktor Robinson nazwał Snem o Zielonym Świecie. Dwie noce temu. Niebo jak cięŜka zielona zasłona. Krystaliczne istoty, niezwykłej piękności i wdzięku - posłał jej smutne spojrzenie. Nie biorę udziału w konspiracji, o którą Waldstein podejrzewa pacjentów. Czy moŜna uznać prawdziwość tego oświadczenia? Nie spiskuję z pacjentami, by zakłócić pracę centrum. Proszę mi wierzyć, doktor Lewis, proszę. Mimo to mówię ci o tym, Ŝe miałem Sen o Zielonym Świecie. Naprawdę miałem ten sen.
2 - To niewiele - powiedział Jaspin. - Nie oczekuj za duŜo. To naprawdę niewiele. - Nic nie szkodzi - odparła blondynka. - W dzisiejszych czasach nie moŜna duŜo oczekiwać. Na imię miała Jill. Nazwisko wyleciało mu z głowy; jedno z tych typowych amerykańskich nazwisk: Clark, Walters, Hancock czy coś takiego. Na pewno znajdzie się okazja, Ŝeby jeszcze je powtórzyła. Po ceremonii tumbonde została przy nim trzymając jego głowę na kościstej piersi, kiedy miał ten atak histerii, później sprowadziła go ze wzgórza, gdy zasłabł w tym upale. A teraz juŜ stali przed jego domem na wzgórzach uniwersyteckich. Wyglądało na to, Ŝe spędzą ze sobą noc albo przynajmniej wieczór. Tam do diabła, dawno juŜ tego nie miał. Jego druga połowa jednak Ŝałowała, Ŝe nie odczepił się od niej gdzieś wcześniej. Ta właśnie połowa wciąŜ Ŝyła głosem bębnów tumbonde, wciąŜ widziała tytaniczną postać ChungiryKtóry-Przyjdzie, niezaprzeczalnie prawdziwego na alabastrowym tronie gdzieś na odległej planecie. Ta dziewczyna odciągała tylko uwagę, zakłócała koncentrację na sprawach, które zawładnęły jego duszą. Nie zrobił jednak wiele, by pozbyć się jej po ceremonii. Do diabła! PołoŜył kciuk na tabliczce przy drzwiach. Drzwi spytały, kim jest, a on odpowiedział: - Jestem twoim panem. Otwieraj, do cholery, i to szybko! Roześmiała się.
- Ma pan bardzo oryginalny styl bycia, doktorze Jaspin. - Barry. Proszę Barry, dobrze? Nawet nie mam doktoratu, a tobie jakoś trudno przyjąć to do wiadomości. Po zidentyfikowaniu głosu drzwi otwarły się. Jaspin szarmanckim gestem zaprosił ją do środka. - Entrez-vous. - Weszli do mieszkania. Nie oszukał jej. Było faktycznie niewielkie. Dwa pokoje, mała kuchnia, niewielki taras z widokiem na południe. Sam budynek był przyzwoity, w hiszpańskim stylu, białe ściany, dach z czerwonej dachówki. Otaczała go bujna kalifornijska roślinność: purpurowe pnącza tropikalne o barwnych listkach, czerwona i biała dzika róŜa, olbrzymie kolczaste aloesy, agawy, palmy sago, całe to subtropikalne zielsko. Prawdopodobnie to miejsce przed wojną było luksusowym przykładem kondominium. Teraz podzielone zostało na milion maleńkich mieszkanek, w związku z czym nikt nie troszczył się o utrzymanie całości, która dość mocno juŜ podupadła. Zresztą co tam, waŜne Ŝe jest dom. Przyszedł tu przypadkiem w pierwszym dniu swojego pobytu w San Diego, gdy zdecydował, Ŝe powinien wyprowadzić się z Los Angeles. Teraz, czternaście miesięcy później, czuł się tu juŜ niemal komfortowo. - Mieszkasz w San Diego? - zapytał. Udało jej się nie odpowiedzieć. Pytał juŜ o to raz, gdy szli na parking, i wtedy teŜ nie odpowiedziała. Chodziła teraz po całym mieszkaniu, podziwiała jego bibliotekę, która rzeczywiście była imponująca: kostki, taśmy, pliki płytek, dyski, a nawet ksiąŜki, dobre, stare (ale nie przestarzałe) ksiąŜki. - Patrzcie! - krzyknęła. - Masz Kroebera! I Meada! I Levi-Straussa, i Haverforda, i Schapira, i wszystkich! Nigdy czegoś takiego nie widziałam, chyba Ŝe w bibliotece! MoŜna? - Wyciągała rzeczy z półek, gładziła je i pieściła; ksiąŜki, taśmy, kostki. Potem odwróciła się do niego. Oczy jej błyszczały. Jaspin znał to pełne uwielbienia spojrzenia dziewcząt na jego zajęciach, gdy jeszcze prowadził zajęcia. Była to czysta miłość, miłość abstrakcyjna. Nie miała nic wspólnego z nim samym. Uwielbiały go, bo był źródłem nauki, bo był za pan brat z Arystotelesem i Platonem. RównieŜ dlatego, Ŝe był starszy niŜ one i mógł, gdyby zechciał, jednym kiwnięciem palca otworzyć przed nimi wrota mądrości. Jaspin rzeczywiście uŜywał tego palca wobec niejednej z nich (nie tylko zresztą palca) i podejrzewał, Ŝe niektóre zrobiły się od tego mądrzejsze, ale nie tak, jak sobie to wyobraŜały. Pomyślał, Ŝe ma to wszystko juŜ za sobą.
„Posłuchaj, Jill”, miał zamiar odpowiedzieć na adorujące spojrzenie, „to błąd patrzeć na mnie w ten sposób. Nie mogę ci dać nic z tego, co pewnie myślisz, Ŝe mógłbym. Naprawdę.” Nie potrafił jednak zdobyć się na szczerość. Tymczasem podszedł do niej, jak gdyby zaraz miał porwać ją w ramiona, ale w ostatniej chwili po prostu wyjął jej z rąk ksiąŜkę, którą trzymała, i pogładził ją jak ona przed sekundą. Prawdziwy biały kruk, opracowanie Cordry’ego o meksykańskich maskach. Sto trzydzieści lat, a kolory ilustracji wciąŜ Ŝywe. Stopniowo wyprzedawał swoje zbiory pewnemu profesorowi z La Jolla, by móc zapłacić za mieszkanie i wyŜywienie, tak samo zresztą jak większość z nich zdobył, gdy miał jeszcze pieniądze, a kto inny był na dnie. - To jeden z moich największych skarbów. Spójrz na te maski! Przekartkował kilka stron. Diaboliczne twarze z rogami, stwory rodem z koszmarnych snów. Chungira-Który-Przyjdzie? Maguali-ga? - znów usłyszał bębny w głowie. - I to, i to, i to! - wpadała juŜ w ekstazę. - Co za cudowna biblioteka! Jakim wspaniałym człowiekiem musi pan być, doktorze Jaspin! - Barry. - Barry. Wyszła na taras i zerwała czerwony kwiat dzikiej róŜy, który następnie wpięła sobie we włosy. Biedne, opuszczone dziecko - pomyślał. Była chyba trochę starsza, niŜ mu się z początku wydawało; moŜe dwadzieścia siedem lat. - Mieszkasz w pięknym miejscu jak na te czasy - powiedziała. - Mamy szczęście, Ŝe Ŝyjemy na wybrzeŜu Kalifornii, prawda? W głębi lądu nie jest juŜ tak przyjemnie. - Podobno jest tam paskudnie. A im dalej od wybrzeŜa, tym gorzej. Najgorzej jest oczywiście w stanach na skraju strefy pyłu. Słyszałem, Ŝe jest tam po prostu dŜungla, wszędzie bandidos, ale nikogo to nie obchodzi, bo wszyscy i tak umierają na chorobę popromienną. Pokręcił głową. Robiło mu się niedobrze, gdy pomyślał o spustoszeniu, które poczyniła Wojna Pyłów. śadnych bomb, nie zrzucono ani jednej bomby, bo nie moŜna było tego zrobić nie skazując całego świata na unicestwienie, uŜywano więc sterowanych chmur radioaktywnych niszcząc rolnicze stany, serce kraju, dzieląc go na kawałki. Tak jak my zrobiliśmy z nimi, tylko gorzej. A teraz, trzydzieści lat później, pełzamy w szczątkach zachodniej cywilizacji przycinając nasze pnącza, słuchając sześcianów muzycznych, chodząc na zajęcia z antropologii i udając, Ŝe udało nam się
odbudować świat tu, w słonecznej Kalifornii, podczas gdy, o ile wiadomo, o 500 mil stąd na wschód ludzie stali się kanibalami. Jaspin odezwał się: - O tym miałem zamiar napisać. Świat współczesny z antropologicznego punktu widzenia, trochę teŜ socjologii. Świat jako dŜungla nowoczesnej technologii. Oczywiście teraz juŜ tego nie zrobię. - Nie? - Wątpię. Nie jestem juŜ na uniwersytecie. Nie mam sponsora, a to bardzo waŜne. - Mógłbyś sam to zrobić, Barry. Wiem, Ŝe byś potrafił. - To miło z twojej strony. Słuchaj, nie jesteś głodna? Mam tu coś, a te opuncje na podwórku są jadalne, więc... - A czy mogłabym wziąć prysznic? Cała się kleję, no i ta farba, wiesz, te znaki Maguali-ga. - Jasne - odpowiedział. - Jaki dziś dzień? Piątek? Tak, w piątki mamy wodę do mycia. W okamgnieniu uwolniła się z ubrania. śadnego skrępowania. Zresztą równieŜ Ŝadnych piersi, bioder, pośladków. Płaska jak chłopak. I co z tego. Była przecieŜ kobietą. Tego był pewny, choć róŜnie to bywało; te wszystkie ich przeszczepy i implanty. Zaprowadził ją pod prysznic i znalazł dla niej ręcznik. Następnie - a jakŜe - rozebrał się i wszedł razem z nią. Nie mamy tu za wiele wody, lepiej wykąpmy się razem. Gdy popłynęła woda, odwróciła się do niego i oplotła go nogami, a on przyparł ją plecami do wykafelkowanej ściany podtrzymując rękami pośladki. Oczy miał przez cały czas zamknięte, a gdy na chwilę je otworzył, dostrzegł, Ŝe ona wciąŜ patrzy na niego tym wzrokiem pełnym uwielbienia, jakby kaŜdym ruchem wkładał w nią z pięćdziesiąt encyklopedii. Wszystko odbyło się szybko, ale było bardzo przyjemnie. Nie moŜna się było powstrzymać. Później jednak przyszedł smutek, poczucie winy, wstyd i nie potrafił się od nich uwolnić. Miłość, tak to kiedyś ktoś nazywał. Jaka miłość? Dwoje Ŝałosnych nieznajomych łączących się częściami ciał na parę minut. Miłość? Jaspin pomyślał, Ŝe musi starać się być wobec niej uczciwy. Mogło być przyjemniej, gdybym wcześniej się o to postarał, ale wtedy moŜe do niczego by nie doszło, a ja za bardzo tego chciałem. To przecieŜ teŜ uczucie, prawda? Prawda? Opierając się o krawędź umywalki, spokojny juŜ, choć nieco przygnębiony, odezwał się patrząc wciąŜ na jej małe, róŜowo zakończone piersi, chłopięce biodra i
wilgotne, zlepione włosy: - Muszę ci to szczerze powiedzieć. Myślisz, Ŝe jestem szlachetną, romantyczną, intelektualną postacią, prawda? Ale ja nie jestem, rozumiesz? Jestem oszustem, przegranym facetem, Jill. Jestem nikim. - Ja teŜ - odparła. Spojrzał na nią w osłupieniu. Była to pierwsza autentyczna rzecz, jaką od niej usłyszał, odkąd się poznali. Zaczął mówić dalej: - Byłem kimś. Zdolnym dzieckiem z bogatej rodziny z Los Angeles, miałem perspektywy. Miałem być wielkim antropologiem, ale w pewnym momencie zostałem farblondjet. - Zdziwione spojrzenie. - Nie znasz tego słowa? Znaczy ono w jidysz „pomieszany”, „zagubiony”. Uwiąd duszy, wielka choroba początku XXII wieku; chyba nazywa się to teraz syndromem Gelbarda. Rozsypałem się. Nie wiem nawet dlaczego. Nagle za cięŜko było mi wstawać rano, iść na zajęcia. Nie byłem nawet w depresji - rozumiesz, syndrom Gelbarda róŜni się trochę od klinicznej depresji; jest głębszy, jest reakcją na cały ten ludzki śmietnik, rodzajem kulturowego wyczerpania, wypalenia - ale byłem farblondjet. WciąŜ jestem. Nie zrobiłem kariery, nie mam przyszłości, nie jestem heroicznym półbogiem kultury, jakim sobie mnie wyobraŜasz. - Chodziłam na twoje zajęcia. Byłeś świetny. - Po prostu powtarzałem to, co znalazłem w tych ksiąŜkach. Co mądrego jest w gładkim języku? Co jest mądrego w dobrej pamięci? Brzmiało to mądrze dla ciebie, bo sama nic więcej nie wiedziałaś. Co studiowałaś na uniwersytecie? - Nic konkretnego. Po prostu chodziłam na zajęcia. - Nic nie skończyłaś? Wzruszyła ramionami. - Chciałam uczyć się wszystkiego, ale tego było tak duŜo, Ŝe nie wiedziałam, z której strony zacząć. Nie zaczęłam więc niczego. Ale teraz będę znów miała szansę, prawda? - Co masz na myśli? W jej głosie zabrzmiał dziwny dźwięk, jakby cienkie miedziane druciki ocierały się o siebie. - Uczyć się. Od ciebie. Będę sprzątać, robić zakupy, wszystko. I będziemy razem studiować. Tak będzie dobrze, prawda? Pomogę ci przy twojej ksiąŜce. Właściwie nie mam teraz gdzie mieszkać. Nie zajmuję duŜo miejsca, utrzymuję porządek i...
Zdziwił się, Ŝe tego nie przewidział. Czuł, Ŝe zaczyna boleć go głowa. Wydawało mu się, Ŝe Chungira-Który-Przyjdzie wyciągnął swą olbrzymią łapę, owinął ją wokół jego głowy i ściskał, ściskał, ściskał... - Nie będę pisał ksiąŜki - powiedział Jaspin - i nie zostanę tu, w San Diego. - Nie? - Nie. Niedługo juŜ mnie tu nie będzie. Zdumiało go to, co sam powiedział. Stwierdzenie, Ŝe wyjeŜdŜa z San Diego, było dla niego czymś zupełnie nowym. - Dokąd wyjedziesz? - zapytała. Poczekał, aŜ jego usta znowu przemówią, i po chwili usłyszał własny głos: - Pójdę tam, gdzie uda się Senior Papamacer. Chyba do Siódmego Miejsca. Pójdę za tumbonde na biegun północny, jeśli będzie trzeba. - Naprawdę masz taki zamiar? - Chyba tak - powiedział Jaspin. - Muszę to zrobić - śeby przeprowadzić badania? - Nie, Ŝeby czekać na Chungirę-Który-Przyjdzie. - A więc wierzysz w Niego. - Wyraźnie usłyszał duŜe „N”. - Teraz tak. Od dzisiaj, gdy byłem na tym wzgórzu. Widziałem coś, Jill. To mnie zmieniło. Powaliło mnie na kolana. To było prawdziwe nawrócenie. MoŜe słowo „nawrócenie” jest zbyt pretensjonalne, ale... - To niedorzeczne - pomyślał para nagich ludzi, którzy nawet się dobrze nie znają, siedzi w łazience wygadując takie bzdury. - Nigdy nie byłem wierzący - powiedział. - Moi rodzice byli Ŝydami, ale to była raczej sprawa kultury, tradycji. Nikt nie chodził do synagogi, rozumiesz. Ale teraz jest inaczej. To, co czułem dzisiaj... chciałbym znów to przeŜyć. Chcę iść tam, gdzie tylko będę miał jakąkolwiek szansę przeŜycia tego ponownie. To takie czasy, Jill, taka era. Zeitgeist, rozumiesz? W czasach totalnej rozpaczy religie objawienia zawsze dawały rozwiązanie. Teraz przydarzyło się to nawet mnie, cynicznemu wytworowi cywilizacji imieniem Barry Jaspin. Pójdę za Seniorem Papamacerem i zaczekam, aŜ Maguali-ga otworzy wrota Chungirze-Który-Przyjdzie. Serce pompowało mu w Ŝyły ogień. Czy ja naprawdę wierzę w to, co mówię? Tak, tak. To niewiarygodne - pomyślał. - Ja naprawdę wierzę w to, co jej powiedziałem. - Mogę iść z tobą? - spytała nieśmiało.
3 - Teraz opowiedz mi o tym, który widziałeś wczoraj, gdzie światło gwiazd rozjaśnia niebo jak dzień - polecił Charley. - Świat Ludzi-Oczu, o to ci chodzi? - zapytał Tom. - Czy to ten? - Ludzie-Oczy, tak. Z Wielkiej Gwiezdnej Chmury. - Opowiedz mi - powiedział Charley. - Uwielbiam cię słuchać, gdy to wszystko oglądasz. Myślę, Ŝe jesteś prawdziwym prorokiem, chłopie, takim prosto z Biblii. - UwaŜasz mnie za wariata, prawda? - spytał Tom. Charley odparł łagodnie: - Nie mów tak. Czy powiedziałem ci kiedyś, Ŝe jesteś wariatem? - Ja nim jestem, Charley. Biedny Tom. Biedny, szalony Tom. Uciekł z jednego domu wariatów wprost do innego. - Z domu wariatów? Naprawdę? Z prawdziwego wariatkowa? - Z Pocatello - odpowiedział Tom. - Wiesz, gdzie to jest? Trzymali mnie tam półtora roku. Charley uśmiechnął się. - Mnóstwo normalnych tak zamknięto, a mnóstwo szaleńców jest na wolności. To o niczym nie świadczy. Chcę ci powiedzieć, Ŝe cię szanuję i podziwiam. UwaŜam, Ŝe jesteś fenomenalny. A ty siedzisz tu i mówisz, Ŝe uwaŜam cię za wariata. Dalej, opowiedz mi o Ludziach-Oczach, człowieku! Wyglądało na to, Ŝe Charley mówi szczerze. Nie naśmiewa się ze mnie pomyślał Tom. - To dlatego, Ŝe sam widział Zielony Świat. Mam nadzieję, Ŝe uda mu się zobaczyć i inne. On chce tego. Chce dowiedzieć się czegoś o tych światach. Jest drapaczem, moŜe nawet kiedyś był bandido, załoŜę się, Ŝe zabił ze dwudziestu ludzi, a jednak chce wiedzieć, jest ciekawy, nawet na swój sposób delikatny. Mam szczęście, Ŝe z nim podróŜuję. - Ludzie-Oczy jeszcze nie istnieją - rzekł. - Pojawią się dopiero za milion, moŜe trzy miliony lat, a moŜe nawet za miliard, to trudno powiedzieć. Trochę się gubię, gdy przychodzą te wszystkie rzeczy z przeszłości i przyszłości. Rozumiesz, wszystkie impulsy myślowe wędrują tam i z powrotem przez wszechświat, a prędkość myśli jest o wiele większa od prędkości światła, więc wizje wyprzedzają światło,
zostawiają je z tyłu; moŜesz nawet zobaczyć obraz z miejsca, które jeszcze nie istnieje, a światło z tego słońca dotrze na Ziemię moŜe dopiero za milion czy miliard lat. Rozumiesz mnie? - Jasne - odparł Charley niepewnie. - Ludzie-Oczy Ŝyją, czy teŜ będą Ŝyli, na planecie otoczonej dziesięcioma, a moŜe stu tysiącami gwiazd (któŜ by je tam zliczył) rozmieszczonych tak ciasno jedna przy drugiej, Ŝe z owej planety wyglądają jak jednolita ściana światła wypełniająca całe niebo. Wychodzisz z domu o dowolnej porze dnia czy nocy i zawsze widzisz to oślepiające światło ze wszystkich stron. Nie widać pojedynczych gwiazd, tylko mnóstwo światła. Wszystko białe, jak gdyby niebo było rozpalone do białości. Nadszedł Mujer. - Charley? - Przyjdę za pięć minut. - Czy moglibyśmy porozmawiać teraz, Charley? Charley spojrzał na niego zniecierpliwiony. - No dobra, mów. Drapacze obozowali na wschód od Sacramento. Było w tej okolicy wciąŜ sporo farm, większość z nich dobrze strzeŜonych. Parszywie się tu drapało. Charley i jego ludzie byli coraz bardziej głodni, wysłał więc właśnie kilku na zwiady. Mujer zaczął mówić: - Wrócili właśnie Stidge i Tamale. Mówią, Ŝe znaleźli w widłach rzeki farmę, którą ich zdaniem moŜna by opanować i chcą tam iść zaraz, jak się ściemni. - Dlaczego ty mi to mówisz, a nie Stidge? - Buffalo powiedział, Ŝe poszedłeś z Tomem i chciałeś, Ŝeby nie przeszkadzać, więc Stidge postanowił ci nie przeszkadzać. - Ale ty przyszedłeś? Mujer odparł: - Chciałem porozmawiać z tobą przed Stidge’em i Tamale’em. Wiesz, Ŝe Tamale we wszystkim się myli. A ten Stidge to dziki facet. Nie ufam im zbytnio. - A myślisz, Ŝe ja im ufam? - Jeśli Stidge mówi, Ŝe moŜna zająć jakieś miejsce, a Tamale twierdzi tak samo, to ja mam powaŜne wątpliwości, Charley. A moŜe powinniśmy się wstrzymać? To wszystko. Chciałem powiedzieć ci o tym, zanim Stidge przyjdzie do ciebie. - W porządku, stary, rozumiem, o co chodzi.
- Inaczej nie zawracałbym ci głowy - powiedział Mujer. - Jasne. Ale musimy teŜ jeść, Mujer. Myślę, Ŝe po prostu sam przyjrzę się tej ich farmie. MoŜe tym razem mają rację i będziemy mogli ją opanować, a jeśli ja teŜ będę tak uwaŜał, zrobimy to. Jeśli zaś stwierdzę, Ŝe się nie da, zrezygnujemy. W porządku, Mujer? - W porządku. Przepraszam, Ŝe zawracałem ci głowę. - Nic nie szkodzi, stary - Charley kiwnął Mujerowi, Ŝe moŜe odejść, po czym zwrócił się znów do Toma: - No dobra, Ludzie-Oczy. Wygląda na to, Ŝe Charley nie ma wielkich kłopotów z przestawieniem się na tak róŜne tory - pomyślał Tom.- Tu mówi o najechaniu na czyjąś farmę, a za chwilę chce słuchać o nieznanych planetach. Nie wyglądał na zabójcę. Oczy miał głębokie i smutne. Czasami było w nim coś niemal miłego, prawie poetyckiego. Innym razem był znów diametralnie róŜny. To zabójca. Tom wiedział o tym. Pod tym miłym przykryciem. Co jednak było głębiej? Tom zaczął mówić: - śyją w świecie światła, które nigdy nie gaśnie, a jest tak gęste, Ŝe nie widzą wszechświata na zewnątrz. Tak naprawdę to w ogóle nic nie widzą, bo światło Wielkiej Gwiezdnej Chmury jest tak silne, Ŝe nie pozostawia Ŝadnych kontrastów, nie moŜna odróŜnić jednej rzeczy od drugiej. Jest go tak duŜo, Ŝe oślepia i męczy. Oni nie widzą więc, lecz czują, a kaŜda część ich ciała odbiera obrazy. Cała powierzchnia. Dlatego mówi się o nich Ludzie-Oczy, gdyŜ kaŜdy z nich jest jak jedno wielkie oko. Wiesz, oni jeszcze nie istnieją, ale pojawią się. Są jedną z ras, które dopiero nadejdą. W Księdze KsięŜyców wypisano 1400 ras, które istnieć będą w przyszłości, ale oczywiście to tylko Księga KsięŜyców. Tak naprawdę we wszechświecie pojawią się miliardy nowych ras, lecz kosmos jest tak wielki, Ŝe nawet Zygeroni i Kusereenowie nie znają ani tysięcznej jego części. Ale to oni, Ludzie-Oczy, i ich umysły są tak wraŜliwe, Ŝe są w stanie czuć całą resztę wszechświata. Wiedzą o słońcach i gwiazdach, planetach i galaktykach i to wyłącznie dzięki instynktowi i intuicji, podobnie jak ślepiec wie o czerwieni, zieleni, błękicie. Ich umysły pozostają w kontakcie z innymi światami Świętego Imperium, w przeszłości i przyszłości. Dowiadują się o przestrzeni na zewnątrz, a w zamian pokazują innym ludom Wielką Gwiezdną Chmurę, która jest święta, albowiem jej światło jest tak potęŜne, tak
kompletne. Jest jak światło Buddy, rozumiesz? Wypełnia całą próŜnię. Dlatego Ludzie-Oczy... - Charley? Powiedzieli mi, Ŝe skończyłeś juŜ z nim rozmawiać - Stidge pojawił się jak spod ziemi. - Niezupełnie - odpowiedział Charley i wstał. - No dobrze, do cholery, skończymy kiedy indziej. O co chodzi, Stidge? - Farma. Siedemset metrów w dół, w widłach rzeki. MęŜczyzna, kobieta, trzech synów. Mają włączone ekrany, ale ta elektronika jest do dupy. Wejdziemy bez problemu. - Jesteś pewny? - Całkowicie. Tamale teŜ to widział. - Rzeczywiście - rzekł Charley - Tamale świetnie potrafi ocenić sytuację. - Mówię ci, Charley... - Dobrze dobrze, Stidge. Zejdźmy tam obaj i przyjrzyjmy się jeszcze raz, dobrze? - Jasne - odparł Stidge. Tom został tam, gdzie był, pod wielkim platanem nad brzegiem wyschniętego strumienia, który płynął chyba tylko w zimie. Patrzył, jak Charley i Stidge znikają w cieniach późnego popołudnia. Pojawili się znowu nieco dalej, rozmawiali z innymi, po czym cała ósemka oddaliła się. Tom rozmyślał o tym, co miało stać się tam w dole, na farmie w widłach rzeki. Po chwili szedł juŜ ich śladem, Ŝeby zobaczyć to na własne oczy. Farmę ujrzał po paru minutach. Mały, biały drewniany budynek wyglądający na około 150 lat, z dachem z ciemnozielonej drewnianej dachówki. Ganek ocieniał gruby pień olbrzymiej palmy. Wokół domu lśnił czerwonym blaskiem ochronny ekran. W chwili, gdy nadszedł Tom, ekran zgasł. Wkrótce dały się słyszeć krzyki i piski, a przez ogólny hałas przebił się jeden przeraźliwy ryk. Po nim wszystko umilkło, lecz za parę sekund wrzaski rozległy się na nowo, tym razem bardziej gniewne. Tom podszedł do drzwi mówiąc do siebie: bądź silny i odwaŜny, nie lękaj się, gdyŜ nic nie moŜe cię przestraszyć, albowiem Pan, Bóg twój jest z tobą, gdziekolwiek jesteś. Zajrzał do środka. Dwoje ludzi, kobieta i męŜczyzna, leŜało na podłodze, a ułoŜenie poskręcanych ciał wskazywało, Ŝe zostali zabici szpikulcem. Trzecią osobą był moŜe szesnasto-, siedemnastoletni chłopiec, pobladły z przeraŜenia, przyparty
teraz do ściany przez Stidge’a przystawiającego mu do gardła szpikulec. - Stidge! - ryknął Charley właśnie w momencie, gdy wszedł Tom. - Stidge, ty pieprznięty sukinsynu! - Mam go - zawołał Mujer, zachodząc Stidge’a od tyłu i zręcznie, chwytając go jedną ręką za nadgarstek, drugą zacisnął wokół szyi. Stidge zawył osłupiały. Mujer, demonstrując niezwykłą jak na jego mały wzrost siłę, odgiął rękę Stidge’a na zewnątrz, aŜ spoczywający w niej szpikulec dotykał prawie ucha swego właściciela. - Tym razem pozwól mi go zabić - poprosił Mujer. - Nic dobrego z niego nie będzie. To dzikus. Spójrz, co narobił; ten farmer z Ŝoną. - Nie, Charley - wrzasnął Stidge głosem zdławionym przeraŜeniem. - Hej, kaŜ mu mnie puścić! - Nie musiałeś tego robić, Stidge - powiedział Charley. Jego twarz była zimna i gniewna. - Mamy teraz dwa trupy, a dwóch synów uciekło. I po co to wszystko? - Mam go wykończyć, Charley? - zasugerował znów Mujer. Wyglądało na to, Ŝe Charley rozwaŜa jeszcze sprawę. Wtedy wyszedł do przodu Tom. Nikt nie zauwaŜył, Ŝe wszedł do środka, więc teraz wszyscy spojrzeli na niego w zdumieniu. Wszyscy, poza Stidge’em, który odwrócony był twarzą do ściany. Tom dotknął ręki Mujera. Coś działo się z jego oczami. Widział wszystko zamazane, jakby patrzył przez lodową taflę. - Nie - odezwał się Tom - zostaw go. Zemsta do mnie naleŜy, rzecze Pan. Nie do ciebie, Mujer. Nie mścijcie się, lecz ustępujcie przed gniewem. Zostaw go. - Tom chwycił Mujera za rękę i odciągnął ją w tył, aŜ szpikulec znalazł się daleko od twarzy Stidge’a. - Co? - zdumiał się Mujer. - Ten szaleniec? - Odwrócił się i wydarłszy szpikulec z ręki Stidge’a skierował go w stronę Toma, jak gdyby zamierzał wbić mu go w pierś. - Pan, Bóg mój jest ze mną, gdziekolwiek się udam - przemówił Tom spokojnie. Jego oczom wciąŜ brakowało ostrości. Widział dwóch Mujerów i czerwoną plamę zamiast Stidge’a. - Jezu - rzekł Mujer. - Jezu, co tu się dzieje? - No, juŜ - powiedział Charley z irytacją. - Dosyć tego pieprzonego widowiska. Mujer, oddaj Stidge’owi szpikulec. - Ale... - Oddaj. - Zwrócił się znów do Stidge’a: - Miałeś szczęście, Ŝe wszedł tu Tom.
JuŜ prawie miałem pozwolić Mujerowi cię wykończyć. Przysparzasz nam kłopotów, Stidge. - To ja wyłączyłem ekran, moŜe nie? - odparł Stidge. - Ja was tu przyprowadziłem! - Tak - stwierdził Charley - ale mogliśmy wejść i wyjść bez zabijania. Teraz mamy dwa trupy, a dwóch uciekło. Stidge, musisz panować nad bronią. Nie waŜ się zrobić znowu czegoś takiego, słyszysz? Następnym razem, gdy znów zachowasz się jak dzikus, załatwimy cię. Słyszałeś? - Charley machnął ręką na pozostałych. Pakować wszystko, co moŜe się do czegoś przydać. śywność, broń i tak dalej. Nie moŜemy tu za długo zostać. - To niemoŜliwe - mruczał Mujer gapiąc się na Toma. - On cię nienawidzi, wiesz o tym? Ja juŜ go mam załatwić, a ty przychodzisz i chwytasz mnie za rękę. Nie mogę w to uwierzyć. - Wychodź, wychodź, człecze przeklęty, synu Beliala - odrzekł Tom. - Znowu Biblia - powiedział Mujer z niesmakiem. - Przeklęty wariat. Tom uśmiechnął się. Wszyscy wpatrywali się w niego. Niech patrzą. Nie mógł przecieŜ przyglądać się spokojnie morderstwu z zimną krwią. Nawet gdy chodziło o Stidge’a. Tom spojrzał w jego stronę. Stidge patrzył z zimną, ponurą wściekłością. Teraz jeszcze bardziej mnie nienawidzi - zrozumiał Tom - zawdzięczając mi Ŝycie. Ale nie boję się. Kochajcie wrogów swoich - tego przecieŜ nas uczył - czyńcie dobro tym, którzy was nienawidzą, błogosławcie tych, którzy was przeklinają. Teraz dopiero zauwaŜył, Ŝe nieco się uspokoiwszy, widzi juŜ normalnie. - Dziękuję - zwrócił się do Charleya - Ŝe go oszczędziłeś. - Tak - mruknął Charley. - Jezu, Tom, przecieŜ to nie był twój interes. To było zwariowane, co zrobiłeś. PrzecieŜ Mujer mógł was obu przebić jednym pchnięciem szpikulca. Wiesz o tym? - Nie mogłem pozwolić, by jeszcze jedno Ŝycie zostało odebrane. Pan jest jedynym sędzią. - Nikt cię nie prosił, Ŝebyś się w to mieszał. Ty nie jesteś tu od decydowania. To było zwariowane, Tom. To, co zrobiłeś. Rozumiesz? Tak to tylko mogę określić: zwariowane. To nie było twoje miejsce. A teraz wynoś się stąd do diabła, dopóki nie skończymy. No, rusz się. - W porządku - odpowiedział Tom. Wyszedł, ale zajrzał jeszcze przez okno i widział, jak Charley podnosi rękę z laserową bransoletką i kieruje strumień światła w
stronę skulonego pod ścianą, przeraŜonego chłopca. Nim nieszczęśnik upadł na ziemię, był juŜ zapewne martwy. Tom zachwiał się na nogach i wymamrotał słowa modlitwy. Po chwili Charley wyszedł z budynku. - Widziałem wszystko - rzekł Tom. - Jak mogłeś to zrobić? Nic z tego nie rozumiem. Wściekłeś się, gdy Stidge zabił tych ludzi, a za chwilę ty sam... Charley splunął. - Jeśli juŜ raz się zabiło, to na tym się nie kończy. Zabiłeś rodziców, to lepiej zabij teŜ syna, bo będzie deptał ci po piętach, gdziekolwiek pójdziesz. Dwaj pozostali chłopcy uciekli i mam nadzieję, Ŝe nie widzieli naszych twarzy. - Po chwili, kręcąc głową, dodał: - O co chodzi? Mówiłem, Ŝebyś się tu nie kręcił. Ale ty musiałeś patrzeć, co? No to widziałeś. Myślisz, Ŝe jestem święty, Tom? - zaśmiał się. - To nie są czasy dla świętych. No dobrze, dobrze. Opowiedz mi jeszcze o Ludziach-Oczach. Ty naprawdę to wszystko widzisz? To naprawdę dla ciebie jest rzeczywistością? Zdumiewasz mnie, zwariowany sukinsynu. Opowiedz mi. Opowiedz, co widzisz.
4 - Czy moŜesz przysiąc, Ŝe tego nie zmyśliłaś? - powiedział Ferguson do April Cranshaw. - Niebo pełne światła? Latające stwory podobne do meduz? No, zrób mi przyjemność i przyznaj się. To po prostu wszystko dla kawału, prawda? Prawda? - Ed - odpowiedziała z wyrzutem, jakby narzygał jej na wieczorową suknię. Nie rób mi tego, Ed. Pójdę sobie, jeśli dalej będziesz mi mącił w głowie. Bądź miły, Ed. - Tak - odparł. - Będę miły. Ci wszyscy dranie z personelu pocili się strasznie, Ŝeby wyjaśnić tę sprawę. Prawie o niczym innym nie mówili. Pierwszą rzeczą, o której chcieli wiedzieć rano, przed kasowaniem, były sny. Potem całymi popołudniami obradowali. Wzywali ludzi na specjalne badania, testy i co tylko. Jego nie. Jeszcze nigdy go nie wezwali. Nigdy zresztą nie miał snów. Ani razu. To ich zdumiewało, jego oczywiście teŜ. Dlaczego właśnie on jest jedynym? Czy te sny rzeczywiście są prawdą? Banda drani. Chcą go zostawić z boku, cały czas chcą go oszukać. - Odpowiedz mi szczerze, nie zmyślasz? Naprawdę masz takie sny? - Co noc - odpowiedziała. - Przysięgam.
Przyglądał się jej twarzy, jak gdyby był to prospekt programu rozwoju wybrzeŜa oceanicznego. Wyglądała łagodnie i krucho jak pudding. Była przy tym cholernie otwarta i szczera. Słodki, szeroki uśmiech, spokojne zielonkawoniebieskie oczy. Ferguson nie potrafił wyobrazić sobie, Ŝeby mogła być zdolna do kłamstwa. Nie ona. Inni jasne Ŝe tak, ale nie ona. - Czasami nawet w dzień - mówiła dalej - zamykam oczy na chwilę, ale nie śpię i widzę obrazy pod powiekami. - Naprawdę? W dzień? - Nawet dzisiaj. Ludzie-meduzy, dziś przed południem. - Czyli po kasowaniu. - Tak, to wciąŜ świeŜe. - Mów dalej. Co widziałaś? - Wiesz, Ŝe nie wolno nam o tym rozmawiać... - Opowiedz mi - zaŜądał. Zastanawiało go, czy spał z nią kiedyś. Chyba nie, miała osiemdziesiąt, moŜe sto funtów nadwagi, zupełnie nie w jego typie. Jego rekorder nie miał Ŝadnych danych na ten temat, ale nie znaczyło to, Ŝe nic takiego się nie stało; moŜe po prostu nawet nie chciało mu się wprowadzić takiej informacji, a teraz juŜ za późno, Ŝeby się dowiedzieć. MoŜe przeleciał ją z dziesięć razy w ubiegłym miesiącu, ale ani on, ani ona nie mieli moŜliwości zapamiętania tego. Sprawy przychodziły i odchodziły. Gdy miesiąc temu odwiedziła go Mariela, była dla niego jak obca, wcale jej nie znał. Albo nie chciał znać. Własnej Ŝony. Gdyby nie zapisał tego na rekorderze, nawet nie wiedziałby, Ŝe była u niego. April powiedziała z zakłopotaniem: - Doktor Lewis mówiła, Ŝebym nikomu nie opowiadała o moich snach, chyba Ŝe na badaniach, bo to moŜe zniekształcić dane. - Zawsze robisz to, co ci mówią? - Jestem tu, Ŝeby się wyleczyć, Ed. - Sprawiasz mi ból, April. Ty i ten morski wiatr, który bez przerwy tu wieje. - Przejdźmy się trochę - zaproponowała. Znajdowali się na skraju lasu. Wybrali ścieŜkę prowadzącą na wschód od centrum. Mieli właśnie popołudniowy czas wolny. Wiatr, chłodny i silny, uderzał od strony oceanu jak pięść, jak zawsze o tej porze dnia. Co dzień po południu dawali godzinę lub dwie wolnego. Nie było wtedy Ŝadnych zabiegów. Ferguson wolałby
teraz być z Alleluja, ale nie wiedział, gdzie się zawieruszyła, a akurat znalazła go April. Często się tak działo w czasie wolnym. - Bardzo cię nurtuje ta sprawa kosmicznych snów, prawda? - Chyba tak jak wszystkich. - Ale ty wciąŜ o nie pytasz. - Dlatego, Ŝe ja ich nie miewam. - Przyjdzie na to czas - rzekła łagodnie. - Po prostu nie nadeszła jeszcze kolej na ciebie. Ale nadejdzie. Tak - pomyślał - tylko kiedy? To wszystko się dzieje juŜ od dwóch tygodni, moŜe trzech? Trudno tu panować nad czasem. Po kasowaniu kaŜdy dzień zlewa się z poprzednim i następnym. Ale sny mają wszyscy, kumple z pokoju i co najmniej jeden z pracowników, ten dziwny Lansford, a moŜe nawet kilku lekarzy. Wszyscy tylko nie on. To było najgorsze: wszyscy oprócz niego. Tak jakby umówili się za jego plecami, Ŝeby nazmyślać całą górę kosmicznego gówna i tym go poczęstować. - Wiem, Ŝe przyjdzie na ciebie kolej - powiedziała. - Och, Ed, te sny są takie piękne! - Bez wątpienia - odparł. - Chodźmy tędy, do lasu. Zachichotała nerwowo jak źrebak. Ferguson nie sądził, Ŝeby kiedyś z nią spał. Według rekordera odkąd tu jest, spał tylko z Allelują. Kobiety o rozmiarach April nigdy go nie pociągały, choć zdawał sobie sprawę z potencjalnych rozkoszy kryjących się w głębi tego wielkiego ciała, okrągłej twarzy ze zmysłowymi ustami i nosem. Miała około 35 lat i, tak jak on, pochodziła z Los Angeles. W głowie miała popieprzone jak wszyscy tutaj. Denerwowała go w niej nie tyle tusza, co umysł, który był w stanie uwierzyć w najbardziej ewidentne bzdury; na przykład w to, Ŝe człowiek ma więcej niŜ jedno Ŝycie i Ŝe moŜe skontaktować się ze swymi poprzednimi wcieleniami; Ŝe niektórzy ludzie potrafią czytać myśli; Ŝe bogowie, duchy, a moŜe nawet czarownice i elfy istnieją i Ŝyją między nami i tak dalej. Było to dla niego pozbawione sensu. Prawdziwy świat nie był dla niej zbyt łaskawy, uciekała więc w rzeczywistość urojoną. Pokazywała mu swoje zdjęcia w róŜnych kostiumach, średniowiecznych strojach, jedno nawet w zbroi; gruba kobieta-rycerz wyruszająca na wyprawę krzyŜową. Jezu, nic dziwnego, Ŝe tak kocha te kosmiczne sny. Teraz trzeba dowiedzieć się, czy całe to gówno nie jest zmyślone. W lesie było spokojnie. Wiatr poruszał tylko wierzchołkami drzew. Przyjemny
zapach sekwoi. Zaczynało mu się tu podobać. - Dlaczego nie wierzysz, Ŝe naprawdę mamy te sny? - spytała. Ferguson spojrzał na nią. - Są dwie rzeczy. Po pierwsze, całe Ŝycie miałem do czynienia z ludźmi, którzy doświadczali czegoś, czego ja nie doświadczałem. Ludzie chodzą do kościoła, wieszają lametę na choince, wierzą, Ŝe modlitwy będą wysłuchane. Ci ludzie mają pewność. Rozumiesz, co mam na myśli? Ja nigdy nie byłem pewny ani jednej cholernej rzeczy prócz tego, Ŝe muszę sam zadbać o własny los, bo nikt inny tego za mnie nie zrobi. Rozumiesz? Czasami teŜ chciałbym się pomodlić tak, jak inni, ale wiem, Ŝe nic mi to nie da. Czuję więc, Ŝe jestem poza czymś, czego inni są pewni. I teraz znów te sny. Gdy wszyscy mówią „jakie piękne!”, „jakie cudowne!”, to ja nie mam ich wcale. Wiesz, jak się czuję? No dobrze, powiedz mi, Ŝe jestem paranoikiem. MoŜe nim jestem, bo inaczej nie byłoby mnie tutaj, ale chodzi o to, Ŝe nigdy nie potrafiłem uwierzyć w nic, czego nie mogłem dotknąć własnymi rękami, a tych snów dotknąć nie mogę. - Mówiłeś o dwóch rzeczach, Ed. - Oto i druga. Wiesz, Ŝe miałem iść do więzienia? - Zdziwił się, dlaczego tak duŜo jej o sobie opowiada. A jeśli w jakiś sposób wykorzysta to przeciw niemu? Nie pomyślał - nie ona. Słodka April. - Byłem skazany za oszustwo. Sprzedawałem wycieczki na planetę Betelguzę V. Obiecywaliśmy wysyłać ludzi na odległość nie pamiętam juŜ ilu lat świetlnych: piętnastu, pięćdziesięciu, ale nie całego człowieka, tylko jego umysł poprzez proces metem... metem... - Metempsychozy? - podpowiedziała April. - Tak, właśnie. Ludzie zapisywali się stadami. Dziwię się, Ŝe ciebie nie było na naszej liście. MoŜe zresztą byłaś? Wszyscy chcieli jechać, ale oczywiście to było wszystko gówno. Mieliśmy później mieć problemy z uruchomieniem metempsychozy i zwrócić wszystkie wpłacone pieniądze, ale na razie robiliśmy interes na odsetkach, rozumiesz? Mnóstwo forsy, miliony. Potem nas nakryli. Mnie. Mnie zgarnęli, niektórym się udało. Ale gryzie mnie to, April, Ŝe transmisja staje się rzeczywistością, tyle Ŝe w drugą stronę. Pieprzona Betelguza V transmituje na Ziemię. To właśnie jest dla mnie niepojęte, Ŝe nagle umysły ludzkie jednoczą się z gwiazdami w kosmosie, dzieje się to, czym handlowałem. Wiedziałem, Ŝe jestem oszustem, ale to... - Nie, to jest prawda, Ed. - Skąd mogę to wiedzieć? Jak mam się przekonać? Czasem myślę, Ŝe te
sukinsyny nabierają mnie. Zmyślają, Ŝeby pomieszało mi się w głowie. Byli juŜ głęboko w lesie. Tylko we dwoje. Czy naprawdę tak myślę? zastanowił się. - Czy to moŜe być spisek? Nawet Lacy w San Francisco widziała tego wielkiego złotego stwora z rogami. Alleluja mówiła dokładnie o tym samym. Czy Lacy teŜ mogłaby być w tej zmowie? Nie, jak Lacy mogłaby opowiedzieć o swoim śnie Allelui nie wiedząc nawet o jej istnieniu? Musiał przyznać, Ŝe wątpienie w te sny było bez sensu. A jednak wciąŜ wątpił. - Opowiedz mi, co widziałaś dziś rano - powiedział. - O ludziach-meduzach. - Nie wolno mi rozmawiać... - Jezu - westchnął.. Byli całkiem sami, nikogo oprócz wiewiórek. Uśmiechnął się i zbliŜył się do niej. - Potrafisz być bardzo atrakcyjna, wiesz? - powiedział i przyciągnął ją do siebie. Miała na sobie niebieski, puszysty sweter z kaszmiru. Wsunął pod niego rękę i poczuł nagą pierś. Tak wielką, Ŝe nie mógłby przykryć jej całą dłonią. Zamknęła oczy i westchnęła. Odnalazł sutek i zaczął gładzić go z wolna kciukiem. Błyskawicznie stwardniał jak kamyk. Przylgnęła do niego biodrami poruszając nimi rytmicznie i wciąŜ cicho wzdychała. Wyjął rękę spod swetra. - Nie przestawaj - powiedziała. - Chcę wiedzieć. Muszę wiedzieć. Powiedz, co widziałaś. - Ed... Uśmiechnął się. Pocałował ją w usta wsuwając język między jej wargi i znów dotknął jej piersi. - Powiedz. Westchnęła. - Dobrze. Nie przestawaj, to ci opowiem. Niebo w tym świecie, który mi się śnił, jest całe rozświetlone. Milion miliardów gwiazd otacza planetę, cały czas jest dzień, wspaniały dzień. Te istoty unoszą się w atmosferze. Są ogromne, podobne do gigantycznych meduz; przezroczyste, z róŜnymi bardzo intrygującymi wypustkami. Och, Ed, nie powinnam ci tego mówić! Ferguson gładził jej sterczący sutek. - Świetnie ci idzie. Mów dalej. - KaŜdy taki stwór jest jakby kolonią organizmów. W środku jest ciemny mózg, dalej te spiralne, dyndające wypustki, które chwytają pokarm i jeszcze te z nóŜkami w kształcie wioseł, napędzające kolonie, i te, które... te od reprodukcji, i...
och nie wiem, jeszcze chyba z pięćdziesiąt innych, wszystkie sczepione razem, splątane, kaŜdy z rodzajem własnego umysłu, lecz zarazem wszystkie podłączone do centralnego mózgu. A na zewnątrz tego wszystkiego są receptory, które funkcjonują w tym oślepiającym świetle jak oczy, ale nie są oczami, bo otaczają to całe... - Czy wyglądało to tak samo jak poprzednim razem, gdy miałaś ten sen? - Nie wiem, Ed. PrzecieŜ miałam kasowanie. Uciekło mi, ale myślę, Ŝe musiało być wszystko tak samo, bo to prawdziwa projekcja prawdziwego świata, więc dlaczego miałaby być za kaŜdym razem inna? On nic nie wiedział o prawdziwej projekcji prawdziwego świata, ale jej opis z całą pewnością był identyczny. UŜywała nawet tych samych fraz co dzień, dwa, trzy albo cztery dni temu, gdy po raz pierwszy opowiedziała mu o ludziach-meduzach i niebie pełnym światła. Co prawda podobnie jak ona nie pamiętał tego, ale miał wszystko zapisane na rekorderze. Tak właśnie wtedy mówiła: „sczepione, splątane organizmy” i „ciemny mózg wewnątrz przezroczystego ciała”. - Nie wolno ci mówić, Ŝe ci opowiedziałam, Ed. - Oczywiście Ŝe nic nie powiem. - Proszę, przytul mnie jeszcze raz. Skinął głową. Jej twarz zbliŜyła się do jego, zobaczył błyszczące oczy i rozchylone, wilgotne wargi odsłaniające koniuszek języka. Biedna, tłusta dziwka. Pewnie marzy jej się, by zostawić tu ciało, przenieść się do tamtego świata i Ŝyć jak te meduzopodobne stwory z dyndającymi wypustkami. Długo i szczęśliwie. - Och, Ed... Ed... Cholera - pomyślał. - Nie da się od tego uciec. Oni wszyscy naprawdę mają te sny. Wszyscy oprócz mnie mają takie same sny. Bóg wie dlaczego. Dranie, sukinsyny. Wszyscy tylko nie ja. Zastanowił się, jak mógłby to wszystko wykorzystać. PrzecieŜ musi się dać jakoś na tym zarobić. Całe Ŝycie robił interes na rzeczach, które były udziałem innych, jego zaś omijały. I tym razem musi tak być. MoŜe będą potrzebowali kogoś, kto jest na te sny odporny, a wtedy moŜe będę mógł wytargować przerwanie tego cholernego kasowania albo coś innego? April przycisnęła się do niego mocno biodrami. - Tak - odpowiedział łagodnie. Umowa jest umową. Powiedziała mu to, co chciał wiedzieć, więc teraz on musi wywiązać się z obietnicy. Jeszcze raz wsunął rękę pod sweter.
5 - Lista snów - zaŜądała Elszabet. Ściana danych w jej gabinecie rozbłysła jak tablica świetlna na giełdzie.
1. Zielony Świat sześć doniesień jedno zielone słońce, gęsta zielona atmosfera, krystaliczni mieszkańcy humanoidalni. 2. Dziewięć Słońc trzy doniesienia dziewięć słońc w róŜnych kolorach równocześnie na niebie, często widoczna pozaziemska postać olbrzymich rozmiarów. 3. Podwójna Gwiazda I siedem doniesień duŜe czerwone słońce, drugie niebieskie, zmienne, istota pozaziemska z rogami na białej płycie kamiennej. 4. Podwójna Gwiazda II dwa doniesienia jedna Ŝółta gwiazda, jedna biała, obie znacznie większe od Słońca, wypływająca z nich materia tworzy zasłonę wokół całego systemu, powodując powstanie czerwonej zorzy na niebie wokół planety. 5. Świetlna Kula
sześć doniesień planeta umiejscowiona wewnątrz kulistego skupiska gwiazd tworzących jednolitą sferę światła, zamieszkała przez złoŜone organizmy meduzoidalne unoszące się w atmosferze. 6. Niebieski Olbrzym dwa doniesienia olbrzymia niebieska gwiazda emitująca silne promieniowanie, powierzchnia planety ciekła, bulgocząca, eteryczni mieszkańcy niezbyt wyraźnie widoczni.
- Wprowadzanie danych - powiedziała Elszabet i zaczęła wprowadzać nowe doniesienia o snach: April Cranshaw - Niebieski Olbrzym; Tomas Menendez - Zielony Świat; Ojciec Christie - Podwójna Gwiazda II. Biedny ojciec Christie. Znosił sny najgorzej ze wszystkich, interpretując je za kaŜdym razem jako indywidualne przesłanie od Boga. WciąŜ nie chciał się z nimi rozstawać. Co rano musiała długo go przekonywać i zwykle potrzebne były dwa kasowania, Ŝeby wszystko wymazać. MoŜe gdybyśmy go nie kasowali - pomyślała sny straciłyby dla niego część tej transcendentalnej mocy i byłby trochę spokojniejszy. Jednak bez kasowania musiałby uporać się z faktem, Ŝe Bóg przychodził do niego w ciągu ostatnich kilku tygodni pod wieloma róŜnymi, dziwacznymi postaciami. Najprawdopodobniej gdyby miał jednorazowy dostęp do większej liczby snów, cierpiałby juŜ na głębokie, nieuleczalne rozdwojenie jaźni. Lepiej niech myśli, Ŝe kaŜdy z nich śni po raz pierwszy. Elszabet kontynuowała wprowadzanie danych: Philippa Bruce - Świetlna Kula; Alleluja CX1113 - Dziewięć Słońc. Poczuła coś jakby początek bólu głowy, lekkie pulsowanie wokół skroni.
Dziwne. Nigdy nie bolała jej głowa. Prawie nigdy. MoŜe to okres? Nie - pomyślała. Efekty ataku Nicka Podwójnej Tęczy? Ale to było ponad tydzień temu. MoŜe po prostu ogólne zmęczenie i stres? Ta cała sprawa snów? Tak czy inaczej niemiłe uczucie nasilało się. Ucisk za oczami, nieprzyjemny, wstrętny. Nacisnęła funkcję neutralizatora na zegarku i zaaplikowała sobie dawkę dźwięku alfa. Po raz pierwszy od wieków! Napięcie trochę złagodniało. Zaczęła znowu: Teddy Lansford - Dziewięć Słońc. Rozległo się pukanie do drzwi. Elszabet zmarszczyła brwi i spojrzała na monitor kontrolny. Na zewnątrz stał Dan Robinson, opierając się swobodnie o framugę drzwi. - Masz chwilę czasu? - zapytał. - Mam dla ciebie coś nowego. Wpuściła go. Musiał pochylić się przechodząc przez próg. Robinson był wysokim męŜczyzną o wyglądzie koszykarza; same ręce i nogi. Właściwie wypełniał sobą całe pomieszczenie. Biuro Elszabet było tylko małym, funkcjonalnym pokoikiem; podłoga z szarych desek, małe okno, pomarańczowa świetlówka nad głową. Nie było nawet biurka i komputera; tylko parę krzeseł. Tak jej się właśnie podobało. Robinson przyjrzał się ścianie danych, na której widniało nazwisko Teddy Lansforda. Kiwnął głową w tę stronę. - To chyba jego czwarty? - Trzeci - odpowiedziała Elszabet. - Trzeci. Wszystko jedno. Dlaczego on ma sny, a my nie? To niezrozumiałe, Ŝe tylko jeden pracownik ma sny. - MoŜe tylko on jeden się przyznaje? - Nie wypowiedziała tego z naciskiem. Zielony Świat u Naresha Patela był wciąŜ tajemnicą i tak pozostanie, dopóki Patel będzie sobie tego Ŝyczył. - Podejrzewasz, Ŝe inni pracownicy ukrywają sny? - spytał Robinson, a jego oczy zrobiły się nagle okrągłe, kontrastując bielą z czekoladowym odcieniem twarzy. - MoŜe myślisz o mnie? - A ukrywasz? - śartujesz! - Ukrywasz? - zapytała moŜe nieco za ostro. Zastanowiło ją, dlaczego była dla niego taka szorstka. Jego teŜ z pewnością to dziwiło.
- Daj spokój, Elszabet. Ból głowy wrócił. Poczuła znów ucisk, mocniejszy niŜ przedtem i łomotanie w skroniach. Potrząsnęła głową, jakby w ten sposób chciała się tego pozbyć. - Przepraszam. Nie chciałam sugerować... - Wiesz, jak bardzo chciałbym zobaczyć jedną z tych wizji, ale wygląda na to, Ŝe na razie Lansford jest jedynym szczęśliwcem. - Tak, jak dotąd. - Oprócz Naresha Patela - pomyślała - i to tylko jeden raz. - Jak myślisz, dlaczego tak jest? - Nie mam pojęcia. - Elszabet zawahała się. Spróbowała improwizacji: - A moŜe sny lub ich brak są funkcją elastyczności emocjonalnej? Pacjenci mają bardzo chwiejną psychikę, inaczej przecieŜ nie byłoby ich tutaj. To czyni ich podatnymi na wszelkie wpływy zewnętrzne, na które personel jest odporny. Na przykład na sny. - Teddy Lansford teŜ ma chwiejną psychikę? - No cóŜ, jest homoseksualistą. - I co z tego? - Nic - odparła - taka głupia hipoteza. Naresh Patel teŜ nie jest człowiekiem chwiejnym emocjonalnie - pomyślała ani homoseksualistą. - Lansford jest raczej emocjonalnie stabilny, nie uwaŜasz? - Masz rację. W takim razie nie potrafię ci nic więcej powiedzieć. MoŜe gdy zbierzemy więcej danych, znajdziemy jakieś wytłumaczenie? W tej chwili nie mam pojęcia. Mówiłeś, Ŝe masz dla mnie coś nowego? - dodała chłodno. Popatrzył na nią. - Dobrze się czujesz, Elszabet? - Oczywiście. Nie, nie całkiem. Początki bólu głowy. - Chyba juŜ więcej niŜ początki. Łupie jak młotem. - AŜ tak po mnie to widać? - Trochę jesteś draŜliwa, to wszystko. Niecierpliwa, wybuchowa, oschła. Inna niŜ zwykle. - Mam chyba zły dzień. Zły tydzień. PrzecieŜ cię przeprosiłam za to, Ŝe byłam niemiła. - Po chwili zaś dodała łagodniej: - Zacznijmy od początku, dobrze? Chciałeś ze mną porozmawiać. O co chodzi, Dan? - Jest nowy sen. Podwójna Gwiazda III. - Jak to? Myślałam, Ŝe mamy juŜ wszystkie dzisiejsze dane. - Ale jest jeszcze coś. April Cranshaw, pół godziny temu.
Elszabet pokręciła głową. - Mamy juŜ dane od April. Z dzisiejszej nocy podała Niebieskiego Olbrzyma. - To nie jest z nocy - powiedział Robinson - tylko z rana, po kasowaniu. - Co? Sen na jawie? - powiedziała zdumiona. - Na to wygląda. April wstydziła się przyznać. Chyba bała się, Ŝe wyślemy ją jeszcze raz na kasowanie. Ale leŜało jej to na sercu i w końcu przyszła powiedzieć. MoŜe to nawet nie pierwszy jej sen na jawie. - Ma teraz najwięcej snów ze wszystkich - powiedziała Elszabet. - Tak, na samym szczycie krzywej wraŜliwości. Ona chyba teŜ o tym wie i trochę ją to niepokoi. - Co to był za sen? - Tu mam zapisane. Wręczył jej kartkę. Elszabet zerknęła na nią i powiedziała w stronę ściany danych: - Wejście na listę snów. Gdy ekran wyświetlił funkcję wprowadzania danych, Elszabet wpisała nowy sen:
7. Podwójna Gwiazda III jedno doniesienie jedno słońce barwą i wielkością podobne do naszego, drugie większe, ale słabsze, emituje pomarańczowe światło, interesujący system księŜyców; nie zanotowano istnienia organizmów Ŝywych.
- Ta lista to bardzo dobra rzecz - powiedział Robinson. - O tak - zgodziła się Elszabet i znów zwróciła się do ściany danych - wydruk listy snów. Dystrybucja: ścieŜka I. - Co robisz? Drukujesz to do wglądu dla personelu centrum? - Dobry pomysł. Zaraz to zrobię.
- W takim razie co to jest ścieŜka I? - Wysłałam właśnie dane do innych ośrodków kasowania pamięci w północnej Kalifornii - odparła Elszabet. Oczy Robinsona znów otwarły się szeroko. - Naprawdę? - San Francisco, Monterey, Eureka. Dzwoniłam dziś rano w parę miejsc, Ŝeby poinformować ich, co u nas się dzieje. Paolucci z San Francisco powiedział, Ŝe teŜ mają u siebie coś podobnego, a z Monterey słyszał o tym samym. Zakładamy więc wspólną sieć informacyjną; opisy snów, zakres występowania. Musimy się, na Boga, dowiedzieć, co się dzieje. Epidemia identycznych snów? To zupełnie nowe zjawisko w całej literaturze chorób psychicznych. Jeśli to, czym się zajmujemy, to choroby psychiczne. - Tak sobie myślę - powiedział Robinson - Ŝe będzie z tego mała afera. Ujawniasz całą sprawę innym ośrodkom przed postawieniem jej na zebraniu personelu. - Tak myślisz? - Łomot w głowie osiągnął juŜ trudny do wytrzymania poziom. Czy coś chce się z niej wydostać? Takie właśnie miała wraŜenie. - Przepraszam - powiedziała Elszabet i znów wzięła dawkę tonów alfa. Czuła, jak policzki jej czerwienieją ze wstydu, Ŝe robi to przy nim. Ból zmniejszył się nieznacznie. Usiłując nie okazywać zirytowania, powiedziała do Robinsona: - Nie przyszło mi do głowy, Ŝe moŜe to być poufne. Chciałam się po prostu przekonać, czy w innych ośrodkach mają coś podobnego, więc zaczęłam dzwonić, a oni powiedzieli, Ŝe mają i Ŝeby przysłać im dane, a oni przyślą nam swoje... - Elszabet zamknęła na chwilę oczy, zacisnęła mocno zęby i odetchnęła głęboko. - Słuchaj, moŜe porozmawiamy o tym kiedy indziej? Muszę zaczerpnąć świeŜego powietrza. Chyba przebiegnę się na plaŜę. Ten parszywy ból głowy. - Świetny pomysł - powiedział łagodnym tonem. - Ja teŜ musiałbym zaŜyć trochę ruchu. Czy mógłbym pobiec z tobą? Nie, chcę być sama - pomyślała. PlaŜa była dla niej miejscem szczególnym, niemalŜe drugim biurem. Starała się uciekać tam kilka razy w tygodniu, gdy chciała przemyśleć jakieś powaŜniejsze problemy albo po prostu oderwać się od stresów związanych z odpowiedzialnością za centrum. Zdziwiło ją, iŜ taktowny zazwyczaj Robinson nie rozumiał, Ŝe ona nie chce teraz towarzystwa, nawet jego. Nie potrafiła jednak powiedzieć: nie. Taki miły i dobry facet. Elszabet nie chciała być znów
nieuprzejma. To głupie - powiedziała do siebie. - Wystarczy powiedzieć, Ŝe chcesz teraz być sama, przecieŜ się nie obrazi. Ale nie potrafiła tego zrobić. Uśmiechnęła się z trudem. - Oczywiście, czemu nie? - powiedziała, wściekając się na siebie za to skrywanie emocji. Podeszła do niego. - No to chodźmy. PlaŜa była niewielka; mała skalista zatoczka o brzegach porośniętych trawą. Od centrum dzieliły ich niecałe cztery kilometry; przyjemna, dwudziestominutowa przebieŜka wąską drogą ograniczoną z obu stron rozłoŜystymi madroniami o czerwonej korze i niskimi krzewami manzanity. Biegli równo obok siebie. Pulsowanie w głowie osłabło, gdy owładnął nią rytm biegu. Dotrzymywała mu kroku z łatwością, choć nogi Dana były jeszcze dłuŜsze niŜ jej. Umiała biegać. Na uczelni w Berkeley trenowała lekkoatletykę, była nawet stanową mistrzynią na niemal wszystkich średnich dystansach: 800, 1500 metrów, w sztafecie 4 x 400 metrów i jeszcze kilku innych. Długie nogi, wytrzymałość, determinacja. „Powinnaś zastanowić się nad karierą biegaczki”, mówiono jej kiedyś, 15 lat temu. Miała wtedy 19 lat. Ale co to znaczy „kariera biegaczki”? To marnowanie Ŝycia - pomyślała poświęcać się dziedzinie tak hermetycznie zamkniętej jak sport. Równie dobrze moŜna by powiedzieć: „Zastanów się, czy nie chciałabyś zostać wodospadem” albo „Zastanów się, czy nie chciałabyś zostać hydrantem przeciwpoŜarowym”. Zgoda, warto zająć się sportem dla wyrobienia dyscypliny wewnętrznej czy w ramach zajęć fakultatywnych na uniwersytecie, ale nie zawodowo. Zawód powinien być związany z Ŝyciem, dawaniem czegoś ludzkości, a nie tylko widowni na stadionie. NaleŜy dowieść zasadności swego istnienia na tej planecie robiąc coś dla tych, z którymi dzieli się przestrzeń i czas, a świadomość bycia najszybszą dziewczyną w klasie to naprawdę niewiele. Praca w centrum, rehabilitacja nieszczęśliwych ludzi niszczonych przez syndrom Gelbarda, a potem kierowanie ośrodkiem, to juŜ coś - pomyślała. Biegła dalej nie mówiąc nic, zapominając o przystojnym męŜczyźnie, który towarzyszył jej w milczeniu. Ze szczytu klifu wiodła na plaŜę stroma, zdradliwa ścieŜka. Sama plaŜa mogłaby pomieścić najwyŜej trzy rozłoŜone koce. Zimą, w czasie przypływu, prawie zupełnie znikła i moŜna było co najwyŜej schować się w wyŜłobionej przez ocean skalnej grocie tuŜ nad rozbijającymi się lodowatymi falami. Teraz jednak było ciepłe letnie popołudnie, odpływ. Rzuciwszy koc na plaŜę Elszabet zaczęła schodzić powoli w kierunku brzegu. Robinson posuwał się za nią wielkimi, pewnymi skokami.
Gdy byli juŜ na plaŜy, powiedziała: - Chciałabym się rozebrać. Zawsze tak robię. Spojrzała na niego wzrokiem, który mówił: „Nie zrozum mnie źle. Nie chcę zachowywać się prowokująco” i „Jesteś tutaj, ale ja nie chciałam, Ŝebyś ze mną szedł, więc będę zachowywać się, jak gdybym była sama”. Wydawało się, Ŝe zrozumiał. - Oczywiście - powiedział - nie mam nic przeciwko temu. Odrzucił na bok koszulę i tylko w dŜinsach przysiadł przy kałuŜach powstałych na plaŜy po przypływie. - O, rozgwiazdy - odezwał się. Elszabet rozpinając stanik skinęła niewyraźnie głową, a następnie zdjęła szorty i podeszła nago do wody nie patrząc w jego stronę. Zimne fale sięgały jej palców stóp. - Wchodzisz? - spytał Robinson. Roześmiała się. - Myślisz, Ŝe zwariowałam? Nie kąpała się tutaj nigdy. Nikt się tu nie kąpał ani zimą, ani latem. Woda była lodowata przez cały rok, jak zresztą na całym wybrzeŜu Pacyfiku na północ od Santa Cruz. Jakby tego było mało, ciemna rafa niedaleko od brzegu powodowała załamywanie się fal i wiry, co wykluczało pływanie w tym miejscu. Nie przeszkadzało to Elszabet. Gdy miała ochotę popływać, mogła iść na basen w centrum. Na plaŜę szło się po co innego. Spojrzała w tył, na Robinsona i spostrzegła, Ŝe patrzy na nią. Uśmiechnął się i nie odwrócił w popłochu głowy, gdyŜ mogłoby to być poczytane za przejaw poczucia winy. Popatrzył więc na nią jeszcze przez chwilę, a potem bez pośpiechu zajął się rozgwiazdami. MoŜe to nie był dobry pomysł - pomyślała. Nagość nie była w centrum niczym niezwykłym, ale tutaj byli tylko we dwoje. Wiedziała zresztą, Ŝe Robinson interesuje się nią, choć nigdy tego nie manifestował. Była przecieŜ atrakcyjną kobietą, on - przystojnym męŜczyzną, a łączyły ich teŜ więzy zawodowe i intelektualne. Byliby dobraną parą, wszyscy w centrum tak uwaŜali. Ona sama teŜ tak czasem myślała. Nie chciała jednak wplątywać się w Ŝadne związki ani z Danem Robinsonem, ani z nikim innym. To nie był czas na tego typu sprawy. Zastanowiła się, czy rzeczywiście nie miała zamiaru zachować się prowokująco albo wręcz okrutnie. Chyba nie - pomyślała zaniepokojona. Postanowiła dłuŜej o tym nie myśleć. OstroŜnie weszła do wody po kostki i aŜ syknęła, jednak chłód zdawał się uśmierzać ból w skroniach.
- Myślałem o snach i widzę tylko jedno wytłumaczenie. MoŜe ono zabrzmieć dziwnie, ale wydaje mi się, Ŝe jest mimo wszystko mniej dziwne niŜ utrzymywanie, Ŝe kilka osób ma identyczne, niesamowite sny zupełnie przez przypadek - powiedział Robinson. Elszabet nie miała ochoty rozmawiać teraz o snach ani czymkolwiek innym. Zapytała jednak uprzejmie: - Jaka jest twoja teoria? - Odbieramy informacje nadawane ze zbliŜającego się do nas obcego statku kosmicznego. - Co!? - UwaŜasz, Ŝe to głupie? - Powiedzmy, Ŝe nieco zbyt śmiałe. - TeŜ tak myślę. Mam jednak powody, by obstawać przy swoim. Znasz historię programu sondy gwiezdnej? Poczuła się niezręcznie stojąc nago po kostki w zimnej wodzie, odwrócona do niego bokiem. Wyszła na plaŜę i usiadła na piasku, opierając się plecami o wystającą skałę i przyciągając kolana do piersi. Słońce przyjemnie rozgrzewało jej skórę. Nie ubierała się jeszcze, lecz siedząc poczuła się pewniej. Odniosła wraŜenie, Ŝe wraca ból głowy, leciutki ucisk pod brwiami. - Program sondy gwiezdnej? - powiedziała. - Zaraz, zaraz, to chyba była bezzałogowa wyprawa kosmiczna, prawda? - Tak, na Proximę Centauri, najbliŜszy Ziemi gwiezdny układ. Wysłano ją na krótko przed Wojną Pyłów, około roku 2050, moŜe 2060. Sonda miała dotrzeć do Proximy w ciągu dwudziestu, trzydziestu, czterdziestu lat, wejść na orbitę, szukać nowych planet, wysyłać transmisje... Znowu ten ból głowy. Tym razem na dobre. - Ale co to ma wspólnego z... - Posłuchaj - odparł Robinson - nie liczyłem tego, ale wydaje mi się, Ŝe sonda musiała dotrzeć do Proximy dziesięć, piętnaście lat temu. To będzie moŜe cztery lata świetlne stąd. Myślę, Ŝe statek przygotowany był do osiągania znacznych przyspieszeń, a jego prędkość dochodziła do jednej czwartej prędkości światła i... powiedzmy, Ŝe sonda dotarła do celu, a Proxima Centauri jest zamieszkana przez istoty rozumne. Te przybywają w swych statkach kosmicznych, badają sondę, stwierdzają, Ŝe pochodzi z Ziemi i wypełniona jest aparaturą szpiegowską, więc
niepokoją się nieco. Rozbierają sondę - pewnie dlatego nie docierały juŜ z niej Ŝadne informacje - i wysyłają własną, Ŝeby sprawdzić, co to jest planeta Ziemia, czy jest dla nich niebezpieczna i tak dalej. - I ta misja szpiegowska ogłasza swoje przybycie bombardowaniem Ziemi na ślepo halucynacjami z innych światów? - spytała Elszabet. Dan był miły, ale wolałaby, Ŝeby zostawił ją samą choć na chwilę. - Nie wydaje mi się to przekonujące. - Zamknęła oczy, odwróciła twarz do słońca i modliła się, Ŝeby zakończył tę rozmowę. Nie zauwaŜył chyba sugestii, bo mówił dalej: - Zresztą nie jest powiedziane, Ŝe przybywają z wrogimi zamiarami. MoŜe jako, powiedzmy, ambasadorowie? Proszę - pomyślała - niech on przestanie, niech przestanie! - Emitują informacje drogą telepatii. W najbardziej podatnych umysłach pojawiają się wizje odległych systemów słonecznych. Czy on nie moŜe przestać? Otwarła oczy i popatrzyła na niego, wciąŜ nie mogąc się zdobyć na powiedzenie mu, by sobie poszedł. Bębnienie w głowie przybierało na sile. O ile przedtem wydawało jej się, Ŝe chce się z niej wydostać, to teraz jakby chciało w nią wejść. - A moŜe wysyłanie tych wizji poprzedza inwazję? MoŜe ma rozsiać zamęt, strach, panikę? - mówił dalej. - Tak? Nie, wciąŜ cię to nie przekonuje. Nic nie szkodzi, ja tak tylko spekuluję. Dla mnie teŜ nie brzmi to za mądrze, ale nie moŜna tego całkowicie wykluczyć. No, powiedz, co o tym sądzisz? Robinson uśmiechnął się do niej jak zmieszany szesnastolatek. Z pewnością oczekiwał potwierdzenia, Ŝe jego teoria nie jest zupełnie niedorzeczna. Ona jednak nie odezwała się. W pewnej chwili przestało ją to obchodzić, podobnie jak on sam i wszystko inne oprócz straszliwego bólu, który uderzył ją jak włócznią między oczy. - Elszabet? Wstała chwiejnie i omal nie upadła. Wszystko widziała zielone i zamazane, jakby ktoś zawiązał jej grubą wełnianą opaskę na oczach. Do tego wełna usiłowała wedrzeć się do jej mózgu; zielone witki gęstej mgły atakowały świadomość... - Dan? Nie wiem, co się ze mną dzieje, Dan! Wiedziała jednak. To Zielony Świat - uświadomiła sobie - próbuje wtargnąć w mój umysł. Sen na jawie, jakaś zwariowana halucynacja. Czy to moŜliwe? Zielony Świat? Chyba oszalałam.
Dysząc cięŜko powlokła się do wody. Woda wznosiła się wokół niej jak ściana lodu, jak ogień, po uda, dłonie. Próbowała pozbyć się natrętnej wizji. Drapała głowę, jak gdyby chciała zedrzeć intruza. Potem potknęła się o skałę, straciła równowagę i upadła na kolana. Nadciągająca fala uderzyła ją w twarz. Zachłysnęła się przemarznięta do szpiku kości i na wpół oszalała. Potem wszystko się skończyło. Tak szybko, jak się zaczęło. Stała w zimnej wodzie trzęsąc się z zimna. Dan był przy niej. Objął ją ramieniem i zaprowadził do brzegu, okrył kocem. Miała gęsią skórkę. Przenikliwe zimno spowodowało, iŜ sutki nabrzmiały jej i stwardniały do tego stopnia, Ŝe gdy to spostrzegła, policzki spłonęły jej rumieńcem. Odwróciła się tyłem. - Daj mi ubranie - powiedziała sięgając po stanik. - Co to było? Co się stało? - Nie wiem - odparła niewyraźnie. - Coś mnie nagle uderzyło. Jakiś atak, nie wiem. Coś dziwnego, trwało to sekundę, moŜe dwie, chyba straciłam przytomność. Nie chciała powiedzieć mu o wełnistej, zielonej mgle. Sama myśl, Ŝe mogła to być wizja Zielonego Świata usiłująca przeniknąć do jej mózgu, wydawała się jej absurdalna, na pograniczu horroru i urojeń. Choćby rzeczywiście to było to, nie odwaŜyłaby się przyznać Danowi, mimo Ŝe zrozumiałby z pewnością, nawet byłby zazdrosny. Przypomniała sobie, z jakim Ŝalem ledwie pół godziny temu mówił, Ŝe nigdy nie miał okazji doświadczyć któregoś z kosmicznych snów. JednakŜe jej spojrzenie na tę sprawę było zupełnie inne. Po pierwsze, sny przeraŜały ją. Niech je ma ojciec Christie, niech ma je April Cranshaw i Nick Podwójna Tęcza. To są ludzie niezrównowaŜeni emocjonalnie i halucynacje są dla nich czymś normalnym. Niech je ma nawet Dan, skoro tego chce, ale nie ja. Na miłość boską, nie ja! Była juŜ ubrana, ale wciąŜ przemarznięta do szpiku kości tym kontaktem z Pacyfikiem. Robinson stał pięć, sześć metrów dalej wpatrując się w nią i za wszelką cenę starał się nie sprawiać wraŜenia zbyt zaniepokojonego. Uśmiechnęła się z wysiłkiem. - MoŜe po prostu potrzebne mi wakacje - powiedziała. - Przepraszam, Ŝe robię ci kłopot. - Czujesz się juŜ lepiej? - Tak, to był tylko moment. Ojej, aleŜ ta woda zimna! - Wracamy do centrum? - Tak, tak, chodźmy.
Wyciągnął rękę, by pomóc jej wspiąć się na skały. Odepchnęła go gniewnie i ruszyła ścieŜką jak kozica. Na górze zatrzymała się, Ŝeby poprawić koc owinięty wokół bioder i nie czekając na niego, pomknęła sprintem w kierunku centrum. - Hej, zaczekaj, juŜ idę - zawołał, ale ona nie zwolniła. Nie chciała dać mu się dogonić. Gdy dotarła do centrum, ledwo trzymała się na nogach i z trudnością łapała oddech, ale wyprzedziła go o sto metrów. Ludzie spoglądali na nią zdziwieni. Zatrzymała się dopiero w biurze. Gdy była juŜ w środku, zatrzasnęła za sobą drzwi, upadła na kolana i siedziała chwilę drŜąc, dopóki nie upewniła się, Ŝe nie będzie wymiotować. Serce stopniowo uspokoiło się, oddech wracał do normy. Strasznie bolały ją uda. Spojrzała na ścianę danych. Czekała na nią jakaś wiadomość. Wyświetliła ją. Dziękuję za informacje. Nasz wykaz snów dokładnie taki sam, szczegółowy opis w drodze. Podobne sny występują teŜ aŜ w San Diego (właśnie to sprawdzam). Niedługo prześlę więcej informacji. Swoją drogą, co to się dzieje, na Boga? Paolucci, San Francisco.
ROZDZIAŁ TRZECI Niechaj myśl ckliwą na pozór I dzban z kąkola polewki Ześlą wam szczodre niebiosa: Jam przyjął dar ten królewski. Nie spałem od Podboju, Choć przedtem trwałem w snu cieniach, AŜ amor złośliwy w kryjówki zaciszu Mnie znalazł i odarł z odzienia.
A teraz śpiewam: „Strawy, napoju, Napoju, strawy, odzienia. Pani czy dziewczę, Nie lękaj się Toma, On nie krzywdzi Ŝadnego stworzenia.” Pieśń Toma O’Bedlama
1
Czerwono-Ŝółta cięŜarówka sunęła wciąŜ na zachód. Drapacze nie chcieli zostawać dłuŜej w dolinie San Joaquin po morderstwach na farmie w widłach rzeki, jechali więc na powietrznym rydwanie unosząc się tuŜ nad zakurzoną - jak zwykle w sierpniu - drogą. Tom czuł się podczas takiej jazdy jak król, jak Salomon podróŜujący w majestacie. Pozwolili mu siedzieć z przodu, obok kierowcy. Prowadzili Charley, Buffalo, czasami Nicholas, ten o chłopięcej twarzy i zupełnie białych włosach, który nigdy się nie odzywał. Rzadziej kierowali Mujer i Stidge. Tamale nigdy, podobnie jak Tom. Najczęściej jednak prowadził Rupe: krępy, barczysty, o czerwonej twarzy. Mógł siedzieć za drąŜkiem godzinami. Gdy prowadził, cięŜarówka nigdy nawet o włos nie schodziła z kursu. Rupe nie lubił jednak, gdy Tom śpiewał w czasie jazdy. Charley owszem; zawsze gdy przychodziła jego kolej, upominał się o piosenki. „Graj stary”, mówił, a Tom grzebał juŜ w swym tobołku.
Instrument dostał trzy lata temu na drodze do San Diego od jednego z afrykańskich uchodźców. Była to po prostu wydrąŜona drewniana deseczka z przymocowanymi metalowymi płytkami. Tom nauczył się na niej grać tak, Ŝe brzmiała jak gitara. Uderzając kciukiem w płytki wygrywał przeróŜne melodie. Pamiętał teksty wielu piosenek i choć nie do wszystkich znał muzykę, to jednak miał dość wprawy, by naprędce ułoŜyć coś, co dobrze pasowało do słów. Śpiewał wysokim, czystym tenorem. Wszyscy, poza Rupe’em, lubili go słuchać. Gdy więc Rupe prowadził, Tom uwaŜał, Ŝe nie powinien mu przeszkadzać i siedział cicho.
O Pani moja, dokąd wciąŜ błądzisz? Zostań i słuchaj; Twa miłość nadchodzi, Co śpiewać potrafi wysoko i nisko. Nie wędruj juŜ dalej słodka piękności, PodróŜe się kończą w kochanków jedności, KaŜdy mądry człowiek przecieŜ wie to wszystko.
- Gdzie się tego nauczyłeś? - spytał Mujer. - Nigdy nie słyszałem takich piosenek. - Znalazłem kiedyś ksiąŜkę - odpowiedział Tom - i z niej nauczyłem się wielu wierszy, a potem sam dobrałem melodie. - Nic dziwnego, Ŝe nigdy ich nie słyszałem - stwierdził Mujer. - Nic dziwnego. - Zaśpiewaj tę o plaŜy - powiedział Charley. Siedział po prawej stronie Toma. Mujer prowadził, Tom tkwił między nimi. - Podobała mi się. Ta smutna, o plaŜy w świetle księŜyca. ZbliŜali się do San Francisco, zostało im moŜe jeszcze cztery, pięć godzin drogi. Tak mówił Charley. Napotykali na mnóstwo małych miasteczek, w większości wciąŜ zamieszkałych, choć średnio co trzecie zostało juŜ dawno opuszczone. Ziemia była nadal sucha i gorąca, lato doskwierało okrutnie. Gdy ostatnim razem opuszczali cięŜarówkę, koło jedenastej, Ŝeby drapnąć trochę jedzenia, Tom miał nadzieję, Ŝe zobaczy pierwsze pasemka mgły i poczuje pierwszy chłodny powiew z zachodu, chłodne i czyste powietrze San Francisco. „Nie”, powiedział wtedy Charley, „nie poczujesz powietrza San Francisco, dopóki tam się nie znajdziesz. To nagła zmiana, tak jak wtedy, gdy jest ci gorąco i wjeŜdŜasz w górski tunel, i naraz jest zimno. To tak
jakby zupełnie inny rodzaj powietrza”. Tom nie mógł się doczekać. Męczył go juŜ upał w dolinie. Tak się równieŜ składało, Ŝe jego wizje były wyraźniejsze w chłodnym powietrzu. Uderzył w klawisze i zaśpiewał:
Morze spokojne jest dzisiejszej nocy, Przypływ juŜ wezbrał, a księŜyc Łagodnie oświetla cieśniny. Na francuskim brzegu światło Rozbłyska i gaśnie. Angielski klif lśni bielą Ogromny w cichej zatoce. Podejdź do okna, Powietrze nocy jest słodkie.
- Piękne - powiedział Charley. - Ta mi się teŜ nie podoba - stwierdził Mujer. - To nie słuchaj - odparł Charley. - Zamknij się i tyle.
Jedynie z długiej, rozmazanej linii, Gdzie niebo styka się Z rozjaśnioną księŜycem ziemią, Posłuchaj, a usłyszysz chropowaty głos Kamieni targanych przez fale.
- Nic z tego nie rozumiem - powiedział Mujer. - To się nie trzyma kupy. - Jeszcze ostatnia część - rzekł Charley. - Jest naprawdę piękna. Jeśli, oczywiście, w ogóle masz jakąś duszę. Zaśpiewaj końcówkę, Tom... Hej, co to za miasto? MoŜe Modesto? ZbliŜamy się do Modesto. Tom, zaśpiewaj końcówkę. Tom nie miał nic przeciwko odśpiewaniu końcówki. Mógł śpiewać strofy w dowolnym porządku. Zaczął znowu:
Miłości! O pozwól nam być Oparciem dla siebie wzajem,
Bo świat przed nami, co zda się być rajem Tak pięknym, nowym, bogatym, Nie przyda nam wcale radości, uczucia, Pokoju ni bezpieczeństwa, A w bólu pogrąŜon kto ponad siły, Nie zrzuci swojego przekleństwa.
- Piękne - rzekł znowu Charley. - Posłuchaj tylko, to poezja, to prawdziwa poezja. Mówi wszystko. Jedź obwodnicą, Mujer. Nie chcemy przecieŜ wjeŜdŜać do Modesto.
My zaś na mrocznej jesteśmy równinie, Na odgłos walki w trwodze się szamocząc, Gdy armie głupców ścierają się nocą.
- Zaśpiewaj do końca - powiedział Charley, gdy Tom zamilkł. - Zaśpiewałem - odrzekł Tom. - Tak się to kończy: gdy armie głupców ścierają się nocą. - Zamknął oczy. Zobaczył nadchodzącą Wieczność; pierścień oślepiającego światła rozpościerający się od jednego do drugiego końca wszechświata. Pomyślał, Ŝe moŜe zbliŜa się wizja, ale nie, wszystko natychmiast zniknęło. Szkoda - powiedział do siebie. Mimo to wiedział, Ŝe ona i tak wkrótce się pojawi. Czuł jej obecność na skraju świadomości. Pewnego dnia - pomyślał - wizja światłości nadejdzie i zabierze mnie do nieba, jak Eliasza, którego porwała trąba powietrza czy jak Enocha, który szedł z Bogiem i Bóg zabrał go do siebie. - Popatrz tam - przerwał milczenie Charley - to jest zjazd na San Francisco. CięŜarówka skręciła na północ, sunąc teraz w kierunku morza. Mój rydwan pomyślał Tom. - WjeŜdŜam w chwale do białego miasta nad zatoką. Powietrzny rydwan, nie taki jak ten, który przybył po Eliasza, bo to był ognisty rydwan, ciągnięty przez ogniste konie. Wtedy trąba powietrzna zabrała go do nieba. - W świecie Zygerone V - powiedział Tom - mają rydwany z wody, to znaczy z ich wody, bo nasza jest inna. Ludzie z Zygerone V podróŜują w nich jak bogowie. - Posłuchajcie go tylko - wtrącił siedzący z tyłu Stidge - to pieprzony głupek. Po co ty go tu trzymasz, Charley? - Zamknij pysk, Stidge - warknął Charley.
Tom wpatrywał się w niebo, które zmieniło się w biały firmament Zygerone V, lśniącą tarczę oślepiających promieni; prawie jak niebo Ludzi-Oczu, tyle Ŝe nie tak jednolite. Na wysokim sklepieniu świeciły dwa słońca; białe i Ŝółte z czerwoną, drgającą powłoką w środku i wokół nich. Zygeroni przemieszczali się pomiędzy pałacami i świątyniami, gdyŜ obchodzili właśnie święto zwane Dniem Zapomnienia, w którym wszystkie troski minionego roku wrzucało się do morza. - Widzisz ich? - wyszeptał. - Te rydwany są w kształcie łzy i jest w nich dość miejsca dla całej rodziny, łącznie z rodzicami obu stron. A wszyscy pływają po niebie jak ksiąŜęta. W umyśle Toma kłębiły się światy. Widział wszystko, takŜe słowa w ich księgach i rozumiał te słowa, nawet jeśli księgi nie były księgami, a słowa słowami. Nie zawsze tak było, ale z roku na rok wizje stawały się coraz wyraźniejsze i bogatsze w szczegóły. Charley zwrócił się do Mujera: - Jedź, Mujer, nigdzie się nie zatrzymuj i nic nie mów. - Zygeroni są wielcy, są panami. Widzisz ich? Właśnie wysiadają z rydwanów. Mają głowy jak słońca i półtora tuzina ramion jak rózgi wokół tułowia. Przybyli na tę gwiazdę ponad miliard lat temu, w czasie panowania veltyckiego, gdy ich stare słońce zaczęło nabrzmiewać i czerwienieć, a później pochłonęło kolejno wszystkie ich światy. Zygeroni zdąŜyli jednak dotrzeć do innych planet. Piąty Świat jest największy, ale są jeszcze inne, razem dziewiętnaście. Zygeroni są panami Poro, co jest zdumiewające, gdyŜ Poro są tak wielcy, Ŝe gdyby któryś z ich najmniejszych sług przybył na Ziemię, byłby królem całego świata. Ale dla Zygeronów Poro są nikim. Mało tego, jest jeszcze rasa ponad Zygeronami. Mówiłem ci juŜ, prawda? Nazywają się Kusereenami, rządzą tuzinami, setkami galaktyk, prawdziwym Imperium. Tom roześmiał się. Głowę odchylił w tył, oczy wciąŜ miał zamknięte. - Myślisz, Charlie, Ŝe Kusereenowie mogą być wasalami jeszcze większego pana? I tak dalej, coraz wyŜej? Czasem myślę, Ŝe jest jeszcze gdzieś odległa galaktyka, w której wciąŜ panują królowie Theluvary, a co pół miliarda lat suzeren Kusereenów jedzie tam i zgina kolana przed ich tronem. Tyle Ŝe Kusereenowie nie mają kolan. KaŜdy z nich wygląda jak rzeka albo teŜ coś na kształt lodowej wstąŜki. Ale w takim razie czyimi poddanymi są królowie Theluvary? No i jest jeszcze przecieŜ Bóg w swej chwale na samym szczycie stworzenia, triumfujący nad wszystkim co Ŝywe i martwe, i tym co dopiero nadejdzie. Nie zapomnijcie o Nim.
- Słyszeliście kiedy szaleńca? - powiedział Stidge. - Jesteś prawdziwym świrem. - Wolę to niŜ jego piosenki - stwierdził Mujer. - Piosenki mnie denerwują, a to jest jak pokaz laserowy, tylko w słowach. Ale on to potrafi, nie? - Widzi to jak w rzeczywistości - przyznał Buffalo. - Bo to jest w rzeczywistości - rzekł Charley. - Czy ja dobrze słyszę, stary? - spytał Mujer. - Tak, dobrze słyszysz, on widzi te światy. On spogląda poza gwiazdy, on czyta w Księdze Słońc i Księdze KsięŜyców. - Hej - wtrącił Stidge - posłuchajcie Charleya! - Zamknij pysk - odciął się Charley. - Wiem, co mówię, Stidge. Albo się zamkniesz, albo pójdziesz do Frisco na piechotę. - Frisco - powiedział Buffalo - to juŜ niedaleko. Ale się zabawię we Frisco! Tymczasem Charley zwrócił się do Toma: - Nie zwracaj na to uwagi, Tom. Po prostu opowiadaj dalej. Było juŜ jednak po wszystkim. Tom widział teraz tylko pustą drogę do San Francisco, rozedrgane od gorąca powietrze nad chodnikiem i wielkie kule jedwabistych nasion niesione wiatrem, osiadające na starym ogrodzeniu z drutu kolczastego. Piąty Świat Zygeronów odszedł. Nie szkodzi, jeszcze wróci. Ten albo jakiś inny. Nie ma obawy. Jedyną rzeczą, której się nie obawiał, było to, Ŝe wizje mogą go kiedyś opuścić. Bał się tylko, Ŝe gdy przyjdzie czas, by Ziemianie wyruszyli do światów Imperium, on pozostanie niezdolny do podróŜy. Tak się zwykle działo z prorokami. Stara historia, nieprawdaŜ? MojŜesz umierający u progu Ziemi Obiecanej. „Pozwoliłem ci zobaczyć to, ale ty tam nie wejdziesz”, powiedział Pan. Łzy pociekły Tomowi po policzkach. Siedział i płakał cicho obserwując przesuwającą się drogę. CięŜarówka podąŜała spokojnie w kierunku San Francisco. - San Francisco 45 minut - obwieścił Buffalo. - Mój BoŜe!
2
Tumbonde rzekł: - Zaczekaj tu, zawołamy cię, gdy Senior Papamacer gotów mówić z tobą. Ty nie wychodź z tego pokój, rozumiesz? Jaspin skinął głową.
- Rozumiesz? - zapytał znowu tumbonde. - Tak - odpowiedział Jaspin zachrypniętym głosem - będę tu czekał, aŜ Senior Papamacer będzie gotów mnie przyjąć. To miejsce zdumiewało go. Stara, waląca się chata, cztery czy pięć pokojów. Takie miejsce znaleźć moŜna było jedynie w Tijuana, ale nawet tam i pięćdziesięcioletnie domy były w lepszym stanie. A to przecieŜ główna kwatera kultu, za którym szły tysiące, na który co dzień nawracały się setki. Ta chałupa! Dom połoŜony był w południowo-wschodniej części National City, na niskim, piaszczystym wzniesieniu za starą autostradą do Chula Vista. Wyglądał na co najmniej dwieście lat; pierwsza połowa dwudziestego wieku, łatany i remontowany tysiące razy nie miał nawet jednego nowoczesnego elementu. śadnego ekranu ochronnego, okien antyradiacyjnych, wielofunkcyjnego dysku na dachu. Nie było nawet zwykłych prętów jonizacyjnych, jakie mieli wszyscy; był to rodzaj totemów, które chronić miały przed radioaktywnym wiatrem ze wschodu. Z tego co widział, nie było równieŜ elektryczności, telefonu, a moŜe nawet kanalizacji. Nie spodziewał się czegoś równie prymitywnego. Powiedziano mu: „Człowieku, bądź gotów dziś, przybędziesz słuchać, co chce ci powiedzieć Senior Papamacer. Przyszliśmy zabrać cię do domu boŜego”. To? Dom boŜy? Nikt by nie uwierzył. śadnego śladu totemów tumbonde. Wchodząc po skrzypiących schodach i idąc dalej w stronę bocznego wyjścia, moŜna było dostrzec na parkingu pod wiatą figury bogów oparte niedbale o ścianę z płyty pilśniowej, jak nikomu niepotrzebne rekwizyty pozostałe po jakimś dreszczowcu, stare, niepotrzebne, papierowe potwory. Jaspin od razu rozpoznał sylwetki Narbaila, O Minotaura, Rei Ceupasseara. MoŜe Maguali-ga i ChungiręKtóry-Przyjdzie trzymali w jakimś bezpieczniejszym miejscu. Ale tu, gdzie Senior Papamacer był królem, któŜ śmiałby pomiatać figurami bogów? Jaspin, trochę zdenerwowany, wciąŜ czekał. U dentysty dają przynajmniej coś do czytania, jakąś kostkę do zabawy, cokolwiek. A tu nic. Bał się, choć starał się nie dopuszczać do siebie tej myśli. To tak jak wyprawa w teren - powtarzał sobie. - Jak badania do doktoratu. Musisz przeprowadzić wywiad z najwyŜszym kapłanem, mumbo. To wszystko. Prowadzisz tylko badania antropologiczne. Do pewnego stopnia było to prawdą. On wiedział, dlaczego chciał się widzieć z Seniorem Papamacerem, ale dlaczego, na Boga, Senior Papamacer chce widzieć się z nim? Jeden z tumbonde wszedł do pokoju; Jaspin nie potrafiłby stwierdzić który,
gdyŜ dla niego wszyscy wyglądali jednakowo. Nie świadczyło to dobrze o kimś, kto podobno był antropologiem. W czerwono-czarnych getrach, srebrnej kurtce i butach na wysokim obcasie tumbonde wyglądał jak matador. Jego twarz; chłodna, nieprzenikniona, z ostrymi kośćmi policzkowymi, przypominała oblicze azteckiego boga. Jaspin zastanawiał się, czy moŜe to być jeden z jedenastu apostołów, członków Rady Wewnętrznej. - Senior Papamacer zaraz gotów - powiedział do Jaspina. - Wstań i podejdź tu. Tumbonde dokładnie obszukał go, sprawdzając czy nie ma broni. Jaspin poczuł zapach jakiegoś słodkiego olejku wtartego w jego gęste, ciemne, wysoko spiętrzone włosy. MoŜe to esencja cytrusowa albo olejek pomocnika baldaszkowatego? Coś w tym rodzaju. Starał się opanować drŜenie, gdy tumbonde przeszukiwał jego ubranie. Zatrzymali go po ceremonii dwa tygodnie temu, gdy razem z Jill odjeŜdŜali juŜ do domu. Pięciu z nich otoczyło go, gdy głowę miał wciąŜ pełną wizji Magualiga. No tak - pomyślał wciąŜ oszołomiony - teraz pewnie mieli składać ofiarę z człowieka. Gdy zauwaŜyli młodego śyda o uczonym wyglądzie z chudą dziewczyną, nie pasujących do tego jednolitego tłumu, to pewnie za pięć minut będziemy juŜ na górze w szałasie ofiarnym obok białego byka, po czym całej naszej trójce: Jill, bykowi i mnie, poderŜną gardła. Krew popłynie do jednego kielicha. Tak jednak się nie stało. - Senior ma słowa dla ciebie - powiedzieli. - Kiedy czas nadejdzie, będzie z tobą rozmawiał. Przez dwa tygodnie Jaspinowi nie dawało to spokoju. Teraz czas nadszedł. - Wejdź juŜ - powiedział tumbonde. - Ty bardzo szczęśliwy, twarz w twarz z Seniorem. Do pokoju weszło jeszcze dwóch podobnych torreadorów. Jeden ustawił się przed Jaspinem, drugi za nim i poprowadzili go ciemnym korytarzem cuchnącym zgnilizną i pleśnią. Nie wyglądało na to, Ŝe chcą go zabić, ale nie potrafił pozbyć się strachu. Przed wyjściem powiedział Jill, Ŝeby wezwała policję, gdyby nie wrócił do czwartej po południu. Pewnie niewiele by mu to dało, ale przynajmniej mógłby ich tym postraszyć, gdyby sprawy przybrały niebezpieczny obrót. - Oto pokój, święty pokój. Wejdź. - Dziękuję - odpowiedział Jaspin. Pokój był idealnie kwadratowy, wnętrze oświetlały świece, okna zasłaniały
brokatowe draperie. Gdy oczy Jaspina przywykły do ciemności, zobaczył postrzępiony dywanik w czerwono-zielone wzory, na którym, ze skrzyŜowanymi nogami, siedział nieruchomo męŜczyzna. Po jego prawej stronie stała niewielka figurka rogatego boga, Chungiry-Który-Przyjdzie, wyrzeźbiona w jakimś egzotycznym drewnie. Maguali-ga, przysadzisty, z jednym koszmarnie wytrzeszczonym okiem, stał po stronie lewej. śadnych mebli. MęŜczyzna powoli podniósł wzrok i zmierzył Jaspina przeszywającym wzrokiem. Skórę miał bardzo ciemną, ale rysy twarzy nie były negroidalne, a jego nieruchome spojrzenie przewyŜszało dzikością wszystkie, jakie Jaspin w Ŝyciu oglądał. Ta hebanowa twarz z pewnością naleŜała do Seniora Papamacera, ale ten był przecieŜ olbrzymem. Przynajmniej wtedy, gdy pojawiał się na szczycie wzgórza tumbonde w miejscu ceremonii. Tymczasem męŜczyzna na dywaniku, uwzględniając nawet to, Ŝe siedział, wydawał się raczej niski. No tak, oni znają się na trikach - pomyślał. - Pewnie dają mu szczudła i ubierają w obszerne szaty. Jaspin trochę się uspokoił. - Chungira-Który-Przyjdzie przyjdzie - zaczął Senior Papamacer charakterystycznym głosem jakby wydobywającym się spod ziemi, o trzy oktawy niŜszym niŜ bas. Gdy przemawiał, poruszał wyłącznie wargami, zresztą w sposób niezbyt widoczny. - Maguali-ga, Maguali-ga - odpowiedział Jaspin. Lodowaty uśmiech. - Ty jesteś Jaspijn? Siądź. Por favor. Jaspin poczuł powiew zimnego wiatru. No pewnie; zimny wiatr w zamkniętym pokoju bez okien, w San Diego, w sierpniu. Wiatr oczywiście nie był prawdziwy, w przeciwieństwie do zimnych dreszczy, które przebiegły mu po plecach. Usadowił się na czerwono-zielonym dywaniku niezgrabnie usiłując przyjąć, podobnie jak Senior Papamacer, pozycję lotosu. Pomyślał, Ŝe zaraz coś mu pęknie w stawie biodrowym, ale zmusił się do wytrwania w takiej pozycji. Znów ogarniał go lęk. Senior Papamacer przemówił: - Dlaczego przychodzisz na tumbonde? Jaspin zawahał się. - Bo czułem w duszy niepokój i ciemność - powiedział - i pomyślałem, Ŝe Maguali-ga moŜe wskazać mi właściwą drogę. Chyba zabrzmiało to dobrze - pomyślał. Senior Papamacer spojrzał na niego w milczeniu, bezlitośnie mierząc go
błyszczącymi, ciemnymi oczami. - Co mówisz, jest gównem - powiedział po chwili powoli i spokojnie, bez gniewu czy złośliwości; niemal uprzejmie. - Mówisz, co wydaje ci się, Ŝe chcę usłyszeć. Nie. Teraz mi powiedz, po co biały profesor przychodzi na tumbonde. - Wybacz mi - powiedział Jaspin. - Nie ma nic do wybaczania - odrzekł Senior Papamacer. - Módl się do Rei Ceupasseara, on daje przebaczenie. Mnie po prostu daj prawdę. Dlaczego do nas przychodzisz? - Bo nie jestem juŜ profesorem. - Aha! Dobrze, prawda! - Byłem nim. W UCLA. To jest w Los Angeles. - Tak, znam UCLA. Rozmawiało się z nim jak z kamiennym boŜkiem. śadnych oznak rozumienia. Najbardziej budząca grozę osobowość, jaką Jaspin kiedykolwiek napotkał. Mówiono, Ŝe pochodzi z jakiejś zakazanej faveli na wzgórzu pod Rio de Janeiro. Przyjechał do Kalifornii, gdy Argentyńczycy wysłali pyły nad Brazylię. Dziś czciły go tłumy. Siedział oto teraz po drugiej stronie dywanika, prawie na wyciągnięcie ręki. - Kiedy odszedłeś z UCLA? - Na początku zeszłego roku. - Zwolnili cię? - Tak. - Wiemy, wiemy o tobie wszystko. Dlaczego to zrobili, co? - Nie przychodziłem na zajęcia, robiłem róŜne zwariowane rzeczy. Nie wiem. To był niedobry, niespokojny czas w mojej duszy. Naprawdę. - Tak, naprawdę. A tumbonde? Dlaczego? - Z ciekawości - wyrzucił z siebie Jaspin i poczuł, jakby pękł sznur opasujący mu piersi. - Jestem antropologiem. Byłem. Wiesz, co to jest antropologia? Zimne spojrzenie powiedziało mu, Ŝe zrobił powaŜny błąd. Jaspin rzekł: - Czasem nie jestem pewny, czy mnie rozumiesz. Przepraszam. Jestem antropologiem. Uczyłem się długie lata. Nawet gdy juŜ nie byłem profesorem, wciąŜ nim się czułem. - Twarz zalał mu rumieniec. No dalej, powiedz mu całą prawdę powiedział do siebie. - I tak wie wszystko. - Chciałem więc prowadzić badania. Studiować wasz ruch. Zrozumieć, kim naprawdę są tumbonde. - Tak, teraz mówisz prawdę. To przynosi ulgę, prawda?
Jaspin uśmiechnął się i skinął głową. Ulga była ogromna. Senior Papamacer zwrócił się znów do niego: - Piszesz ksiąŜki? - Miałem zamiar napisać. - Jeszcze Ŝadnej nie napisałeś? - Tylko krótsze rzeczy: artykuły, recenzje dla czasopism antropologicznych. KsiąŜki jeszcze nie. - Napiszesz ksiąŜkę o tumbonde? - Nie - odparł - teraz nie. Myślałem, Ŝe moŜe to zrobię, ale teraz juŜ nie mogę. - Dlaczego? - Bo ujrzałem Chungirę-Który-Przyjdzie - powiedział Jaspin. - Aha, tak, to teŜ jest prawdą. Na moment zapadła cisza, ale nie było w niej nic złowrogiego. Jaspin czuł się całkowicie na łasce tego dziwnego człowieczka. PrzeraŜający był ten Senior Papamacer. W końcu przemówił jakby z zaświatów: - Chungira-Który-Przyjdzie przyjdzie. - Maguali-ga, Maguali-ga - odpowiedział Jaspin zgodnie z rytuałem. W kamiennych oczach błysnął gniew. - Nie! Chodzi mi teraz o co innego! Mówię, Ŝe On przyjdzie. Wkrótce. Pójdziemy na północ. Wyruszymy lada dzień. Będzie nas dziesięć, pięćdziesiąt, a moŜe sto tysięcy. Dam sygnał. Pora na Siódme Miejsce, Jaspijn. Pójdziemy na północ: Kalifornia, Oregon, Waszyngton, Kanada. Na biegun północny. Jesteś gotów? - Tak. Prawda. - Prawda - Senior Papamacer pochylił się w przód. Oczy mu płonęły. Powiem ci, co zrobisz. Będziesz szedł ze mną, z Seniorą Aglaibahi, z Radą Wewnętrzną. Napiszesz ksiąŜkę o wędrówce. Ty władasz słowem, jesteś uczony. Ktoś musi to opisać dla tych, którzy przyjdą; jak Papamacer przygotował drogę dla Maguali-ga, który otworzył wrota przed Chungirą-Który-Przyjdzie. Tego właśnie chcę. Pójdziesz ze mną i opowiesz, czego dokonaliśmy. Ty, Jaspijn, ty! Widzieliśmy cię na wzgórzu. Widzieliśmy, jak Bóg przyszedł do ciebie. A ty masz słowa, masz głowę. Jesteś profesorem i jesteś tumbonde. Taka jest prawda. Jesteś naszym człowiekiem. Jaspin patrzył na niego bez słowa. - Powiedz, co zrobisz - zaŜądał Senior Papamacer. - Odmawiasz?
- Nie, nie, nie. Nie, zrobię to. Przygotowuję się do wyprawy od lipca. Naprawdę. Wiesz, Ŝe tam będę. Wiesz, Ŝe napiszę, co tylko zechcesz. Senior Papamacer rzekł spokojnie: - Wędrowałem z prawdziwymi bogami, Jaspijn. Znam Siedem Galaktyk. Ci bogowie są prawdziwymi bogami. Gdy zamykam oczy, przychodzą do mnie. Teraz juŜ nawet nie muszę ich zamykać. Opowiesz o tym, opowiesz prawdę. - Tak. - A czy ty widziałeś bogów? - Widziałem Chungirę-Który-Przyjdzie. Rogi, postument z białego kamienia. - A na niebie co? - Czerwone słońce stąd dotąd. A tutaj niebieskie. - To prawda, widziałeś to. Innych nie? - Nie, innych nie. - Zobaczysz. Zobaczysz ich wszystkich, Jaspijn. Gdy będziemy szli, zobaczysz wszystko. Siedem Galaktyk. I napiszesz ksiąŜkę - Senior Papamacer uśmiechnął się. Opowiesz samą prawdę. Będzie źle z tobą, jeśli tego nie zrobisz, rozumiesz? Prawdę, tylko prawdę. Jeśli nie, Jaspijn, gdy wrota się otworzą, oddam cię w ręce bogów, którzy słuŜą Chungirze-Który-Przyjdzie i powiem im, co uczyniłeś. Wiesz, nie wszyscy bogowie są łaskawi. Nie napiszesz prawdy, to dam cię bogom, którzy nie są łaskawi. Rozumiesz, Jaspijn? Rozumiesz to? To ci powiadam: nie wszyscy bogowie są łaskawi.
3
Poranny obchód, jedna z codziennych, rutynowych procedur. Rutynowe czynności są waŜne, kluczowe dla terapii pacjentów, a w pewnym stopniu i dla niej. W ostatnim czasie szczególnie dla niej. Odwiedzić kolejno wszystkie pokoje, sprawdzić stan wszystkich pacjentów, a zwłaszcza ich umysłów po porannym kasowaniu. Pocieszyć, o ile to moŜliwe; sprawić, Ŝeby się uśmiechnęli. Uśmiech przyspiesza wyzdrowienie. Uśmiech jest lekarstwem na wiele dolegliwości, stymuluje bowiem wydzielanie uspokajających hormonów. Owe drobne skurcze mięśni twarzy pozwalają na wprowadzenie do zmęczonego krwiobiegu całej masy dobroczynnych substancji. Sama teŜ powinnaś więcej się uśmiechać - pomyślała Elszabet.
Pokój 7: Ferguson, Menendez, Podwójna Tęcza. Zapukała: - Doktor Lewis. Czy mogę wejść? Zawahała się przez moment nie słysząc Ŝadnej odpowiedzi. O tej porze rano zwykle nie mają wiele do powiedzenia. CóŜ, nikt przecieŜ nie powiedział, Ŝe nie mogę wejść, prawda? Dotknęła ręką płytki. Płytki na wszystkich drzwiach w całym budynku zaprogramowane były na jej odciski palców, a takŜe Billa Waldsteina i Dana Robinsona. Drzwi rozsunęły się. Menendez siedział na skraju łóŜka z zamkniętymi oczami. Miał załoŜone słuchawki i gwałtownie potrząsał głową, jakby słuchał jakiejś bardzo rytmicznej muzyki. Po drugiej stronie pokoju leŜał na brzuchu Nick Podwójna Tęcza na swym jaskrawoczerwonym indiańskim kocu. Głowę oparł na łokciach i patrzył przed siebie. Elszabet podeszła do niego i przystanęła przy łóŜku, by włączyć odgradzający ekran. Ściana matowego róŜowego światła rozbłysła wokół łóŜka, zmieniając tę część sali w mały osobny pokoik. Dokładnie w tej samej chwili Elszabet poczuła, jak macka zielonej mgły próbuje wedrzeć się jej do głowy. Zupełnie jakby energia włączonego ekranu ułatwiała inwazję. Zdziwienie, przeraŜenie, szok, wściekłość. Jakby coś chciało przeszyć ją niewidzialną dzidą. Zaczerpnęła powietrza w płuca, poczuła, jak napina jej się kręgosłup. Nie - pomyślała z determinacją - wynoś się stąd, do diabła, wynoś się! Mglista zieleń zniknęła i gdy juŜ było po wszystkim, Elszabet z trudem mogła uwierzyć w to, co działo się z nią jeszcze przed momentem. Odetchnęła głęboko, rozluźniła plecy i ramiona. Indianin nawet chyba niczego nie zauwaŜył. WciąŜ gapił się przed siebie leŜąc na brzuchu. - Nick - powiedziała. Nie zwrócił na nią uwagi. - Nick, to ja, doktor Lewis. Dotknęła delikatnie jego ramienia. Szarpnął się, jakby uŜądlił go szerszeń. - Elszabet Lewis. Znasz mnie. - Tak - odparł nie patrząc na nią. - Paskudny poranek, co? - Wszystko zniknęło. Wszystko - powiedział jednostajnym tonem. - Co zniknęło, Nick? - Ludzie. To, co mieliśmy. Wiesz, Ŝe mieliśmy coś i zabrano to nam. Dlaczego, do diabła, tak się stało? Jaki, do cholery, był powód? A więc znów ogarnęła go obsesja znikających czerwonoskórych.
Rozpamiętywał niesprawiedliwość tego faktu. MoŜna było kasować i kasować, ale tego za nic nie dało się z niego wyrwać. Ta mania była zresztą główną przyczyną, która zaprowadziła go do centrum. Cierpiał na głęboką i trwałą depresję, którą Kirkegaard nazywał tęsknotą za śmiercią, uwaŜając ją za coś gorszego od samej śmierci, a którą obecnie nazywano syndromem Gelbarda. Brzmiało to bardziej naukowo. Podwójna Tęcza stracił wiarę we wszechświat. UwaŜał, Ŝe wszystko wokół jest bezuŜyteczne i bezsensowne, o ile nie wręcz wrogie. Jego stan nie poprawiał się. Miał teraz oczywiście ogromne luki w pamięci, ale tęsknota za śmiercią pozostała. Elszabet przypuszczała zresztą, Ŝe wcale nie wiąŜe się to z jego rzekomym indiańskim dziedzictwem, a jedynie z faktem, iŜ miał to nieszczęście i urodził się w drugiej połowie XXI wieku. Cały świat, wyczerpany stupiećdziesięcioletnim obłędem samozagłady, zaczynała ogarniać epidemia beznadziejnej rozpaczy. Być moŜe Bill Waldstein ma rację, Ŝe Podwójna Tęcza nie jest wcale Indianinem. Zresztą nie ma to znaczenia. Jeśli tęskni się za śmiercią, to kaŜdy pretekst jest dobry do stoczenia się w przepaść. - Nick, wiesz, kim jestem? - Doktor Lewis. - Jak mam na imię? - Elsa... Ezla... - Elszabet. - Tak, właśnie. - A kim jestem? Wzruszył ramionami. - Nie pamiętasz? Popatrzył nieprzytomnym wzrokiem prosto na jej policzek. Był wysokim, mocno zbudowanym, szerokim w ramionach męŜczyzną z grubym, tępo zakończonym nosem. Jego skóra, o lekko popielatym odcieniu, miała barwę zbliŜoną do miedzi, a więc podobną, ale nie całkiem taką jak ludzie uwaŜani przez niego za współplemieńców. Odkąd zaatakował Elszabet kilka tygodni temu, nie potrafił spojrzeć jej w oczy. Najprawdopodobniej nie pamiętał swojego ataku szału i tego, Ŝe ją wtedy uderzył i zranił. Podejrzewała jednak, Ŝe jakiś ślad w psychice pozostał. W jej towarzystwie był smutny, ponury i zakłopotany, jak gdyby miał poczucie winy nie wiedząc z jakiego powodu i jak gdyby gniewał się na osobę, która wprawiała go w taki nastrój.
- Profesor - powiedział - lekarz, coś takiego. - Blisko - odparła. - Jestem tu, Ŝeby pomóc ci poczuć się lepiej. - Tak? - przez moment w jego oczach zabłysło zainteresowanie, które natychmiast zgasło. - Wiesz, czego chcę od ciebie, Nick? Wstań z tego łóŜka i idź na salę gimnastyczną. Dante Corelli prowadzi właśnie zajęcia ruchowe z rytmiki. Znasz Dante? - Dante, tak - odpowiedział z lekkim wahaniem. - Wiesz, gdzie jest sala gimnastyczna? - Tak, czerwony dach. - Dobrze. Idź tam i potańcz trochę. Tańcz, aŜ padniesz, rozumiesz, Nick? Tańcz, aŜ usłyszysz głos ojca, który kaŜe ci przestać. Albo do dzwonka na obiad, zaleŜy, co będzie najpierw. Słysząc to rozchmurzył się trochę. Głos ojca, poczucie więzi plemiennych; myśl o głosie ojca miała błogosławiony wpływ na jego psychikę. - Tak - powiedział, powoli gramoląc się z łóŜka. - Miałeś jakieś sny dziś w nocy? - spytała nagle. - Sny? Jakie sny? Skąd mam wiedzieć? Dziś, według porannych raportów, miał Niebieskiego Olbrzyma na tle oślepiającego, przeszywającego światła. Wydawało się jednak, Ŝe rzeczywiście tego nie pamiętał. - W porządku - powiedziała Elszabet - idź tańczyć. - Uśmiechnęła się. Zatańcz moŜe taniec deszczu. Przydałaby się o tej porze roku jakaś mała ulewa. - Za wcześnie - odparł. - Tańczyć teraz o deszcz to strata czasu. Dopiero w październiku będzie padało. Zresztą dlaczego myślisz, Ŝe taniec moŜe przynieść deszcz? Deszcz przynoszą niŜe znad Alaski. W październiku. Elszabet roześmiała się. A więc nie jest jeszcze tak kompletnie odcięty od świata - pomyślała. - To dobrze. - Tak czy inaczej, idź potańczyć. Gwarantuję ci, Ŝe poczujesz się lepiej. Wyłączyła ekran i przeszła do łóŜka Tomasa Menendeza. Siedział w takiej samej pozycji jak przedtem, ze słuchawkami na policzkach. Gdy włączyła jego ekran, skuliła się w obawie przed kolejnym atakiem zielonej mgły, lecz tym razem nic się nie stało. Prawie co drugi dzień czuła jej lekki powiew, to niesamowite wraŜenie, Ŝe halucynacje krąŜą nad nią jak sępy, czekające na dogodny moment do lądowania. Bała
się nawet ostatnio chodzić spać, zastanawiając się, czy to tej właśnie nocy Zielony Świat wedrze się w końcu do jej umysłu. WciąŜ przeraŜało ją, Ŝe z lekarza moŜe stać się pacjentem cierpiącym na halucynacje. - Tomas? - powiedziała łagodnie. Menendez był jednym z najbardziej interesujących przypadków; czterdziestoletni, silny, otyły męŜczyzna o ramionach goryla. Jego przodkowie w drugim pokoleniu pochodzili z Meksyku. Był człowiekiem łagodnym, najłagodniejszym, jakiego kiedykolwiek znała. Miły, uprzejmy, Ŝyczliwy i równie mocno jak Nick związany ze swym dziedzictwem kulturowym. Z zamiłowania był naukowcem i poetą. Swój kąt w pokoju zamienił w małe muzeum kultury meksykańskiej. Miał tam hologramy obrazów Orozco i Rivery, i Guerrero Vasqueza; kilka uśmiechniętych szkieletów ze święta Dnia Umarłych, a takŜe mnóstwo jaskrawo pomalowanych glinianych zwierzątek: psów, jaszczurek, ptaków. Dwa lata temu Menendez udusił Ŝonę w ich małym, ładnym mieszkanku w San Jose. Nikt nie wiedział dlaczego, a juŜ najmniej sam Menendez, który w ogóle tego zdarzenia nie pamiętał, nie wiedział nawet, Ŝe jego Ŝona nie Ŝyje. WciąŜ oczekiwał jej odwiedzin. Był to właśnie jeden z najbardziej zdumiewających objawów syndromu Gelbarda: pozbawione motywów morderstwo bliskiej osoby dokonane przez człowieka, który wydawał się być niezdolny nawet do skrzywdzenia muchy. Powiedz Menendezowi, Ŝe zabił Ŝonę, a popatrzy, jakby mówiło się do niego po turecku lub hebrajsku; nie zrozumie. - Tomas, to ja, Elszabet. Słyszysz mnie przez te słuchawki, prawda? Przyszłam tylko się dowiedzieć, co u ciebie. - Wszystko w porządku, gracias - odpowiedział nie otwierając oczu i poruszając wciąŜ rytmicznie ramionami. - To świetnie. Czego słuchasz? - To modlitwa do Maguali-ga. - Nie znam, co to jest? StaroŜytna pieśń aztecka? Potrząsnął głową. Przez moment na nic nie reagował, a jego kolana i zaciśnięte pięści uderzały z lekka jedno o drugie. - Maguali-ga, Maguali-ga - zaintonował. - Chungira-Który-Przyjdzie! Elszabet pochyliła się, by teŜ usłyszeć muzykę, ale słuchawki policzkowe przekazywały dźwięk tylko temu, kto miał je na sobie. Opakowanie sześcianu, który właśnie odtwarzał, leŜało na łóŜku. Podniosła je i dostrzegła nędznie wydrukowaną
etykietę, prawdopodobnie domowej roboty. Tekst liczył moŜe sześć linijek w języku, który początkowo wzięła za hiszpański. Jednak znała nieco hiszpański, podczas gdy z tego nie rozumiała ani słowa. Portugalski? Na etykiecie widniał jakiś adres w San Diego. Tomas często dostawał róŜnego rodzaju przesyłki od przyjaciół z Chicano: nagrania, poezję, druki. Był bardzo lubiany w swoim środowisku. Czasami zastanawiała się, czy nie warto byłoby kontrolować te sześciany i kasety, które wciąŜ dostawał. Istniało niebezpieczeństwo, Ŝe zawierały treści mogące zakłócić proces leczenia. ChociaŜ, czegokolwiek słuchał, wszystko i tak następnego dnia ulegało skasowaniu. Poza tym cieszył się, gdy mógł śledzić na bieŜąco osiągnięcia kulturalne swego narodu. - Maguali-ga otwiera wrota - powiedział jasnym, mocnym głosem, jak gdyby ta fraza miała jej wszystko wytłumaczyć. Później otworzył na chwilę oczy i zmarszczył brwi. Wydawał się być zaskoczony towarzystwem. - Ty jesteś Elszabet? - zapytał. - Zgadza się. - Czy masz wiadomość od mojej Ŝony? PrzyjeŜdŜa na weekend? Moja Carmencita? - Nie na ten weekend, Tomas. - Nie było sensu nic więcej mówić. - Czego słuchałeś przed chwilą? - To od Paco Reala z San Diego - odpowiedział trochę nieśmiało. - Paco przysyła mi sporo ciekawych rzeczy. - Nagrania? - Piosenki, pieśni - rzekł Menendez - bardzo piękne, bardzo mocne. Powiedz mi, czy dziś w nocy miałem jakieś sny o innych światach? - Nie, dzisiaj nie. - A wczoraj? - Dlaczego pytasz? Uśmiechnął się smutno. - Te sny są takie piękne. To sobie zapisuję; Ŝe sny są piękne. Nawet jeśli muszę je stracić, piękno pozostaje. Kiedy będę mógł zatrzymać sny, Elszabet? - Kiedy ci się polepszy. Jest juŜ coraz lepiej, ale jeszcze nie na tyle, Tomas. - Chyba nie. Czyli nie mogę wiedzieć, kiedy śnię o tych światach. Czy mogę zapisywać sobie, Ŝe sny są takie piękne? Wiem, Ŝe nie wolno nam robić notatek, ale to taka mała rzecz; mówię sobie o wizji, ale jej nie opowiadam. - Spojrzał na nią
prosząco - Albo moŜe mógłbym zapisać ich treść? - Nie, snów nie - powiedziała. - Jeszcze nie teraz. Czy mogłabym posłuchać twojego nowego sześcianu? - AleŜ oczywiście, proszę. ZałoŜył jej na policzki słuchawki delikatnym, niemal czułym ruchem. Nacisnął przycisk, a ona usłyszała głęboki męski głos, jak głos Ŝaby amerykańskiej albo krokodyla, śpiewający jednostajną pieśń z powtarzającym się motywem. Melodia oparta była na rytmach afrykańskich, z lekka barbarzyńskich; potęŜna i mocno działająca na słuchaczy. Usłyszała słowa, które powtarzał Menendez; Maguali-ga, Chungira. Później znów coś chyba po portugalsku, dźwięk bębnów i jakiegoś wysoko nastrojonego instrumentu, i wycie tłumu powtarzającego refren. - CóŜ to takiego? - zapytała. - To jak naboŜeństwo, święta modlitwa. Tam są bogowie. To bardzo piękne zdjął jej słuchawki równie delikatnie, jak je załoŜył. - A więc moja Ŝona nie przyjedzie w tym tygodniu? - Nie, Tomas. - Och, to bardzo źle. - Tak - Elszabet wyłączyła ekran. - A moŜe chciałbyś pójść na salę gimnastyczną? Są tam teraz zajęcia taneczne. Na pewno by ci się podobało. - MoŜe na chwileczkę. - W porządku. Nie wiesz, gdzie moŜe być teraz Ed Ferguson? - Ferguson? Nie wiem. MoŜe spaceruje po lesie. - Sam? - Czasem z tą wielką kobietą, a czasem z tą sztuczną. Nie pamiętam imion. - April i Alleluja. - Tak, z którąś z nich - Menendez ujął delikatnie dłoń Elszabet. - Jesteś bardzo dobrą kobietą - powiedział. - Odwiedzisz mnie jutro? - Oczywiście - zapewniła.
Gdy szła korytarzem kończąc obchód, w uszach wciąŜ brzmiała jej ta obca, dzika muzyka. Philippa, Alleluja, April. Allelui nie było. Zgadza się; jest w lesie z Fergusonem, to stara historia. Oboje warci siebie - pomyślała - zimnokrwisty oszust i zimnokrwisty syntetyk. Od razu jednak zbeształa się za brak wyrozumiałości. Co z ciebie za lekarz, skoro myślisz o pacjentach w taki sposób. No cóŜ, lekarz teŜ jest
tylko człowiekiem. Nie muszę kochać wszystkich w ośrodku. Nawet lubić. Muszę tylko dopilnować, by mieli wszystko, czego potrzebują. Ruszyła truchtem w stronę biura. Poranek był śliczny, bezchmurny i ciepły. Była to pora roku, gdy nieprzerwanie następowały po sobie piękne, ciepłe dni. Pora letniej mgły skończyła się, natomiast, o czym przypomniał jej Nick Podwójna Tęcza, pora deszczowa nadejść miała dopiero za ponad miesiąc. Pójdę po południu na plaŜę - zdecydowała. - PołoŜę się w słońcu i spróbuję przemyśleć wszystkie sprawy. Ostatnie wydarzenia bardzo ją niepokoiły. Wizje były zastanawiające nie tylko ze względu na zasięg występowania, ale równieŜ z racji niezwykłej treści. Te wszystkie słońca, światy, potwory z kosmosu. No i przypadki snów wśród personelu: Teddy Lansford i Naresh Patel, a wczoraj jeszcze Dante Corelli (widziała Dziewięć Słońc). Elszabet podejrzewała, Ŝe niektórzy z pozostałych pracowników mogą ukrywać, Ŝe przytrafiły im się kosmiczne sny. Ona teŜ przecieŜ nie potrafiła przyznać się, Ŝe od czasu do czasu, i to na jawie, próbują nachodzić ją fragmenty Zielonego Świata. Wszystko było takie dziwne. Dlaczego, dlaczego? Dla Elszabet centrum było jedynym miejscem na świecie, w którym czuła się bezpiecznie, do którego nie sięgał szalony zamęt panujący na zewnątrz. Dlatego właśnie tu trafiła. Chciała pracować, pomagać ludziom, a jednocześnie uciec od okrucieństwa i zgryzot umierającego świata za murami centrum. Czasami prawie udawało jej się zapomnieć, co działo się na zewnątrz, choć stały napływ ofiar syndromu Gelbarda - wyniszczonych, o zapadniętych oczach - wciąŜ jej w tym przeszkadzał. Mimo wszystko centrum było spokojnym miejscem. Wiedziała jednak, Ŝe niemądrze byłoby liczyć na to, iŜ uda się uciec od świata. Rzeczywisty świat był wszędzie wokół, choć teraz stawał się coraz bardziej nierzeczywisty, a nierzeczywistość ta jak mgła wkradała się przez zamknięte bramy. Gdy była juŜ blisko biura, ścieŜką z przeciwnej strony nadszedł Bill Waldstein. - Gdzie są wszyscy? - zapytał. - Kto? Personel? Pacjenci? - Wszyscy. Strasznie tu cicho. Elszabet wzruszyła ramionami. - Dante prowadzi zajęcia taneczne. Pewnie prawie wszyscy są na sali. Kogo szukasz? Tomas i Indianin są w swoim pokoju, Philippa i April u siebie, Ferguson
wałęsa się po lesie z Allelują... Waldstein wyglądał na strapionego i przemęczonego. - Czy to prawda, Ŝe Dante miała przedwczoraj kosmiczny sen? - Lepiej zapytaj ją samą - odparła Elszabet. - A więc to prawda, miała - powiedział szurając sandałem po ziemi. - Czy moglibyśmy wejść do biura, Elszabet? - Oczywiście. O co chodzi, Bill? Nie odzywał się, dopóki nie weszli do pokoju. Oparł się o ścianę danych, spojrzał na nią nieprzytomnym wzrokiem i zapytał: - Czy mogę liczyć na twoją dyskrecję? - Jak najbardziej. - Pamiętasz, jak mówiłem, Ŝe kosmiczne sny to oszustwo i Ŝe pacjenci wymyślają je, Ŝeby nas nabrać? Tak naprawdę nawet chyba przez chwilę w to nie wierzyłem, a teraz tym bardziej. - CzyŜby? - Teraz sam miałem wizję. - Ty? - Dziś w nocy miałem Podwójną Gwiazdę III. Ze wszystkimi szczegółami. Pomarańczowe słońce wysoko, Ŝółte nisko nad horyzontem, podwójne cienie. Później Ŝółte zaszło i wszystko jakby stanęło w płomieniach. Elszabet spojrzała na niego uwaŜnie. Wydawało jej się, Ŝe Bill zaraz się rozpłacze. - Zaczekaj - rzekł - to nie wszystko. Moja wizja była pełniejsza. Gdy April miała ją w zeszłym tygodniu, nie było jeszcze istot Ŝywych, prawda? A ja je widziałem. Błękitne stwory w kształcie kul z niewielkimi mackami, podobnymi do macek kałamarnicy, na górnej części ciała. Czy to nie piękne? Przechadzały się po czymś na kształt amfiteatru jak Arystoteles ze swymi uczniami. Ładne, bardzo ładne. - Jak się czujesz? - spytała Elszabet. Wstrząsnął nim dreszcz. - Mam zaśmieconą głowę. Tak jakby ktoś rozsypał mi piasek po całej czaszce. - Bill... - ogarnęło ją współczucie. To była dobra chwila, by powiedzieć mu, Ŝe nie jest sam, Ŝe ona teŜ czuła Zielony Świat czający się na skraju jej świadomości i Ŝe równieŜ ona miała takie same obawy. Nie potrafiła jednak tego zrobić. Parszywie tak się nie przyznawać, gdy on
cierpi. Ale nie mogła się na to zdobyć. Powiedzieć mu, komukolwiek, Ŝe jej umysł teŜ nie potrafi się temu oprzeć? Nie, nie zrobi tego, nie potrafi. Poczuła się jak hipokrytka. Trudno, niech będzie. Pozostała spokojna, opanowana: Ŝyczliwy przełoŜony wysłuchający zwierzeń pracownika. PomóŜ mu jakoś - pomyślała Elszabet. - Chcę ci powiedzieć, Ŝe nie jesteś w tym sam. - Wiem; Teddy Lansford, Dante. Chyba Naresh Patel teŜ. Coś tam wspominał parę tygodni temu. Pewnie jeszcze i inni z nas. - Pewnie tak - powiedziała. - Nie jest to więc zjawisko psychotyczne oddziałujące jedynie na pacjentów. - Nigdy nie ograniczało się to do pacjentów. Prawie od samego początku działało takŜe na pracowników. - Czy wobec tego oni równieŜ mają zaburzenia psychiczne? MoŜe wczesne stadium Gelbarda? Pokręciła głową. - Po pierwsze, nie rzucaj na lewo i prawo zaburzeniami psychicznymi, dobrze? Po drugie, dzielenie pewnych objawów z pacjentami cierpiącymi na syndrom Gelbarda nie musi wcale oznaczać, iŜ teŜ się na niego choruje, a jedynie, Ŝe dzieje się coś dziwnego, działającego na pacjentów mocniej niŜ na pracowników. Ale i ci drudzy nie są od tego wolni. Po trzecie... - Boję się, Elszabet. - Ja równieŜ. Po trzecie, to co tu mamy, nie ogranicza się tylko do Centrum Nepenthe. Mam zresztą zamiar zasygnalizować to na jutrzejszym zebraniu. Waldstein patrzył osłupiały. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Popatrz na ścianę danych - powiedziała. Odwrócił się. Elszabet włączyła ekran. Pojawiła się mapa stanów wybrzeŜa Pacyfiku. - Sny zaobserwowano równieŜ w ośrodkach kasowania pamięci w San Francisco, Monterey i Eureka - nacisnęła klawisz i na mapie rozbłysły te miejsca. Jestem w kontakcie z szefami tych ośrodków. Te same siedem wizji, choć niekoniecznie wszystkie siedem w kaŜdym ośrodku. Odbierane głównie przez pacjentów; mniejszy zasięg wśród personelu. - Ale co...
- Zaczekaj - przerwała mu. Na ekranie pojawiły się nowe światełka. - Dave Paolucci z San Francisco zbiera dane dotyczące występowania kosmicznych snów poza północną Kalifornią i wygląda na to, Ŝe właśnie ma coś nowego. Kolorowe wzorki kłębiły się w południowej części stanu. - Spójrz na to - powiedziała Elszabet. - Muszę do niego zadzwonić. Muszę dowiedzieć się szczegółów. Popatrz: duŜa koncentracja snów w rejonie San Diego, widzisz? Trochę w Los Angeles. I tu, wyŜej. Co to jest? Seattle? Vancouver? O Chryste, Bill, zobacz! Wszędzie! To epidemia! - W Denver teŜ - wskazał palcem Waldstein. - Tak, to Denver. Dalej na wschód nie mamy łączności ani nie działa regularna komunikacja, ale kto wie, co dzieje się za Górami Skalistymi? Tak, Bill, nie ty jeden. JuŜ prawie wszyscy mają te przeklęte sny. - Jakoś mało mnie to pociesza - powiedział Waldstein.
4 - Wiesz, co chcę zrobić? - powiedział Ferguson do Allelui. - Zerwać się stąd tak szybko, jak się da, i zacząć zgarniać forsę na tym całym obłędzie. - W jaki sposób? - spytała. - Do diabła, to Ŝaden problem. Po tamtej stronie centrum jest brama, a tutaj tylko las. MoŜna wymknąć się po obiedzie i iść przed siebie pamiętając, Ŝeby słońce mieć po południu z tyłu, a rano przed sobą. Za dwa, najwyŜej trzy dni, jeśli zachować ostroŜność, dojdzie się do starej autostrady i dalej do Ukiah, powiedzmy... - Pytałam, jak chcesz zrobić na tym pieniądze. Ferguson uśmiechnął się. LeŜeli na porośniętej mchem polanie, dwadzieścia minut na wschód od centrum, wśród sekwoi i paproci nad strumykiem. Trudno było w to miejsce trafić za sprawą pofałdowania terenu. To była jego ulubiona polana. Skrupulatnie zapisał na rekorderze, jak do niej dojść, by nie miał kłopotów z jej odnalezieniem, gdyby się zdarzyło, Ŝe skasują mu ją z pamięci. Niektóre rzeczy się pamięta, innych nie; nigdy nie ma się pewności. - Te sny mają nie tylko pacjenci. Wiem to na pewno - rzekł. - Naprawdę? - Słucham, co ludzie mówią. Znasz technika Lansforda? Miał wizje moŜe dwa albo trzy razy. Słyszałem, jak rozmawiali: Waldstein, Robinson, Elszabet Lewis.
Wydaje mi się, Ŝe ten mały hinduski lekarz teŜ ma te sny. Myślę, Ŝe nawet Waldstein. Ale wizje zdarzały się równieŜ poza centrum. - Skąd wiesz? - Mam powód, Ŝeby tak sądzić. - Ferguson przesunął dłonią po udzie Allelui zatrzymując się niedaleko krocza. Skórę miała gładką jak jedwab, a moŜe jeszcze gładszą. Minęło juŜ pół godziny, odkąd to robili, a on wciąŜ był spocony, podczas gdy Alleluja wcale. Takie były syntetyczne kobiety - doskonałe - nawet prawie się nie pociły. Mówił dalej: - Mam przyjaciółkę w San Francisco. Parę tygodni temu opowiedziała mi o śnie. Takim samym, jak ty kiedyś miałaś, pamiętasz? Stwór z rogami, płyta z białego kamienia, dwa słońca... - Myślałam, Ŝe to ty miałeś ten sen. - Ja? Skąd! To byłaś ty. Ja jeszcze nigdy nie miałem Ŝadnej wizji. Ani jednej. Wtedy gdy ci o tym opowiadałem, mówiłem, Ŝe to sen mojej przyjaciółki, tej z San Francisco. Jeśli więc wizje są tu i tam, to załoŜę się, Ŝe są wszędzie. - I co? PołoŜył na piersi jej rękę. WypręŜyła się i przylgnęła do niego. Lubił to. Był juŜ prawie gotów zacząć od nowa. Jak dziecko - pomyślał. - Zawsze gotowa na bis, nawet teraz. - Wiesz, za co mnie tu posadzili? - zapytał. - Mówiłeś mi, ale się skasowało. - Za oszustwo. Oferowałem ludziom podróŜe na obce planety, na których mogliby się osiedlić i zacząć od nowa wyrwawszy się z tego bagna na Ziemi. Rozumiesz? Dajcie mi parę tysięcy dolców, a będziecie mogli, gdy tylko udoskonalimy proces... - Pamiętasz to wszystko? - spytała Alleluja. - Jakoś kasowanie tego nie wymazuje. - I chcesz zacząć to na nowo, czy tak? - Jak mógłbym zaprzepaścić taką szansę? Wszyscy się wtedy pozapisywali. A te wizje to jak reklamy planet, które oferuję. Mamy świat czerwonego i niebieskiego słońca, planetę o zielonym niebie, planetę z dziewięcioma słońcami; widzisz, znam je wszystkie. Mam swoje sposoby, Allie. Jest ich siedem, siedem planet. Proszę się zdecydować, zapłacić, a ja wszystkim się zajmę, dopilnuję, by przewieziono państwa w wybrane miejsce. Te sny to reklamówki nadawane z obcych planet, mające pokazać ludziom, jak tam jest wspaniale. To się musi udać, mała. Mówię ci, to się musi udać.
- Znowu cię złapią - powiedziała. - Złapali cię raz, złapią i drugi. Ale tym razem nie skończy się na Centrum Nepenthe. - Nic z tych rzeczy, nie złapią mnie. - Nie? - Nigdy. Po pierwsze, wydostanę się poza zasięg tutejszej jurysdykcji. Pojadę na północ: Oregon, Waszyngton. Potem stworzę fikcyjną firmę, rozumiesz? A za nią jeszcze jedną i jeszcze jedną; całą serię osłon, a wszystko poprzez przedstawicieli. ZałoŜę skrytkę pocztową w Portland albo w Spokane i... - Ed? - Co? - Gówno mnie to obchodzi, Ed, wiesz? - Wiem. Wszystko cię gówno obchodzi, co? - Oprócz jednej rzeczy. - Tak, oprócz jednej rzeczy i dzięki Bogu za to. Nie rozumiem tylko, po co syntetykom popęd płciowy. My to mamy, Ŝeby się rozmnaŜać, ale przecieŜ wy się nie rozmnaŜacie. Nie przez seks. Zgadza się? - Jest jeden powód - powiedziała. - Jaki? - śebyśmy uwaŜali się za ludzi - odparła Alleluja. - śebyśmy umieli przystosować się do Ŝycia tutaj, Ŝebyśmy nie byli nieszczęśliwi, bo wtedy moglibyśmy zechcieć zawładnąć światem. Wiesz, Ŝe moglibyśmy. PrzewyŜszamy was we wszystkim. Cokolwiek potraficie robić, my umiemy to pięćdziesiąt razy lepiej. Gdyby nie interesował nas seks, moglibyśmy uwaŜać się za jeszcze bardziej róŜnych od was, za gatunek nadludzi. Ale dano nam seks i to nie daje rozwinąć się agresywności, trzyma nas na swoim miejscu. - Tak - powiedział - rozumiem to - Ferguson pochylił się, pocałował ją delikatnie w koniuszki obu piersi i w usta. - To sensowne wytłumaczenie - dodał. Jeszcze nigdy nie spędził tyle czasu z syntetykiem. Wiele się od niej dowiedział. Jak większość społeczeństwa starał się zachowywać dystans, uwaŜając sztucznych ludzi za niesympatycznych dziwaków. Nie było ich zresztą tak duŜo; moŜe pół miliona, moŜe nawet mniej. Pamiętał, jak rozpoczynano ich produkcję około trzydziestu lat temu. Oczywiście dla wojska. Doskonałe istoty do prowadzenia doskonałej wojny. Nie dokończony eksperyment ze starych, dobrych czasów. Nie były one jednak zupełnie doskonałe. Miały mnóstwo typowo ludzkich wad. Były na tyle
podobne do ludzi, Ŝe mogły skończyć, tak jak ta, w szpitalu dla wariatów. No i na tyle ludzkie, Ŝe teŜ kochały poruchać. CóŜ, trzeba brać plusy razem z minusami i mieć nadzieję na to, co najlepsze. Nakrył dłońmi jej piersi i powiedział miękko: - Gdy wyrwę się stąd, pojedziesz ze mną, dobrze? PokaŜę ci wszystkie moje sztuczki. - A ja pokaŜę ci kilka moich...
5
Droga wiła się nad wodą jak wielki szary wąŜ. Wznosiła się wysoko, potem biegła poziomo, przechodziła przez tunel, a dalej wiodła przez dwa olbrzymie mosty wiszące. Na końcu widać było lśniącą w popołudniowym słońcu biel San Francisco, wciśniętego w swój skrawek przestrzeni na planecie. Chłodne, orzeźwiające powietrze wdzierało się przez otwarte okna cięŜarówki. - Ten most jest bardzo stary - powiedział Charley. - Zbudowano go chyba w średniowieczu i wciąŜ się trzyma. Przetrwał wszystkie trzęsienia ziemi i kto wie co jeszcze, i ciągle się trzyma. - Most Złotej Bramy - powiedział Buffalo - nie do wiary! - Nie, nie Złotej Bramy - sprostował Charley. - Most Złotej Bramy jest tam, z boku, bardziej na północ. To jest Most Zatokowy. Zgadza się, Tom? - Nie wiem - odparł Tom - nigdy nie byłem w San Francisco. Stidge zaśmiał się. - Byłeś w Jedenastej Galaktyce Zorch, a nie byłeś we Frisco. Nieźle! - Ja teŜ tu jeszcze nie byłem - rzekł Buffalo. - I co z tego? - No to teraz jesteśmy - uciął Charley. - Piękne miasto, cholernie piękne miasto. Mieszkałem tu sześć lat, gdy byłem mały. ZałoŜę się, Ŝe niewiele się zmieniło. To miejsce w ogóle się nie zmienia. - Nawet po trzęsieniu ziemi? - zapytał Buffalo. - Trzęsienia ziemi nie mają na nic wpływu - odparł Charley. - Rozwalają wszystko, a miasto za jakiś czas wygląda znów tak jak przedtem. Miałem dziesięć lat, gdy ostatnio leŜało w gruzach. Za sześć miesięcy nie było śladu. - Byłeś tu w czasie wielkiego? - spytał Mujer. - Nie - odpowiedział Charley - tamto było sto lat temu, w 2006. Nazwali je Wielkie II. Wielkie I było w 1906. PoŜary, wszystko spalone. A potem, sto lat później,
mieli obchodzić rocznicę. Wiesz, parady, przemowy. Tymczasem pieprzone Wielkie II rozwaliło wszystko na dwa dni przed świętem. Takie to miasto. - Nie było cię tu wtedy - powiedział Mujer. - To było 97 lat temu - rzekł Charley. - Szkoda Ŝe tego nie widziałem. Potem mieli Wielkie Mniejsze; trzydzieści czy czterdzieści lat później, nie pamiętam. TeŜ mnie jeszcze nie było. To, które ja widziałem, nie ma nazwy. Nie było najmocniejsze, ale dość silne. Wszystko spadało z półek, leciały szyby. Bałem się jak diabli. Miałem dziesięć lat. Dom naprzeciwko wyrwało z fundamentów, zawaliła się jedna ściana i widać było wszystkie pokoje. Jak w domku dla lalek. To było silne trzęsienie, ale wielkie było silniejsze. Takie przychodzi najwyŜej raz na sto lat. - No to chyba juŜ pora - odezwał się Tamale z głębi cięŜarówki. - Tak - powiedział Choke. - Z tego, co słyszałem, to jutro po południu. O wpół do czwartej. - Do cholery - rzekł Buffalo - tego by mi było trzeba na pierwszy dzień w San Francisco. Zacząć od mocnego uderzenia. - Wiecie, co zrobimy? - wtrącił się Mujer. - Wsiądziemy do cięŜarówki, zanim się zacznie. Włączymy silnik i na poduszce powietrznej zaczekamy, aŜ ziemia przestanie się ruszać, co? Nic nam się nie stanie. A jak juŜ będzie po wszystkim, wysiądziemy i rozejrzymy się po zburzonych domach. Napełnimy cięŜarówkę, czym się da, i pojedziemy gdzieś na północ. - No pewnie - powiedział Charley. - Wiesz, co tu robią ze złodziejami schwytanymi w czasie trzęsień? Wieszają ich za jaja. Taki tu zwyczaj; zawsze tak było i zawsze tak będzie. - A jeśli ktoś nie ma jaj? - zapytał Choke. - Nie wszyscy mają jaja, Charley. - To przyprawiają je w szpitalu na oddziale zmiany płci i wtedy na nich wieszają. Oni się tu nie pieszczą ze złodziejami. Hej, Tom, widziałeś kiedyś ładniejsze miasto? Tom wzruszył ramionami. Myślami był gdzie indziej. - Hej, Tom, gdzie cię zaniosło? - Do Jedenastej Galaktyki Zorch - zakpił Stidge. - Cicho - warknął Charley i zwrócił się znów do Toma - Powiedz, co widzisz, stary. W głowie Toma powstawały ruchome obrazy. Widział miasto zwane Meliluiilii na planecie Luiiliimeli pod gigantyczną gorącą gwiazdą znaną pod nazwą
Ellullimiilu. Luiiliimeli był jednym ze światów Thikkumuuru w Dwunastej Poliarchii. Dostojni królowie rządzili tam od siedmiuset tysięcy wielkich cykli potentastium. - Oni przez cały czas mają trzęsienia ziemi - rzekł Tom - ale wcale im to nie przeszkadza. Powierzchnia planety jest ciekła; wrze i paruje jak kocioł, a miasto unosi się nad nią. - Gdzie to jest? - spytał Charley. - Na jakiej planecie? - W Meliluiilii na Luiiliimeli - odpowiedział Tom. - To jedna z wielkich planet skrzydłowych, które tworzą układ. Światło słoneczne na Luiiliimeli jest tak silne, Ŝe uderza jak młot. Niebieskie światło, palący młot. Stopilibyśmy się tam w jednej chwili. Ale mieszkańcy Luiiliimeli są zupełnie inni niŜ my. Im to nie szkodzi. To nie jest planeta dla ludzi, to planeta dla nich. Jedyną planetą dla ludzi jest właśnie ta, na której się znajdujemy. Ludzie na Luiiliimeli wyglądają jak błyszczące duchy, a miasto jest tylko unoszącą się bańką. Niczym więcej, tylko bańką. - Słuchajcie go - powiedział Charley. - Myślicie, Ŝe San Francisco jest ładne? Luiiliimeli wygląda jak ogromna, wspaniała bańka. Prawie widzę, jak się unosi i błyszczy, gdy słucham Toma. To fantastyczne! - Wszystkie miasta w galaktyce są piękne. Nie ma czegoś takiego jak brzydkie miasto, nigdzie. O, a to, to jest Shaxtharx, stolica Irikiqui, w wielkim świecie w systemie Sapiil, wchodzącym w skład Imperium Dziewięciu Słońc. Wszystko tam jest zbudowane z połyskliwej, spręŜynującej pajęczyny, dziesięciokrotnie mocniejszej od stali, więc gdy ziemia się trzęsie, a dzieje się to często, bardzo często, bo przyciąganie dziewięciu słońc szarpie planetę w róŜne strony, wtedy miasto staje się jeszcze piękniejsze, gdy się tak rusza. Prawie jak gobelin, na którym widać kolory wszystkich słońc. W czasie wstrząsów ludzie z Sapiil przyjeŜdŜają z róŜnych stron, by zobaczyć, jak Shaxtharx drŜy. - Byłeś tam? - zapytał Buffalo. - Nie, ja nie, ale widzę to, rozumiesz? Nachodzą mnie wizje. Widzę wszystkie światy. MoŜe pewnego dnia dokonam Przejścia. - Oczy Toma błyszczały. - Nie da się przejść ciałem. Zginąłbyś jak komar w piecu na kaŜdej z tych planet. Tutaj’ mamy jedyny świat dla ludzi. Rozumiesz, co mówię? Ale gdy nadejdzie Czas Przejścia, będziemy mogli odrzucić swoje ciała i przybrać tamte formy. - Nieźle opowiada o tych miastach, nie? - rzekł Buffalo. - Ale nie potrafi przestać zmyślać bajek. Odrzucimy nasze ciała i przybierzemy ich ciała. Tak po prostu. Ty wiesz, Charley, o czym on mówi? Zrzucimy ciała i wejdziemy w ich ciała!
- Tak jak powiedziano w Biblii, w Liście do Koryntian. Będziemy przemienieni w mgnieniu oka. Albowiem to, co niegodziwe, musi przyoblec się w szlachetność, a to, co śmiertelne, w nieśmiertelność. To właśnie mowa o Przejściu, gdy wyruszać będziemy do innych światów. Nie do nieba, nie o to tu chodzi. Część z nas pójdzie do Luiiliimeli i przybierze tamte formy, część wyruszy do światów Sapiil, inni na Zygerone lub Poro, a niektórzy zostaną nawet Kusereenami. Rozrzuceni będziemy po całym wszechświecie; taki jest boski plan: rozproszenie Ducha. - W porządku, Tom, na razie wystarczy - przerwał mu łagodnie Charley. ZjeŜdŜamy z mostu. Jesteśmy juŜ w San Francisco, w samym środku. - Patrzcie, patrzcie! - krzyknął Buffalo. - Widzieliście kiedyś coś piękniejszego? Te białe budynki, te zielone drzewa. A wciągnijcie tylko powietrze w płuca. Jak wino, czujecie? Jak wino! - Choke, mówiłeś powaŜnie o tym trzęsieniu ziemi? - zapytał Tamale. - Jutro o wpół do czwartej? - Teraz juŜ potrafią je przewidzieć - odparł Choke. - Mierzą natęŜenie gazu wypływającego z ziemi i wiedzą na wiele dni przed wstrząsem. - A więc to pewne? Jutro? To co my tu jeszcze robimy? - Gówno wiem o wstrząsie - powiedział Choke. - Tak tylko nawijałem, człowieku. Nie uwaŜasz, Ŝe gdyby jutro miało być trzęsienie, to wszyscy byliby juŜ dawno spakowani i nikogo juŜ by tu nie było? Jezu Chryste, Tamale, jak moŜesz być taki tępy? Ja tylko tak nawijałem. - Jasne - rzekł Tomale z wymuszonym śmiechem - jasne. Wiedziałem, wiedziałem, stary. Tom siedział spokojnie między nimi. Piękno wizji wciąŜ pozostawało w jego duszy. Te cudowne pozaziemskie miasta, te dostojne istoty poruszające się po powierzchniach swych zdumiewających planet. Myślał nad tym, co przed chwilą powiedział, Ŝe nie ma Ŝadnego brzydkiego miasta. Nigdy się nad tym nie zastanawiał, ale była to prawda dotycząca nie tylko odległych galaktyk. Piękno jest wszędzie i we wszystkim. Wszystko promieniuje cudem stworzenia. San Francisco jest piękne, pewnie, ale piękne są teŜ te opuszczone miasteczka, które mijali w dolinie. PrzeŜarte rdzą, walące się domy i wszystko na świecie, bo we wszystkim jest ręka Boga. Mujer jest piękny. Stidge jest piękny. Jeśli popatrzysz na świat otwartymi oczami, wszędzie będziesz widział tylko piękno. - Zatrzymaj się tu - powiedział Charley. - MoŜemy zaparkować po drugiej
stronie ulicy, rozejrzeć się, rozpytać, znaleźć jakieś miejsce na nocleg. Rupe, ty z Nicholasem zostaniecie i popilnujecie cięŜarówki. Wrócimy za jakieś dziesięć, piętnaście minut. Tom, trzymaj się ze mną. Tom, słyszysz? Zszedłeś juŜ na Ziemię? - Tak, tak - odpowiedział Tom. - Dobrze, to zostań tu przez jakiś czas - Charley uśmiechnął się. - Co myślisz o San Francisco? Ładne miasto, co? - Bardzo ładne - zgodził się Tom. - Powietrze, drzewa. Rozproszyli się i ruszyli ulicą. Pierwszy szedł Buffalo, za nim Choke, Stidge i Tamale, po czym Mujer. Na końcu, w większej odległości, Charley z Tomem. WaŜne było, jak powiedział Charley, Ŝeby nie wyglądali na zorganizowany gang. Czasami bandidos wjeŜdŜali na rabunek do miasta bandami po dziesięć, dwadzieścia osób i wdawali się w walki z patrolami straŜy miejskiej. Charley nie chciał tego. Mówił im: „Przyjechaliśmy spędzić tu lato spokojnie, bez awantur, bez zwracania na siebie uwagi, jasne? To dobre miejsce na lato, a kiedy zaczną się deszcze, pojedziemy gdzie indziej; moŜe na północ, a moŜe na południe, do San Diego. Zimą w San Diego jest ciepło i przyjemnie”. Tom rozglądał się dookoła. Dawno juŜ nie był w duŜym mieście. Wszystko wyglądało tu staro, wręcz antycznie; te małe drewniane domki pochodzące chyba z minionej ery bezpieczeństwa i stabilizacji. San Francisco napawało spokojem, pewnością. MoŜe sprawiały to wraŜenie rozmiary budynków; wszystkie takie małe i ściśnięte razem, a moŜe ich wiek. Miasta, które widział w stanie Waszyngton, Idaho i na całej północy, były zupełnie inne. Nawet miasta z jego wizji nie były podobne do tego. TakŜe wzgórza zwróciły jego uwagę. Były zadziwiające. Tom spoglądał w górę i widział malutkie domki na zboczach. Nie mógł uwierzyć, Ŝe moŜna tak budować na wzgórzach. Widział juŜ oczywiście światy, w których domy stały na szklanych zboczach gór wznoszących się aŜ do nieba albo wręcz wyrastały z pionowych ścian jak orle gniazda, ale to było na obcych planetach, gdzie wszystko było inne; powietrze, grawitacja. Niektóre światy nie miały wcale powietrza. Niektóre być moŜe nie miały grawitacji; było bardzo wiele róŜnych światów. Tu jednak była Ziemia, mieszkało się na terenie płaskim, a teraz Tom ni stąd, ni zowąd trafił do miasta, które składało się z samych gór i dolin. OstroŜnie szli ulicą. Nie było duŜego ruchu, parę starych samochodów spalinowych i kilka poduszkowców. Niebo było intensywnie błękitne, powietrze
zdumiewająco przejrzyste, a światło słoneczne niemal oślepiało, odbijając się od białych fasad domów. Z zachodu, znad ukrytego za wzgórzami oceanu, wiał silny chłodny wiatr. Charley odezwał się do idącego obok Toma: - Wiesz, pięknie to wszystko opowiadałeś tam na moście. O tych miastach. Czasami jesteś trochę zwariowany, ale i tak masz wspaniały umysł, Tom. Te rzeczy, które widzisz, o których nam opowiadasz... - Wiem, Ŝe jestem szczęściarzem. Bóg obdarzył mnie łaską. - Chciałbym zobaczyć jedną dziesiątą z tego, co ty. Ale ja teŜ niektóre z nich widzę, wiesz? - Charley ściszył głos jak zwykle, gdy nie chciał, by pozostali drapacze słyszeli. Wszyscy byli jednak daleko z przodu, w połowie drogi do następnego skrzyŜowania. - Prawie co noc mam sny, fantastyczne sny. Wiesz, Ŝe widziałem ten świetlisty świat, o którym mi opowiadałeś, gdzie Ŝyją Ludzie-Oczy? Nie chciałem o tym mówić w czasie podróŜy, ale widziałem go. Dokładnie tak, jak opowiadałeś; wszechobecne światło. Widziałem teŜ inny, z dwoma słońcami na niebie, białym i Ŝółtym, Ŝadnych cieni, czerwone niebo. - Piąty Świat Zygerone - pokiwał głową Tom. - Tak myślałem. On przychodzi bardzo mocno. - Znasz ich nazwy i w ogóle... - Oglądam je praktycznie przez całe Ŝycie. Gdy byłem mały, myślałem, Ŝe wszyscy je widzą. Przeraziłem się, gdy zrozumiałem, Ŝe nie widzi ich nikt. Ale się przyzwyczaiłem. Zresztą inni je teŜ juŜ oglądają. Tymczasem moje wizje wciąŜ stają się wyraźniejsze. - Myślisz, Ŝe zaczynam je widzieć, bo podróŜuję z tobą? Czy to moŜliwe? - MoŜliwe - odparł Tom. - Nie wiem. MoŜe to ja jestem źródłem, a moŜe wszyscy mamy wizje równocześnie? MoŜe światy komunikują się juŜ z całą ludzkością, a nie tylko ze mną? Nie wiem. - Wydaje mi się, Ŝe inni teŜ mają te sny, ale nie chcą się przyznać - powiedział Charley. - Chyba Choke i moŜe Nicholas. MoŜe zresztą wszyscy. Oni boją się o tym mówić. Czasem rano dziwnie wyglądają, ale nikt nic nie mówi. Myślą, Ŝe nazwiemy ich wariatami, jeśli przyznają się, iŜ widzą to samo, co ty. Boją się, Ŝe ich wyśmiejemy. Tego najbardziej nie cierpią; ośmieszenia. To gorsze niŜ uchodzić za świra. - Mnie to nie przeszkadza. Przyzwyczaiłem się do jednego i drugiego. MoŜna
się ze mnie śmiać i nazywać mnie szaleńcem. Biedny Tom. Biedny, szalony Tom. Czasem dobrze być wariatem. Nikt nie chce krzywdzić wariata. Ale to, co widzi biedny, szalony Tom, to rzeczywistość. Ja to wiem, Charley. Pewnego dnia cały świat się dowie. Wtedy będziemy wezwani do Przejścia. Otworzy się niebo i pójdziemy do światów Świętego Imperium. Charley uśmiechnął się i pokiwał głową. - To właśnie mnie w tobie śmieszy, stary, gdy zaczynasz mówić w ten sposób. A jak juŜ zaczniesz... - zatrzymał się w pół kroku - Słyszałeś coś z tyłu, Tom? - Co z tyłu? - Nie, na pewno byś nie usłyszał. Charley odwrócił się i popatrzył w tył, tam gdzie zostawili cięŜarówkę. W tej samej chwili nadbiegł Mujer. - To był Nicholas - wykrztusił zdyszany. - Wołał o pomoc. - Tak. Jasna cholera! Charley rzucił się pędem w stronę cięŜarówki, podobnie jak Mujer i pozostali. Stidge mknął wściekły ze szpikulcem w ręku. Tom poczuł ciarki na skórze. Nie ma co, będą kłopoty. Ruszył biegiem za nimi. Nicholas krzyczał teraz raz za razem. Tom spojrzał przed siebie i zobaczył dwóch męŜczyzn w podartych dŜinsach i szerokich koszulach oddalających się od cięŜarówki. Biegnąc ostrzeliwali się wiązkami czerwonych promieni. Zwaliste ciało Rupe’a leŜało twarzą w dół na ulicy. Nicholas strzelał wciąŜ zza cięŜarówki. Gdy Tom dobiegł na miejsce, było juŜ po wszystkim; obcy zniknęli z oczu, broń odłoŜono na bok. Charley rozglądał się wokół groźnie i zaciskał pięści z wściekłości. - Przyjrzałeś im się dobrze? - zapytał Nicholasa. - Nie ma wątpliwości, to te dwa dzieciaki z farmy, które uciekły, gdy Stidge im zabił ojca i matkę. - Cholera - zaklął Charley - no i mamy miłe wczasy w San Francisco. Jasna cholera! Rupe nie Ŝyje? - Nie Ŝyje - powiedział Mujer. - Wiązka prosto w brzuch. - Cholera - powtórzył Charley - trudno. Musimy ich złapać. Stidge, ty nas w to wpakowałeś, więc teraz szukaj ich. Jeśli ich nie znajdziemy, wykoszą nas wszystkich po kolei bez problemu. Rusz dupę, człowieku. Musisz ich dostać. Idź juŜ. Charley popatrzył na Toma. - Teraz rozumiesz, co mówiłem o zabijaniu? Jak się zaczęło, to trzeba
dokończyć - dotknął swej laserowej bransoletki. - Zostań tu. Siedź w cięŜarówce i nie otwieraj nikomu. UwaŜaj na siebie, Tom, słyszysz? Niedługo wrócimy. Niech to cholera! A tak się ładnie zaczęło.
ROZDZIAŁ CZWARTY Gdym juŜ ogolił swój świński ryj I beczkę trunku pochłonął, Własną swą skórę w gospodzie zastawiam Jak strojną szatę złoconą. Druhną mą szara sowa, KsięŜyc jest moją panią, Krzyczący kaczor, nocne krakanie Memu smutkowi grają.
Tymczasem śpiewam: „Strawy, napoju, Napoju, strawy, odzienia. Pani czy dziewczę, Nie lękaj się Toma, On nie krzywdzi Ŝadnego stworzenia.”
Pieśń Toma O’Bedlama
1
Dla Elszabet był to spokojny wieczór. O siódmej, w stołówce dla personelu we wschodnim skrzydle głównego budynku, zjadła niewielką kolację: sałatkę, jakąś pieczoną rybę. Do tego odrobina wina z jednej z małych winnic w okolicy. Siedziała przy stoliku razem z Lew Arcidiacono, który był elektrykiem i mechanikiem centrum, jego dziewczyną, Rhoną, pomocnicą Dante Corelli na oddziale fizykoterapii i Mugiem Watsonem, szefem utrzymania terenów ośrodka. Nikt z nich tego wieczoru jakoś nie kwapił się do rozmowy, z czego Elszabet była nawet zadowolona. Po kolacji poszła na godzinę do sal rekreacji, by posłuchać koncertów klawesynowych Bacha w wersji holowizyjnej. O wpół do dziesiątej zmierzała juŜ ścieŜką w stronę swojego domku na drugim końcu centrum. Tak, to był spokojny wieczór. Wieczory Elszabet zawsze miały spokojny przebieg. Ostatnie sesje z
pacjentami odbywały się zwykle około siedemnastej; były to najczęściej porady, ocena postępów leczenia czy teŜ interwencje w przypadkach pogorszenia stanu, jeśli takie się zdarzyły. Później spotykała się jeszcze indywidualnie z pracownikami, by omówić problemy dotyczące pacjentów i ich samych. Do 18.30 praca na ogół się kończyła i zaczynała się część towarzyska dnia. Dla Elszabet nie było to nic szczególnego. Najpierw wczesna kolacja, której nie jadła zresztą w stałym towarzystwie, lecz siadała tam, gdzie akurat było miejsce. Po posiłku godzinę lub dwie spędzała oglądając filmy, słuchając muzyki lub kąpiąc się w basenie, po czym wracała do domku. Oczywiście sama. Zawsze sama, z wyboru. Czasem trochę jeszcze czytała lub słuchała muzyki, ale światło gasło u niej niezmiennie na długo przed północą. Od czasu do czasu zastanawiała się, co oni wszyscy o niej myślą. Dlaczego tak atrakcyjna kobieta stroni od towarzystwa? Czy uwaŜają ją za dziwacznego samotnika? No cóŜ, mają rację. Czy myślą, Ŝe jest nietowarzyskim, aseksualnym, aroganckim snobem? O nie, mylą się. Trzyma się ostatnio na uboczu, bo tego chce, bo tego potrzebuje. Ci, którzy znają ją lepiej, rozumieją to. Na przykład Dan Robinson. Na pewno wie, Ŝe ona nie chce nikogo urazić. Chce tylko zamknąć się w sobie, Ŝeby odpocząć, Ŝeby dać zmęczonej duszy trochę czasu na zaleczenie ran. W pewnym sensie jest tu pacjentem, tak samo jak ojciec Christie, Nick Podwójna Tęcza czy teŜ April Cranshaw, bez względu na to, czy ktoś o tym wie, czy nie. Od lat Ŝyje na skraju przepaści. Do Centrum Nepenthe przyszła, Ŝeby leczyć innych, ale i siebie. RóŜnica polega tylko na tym, Ŝe zamiast poddawać się codziennemu kasowaniu pamięci, aby wymazać z umysłu sprzeczności i uformować nową, zdrową osobowość, próbuje terapii na własną rękę poprzez Ŝycie ostroŜne i rozwaŜne oraz mozolną odbudowę nadwątlonych sił. To miejsce jest dla niej sanktuarium. śycie poza centrum wyniszczyło ją, tak jak wszystkich; niepewność, stresy, lęk. Świadomość, iŜ świat, który dany był wszystkim ludziom, stoi u progu zagłady. Elszabet nabrała przekonania, iŜ to właśnie jest syndrom Gelbarda w całej okazałości; świadomość, Ŝe współczesny świat Ŝyje na skraju przepaści. Tak wpłynęła na ludzkie umysły Wojna Pyłów. Od stu lat ludzie Ŝyli w strachu przed okropnościami wojny nuklearnej; przeraŜającym błyskiem oślepiającego światła, leŜącymi w gruzach miastami, stopionymi ciałami ludzi. Gdy apokalipsa wreszcie nadeszła, wszystko odbyło się spokojnie. Bez bomb, za to z pyłem
radioaktywnym, o wiele mniej spektakularnym, lecz o wiele bardziej podstępnym i nieuchronnie niszczącym. Całe połacie lądu stały się martwe, podczas gdy w innych regionach Ŝycie na pozór toczyło się dalej normalnie. Narody rozpadły się, porozbijane na wiele grup, oddzielonych od siebie pasmami pyłu. Rozpoczęły się wędrówki, przewroty, nastąpił paraliŜ transportu i łączności. Upadła kultura, do głosu zaczęły dochodzić prymitywne instynkty. Rozpadały się społeczeństwa, rozpadały się osobowości ludzi. Czas apokalipsy. Zdarzyło się juŜ wiele złego, a mimo to ludzie wciąŜ uwaŜali, Ŝe nadejdzie coś jeszcze gorszego, choć nikt nie potrafił powiedzieć, co to miałoby być. Czy te dziwaczne sny coś takiego zwiastują? Kto moŜe to wiedzieć? Czy są one skutkiem, czy teŜ przyczyną? Czy wszyscy odchodzą od zmysłów? Czy wszyscy juŜ zwariowali? Elszabet sądziła, Ŝe jest w lepszym stanie niŜ inni, dlatego teŜ przebywa tu w charakterze lekarza, a nie pacjenta. Nie oszukiwała się jednak. W tym rozbitym i okaleczonym świecie ciągle Ŝyje się w zagroŜeniu. W kaŜdej chwili moŜna runąć w otchłań jak ojciec Christie, April czy Nick. Tylko miłosierdzie boŜe wciąŜ ją chroni, ale nie wiadomo przecieŜ, jak długo jeszcze moŜe to potrwać. Idzie więc przez Ŝycie ostroŜnie, jak po polu minowym. Nie moŜna pozwolić sobie na Ŝadne wstrząsy emocjonalne czy uczuciowe zaangaŜowanie. Niech inni mają burzliwe romanse pomyślała. - Niech oni zwycięŜają i ponoszą klęski. Nie mogłaby, rzecz jasna, powiedzieć, Ŝe nie brakuje jej seksu. Czasami straszliwie jej brakowało. Tęskniła za tym cudownym, ciepłym uściskiem, dłońmi na jej piersiach, brzuchem na jej brzuchu, oczami wpatrzonymi w jej oczy, nagłym, gwałtownym pchnięciem i gorącą powodzią spełnienia: jego, jej, ich. Nie zapomniała jeszcze tych uczuć. Tęskniła za obecnością drugiej osoby, wyłączając nawet seks, za kojącą świadomością, Ŝe jest jeszcze ktoś, Ŝe nie trzeba zmagać się z Ŝyciem w pojedynkę. Kiedyś tak było, moŜe kiedyś znów tak będzie? Nie teraz jednak, nie tutaj, nie tak blisko przepaści. Najbardziej obawiała się, Ŝe gdyby to przyszło, mogłoby przecieŜ w kaŜdej chwili znów odejść. Lepiej nie próbować. Zaczekać, aŜ poczuje się silniejsza. Czasem zadawała sobie pytanie: jeśli nie teraz, to kiedy? Nie umiała na nie odpowiedzieć. Zrzuciła z siebie ubranie i wyszła na chwilę na pogrąŜoną w mroku werandę. Noc była ciepła. Z wierzchołków drzew odzywały się sowy. Cudowne, północnokalifornijskie lato potrwać miało jeszcze co najmniej kilka tygodni. Jest wrzesień. Czasami deszcze zaczynają się dopiero w połowie listopada. JakiŜ to
kontrast, gdy nagle nie kończący się ciąg upalnych dni ustępuje nieubłaganym ulewom zimy w hrabstwie Mendocino. Bywa, Ŝe leje całymi tygodniami, cały grudzień, styczeń, luty. A potem znowu jest wiosna, drzewa się zielenią, a nasiąknięta wodą ziemia powoli się osusza. W oddali słychać było śmiechy. Personel się wygłupia - pomyślała. Dla niektórych to miejsce było wielkim, całorocznym obozem dla dorosłych. Popracować w dzień, poszaleć wieczorem, zabawić się w tym czy innym domku. Na weekend wyskoczyć do Mendocino, wpaść do jakiejś restauracji czy coś w tym rodzaju. W całej okolicy Mendocino było miejscem najbardziej zbliŜonym do miasta. Pięćdziesiąt lat temu przeŜywało nawet spory rozkwit, próbując rywalizować z San Francisco o miano głównego miasta północnej Kalifornii. Działo się to w czasie, gdy San Francisco wciąŜ wstrząsane było tektonicznymi ciosami. W końcu jednak stało się jasne to, co wszyscy i tak przez cały czas wiedzieli; ze względu na połoŜenie to właśnie San Francisco, a nie Mendocino, predestynowane było do roli metropolii. Tak czy inaczej, Mendocino teŜ moŜna było uznać za miasto i podobno dało się tam spędzić przyjemny weekend. Tak, nawet w tych czasach moŜna było miło spędzać czas, jeśli posiadało się umiejętność przymykania oczu na niezbyt przyjemne aspekty rzeczywistości. Znów śmiech, tym razem oktawę wyŜej, jakieś piski. Elszabet uśmiechnęła się i poszła do łóŜka. MoŜe trochę muzyki do poduszki - pomyślała. - Bach? Nie, wystarczy na dzisiaj Bacha. Kwintet smyczkowy Schuberta? Jasne. Ciepła pajęczyna głębokiego, melodyjnego, nastrojowego dźwięku. Zaprogramowała automatyczne wyłączenie po odtworzeniu utworów i włoŜyła sześcian. PołoŜyła się rozmyślając raczej o jutrzejszym zebraniu niŜ o muzyce. Sny kosmiczne w Vancouver, w San Diego, w Denver. Wszędzie. Paolucci wybiera się tu z San Francisco ze specjalnym raportem. MoŜliwe, Ŝe przyjedzie równieŜ Leo Kresh aŜ z San Diego. Ponoć w San Diego dzieją się bardzo dziwne rzeczy. Ale przecieŜ wszędzie dzieją się dziwne rzeczy. Jeszcze po południu, gdy byli na plaŜy, śmiała się z teorii Dana Robinsona, który sugerował, Ŝe sny mogą być przekazem ze zbliŜającego się do Ziemi statku kosmicznego obcych. Pomyślała wtedy, Ŝe to zwariowany pomysł. Teraz juŜ wcale nie była tego pewna. Ciekawe czy Robinson pracował jeszcze nad swą teorią, Ŝeby sprawdzić, na ile moŜe być prawdopodobna. Zapytam go jutro na zebraniu, czy... PogrąŜyła się we śnie. Tej właśnie nocy dopadła ją kosmiczna wizja.
Najpierw pojawiła się zieleń. Cienkie smugi gęstej, wełnistej mgły wkradły się do jej głowy. Była jeszcze na tyle świadoma, by zdawać sobie sprawę z tego, co się dzieje, a zarazem na tyle śpiąca, by się nie bronić. Walczyła z tym tak długo, jak umiała. Nie wiedzieć skąd nadchodziła inwazja mistycznej, obcej tajemnicy. Nie potrafiła juŜ się jej przeciwstawić. Poddała się prawie z ulgą. Dobrze - powiedziała do wizji - niech się stanie. Chyba juŜ czas, widocznie kolej na mnie. Zieleń. Zielone niebo, zielone powietrze, zielone chmury. Cały krajobraz składał się z róŜnych odcieni zieleni; zbocze wzgórza, rzeka w dolinie i rozpościerające się po horyzont łąki. Wszystko wyglądało łagodnie i przyjaźnie. Spokojny krajobraz tropikalny. Okazałe, bezlistne drzewa o smukłych, zielonych pniach i poskręcanych jak spręŜyny łuskowatych gałęziach. Słońce z trudem przebijało się przez zasłonę z zielonej mgły. Zapewne ono teŜ było zielone, choć trudno byłoby stwierdzić to z całą pewnością. Coś ją wzywało. Ujrzała krystaliczne istoty, giętkie i delikatne, o długich kończynach i lśniącej skórze. Na kaŜdej z czterech stron głowy błyszczał rząd trojga ciemnych oczu. Wszyscy posuwali się w stronę wielkiego, połyskliwego namiotu na wzgórzu zapraszając ją, by udała się z nimi. Wołali ją po imieniu: „Elszabet, Elszabet!” Wypowiadali to jednak budzącym grozę pozaziemskim głosem, brzmiącym jak stłumiony, odbijający się wielokrotnie echem szept połączony z niesamowitym świstem i dudnieniem odległej wichury. „Elszabet, Elszabet!” „Idę”, powiedziała chwytając ich chłodne, krystaliczne ręce, które uniosły ją dalej. Płynęła tuŜ nad ziemią. Od czasu do czasu trącały ją w stopy źdźbła grubej, mięsistej trawy, a wtedy czuła ostre, ale nie przykre pieczenie i słyszała dźwięk dzwonków. Wpływali właśnie do pawilonu. Wyglądał, jakby zrobiony był ze szkła. Było to jednak szkło w szczególnym gatunku: spręŜyste, ciepłe i nieco podobne w dotyku do gumy, jak zamroŜone łzy. Wszędzie przesuwały się delikatne krystaliczne istoty kłaniając się, uśmiechając i gładząc ją po ramieniu. Wypowiadali swoje imiona. KsiąŜę taki a taki, hrabina taka a taka. Między nimi przechadzał się krystaliczny kot. Gdy otarł się krystalicznym uchem o jej nogę, spostrzegła, Ŝe jej nogi równieŜ są kryształowe, podobnie jak całe ciało, lśniące i cudowne. Ktoś podał jej napój. Smakował jak kwiaty, a przepływając przez jej przezroczyste ciało rozbłysnął
tysiącem wspaniałych kolorów. „Smakuje ci?”, pytali. „Napijesz się jeszcze? Elszabet, Elszabet.” Oto jeden z ksiąŜąt, a obok niego księŜna, jeszcze jeden ksiąŜę i markiz. „Popatrz, popatrz, tam w dole jest miasto. Chcesz je? Nazwiemy je twoim imieniem, jeśli chcesz. JuŜ załatwione. Elszabet, Elszabet.” Wszyscy gratulowali jej. Otoczyli ją, słyszała delikatny brzęk poruszających się kończyn, jak srebrzysty szept kołyszących się na wietrze ozdób choinkowych. „Podoba ci się tutaj, Elszabet? Podobamy ci się? Mamy dla ciebie wiersz. Gdzie jest wiersz? Gdzie poeta? O, jest tutaj. Miejsce dla wiersza! Przejście dla poety!” Jeden z krystalicznych, którego wcześniej nie widziała, wyŜszy od innych, podszedł do niej uśmiechając się nieśmiało. „Chodź”, powiedział, „mam dla ciebie wiersz.” Wyszli z namiotu, a zieleń spłynęła na nich jak szmaragdowy deszcz. WłoŜył jej coś do rąk; jakiś dziwny, mały przedmiot przypominający szklaną układankę złoŜoną z warstw przezroczystego tworzywa. W środku widać było sieć obracających się, błyszczących oślepiająco szklanych trybików. „Oto twój wiersz”, rzekł znowu, „nazywam go Elszabet.” Dotknął pudełeczka, z którego natychmiast wystrzelił do nieba snop zielonego światła. Z pawilonu dał się słyszeć brzękliwy odgłos owacji. „Elszabet”, mówili wszyscy, „Elszabet, Elszabet.” Zielone światło gęstniało dookoła, spowijając ją coraz ściślej, a powietrze było niemal wyczuwalne dotykiem. Takie ciepłe, puszyste. Takie zielone, zielone, zielone. Nagle znieruchomiała, drgnęła i odwróciła się z westchnieniem. W oddali, poprzez zieleń zobaczyła silne Ŝółte światło, które nagle wyzwoliło w niej niejasny lęk. Głos z jej wnętrza ponaglał do powrotu. Po chwili stwierdziła, Ŝe to jej własny głos mówił: Musisz być ostroŜna. Czy wiesz, dokąd idziesz? Czy wiesz, co się tam z tobą stanie? To takie zachęcające, takie kuszące, ale uwaŜaj, Elszabet. JeŜeli zajdziesz za daleko, moŜe nie być juŜ stamtąd powrotu. A moŜe to się juŜ stało? MoŜe jesteś juŜ za daleko? MoŜe juŜ nie da się wrócić? Dotknęła znów wiersza i znów wydobyło się z niego zielone światło, poeta uśmiechnął się, a krystaliczni wiwatowali i powtarzali jej imię. Jakie to wszystko zielone - pomyślała Elszabet - jakie piękne. Jakie zielone, jakie zielone, jakie zielone.
2
Znów więc mieli zabijać. Tom przyjął to ze spokojem. Jeśli podróŜuje się z zabójcami, trzeba się z tym
liczyć. Co nie znaczy, Ŝe mu się to podobało. Nie zabijaj, napisane było w Biblii, na samym początku. „Nie będziesz mordował”, mówił Jezus. Nie moŜna polemizować z tym przykazaniem. Oczywiście w czasie wojny przykazania są zawieszone, a teraz świat w pewnym sensie znajduje się w stanie wojny, gdyŜ kaŜdy podnosi rękę na kaŜdego. MoŜe i tak. Siedział skulony w przedniej części cięŜarówki, spoglądając na ciało Rupe’a spoczywające na tylnym siedzeniu. Rupe sprawiał wraŜenie śpiącego. Miał zamknięte oczy, na jego szerokiej, okrągłej twarzy malował się spokój. Wydawać się mogło, Ŝe za chwilę zacznie chrapać. Mujer i Charley ułoŜyli go z tyłu w pozycji siedzącej, a Stidge owinął w pasie starym kocem, by zakryć wypaloną laserem na wylot ranę w brzuchu. Naprawdę wydawało się, Ŝe śpi. CóŜ, Rupe, nawet gdy Ŝył, nie miał wiele do powiedzenia. A oni znów szli zabijać. śycie za Ŝycie, właściwie dwa za jedno. Nie, to nie tak - pomyślał Tom. - To nie jest zwykła zemsta. Mieli zamiar zabijać, gdyŜ był to jedyny sposób na zapewnienie sobie bezpieczeństwa: wyeliminowanie tamtych dwóch. W czasie wojny trzeba eliminować nieprzyjaciół. MoŜe zresztą nie zdołają znaleźć tych chłopców z farmy. Miasto ma przecieŜ milion zaułków, milion piwnic. Mogli się ukryć gdziekolwiek. Mieli przecieŜ z pięć minut przewagi nad pogonią, a jeśli nie pięć, to co najmniej dwie, trzy, więc moŜe uciekną? Szkoda, Ŝe trzeba teraz zabijać, gdy Ostatnie Dni są juŜ tak blisko, gdy Przejście ma się lada chwila rozpocząć. Jeśli umrzesz teraz, ominie cię Przejście. śal byłoby gnić w ziemi ze wszystkimi zmarłymi w przeszłości, gdy Ŝywi wyruszać będą w drogę do gwiazd. To straszne, stracić wszystko w ostatniej chwili. Biedni chłopcy. - Rupe - odezwał się Tom. - Hej, Rupe? Odpowiedziała mu cisza. Tom wyjął instrument. - Mogę zaśpiewać, Rupe? Wydawało się, Ŝe Rupe nie ma nic przeciwko temu. - Świetnie - powiedział Tom i zaśpiewał:
Na górę wysoką do nieba, W zarośla doliny dalekiej, Na łów nie śmiemy wyruszyć Z obawy przed podłym człowiekiem.
- Słyszałeś to juŜ kiedyś, Rupe? Chyba nigdy. I chyba nigdy nie usłyszysz.
Mała gromada, zacna gromada, Wędruje bractwo całe, Kurtka zielona, biała czapeczka I sowie piórko białe.
Usłyszał stukanie w cięŜarówkę. Nie wyjrzał nawet na zewnątrz. Charley? Tak szybko z powrotem? Wzruszył ramionami i śpiewał dalej:
Wysoko, hen, na wzgórzu Stary król zasiada, Tak stary jest i siwy, Umysłem juŜ nie włada.
Znów pukanie, jeszcze głośniejsze i gniewny głos: - Otwieraj to cholerne okno! Słyszysz czy nie? Otwieraj! Tom zmarszczył brwi, wychylił się w przód i spojrzał na zewnątrz. Zobaczył obcego męŜczyznę; niskiego, o chłodnych, niebieskich oczach, ze złocistymi, kręconymi włosami i kędzierzawą brodą tegoŜ koloru. MęŜczyzna był najwyraźniej czymś poruszony. Tom zastanowił się przez chwilę, co powinien zrobić. Charley powiedział mu: „Zostań tu w cięŜarówce i nikomu nie otwieraj”. Tom uśmiechnął się, pokiwał głową i odsunął się od okna. Poczuł nadchodzącą wizję. Ten sam przeraźliwy dźwięk głęboko w mózgu. Świst wiatru. Światło nieznanych słońc rozbłysło w jego umyśle; niebieskie, białe, pomarańczowe. WciąŜ jednak słyszał gniewny głos z zewnątrz: - Rusz stąd to auto albo ja się tym zajmę - mówił złotowłosy męŜczyzna waląc pięścią w metalowe drzwi. - Kto ci powiedział, Ŝe tu wolno parkować? Gdzie masz swoje pieprzone zezwolenie? O, ta twoja cięŜarówka nie ma nawet rejestracji. Otwierasz, do cholery, czy nie? - Oto Wielki Mistrz Imperium - powiedział Tom spokojnie. - Ten blask, ta światłość. Nie widzisz go, co? Właściwie ich. To złoŜony byt. Trzy dusze w jednej. Czujesz tę moc? Taki Wielki Mistrz ma moc związywania i rozwiązywania. Wśród wojowników Sorgaz krąŜy opowieść, Ŝe w czasie odwrotu sił Theluvary, który
nazwano Wielką Abdykacją, Wielki Mistrz sam stał pomiędzy Sorgazjanami a Źródłem Potęgi i wszyscy zostaliby pochłonięci, gdyby nie... och, spójrz na te kolory, popatrz tam! - Nie słyszę, co mówisz, walnięty palancie! Otwórz to cholerne okno, jeśli chcesz ze mną rozmawiać! Tom uśmiechnął się. Milczał. Z kaŜdą chwilą oddalał się coraz bardziej. WciąŜ słychać było gniewny głos: - W imieniu prawa, jako funkcjonariusz straŜy miejskiej miasta i hrabstwa San Francisco, stwierdzam, Ŝe pojazd ten narusza artykuł 117 Kodeksu Cywilnego, w związku z czym... Teraz Tom usłyszał inny głos, dobrze mu znany. - W porządku stary, właśnie mieliśmy odjechać. Mój kolega, tam w środku, nie moŜe prowadzić samochodu; względy medyczne. Ten drugi teŜ nie. Był to głos Charleya. Tom z wysiłkiem przeniósł swą świadomość z powrotem do otaczającego go świata. Niebieskie, pulsujące słońce zgasło, a za nim białe i pomarańczowe. - Wszystko w porządku - powiedział Charley - moŜesz nas wpuścić, Tom. Tom zobaczył Mujera i Stidge’a stojących obok Charleya. Po drugiej stronie ulicy stali Nicholas, Choke, Tamale i Buffalo. Trzymali dwóch młodych śmiertelnie przeraŜonych męŜczyzn. Chłopcy z farmy - pomyślał. - Niedobrze. Tom odezwał się nieśmiało: - Ten człowiek stukał w cięŜarówkę. Nie wiedziałem... - Dobrze, dobrze - rzekł Charley - otwórz. Tom zdziwił się, dlaczego Charley sam nie otwiera drzwi. PrzecieŜ ma chyba klucz? Charley wyglądał juŜ na zniecierpliwionego. Tom wychylił się i nacisnął klamkę. Gdy drzwi się odsunęły, Charley odskoczył na bok, a Stidge z Mujerem chwycili złotowłosego pod ręce i wepchnęli do środka rzucając go twarzą w dół na podłogę. - Co jest - wymamrotał staŜnik - jestem funkcjonariuszem straŜy... Urwał, gdy Stidge uderzył go czymś w tył głowy. Wtedy wszyscy rzucili się do cięŜarówki: Charley, Nicholas i Choke, Tamale i Buffalo i dwóch chłopców z farmy. - Dobra, ruszaj Mujer! - zarządził Charley. - Nie moŜemy tu zostać. Mujer wskoczył za kierownicę i cięŜarówka odpłynęła szybko środkiem ulicy.
- Czego chciał? - spytał Toma Charley. - Co ci mówił? - Nie jestem pewny - odparł Tom - coś o parkowaniu tutaj. I o braku rejestracji. Walił w drzwi, ale ty mówiłeś, Ŝeby nikogo nie wpuszczać, a potem wróciłeś i... - Więc to naprawdę glina - mruknął Charley. - Pieprzony straŜnik - sięgnął do kieszeni policjanta, wyjął błyszczący przedmiot przypominający komputer, przyłoŜył go do ucha, pokiwał głową, po czym rozdeptał na kawałki. - Teraz nie mają z nim kontaktu - powiedział - ale musimy się go pozbyć. Pozbyć się gliniarza, cholera! - Tak to jest, jak się zostawia świra przy samochodzie - zauwaŜył Stidge. - Dobrze, dobrze - rzekł Charley. - A z tym parkowaniem tu to teŜ nie był taki dobry pomysł. - No dobrze, w porządku. - Gdzie mam jechać? - zapytał Mujer. - Skręć w lewo - powiedział Charley - a potem jedź prosto. Jak zobaczysz drogowskazy na Most Złotej Bramy, to pojedziesz w tamtą stronę i dalej na północ, aŜ wyjedziemy z miasta. Tylko prowadź spokojnie. Tego by tylko brakowało, Ŝeby zatrzymał nas patrol drogowy. Cholera, ale bagno! - pokręcił głową. - JuŜ wyjeŜdŜamy z San Francisco? - spytał Tamale. - Tak szybko? Charley odwrócił się w jego stronę. - A co, chciałbyś zostać? Mamy trupa w aucie, porwaliśmy gliniarza i jeszcze musimy załatwić dwóch facetów, a ty chcesz tu zostać? Wprowadźmy się do hotelu i wydajmy przyjęcie dla burmistrza! O Jezu, Tamale, Jezu Chryste! - To chyba drogowskaz na most, prawda? - zapytał Mujer. - A jak ci się wydaje? Most Złotej Bramy, jak byk! - Nie byłem pewny - odparł Mujer. - Mujer ma trochę kłopotów z czytaniem - wtrącił Stidge - nie uczył się za dobrze, co Mujer? - Chinga tu madre - odciął się Mujer. - Pija! Hi jo de puta! - Co on mówi? - spytał Stidge. - Mówi, jak mu się strasznie podobają twoje rude włosy - wyjaśnił Choke. - JeŜeli nie zostajemy w San Francisco, to gdzie jedziemy, Charley? - spytał Buffalo. - Później ci powiem, dobrze? - odpowiedział Charley. - Mujer, zaraz jak
skończy się most, skręć w pierwszy zjazd i wal prosto, aŜ dojedziemy do podmiejskiej drogi, a potem w stronę plaŜy. - Potrzasnął znów głową i uderzył się dłonią w czoło. Ale to idiotyczne, ale idiotyczne! Mogliśmy zostać w San Francisco przez całe lato, a tu co? Beznadzieja! Nie pamiętam, Ŝeby kiedyś coś tak głupio spieprzyć. - Dobrze jedziemy? - spytał znowu Mujer. - Tak, dobrze. Stań tutaj. - Ostatnie Dni juŜ prawie nadeszły - rzekł wtedy Tom. - ZbliŜa się Czas Przejścia. Oszczędź ich, Charley. Nie pozbawiaj ich szansy na Przejście. Charley spojrzał na niego ze smutkiem. - Chciałbym, Tom, ale nie mamy wyboru - dał znak pozostałym. - No dobra, wysadźcie ich z cięŜarówki na pobocze. Policjant z San Francisco wciąŜ leŜał twarzą w dół, od czasu do czasu jęcząc. Stidge wywlókł go na zewnątrz. Nicholas i Buffalo wypchnęli za nimi chłopców z farmy, którzy trzęśli się ze strachu. Jeden z nich miał mokro w spodniach. Mieli moŜe, według Toma, po osiemnaście, dwadzieścia lat. Tom przemówił: - I dzierŜył On w prawicy siedem gwiazd, a z ust Jego wysunął się miecz obosieczny. Oblicze Jego jaśniało jak słońce, a gdy Go ujrzałem, upadłem jak martwy u Jego stóp. On zaś połoŜył na mnie dłoń mówiąc: „Nie lękaj się. Ja jestem Alfą i Omegą. Jestem, który Ŝyje, a martwym był i Ŝyć będę na wieki. Ja mam klucze do piekieł i śmierci bram.” - Na razie wystarczy, Tom - odezwał się Charley. - Ustawcie ich na skraju wąwozu. Dobrze, teraz odsuńcie się. Odbezpieczył laserową bransoletkę i wystrzelił trzy krótkie wiązki; najpierw w policjanta, następnie w starszego z chłopców i wreszcie w młodszego. śaden z nich nie jęknął. - Kurwa mać! - mruknął. - Co za parszywe, niepotrzebne bagno. W porządku, zrzućcie ich do wąwozu, tylko daleko w dół. Choke i Buffalo zrzucili straŜnika, natomiast Nicholas z Mujerem i Tamale ze Stidge’em zajęli się pozostałymi. - Teraz Rupe - rzekł znów Charley. - Zabierajcie go trochę dalej i teŜ zrzućcie. Choke spojrzał na niego zdziwiony. - Na miłość boską, Charley... - A co chcesz zrobić? Zabrać go ze sobą na pamiątkę? A moŜe wyprawić mu
chrześcijański pogrzeb? Daj juŜ spokój; zrzućcie go i spadajmy stąd, do diabła! - Powiesz nam wreszcie, dokąd jedziemy? - spytał Buffalo. - Teraz mogę wam powiedzieć, bo nikt juŜ nie podsłucha. Pojedziemy na północ, do hrabstwa Mendocino. Tam jest duŜo lasów, moŜna się świetnie ukryć, bo tego właśnie teraz potrzebujemy; dobrej kryjówki. - Przerwał na chwilę, patrząc jak Nicholas, Tamale i Stidge ciągną cięŜkie ciało Rupe’a na skraj wąwozu i zrzucają je w gęste krzaki na samym dole. - Dobrze, ruszajmy. - Zabieramy świra? - spytał Stidge. - To ryzykowne po tym, co widział. - Jedzie z nami - odparł Charley. - Wszędzie tam, gdzie my. W porządku, Tom? Zostajesz z nami. - „Ja jestem Alfą i Omegą, początkiem i końcem”, rzecze Pan - powiedział Tom drŜąc z lekka, mimo Ŝe po tej stronie mostu było o wiele cieplej niŜ w San Francisco - który jest, który był i który przyjdzie. Wszechmogący. - To prawda, Tom - rzekł Charley łagodnie - to prawda. Chodź juŜ do cięŜarówki. Wszyscy do cięŜarówki.
3 - Jezu, ale upał! - powiedział Jaspin, gdy karawana tumbonde zjechała z gór na szeroką płaszczyznę doliny San Joaquin. Czuł się przygnieciony olbrzymią, złowrogą masą nieruchomego, rozgrzanego powietrza, niemalŜe zbyt gorącego, by nim oddychać. Stary samochód Jaspina był trzeci w długiej procesji, zaraz za parą zdezelowanych autokarów wiozących Seniora, Seniorę i Radę Wewnętrzną. - To niemoŜliwe, niewiarygodne. Ten upał. Dokąd, u diabła, jedziemy? Na Saharę? - W stronę Bakersfield - odparła Jill. - Jesteśmy kawałek drogi na południe od Bakersfield. - Wiem, ale tu jest jak na Saharze. Jak dwie Sahary, jedna na drugiej. Chryste, jeśli rzeczywiście jedziemy na biegun północny, to szkoda, Ŝe nie jesteśmy juŜ trochę bliŜej celu. Wydawało mu się, Ŝe za chwilę niebo stanie w płomieniach. Tak jakby ciepło z całej doliny skumulowało się i toczyło na południe jak rozpalona do białości kula do gry w kręgle, a po rozbiciu się o ścianę gór Tehachapi czekało tam, by ich pochłonąć. - Myślę, Ŝe zatrzymamy się tu na noc - powiedziała Jill. - Widzisz? Wciągają
flagi. - Ale dopiero jest trzecia - zauwaŜył Jaspin. - Nic nie szkodzi, spójrz na autokar Seniora. Flagi wciągnięte. Miała rację. Wyjrzał przez okno i zobaczył kilku ludzi tumbonde kręcących się na dachu prowadzącego autokaru i ustawiających pstrokate sztandary, które były sygnałem do zatrzymania i rozbicia obozu na noc. Autokar skręcił z autostrady w lewo, na otwarte pole. Tak samo zrobił drugi, a po nim równieŜ, wzruszywszy ramionami, Jaspin. Za Jaspinem cała osobliwa karawana autokarów i samochodów, wozów i cięŜarówek zjeŜdŜała z drogi w lewo. Pojazd za pojazdem, jak dziwaczna, gigantyczna gąsienica, podąŜały w ślad za autokarem Seniora. Jaspin ustawił swój samochód za drugim, pomarańczowo-czarnym autokarem wiozącym jedenastu członków Rady Wewnętrznej i większość figur bogów. Wysiadł. Odwrócił się i, osłoniwszy oczy przed ostrym popołudniowym słońcem, spojrzał na cienką wstąŜkę drogi wznoszącej się stromo w góry, z których niedawno zjechali. Sznur pojazdów ciągnął się aŜ po widnokrąg. Prawdopodobnie ostatnie nie minęły jeszcze Gorman, a moŜe nawet koniec ogona jest jeszcze przed przełęczą Tejon, moŜe dopiero w Castaic? Niewiarygodne, niewiarygodne. To wszystko jest absolutnie niewiarygodne - pomyślał. On sam za jedną z najbardziej niewiarygodnych rzeczy uwaŜał swój własny w tym udział. Tu, na czele całej procesji, o krok za Radą Wewnętrzną. Był oczywiście obserwatorem, antropologiem, ale to tylko połowa prawdy, a moŜe nawet mniej. Zdawał sobie sprawę, Ŝe przybył tu równieŜ jako uczeń Seniora. ZłoŜył wyznanie wiary, przyjął tumbonde i jechał na północ, by oczekiwać otwarcia wrót i przyjścia Chungiry-Który-Przyjdzie. Ostatniej nocy, leŜąc w niespokojnym śnie na dmuchanym materacu obok samochodu na jakiejś opuszczonej ulicy, tam gdzie kiedyś było Gorman czy Eagle Rock, miał wizję. Ujrzał jednego z nowych bogów dostojnie przemierzającego świat, w którym wszystko, równieŜ niebo, było zielone. Bóg, wspaniała, wielka istota, pozdrowił go i zwracając się do niego po imieniu obiecał mu wielką szczęśliwość po transformacji świata. Jakie to wszystko dziwne - pomyślał Jaspin. - Popatrz tam - powiedział. - Oto marsz wielkiej hordy Mongołów. - Nie powinieneś mówić w ten sposób, Barry. - Czy powiedziałem coś złego? - Horda Mongołów! Co za porównanie! Oni byli najeźdźcami, barbarzyńskimi
rabusiami, a to jest święta procesja. Jaspin spojrzał na nią. Była mokra i błyszcząca od potu. Koszulkę miała kompletnie przesiąkniętą, wyraźnie było widać pod nią kształt piersi. Blask jej oczu napawał lękiem. Blask prawdziwej wiary - pomyślał. Zastanowił się, czy i jego oczy czasem tak wyglądają. Mało prawdopodobne. - Co, moŜe nie jest święta? - AleŜ oczywiście. - Czasem mówisz tak lekcewaŜąco. - Naprawdę? - powiedział Jaspin. - To chyba takie skrzywienie antropologa. Nie potrafię uwolnić się od roli chłodnego obserwatora. - Mimo Ŝe wierzysz? - Tak, mimo to. - śal mi cię - powiedziała. - Daj spokój, nie przejmuj się. - Nie podoba mi się, Ŝe robisz sobie z tego wszystkiego Ŝarty. Horda Mongołów i w ogóle... - No dobrze - odparł - jestem nonszalancki, więc zastrzel mnie. Mam to w genach. Nic na to nie poradzę. Mam we krwi pięć tysięcy lat nonszalancji. Wyciągnął rękę i dotknął jej ramienia, pozostawiając smugę na zroszonej potem skórze. Odsunęła się. Ostatnio coraz częściej to robiła. - No przestań juŜ - powiedział - przepraszam, Ŝe byłem nonszalancki. - Jeśli to horda Mongołów - powiedziała Jill - to ty jesteś jednym z nich. Nie zapominaj o tym. - Masz rację, nie zapomnę. Odwróciła się, poszperała chwilę po samochodzie i wydobyła butelkę wody z torby chłodniczej. Pociągnęła długi łyk i odłoŜyła z powrotem do torby nie częstując go. Potem podeszła do autokaru Seniora Papamacera i zaczęła mu się przyglądać. Nowa Jill - pomyślał. Odkąd wyruszyli z San Diego z karawaną tumbonde, dostrzegł w niej pewną małą zmianę. MoŜe nawet wcale nie tak małą. Zrobiła się chłodna, wytworzył się pomiędzy nimi dystans. Nie była juŜ tym bezdomnym dzieckiem, usłuŜnym i nieśmiałym. Stała się bardziej pewna siebie. Nie okazywała juŜ wdzięczności wspaniałemu człowiekowi, doktorowi Barry’emu Jaspinowi z UCLA za to, Ŝe łaskawie pozwolił sobie towarzyszyć. Nie było juŜ uwielbienia w szeroko otwartych
oczach, skończyły się naboŜne spojrzenia skierowane na domniemanego kustosza całej mądrości rasy ludzkiej. A seks, tak łatwy i swobodny w ciągu pierwszych tygodni, coraz bardziej przygasał przechodząc juŜ prawie do historii. No tak, Jaspin wiedział, Ŝe jest to raczej nieuchronne. Przerabiał juŜ to wszystko z innymi kobietami. Był tylko zwykłym człowiekiem, ulepionym z tej samej gliny, co wszyscy, a ona musiała prędzej czy później to sobie uświadomić. Zaczynała dostrzegać, Ŝe nie jest tak cudowny, jak widziała go w swoich marzeniach, zaczynała patrzeć na niego trzeźwo. W porządku, przecieŜ ją ostrzegał. „Nie jestem szlachetną, romantyczną, intelektualną postacią, za jaką mnie uwaŜasz”, powiedział jej wyraźnie na samym początku. Mógł teŜ powiedzieć jej, Ŝe nie jest szalonym, namiętnym kochankiem, jakim sobie go wyobraŜała, ale nie było takiej potrzeby; miała dość czasu, by się o tym osobiście przekonać. Dobrze, dobrze, w końcu bycie uwielbianym nie jest znów takie wspaniałe, zwłaszcza jeŜeli uwielbienie opiera się na złudzeniach. Działo się jednak jeszcze coś innego, budzącego obawę. Ona wciąŜ była czcicielem, osobowością zaleŜną, a jedyną zmianą, która w niej zaszła, stało się przeniesienie uczuć podziwu i uwielbienia z niego na bogów tumbonde. Całym szacunkiem, jaki do niego miała, teraz obdarowany został Senior Papamacer, ziemski namiestnik Chungiry-Który-Przyjdzie. Podejrzewał, Ŝe byłaby skłonna zrobić wszystko, czego by sobie Ŝyczyli tumbonde. Absolutnie wszystko. Popatrzył znów na południe, na stromą ścianę gór. Pojazdy wciąŜ zjeŜdŜały w dolinę nie kończącym się łańcuchem. Był to piąty dzień podróŜy. Liczebność pielgrzymki wzrastała codziennie. Wybrali drogę oddaloną nieco od wybrzeŜa, by uniknąć kłopotów z ruchem drogowym i władzami wielkich miast nadmorskich. Jechali przez takie miejscowości, jak Escondido, Vista i Corona, następnie przez wschodnie obrzeŜa Los Angeles. PodróŜ była wolna, z licznymi postojami na obrzędy, modlitwy i ogromne, rytualne posiłki. Całą wieczność trwało, zanim kolumny ruszyły w drogę na sygnał do wymarszu. Prawdopodobnie większość tych, którzy tu są, jedzie z procesją od San Diego. Tumbonde nie byli znani poza południową częścią hrabstwa San Diego, gdzie mieszkały duŜe społeczności uchodźców, ale w miarę posuwania się karawany wciąŜ przyłączały się tłumy. MoŜe było juŜ łącznie z pięćdziesiąt tysięcy? A moŜe sto tysięcy? Prawdziwa horda Mongołów na trasie. - Jaspijn?
Odwrócił się i zobaczył jednego z dostojników tumbonde, imieniem Bacalhau. Coraz łatwiej moŜna było ich rozróŜnić. Mimo upału Bacalhau miał na sobie pełny rynsztunek tumbonde: buty, getry, kurtkę, a nawet sombrero czy teŜ jakiś przypominający je czarny, płaski kapelusz z szerokim rondem. - Senior, on chce widzieć ciebie - powiedział Bacalhau i spojrzał na Jill. - I ciebie teŜ. - Mnie? - spytała zdziwiona. Jaspin teŜ był zaskoczony. Nie dlatego, Ŝe Senior Papamacer wzywał go na audiencję, bo zrobił to równieŜ wczoraj wieczorem i dwa dni wcześniej, za kaŜdym razem częstując Jaspina długim, rozwlekłym monologiem z powtarzającymi się wciąŜ wątkami. Monologi dotyczyły pierwszych wizji Maguali-ga i Chungiry-KtóryPrzyjdzie, które nawiedziły Seniora Papamacera dwa czy trzy lata temu. Wtedy to Senior zrozumiał, Ŝe został wybrany na proroka nowych bogów. Ale Jill? Do tej pory Senior Papamacer wydawał się nie wiedzieć o jej istnieniu. - Wy przychodźcie - powiedział Bacalhau. - Oboje. Zaprowadził ich do autokaru Seniora. Wóz pomalowany był w barwy Maguali-ga. W środku spoczywały olbrzymie papierowe postacie Prete Noira Negusa i Rei Ceupasseara złoŜone na masce po obu stronach przedniej szyby. Przy wejściu rozsiadło się pół tuzina członków Rady Wewnętrznej: Barbosa, Cotovela, Lagosta, Johnny Espingarda, Pereira i szósty, nazwiskiem Carvalho albo Rodrigues; Jaspin nie był do końca pewny. Tak jak Bacalhau wszyscy ubrani byli w galowe kostiumy tumbonde; niektórzy rozluźnili jedynie kołnierzyki. - Maguali-ga, Maguali-ga - powiedział Lagosta znudzonym głosem. - Chungira-Który-Przyjdzie - odpowiedziała Jill, zanim Jaspin zdąŜył otworzyć usta. Lagosta spojrzał na nią z błyskiem zainteresowania w chłodnych oczach, ale trwało to tylko chwilę. Popatrzył teŜ na Jaspina lodowatym wzrokiem, jak gdyby chciał powiedzieć: „Kim jesteś, Ŝałosny branco, nędzny półgłówku, Ŝe zajmujesz Seniorowi tyle czasu?” Jaspin odpłacił mu podobnym spojrzeniem. Twoje nazwisko znaczy „homar”, a Bacalhau to „dorsz”. TeŜ mi nazwiska. Homar, dorsz. Święci apostołowie proroka. - Przepraszam panów - powiedział Jaspin. MęŜczyźni z Rady Wewnętrznej, rozłoŜeni na schodach do autokaru, rozstąpili się. Powietrze we wnętrzu pojazdu było cięŜkie i stęchłe, w dodatku panoszył się tu
kwaśny zapach jakiegoś dziwnego kadzidła. Z autokaru wyciągnięto siedzenia, a wnętrze podzielono brokatowymi zasłonami na trzy małe pomieszczenia: przedsionek, kaplicę w środkowej części i sypialnię dla Seniora Papamacera i Seniory Aglaibahi z tyłu. - Zaczekać - powiedział Bacalhau. Odsunął cięŜką zasłonę i wszedł do kaplicy. Kurtyna zasunęła się za nim i po chwili Jaspin usłyszał cichą rozmowę w języku portugalskim. - Rozumiesz, co mówią? - spytała Jill. - Nie. - Jak myślisz, o co im chodzi? Jaspin pokręcił głową. - Nie mam pojęcia - wyszeptał. Po chwili znów pojawił się Bacalhau z kilku innymi członkami Rady Wewnętrznej. Nigdy nie zdarzało się, by siedmiu lub ośmiu z nich nie kręciło się w pobliŜu Seniora. Jaspin zastanawiał się, czy ich rolą była rola apostołów, czy raczej ochrony osobistej, a moŜe obie po trochu. Członkami Rady Wewnętrznej byli wyłącznie młodzi, ciemnoskórzy Brazylijczycy; jedenastu smukłych męŜczyzn o kamiennych twarzach, którzy równie dobrze jak za świętych apostołów, mogliby uchodzić za bandidos. W wyŜszych radach tumbonde było równieŜ kilku Afrykanów, ale Jaspin wiedział, Ŝe nie mają oni juŜ takiego dostępu do Seniora. Nie była to sprawa rasizmu, gdyŜ Brazylijczycy byli równie czarni jak Afrykanie. Prawdopodobnie Senior Papamacer po prostu czul się lepiej w otoczeniu rodaków. - Wy wejdźcie - skinął na nich Bacalhau. Weszli za nim do ciemnego, zatęchłego pomieszczenia. Jaspin z trudem chwytał powietrze. Gdy był tu wczoraj, wnętrze autokaru było duszne i gorące, ale dziś, w popołudniowej spiekocie doliny, moŜna było się udusić. Wszystkie okna pozamykano, kaplicę wypełniał dym z dwunastu kapiących świec, a do tego nie było chyba Ŝadnej klimatyzacji. Jaspin prawie nie mógł oddychać. Spojrzał bezradnie na Jill, ale jej śmierdzące powietrze wydawało się nie przeszkadzać. Oczy dziewczyny znów nabrały tego specyficznego blasku, który napawał go lękiem. Senior Papamacer siedział na drugim końcu pomieszczenia ze skrzyŜowanymi nogami. Milczał. Czekał. Po jego lewej stronie, przy ścianie, siedziała Seniora Aglaibahi, Boska Matka i Bogini na Ziemi. Długi, wąski pokój urządzony był tak, jak ten w Chula Vista, w którym Senior przyjmował Jaspina: mrok, cięŜkie draperie,
świece, czerwono-zielony dywan i małe drewniane figurki Maguali-ga i ChungiryKtóry-Przyjdzie. Senior poruszył nieznacznie lewą ręką w geście pozdrowienia. Jego oczy spoczęły na Jill. Patrzył na nią uwaŜnie przez chwilę, która zdawała się być wiecznością. - Ta kobieta - zwrócił się wreszcie do Jaspina - ona jest twoją Ŝoną? Jaspin zaczerwienił się. - Hm... nie, przyjaciółką. - Myślałem, Ŝe Ŝoną - powiedział Senior z niezadowoleniem. - Ale podróŜujecie razem? - Jako przyjaciele - odparł zakłopotany Jaspin, zastanawiając się, dokąd zmierza rozmowa. Popatrzył na Jill. Wydawało się, Ŝe jest w innym świecie. - Wiecie, Ŝe mam moc uczynienia was męŜem i Ŝoną w obliczu wszystkich bogów. I zrobię to. Na to Jaspin nie był przygotowany. Policzki poczerwieniały mu jeszcze bardziej. Co to znaczy, do diabła? OŜenić się? Z nią? Odpowiedział ostroŜnie: - Myślę, Ŝe lepiej będzie, jeśli zostaniemy przyjaciółmi, Senior. - Och, och - Jaspin poczuł falę niezadowolenia czającą się w nieruchomych rysach Seniora Papamacera. Jak przez mgłę usłyszał znów jego głos. - Jak chcesz, ale to jest dobrze być męŜem i Ŝoną. Jeszcze jeden ledwie dostrzegalny gest, tym razem w kierunku milczącej Seniory Aglaibahi. Wzrok Jaspina powędrował za ręką Seniora. Seniora Aglaibahi siedziała bez ruchu. Wydawać by się mogło, Ŝe nie oddycha. Przypominała rzeźbę w świątyni; większa niŜ Ŝywy człowiek, zrobiona z czarnego, szlifowanego kamienia. Jak hinduska bogini: same piersi i nogi - pomyślał Jaspin. Miała na sobie szatę z białego muślinu, nieco przypominającą sari, ułoŜoną tak luźno, Ŝe widać było kuliste piersi i miękkie fałdy brzucha. Ciemna skóra lśniła w blasku świec jak naoliwiona. Po tygodniu spędzonym wśród tych ludzi Seniora wciąŜ pozostawała dla Jaspina zagadkową, piękną, zmysłową kobietą, która równie dobrze mogła mieć trzydzieści, jak i pięćdziesiąt lat. Według mitologii tumbonde była dziewicą, ale nauczano równieŜ, Ŝe bogowie i boginie mogą przywracać dziewictwo, kiedy tylko zechcą, Jaspin wątpił więc, czy Senior i Seniora Ŝyją razem w czystości. Gdy popatrzył na nią, uśmiechnęła się. Wyobraził sobie, Ŝe coś ciągnie go w stronę tych piersi zakończonych ciemnymi sutkami i dostaje do picia mleko Seniory Aglaibahi. Wtedy
niespodziewanie odezwała się Jill: - Będę jego Ŝoną, jeŜeli taka jest twoja wola, Senior. - Zaraz, chwilecz... - Tak, to jest dobrze być męŜem i Ŝoną. Nie chcesz tego, Jaspijn? Zachwiał się na nogach i nie odpowiedział. Miał wraŜenie, jakby wpadł pod rozpędzony walec. Poślubienie Jill było ostatnią rzeczą, o której mógłby pomyśleć pięć minut temu, gdy wchodził do autobusu. - Jeśli chcesz posiąść wyŜszą wiedzę, Jaspijn, musisz zagłębić się w tajemnice. śeby zaś to zrobić, musisz się oŜenić. Ach tak - pomyślał Jaspin. Powoli zaczynał wszystko rozumieć. Od jakiegoś czasu sprawy odchodziły od schematów, ale teraz znów wszystko układało się w logiczną całość. Ten cały mistycyzm - pomyślał - uświęcone małŜeństwo, hieros gamos; starodawny, odwieczny sekret płodności. Jeśli chcesz dotrzeć do tajemnic, musisz przejść inicjację. Nie ma innej drogi. Jill musiała zrozumieć to intuicyjnie. A moŜe po prostu jest lepszym antropologiem. Senior Papamacer czekał wciąŜ na odpowiedź, która zresztą mogła być tylko jedna. Walec przejechał i Jaspin był juŜ spłaszczony. Poczuł się bezradny. Dobrze - pomyślał - odegram tę rolę. Nie trać humoru, bo nie masz wyboru! Najbardziej pokornym tonem, na jaki go było stać, przemówił: - Oddaję swój los w ręce Seniora. - Poślubisz więc tę kobietę? Tak, tak, naturalnie, miał juŜ odpowiedzieć, będzie tak, jak sobie tego Ŝyczysz, Senior. Słowa nie chciały mu jednak przejść przez gardło. Jaspin odwrócił się w stronę Jill. Jej oczy znów błyszczały. Nie dla mnie błyszczą, nie dla mnie. Potrząsnął głową. Na miłość boską, czy naprawdę mam ją poślubić tu i teraz? Tę kościstą, głupią sziksę, tego Szczerego Wyznawcę, obdartą, przemądrzałą fanatyczkę? Niewiarygodny pomysł. Wszystko się w nim sprzeciwiało. Jakiś głos wewnątrz krzyczał: „Co ty robisz, do cholery, człowieku? Oddaję swój los w ręce Seniora”. Co? śenić się? Ot tak, za pięć minut? Z nią? Wyobraził sobie, jak zabiera ją do domu, by przedstawić rodzicom. Mamo, tato, to moja Ŝona, pani Jaspin. Tak, przez cały czas czekałem, aŜ poznam idealną towarzyszkę Ŝycia i oto ona. Wiem, Ŝe wam się spodoba, tak, tak. Za chwilę jednak pomyślał: Nie bądź dupkiem, przecieŜ to nic
waŜnego. To nic nie znaczy poza tym autobusem. W kaŜdej chwili moŜna się wycofać. OŜeń się z nią, miej to juŜ za sobą i potraktuj to jako część badań antropologicznych. Ceremonia plemienna, przez którą trzeba przejść, by wódz dopuścił cię do innych rytuałów. Następna myśl była odmienna: Zapomnij o tym wszystkim. Przestań myśleć o sobie i ziemskich korzyściach. Jeśli naprawdę masz nadzieję, Ŝe będziesz mógł oddać się Chungirze-Który-Przyjdzie podczas otwarcia wrót, musisz być posłuszny Seniorowi Papamacerowi we wszystkich sprawach. Jaspin poczuł, jak trzęsą się mu kolana. Doszedł wreszcie do prawdy. MoŜe nie robił tego z miłości, ale równieŜ nie z czystego oportunizmu. Nie, uświadomił sobie właśnie to, co chciał przed sobą ukryć. Teraz musiał to przyznać. Robił to, bo pragnął, by jego umysłem i duszą zawładnął Chungira-Który-Przyjdzie. Jeśli nie będzie posłuszny Seniorowi Papamacerowi, nie stanie się to nigdy. A więc zrobi to. Ze względu na Boga. - Tak, wezmę ją za Ŝonę - powiedział Jaspin. Przez wąskie usta Seniora Papamacera przemknął cień uśmiechu. - Uklęknijcie oboje obok Seniory.
4
Sala konferencyjna kołysała się próbując przybrać zieloną barwę. Elszabet oddychała głęboko, starając się utrzymać ostrość widzenia. Wiedziała, Ŝe znajduje się na krawędzi histerii. MoŜe powinnam im powiedzieć - pomyślała - Ŝe miałam w nocy sen kosmiczny, z którego wciąŜ nie potrafię się otrząsnąć, a zawodową ambicję posłać do diabła? Nie, nie, musisz to przetrzymać - rozkazała sobie. - Nie moŜesz się rozkleić przy wszystkich. Spróbowała skupić się na zebraniu. Nie przyszło jej to łatwo, ale udało się. Energicznie zabrała głos: - Zgodzimy się wszyscy, jak sądzę, Ŝe mamy do czynienia ze zjawiskiem niezwykle trudnym do wyjaśnienia. Myślę jednak, Ŝe pierwszym naszym załoŜeniem powinno być twierdzenie, iŜ zjawisko to jest moŜliwe do określenia, zmierzenia i zdefiniowania w kategoriach ściśle naukowych. To brzmiało nieźle. Naresh Patel podniósł głowę znad pliku komputerowych wydruków, które przeglądał.
- CzyŜby? Masz na myśli takie tabelki i wykresy, jak te tutaj? Częstotliwość i geograficzną dystrybucję przypadków halucynacji, wykresy zmiennych i analogii, analizę obrazów, wektory filtrów kognitywnych, korelacje halucynacji z indeksem stabilności Gelbarda-Louita kaŜdej osoby ulegającej wizjom? A jeŜeli to zjawisko całkowicie niewytłumaczalne w kategoriach naukowych? No właśnie, jeśli tak, to co wtedy - pomyślała Elszabet. - A jeśli nie? Chyba teraz mam coś powiedzieć? Dan Robinson pospieszył z pomocą. Usłyszała jego głos jakby z wielkiej odległości. - Jeśli nie da się tego wyjaśnić, to nie wyjaśnimy tego, nieprawdaŜ? Ale dlaczego mielibyśmy tak sądzić? Wybacz mi moje zachodnie, materialistyczne skrzywienie, Naresh, ale wierzę, Ŝe wszystko, co dzieje się we wszechświecie, ma jakieś logiczne wytłumaczenie. Niekoniecznie musi być ono dostępne człowiekowi, ze względu na ograniczone moŜliwości współczesnych metod badawczych, co nie zmienia faktu, Ŝe wytłumaczenie takie istnieje. Zanim, na przykład, wynaleziono spektroskop, szaloną fantazją byłoby twierdzić, Ŝe kiedykolwiek będziemy w stanie dowiedzieć się, z jakich pierwiastków zbudowane są gwiazdy. Tymczasem dla współczesnego astronoma nie stanowi problemu przyjrzenie się gwieździe odległej o pięćdziesiąt, a choćby i o pięć miliardów lat świetlnych od Ziemi i stwierdzenie niemal ze stuprocentową pewnością, Ŝe składa się ona z wodoru, helu, wapnia, potasu... - Zgoda - odparł Patel - niemniej jednak uwaŜam za moŜliwe, Ŝe siedemnastowieczny astronom mógłby uznać, iŜ kiedyś będzie w stanie się tego dowiedzieć. Potrzebny był mu tylko spektroskop, a to kwestia rozwoju techniki, udoskonalenia metod; nie ma w tym za grosz potrzeby konceptualizacji. Poza tym zgadzam się z tobą, Ŝe teoretycznie wszystko da się jakoś wytłumaczyć. Gdyby temu zaprzeczyć, trzeba byłoby przyjąć, Ŝe wszechświat dopuszcza czystą przypadkowość, a nie sądzę, Ŝeby tak było. Sala znów się zazieleniła. Patel, Robinson, Bill Waldstein i inni przybierali lśniącą, krystaliczną strukturę. Elszabet wciąŜ słyszała, co mówią, rozróŜniała słowa, ale nie rozumiała ich. Nie była pewna, gdzie jest. Patel ciągnął dalej: - ...jestem jednak zdania, Ŝe to, o czym rozmawiamy, moŜe nie mieć wytłumaczenia mieszczącego się w kanonach zachodniej myśli naukowej, a co za tym
idzie, nie będziemy mogli niczego pojąć, jeśli skoncentrujemy się na liczeniu i mierzeniu. - O co właściwie ci chodzi, Naresh? - zapytał Bill Waldstein. Patel uśmiechnął się. - A jeśli, dla przykładu, te zbiorowe halucynacje nie są wcale halucynacjami, tylko znakami obwieszczającymi nadejście tajemniczej niebiańskiej siły, ducha lub, jeśli wolicie, Boga? - Oszczędź nam tych hinduskich mitów - powiedział Waldstein. - Nie ma w tym nic specjalnie hinduskiego - odparł szorstko Patel. - To, co zasugerowałem, nie jest niemoŜliwe. Zresztą nie ma w tym nawet, według mnie, filozofii typowej dla Wschodu w ogóle. Gdybyśmy, powiedzmy, porozmawiali z ojcem Christie, moglibyśmy znaleźć w tej koncepcji motywy chrześcijańskie czy Ŝydowskie, mesjanistyczne. Chcę tylko powiedzieć, Ŝe próbujemy podejść do zagadnienia w sposób naukowy, podczas gdy moŜe ono znajdować się całkowicie poza zasięgiem tego typu metod. Głos zabrała Dante Corelli: - Daj spokój, Naresh. Czy uwaŜasz, Ŝe mamy usiąść z załoŜonymi rękami i czekać, co się stanie? To z pewnością jest hinduskie podejście, jeśli o tym mowa. - W jednym punkcie zgadzam się z Nareshem - wtrącił Dan Robinson - a mianowicie, Ŝe owe halucynacje nie są Ŝadnymi halucynacjami. Bill Waldstein pochylił się do przodu. - Czym więc są według ciebie? Robinson spojrzał w stronę miejsca przewodniczącego konferencji. - Elszabet, czy mam odpowiedzieć na to pytanie? Zamrugała oczami. - Co mówiłeś, Dan? - Czy mam odpowiedzieć na pytanie Billa? Czy mogę juŜ przedstawić moją koncepcję pochodzenia kosmicznych snów? - Koncepcję pochodzenia kosmicznych snów - powtórzyła, zupełnie zagubiona. Zrozumiała, Ŝe musiała właśnie wrócić z odległych krain. - Tak, tak, oczywiście, Dan - odpowiedziała niewyraźnie. Zielony świat był tuŜ za oknem. Pofałdowane łąki, poskręcane z gracją bezlistne drzewa. - Elszabet? Elszabet?
- Proszę, mów, Dan. Co się stało? Mów dalej. Rozejrzała się. Dan, Bill, Dante, Naresh. Dave Paolucci z ośrodka w San Francisco po drugiej stronie stołu. Leo Kresh aŜ z San Diego. WaŜne zebranie. Trzeba słuchać, uwaŜnie. Wpatrzyła się w słoje drewna sekwoi, z którego zrobiony był stół. BoŜe, pomóŜ mi - pomyślała. - Co się ze mną dzieje? Co się dzieje? Przemawiał Robinson. - ...projekt sondy gwiezdnej, wysianej w kierunku Proximy Centauri chyba w 2057 roku. Chciałbym zasugerować, Ŝe obca cywilizacja na znacznie wyŜszym stopniu rozwoju w systemie Alfa Centauri (Proxima Centauri jest jedną z trzech znanych nam gwiazd tego systemu) wysłała być moŜe własną sondę do nas, wykorzystując nie znaną nam, ale wytłumaczalną technikę w celu nawiązania bezpośredniego kontaktu z ludźmi. Emitują przekaz, a sygnał w miarę zbliŜania się do Ziemi staje się coraz intensywniejszy. - Na miłość boską - mruknął Waldstein. - Czy mogę skończyć, Bill? Sygnał ten, powiedzmy, odbierany był początkowo wyłącznie przez najbardziej wraŜliwych, którymi okazali się chorzy na syndrom Gelbarda w tej lecznicy i gdzie indziej. W miarę wzrastania mocy sygnału, zwiększył się równieŜ zakres jego odbioru - teraz dociera do znacznej części populacji ludzkiej, nie wyłączając sporej, jak sądzę, grupy osób tu obecnych. JeŜeli mam rację, to nie stoimy w obliczu epidemii nowej choroby umysłowej czy teŜ, wybacz mi, Naresh, metafizycznego objawienia, ale waŜnego, historycznego wydarzenia: inauguracji kontaktów z inteligentnymi istotami pozaziemskimi. Fakt ten zaś nie powinien być powodem do obaw ani... - Jest jednak jeden problem, doktorze Robinson - odezwał się nowy głos z drugiej strony stołu. Spokojny, stanowczy. - Czy mógłbym zabrać głos? Doktorze Robinson? Doktor Lewis? Słysząc swoje nazwisko Elszabet podniosła głowę zmieszana, znów zdając sobie sprawę, Ŝe była gdzie indziej. Wszyscy patrzyli na nią. - Czy mógłbym naświetlić ów problem, pani Lewis? - zabrzmiał znów głos z drugiego końca sali. Elszabet rozpoznała wreszcie głos męŜczyzny z San Diego, jej kolegi, dyrektora Centrum Nepenthe w tym mieście, Leo Kresha. Był on człowiekiem niewysokim, około czterdziestki, łysiejącym, precyzyjnym w mowie i gestach. Spojrzała na niego, ale zbyt daleko była juŜ od dyskusji, by wiedzieć, co rzec. - AleŜ proszę, doktorze Kresh - wyręczył ją znów Dan Robinson.
Kresh skinął głową. - Ja równieŜ myślałem, Ŝe wizje obcych światów mogą być w jakiś sposób związane z projektem sondy gwiezdnej, doktorze Robinson, dlatego teŜ zbadałem szczegółowo prawdopodobieństwo takiej hipotezy. Niestety, w efekcie musiałem ją wykluczyć. Jak słusznie pan nadmienił, bezzałogowy pojazd kosmiczny wystrzelono w roku 2057, na kilka lat przed wybuchem Wojny Pyłów. Udało mi się jednak stwierdzić, Ŝe nawet przy niezwykle duŜych prędkościach, które była w stanie osiągnąć gwiezdna sonda, nie mogłaby ona dotrzeć w pobliŜe Proxima Centauri, oddalonej od Ziemi o cztery i dwie dziesiąte lat świetlnych, przed rokiem 2099. W tej sytuacji, jak państwo widzą, nie byłoby nawet czasu na przesłanie sygnału bezpośrednio z sondy, która emituje fale radiowe wąskiego pasma, rozchodzące się z prędkością światła, nie mówiąc o hipotetycznych mieszkańcach tego systemu, którzy mieliby wysyłać własny przekaz. No i oczywiście jeŜeli Proximianie, o ile istnieją, wysłali do nas, jak pan sugeruje, własną sondę, nie jest moŜliwe, by dotarła ona na Ziemię w ciągu najbliŜszych dekad. UwaŜam zatem, iŜ zmuszeni jesteśmy wykluczyć hipotezę, Ŝe sny kosmiczne wywodzą się z pozaziemskich źródeł, jakkolwiek kuszący byłby to pomysł. - Przypuśćmy - powiedział Robinson - Ŝe Proximianie znają sposoby wysyłania statków kosmicznych z prędkością większą niŜ prędkość światła? Kresh odpowiedział uprzejmie: - Wybaczy pan, doktorze Robinson, ale musiałbym nazwać to nadmiernym spiętrzaniem hipotez. Nie tylko bowiem musielibyśmy uznać istnienie Proximian, ale równieŜ, jak pan postuluje, przekaz szybszy od światła, który według współczesnych praw fizyki, jest po prostu... - Chwileczkę - powiedział Bill Waldstein - o czym my tu mówimy? Statki kosmiczne do gwiazd i z powrotem? PodróŜe szybsze od światła? Elszabet, na miłość boską, przerwij te wywody. Mamy wystarczająco duŜo kłopotów z tym, Ŝe sytuacja jest sama w sobie niesamowita. Rozumiecie? Setki tysięcy ludzi na całym Zachodnim WybrzeŜu mają takie same dziwaczne sny! MoŜe zresztą gdzie indziej teŜ? Tu juŜ naprawdę nie potrzeba fantastycznych spekulacji. - Chciałbym dodać - rzekł Naresh Patel - Ŝe minęły juŜ dwa miesiące, odkąd zanotowano pierwsze wizje. W świetle tego, co powiedział doktor Kresh o czasie, w jakim sonda gwiezdna mogłaby dotrzeć na tamtą planetę, i czasie, jaki musiałby upłynąć, zanim jej sygnał radiowy wróciłby do nas, uwaŜam, Ŝe z całą pewnością nie
ma Ŝadnego związku między wizjami a ewentualnymi danymi, które być moŜe prześle nam sonda. - Ponadto - włączyła się Dante Corelli - raporty mówią o obrazach z co najmniej siedmiu róŜnych układów słonecznych, prawda? Gwiezdna sonda natomiast, jeśli się nie mylę, została wysłana tylko do jednego systemu. Nawet więc pomijając sprawę szybkości transmisji, którą poruszył doktor Kresh, jak moglibyśmy otrzymywać z sondy tak wiele róŜnych przekazów? UwaŜam... - Następny punkt! - krzyknął Bill Waldstein. - Elszabet, moŜe pozwolisz nam wreszcie zająć się czymś bardziej racjonalnym? Mamy tu gości z San Francisco i San Diego, którzy chcieliby opowiedzieć nam o sytuacji w ich ośrodkach, więc... Elszabet? Elszabet? Dobrze się czujesz? Starała się zrozumieć jego słowa. Głowę miała pełną zielonej mgły. Krystaliczne postacie przesuwały się z wdziękiem tam i z powrotem przedstawiając się jej. Zapraszały na niezrozumiałe imprezy artystyczno-towarzyskie: symfonię klęski Ŝywiołowej, blask czworga dolin, przestrajanie sensoryczne. „Wszyscy tam będą, droga Elszabet. Wiesz, twój poeta zaprezentuje najnowsze dzieła. Jest teŜ szansa na jeszcze jedną zieloną zorzę; byłaby to juŜ druga w tym roku. Mówią, Ŝe następna ma być najwcześniej za piętnaście cykli tonalnych”... - Elszabet? Elszabet? - Wybiorę się chyba na blask czworga dolin - powiedziała - i moŜe na symfonię klęski Ŝywiołowej. Na przestrajanie sensoryczne raczej nie. Czy nie będzie nietaktem opuszczenie przestrajania sensorycznego? - O czym ona mówi? Uśmiechnęła się i popatrzyła na nich. Dan, Bill, Dante, Naresh, Dave Paolucci, Leo Kresh. Snop zielonego światła wystrzelił z wielkiego stołu konferencyjnego. „Wszystko w porządku”, chciała powiedzieć, „po prostu oszalałam, to wszystko. Ale nie martwcie się o mnie. PrzecieŜ w dzisiejszych czasach to nic nadzwyczajnego.” - Źle się czujesz, Elszabet? - odezwał się Dan Robinson, który stanął obok niej i delikatnie połoŜył jej rękę na ramieniu. - Tak - odpowiedziała - niezbyt dobrze. JuŜ tak od rana. Czy mogłabym państwa przeprosić? Niezmiernie mi przykro, ale będę zmuszona połoŜyć się. Proszę o wybaczenie. Dziękuję, strasznie mi przykro. Powinnam się połoŜyć. Bardzo proszę, nie przerywajcie zebrania.
5 - A nie mówiłem? - powiedział Ferguson. - To proste. Wystarczy wymknąć się przez las i iść cały czas na wschód, a prędzej czy później trafimy w jakieś cywilizowane miejsce. - A wiesz, gdzie w ogóle jesteśmy? - spytała Alleluja. - W drodze do Ukiah. - Ukiah? Gdzie to jest? - Na wschód od Mendo, moŜe ze trzydzieści mil od wybrzeŜa. Zapomniałaś? Skasowali ci to? - Nie znam dobrze tej części Kalifornii - powiedziała. - Będziemy iść trzydzieści mil, Ed? Spojrzał na nią. - PrzecieŜ jesteś superkobietą, nieprawdaŜ? To chyba nie problem dla ciebie przejść trzydzieści mil? MoŜe nawet niecałe trzydzieści. Zrobimy to w najwyŜej dwa dni. Chyba dasz radę? - Ja tak, ale ty? Potrafisz tyle przejść? Ferguson uśmiechnął się i pogłaskał ją po ramieniu. - Nie martw się o mnie, mała. Jestem w świetnej formie, jak na mój wiek. Jestem w świetnej formie i kropka. Zresztą gdybym się zmęczył, zawsze moŜemy zatrzymać się na parę godzin. Nikt nas nie będzie gonił. - Jesteś pewny? - Oczywiście - odparł z uśmiechem. - Wyobraź sobie: jutro Ŝadnego kasowania, Ŝadnego prania mózgu. Spędzimy cały dzień pamiętając, co robiliśmy wczoraj. - I jakie mieliśmy sny. - Tak, sny - jego uśmiechnięta dotąd twarz spochmurniała. - Miałaś w nocy sen? Kosmiczny? - Chyba tak. - Prawie co noc miewasz te sny. - Naprawdę? - spytała. - Co rano opowiadasz mi o nich przed kasowaniem. Wszystko mam zapisane na tym pierścionku. Co noc inna planeta; dziewięć słońc, zielony świat, świat z
niebem wypełnionym gwiazdami. Wczoraj widziałaś wielką błękitną gwiazdę na niebie i błyszczące bąbelki unoszące się w powietrzu. - Nie pamiętam - powiedziała Alleluja. - Czasami pamiętasz, a czasami nie. - A ty? Ty nigdy nie miałeś snów, prawda? - Ani razu - powiedział czując wzbierający Ŝal. - Wszyscy je mają, tylko nie ja. Nie wiem, chciałbym przynajmniej raz zobaczyć te wszystkie miejsca. Chciałbym wiedzieć, co, u diabła, dzieje się ludziom w głowach. Na pierścieniu zapisane mam, Ŝeby zawsze rano zapytać się siebie, czy miałem tej nocy kosmiczny sen. Ale jeszcze nigdy nie miałem. To paskudnie nie czuć tego, co czują inni. - Powinieneś na chwilę zostać syntetykiem. Wtedy byś się dowiedział, co to znaczy naprawdę być innym. - Tak, pewnie, jeszcze tego mi brakuje - uśmiechnął się Ferguson. - Co tam, przynajmniej nie będę miał jutro kasowania. Nie wetkną mi w głowę tych cholernych elektronicznych skalpeli. MoŜe za parę dni, z dala od tych sukinsynów, będę juŜ miał te sny? Jak myślisz, Allie? - Problem w tym - powiedziała - Ŝe za bardzo tego chcesz. Musisz przestać ich chcieć, jeśli kiedykolwiek mają przyjść do ciebie. Rozumiesz to, Ed? - W twoich ustach to takie proste. - Wiele trudnych spraw jest naprawdę prostych. - Dajmy temu spokój. PrzecieŜ mogę Ŝyć bez tych cholernych snów. Cieszę się, Ŝe się wyrwaliśmy z tego miejsca. - Ja teŜ - powiedziała ściskając jego ramię zapewne z uczuciem, ale tak mocno, iŜ przez moment pomyślał, Ŝe złamała mu rękę. Od trzech godzin byli juŜ poza centrum. Było późne popołudnie, lecz zmrok zapaść miał dopiero za kilka godzin. WciąŜ było ciepło, choć dało się juŜ odczuć pierwsze fale nadchodzącego wieczornego chłodu. Znajdowali się w gęstym, ciemnym lesie sekwojowym. Poszycie wciąŜ było wilgotne i miękkie pomimo wielomiesięcznej letniej suszy. Wszędzie biegały wiewiórki, a tu i ówdzie, spoza olbrzymich drzew, spoglądały na nich wystraszone oczy młodych saren. Ucieczka była łatwa, dokładnie jak przewidywał Ferguson. Po obiedzie, w czasie wolnym, po prostu poszli do lasu kierując się w najbardziej oddaloną od oceanu część centrum. Nie było w tym nic niezwykłego. Szli jednak coraz dalej, co juŜ nie było rzeczą w ośrodku zwyczajną.
Zatrzymali się na jego ulubionej polanie, by zabrać ukrytą tam dzień wcześniej torbę napełnioną chlebem, jabłkami, puszkami z sokiem. Na rekorderze miał szczegółowy zapis dotyczący ukrytych zapasów, co pozwoliło mu, pomimo kasowania, je odnaleźć. Wreszcie byli juŜ w drodze. Chryste, to wspaniale czuć się wolnym! Wreszcie poza zamknięciem. Co prawda centrum nie przypominało więzienia; raczej szkołę z internatem o surowych regułach, ale Ferguson nie lubił równieŜ internatów. Podobnie jak kaŜdego miejsca, w którym mówiono mu, co ma robić przez dwanaście, szesnaście godzin dziennie. Miał swój plan: napierw dostać się do Ukiah. Było to miasteczko średniej wielkości, jak poinformował go rekorder. 30-40 tysięcy mieszkańców, a więc prawdziwa metropolia w czasach po Wojnie Pyłów. Dzieci było niewiele, populacja wciąŜ się zmniejszała, dochodząc do piętnastu procent najwyŜszej liczby ludności zanotowanej w dwudziestym wieku. Ferguson próbował czasem wyobrazić sobie świat z tymi wszystkimi ludźmi; 5, 6 milionów w samym Los Angeles; więcej niŜ w Nowym Jorku. Podobno w Mexico City mieszkało 16 milionów. Nie do wiary. Teraz nikogo juŜ tam nie ma, nikogo, wszyscy rozpierzchli się, gdy Nicas zapylił miasto. W Los Angeles natomiast mieszka moŜe milion, wliczając w to wszystkie miejscowości od Santa Barbara do Newport Beach. Pojedźmy więc do Ukiah - pomyślał - znajdźmy motel, odpocznijmy, zorganizujmy się, ustalmy dalsze plany. Potem zadzwonię do Lacy, Ŝeby przysłała trochę pieniędzy. Ona nie potrafi mi odmówić - pomyślał z nadzieją. - Zarobiła mnóstwo forsy, gdy pracowaliśmy razem, więc musi mieć dość duŜo, Ŝeby dać mi trochę. On oczywiście nie miał przy sobie nic. W centrum nie potrzebował pieniędzy, zresztą nie zachęcano tam nikogo do posiadania gotówki. Gdy ktoś wyjeŜdŜał na weekend na przepustkę, uruchamiali po prostu linię kredytową w miejscu, w którym miał się zatrzymać, i tam, gdzie miał się Ŝywić. Nie mieli w zwyczaju wypuszczać pacjentów spod kontroli. A jednak jemu uda się wyrwać spod kontroli. Zatrzyma się parę dni w Ukiah, by pozałatwiać sprawy, potem dalej do Idaho (przecieŜ nie potrzebuje tam wizy, prawda?), skąd, po sześciu tygodniach potrzebnych do zalegalizowania pobytu, złoŜy podanie o wyjazd do Oregonu. Tam jest teraz coś w rodzaju republiki; Oregon i połowa obszaru, który kiedyś był stanem Waszyngton. Gdy raz przekroczy granicę, Ŝadna siła nie ściągnie go z powrotem do Kalifornii. To sprawa niepodległości, a biorąc pod uwagę uczucia, jakimi w Oregonie darzą Kalifornijczyków, moŜna mieć
pewność, Ŝe stamtąd nikogo nie deportują. Z bazą w Oregonie mógłby zacząć jakoś wykorzystywać kosmiczne sny. Nie wiedział jeszcze tylko w jaki sposób. MoŜe uruchomić odmianę afery Betelguzy V? Niezawodne przenoszenie na nowe, rozwijające się planety, które tak często widzicie w swoich snach. Z pewnością byłoby mu łatwiej, gdyby osobiście doświadczył wizji, ale nie było to takie waŜne, dopóki miał przy sobie Alleluję. Miał ją przy sobie równieŜ w nocy: co noc to wspaniałe ciało pantery... - Hej, gdzie się tak spieszysz? - zawołał za nią, gdyŜ właśnie zaczęła sunąć wielkimi krokami zostawiając go daleko z tyłu. Odwróciła się w jego stronę ze złośliwym uśmiechem. - Nie moŜesz nadąŜyć, Ed? - Odpieprz się - odparł Ferguson przyjacielsko. - Wszyscy wiedzą, Ŝe jesteście wyŜszą formą Ŝycia. Nie musisz, do diabła, wciąŜ tego udowadniać. A teraz zwolnij trochę i idźmy razem, w porządku? - Teraz mam ochotę iść szybko - powiedziała - Ŝeby rozruszać trochę serce. - Jeśli stracę cię z oczu, to zgubimy się na dobre. Z pewnością jesteś doskonała, ale nie wiesz nawet, w którą stronę idziemy, nieprawdaŜ? Dalej, szarŜuj sobie przez las. MoŜe cię jeszcze zobaczę, a moŜe nie. Z oddali doszedł go jej śmiech. Czując wzbierający gniew Ferguson przyspieszył, nie spuszczając z niej wzroku. Dziwka - pomyślał - po co wystawia mnie na taką próbę? Prawdziwa dziwka. Trzeba jednak przyznać, Ŝe to cudowna dziwka. Nigdy nie znał takiej kobiety jak ona, mimo Ŝe kobiet znał wiele. Wysoka i sprawna, mniej więcej jego wzrostu. No i piękna; te kruczoczarne włosy, te piersi, nogi. A jaka silna: pod satynową skórą widać było drgające mięśnie. Otaczająca ją aura potęŜnej mocy musiała budzić respekt. I taka nieobliczalna: nigdy nie moŜna było przewidzieć, co zrobi. Jej umysł pracował w taki sposób, Ŝe moŜna ją było wziąć za Marsjankę albo za kobietę z Betelguzy V. Ferguson był ciekaw, jakie to problemy zaprowadziły ją do ośrodka kasowania pamięci. Pierwszą rzeczą, którą mówiono pacjentom, było to, aby nie rozmawiać z innymi na temat swojej przeszłości. „W waszej przeszłości jest wasze cierpienie”, mówili, „a my was od niej uwolnimy dzięki kasowaniu. Gdy w ostatniej fazie leczenia wasza osobowość znów się zintegruje, wróci do was tylko wartościowa, potrzebna część przeszłości, cierpienia odejdą na zawsze, a więc nie jest wskazane ranienie pamięci rozmowami o tym, co było”.
Ferguson oczywiście łamał te zasady, podobnie zresztą jak wszystkie inne. Taką juŜ miał naturę. Natomiast Alleluja nigdy nie opowiadała mu o problemach, które przywiodły ją do centrum. MoŜe miała ataki depresji, jak to się zdarza ludziom z syndromem Gelbarda. MoŜe nawet zabijała ludzi gołymi rękami, by się pocieszyć? Nie wiedział tego. Tak czy inaczej zatrzymała to dla siebie. MoŜe zresztą sama nie wiedziała? MoŜe wszystko zostało wymazane z jej pamięci podczas kasowania? Dziwna to kobieta, ale wspaniała. Wspaniała. Nie mógł dopuścić, by zostawiła go zbyt daleko z tyłu. Prawie jej juŜ nie widział. Zaczął biec truchtem cięŜko dysząc, potykając się na miękkim leśnym runie. Na twarzy pojawił się pot, a po chwili poczuł lekki ból za mostkiem; nic wielkiego, po prostu mocniejszy ucisk, choć trochę go to zaniepokoiło. Do diabła - pomyślał sapiąc i dysząc - przecieŜ powinienieś umieć dogonić dziewczynę, prawda? Nie, nieprawda - powiedział do siebie. - Nie bądź idiotą. To nie Ŝadna dziewczyna, tylko nadludzka sztuczna istota, która w dodatku juŜ na starcie była sto metrów przed tobą. Poza tym masz pięćdziesiąt lat. Nie jesteś juŜ chłopcem. Nie ma sensu jej tak gonić po lesie. Mimo to biegł dalej. Koszulę miał zupełnie przemoczoną, serce waliło mu jak młot, a w całej klatce piersiowej czuł mocny ucisk, ale nie mógł pozwolić sobie, by został z tyłu. - Allie, do cholery, zaczekaj na mnie! - wrzasnął biegnąc jeszcze szybciej. JuŜ jej nawet nie widział. Przed sobą miał ścianę olbrzymich sekwoi. Mam ją gdzieś - pomyślał - niech biegnie, gdzie chce, i zgubi się w lesie. To ja mam cały prowiant. WciąŜ jednak nie zwalniał. Nagle stopa utknęła mu w jakiejś norze i runął cięŜko na ziemię, czując jak w chwili upadku skręca kostkę. Ból przeszył całą nogę. Usiadł. OstroŜnie dotknął potłuczonych miejsc. Rwanie w kostce nie ustępowało. Spróbował wstać, ale nie udało mu się. Miał wraŜenie, Ŝe przy najmniejszym obciąŜeniu pokruszy mu się cała noga. No i jak teraz dojdzie do Ukiah? PrzyłoŜył dłonie do ust i zawołał: - Allie, Allie! Wracaj, jestem ranny! Minęło pięć minut, Ŝadnej odpowiedzi. Ferguson masował obolałą kostkę licząc, Ŝe jakoś dojdzie do siebie, ale gdy znów spróbował stanąć na nogi, było jeszcze gorzej niŜ przedtem. Stopa zaczęła puchnąć. - Alleluja, do cholery, Alleluja, gdzie jesteś? - Spokojnie, spokojnie, jestem tutaj.
Podniósł głowę i zobaczył ją wreszcie. Biegła w jego stronę długim krokiem gazeli. Gdy stanęła przy nim, wcale nie była zdyszana: oddech miała spokojny, jak gdyby spacerowała. - Co ci się stało? - spytała. - Przewróciłem się, skręciłem kostkę. Nie mogę chodzić, Allie. - MoŜesz, moŜesz. Zrobię ci kulę. - BoŜe, kulę? Nie umiem chodzić o kulach. I co, mam kuśtykać trzydzieści mil? Po co, do cholery, musiałaś gdzieś uciekać? Nie upadłbym, gdybym nie musiał cię gonić. I... - Uspokój się - powiedziała. Patrzył zdumiony, jak nagina drzewko do samej ziemi, odłamuje jedną trzecią pnia i zaczyna odrywać gałęzie. - Nie musisz wcale iść daleko. Tu zaraz jest droga. Zatrzymamy kogoś i poprosimy, Ŝeby nas podwiózł do Ukiah. A jeŜeli nie będzie chciał jechać do Ukiah, to go przekonamy. - Droga? - Mała droga z płyt betonowych, zaraz za tymi drzewami, moŜe pięć minut stąd. Byłam tam, gdy mnie zawołałeś. Nawet od czasu do czasu przejeŜdŜa samochód. Nie martw się, dobrze? Postawiła go na nogi, jakby waŜył tyle, co worek pierza, i podłoŜyła mu szczudło pod pachę. Było trochę za długie. Trzymając go jedną ręką, drugą oparła drąg o nogę i odłamała czubek. - Proszę - powiedziała - teraz powinno być dobre. Gdyby tego nie widział na własne oczy, nie uwierzyłby, Ŝe moŜna w ten sposób przełamać młode, zielone drzewko grubości jej nadgarstka jednym, prawie niedostrzegalnym ruchem. Czy byłoby dla niej problemem złamać komuś rękę lub nogę? Szczudło pomogło. Szło się co prawda cięŜko, ale jakoś posuwał się do przodu nie stając na zranionej nodze. Ona szła obok podtrzymując go. Wędrowali pod górę, aŜ doszli do gęstej ściany sekwoi. Odtąd teren zaczynał się znów obniŜać. Wkrótce wyszli na otwartą przestrzeń i ujrzeli przed sobą drogę. Była to stara, lokalna dwupasmówka, zniszczona i dziurawa. Nie widać było Ŝadnych urządzeń do kontroli pojazdów. Po takich drogach jeŜdŜono przed stu pięćdziesięciu laty. W okolicy panowała absolutna cisza, nie było słychać Ŝadnego samochodu. Z tyłu, za nimi,
słońce zeszło juŜ nisko wędrując w stronę Pacyfiku. - Coś jedzie - powiedziała Alleluja. - Nic nie słyszę. - Ja teŜ nie, ale widzę coś na drodze. Teraz słyszę juŜ nawet silnik. To chyba poduszkowiec, bo taki cichy. Ferguson nic jeszcze nie widział. Jej zmysły były zadziwiające. Po kilku minutach dostrzegł ciemną cięŜarówkę nadjeŜdŜającą z południa. - No dobrze - powiedział. - Ja schowam się w lesie, a ty wyjdź na drogę i zatrzymaj go. - A zatrzymają się? - Musieliby nie mieć dobrze w głowie, Ŝeby nie zatrzymać się dla kobiety o twoim wyglądzie, samej na pustkowiu, gdy zbliŜa się zmierzch. Zatrzymają się. Wtedy powiesz im, Ŝe twój mąŜ ma zranioną nogę i spytasz, czy nie podwieźliby nas do Ukiah. Wtedy ja wyjdę, a oni juŜ nic nie będą mogli zrobić. Tymczasem ty musisz stanąć blisko kierowcy i gdyby chciał odjechać, włoŜysz rękę przez okno i chwycisz go za gardło, dobrze? Nie tak, Ŝeby zrobić mu krzywdę, tylko Ŝeby zmusić go do współpracy. - W porządku - odparła - lepiej juŜ się schowaj. - Tak - powiedział i powlókł się w krzaki. Stanął za drzewem, by móc przyglądać się całej sytuacji. Pojawiła się cięŜarówka. Był to w rzeczy samej poduszkowiec, prawdziwy antyk, chyba nawet przedwojenny model. Na burtach wymalowane miał wielkie, jaskrawe, Ŝółto-czerwone błyskawice. Alleluja stała na środku drogi wymachując rękami. Samochód, rzecz jasna, zatrzymał się w niewielkiej od niej odległości. Zobaczył kilku męŜczyzn na przednim siedzeniu. Pewnie wydaje im się, Ŝe czeka ich tej nocy niezła zabawa: oszałamiająca brunetka, opustoszała boczna droga. Jeśli jednak tylko zaczną coś próbować z Allie, czeka ich nieprzyjemna niespodzianka. Słyszał, jak z nią rozmawiają. Ferguson zaczął powoli wychodzić ze swej kryjówki. Nie będziemy nawet prosić ich o podwiezienie. Po prostu powiem Allie, Ŝeby wyrzuciła ich w krzaki i pojedziemy sami do Ukiah, a jutro ruszymy dalej na północ do Oregonu. Gdy jednak spojrzał uwaŜniej, dostrzegł cały tłum męŜczyzn w tylnej części pojazdu; trzech, czterech, moŜe nawet pięciu. Najprawdopodobniej drapacze, a kto wie, czy nie bandidos.
Cholera - pomyślał - nawet ona nie załatwi siedmiu facetów. Ja z tą nogą nie poradzę sobie nawet z jednym. Oczami wyobraźni ujrzał, jak zakończy się ich ucieczka z centrum. Oto on leŜący w zaroślach z poderŜniętym gardłem i Alleluja szarpiąca się i wierzgająca, gdy tamci ciągną ją gdzieś na bok na nocną zabawę. Zaczęli wysiadać z cięŜarówki. Czterech, pięciu, sześciu, siedmiu. Tak... nie, ośmiu. Podeszli do Allelui patrząc na nią z uznaniem. Jeden z nich, o wyglądzie złoczyńcy, ze zmierzwioną strzechą rudych włosów nad tłustą twarzą, gapił się na jej piersi, jak gdyby od trzech lat nie widział kobiety. Inny, o bladoniebieskich oczach i twarzy pokiereszowanej bliznami po pryszczach, oblizywał wargi. Ferguson chciał odwrócić się i uciec, ale było juŜ za późno, juŜ go zauwaŜyli. Przy jego obecnym tempie złapaliby go w pół minuty. - A ten tam to twój mąŜ? - zapytał jeden z drapaczy, krępy, ponury, z krótką, gęstą czarną brodą. Wskazał na Fergusona. Głupio tak umierać - pomyślał Ferguson. Modlił się w myślach, Ŝeby Alleluja zaczęła działać, Ŝeby złapała trzech czy czterech z nich i złamała im karki, tak jak tamto drzewko, zanim zdąŜą się zorientować, co się dzieje. Nie wyglądało jednak na to, Ŝe ma zamiar coś takiego zrobić. Była spokojna, wesoła i rozluźniona. CóŜ to za dziwna kobieta. Przystanął na poboczu wsparty na szczudle zastanawiając się, co stanie się dalej. Tymczasem jeszcze jeden z drapaczy, wysoki i kościsty, z łapami długimi jak u małpy i dzikim blaskiem w oczach, podszedł do niego i zaczął przypatrywać się mu w dziwny sposób, jakby czytał mapę. Po chwili spytał z powagą: - Czy bardzo cierpisz? Nie chodzi mi o twoją nogę, ale o twoją duszę. Wydaje mi się, Ŝe twoja dusza cierpi. Pamiętaj, to tylko dom Boga i bramy niebios. - Co do diabła - powiedział Ferguson głosem zdławionym strachem i zdumieniem. - Nie zwracaj na niego uwagi - powiedział rudy. - To tylko świr. Ten wariat Tom. - Wariat, co? - powiedział Ferguson rozglądając się dookoła z nadzieją, Ŝe moŜe jednak wyjdą cali z tego wszystkiego. NajwaŜniejsze, Ŝeby zachować spokój, jak najwięcej mówić, tak Ŝeby wydać im się do czegoś przydatnym. - Jeśli to prawdziwy przypadek psychiczny, to dobrze trafiliście, chłopcy. Odstawcie go do centrum, tam, po drugiej stronie lasu. Będzie się tam czuł jak w domu razem z innymi świrami. Nakarmią go, wykąpią, będą się z nim dobrze obchodzić. Tak właśnie tam postąpią z waszym szalonym przyjacielem Tomem.
MęŜczyzna z czarną brodą zbliŜył się do niego. - Centrum? O jakim centrum mówisz?
ROZDZIAŁ PIĄTY Serce bije mi Ŝywo, Gdy kradnę twe gęsi i świnie, Zabieram gołębie lub wdowcem czynię Koguta - rozpaczą go karmiąc straszliwą. Gdy chcę wieczerzę zjeść u Humphreya, Idę, a jeśli noc mnie zastanie, Do Paula udam się na spoczynek: Nie straszne wśród duchów mi spanie.
WciąŜ jednak śpiewam: „Strawy, napoju, Napoju, strawy, odzienia. Pani czy dziewczę, Nie lękaj się Toma, On nie krzywdzi Ŝadnego stworzenia.”
Pieśń Toma O’Bedlama
1
- Początek, to jest naprawdę waŜne, Jaspijn - powiedział Senior Papamacer. Mówiłem to juŜ tobie? To nic, posłuchaj znowu, to jest najwaŜniejsze. Jak bogowie po raz pierwszy przyszli do mnie. Nowi bogowie. Jaspin czekał cierpliwie. Tak, Senior opowiadał mu juŜ o tym nie raz i nie dwa razy. Nie było jednak sensu, Jaspin zdawał sobie z tego sprawę, próbować wpływać na kierunek rozmowy. Senior mówił tylko to, co miał ochotę powiedzieć. Taki był jego przywilej; był Seniorem, a Jaspin tylko jego pisarzem. Poza tym Jaspin zdąŜył się juŜ przekonać, Ŝe jeśli nie reaguje, gdy Senior po raz któryś opowiada znane mu historie, prędzej czy później dowie się teŜ czegoś nowego. Dziś na przykład Jaspin zauwaŜył na podłodze duŜą kartonową teczkę. Senior trzymał na niej rozciągnięte palce lewej ręki, co było niezawodnym znakiem,
Ŝe zawiera coś waŜnego. Jaspin chciał dowiedzieć się, co jest w środku, ale pomyślał, Ŝe i tak się dowie, jeŜeli po prostu będzie siedział i czekał. Usiadł więc i czekał spokojnie. - Na początku to było we śnie - powiedział Senior Papamacer. - LeŜałem po ciemku nocą i wtedy ukazał mi się Maguali-ga, i powiedział: „Ja otwieram wrota, ja przynoszę to, co nadejdzie.” Ja zaraz wiedziałem, Ŝe to Bóg mówi do mnie przez ocean gwiazd i Ŝe jestem wybranym głosem Boga. Rozumiesz? Tak, wiem - pomyślał Jaspin. Wiedział teŜ, co będzie dalej. I wstałem w nocy, i podszedłem do okna, a dziewięć gwiazd Maguali-ga świeciło na niebie. Wyciągnąłem więc w górę ramiona i poczułem, jak spływa na mnie wielkie światło siedmiu galaktyk. Znał to juŜ wszystko, słowo po słowie. Senior Papamacer dyktował mu słowa i chciał upewnić się, Ŝe są one dokładnie zapisywane. Nie było wątpliwości. W jednej chwili poczułem prawdę. Przyjrzał się kościstej, rzeźbionej twarzy, lodowatym oczom. Ten człowieczek, który zamierza zmienić świat i pewnie tego dokona, ten prorok, ten święty potwór, kolejny i chyba ostatni z długiej linii proroków. MojŜesz, Jezus, Mahomet, Senior Papamacer. MoŜe ma rację. - I wstałem w nocy, i podszedłem do okna, a dziewięć gwiazd Maguali-ga świeciło na niebie... Tak, tak. I wielkie światło siedmiu galaktyk. - Zrozumiałem natychmiast - kontynuował senior - Ŝe to prawdziwi bogowie i Ŝe przyjdą oni na Ziemię, by nami rządzić. To właśnie było interesujące, stwierdzał Jaspin, ten wielki skok w wiarę. Zrozumiał natychmiast. Wiara w prawdziwość tego, na co się czeka, świadectwo rzeczy niewidzialnych. Sześć miesięcy temu Jaspin nie potrafiłby tego pojąć, ale przecieŜ on sam teŜ widział Chungirę-Który-Przyjdzie na wypalonym wzgórzu pod San Diego, a potem wielokrotnie w jego snach pojawiał się Maguali-ga i Rei Ceupassear, Narbail od gromów, O Minotauro. On teŜ widział, on teŜ uwierzył natychmiast. Ku własnemu zdziwieniu. - Pytasz, skąd to wiem? - ciągnął Senior Papamacer. - Wiem, Ŝe wiem; to wszystko, to wystarczy. Verdademente a verdad, prawdziwa prawda. Wiesz, Ŝe wiesz. - Tak jak wtedy, gdy MojŜesz zapytał Boga o Jego imię - wtrącił gorliwie Jaspin - a Bóg odpowiedział mu tylko „jestem który jestem”. I to MojŜeszowi wystarczyło.
Senior Papamacer zmroził go wzrokiem. Jaspin był tu, by słuchać, a nie komentować. Jaspin chętnie zapadłby się pod ziemię. Po chwili Senior mówił dalej, jakby nikt prócz niego nic nie powiedział: - Trzeba wierzyć, rozumiesz, Jaspijn? W obliczu prawdy absolutnej trzeba wierzyć absolutnie. Tak było ze mną. Poddałem się prawdzie, a wtedy poznałem wszystkich bogów: Rei Ceupasseara i Prete Noira Negusa, i O Minotaura, i Narbaila, i innych, a kaŜdy ukazał mi wizję. Widziałem ich światy i gwiazdy. Zobaczyłem, Ŝe kochają nas i opiekują się nami, i przygotowują się, by przyjść do nas. Byłem pierwszym, który to zobaczył. A dlatego, Ŝe trzymałem się prawdy, przyszli do mnie inni i mogłem podzielić się z nimi moją wiedzą. Teraz jest nas juŜ wiele tysięcy, a pewnego dnia cały świat zjednoczy się z nami. Zjednoczy się krwią i ceremonią tumbonde, abyśmy stali się godnymi ostatecznego nadejścia Boga, który przyniesie nam błogosławieństwo gwiazd. Czując, Ŝe powinien odezwać się, Jaspin rzekł z wahaniem: - Chungira-Który-Przyjdzie przyjdzie. Przynajmniej raz udało mu się powiedzieć to, co naleŜało. Senior skinął głową Ŝyczliwie. - Maguali-ga, Maguali-ga - odpowiedział. Razem uczynili święte znaki. Senior przemówił niespodziewanie: - Wiesz, kim byłem, zanim przyszli do mnie bogowie? Nie moŜesz wiedzieć. Musisz to teŜ umieścić w swojej ksiąŜce, Jaspijn. Jeździłem taksówką w Chula Vista. Jeździłem tam dwadzieścia lat, a przedtem jeździłem w Tijuana, a gdy byłem młody, przed wielką wojną jeździłem w Rio. Zawieź mnie tu, zawieź mnie tam, jedź trochę szybciej, reszty nie trzeba - zaśmiał się. Jaspin nigdy jeszcze nie słyszał śmiejącego się Seniora. Był to suchy, ostry, drŜący śmiech, jak szelest ocierających się o siebie trzcin w smaganej wiatrem dolinie. - AŜ tu nagle, w nocy, bogowie tworzą mnie na nowo. JuŜ nie jeŜdŜę taksówką. Zapisz to, Jaspijn. Dam ci zdjęcia: to moja taksówka, to moja licencja. Mahomet jeździł na wielbłądzie, MojŜesz był pasterzem, Jezus cieślą, a Papamacer - taksówkarzem. No tak, znowu wielka czwórka: MojŜesz, Jezus, Mahomet, Papamacer. Jaspin spróbował wyobrazić sobie tego budzącego grozę człowieka o głębokim, niskim głosie, charyzmatycznego proroka bogów z kosmosu, tłukącego się po ulicach San Diego jakimś starym gruchotem i kasującego opłaty za przejazd i napiwki. Senior sięgnął po tekturową teczkę. Zdjęcia taksówki, pomyślał Jaspin. Senior Papamacer
powiedział jednak: - Gdy zamykasz oczy, Jaspijn, widzisz bogów, tak? - Tak, czasami w nocy. Mam wizje dwa-trzy razy w tygodniu. - Czy widzisz wszystkie siedem miłujących galaktyk? - Teraz juŜ tak. Wszystkie siedem. - A czy wierzysz, Ŝe są one domami bogów, verdademente a verdad? - Tak, wierzę w to - powiedział Jaspin, zastanawiając się, do czego zmierza Senior. - Czy nie zastanawiałeś się kiedyś, czy to moŜe tylko sen, zjawa nocna, to co ty widzisz, to co ja widzę, to co wszyscy widzimy? - Wierzę, Ŝe bogowie są prawdziwymi bogami - odparł Jaspin. - PoniewaŜ masz wiarę. PoniewaŜ wiesz, Ŝe wiesz. - Tak - Jaspin wzruszył ramionami. - Tutaj mam dowód absolutny - powiedział Senior otwierając teczkę. Jaspin zobaczył w środku gruby plik reprodukcji holograficznych. Senior Papamacer podał mu jedną. Jaspin wytęŜył wzrok. W słabym świetle autokaru hologram świecił wewnętrznym promieniowaniem. Przedstawiał szereg oślepiających słońc - Jaspin policzył je: sześć, siedem, osiem, dziewięć - rozciągniętych na ciemnofioletowym niebie nad przedziwnym kosmicznym krajobrazem pełnym niepokojących kątów i niemoŜliwych do zaistnienia perspektyw. Na pierwszym planie stała masywna postać o sześciu kończynach i jednym złoŜonym oku umieszczonym na środku szerokiego czoła. Jaspin zadrŜał. - Co to jest? Fotografia? - zapytał. - Nie, to nie fotografia. To tylko namalowane. Bardzo realistyczny obraz, nie? Co to za miejsce? Kto tu stoi? - To Maguali-ga - wymamrotał Jaspin - Dziewięć Słońc, Skała Przymierza. - A więc znasz to wszystko, poznajesz. - Wszystko wygląda dokładnie tak, jak to widziałem. - Tak, tak. To ciekawe. Popatrz teraz na to - poda! Jaspinowi drugi hologram. Było to inne ujęcie świata Maguali-ga; z bardziej stromego kąta, a zamiast jednego Maguali-ga, było tam pięć takich istot. I ta reprodukcja uchodzić mogła za fotografię, lecz Jaspin, wcześniej uprzedzony, rozpoznał w niej malowidło, co prawda komputerowe i niezwykle realistyczne, ale bez wątpienia był to wytwór wyobraźni. - I
na to - powiedział Senior kładąc przed Jaspinem trzecie ujęcie planety Maguali-ga. Zrobione było nieco inną techniką, inny teŜ był jego temat; tym razem przedstawiono dziwny, chropowaty, kamienny budynek o wysokich sklepieniach. Maguali-ga stał na jego progu. Bez wątpienia był to ten sam świat, co na poprzednich obrazkach. - A teraz te - rzekł znowu Senior i rozłoŜył trzy nowe obrazki z teczki. Czerwone słońce, niebieskie słońce, ognisty łuk na niebie, na pierwszym planie złocista postać z zakręconymi baranimi rogami. KaŜdy z trzech wizerunków był z całą pewnością dziełem artysty, ale wszystkie przedstawiały to samo. Zgadzały się nawet najdrobniejsze szczegóły. Znowu dreszcz wstrząsnął Jaspinem. - Chungira-Który-Przyjdzie. - Tak, tak. A te? Następne trzy. Zielony świat, pasma gęstej mgły, migotliwe, poruszające się krystaliczne postacie. Trzy ze światem oślepiającego światła emitowanego przez słońce wypełniające całe niebo. Trzy z ognistym światem, w którym słońce jest niebieskie. Widać było na nich Rei Ceupasseara unoszącego się w lśniącej, promieniującej bańce. Trzy ze światem, w którym słońca były Ŝółte i pomarańczowe... - Co to jest? - zapytał na koniec Jaspin. Senior rozjaśnił się jak hebanowy Budda. Nigdy jeszcze nie wyglądał tak radośnie. - To prawdziwa prawda, a ja wiem, Ŝe to wiem. Ale nie wszyscy są tego tak pewni. Będą tacy, którzy sprzeciwią się nam. Kazałem więc dla nich przelać prawdę na obrazy. Wiesz, Ŝe są urządzenia, które potrafią przetwarzać obrazy w ludzkim umyśle na obrazy na ekranie, a z nich potem moŜna zrobić coś takiego. Wezwałem trzech róŜnych ludzi i powiedziałem im: zróbcie obrazy światów zamieszkałych przez bogów. WłóŜcie je do tej maszyny, aby wszyscy mogli zobaczyć wasze wizje. Tak Jaspijn, teraz widzisz. Jeśli trzech ludzi robi zdjęcie tej samej ulicy w Los Angeles, otrzymają takie same obrazki. Tutaj teŜ mamy takie same obrazki, choć pochodzą one z ludzkich umysłów. Oznacza to, Ŝe wszyscy widzą to samo. Spójrz, to Maguali-ga, to Narbail, a tu mieszka O Minotauro; kto mógłby teraz wątpić? To wszystko jest prawdziwe i rzeczywiste. Gdy przychodzą do naszych umysłów, przychodzą z prawdziwych miejsc. PoniewaŜ wszyscy widzimy to samo. Nie moŜe juŜ być Ŝadnych wątpliwości. Zgadzasz się? Nie moŜe być wątpliwości! - Nigdy nie wątpiłem - powiedział oszołomiony Jaspin. Zdawał sobie oczywiście sprawę, Ŝe kłamie. Jakaś jego cząstka nigdy nie pozbyła się sceptyzmu.
Cząstka ta utrzymywała wciąŜ, Ŝe wszystko, czego doświadczył, to tylko rodzaj jakichś zwariowanych halucynacji. Jednak wszyscy mieli takie same, identyczne nawet w najdrobniejszych szczegółach halucynacje! Te dziwne, roślinopodobne rzeczy, które tak często widywał, ale nikomu o nich nie mówił, pojawiły się tu, na tym hologramie, i na tamtym teŜ... Był tym wszystkim całkowicie zaszokowany. Nie prosił o dowody, chciał Ŝyć czystą wiarą, ale te hologramy były przygniatające. - Prawdziwa prawda - powiedział Senior Papamacer. - Prawdziwa prawda - wymamrotał Jaspin. - Teraz idź. Napisz, co czujesz, co myślisz w tej chwili. Idź juŜ, Jaspijn. Jaspin skinął głową, wstał i ruszył potykając się w kierunku wyjścia z ciemnego, zatęchłego autokaru. Przeszedł po omacku przez kaplicę, wreszcie dotarł do przednich drzwi. Na schodach rozsiadło się kilku członków Rady Wewnętrznej: Carvalho, Lagosta, Barbosa. Spojrzeli na niego uśmiechając się drwiąco. Białka oczu błyskały szyderczo na tle ciemnych twarzy. Przeszedł ostroŜnie między nimi, nie zwracając uwagi na ich głupawe uśmieszki; wciąŜ czuł w sobie obecność bogów. Idź i napisz, co czujesz, co myślisz. Tak, ale najpierw trzeba powiedzieć o tym Jill. Zapadał zmierzch. Powietrze było chłodne. Znajdowali się gdzieś niedaleko Monterey, w głębi lądu. Obóz rozbili w miejscu, które było polem karczochowym, zanim wjechało na nie swoimi autobusami i cięŜarówkami z przyczepami sto tysięcy pielgrzymów. Jaspin słyszał w oddali śpiewy. Płonęły trzy wielkie ogniska, wyrzucające w ciemniejące niebo czarne słupy dymu. Zajrzał do samochodu szukając Jill. Nie było jej tam. Z tyłu dobiegł go śmiech. Pojawili się następni członkowie Rady Wewnętrznej: Cotovela i Johnny Espingarda stali oparci o swój pomarańczowo-Ŝółty autokar. Popatrzył w ich stronę. - Co was tak śmieszy? - Śmieszy? Śmieszy? - Nie widzieliście mojej Ŝony? Znów wybuchnęli trochę wymuszonym śmiechem. Starali się rozmyślnie wyprowadzić go z równowagi. Gardził tymi brazylijskimi bękartami o kamiennych twarzach, tymi apostołami Seniora tak obrzydliwie z siebie zadowolonymi w przekonaniu o własnej wyŜszości. - Twoja Ŝona - powiedział Johnny Espingarda, nadając tym słowom
obsceniczne brzmienie. - Właśnie, moja Ŝona. Wiesz, gdzie jest? Johnny Espingarda zwinął dłoń w pięść, przyłoŜył ją do ust, zakaszlał. Wydawało się, Ŝe Cotovela dusi się tłumionym śmiechem. Jaspin poczuł, jak oszołomienie, podziw i uniesienie, wzbudzone hologramami, ustępują pod naporem gniewu i zdenerwowania. Odwrócił się do nich tyłem i zaczął wypatrywać w ciemnościach Jill. Wszedł do samochodu z myślą, Ŝe być moŜe rozłoŜyła koc z tyłu na zewnątrz. Tam jednak teŜ jej nie było. Zobaczył ją wreszcie idącą od strony autokaru Rady Wewnętrznej. Była zarumieniona, spocona, rozczochrana. Majstrowała coś przy pasku od dŜinsów. Za nią z autokaru wyłonił się Bacalhau i powiedział coś do Cotoveli i Johnny’ego Espingardy. Jaspin usłyszał ich grubiański śmiech. O Chryste pomyślał - Chryste, nie, tylko nie Bacalhau. - Jill? - zwrócił się do niej. Oczy miała nieco zamglone. - Byłeś u Seniora? - Tak. A ty? Wydawało się, Ŝe nie potrafi spojrzeć mu w oczy. Zaraz jednak popatrzyła na niego chłodnym, wyzywającym wzrokiem. - Prowadziłam wywiad z Radą Wewnętrzną - odparła. - Trochę antropologii w terenie - zachichotała. - Jill - powiedział - O BoŜe, Jill.
2
Stojąc pomiędzy dwojgiem obcych ludzi, piękną ciemnowłosą kobietą, która nie była prawdziwa, i ponuro wyglądającym męŜczyzną ze zranioną nogą, Tom poczuł, Ŝe za chwilę nadejdzie wizja. Tu, przed liczną widownią w czasie zachodu słońca na opustoszałej lokalnej drodze. Wizja jednak nie nadchodziła. Był co prawda charakterystyczny ryk w mózgu, zaczynało się jarzyć migotliwe światełko, ale na tym się skończyło. Wizja została wstrzymana. Działo się chyba coś innego. Spojrzał na Charleya. Spojrzał na ciemnowłosą kobietę i męŜczyznę ze zranioną nogą. Charley wypytywał go o miejsce, które ten nazwał centrum. Gdzie to jest, kto nim zarządza, co się tam robi. Tom słuchał z zainteresowaniem. Pomyślał, Ŝe
chyba podobałoby mu się w tym centrum. Pojechałby tam nawet zaraz, usiadł i odpoczął w ogrodzie. Zbyt długo juŜ podróŜował błądząc tu i tam. Był juŜ tym zmęczony. - Czy to coś w rodzaju szpitala dla wariatów? - Niezupełnie - odparł ponury męŜczyzna. - Mają tam duŜo ludzi niezrównowaŜonych. W większości nie tak bardzo chyba niezrównowaŜonych, jak wasz przyjaciel, ale jednak cierpiących. Wiesz, z głębokimi urazami w duszy. Tam się nimi opiekują, uspokajają ich. Mają na to sposoby. Tom odezwał się: - Tom potrzebuje uspokojenia. Biedny Tom. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Popatrzył na niebo. Było wciąŜ jeszcze błękitne, ale na obrzeŜach zaczynało juŜ szarzeć. Słońce schowało się za wierzchołkami olbrzymich sekwoi. Las zaczynał się niedaleko drogi, lecz nie było widać jego drugiego końca. W górze zaczęły pojawiać się gwiazdy przemierzające nieboskłon, kolorowe punkciki światła, czerwone, zielone, pomarańczowe, turkusowe. Malutkie wędrujące iskierki, a kaŜda z nich jest sercem imperium obejmującego tysiące światów, a imperia te związane są w konfederacje obejmujące całe galaktyki. W światach tych znajduje się miliard miliardów cudownych miast. W porównaniu z najmniejszym z nich Babilon był wioską, a Egipt kałuŜą. A teraz światło tych wszystkich gwiazd skupione jest na małym, niewaŜnym świecie, na pogrąŜonej w smutku Ziemi. - A tak w ogóle, to coście za jedni? - spytał Charley. - Jestem Ed, a to Allie. - Ed, Allie. No dobrze. Wyszliście na spacer po lesie? - Mhm. Chcieliśmy się trochę przejść. WłoŜyłem nogę w jakąś norę i skręciłem kostkę. - Tak. Powinieneś uwaŜać - Charley przyglądał się im uwaŜnie. - A jak się nazywa to miejsce, to centrum? - Centrum Nepenthe - odparł człowiek imieniem Ed. - Prowadzi je jakaś fundacja. Przyjmują ludzi z całej Kalifornii. Prawie jak hotel: wycieczki, rekreacja i wszystko, tyle Ŝe oprócz tego jeszcze leczą twoje dolegliwości. Podobałoby mu się tam. To jest po drugiej stronie lasu, pomiędzy lasem a oceanem. Od frontu stoi duŜa brama, z tablicami. Nie da się nie zauwaŜyć. Gdybyście byli uprzejmi zabrać Allie i
mnie do Ukiah, to stamtąd jest prosta droga do Mendocino, z której zjeŜdŜa się w bok do centrum. - Skąd tyle o tym wiesz? - spytał Charley. - Moja Ŝona się tam leczyła. - Allie? Co jej było? - Nie, nie Allie - zmieszał się Ed. - Allie to moja przyjaciółka. Moja Ŝona... wzruszył ramionami. - To długa historia. - Jasne. Tom zrozumiał, Ŝe Charley zamierza zabić tych dwoje, gdy skończy z nimi rozmawiać. Musi to zrobić. Teraz mogliby go zidentyfikować. Gdyby przyjechała policja i zapytała ich: „Szukamy drapaczy, którzy zabili straŜnika miejskiego w San Francisco; czy nie zauwaŜyliście tu kogoś podejrzanego?”, oni mogliby odpowiedzieć: „PrzejeŜdŜało tędy ośmiu facetów cięŜarówką. Wyglądali tak i tak”. Charley nie moŜe ryzykować. Charley powiedział, Ŝe nie lubi zabijać i chyba tak rzeczywiście jest, ale teŜ nie cofa się przed zabójstwem, gdy uwaŜa, Ŝe jest ono konieczne. Teraz odezwała się kobieta: - Chcę was o coś zapytać. Czy macie kosmiczne sny? MęŜczyzna poczerwieniał i powiedział do niej: - Allie, na miłość boską... Tak, z całą pewnością ich zabije. Tom wiedział o tym. Zamysł taki coraz wyraźniej zaczął malować się na twarzy Charleya. Ten człowiek jest niebezpieczny, moŜe ściągnąć tu policję. Zatrzymali się tylko dlatego, Ŝe Charley myślał, iŜ kobieta jest sama. Drapacze chcieli zabawić się z nią. Gdy jednak zza krzaków wyłonił się utykający męŜczyzna, wszystko się zmieniło. Ten człowiek musi umrzeć; jest dla Charleya zbyt niebezpieczny. To zaś oznacza, Ŝe brunetka teŜ musi umrzeć. Zabijesz raz, musisz zabijać dalej. Tak kiedyś powiedział Charley. Kobieta powtarzała z uporem: - Nie, chcę wiedzieć. To pierwsi ludzie, których widzimy od... od... nie wiem kiedy. Ciekawe, czy teŜ mają kosmicze sny. - Kosmiczne sny? - zapytał Tom, jakby po raz pierwszy słyszał o czymś takim. Skinęła głową. - Coś jak wizje. Inne światy. RóŜne słońca na niebie. Dziwne, obce istoty. Miałam takie sny, nie tylko ja. Inni teŜ. Ed nie, ale mnóstwo innych.
- To zwiastuny - rzekł do niej Tom. - Nadchodzi Czas Przejścia. - Zobaczył, jak Stidge odwraca się do Tamale’a, stuka znacząco w czoło i kreśli palcem kółko w powietrzu. Cały Stidge. Tom mówił dalej: - Przez cały czas mam wizje. Widziałaś kiedyś zielony świat? A świat dziewięciu słońc? - Jeszcze jest taki z czerwonym słońcem i niebieskim - powiedziała podekscytowana. - Teraz wszystko pamiętam. Myślałam, Ŝe to straciłam, ale nie, teraz wszystko pamiętam. Jak to jest? PrzecieŜ to zniknęło. Pamiętam jeszcze duŜe niebieskie słońce skwierczące na niebie, lśniące miasta jak pływające bąbelki... - Tak - wtrącił Charley - znam to. Tom mi opowiadał. To planeta Lullimulli, prawda, Tom? - Luiiliimeli - sprostował Tom. On teŜ był podniecony. MoŜe Charley jednak ich nie zabije, teraz, gdy dowiedział się, Ŝe ta kobieta teŜ miewa sny. Charley potrafił zainteresować się ludźmi i czasem to wiele zmieniało. Tom zwrócił się do kobiety: - Jakie miejsca jeszcze widziałaś? MoŜe to, gdzie całe niebo pełne jest światła? - Tak, to teŜ. I... - Robi się późno - powiedział Charley. PrzymruŜył ciemne oczy, a jego głos zrobił się bezbarwny i monotonny. Tom znał ten głos i to spojrzenie. Chłodny wzrok, głos przyprawiający o dreszcz. - Miło się rozmawiało, prawda? Ale robi się juŜ późno. Więc jednak ich zabije - pomyślał Tom - mimo wszystko. Nie podobało mu się to zabijanie. To się przecieŜ musi skończyć. Tłumaczył juŜ Charleyowi. Czas Przejścia jest bardzo blisko. To nie jest w porządku. Nie wolno pozbawiać kogokolwiek szansy na wyprawę do gwiazd; teraz, gdy Czas Przejścia jest juŜ tak blisko. Charley odwrócił się. - Stidge, Mujer! - Zaczekaj - wmieszał się Tom. Wiedział, Ŝe musi coś zrobić, właśnie teraz, w tej chwili. - JuŜ się zaczyna, nadchodzi, czuję to. Nigdy jeszcze nie udawał, Ŝe nachodzi go wizja. Miał nadzieję, Ŝe uda mu się to odegrać. Charley powiedział do niego: - Oszczędź nam tego, Tom. Musimy pozałatwiać sprawy. - Ale teraz widzę coś szczególnego - rzekł starając się grać na zwłokę. Nic
więcej nie mógł zrobić, jedynie próbować zyskać na czasie i liczyć, Ŝe coś się stanie. Całe niebo się rusza! Widzisz gwiazdy? Pływają po niebie jak złote rybki. Odrzucił głowę do tyłu i rozłoŜył ręce, by sprawić wraŜenie nawiedzonego. Miał nadzieję, Ŝe nadejdzie prawdziwa wizja. Ta jednak nie nadchodziła. Zrozpaczony mówił dalej: - Widzicie? To ksiąŜęta Kusereenowie. Poruszają się bez trudu po całym Imperium. Nie potrzebują statków kosmicznych ani niczego takiego. PodróŜowanie statkami kosmicznymi między światami zabierałoby im za duŜo czasu. Oni rozumieją, na czym polega Przejście, wiecie? Wszyscy to potrafią. Mogą zostawić swe ciała i pojawić się w dowolnym świecie pod postacią istoty na nim mieszkającej. - Tom... - Ta kobieta, ta Allie. Ona jest Zygeronem, Charlie. Ona jest wysłannikiem Imperium. A ten człowiek jest Inspektorem Kusereenów. Oni przybyli, by przygotować nas do Przejścia. Czuję ich wewnętrzną obecność - Tom poczuł, Ŝe zaczyna się trząść. Niemal juŜ sam uwierzył w to, co opowiadał. Kobieta i męŜczyzna patrzyli na niego w osłupieniu. Chciał mrugnąć do nich, by wszystko potwierdzali, ale nie ośmielił się. Słowa znów popłynęły z jego ust. - Wiele razy czułem juŜ ich świadomość, Charley. Ona naprawdę przybyła z Zygerone V, choć w tej chwili nie ma nawet dostępu do własnej toŜsamości. Izolują ją, by nie wpędzić ich tu w kłopoty. A on, nie potrafię nawet wypowiedzieć, kim jest, tak wysoko stoi w hierarchii Kusereenów. Mówię ci, mamy przed sobą wielkie istoty. Być moŜe nawet tej nocy, na tej drodze, rozstrzygną się losy rodzaju ludzkiego i... - Co on pieprzy, słuchajcie tylko - powiedział Mujer. - Zabierzcie go do cięŜarówki - zadecydował Charley. - Nicholas, Buffalo. Nie zróbcie mu krzywdy. Wsadźcie go tylko do środka i zajmijcie czymś. No, idźcie juŜ. - Zaczekaj - rzekł Tom. - Proszę, zaczekaj. Nagle z góry dobiegł ich warkot. - Chryste - powiedział Mujer - co to jest? Helikopter? Tom przymruŜył oczy i spojrzał w niebo. Nad nimi zawisł ciemny, lśniący kształt. Powoli się obniŜał. - Sukinsyn - mruknął Charley. - Gliny? - spytał Buffalo. Charley spiorunował go wzrokiem. - Chcesz tu stać, Ŝeby ich zapytać? Musimy się rozproszyć. Do lasu, na
wszystkie strony. Dalej, biegiem! Biegiem, idioci! Gdy drapacze zniknęli w mroku, helikopter usiadł powoli na poboczu. Tom stał nieruchomo obserwując go z zainteresowaniem. Słyszał, jak Charley woła go z lasu, ale nie zwracał na to uwagi. Helikopter był mały i gładki. Na lśniących, perłowych ścianach widniały niebieskie litery: Centrum Nepenthe. Hrabstwo Mendocino. Drzwi otwarły się i z wnętrza wyskoczyło dwóch męŜczyzn, za nimi kobieta i jeszcze jeden męŜczyzna. - W porządku, Ed - powiedział jeden z nich - Alleluja, czas wracać do domu. - Na rany Chrystusa - jęknął męŜczyzna imienim Ed - lecieliście za nami przez całe hrabstwo? Odpowiedziała mu kobieta: - Nie było trudno was wytropić. Macie wszczepione nadajniki powrotne. Chyba zapomnieliście o tym, prawda? - Jezu - wymamrotał Ed - jak moŜna wygrać, gdy cię kasują? Odwrócił się nagle i rzucił się w stronę lasu beznadziejnie utykając. Po ośmiu czy dziewięciu krokach potknął się o szczudło i upadł. Zaklął i walnął pięścią w ziemię. Kobieta i jeden z męŜczyzn pomogli mu wstać, zaczęli prowadzić go do śmigłowca. Kobieta o imieniu Allie z początku nawet się nie ruszyła. Tom spodziewał się, Ŝe będzie równieŜ uciekać do lasu, ale ona stała nieruchomo jak posąg. Po chwili ruszyła, ale nie w stronę lasu, lecz wprost w kierunku ludzi, którzy po nią przybyli. Biegła zdumiewająco szybko. Znalazła się przy nich w mgnieniu oka. Jednego z męŜczyzn zwaliła z nóg, rzucając prawie na drugą stronę drogi, drugiego zaś chwyciła za szyję. - No dobra - powiedziała - teraz, do cholery, zostawcie nas w spokoju albo urwę mu głowę, słyszycie? A teraz zabierać łapy od Fergusona. Słyszysz, Lansford? Puść go. - Jasne, Alleluja - powiedział męŜczyzna, który trzymał człowieka ze zranioną nogą. Odsunął się od Eda. To samo zrobiła kobieta. - Nie ma sprawy - powiedział znów męŜczyzna - widzisz? Nikt nie trzyma pana Fergusona. - W porządku - rzekła Allie. - Teraz macie wsiąść do tego waszego helikoptera i lecieć z powrotem do... - Alleluja? - zwróciła się do niej kobieta.
- Nie mów nic do mnie, Dante. Rób, co powiedziałam. - Oczywiście - odrzekła kobieta imieniem Dante, po czym podniosła rękę. Coś błysnęło w jej dłoni. Allie upadła na ziemię wydając cichy, miękki dźwięk. - Zabiłaś ją? - zapytał Tom. - Nabój usypiający. Będzie spała około godziny. W tym czasie zdąŜymy ją przewieźć z powrotem i uspokoić. Kim jesteś? - Na imię mam Tom. Tom biedny. Tom głodny. Jesteście z centrum? Tam gdzie ludzie idą, Ŝeby odpocząć i uspokoić się? - Tak - odpowiedziała kobieta. - Chcę tam jechać. Takiego miejsca potrzebuję. Zabierzecie Toma ze sobą, prawda? Biednego Toma. Głodnego Toma. Tom nikogo nie skrzywdzi. Tom za długo juŜ jest z drapaczami. Patrzyli na niego zdziwieni. Uśmiechnął się. - To ich cięŜarówka, drapaczy, Charleya i jego chłopców. Oni wszyscy uciekli do lasu, ale nie mogą być daleko. Myśleli, Ŝe to policja. Gdy odlecicie, wrócą po mnie, jeśli mnie zostawicie. JuŜ za długo z nimi jestem. Czasami krzywdzą ludzi, a mnie się to nie podoba. Tom jest głodny, Tomowi będzie zimno tutaj samemu. Proszę. Proszę.
3
Dziś rano przez moment, przygotowując się na spotkanie z Kreshem i Paoluccim, Elszabet powaŜnie zastanawiała się, czy nie poprosić o umoŜliwienie poddania się kasowaniu pamięci. Tak podziałało na nią przejście z Zielonego Świata do rzeczywistości. Czuła wciąŜ pozostałości wizji; snu, który wciąŜ nie dawał jej spokoju. Kasowanie oczywiście nie mogło wchodzić w grę, dobrze o tym wiedziała. Nikt z personelu nie przechodził dotąd tego zabiegu, był on zarezerwowany dla pacjentów. Po kasowanie nie sięgało się tak po prostu jak po martini czy środek uspokajający, gdy chciało się złagodzić wewnętrzne napięcie. Skierowanie do kasowania poprzedzały wielotygodniowe badania, wyznaczanie krzywych elektroneuronowych, aby wykluczyć moŜliwość uszkodzenia mózgu pacjenta. Kasowanie było zabiegiem lecznicznym, a nie niszczącym. Usuwanie sektorów banku pamięci przeprowadzać moŜna było jedynie po upewnieniu się, Ŝe usunięte zostaną
tylko elementy patologiczne, a to wymagało drobiazgowych badań i pomiarów. Mimo to moment przebudzenia był dla niej tak przeraŜający, Ŝe chciała jak najszybciej i za wszelką cenę pozbyć się snu z pamięci, wyrzucić go z mózgu, jak najszybciej zapomnieć, zapomnieć na zawsze. Najbardziej przeraŜało ją piękno wizji. Ten świat, spowity chłodną mgłą, był zniewalający. Nie moŜna było się oprzeć czarowi tych urzekających, lśniących, wielookich istot. Ten wspaniały, intrygujący barokowy taniec ich codziennej egzystencji. Te cudownie cywilizowane istoty idące z gracją przez Ŝycie wolne od konfliktów, brzydoty, zniszczenia, rozpaczy; świat, który pozostawił z tyłu o miliony lat cienie ludzkiego Ŝycia, wszystkie uciąŜliwości, takie jak starość, choroby, zawiść, chciwość, wojny. Zanurzywszy się raz w tamtym świecie, Elszabet nie chciała juŜ go opuszczać. Przebudzenie było dla niej jak wygnanie z raju. Zdawała sobie sprawę, Ŝe takie miejsca mogą istnieć jedynie w świecie marzeń. Była to czysta fantazja, zjawa nocna. Tak czy inaczej, pragnęła tam powrócić. Przebudzenie odczuła jako brutalną, niesprawiedliwą ingerencję, równie okrutną jak burza śnieŜna w letnie popołudnie. Wspomnienie Zielonego Świata przez cały ranek wyzuwało ją z sił witalnych. W czasie obchodu, podczas rozmów z ojcem Christie, Philippą, April, Nickiem Podwójną Tęczą i pozostałymi, prawie nie była w stanie zwrócić uwagi na ich problemy, potrzeby i Ŝale. Jej umysł dryfował tam, do ksiąŜąt i księŜnych, przyjęć, symfonii formy i koloru, i psychicznej interakcji. Zapomniała juŜ imion tych, wśród których przebywała, szczegóły zacierały się. Wiedziała, Ŝe mają więcej niŜ dwie płcie, Ŝe był tam nowy pałac letni i poeta ze swym wierszem. Świadomość, Ŝe wkrótce wszystko zapomni, przepełniała ją rozpaczą. Kurczowo trzymała się uciekających wspomnień. Tęskniła za tamtym błogosławionym światem. Nikt nie powiedział jej, Ŝe sny kosmiczne są tak cudowne. A moŜe ona przeŜywa je bardziej niŜ ktokolwiek inny? MoŜe oni wszystko zapominają po godzinie czy dwóch od przebudzenia albo teŜ utrzymują w tajemnicy całe bogactwo i róŜnorodność tego, co widzieli; swój starannie gromadzony skarb? Elszabet bała się snów, zanim jeszcze ich doświadczyła. Teraz, widząc jakim są zagroŜeniem dla jej psychicznego zdrowia, bała się ich jeszcze bardziej. Jak mogła pozwolić, by ją tak wciągały? Tak cudowny sen, jak ten ostatni, mógł doprowadzić ją do obłędu. Wiedziała o tym. Granica leŜała blisko, niebezpiecznie blisko. Sny nie były rzeczywistością. Były jej zaprzeczeniem. Ten świat snów, jak mówi poeta, „tak
piękny, nowy, bogaty”, naprawdę nie przynosił „radości, miłości i ulgi w bólu”. W połowie poranka zaczęło jej się wydawać, Ŝe otrząsnęła się z wizji. Do rzeczywistości przywołało ją przybycie gości: Paolucciego z San Francisco i Leo Kresha z San Diego. Dave Paolucci przyjechał z plikiem danych i wykresów zawierających najnowsze informacje dotyczące zasięgu występowania snów i kilka sześcianów z nagraniami opisów wizji dokonanymi przez pacjentów ośrodka w San Francisco. Elszabet czuła się dobrze i pewnie w obecności Paolucciego. Był on człowiekiem spokojnym i stanowczym, o okrągłej twarzy, ciemnooliwkowej skórze i głęboko osadzonych ujmujących oczach. Zanim rozpoczęła pracę tu, w Mendocino, Elszabet studiowała z nim technikę kasowania w centrum w San Francisco. Paolucci był w pewnym sensie jej nauczycielem. Zamierzała nieco później powiedzieć mu o swoich doświadczeniach z wizjami i poprosić o radę. Kresh, człowiek z San Diego, nie naleŜał do ludzi, w których obecności czuła się swobodnie. Uporządkowany, dość pedantyczny, wydawał się kontrolować w pełni swoje emocje i zachowania i nie darzył raczej sympatią osób, które tego nie potrafiły. Demonstrował, jak wielkim poświęceniem z jego strony było przebycie tych siedmiuset czy ośmiuset mil. W rzeczywistości chciał wydostać się z południowej Kalifornii, w której roiło się od drugiego juŜ pokolenia uchodźców z czasów Wojny Pyłów, Ŝeby spędzić kilka dni w czystym, chłodnym powietrzu sekwojowych lasów. Gdy Elszabet spotkała go na krótko przed zebraniem, nie okazywał wielkiego zainteresowania tym, co działo się w Nepenthe; chciał tylko opowiedzieć jej o jakimś religijnym zjawisku, rozprzestrzeniającym się w zamieszkałych przez uchodźców miasteczkach wokół właściwego San Diego. - Słyszała pani o tumbonde? - zapytał. - Raczej nie - odpowiedziała. - Nie dziwię się. To zjawisko lokalne, ograniczone tylko do San Diego. Ale niedługo juŜ tak nie będzie. - Tumbonde - powtórzyła Elszabet. - To kult o łączonych motywach brazylijsko-afrykańskich z domieszką elementów karaibskich i meksykańskich. Liderem ruchu jest były taksówkarz z San Diego, który nazywa się Senior Papamacer. Stoją za nim tysiące wiernych. Urządzają ceremonie rytualne, z tego co wiem, dzikie i barbarzyńskie, na wzgórzu na wschód od San Diego. NajwaŜniejsza w tym jest apokaliptyczna wizja. Nasza cywilizacja
zmierza ku upadkowi, a w następny okres naszej egzystencji poprowadzą nas bóstwa, które zstąpią na Ziemię z odległych galaktyk. Elszabet spróbowała się uśmiechnąć. Poczuła mackę Zielonego Świata, próbującą wejść do jej świadomości. ZadrŜała. - Bardzo mamy dziwne czasy... - Właśnie, doktor Lewis. Dwa aspekty tumbonde są dla nas istotne. Po pierwsze, daje się zauwaŜyć zdumiewającą korelację pomiędzy czczonymi przez nich bogami z kosmosu, których wzywają, a niezwykłymi snami i wizjami, których bardzo wiele odnotowano ostatnio zarówno w ośrodkach kasowania pamięci, jak i wśród ogółu populacji. Mam tu na myśli podobieństwo obrazów; z pewnością więc tumbonde równieŜ doświadczają kosmicznych snów, które słuŜą za bazę ich, hm... teologii. Na przykład ich bóg Maguali-ga, który ma otworzyć wrota Ziemi pozostałym bóstwom, przedstawiany jest tak samo jak ogromna pozaziemska istota występująca w tak zwanym Śnie o Dziewięciu Słońcach. Natomiast ich odkupiciel, bóg znany pod imieniem Chungira-Który-Przyjdzie, wydaje się być istotą z rogami ze snu Podwójna Gwiazda I, z jednym czerwonym słońcem i jednym niebieskim. Elszabet zamyśliła się. Gdzieś juŜ słyszała te imiona: Maguali-ga, ChungiraKtóry-Przyjdzie, tylko gdzie? Dziś była tak zmęczona, głowę miała zaprzątniętą snem minionej nocy... Kresh mówił dalej: - MoŜliwe jest, o czym bardziej szczegółowo opowiem podczas zebrania, Ŝe te manifestacje tumbonde, o których głośno w środkach masowego przekazu w hrabstwie San Diego i całej południowej Kalifornii, mogą potęgować zasięg snów kosmicznych drogą masowej sugestii; to znaczy, ludziom moŜe wydawać się, Ŝe mają sny, podczas gdy tak naprawdę to wszystko moŜe być wywołane wpływem prasy i telewizji. To oczywiście nie moŜe być brane pod uwagę tutaj, gdyŜ informacji o tumbonde nie podawano tu jeszcze do publicznej wiadomości. Stąd jednak wynika moje drugie spostrzeŜenie, którym muszę się z wami pilnie podzielić. OtóŜ waŜnym elementem teologii tumbonde jest objawienie, które wskazuje na biegun północny jako miejsce zstąpienia na Ziemię Chungiry-Który-Przyjdzie, jest to Siódme Miejsce. Senior Papamacer przyrzekł zaprowadzić swój lud w Siódme Miejsce, by tam oczekiwać przyjścia boga. Tak więc, choć zapewne jeszcze nic pani o tym nie wie, pielgrzymka juŜ się rozpoczęła. Pięćdziesiąt, a moŜe sto tysięcy wyznawców tumbonde posuwa się powoli na północ kawalkadą samochodów i autokarów,
zyskując po drodze nowych zwolenników. Z informacji policji wynika, Ŝe powinni znajdować się obecnie gdzieś w pobliŜu Monterey lub Santa Cruz. Być moŜe doktor Paolucci będzie miał dokładniejsze dane na ten temat. Maguali-ga - myślała Elszabet. - Chungira-Który-Przyjdzie. Przypomniała sobie: Tomas Menendez, sześcian, który odtwarzał. Dziwna, barbarzyńska, afrykańsko brzmiąca muzyka wciąŜ powtarzane imiona, Maguali-ga, Chungira-KtóryPrzyjdzie. Menendez ma przyjaciół w społeczności latynoskiej w San Diego. To oni przysyłają mu róŜne rzeczy. Zatem tumbonde niewątpliwie mają juŜ co najmniej jednego współwyznawcę w północnej Kalifornii - pomyślała - i to tu, w ośrodku. - MoŜliwe jest jednak - ciągnął Kresh - Ŝe pielgrzymi tumbonde będą przechodzić właśnie tędy, przez Mendocino, wzdłuŜ wybrzeŜa. Jest ich tylu, Ŝe część z nich moŜe nagle znaleźć się na terenie pani centrum. Myślę, Ŝe warto byłoby zawczasu zastanowić się nad przygotowaniem środków zaradczych. Elszabet skinęła głową. - Z pewnością powinniśmy się nad tym zastanowić, skoro zmierza tu sto tysięcy ludzi - powiedziała. - Poruszę ten problem na dzisiejszym zebraniu personelu. Chciałabym teŜ przedyskutować te sprawy podczas dzisiejszego spotkania, które nawiasem mówiąc, ma się za chwilę rozpocząć. Okazało się, Ŝe Elszabet nie jest w stanie mówić o czymkolwiek podczas spotkania. To, czego najbardziej się obawiała, prześladowało ją przez cały ten czas: Zielony Świat usiłował wedrzeć się na jawie do jej świadomości i zabrać ją do siebie. Broniła się, dopóki mogła, w końcu jednak musiała się poddać i wtedy opuściła salę. Nie pamiętała, co stało się potem. Dano jej środek uspokajający i połoŜono do łóŜka, a gdy się obudziła, mieli juŜ następny problem, którym musieli się zająć. Opowiedział jej o tym Dan Robinson. OtóŜ Ed Ferguson i syntetyczna kobieta, Alleluja, uciekli. Włączono oczywiście nadajniki powrotne i zlokalizowano zbiegów w lesie na wschód od centrum. Za godzinę Dan zamierzał wysłać za nimi helikopter, który miał ich odszukać, gdy tylko wyjdą na otwartą przestrzeń. - Kto poleci? - zapytała Elszabet. - Teddy Lansford, Dante Corelli i jeden z pracowników ochrony. No i ja teŜ. - Mnie teŜ policz. Robinson pokręcił głową. - Jest tylko sześć miejsc, Elszabet. Musimy zostawić dwa dla Fergusona i Allelui.
- Więc niech Dante zostanie. Powinnam nadzorować przebieg akcji. - Dante jest kobietą silną i zaradną. Oni mogą być niebezpieczni, zwłaszcza Alleluja. Chciałbym zabrać Dante. - W takim razie Lansford... - Nie, Elszabet. - Nie chcesz, Ŝebym poleciała. Robinson skinął głową i powiedział jakby zwracał się do dziecka: - Właśnie, wreszcie zrozumiałaś. Nie chcę, Ŝebyś leciała. Na spotkaniu praktycznie straciłaś przytomność, a przez ostatnie dwie godziny byłaś na środkach uspokajających. Jesteś cholernie słaba. Nie ma sensu, Ŝebyś uganiała się helikopterem za dwojgiem niesfornych uciekinierów, którzy są zresztą najbardziej nieobliczalnymi i niemoralnymi jednostkami w całym centrum. W porządku? Zgadzasz się nie brać udziału w akcji? Nie mogła nadal się upierać. Jednak reszta popołudnia upłynęła jej bardzo niespokojnie. Uciekinierzy zawsze byli powaŜnym problemem. Ona ponosiła odpowiedzialność nie tylko za stan psychiczny pacjentów, ale równieŜ za ich zdrowie fizyczne. Wbrew przepisom było kaŜde opuszczenie terenu centrum bez zezwolenia, a zezwolenie takie wydawano wyłącznie przy podjęciu surowych środków bezpieczeństwa. NaleŜało teŜ brać pod uwagę aspekty prawne. Ferguson znalazł się w centrum po zamianie kary pozbawienia wolności na leczenie, a sztuczna kobieta, choć nie została uznana za przestępcę, była czasami niezwykle gwałtowna w zachowaniu, co stanowiło duŜe zagroŜenie dla innych ze względu na jej nadludzką siłę. Zanim trafiła do centrum, zdarzało się jej wyrządzić ludziom powaŜne krzywdy w czasie dzikich ataków szału. Elszabet nie chciała dopuścić, by któreś z nich znalazło się na wolności. Gdy wrócą, trzeba będzie poddać ich rozszerzonemu podwójnemu kasowaniu i moŜe jeszcze powtórnemu formowaniu profilaktycznemu. A co będzie, jeŜeli uda im się wymknąć grupie pościgowej albo jeśli zranią kogoś z personelu? Było więc czym się martwić, nie mówiąc o pozostałościach snu, z którymi wciąŜ jeszcze musiała się zmagać. No i ta horda tumbonde idąca w tę stronę, choć nie był to jeszcze naglący problem, jeŜeli przyjąć, Ŝe znajdują się nadal w okolicach San Francisco. Jak na razie wystarczy, by wywołać ból głowy. To były długie godziny. Helikopter wrócił na krótko przed zachodem słońca. Elszabet zmęczona, ale znacznie spokojniejsza niŜ w ciągu dnia, wyszła na powitanie. Alleluja była
nieprzytomna. Dante powiedziała, Ŝe musieli ją uśpić. Ferguson, brudny, obdarty i jakby speszony, wyszedł utykając na jedną nogę. Przedzierając się przez las uszkodził sobie powaŜnie kostkę, ale oprócz tego był w dobrej formie. - PołóŜcie go pod paksem i niech to odsypia - powiedziała Elszabet. - Rano, gdy juŜ nam opowie, gdzieŜ to się wybrał, zrobimy mu podwójne kasowanie. Poproście teŜ Billa Waldsteina, Ŝeby obejrzał tę kostkę. Przygotujcie kasowanie dla Allelui, gdy tylko się obudzi, i upewnijcie się, Ŝe jest solidnie związana, bo moŜe znów zechce rozrabiać. Jutro zrobimy jej jeszcze jedno kasowanie. Elszabet przerwała. Z helikoptera wyszedł jakiś obcy męŜczyzna: wysoki, szczupły, zaniedbany, o błyszczących oczach. Spojrzała na Dana Robinsona. - Kto to jest? - Na imię ma Tom - powiedział Robinson. - Nie wiemy, jak się nazywa. Był z bandą drapaczy, gdy znaleźliśmy Fergusona i Alleluję. Drapacze uciekli, a on został i prosił, Ŝeby go zabrać. Moim zdaniem to przypadek zaawansowanej schizofrenii paranoidalnej, jeśli potrzebujesz szybkiej diagnozy za dwa dolce. Jest jednak spokojny, łagodny i wygłodzony. - Myślę, Ŝe moŜemy mu zapewnić kąpiel i kilka posiłków - rzekła Elszabet. Biedny, obdarty łachmyta. Popatrzcie na te oczy. Widziały juŜ niejedno, to jasne ruszyła w stronę przybysza, który zmieszany, kręcił się niespokojnie. Zatrzymała się na chwilę, by spojrzeć znów na Robinsona. - Mówiłeś, Ŝe helikopter zabiera tylko sześć osób! Uśmiechnął się do niej. - To podaj mnie do sądu. Kłamałem. - Tom jest głodny - odezwał się przybysz. - Tomowi jest zimno. Zaopiekujecie się mną? - Tak, zaopiekujemy się tobą - odparła Elszabet. Podeszła do niego. Jaki on dziwny - pomyślała. Inność promieniowała od niego jak zorza. MoŜe jest schizofrenikiem, ale to, jak zauwaŜył Dan, diagnoza za dwa dolce. Niewątpliwie miał pewne odchylenia. Te oczy, te ogniste oczy; oczy szaleńca albo oczy proroka, a moŜe jedno i drugie. - Nazywasz się Tom? - zapytała. - A jak dalej? - Tom O’Bedlam - odpowiedział. - Biedny Tom, szalony Tom. Uśmiechnął się. Nawet jego uśmiech miał w sobie tę dziwną moc. Wyciągnęła do niego rękę.
- No to chodź, Tomie O’Bedlam. Wejdźmy do środka. Tam się tobą zajmiemy, dobrze? - Tom jest brudny, Tomowi jest zimno. - JuŜ niedługo - powiedziała. Wzięła go za rękę. Gdy go dotykała, poczuła coś dziwnego, jakby coś wiło się i kotłowało w głębi jej umysłu. Przez chwilę pomyślała, Ŝe znów zawładnie nią Zielony Świat. Wszystko jednak szybko ustąpiło. Tom znów się uśmiechnął. Ich oczy spotkały się i coś, nie wiedziała co, przemknęło między nimi; jakby niewidzialna siła, moc. Chyba mamy tu coś niezwykłego - pomyślała - tylko co? Co?
4
Następnego ranka Tom obudził się jak zwykle przed świtem. Na moment zdezorientowało go to, Ŝe nie widzi rozjaśniającego się nieba przechodzącego od czerni do błękitu i ostatnich, jarzących się słabym światłem gwiazd. Nad sobą widział ciemność, a pod sobą czuł niemal zapomnianą miękkość łóŜka. Zastanawiał się, gdzie jest i co się z nim stało. Po chwili przypomniał sobie. Miejsce zwane centrum. Kobieta imieniem Elszabet, która zaprowadziła go wczoraj wieczorem do domku na skraju lasu i powiedziała: „Tu będziesz mieszkał, Tom”. Pokazała mu jak obsługiwać kran i prysznic, i inne urządzenia. Przypomniał sobie, jak mówiła: „Umyj się, a ja przyjdę za pół godziny i zabiorę cię na stołówkę, dobrze?” Dała mu nawet świeŜe ubranie: dŜinsy, miękką koszulę flanelową. LeŜała jak ulał. Potem Elszabet przyszła znowu i poszli do duŜego budynku, w którym podawano posiłki. Obiad na talerzu, a nie ochłap pieczony na patyku nad ogniskiem przy drodze. Teraz juŜ przypomniał sobie wszystko. A więc nie śniło mu się to. Naprawdę tu jest. W tym pięknym, spokojnym miejscu. Wstał i wyszedł na ganek, by popatrzeć na smugi gęstej porannej mgły ścielące się między drzewami jak ospałe węŜe. Wspaniale spało się znów w łóŜku, prawdziwym łóŜku z poduszkami i czystym prześcieradłem, i z przewodem usypiającym, który moŜna było chwycić w dłoń, gdyby miało się trudności z zaśnięciem. No i ta cała reszta... Tom naprawdę nie pamiętał juŜ, kiedy ostatni raz spał w łóŜku. Gdy był z drapaczami, spał na jednym z dmuchanych materaców w tylnej części cięŜarówki. Wcześniej, podróŜując z Idaho,
najczęściej sypiał pod gołym niebem. Tu i tam: pod drzewami, w jaskiniach albo w szczerym polu. Czasami, choć rzadko, zdarzało mu się równieŜ nocować w jakimś wypalonym starym domu w jednym z licznych wymarłych miast. Jeszcze wcześniej? Tego juŜ nie pamiętał, ale nie miało to znaczenia. Teraz znalazł się tutaj. Centrum było bardzo przyjemnym miejscem. Czuł się tu inaczej, spokojniej. Zdumiewało go, Ŝe czuł się tu tak dobrze. W półmroku dostrzegł niewyraźne kontury budynków: inne chatki, podobne do tej, w której mieszkał, szeroką murawę, następne domki i większe budynki połoŜone dalej, na wzgórzu. Spojrzał w niebo przesłonięte mgłą. Gwiazdy wydawały się teraz być bardzo blisko Ziemi. Nie widział ich, gdyŜ zaczęło juŜ prawie świtać, czuł jednak ich lśniącą obecność jak rząd świecących, niewidzialnych kul. To musi być święte miejsce - pomyślał. - Tak blisko do gwiazd. Wszystkie światy, które tak często odwiedzał w swoich wizjach, wydawały się być praktycznie w zasięgu ręki. Wystarczyło sięgnąć, dotknąć... Wstrząsnął nim dreszcz podziwu. Te cudowne galaktyki, te miliony milionów światów tętniących Ŝyciem! - Hej! - zawołał. - Witajcie Poro i Zygeroni! I wy, Thikkumuruu. I wy, bajeczni Kusereenowie, witajcie, witajcie! Niebiosa ogłaszają chwałę Boga, a sklepienie niebieskie ukazuje Jego dzieło. JakimŜ przywilejem było móc oglądać to wszystko: mnogość światów, bogata róŜnorodność kosmosu. Od ilu juŜ miliardów lat te wspaniałe rasy panowały nad gwiazdami budując cywilizacje i imperia, łącząc ze sobą światy, przemierzając niewyobraŜalne przestrzenie, stając się niemal bogami? A on widział to wszystko, obraz za obrazem, w swym zdumionym umyśle. Z początku oczywiście wyglądało to na zwykłe szaleństwo. Później jednak zaczął dostrzegać pewne regularności, choć nawet wtedy nie potrafił wszystkiego pojąć czy nawet zacząć pojmować. Tak jakby wyjął z koperty list zawierający kaŜde słowo z kaŜdej ksiąŜki, jaką kiedykolwiek opublikowano, i wszystkie te słowa równocześnie z hukiem wpadły mu do głowy. To mogłoby kaŜdego doprowadzić do obłędu. On jednak Ŝył z tym juŜ na tyle długo, Ŝe potrafił niektóre informacje odczytać. Wiedział, które rasy rządzą królestwami gwiezdnymi obecnie, a które rządziły w epokach minionych. Wiedział, które ludy są lojalnymi poddanymi czekającymi, aŜ nastaną czasy ich świetności. Wszystko zapisane zostało w Księdze
Słońc i Księdze KsięŜyców, które pozwolono mu czytać. To on został wybrany na jedynego, przez którego ludy wszechświata dawały się poznać mieszkańcom Ziemi. Teraz jednak informacje rozchodziły się szybko, wszyscy się o wszystkim dowiedzą, a potem nadejdzie moment, na który Tom czeka całe Ŝycie: gdy narody Ziemi mogły będą wejść wprost w te cudne światy, pokonując niezmierzone przestrzenie, by zostać obywatelami rozległych królestw galaktycznych. Na niebie pojawiły się pierwsze promienie porannego światła, smugi mgły zaczęły się rozpraszać. Tom poczuł, Ŝe falanga galaktyk cofa się i znika. Przez moment, stojąc tam na ganku, odczuł dotkliwy ból samotności i poraŜki. Potem uczucie to ustąpiło i znów się uspokoił. Wszedł z powrotem do środka, umył się, włoŜył nowe dŜinsy i koszulę. Ukląkł na dłuŜszą chwilę przy łóŜku, by się pomodlić i podziękować za otrzymane błogosławieństwa. W końcu zdecydował się wyjść i rozejrzeć za śniadaniem. Nie pamiętał dokładnie, który to budynek. W dziennym świetle wszystko wyglądało inaczej. Snując się po ośrodku napotkał człowieka ze zranioną nogą, nazywanego Edem, który wczoraj usiłował uciec. Wyglądało na to, Ŝe Ed równieŜ przechadza się po ośrodku bez celu. Tego ranka nie wyglądał najlepiej. Twarz miał nabrzmiałą, oczy czerwone i załzawione, usta gniewnie zaciśnięte. Poruszał się krokiem chwiejnym i niepewnym, jak gdyby był pijany. O tej porze! Spotkali się na ścieŜce. - Hej - powiedział Tom - wstałeś dziś z łóŜka lewą nogą? Ed spojrzał na niego w milczeniu. Z bliska nie wyglądał na pijanego. Być moŜe był chory, ale nie pijany. - Kim jesteś, do diabła? - zapytał w końcu. - Nazywam się Tom. Przywieźli nas tu wczoraj obu helikopterem. Nie pamiętasz? - Nie wiem - odparł Ed. - W tej chwili nie wiem nic. Wracam prosto z kasowania. Wiesz, co to jest, prawda, stary? - Kasowanie? - Jesteś tu nowy? - Przyleciałem wczoraj z tobą helikopterem. - To będziesz musiał się sporo nauczyć - Ed przeniósł cięŜar ciała na zdrową nogę i wsparł się na białej plastikowej kuli. - Przy kasowaniu podłączają ci do głowy elektrody i świecą w oczy migającym światłem, i wpuszczają jakiś płyn do mózgu. To
wymazuje pamięć krótkoterminową. Zapominasz większość tego, co działo się w przeddzień. Zapominasz nawet, co ci się śniło w nocy. To właśnie tutaj robią. Tom zmruŜył oczy. - Dlaczego? To chyba jest wbrew prawu robić coś takiego z mózgiem. - Robią to, Ŝeby cię wyleczyć, gdy uwaŜają, Ŝe pomieszało ci się w głowie. Tak cię właśnie leczą; jeszcze bardziej w niej mieszając. Zaczekaj tylko, ciebie teŜ wezmą na kasowanie, chłopie, Tom czy jak się tam nazywasz. Gdy tylko zmierzą twoje fale mózgowe, wezmą się za ciebie. - Za mnie? Nie - powiedział Tom lekko zaniepokojony. Ten człowiek źle na niego wpływał. Ten Ed, coś było z nim nie w porządku. Tom zaraz to zauwaŜył, gdy Ed wyszedł wtedy z lasu przy drodze. Miał zranioną duszę, zamkniętą w sobie, pełną bólu i nienawiści. Przypominał Stidge’a: zły, zgorzkniały człowiek, któremu wydaje się, Ŝe wszyscy chcą go skrzywdzić. Tom uśmiechnął się i powiedział: - Nie, mnie nie wezmą na kasowanie. - Zobaczymy. - Nie mnie - powtórzył Tom i zaśmiał się. - Tom biedny, nikt nie chce skrzywdzić Toma. Tom nikogo nie krzywdzi. - Ty naprawdę jesteś wariatem, co? - Biedny Tom. Tak, Tom jest wariatem. Biedny Tom, szalony Tom. - BoŜe, gdzie oni cię znaleźli? - Ed nachmurzył się jeszcze bardziej. - Mówisz, Ŝe przyleciałeś tu ze mną wieczorem helikopterem? Skąd? Co ja w ogóle robiłem poza centrum? - Próbowałeś uciec - odparł Tom - ty i kobieta imieniem Allie. Złapali was. - Ach tak - pokiwał głową Ed. - Przywieźli was z powrotem helikopterem. Wczoraj wieczorem, nie pamiętasz? - Kompletnie nic - powiedział Ed. - To właśnie tu z tobą robią: zabierają ci pamięć. - Nie - rzekł Tom - nie wierzę. To miejsce jest dobrym miejscem. Nie skrzywdziliby tu nikogo. - Zaczekaj, stary, sam zobaczysz. Tom wzruszył ramionami. Nie było sensu kłócić się z nim. Miał chorą głowę, wszystko się w nim kotłowało. Wystarczyło na niego spojrzeć. Tomowi Ŝal było takich ludzi. Po Przejściu - pomyślał - wszyscy pozbędą się swoich cierpień. W
objęciach gwiezdnych ludów kaŜdy będzie wreszcie ukojony. - Nie wiesz, gdzie mógłbym zjeść śniadanie? - spytał Tom. - O tam, w tym szarym budynku na wzgórzu. Wejście jest z prawej strony. - Dziękuję. Nie idziesz w tę stronę? Ed skrzywił się. - Wczoraj tak mnie napchali róŜnymi świństwami, Ŝe robi mi się niedobrze na myśl o jedzeniu. - To do zobaczenia - powiedział Tom i ruszył Ŝwawo w kierunku wzgórza. Powietrze poranka było świeŜe i oŜywcze, ale wyglądało na to, Ŝe za jakiś czas zrobi się upał. Gdy był juŜ w połowie drogi do kompleksu budynków, z jednego z nich wyszła Elszabet i pomachała ręką. - Tom? - Dzień dobry pani. Podeszła do niego. Urocza kobieta - pomyślał. - Nie tak szokująco piękna jak, powiedzmy, Allie, ale Allie jest sztuczna, więc mogli ją zrobić tak piękną, jak chcieli. Elszabet jest po prostu ładna. Wysoka i smukła, długonoga, o cudownych, ciepłych, szarych oczach. Poza tym jest osobą dobrą, miłą i łagodną. Na pierwszy rzut oka widać, jaka jest Ŝyczliwa, czuła i pełna Ŝycia. Nie znał wielu takich ludzi, z których dobroć i Ŝyczliwość wręcz emanowała. Przy tym wszystkim jednak było w niej jakieś napięcie, jak zaciśnięta pięść. Tom miał ochotę sięgnąć do jej wnętrza i rozluźnić tę pięść. Byłaby wtedy jeszcze piękniejsza. - Idziesz na śniadanie? - spytała. Tom skinął głową. - To tam, prawda? - Tak. Pójdę z tobą. Dobrze spałeś? - Najlepiej od wielu miesięcy. Od lat. To był naprawdę mocny sen. - ZałoŜę się, Ŝe tak mocny, Ŝe nawet nic ci się nie śniło. - O nie, miałem sen. Zawsze mam sny. Znów uśmiechnęła się tak ujmująco. - Z pewnością masz bardzo ciekawe sny, prawda? Tom szedł obok niej w milczeniu. Przypomniał sobie, Ŝe poprzedniego wieczoru teŜ mówiła coś o snach. Gdy po kolacji zabrała go do swojego domku, wspomniała, Ŝe idzie zaraz spać, bo jest zmęczona, gdyŜ poprzedniej nocy miała dziwny sen, który wytrącił ją z równowagi. Pomyślał wtedy, Ŝe ona liczy chyba na to,
Ŝe Tom spyta ją o ten sen, ale on nie miał na to ochoty. Teraz znów mówiła o snach. Za kaŜdym razem, gdy poruszała ten temat, była spięta, nozdrza drgały jej z lekka, policzki się róŜowiły. Dlaczego oni tak się tutaj interesują snami? Przypomniał sobie, Ŝe męŜczyzna o imieniu Ed, gdy mówił mu o kasowaniu, powiedział: „Zapominasz nawet, co ci się śniło w nocy”. Tom poczuł się trochę nieswojo. Po chwili Elszabet znów odezwała się do niego: - Czy mógłbyś przyjść do mnie do biura, gdy będziesz miał chwilę czasu, Tom? Chciałabym z tobą porozmawiać. To tam, w tym budynku na dole. Gdy wejdziesz do środka, zapytaj kogokolwiek, a powiedzą ci, gdzie moŜna mnie znaleźć. Chciałabym dowiedzieć się więcej, co działo się wczoraj z Edem i Allelują tam za lasem. Dobrze? Chciałabym teŜ z tobą porozmawiać o kilku innych sprawach. - Jasne - powiedział - jasne. Wpadnę na pewno. Dlaczego nie? Ci ludzie Ŝywią mnie i dają mi schronienie. Oczywiście, Ŝe musi czegoś się o mnie dowiedzieć. Zatrzymali się przed duŜym szarym budynkiem. Stała blisko niego patrząc mu prosto w oczy. Była prawie jego wzrostu i stała naprawdę blisko. W pewnej chwili pomyślał, Ŝe obejmie go i przytuli mocno, ale ona tylko na moment oparła dłoń na jego przedramieniu i lekko ścisnęła. Zobaczył, Ŝe jej nozdrza znów lekko drŜą, a na policzkach pojawiają się dwie czerwone plamki. Tak jakby trochę się go bała. Jakby wiedziała, Ŝe moŜe sięgnąć do jej wnętrza i otworzyć tę zaciśniętą pięść w jej duszy. Bała się tego i bała się jego. No cóŜ - pomyślał - jesteśmy w podobnym połoŜeniu. Bo ja teŜ się trochę pani boję, pani Elszabet. Puściła jego rękę i odeszła pomachawszy jeszcze na poŜegnanie. On teŜ jej pomachał i wszedł na stołówkę. Było tam tylko kilka osób siedzących na ogół z dala od siebie. Tom usiadł bokiem przy wolnym stoliku. Umieszczona na stole maszyna rozświetliła się pytając, czego sobie Ŝyczy. Kawę i bułki, zadecydował. Maszyna powiedziała mu, które guziki nacisnąć. Nauczył się tego wczoraj przy kolacji. Myślał, Ŝe równieŜ maszyna przyjdzie i przyniesie mu kolację, ale posiłek przywiózł na stoliku na kółkach jakiś chłopiec, a dziś obsłuŜyła go dziewczyna. Bułeczki były tak dobre, Ŝe zamówił drugą porcję i jeszcze grapefruita. Wyglądało na to, Ŝe moŜna za darmo zamawiać, co się chce i ile się chce. Biedny Charley - pomyślał - dlaczego tak się wystraszył i uciekł? Gdyby tego nie zrobił, teŜ mógłby dzisiaj jeść darmowe bułeczki, kawę i grapefruita. Tom zastanawiał się, co się z nimi stało; z Charleyem,
Buffalo, Stidge’em i innymi. Pewnie są juŜ w Ukiah albo w drodze do Oregonu, błąkając się w swej wędrówce bez końca. Miał nadzieję, Ŝe gdziekolwiek się znajdą, nie wplatają się znów w kłopoty i nie dadzą się zabić, gdy Czas Przejścia jest juŜ tak blisko. Wszystkie ich problemy skończyłyby się, gdyby udało się im dostać do gwiazd. Muszą tylko tego doŜyć. Gdy skończył jeść, siedział jeszcze chwilę przy stoliku ciesząc się, Ŝe nie musi wskakiwać w pośpiechu do cięŜarówki i znów odjeŜdŜać gdzieś z drapaczami. Ciekawe, jak długo pozwolą mu tu zostać. Tydzień? Przyjemnie byłoby zostać tu przez tydzień. Później moŜe udałoby się mu złapać okazję do San Francisco. Podobało mu się to miasto. Takie czyste i przyjemne. Szkoda Ŝe byli tam tylko kilka godzin. Wróci tam, bo zbliŜa się juŜ październik i w regionach, w których miewali prawdziwą zimę, ta właśnie pora roku juŜ się zaczynała. Jeśli ma spędzić jeszcze jedną zimę na Ziemi, niech przynajmniej będzie to zima w Kalifornii. Nie wiedział, kiedy zacznie się Przejście. MoŜe za tydzień, moŜe na BoŜe Narodzenie, a moŜe dopiero na wiosnę? Wędrując na wschód od gór moŜna zamarznąć na śmierć, ale tu, na wybrzeŜu, nie trzeba obawiać się złej pogody. - Hej, Tom! Podniósł głowę. Przy drzwiach stołówki stał Ed z innym męŜczyzną; niskim, krępym, z kręconymi włosami, ubranym w strój księdza katolickiego. Wydawało się, Ŝe szukają towarzystwa. Tom dał im znak, Ŝeby podeszli. - Myślałem, Ŝe źle się czujesz na myśl o jedzeniu - powiedział Tom. - Poczułem się lepiej. Rozumiesz, świeŜe powietrze. Tom, to jest ojciec Christie. Ojcze - Tom. - Ksiądz jest tu kapelanem? - spytał Tom. Duchowny uśmiechnął się. Wyglądał na smutnego, zagubionego człowieczka. - Kapelanem? Nie, nie. Jestem tu pacjentem, tak jak i ty. Tom pokręcił głową. - Ja nie jestem pacjentem. - Nie? Ale przecieŜ tu nie pracujesz. - Jestem tylko gościem - odparł Tom - przejazdem. Miło mi poznać ojca. Sam jakiś czas byłem kaznodzieją w Idaho i w stanie Waszyngton. Oczywiście to zupełnie co innego niŜ ksiądz, ale byłem całkiem niezły. Parafianom nie przeszkadzało, Ŝe zwariowałem. Myśleli sobie, im większy wariat, tym lepiej, tym bardziej święty. - Nie uŜywamy tu słowa „wariat” - zauwaŜył ojciec Christie.
- PrzecieŜ to zupełnie dobre słowo - odparł Tom. - Czy to coś złego powiedzieć „wariat”? Czy to coś złego być wariatem? - Mówisz, Ŝe jesteś wariatem? - zapytał Ed. - Ja to wiem. Mam wizje. Czy to nie zwariowane? Przepływają mi przed oczami inne światy. Zawsze miałem, od małego, mnóstwo wizji, jak... jak zwariowane. Ed i ojciec Christie spojrzeli na siebie. Ed powiedział: - Inne światy? Jak w kosmicznych snach? - Sny kosmiczne? Tak, ale nie tylko wtedy, gdy śpię. - Ojciec Christie teŜ ma kosmiczne sny. Podobnie jak wszyscy w tym cholernym miejscu. Przepraszam ojca. To znaczy wszyscy oprócz mnie. Ja ich nie mam, ale znam je wszystkie: zielony świat, dziewięć słońc, czerwona gwiazda i niebieska... - Zaraz, zaraz - przerwał mu delikatnie ojciec Christie - czy to znaczy, Ŝe jest więcej kosmicznych snów? - Siedem - powiedział Ed. - Nie wie ojciec o tym, bo co rano ma kasowanie, ba, nie pamięta ojciec nawet własnych snów. Jest ich siedem. Mam pewne sposoby zapisywania informacji. Dziś ojciec znów miał zielony świat. Ale skasowali go, sukinsyny. Jeszcze raz ojca przepraszam. Tom słuchał zdumiony. Ksiądz potrząsnął głową i rzekł: - Nie wiem, nic nie wiem. A co ze śniadaniem? - Mam lepszy pomysł - stwierdził Ed. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni i wyjął kilka małych flaszeczek. - Czy nie za wczesna pora? MoŜe po jednym? Mam tu kanadyjską, burbona, szkocką. Proszę, a to coś specjalnie dla ojca: flaszeczka irlandzkiej. Tom, a ty pijesz? Ojciec Christie odparł ze smutkiem: - Nie mogę, Ed, wiesz o tym. - Nie? - Chyba zapomniałeś, pewnie przez to kasowanie. Jestem alkoholikiem. Mam wszczepioną w przełyk płytkę sumienia. Jeśli jakikolwiek alkohol znajdzie się w moim gardle, natychmiast zwymiotuję. Nie pamiętasz, co? MoŜe twój przyjaciel Tom zechce się napić. - Płytka sumienia - mruknął Ed - no tak, zapomniałem. Te wszystkie
urządzenia, które w nas wtykają... Płytki sumienia, Ŝebyś nie pił, nadajniki powrotne, Ŝebyś nie uciekł. Dranie, wetkną nam jedną i drugą szpilkę i mogą nami sterować jak maszynami. Nie bądź głupi, Tom, lepiej czym prędzej stąd znikaj, rozumiesz? - Na razie są dla mnie bardzo mili. - Mówię ci, nie bądź głupi. Napijesz się? - Nie, dziękuję. - A ja tak. Zdrowie! - Ed otworzył flaszkę i przyłoŜył do ust. - Ach, tego mi było trzeba - poweselał nieco. - A więc ty teŜ masz wizje innych światów, tak? BoŜe, tak chciałbym teŜ coś takiego zobaczyć. ChociaŜ jedną, Ŝeby tylko dowiedzieć się, o co tyle szumu. - Nie miałeś nigdy wizji? - Ani razu - odparł Ed. Jego podkrąŜone oczy rozbłysły gniewem i cierpieniem. - Ani razu! Wiesz, jak wam wszystkim zazdroszczę tych waszych zielonych światów i niebieskich, i tych dziewięciu słońc, i całej reszty? Dlaczego ja ich nie widzę? Coś cholernie wielkiego dzieje się wokół, coś, czego nikt nie potrafi zrozumieć, coś ogromnie waŜnego, a ja jestem od tego zupełnie odcięty. Wkurza mnie to, rozumiecie? Wkurza! Więc to tak - pomyślał Tom. Teraz wiedział juŜ, skąd wzięło się cierpienie w tym człowieku i co mógłby spróbować dla niego zrobić. Chciałby przecieŜ jakoś mu pomóc. - Daj mi którąś z tych flaszek - powiedział. - Którą chcesz? - Wszystko jedno. - Proszę, napij się burbona. Tom chwycił flaszkę, obejrzał ją, otworzył i przystawił do ust. Ciemny napój popłynął mu do gardła. Był ostry, mocny i smaczny. Uderzał natychmiast. Tom dawno juŜ nie pił, więc teraz rozkoszował się amerykańską whisky, czując jak wpływa do wszystkich zakamarków duszy. Dobrze - pomyślał - na pewno mi się uda. Wszystko będzie dobrze. Odwrócił się do Eda. - Musisz przestać przejmować się tymi snami, rozumiesz? - Przestać się przejmować, mówisz. Ja się nie przejmuję, jestem tylko trochę wkurzony. Czy ja jestem nienormalny, czy co? Dlaczego nie widzę czegoś, co wszyscy widzą? - Uspokój się - powiedział Tom. Wziął głęboki oddech, połoŜył dłoń na dłoni
Eda, pochylił się w jego stronę i rzekł: - Zobaczysz. Obiecuję ci to. Będziesz teŜ miał sny, Ed, tak jak wszyscy. Ja to wiem. PokaŜę ci, jak to zrobić, dobrze? Dobrze?
5 - Poniedziałek, 8 października 2103 roku. - Jaspin siedział na tylnym siedzeniu swego samochodu i mówił do złocistej siatki wbudowanej w kapsułę pamięci, którą trzymał w ręku. - Wjechaliśmy juŜ dość głęboko w północną Kalifornię, obozujemy na otwartym terenie około pięćdziesięciu mil na wschód od zatoki San Francisco. Marsz przybierze teraz nowy kierunek, gdyŜ Senior Papamacer zdecydował, by skręcić na zachód i przejść przez Oakland, zanim znów skierujemy się na północ. Do tej pory unikaliśmy wjeŜdŜania do duŜych miast. Wydaje mi się, Ŝe Senior ma teraz wielką ochotę przeciąć zatokę i wkroczyć do San Francisco, które jak twierdzi, jest duŜym skupiskiem sił galaktycznych. Nawet on jednakŜe zdaje sobie sprawę, Ŝe byłaby to decyzja z punktu widzenia logistyki nierozwaŜna, a być moŜe wręcz niemoŜliwa do zrealizowania, poniewaŜ San Francisco jest miastem małym i dostępnym jedynie od strony mostu. Próby wprowadzenia takich tłumów do San Francisco spowodowałyby powaŜne zakłócenia zarówno dla miasta, jak i dla nas. Nie byłoby miejsca do rozbicia obozu, a główne drogi wylotowe mogłyby zostać zablokowane, co z kolei mogłoby oznaczać zatrzymanie całego marszu. Dojedziemy więc tylko do Oakland, które jest łatwo dostępne drogą lądową i ma dość miejsca na obozowiska na wzgórzach na wschodnich obrzeŜach miasta. Gdy juŜ tam dotrzemy, tysiące mieszkańców z pewnością do nas dołączy, a być moŜe jeszcze więcej przybędzie z San Francisco. Dobrze się składa, Ŝe dalej, wzdłuŜ wybrzeŜa aŜ do Mendocino nie ma większych skupisk ludzkich, gdyŜ liczba uczestników marszu zbliŜa się szybko do punktu, w którym jakakolwiek kontrola nad tłumem stanie się całkowicie niemoŜliwa. JuŜ w tej chwili jest to największa masowa migracja od czasu zakończenia Wojny Pyłów, a jako Ŝe Senior Papamacer zamierza przed nastaniem zimy dotrzeć co najmniej do Portland, a moŜe nawet do Seattle, istnieje obawa, Ŝe powaŜne zakłócenia... - Barry? Jaspin podniósł głowę zniecierpliwiony. Przy oknie stała Jill stukając pięścią w dach samochodu.
- O co chodzi? Pierwszy raz od dwóch czy trzech dni miał okazję uzupełnić swoje zapiski i chciał właśnie wprowadzić wiele waŜnych informacji. Cokolwiek by to nie było, czy ona nie moŜe poczekać jeszcze pół godziny? - Ktoś do ciebie. - Powiedz mu, Ŝe będę za pięć minut. - Jej - poprawiła go Jill. - Co? - To kobieta. Kręcone rude włosy, wygląda trochę jak tramp, ale z klasą. Mówi, Ŝe jest z San Francisco. - Chcę opracować notatki - powiedział Jaspin. - Nie znam Ŝadnych rudzielców z San Francisco. Czego ona chce ode mnie? - Niczego. Chce uzyskać audiencję u Seniora. Doszła juŜ aŜ do Bacalhau, a Bacalhau powiedział jej, Ŝe powinna rozmawiać z tobą. Wygląda na to, Ŝe teraz ty tu jesteś szefem do spraw natchnionych anglosaskich dziwek. - O BoŜe - westchnął Jaspin - no dobrze, powiedz jej, Ŝeby zaczekała pięć minut. Tylko dokończę. Gdzie ona jest? - Przy ołtarzu Maguali-ga - odpowiedziała Jill. - Pięć minut - powtórzył. Jego uwaga została juŜ jednak rozproszona. W swej kronice chciał omówić zmiany w strukturze etnicznej procesji tumbonde. Pierwsi uczniowie Seniora Papamacera, głównie pochodzenia południowoamerykańskiego i afrykańskiego, rozpłynęli się w tłumie Amerykanów pochodzenia meksykańskiego, przybyłych z rolniczych obszarów doliny Salinas w okolicy Monterey. Teraz, z kolei, dalej na północy, zaznaczył się napływ wiejskiej ludności anglosaskiej, który równieŜ spowodował zmiany w ogólnym kształcie etnicznym wyprawy. Nowi wyznawcy nie mieli pojęcia o dionizyjskich elementach tumbonde, o pogańskim szale i ekstazie; oni słyszeli tylko o obiecanym bogactwie i Ŝyciu wiecznym, którego mieli dostąpić, gdy Chungira-Który-Przyjdzie zstąpi wreszcie na Ziemię przez otwarte wrota na biegunie północnym, chcieli „być przy tym, o tak, Panie”. JuŜ teraz stwarzało to zakłócenia w marszu, a z pewnością będzie jeszcze gorzej, zwłaszcza jeśli Senior Papamacer nadal zechce rządzić in absentia, jak robił to juŜ od jakiegoś czasu zamknięty w swoim autokarze. Zapisanie obserwacji musiało jednak teraz zostać odłoŜone. Jaspin zdawał sobie sprawę, Ŝe aby
to zrobić, powinien był zamknąć się sam na godzinę lub dwie. Teraz było juŜ za późno. Wyłączył kapsułę i wysiadł z samochodu. Było gorące, parne popołudnie. Upał prześladował ich przez całą drogę w głąb stanu i jak na razie nic nie wskazywało, Ŝe zacznie się pora deszczowa. Mówiono, Ŝe deszcze zaczynają się tu w październiku, ale widocznie nie w tym październiku. Niskie, okrągłe wzgórza porośnięte suchą, letnią trawą brązowiły się w monotonnym krajobrazie okolicy. Wszystko było wyschnięte, wypalone, złocistobrązowe i czekało na nadejście zimy. Wszędzie między wzgórzami, w całej dolinie, jak okiem sięgnąć, widać było tylko pielgrzymów tumbonde niczym falujące morze. W centrum tkwiły autobusy, w których podróŜowali Senior i Seniora, Rada Wewnętrzna i figury bóstw. Obok znajdowała się duŜa łata poświęconej ziemi z ołtarzami, szałasem krwawych ofiar i Studnią Ofiarną. Wszystko było przygotowane dokładnie tak, jak na wzgórzu pod San Diego. Gdziekolwiek się znaleźli, zawsze rozkładali cały ten kram. Dalej, poza centralną, świętą strefą, widać było mnóstwo połatanych namiotów, dziesiątki tysięcy pielgrzymów, niezliczone kopcące ogniska, rozwrzeszczane dzieci, biegające wszędzie psy i koty oraz wszystkie, jakie moŜna sobie tylko wyobrazić, zdezelowane samochody zaparkowane w chaotycznych stadach. Jaspin nigdy jeszcze nie widział tylu ludzi w jednym miejscu, a było ich z dnia na dzień coraz więcej. Zastanawiał się, jak wielka będzie armia tumbonde za miesiąc? Za dwa miesiące? Ciekaw był teŜ, co się stanie, gdy dotrą do granicy kanadyjskiej, a właściwie obecnie Republiki Kolumbii Brytyjskiej. I co stanie się, gdy miesiąc za miesiącem posuwać będą się na północ, zacznie się zima, a Chungira-Który-Przyjdzie nie nadejdzie? Senior Papamacer obiecał, Ŝe nie będzie juŜ zimy, gdy Maguali-ga otworzy wrota. Ale Senior Papamacer spędził całe Ŝycie w Rio, w Tijuana, w San Diego. CóŜ on, u diabła, wie o zimie? Mam to gdzieś - pomyślał Jaspin. - Bogowie pomogą. A jeśli nie, to nie. Nie moja w tym głowa. Przez te wszystkie lata kierowałem się głową i jak na tym wyszedłem? Chungira-Który-Przyjdzie przyjdzie. Jasne Ŝe tak. Znalezienie owej kobiety nie sprawiło mu kłopotu. Tak jak powiedziała Jill, stała przed ołtarzem Maguali-ga, wpatrując się w dziewięć kul z kolorowego szkła, jakby spodziewała się, Ŝe bóg o wyłupiastych oczach w kaŜdej chwili moŜe się zmaterializować w jej obecności. Była niŜsza, niŜ Jaspin sobie wyobraŜał (nie wiedzieć dlaczego myślał, Ŝe będzie wysoka) i nie tak olśniewająca. Mimo to była bardzo atrakcyjna. Jill powiedziała, Ŝe wygląda na trampa z klasą.
Jaspin znał trampów i wiedział, co to znaczy mieć klasę, ale w tym przypadku obydwa określenia były chybione. Wyglądała na kobietę energiczną i zaradną, która trochę świata widziała. Kobieta przedsiębiorcza - pomyślał. - Chciała pani widzieć się ze mną? - zapytał. - Jestem Barry Jaspin, asystent Seniora. - Lacy Meyers - przedstawiła się. - Przyjechałam właśnie z San Francisco. Muszę zobaczyć się z Seniorem Papamacerem. - Muszę? - Chcę - powiedziała - bardzo chcę. - To będzie trudne - odparł. Stwierdził nagle, Ŝe stoi bliŜej niej, niŜ jest to potrzebne, ale nie cofnął się. Właściwie to naprawdę bardzo atrakcyjna kobieta. Około trzydziestki, moŜe trochę więcej. Miała ciasno ułoŜone włosy, które tworzyły coś na kształt czepca ze ściśniętych, malutkich pierścionków, oczy w kolorze głębokiej, lśniącej zieleni, delikatny spiczasty nos, ładne policzki i moŜe nieco zbyt grube usta. Czy to ma być wywiad dla prasy? - zapytał. - Nie, audiencja. Chciałabym, Ŝeby mnie przyjął. - Była napięta; wystarczy dotknąć, a zaraz eksploduje. - On jest moŜe najwaŜniejszym człowiekiem, jaki kiedykolwiek istniał, rozumie pan? Przynajmniej dla mnie. Chcę uklęknąć przed nim i powiedzieć, co dla mnie znaczy. - Ci wszyscy ludzie, których pani widzi, chcą tego samego, pani Meyers. Myślę, Ŝe rozumie pani, jak wielkimi obowiązkami obarczony jest Senior i chociaŜ chciałby on, by kaŜdy wierny miał do niego swobodny dostęp, jednak jest to niemoŜliwe. Zielone oczy rozbłysły. - ChociaŜ na minutę! Pół minuty! Chciał jej pomóc, ale wiedział, Ŝe jest to zupełnie niemoŜliwe. Mimo to wciąŜ zastanawiał się, czy nie potrafiłby znaleźć jakiegoś sposobu. Czy to dlatego, Ŝe jest tak atrakcyjna? Gdyby była brzydka - zastanawiał się - albo stara, albo gdyby była męŜczyzną, czy przeszłoby ci to choć przez głowę? - Dlaczego to takie pilne? - zapytał. - Bo on otworzył mi oczy. Bo przez całe to cholerne Ŝycie w nic nie wierzyłam. Myślałam tylko, jak uczynić je łatwiejszym dla Lacy Meyers, aŜ tu nagle on sprawił, Ŝe jest coś świętego we wszechświecie, Ŝe są prawdziwi bogowie, którzy kierują naszym losem, Ŝe to wszystko to nie głupi Ŝart, Ŝe... Ŝe... nie muszę chyba
panu mówić, co to jest nawrócenie? Pan teŜ musiał przez to przejść, skoro jest pan tutaj. Jaspin skinął głową. - Myślę, Ŝe mamy ze sobą wiele wspólnego. - O, z pewnością. Od razu to spostrzegłam. - I śledziła pani drogę tumbonde nawet tu, w rejonie zatoki? Nie sądziłem... - Nie wiedziałam o tumbonde nic aŜ do czasu, gdy kilka tygodni temu dotarliście do tej części stanu. Ale bogów widziałam przez całe lato. W lipcu miałam wizję; sen; czerwone słońce i niebieskie i płyta z białego kamienia, a na niej postać ze złotymi rogami wyciągająca do mnie rękę... - Chungira-Który-Przyjdzie - wtrącił Jaspin. - Tak, tylko wtedy o tym nie wiedziałam. Nie wiedziałam, co to, u diabła, jest. Ale sen wciąŜ powracał i powracał, a za kaŜdym razem widziałam wszystko wyraźniej, a ta postać poruszała się i chyba coś do mnie mówiła. Czasami były teŜ i inne takie istoty, a potem przyszły kolejne wizje: widziałam dziewięć słońc Magualiga, widziałam niebieskie światło... jak on się nazywał... Rei Ceupasseara? Widziałam róŜne rzeczy. Mówię panu, myślałam, Ŝe zwariowałam, Ŝe cały świat zwariował, bo wiedziałam, Ŝe wszyscy, których znam, równieŜ mają te wizje. Nie wiedziałam, co to wszystko znaczy. Nikt nie wiedział. Dopiero gdy przeczytałam o Seniorze Papamacerze i zobaczyłam jego obrazy, obrazy bogów... - Stworzone przez komputer, hologramy. - Tak, a potem wszystko zaczęło się zgadzać. Zobaczyłam całą prawdę o tym, Ŝe bogowie przybędą na Ziemię i będzie wielkie święto, i nadejdą dobre czasy. Zrozumiałam, Ŝe Senior Papamacer musi być ich prawdziwym prorokiem. Wiedziałam juŜ, Ŝe muszę przybyć tu i dołączyć do pielgrzymki do Siódmego Miejsca, i być częścią tego, co się stanie. Chciałabym tylko podziękować osobiście Seniorowi. Chcę paść przed nim na kolana. Przez całe Ŝycie szukałam jakiegoś boga, rozumie pan? Byłam pewna, Ŝe nigdy go nie znajdę. A teraz... teraz... Jaspin ujrzał zbliŜającą się Jill. MoŜe niepokoi się, Ŝe zadaję się z inną kobietą? Schlebiało mu nawet, Ŝe w ogóle ją to obchodzi. Ją, która wracała co noc cuchnąca słodkim, tłustym olejkiem do włosów uŜywanym przez Bacalhau i potem Bacalhau zmieszanym z jej własnym. Puszczała się na lewo i prawo z całą Radą Wewnętrzną, a on nie pamiętał juŜ, kiedy ostatni raz miała ochotę kochać się z nim. Jego Ŝona, Jill, czyŜby miała teraz być zazdrosna? Mało prawdopodobne.
Zresztą gdyby nawet była zazdrosna, to, do cholery, nie miała prawa narzekać. Cały miesiąc juŜ czuł się przez nią tak podle. Jeśli więc poznałby jakąś atrakcyjną kobietę i równieŜ się jej spodobał... Lacy mówiła dalej: - Najśmieszniejsze w tych kosmicznych sprawach jest to, Ŝe kilka lat temu byłam wplątana w oszustwo, polegające na obiecywaniu ludziom podróŜy na inne planety. Sprzedawaliśmy im nawet posiadłości, które nie istniały; tak jak w starym numerze z zagospodarowaniem dna oceanu: dajcie nam pieniądze, a my wsadzimy was w ekspres na Betelguzę V. Prowadził to wszystko Ed Ferguson, chytry, sprytny organizator, a ja rozpracowywałam dla niego rynek. CóŜ, nakryli go. Mieli wsadzić go do Rehabu 2, ale miał dobrego adwokata... Jill podeszła do Jaspina. - Czy jest on w stanie w czymś pani pomóc? - zwróciła się do Lacy. - Opowiadałam właśnie panu Jaspinowi, jak się to dziwnie złoŜyło, Ŝe pracowałam z męŜczyzną, który prowadził nieuczciwe przedsiębiorstwo oferujące wyprawy w gwiazdy, zanim jeszcze wizje pojawiły się na Ziemi. Miał iść do więzienia, ale wysłali go tylko do jednego z ośrodków kasowania pamięci, niedaleko Mendocino, gdzie mają z niego zrobić porządnego człowieka. MoŜe im się uda. - Moja siostra April teŜ tam jest - powiedziała Jill. - To się nazywa Nepenthe, blisko Mendocino. - Twoja siostra? - zdziwił się Jaspin. - Nie wiedziałem, Ŝe masz siostrę. Lacy roześmiała się. - Jaki ten świat mały, nieprawdaŜ? ZałoŜę się, Ŝe Ed i pani siostra mają w tej chwili wspaniałą, fascynującą randkę. Ed zawsze szalał za kobietami. - Za April nie będzie szalał - odparła Jill. - Jest gruba jak świnia. Zawsze taka była. No i ma nie po kolei w głowie. Z pewnością pani przyjaciela Eda stać na coś lepszego od April. - Teraz zwróciła się do Jaspina - Gdy skończycie, Barry, idź do autokaru Rady, dobrze? Przygotowują się do rytuału Siedmiu Galaktyk na dziś wieczór i Lagosta chce, Ŝebyś pomógł podłączyć generator polifazowy. - Dobrze - rzekł Jaspin - będę za pięć minut. - Miło było poznać panią, pani... hm... - powiedziała Jill i oddaliła się. - Niezbyt uprzejma, prawda? - stwierdziła Lacy. - Niegrzeczna i złośliwa - dodał Jaspin. - Po przyjęciu religii zrobiła się zgorzkniała. To moja Ŝona. - Pańska Ŝona?
- W pewnym sensie. Pewnego dnia Senior zdecydował, Ŝe mamy się pobrać. Nie zastanawiając się długo dał nam ślub, moŜe miesiąc temu. To ze względu na rytuały, inicjację, rozumie pani. Trzeba być w jakimś związku. Nie moŜna powiedzieć, Ŝe to szczęśliwe małŜeństwo. - TeŜ mi się tak wydaje. Jaspin wzruszył ramionami. - Gdy wrota zostaną juŜ otwarte, nie będzie to miało Ŝadnego znaczenia, ale do tego czasu... do tego czasu... - Tak, moŜe to być przykre. - Dobrze więc - powiedział - muszę pomóc teraz w przygotowaniach do dzisiejszej ceremonii, ale chcę powiedzieć, Ŝe postaram się załatwić pani audiencję. Nie będzie to łatwe, bo ostatnio jest bardzo zajęty, ale moŜe jakoś mi się uda. To nie są czcze obiecanki, zrobię, co będę mógł. Dlatego Ŝe znam to uczucie, gdy jest się zwykłym nędznym śmiertelnikiem XXII wieku, Ŝyjącym pozornym Ŝyciem, i nagle zostaje się wyniesionym na wyŜyny i widzi się, Ŝe oprócz własnej gównianej wygody jest jeszcze coś, dla czego warto Ŝyć. Tak jak mówiłem, wiele nas łączy. Postaram się spełnić Ŝyczenie, z którym przyszła pani do mnie. - Bardzo się cieszę i doceniam to - odpowiedziała. Podała mu rękę. Przez moment miał ochotę przyciągnąć ją do siebie i pocałować, ale nie zrobił tego, choć ciepło i wdzięczność promieniujące z jej oczu z pewnością były autentyczne.
ROZDZIAŁ SZÓSTY Więcej wiem niŜ Apollo, Gdy snem ów zmoŜon kojącym, Bo widzę wtedy śmiertelne gwiazd boje I niebo w ranach płączące. KsięŜyc juŜ objął swego pasterza, Miłości królowa rycerza swojego; Wtem pierwszy przebija gwiazdę poranka, Zaś druga - kowala boskiego.
Tymczasem śpiewam: „Strawy, napoju, Napoju, strawy, odzienia. Pani czy dziewczę, Nie lękaj się Toma, On nie krzywdzi Ŝadnego stworzenia.”
Pieśń Toma O’Bedlama
1
Elszabet poczuła, jak ogarnia ją wizja, mimo Ŝe jeszcze nie spała. Na początku przeraŜało ją, gdy macki Zielonego Świata wkradały się do jej trzeźwego umysłu. Teraz jednak było inaczej. Przestała bać się wielu rzeczy, których lękała się wcześniej. Nie była pewna, czy nie naleŜy się jednak nimi przejmować. LeŜała w hamaku, rozpiętym pomiędzy ścianami w kącie domku. Trochę czytała, trochę drzemała, nie chciała jeszcze kłaść się do łóŜka. Był chłodny, jesienny wieczór. Na zewnątrz słychać było szum wiatru kołyszącego wierzchołkami drzew. W pewnym momencie zdała sobie sprawę, Ŝe na skraju jej świadomości pojawia się juŜ wizja. Elszabet czekała, by ją powitać. Znowu Zielony Świat. To dobrze, to dobrze. Do tej pory miała juŜ wszystkie sny, wszystkie siedem, czasem nawet zdarzały
się dwa lub trzy w jedną noc. Minął juŜ tydzień, odkąd w ośrodku pojawił się tajemniczy włóczęga, Tom. Przez te siedem dni sny nachodziły ją niezwykle łatwo i często. Czy był tu jakiś związek? Wydawało się, Ŝe musi być, choć trudno jej było zrozumieć, jak to moŜliwe. W ciągu tego ostatniego tygodnia, gdy był tu Tom, Elszabet widziała Dziewięć Słońc, Podwójne Gwiazdy I, II i III, Świetlną Kulę i Niebieskiego Olbrzyma. Jednak ze wszystkich snów najbardziej był jej bliski Zielony Świat. Na innych obcych planetach była tylko niematerialnym obserwatorem, niewidzialnym okiem płynącym nad dziwnymi, nieznanymi krajobrazami. Gdy natomiast wkraczała w Zielony Świat, była uczestnikiem jego Ŝycia, zanurzała się w jego bogatą i złoŜoną kulturę. Zaczynała poznawać juŜ miejsca i osoby, a one poznawały ją. Co noc zasypiając miała nadzieję, Ŝe znów będzie jej dane znaleźć się w tym cudownym miejscu, w którym czuła się juŜ czy raczej zaczynała czuć się jak w domu. Oto znów nadchodził Zielony Świat. Witaj, witaj. Miała wraŜenie, jakby nigdy nie opuszczała tego miejsca, jak gdyby jej pobyt na pogrąŜonej w chaosie, pełnej trosk planecie zwanej Ziemią był tylko fikcją. Był to właśnie dzień Podwójnej Równonocy i triady zbierały się w komnacie wizyjnej. Oto Misilinowie, ramię w ramię w ramię, a za nimi wytworni, eleganccy Suminoorzy, a tam dalej, to przecieŜ Thilineeru. Thilineeru, jak głosiła plotka, zdwajali się z Gaarinarami. Tak musiało być w istocie, gdyŜ jeden rzut oka wystarczył, by dostrzec u Gaarinarów połysk struktury charakterystycznej dla Thilineeru - przypominającej dźwięczące dzwony. A to kto? CięŜka, śniada postać z jednym ogromnym, błyszczącym okiem wznoszącym się jak ognistoŜółta kopuła na szerokiej głowie. Dostojnik kroczył godnie przez komnatę w otoczeniu licznej świty, a ze wszystkich stron podchodzili ludzie, by oddać mu pokłon. Elszabet miała wraŜenie, Ŝe juŜ go gdzieś widziała, a moŜe był to tylko ktoś z jego rasy? Nie wiedziała tylko gdzie. Właśnie ogłaszają jego przybycie. Dźwięczne tremolo tańczącego w powietrzu srebrzystego głosu obwieściło wszystkim, Ŝe to nie kto inny, jak poseł Sapiilów, Jego Ekscelencja Horkanniman-zai, minister pełnomocny Imperium Dziewięciu Słońc i wysoki przedstawiciel Pana Maguali-ga na wszystkie narody kosmosu. JakiŜ imponujący zestaw tytułów, jaka imponująca osobistość! Elszabet czekała na swą kolej, by go pozdrowić. „Chodź”, powiedział Vuruun, który w czasach błogosławionej pamięci Zarządu Skorioptina był ambasadorem na Dziewięciu
Słońcach, „chcę cię przedstawić”. Zaprowadził ją przed oblicze Jego Ekscelencji Horkannimana-zai, który zauwaŜywszy ją, wyciągnął w geście powitalnym czarną kończynę przypominającą rózgę. Elszabet dotknęła jej jednym z krystalicznych palców, tak jak podpatrzyła to u innych. Zalało ją światło dziewięciu oślepiających słońc. „To podarunek”, wyjaśnił poseł Sapiilów. Następnie odwrócił się i zwracając się do jednego z Suminorów, stwierdził pogodnie, Ŝe to najpiękniejszy wieczór od tego samego dnia w zeszłym roku, gdy w inwestyturze Wielkiego Wysłannika Kusereenów na Vannannimolinan niebiańscy tancerze Poro spontanicznie zadedykowali mu wszystkie przedstawienia sezonu i... Elszabet nie słyszała juŜ dalszego ciągu tej opowieści. Poseł sapiilski poszedł dalej. Widziała teraz jego szerokie plecy obramowane pulsującym zielonym światłem na tle fasetowanego okna w północnej ścianie komnaty wizyjnej. Nic nie szkodzi; były przecieŜ i inne atrakcje. Z całej galaktyki przybyli goście, aby być świadkami Podwójnej Równonocy. Niektórzy mieli własne ciała, inni, nie przystosowani do miejscowych warunków, musieli przybrać postać krystaliczną. Sala rozbrzmiewała gwarem pięćdziesięciu imperiów. „Trzej Rycerze Imperium i Mistrz”, mówił czyjś głos, „wyobraŜacie sobie? Wszyscy w jednej sali”. Ktoś inny uzupełnił: „Oni byli z Zygerone IX, jestem tego pewny. Czy widziałeś kiedyś Dziewiątych?” i delikatny szept: „Ona jest z Dwunastej Poliarchii pod wielką gwiazdą Ellullimiilu. Nikogo stamtąd nie było tu juŜ od lat. No tak, oczywiście, to Podwójna Równonoc, ale mimo to...” Usłyszała jakieś stukanie w oddali; natrętne, denerwujące. Ra-ta-ta, ra-ta-ta. - Elszabet? Poruszyła się, rozejrzała i odwróciła do jednego z Gaarinarów, by zapytać o księŜniczkę z Poliarchii, istotę z Ellullimiilu. Ra-ta-ta. Ra-ta-ta. - To ja, Elszabet, Dan. Muszę z tobą porozmawiać. Dan? Dan? Usiadła mruŜąc oczy. W głowie miała zamęt. Słyszała wciąŜ subtelne sarabandy i menuety istot z Zielonego Świata. Kto to jest Dan? Dlaczego tak hałasuje? Czy nie wie, Ŝe właśnie jest wieczór Podwójnej Równonocy i... Znów stukanie. - Wszystko w porządku? Słuchaj, jeśli się nie odezwiesz, wejdę sam i sprawdzę, czy jesteś... - Dan? - powiedziała usiłując otrząsnąć się ze snu. - Dan, o co chodzi? Która
godzina? - Dochodzi północ. Nie chciałem cię niepokoić ani nic takiego, tylko... - W porządku, chwileczkę - przetarła oczy. Prawie północ. LeŜała w hamaku z otwartą ksiąŜką na kolanach. Chyba zasnęłam. Miałam sen. Zielony Świat, Podwójna Równonoc, prawda? Był tam ambasador Dziewięciu Słońc, jeszcze ktoś z Niebieskiego Olbrzyma i Zygerone IX, cokolwiek to znaczy. O BoŜe, BoŜe. Strzępy wizji wciąŜ jeszcze kołatały się w jej mózgu. Schowała głowę w dłoniach. Ból był nie do zniesienia. Tak niespodziewanie i brutalnie wyrwano ją stamtąd... - Elszabet? - JuŜ idę - powiedziała. Przerzuciła nogi przez krawędź hamaka i zatrzymała się na chwilę dotykając lekko stopami podłogi. Wzięła trzy głębokie oddechy i wstała obawiając się, czy będzie w stanie utrzymać równowagę. ZadrŜała. Tak się dać wciągnąć, tak się uzaleŜnić; to jak narkotyk - pomyślała. - Chwileczkę, Dan, chyba nie mogę się obudzić. - Przepraszam. Paliło się u ciebie światło. Myślałem... - W porządku, jeszcze chwileczkę - stanęła pewniej. Ostatnie pasma zielonej mgły uciekały z jej umysłu. Podeszła do drzwi. Ciemna postać Dana zamajaczyła w mroku. Wyraźnie widać było tylko biel szeroko otwartych oczu. Gdy wszedł do środka, spostrzegła, Ŝe aŜ błyszczy od potu, a twarz ma zaczerwienioną; jego czekoladowa cera przybrała wyraźny jasnoróŜowy odcień. Nie wiedziała, Ŝe to w ogóle moŜliwe. Jeszcze nigdy nie widziała go tak poruszonego. Spokojny, rozluźniony Dan. Zamknęła za nim drzwi i rozejrzała się za czymś, czym mogłaby go poczęstować. MoŜe chciałby jakiegoś drinka czy soku, Ŝeby trochę się uspokoić. Potrząsnął głową. - To pozwól, Ŝe ja się napiję - powiedziała sięgając po kartonik. - Co się stało, Dan? Przysiadł na brzegu łóŜka sprawiając wraŜenie człowieka, który właśnie przebiegł dziesięć kilometrów i ma kłopoty z zaczerpnięciem oddechu. - Trochę mi głupio - powiedział - Ŝe się tak podnieciłem. Po prostu wydawało mi się, Ŝe muszę tu natychmiast przybiec i wszystko ci opowiedzieć. Trochę ją irytował, choć z pewnością nie miał takiego zamiaru. - Dan, co się stało? - spytała znów, nieco rozdraŜniona. - Powiesz mi wreszcie czy nie? Dan zaczął nieśmiało:
- W końcu to przyszło. Sen kosmiczny. Mój pierwszy. - Teraz rozumiem, dlaczego jesteś taki naładowany. - Po miesiącach prób analizowania danych z wyobraźni pacjentów, nie mając najmniejszego pojęcia, czego oni naprawdę doświadczają... - Och, Dan, Dan. Tak się cieszę, Ŝe wreszcie się to stało... - To była Podwójna Gwiazda I. Zamknąłem oczy i trach, juŜ tam byłem: czerwone słońce, niebieskie słońce, alabastrowa płyta, a na niej to wielkie stworzenie z rogami. Ze dwa lub trzy takie same trochę dalej, chyba wierciły studnię. Elszabet, ta wyrazistość! To absolutne przekonanie, Ŝe to rzeczywistość. Do diabła, przecieŜ nie muszę ci mówić. Zawładnęło to mną całkowicie. A cały czas zastanawiałem się, czy kiedykolwiek tego doświadczę, czy coś jest nie w porządku, dlaczego ja blokuję... uśmiechnął się. - Więc musiałem komuś powiedzieć. Tobie. Przybiegłem więc, zobaczyłem włączone światło i... Zdenerwowałem cię, prawda? śe obudziłem cię dla takiej bzdury? Odpowiedziała łagodnie: - Tylko dlatego, Ŝe sama byłam w trakcie przeŜywania wizji. Wiesz, jak to jest, gdy ktoś wyrwie cię ze snu. Jakiegokolwiek snu. - A to był sen kosmiczny? - Zielony Świat. Bogatszy i bardziej złoŜony niŜ kiedykolwiek. - Przepraszam. Wzruszyła ramionami. - Cieszę się razem z tobą. Cieszę się, Ŝe przyszedłeś mi powiedzieć. I nie nazywaj tego bzdurą. Czymkolwiek by te sny nie były, z pewnością nie są bzdurą. - Jak myślisz, dlaczego miałem w końcu dzisiaj ten sen, Elszabet? - Pewnie po prostu przyszła twoja kolej. - UwaŜasz, Ŝe to proces przypadkowy? Chyba nie, nie sądzę. - A co sądzisz? Milczał przez chwilę. - Zawsze jestem szybki w wymyślaniu teorii. Ale moje teorie dość często nie wytrzymują krytyki, prawda? - Nie jestem komisją egzaminacyjną. O czym myślisz, Dan? - O Tomie. - O Tomie? - To Ŝe tu jest. Efekt zbliŜania. Czy przejrzałaś statystyki z ubiegłego
tygodnia? Częstotliwość występowania kosmicznych snów potroiła się, odkąd tu jest. Ty sama teŜ się o tym przekonałaś, nieprawdaŜ? - Tak, to prawda. - Powiedziałaś teŜ, Ŝe sen, który dziś miałaś, ten, który ci przerwałem, był ze wszystkich najbogatszy i najbardziej złoŜony, prawda? Co więc w efekcie mamy? Częstotliwość snów wzrosła wśród pacjentów podatnych na wizje. NatęŜenie snów ‘wyraźnie się zwiększyło, tak Ŝe teraz nawet osoby dotąd stuprocentowo na sny odporne teŜ mają wizje. Coś się dzieje. A co zmieniło się w tym tygodniu? Tom. Pojawia się niezwykle dziwny, prawdopodobnie schizofreniczny osobnik; ktoś, co do kogo wszyscy zgadzamy się, Ŝe wysyła coś na kształt promieniowania, jakiś rodzaj sił psychicznych. Czy mam rację? Czy nie ty pierwsza zwróciłaś na to uwagę? Czy kaŜda rozmowa z nim nie utwierdzała cię w przekonaniu, Ŝe ma w sobie jakąś osobliwą moc? - Jak najbardziej - przytaknęła Elszabet - ale do czego zmierzasz? Sugerujesz, Ŝe Tom jest źródłem snów kosmicznych? - Jest to bardziej prawdopodobne niŜ mój ostatni pomysł z audycjami nadawanymi ze statku międzygalaktycznego, nieprawdaŜ? - Chcesz wiedzieć, co o tym myślę? - Tak, mów. - Przyznam się, Ŝe to samo przyszło mi do głowy. śe jest jakiś związek pomiędzy obecnością Toma w centrum a wzrostem częstotliwości występowania snów. Mimo to myślę, Ŝe bardziej prawdopodobna jest teoria statku kosmicznego. - Leo Kresh rozprawił się z nią. Nasza sonda gwiezdna nie miała dość czasu, by dotrzeć do celu i spowodować wysłanie wiadomości od mieszkańców... - A dlaczego mamy mieszać w to sondę gwiezdną, co, Dan? Przypuśćmy, Ŝe nie jest ona związana z naszym problemem. Mamy więc statek kosmiczny przybywający Bóg wie skąd, wyświetlający dla nas filmy o innych układach słonecznych. Zupełnie nie związany z sondą, którą pokolenie wcześniej sami wysłaliśmy w kosmos. - Teraz to ty mnoŜysz hipotezy - powiedział Robinson. - Nie jest oczywiście zupełnie Wykluczone, ale teŜ nie mamy Ŝadnych podstaw, by sądzić, Ŝe twoja hipoteza jest prawdziwa. Tymczasem mamy tutaj Toma i struktura występowania snów wyraźnie się zmienia. - Zbieg okoliczności - zasugerowała Elszabet. - Dlaczego bliskość Toma
miałaby wywierać na to jakikolwiek wpływ? - Bawisz się ze mną w adwokata diabła czy teŜ masz jakiś powaŜny powód, by odrzucić hipotezę Toma? - Nie wiem. Jedna moja połowa mówi tak, tak, to musi być Tom, przecieŜ to oczywiste. Druga zaś twierdzi, Ŝe to nie ma Ŝadnego sensu. Nawet załoŜywszy, Ŝe w ogóle moŜliwe jest przesyłanie informacji wprost do mózgu odbiorcy... A gdzie jest uzasadnienie? Nie zapominaj, Ŝe sny występują na całym Zachodzie, Dan. On nie moŜe być równocześnie wszędzie; w San Diego, w Denver, w San Francisco... - MoŜe jest kilka źródeł. Kilku Tomów działających w okolicy. - Dan, na miłość boską... - A moŜe nie, nie wiem. Myślę tylko, Ŝe ten człowiek ma tak silną psychozę, Ŝe potrafi jakimś sposobem transmitować ją do innych. Coś w rodzaju psychicznego tyfusu, który rozsiewa halucynacje w promieniu tysięcy kilometrów. Oczywiście im bliŜej niego, Elszabet, tym częstsze i intensywniejsze stają się halucynacje, choć przyznaję, Ŝe bliskość moŜe być tylko jednym z czynników, waŜniejszym w przypadku osób o niskiej podatności, takich jak ja. A co w takim razie z osobami o szczególnie wysokiej podatności, jak na przykład April Cranshaw, która przez cały tydzień, we śnie i na jawie, wplątana jest w całe mnóstwo wizji? - A Ed Ferguson? - zapytała Elszabet. - O ile wiem, jest on, oprócz ciebie, jedyną osobą w centrum, która nie przejawia najmniejszej podatności. Byłabym bardziej skłonna zaakceptować twój pomysł, gdyby okazało się, Ŝe Ferguson teŜ w końcu ma sny. - Co chcesz zrobić? Obudzić go w tej chwili i zapytać? - Wystarczy zrobić to jutro rano, Dan. - Oczywiście, to ma sens. Musimy teŜ porozmawiać z April. Umieścimy ją w jednym pokoju z Tomem i zobaczymy, co się będzie działo. Czy w bezpośrednim sąsiedztwie wystąpią efekty hiperwraŜliwości? To będzie łatwo zorganizować pochylił się do przodu przez chwilę obserwując uwaŜnie drewnianą podłogę, po czym odezwał się znowu - Wiesz, Elszabet, pomyślałem sobie, Ŝe ten sen to była najpiękniejsza rzecz, jaką w Ŝyciu widziałem. Ten osobliwy krajobraz, te kolory, niebo rozświetlone w czterech czy pięciu barwach jak najwspanialszy zachód słońca, jaki... - Poczekaj, aŜ zobaczysz pozostałe - powiedziała Elszabet. - Świetlną Kulę, Dziewięć Słońc, Zielony Świat. Szczególnie Zielony Świat.
- Jeszcze piękniejszy niŜ Podwójna Gwiazda I? - PrzeraŜająco piękny - powiedziała spokojnym głosem. - PrzeraŜająco? - Tak - odparła - sen, który miałam, gdy zapukałeś... tak, zdenerwowałam się, Ŝe mi go przerwałeś, tak jak musiał zdenerwować się Coleridge, gdy widział Kubilajchana i przeszkodził mu ktoś z Porlock. Znasz tę historię? Ale w pewnym sensie cieszę się, Ŝe mi przerwałeś. Te sny są jak narkotyki. Coraz częściej nie jestem pewna, czy Ŝyję w tym świecie, a śnię o tamtym, czy teŜ odwrotnie. Rozumiesz mnie, Dan? PrzeraŜa mnie, Ŝe tkwię w tym juŜ tak głęboko. Tak jest z kaŜdą fantazją, która wciąga cię równie mocno i staje się dla ciebie rzeczywista... chyba nie muszę ci tego tłumaczyć, prawda, Dan? Czasami myślę sobie, gdy budzę się z tych snów, Ŝe stopniowo tracę zmysły i pogrąŜam się coraz bardziej w obłęd. Zatrzęsła się i skrzyŜowała ręce na piersiach. - Zimno tu. Lato się chyba juŜ kończy. Wiesz co jeszcze, Dan? Wizje zaczynają mi się nakładać. Dzisiaj widziałam postacie z Dziewięciu Słońc i Niebieskiego Olbrzyma na przyjęciu w Zielonym Świecie. Tak jakby wszystko zlało się razem w jedno wielkie obłędne przedstawienie. To coś nowego. To było oszałamiające. - To wszystko jest oszałamiające, Elszabet. Skinęła głową. - Chciałabym wiedzieć, co, do diabła, się tu dzieje. Epidemia identycznych snów dosięgająca setek tysięcy ludzi? Jak to moŜliwe? Więc moŜe nadawanie z obcych statków kosmicznych? Wędrowny psychopata rozsiewający na wszystkie strony zwariowane wizje? MoŜe wszyscy wpadamy w obłęd? Ostatnia krzykliwa konwulsja przemysłowego społeczeństwa zachodniego: wszyscy zwariujemy i znikniemy we własnych snach. - Elszabet... - Nie wiem, nic nie wiem. - Późno juŜ. Powinniśmy trochę się przespać. Zajmiemy się tym wszystkim rano, dobrze? Robinson wstał i podszedł do drzwi. Elszabet poczuła nagły przypływ strachu, choć nie wiedziała przed czym. Ochrypłym głosem, niewiele głośniejszym od szeptu, powiedziała niespodziewanie: - Nie idź, Dan, proszę. Zostań ze mną.
2 Ta kobieta, Elszabet, nie spala dobrze tej nocy. Tom spostrzegł to natychmiast. Była spięta, a pięść w jej sercu zacisnęła się mocniej niŜ zwykle. Miała podkrąŜone oczy i zapadnięte policzki. Źle - pomyślał. Nie chciał, by ktokolwiek był nieszczęśliwy, a tym bardziej Elszabet. Była taka miła, mądra, dobra. DlaczegóŜ to miałaby być tak zatroskana? - Wiesz - powiedział do niej - przypominasz mi trochę moją matkę. Teraz to właśnie odkryłem. - Lubiłeś swoją matkę, Tom? - Ty zawsze zadajesz takie pytania, prawda? - Skoro mówisz, Ŝe ci ją przypominam, chciałabym wiedzieć, co o niej myślałeś, bo wtedy dowiem się, co myślisz o mnie. - Ach, o to chodzi - rzekł Tom. - O tobie myślę bardzo dobrze. Słuchasz mnie, interesujesz się mną, lubisz mnie. Tak naprawdę nie pamiętam zbyt dobrze mojej matki. Miała chyba jasne włosy, zdaje się, Ŝe takie jak twoje. Chodzi mi o to, Ŝe jesteś taka, jaką chciałbym pamiętać moją matkę, gdybym ją pamiętał. Rozumiesz mnie? Wyglądało na to, Ŝe go rozumie. Uśmiechnęła się, a uśmiech ten złagodził nieco jej wewnętrzne napięcie. Powinna się częściej uśmiechać - pomyślał Tom. - Gdzie się wychowałeś? - spytała go. - W róŜnych miejscach. Chyba w Nevadzie. I w Utah. - To znaczy w Deseret? - Deseret, tak, tak to teraz nazywają. I w Wyoming, choć tam na większości obszaru nie moŜna mieszkać ze względu na pył, który przywiało z Nebraski, prawda? I jeszcze w paru innych miejscach. Dlaczego pytasz? - Po prostu byłam ciekawa. Pomyślałam sobie, Ŝe nie jesteś z Kalifornii. - Nie, nie, choć kiedyś juŜ tu byłem. Chyba trzy lata temu. W San Diego. Mieszkałem tam pięć czy sześć miesięcy. W San Diego jest ciepło i przyjemnie, ale mieszka tam mnóstwo dziwaków. Wielu z nich nawet nie mówi po angielsku. Cudzoziemcy z Afryki, z Ameryki Południowej. Znałem ich kilku. - Jak znalazłeś się w San Diego? - PodróŜowałem. Pewnego dnia złapał mnie cięŜki wiatr. Wiesz, co to jest cięŜki wiatr? Promieniowanie. To się stało, gdy byłem w Nevadzie. Wiesz, ja czuję,
kiedy wiatr jest napromieniowany. CięŜki pył wywołuje mrowienie w mojej głowie, o tu, po lewej stronie. Czułem, Ŝe nadchodzi, ale gdzie miałem pójść? Złośliwy wschodni wiatr zabierał ładunek moŜe z Kansas i dmuchał, dmuchał, dmuchał, wprost do Nevady. Nie było gdzie się skryć, tak się zdarza. Tutaj, na dalekim zachodzie, nie macie tego, prawda? Ja wtedy dostałem dawkę, trochę chorowałem; wypadły mi włosy, wiesz? Pomyślałem, Ŝe moŜe odpocznę trochę w San Diego, aŜ poczuję się lepiej. Potem pojechałem dalej. Zmęczyli mnie ci cudzoziemcy. Nigdy nie zatrzymuję się długo w jednym miejscu. Nigdy nie wiadomo, czy ktoś nie planuje cię skrzywdzić. - Tutaj nikt cię nie skrzywdzi, Tom. - Ty mnie nie skrzywdzisz. To jeszcze nie znaczy, Ŝe nikt. Nawet tutaj. Biedny Tom wciąŜ wędruje, a wędrówka ta nie skończy się, dopóki nie nadejdą Ostatnie Dni i dokonamy Przejścia. Ale Ostatnie Dni nadejdą lada chwila, wiesz? Pochyliła się w przód, wciąŜ spięta. Zawsze tak było, gdy poruszał ten temat. Rozmawiali juŜ trzeci, a moŜe czwarty raz w tym tygodniu w jej małym gabinecie z wielkim zielonym ekranem na ścianie i za kaŜdym razem, gdy wspominał o Przejściu albo o obcych światach czy czymś takim, widział, jak zachodzą w niej wielkie zmiany. - Chcesz opowiedzieć mi dzisiaj więcej o Przejściu? - Co chciałabyś wiedzieć? - Wszystko. Cokolwiek moŜesz mi powiedzieć. - Jest tego tak wiele. Nie wiem, od czego zacząć. - A więc wszyscy wyruszymy do gwiazd? - zapytała. - Przeskoczymy kosmos i zaczniemy Ŝyć na nowo w innych światach? - Właśnie tak. - Miała przed sobą jakieś urządzenie, coś do nagrywania jego słów. Widział zapalone czerwone światełko. W porządku. Ufał jej. Nigdy nie ufał zbyt wielu ludziom, ale jej tak. Nie zrobiłaby nic, co mogłoby go skrzywdzić. - To znaczy nie pójdziemy w naszym aktualnym kształcie. Odrzucimy nasze ciała, a do nowych światów przejdą tylko nasze dusze. - A tam dadzą nam jakieś ciała? Gdybyśmy, powiedzmy, znaleźli się w Zielonym Świecie, czy dostaniemy krystaliczne ciała ze lśniącą skórą i rzędami oczu? Tom spojrzał na nią. - Wiesz o Zielonym Świecie? - Wiem o wszystkich, Tom. - I wiesz, Ŝe są prawdziwe?
- Tego nie wiem - odpowiedziała łagodnie. - Wiem tylko, Ŝe widziałam je w mym umyśle, podobnie jak wiele innych osób. Chodziłam po Zielonym Świecie z krystalicznymi ludźmi, Tom. W moim umyśle. Widziałam teŜ łudzi z innych światów; ludzi z Dziewięciu Słońc z jednym wielkim okiem i ludzi ze Świetlnej Kuli, z tymi ich wszystkimi wypustkami... - Świetlna Kula, tak, to dobra nazwa. To światło to Wielka Gwiezdna Chmura. Mieszkają tam Ludzie-Oczy. Wiesz, te wszystkie miejsca istnieją naprawdę. - Od jak dawna o nich wiesz? - Odkąd pamiętam. - A mówiłeś, Ŝe ile masz lat? Wzruszył ramionami. - Chyba trzydzieści pięć, a moŜe trzydzieści trzyj coś koło tego. - Urodziłeś się na krótko przed Wojną Pyłów? - Nie, niedługo po jej wybuchu - odparł. - Twoja matka była w strefie promieniowania, gdy się wszystko zaczęło? - Na skraju - odpowiedział Tom. - We wschodniej Nevadzie. Tak, na pewno tam właśnie mieszkaliśmy. Albo po drugiej stronie granicy, w Deseret. W Utah. Wiem, Ŝe została lekko napromieniowana, gdy była ze mną w ciąŜy. Później cięŜko chorowała. Umarła, gdy byłem dzieckiem. To były parszywe czasy. - Współczuję ci. - Tak. Naprawdę mu współczuła. Czuł to. Jaka ona miła - pomyślał. - Mam nadzieję, Ŝe będzie miała pomyślne Przejście. Ona, Elszabet, ta dobra kobieta. - A wizje? Zaczęły się juŜ w dzieciństwie? - Tak jak mówiłem, mam je, odkąd pamiętam. Z początku myślałem, Ŝe wszyscy na pewno widzą te rzeczy, ale potem okazało się, Ŝe nikt, więc sądziłem, Ŝe jestem wariatem - uśmiechnął się. - Zdaje się, Ŝe jestem wariatem, prawda? Gdy Ŝyje się przez całe lata z czymś takim w głowie, to nie da się nie oszaleć. Teraz jednak wszyscy widzą to, co ja. Od kilku lat ludzie wokoło opowiadają, Ŝe mają sny, Ŝe widzą Zielony Świat i całą resztę. Był jeden taki w San Diego, cudzoziemiec z Ameryki Południowej, jeździł taksówką. Mieszkałem trochę u niego. To było w Chula Vista, wynajmował mi pokój. TeŜ zaczął mieć wizje. Opowiadał wszystkim znajomym. Wyglądał mi na wariata. Wyjechałem stamtąd. A później inni, ci drapacze, z którymi podróŜowałem, przynajmniej kilku z nich, a teraz ty mówisz, Ŝe
teŜ je widzisz, tak? A ja widzę je coraz lepiej, coraz wyraźniej. Dostrzegam więcej szczegółów. Moc pogłębia się we mnie niemal z dnia na dzień, czuję to. Stąd wiem, Ŝe Czas Przejścia się zbliŜa. Oni mnie wybrali, ci ludzie z kosmosu, nie wiem dlaczego, ale wybrali mnie na zwiastuna, ja dowiedziałem się o nich pierwszy, rozumiesz mnie? Teraz wszyscy się dowiedzą. A później wszyscy, jeden za drugim, wyruszymy do ich światów. To wszystko jest częścią planu Kusereenów. Wielkiego Programu. - Kusereenów? - Oni rządzą Świętym Imperium. Są obecną Wielką Rasą, przewodniczą od milionów lat. Wszyscy oddają im cześć, nawet Zygeroni, którzy sami są wielcy, zwłaszcza ci z Zygerone V. Myślę, Ŝe oni będą następną Wielką Rasą. To się zmienia co ileś tam milionów lat. Trzy miliardy lat temu, przed Kusereenami, byli Theluvarowie. W Księdze Słońc jest napisane, Ŝe Theluvarowie być moŜe wciąŜ Ŝyją gdzieś na krańcach wszechświata, ale juŜ od dawna nikt o nich nie słyszał i... - Zaczekaj - przerwała mu Elszabet - zaczynam się gubić. Kusereenowie, Zygeroni, Theluvarowie... - Trzeba trochę czasu, Ŝeby się tego wszystkiego nauczyć. Mnie się to mieszało chyba z dziesięć lat, zanim wszystko sobie poukładałem. Jest zylion ras, praktycznie kaŜde słońce ma planety, które są zamieszkałe, choć na niektórych, wydawać by się mogło, nie moŜe istnieć Ŝycie, bo ich słońce jest zbyt gorące lub zbyt zimne. Wszędzie jest Ŝycie. Na przykład Luiiliimeli, gdzie mieszkają Thikkumuuru, znajduje się w układzie olbrzymiej, gorącej niebieskiej gwiazdy Ellullimiilu. Jest tam gorąco jak w piecu, nawet ziemia się topi. Thikkumuurom to jednak nie przeszkadza, gdyŜ nie mają oni ciał. Są czymś w rodzaju duchów, rozumiesz? - Niebieski Olbrzym - powiedziała Elszabet do siebie. - Tak. - A Kusereenowie (rozmawialiśmy przed chwilą o ich programie) chcą, by rozwijały się nowe rasy, by Ŝycie pulsowało między światami, Ŝeby nic się nie zestarzało, Ŝeby wciąŜ następowały zmiany i odrodzenie. Dlatego właśnie nawiązują kontakt z młodymi rasami, takimi jak my, którzy mamy zaledwie milion lat. Dla nich to Ŝaden wiek. Teraz chcą, Ŝebyśmy przybyli do nich, Ŝyli wśród nich, wymieniali z nimi myśli i wiedzą, Ŝe musi się to odbyć szybko, bo jesteśmy tu w wielkim kłopocie, na krawędzi samozagłady. To jest juŜ ostatnia szansa. Dokonamy więc Przejścia... - Czy te rasy prowadzą wojny? - spytała Elszabet. - Czy walczą o supremację? - O nie - odparł Tom - oni nie mają wojen. Są ponad tym. Wszystkie rasy,
które chciały wojować, wyniszczyły się miliony, miliardy lat temu. Tak zawsze dzieje się z wojowniczymi rasami. Te, które przetrwają, rozumieją, jak bezsensowna jest wojna. Zresztą wojna w kosmosie jest niemoŜliwa, bo jedynym sposobem przedostania się z gwiazdy na gwiazdę jest Przejście, a nie moŜesz dokonać Przejścia, jeŜeli gospodarze nie chcą cię przyjąć i nie otworzą ci wrót. Nie da się przeprowadzić inwazji. Kiedyś, podczas panowania veltyckiego w Siódmym Potentastium, gdy... - Chwileczkę - powiedziała - trochę to dla mnie za szybko. Wiesz, co chcę zrobić? Listę wszystkich światów, ich nazw i form fizycznych mieszkańców kaŜdej planety. Potem wprowadzimy to do komputera i wyświetlimy na ścianie, tu na tym duŜym ekranie. Chciałabym to wszystko uporządkować. A później poproszę cię, Ŝebyś opowiedział mi historie tych światów. Wszystko, co wiesz: jakie dynastie nimi rządziły i tak dalej. Opowiesz wszystko, co wiesz, a my to później poukładamy. Zrobimy to razem? - Tak, tak, moŜesz być spokojna. KaŜdy powinien dowiedzieć się o tym, to bardzo waŜne, bo potem będziemy zagubieni podczas Przejścia. Musimy wiedzieć o programie, musimy wiedzieć, gdzie leŜą Wirujące Światy i wszystko inne. - Tom poczuł, jak wzbiera w nim gorączka radości tak wielkiej, Ŝe zdawało mu się, iŜ zaraz wywoła wizję. Ta kobieta, ta wspaniała kobieta; nigdy dotąd nie znał nikogo takiego. - Myślę, Ŝe trzeba zacząć od czasów rządów Theluvarów w Imperium... Podniosła rękę. - Nie, nie teraz, Tom. Bardzo cię przepraszam. Dziś rano nie mam czasu. Muszę iść porozmawiać z ludźmi, którymi się tu opiekuję, z chorymi. Powiedzmy, Ŝe dam ci dzień, byś jeszcze o tym wszystkim trochę pomyślał, dobrze? A jutro znów się tu spotkamy i pojutrze, i kaŜdego ranka o tej samej porze, aŜ powiesz mi wszystko, co chcesz powiedzieć. W porządku? - Oczywiście. Jak sobie Ŝyczysz, Elszabet. Rozległo się stukanie do drzwi. Na małym ekraniku przy drzwiach Tom ujrzał wielką, pulchną postać kobiety o słodkiej twarzy w bladoróŜowym swetrze. JuŜ kiedyś widział ją w ośrodku. - Wejdź, April - powiedziała Elszabet naciskając coś, co otwarło drzwi. - Tom, to jest April Cranshaw, jedna z osób, którymi się opiekuję. Myślę, Ŝe moŜe chcielibyście lepiej się poznać. Idźcie na spacer, przejdźcie się po centrum. Myślę, Ŝe spodobacie się sobie. Tom odwrócił się w stronę grubej kobiety. Wyglądała bardzo młodo, jak
powiększona mała dziewczynka, choć z pewnością musiała być przynajmniej w jego wieku. To tłuszcz wygładzał wszystkie zmarszczki na jej twarzy, jak u niemowlęcia. Była osobą otwartą, jak nikt, kogo znał. Tak otwartą, jak zamknięty był Ed Ferguson. Wydawało mu się, Ŝe gdy tylko dotknie jej miękkiego nadgarstka, wszystkie jego wizje przeleją się na nią. Tak szeroko była otwarta. Ona teŜ chyba o tym wiedziała; patrzyła na niego wzrokiem nieśmiałym i zalęknionym. Nie bój się, chciał jej powiedzieć, nic ci nie zrobię. Nie jestem Stidge’em ani Mujerem. Nic złego ci nie zrobię. - W porządku, April? - spytała Elszabet. - Zabierzesz Toma na spacer? - Jeśli pani tak chce - odpowiedziała April miękkim, drŜącym głosem. Elszabet zmarszczyła brwi. - O co chodzi, April? Gruba dziewczyna zaczerwieniła się. - Mam to powiedzieć? Przed... - Nie szkodzi, April, powiedz. - Jestem dzisiaj chyba trochę zdenerwowana - powiedziała łagodnie lekko zdyszana mała dziewczynka w ogromnym ciele. - Wiem, Ŝe chciałaby pani, Ŝebym poszła z nim na spacer, ale czuję się trochę podenerwowana. - Dlaczego? - Nie wiem - spojrzała na Toma z obawą. - Te sny kosmiczne, te wizje. One przychodzą tak często, po kilka naraz, doktor Lewis. Czasami są tak silne, Ŝe nawet nie wiem, gdzie jestem; tu czy na którejś z tych planet. A teraz, gdy weszłam do pani gabinetu, to... - Mów dalej, April - Elszabet pochyliła się w jej stronę słuchając grubej dziewczyny z najwyŜszą uwagą. Na Toma nawet juŜ nie spojrzała. - To znaczy... coraz trudniej... jest... mi... myśleć... normalnie... - April? April? - Ona upadnie! - zawołał Tom i rzucił się w jej stronę. W ostatniej chwili zdąŜył chwycić wpół chwiejącą się kobietę i podtrzymać ją. Była cięŜka, niewiarygodnie cięŜka. Musi waŜyć ze dwa, trzy razy więcej ode mnie - pomyślał zmagając się z cięŜarem. Elszabet podeszła z drugiej strony, by mu pomóc. Udało się im połoŜyć ją delikatnie na podłodze. LeŜąc na wznak z trudem łapała oddech. Elszabet zwróciła się do Toma uśmiechając się z zakłopotaniem: - Tom, czy mógłbyś pójść po doktora Robinsona? Wiesz, to ten wysoki,
śniady męŜczyzna. Przyślij go tutaj, Tom, proszę cię. - Czy to ja jej zrobiłem? - spytał Tom. - Trudno powiedzieć. Ale za chwilę wróci do siebie. - Chyba będziemy musieli odłoŜyć ten spacer na kiedy indziej - powiedział. Dobrze, pójdę teraz po doktora Robinsona. Przyślę go tutaj. Dziękuję, Ŝe chciałaś ze mną rozmawiać, Elszabet. To dla mnie bardzo waŜne, Ŝe mam z kim porozmawiać. Wyszedł na korytarz. - Doktorze Robinson, doktorze Robinson? Biedna grubaska - pomyślał Tom - Ŝe teŜ tak zasłabła. Błogosławieństwem będzie dla niej porzucenie ciała. Biedna grubaska. śyczę jej szybkiego Przejścia. Wszystkim nam tego Ŝyczę: szybkiego Przejścia. Mam nadzieję, Ŝe będziemy mogli pójść w przyszłym tygodniu. Albo choćby jutro. Tak, jutro.
3 Gdy Ferguson wrócił do pokoju po porannych zabiegach, zobaczył dwa listy na środku swojego łóŜka. Zrzucił je na podłogę, a sam rozciągnął się na posłaniu. Był wykończony. Listy mogą zaczekać. I tak jeszcze nie zdarzyło się, Ŝeby przyszła jakaś korespondencja godna uwagi. Najpierw wszystko czytała doktor Lewis. Wycinała fragmenty, które mogłyby spowodować niepokój pacjenta. Czuł potworne zmęczenie. Chryste umęczony! Najpierw godzinna rozmowa z doktorem Patelem, małym, pedantycznym Hindusem z brytyjskim akcentem, który zawsze zadawał ci pytania z sześciu róŜnych, niespodziewanych punktów widzenia. WciąŜ męczył go o sny kosmiczne. Jak on, Ferguson, czuje się wiedząc, Ŝe wszyscy inni je mają, a on nie? A moŜe ma? „Czy nie zaczyna pan przypadkiem odbierać tego typu obrazów, panie Ferguson?” Pieprzę cię, doktorze Patel. Nie powiedziałbym ci, nawet gdybym je odbierał. Potem godzina idiotycznych podskoków w centrum rekreacji na sesji fizykoterapii, prowadzonej przez tę dziką lesbijską dziwkę, Dante Corelli. Święty BoŜe, kaŜą ci tańczyć, aŜ padniesz, i nawet nie przeproszą. Gdyby tylko wtedy, gdy próbowałem, udało mi się stąd zniknąć - pomyślał. Nie, nie, wszczepili mi tę cholerną płytkę, więc po prostu wysłali helikopter i ściągnęli mnie jak rybę kołowrotkiem. Tak było, przecieŜ juŜ uciekliśmy, ja i Alleluja, uciekaliśmy juŜ przez trzy albo pięć godzin i wtedy nas ściągnęli. Rozejrzał się po pokoju. Ci sami, Ŝałośni współlokatorzy. Nick Podwójna
Tęcza rozciągnięty na łóŜku, zatopiony w rozmyślaniach o Siedzącym Byku, Czerwonej Chmurze i Buffalo Billu. Nieszczęsny łajdak, musi rozprawiać się w głowie z generałem Custerem dziesięć razy na dzień. Na pewno dobrze mu to zrobi. A tam drugi ponury przypadek, ten Meksykanin, Menendez. Cały czas śpiewa coś i mruczy do siebie modląc się do azteckich bogów. Miły, spokojny facet. Pewnie marzy, Ŝeby mógł nas wszystkich zawlec na ołtarz i wyciąć nam serca kamiennym noŜem. Jezu, Jezu, co za kupa świrów! Ferguson podniósł jeden z listów. WłoŜył małą kostkę w szczelinę odtwarzacza. Na ekranie pojawił się obraz ładnej blondynki. Byłaby wspaniała, gdyby nie wyglądała tak powaŜnie. - Ed, mówi Mariela. Twoja Ŝona, na wypadek gdybyś miał to skasowane. Ano, mam to skasowane. Z której strony się za to zabrać? Ferguson zatrzymał list i dotknął pierścienia. - Hasło „Ŝona” - powiedział. - śona: Mariela Johnston. Urodziny 7 sierpnia. W lecie skończy 33 lata. OŜeniłeś się z nią w Honolulu, 4 lipca 2098 r... Wysłuchał zapisu do końca zastanawiając się, jak ludzie z personelu mogą oczekiwać, Ŝe on cokolwiek zrozumie z listu, skoro nie wiedzą, Ŝe ma w pierścieniu rekorder uzupełniający luki w jego pamięci. Włączył list i znów zobaczył Marielę. - Chcę ci powiedzieć, Ed, Ŝe wracam na Hawaje. Zarezerwowałam bilet na statek na przyszły wtorek, czyli następny dzień po otrzymaniu przez ciebie tego listu. Nie chodzi o to, Ŝe juŜ cię nie kocham, bo tak nie jest, ale po ostatnich moich odwiedzinach w lipcu zrozumiałam, Ŝe po prostu nic nas juŜ nie łączy, Ŝe moŜe nie pamiętasz nawet, kim jestem, i Ŝe z pewnością cię nie obchodzę. Dlatego chcę wyjechać z Kalifornii, zanim cię wypuszczą. Dla naszego dobra. Formalności załatwię w Honolulu i... - Dobrze, dobrze, Mariela. Co mnie to obchodzi? Zatrzymał kostkę i włoŜył drugą. Ten list był od wspaniałej, seksownej rudej dziewczyny, która nazywała się Lacy. - Hasło „Lacy” - powiedział do pierścienia, który poinformował go, Ŝe to kobieta z San Francisco, chyba jego dziewczyna, partner w przedsięwzięciu Betelguza V. W porządku. Przywołał ją znów na ekran, myśląc Ŝe moŜe powie mu, Ŝe przyjeŜdŜa w odwiedziny. Zaczął juŜ nawet zastanawiać się, czy nie będzie miał problemów z Allelują.
Plany Lacy były jednak zgoła odmienne. - Ed, muszę opowiedzieć ci o czymś cudownym. Po raz pierwszy znalazłam szczęście i sens Ŝycia - zaczęła. - Czy pamiętasz, jak wtedy, w lecie, opowiedziałam ci o moim dziwnym śnie o obcej planecie i kosmicznej istocie z rogami? To był właśnie początek. To było religijne objawienie, choć wtedy jeszcze tego nie rozumiałam. Wkrótce potem poznałam ruch tumbonde, o którym pewnie nie wiesz zbyt wiele. Zaczął się on w San Diego za sprawą Seniora Papamacera, wielkiego człowieka, który prowadzi nas na spotkanie z bogami. ZaangaŜowałam się w to całym sercem i duszą. Przyłączyłam się do marszu na północ; są nas setki tysięcy pod przewodnictwem Seniora, a ja czuję się zupełnie przemieniona, a nawet odkupiona. To tak, jakby oczyszczono mnie z wszystkich złych rzeczy, które robiłam, jakby wybaczono mi i dano nowe, czyste sumienie. A wszystko z powodu tej wizji, tej dziwnej postaci pod dwoma obcymi słońcami... BoŜe - pomyślał Ferguson przygnębiony - posłuchajcie tylko, zupełnie jak dziewczyna ze zgromadzenia zakonnego. A te zwariowane wizje kaŜdemu zmieniają Ŝycie. Cały świat zwariował. Wszyscy oprócz mnie. - ... idziemy więc w kierunku Siódmego Miejsca, gdzie dostąpimy ostatecznego odkupienia. Chcę ci powiedzieć, Ŝe wkrótce będziemy przechodzić niedaleko Mendocino, więc gdybyś mógł jakoś wyrwać się z Nepenthe i dołączyć do nas, gdybyś przyjął tumbonde i poszedł za Seniorem Papamacerem, to zaraz zostałbyś przemieniony i poczułbyś, jak zło i troski, które naznaczyły twe Ŝycie, odchodzą od ciebie w jednej chwili, tak jak odeszły ode mnie i... Pewnie. Po prostu idź sobie stąd i przyjdź do tego ich Seniora czy jak mu tam. Tylko tyle, Ŝe doktor Lewis juŜ przesłuchała ten list, droga Lacy. Gdyby nawet była jedna szansa na milion, Ŝeby się stąd wydostać i spotkać się z tobą, czy myślisz, Ŝe słyszałbym cię teraz? Naprawdę tak myślisz? - ... a z pewnością równieŜ na ciebie spłynie błogosławieństwo Maguali-ga, a światło Chungiry-Który-Przyjdzie rozświetli twą duszę, jeśli tylko złączysz się z nami, kochanie. Przyjdź i wyrusz z nami do Siódmego Miejsca... Zmarszczył brwi i wyłączył kostkę. Co za idiotyczne gówno. Uciec, by złączyć się z bogami? Ta druga, wracając do rodziny na Hawaje, ma przynajmniej jakiś sensowny powód. Ale to... to wariactwo... W ten sposób pozbył się ich obu, na to przynajmniej wyglądało. No dobrze, jest jeszcze Alleluja, lepsza niŜ one obie razem. Zawsze tak się składało, Ŝe miał pod
ręką kobietę lepszą niŜ poprzednia, gdy takiej potrzebował. Ferguson potrząsnął głową usiłując uwolnić się od swoich myśli. Ciekawe, co robi teraz Alleluja? Poszukam jej. MoŜe pójdziemy na mały spacer? Trochę ich ulubionego przedpołudniowego szaleństwa... - Ed? - rozległ się głos za drzwiami. - Ed, jesteś tam? Ferguson nachmurzył się. - Kto tam? - To ja, Tom. Masz chwilę czasu? Jeszcze jeden wariat, a jakŜe! - Jasne - odpowiedział - zaczekaj, wpuszczę cię. Otworzył drzwi. Ujrzał zmierzwione włosy i płonące dziko oczy. Coś było nie w porządku z tym facetem, nie ma wątpliwości. Musi mieć coś źle w głowie. Ferguson stanął przed nim niepewnie zastanawiając się, co teŜ Toma do niego sprowadza. - Dziś jest twój wielki dzień - powiedział Tom. - Naprawdę? - Pamiętasz, jak pierwszy raz rozmawialiśmy ze sobą w zeszłym tygodniu? Powiedziałem wtedy, Ŝe pokaŜę ci, jak zobaczyć kosmiczne wizje. - Tak mówiłeś? - Tak, na stołówce. Siedzieliśmy z tym małym księdzem, ty poczęstowałeś mnie burbonem, a potem... - Nic nie pamiętam z zeszłego tygodnia - odparł Ferguson zmęczonym głosem - nie wiesz o tym? Pamiętam, Ŝe gdzieś się juŜ widzieliśmy, Ŝe nazywasz się Tom, a całą resztę diabli wzięli. Skasowana. Oni to właśnie tu robią. Czyszczą pamięć. Chyba wiesz o tym, co? Tom machnął ręką, jakby opędzał się od jakiegoś natrętnego brzęczenia. - Nic nie szkodzi, ja w kaŜdym razie pamiętam. Widzę twoje cierpienie, przyjacielu, i chcę ci pomóc uwolnić się od niego. Chodź, pójdziemy na mały spacer gdzieś do lasu, Ŝeby nikt nam nie przeszkadzał. Nie miałeś jeszcze kosmicznych snów, prawda? - Nie - powiedział Ferguson. - O ile pamiętam, to nie, ChociaŜ... - przerwał. - ChociaŜ co? Ferguson zamyślił się. - Nie jestem pewny, ale coś chyba było. Zaczekaj, muszę sprawdzić. - Wszedł
do ubikacji, Ŝeby Tom nie mógł zobaczyć, co robi. Dotknął pierścienia i zaŜądał danych o niecodziennych wydarzeniach w ubiegłym tygodniu. Jego własny cichy i spokojny głos poinformował go o wszystkim, co się zdarzyło w ciągu ostatnich kilku dni, a co uznał za warte zabezpieczenia przed skasowaniem. Większość z tego nadawała się na śmietnik, ale po chwili natrafił na zapis z przedwczoraj: „Coś jakby rodzaj kosmicznego snu, jakiś jego przebłysk. Świat spowity zieloną mgłą. Coś takiego jak w doniesieniach o Zielonym Świecie. To było wszystko, tylko zielona mgła. To chyba jeszcze nie to, ale moŜe coś się zaczyna.” Tom spojrzał na niego dziwnie, gdy wyszedł. - Rozmawiałeś ze sobą? - Tak, taka mała konferencja z samym sobą - odparł Ferguson. - Posłuchaj, w jednym z tych snów jest zielona mgła, prawda? - Zielony Świat. To piękne miejsce. - Nie wiem. Widziałem tylko mgłę. Przedwczoraj w nocy. Zieloną mgłę. - Nic więcej? Tylko mgłę? - Tylko mgłę. - W porządku - powiedział Tom. - Wizje próbują juŜ się przebić. Zaczęło się. MoŜe dlatego, Ŝe ja tu jestem, ich oddziaływanie jest silniejsze. Widzisz? Ty teŜ potrafisz tak jak wszyscy, Ed. Chodź teraz ze mną. Idziemy do lasu. - Po co? - Mówiłem ci. Będziesz miał wizję. Musimy tylko pójść tam, gdzie nikt nie będzie nam przeszkadzał, bo musisz się skoncentrować. W porządku, Ed? No, chodź juŜ. - Nic z tego nie będzie. Powiedz mi, jak mam mieć sen, skoro nie śpię? - Tylko chodź ze mną - odparł Tom. Ferguson wzruszył ramionami. PrzecieŜ nic mi się nie stanie, dlaczego miałbym nie spróbować? Skinął głową i wyszli na zewnątrz. Był ciepły, jesienny poranek. Obeszli salę gimnastyczną. Po drodze spotkali kilka osób: Dante Corelli i ogrodnika, Muga Watsona. Dante uśmiechnęła się i pokiwała im, ogrodnik nie zwrócił na nich uwagi. - MoŜe tutaj? - powiedział do Toma. - Bardzo dobrze, świetnie. Usiądź na tym kamieniu, tu obok mnie, o tak. Musisz jeszcze dowiedzieć się - rzekł Tom - Ŝe wszechświat pełen jest istot dobrej woli. Jasne? Jest więcej słońc, niŜ ktokolwiek zdoła zliczyć, a wszystkie one mają
planety, a na nich mieszkają ludzie. Nie tacy jak my, ale jednak ludzie. Oni wszyscy Ŝyją i właśnie w tej chwili zajmują się swoimi sprawami. Rozumiesz? I oni wiedzą, Ŝe tu jesteśmy. Dają nam znaki. Kochają nas. Wszystkich. Chcą przygarnąć nas do siebie. Słyszysz, Ed? Musisz w to uwierzyć. Oni skontaktowali się ze mną poprzez wizje, ja jestem ich emisariuszem, jestem zwiastunem, który poprowadzi wszystkich do gwiazd - Tom pochylił się nad Fergusonem przeszywając go spojrzeniem swych nieziemskich, ciemnych oczu. - Czy to brzmi jak szaleństwo, Ed? Musisz spróbować uwierzyć. ChociaŜ na chwilę odrzuć swój gniew, nienawiść i wszystko złe, co tkwi w twojej duszy jak bryła lodu. Powiedz sobie, Ŝe ten Tom to wariat, ale ty przez chwilę będziesz udawał, Ŝe wierzysz w to, co on mówi. Dobrze? W porządku? Będziesz tylko udawał. Nikt nie dowie się, Ŝe Ed Ferguson przez sześćdziesiąt sekund wierzył w jakieś wariactwo. Tom nikomu nie powie, uwierz, Tom nie powie. Tom cię kocha, Tom chce ci pomóc, Ed, poprowadzić cię. Podaj mi teraz ręce. - Co do cholery - powiedział Ferguson - podawać ręce? - Uwierz mi. Uwierz im. Czy chcesz wciąŜ czuć się tak, jak czułeś się przez całe Ŝycie? Odrzuć to wszystko choć na chwilę. Otwórz się. Niech spłynie na ciebie łaska. Podaj mi ręce. Co, myślisz, Ŝe jestem jakimś zboczeńcem? Chcę ci tylko pomóc. Ręce, Ed. Ed z niechęcią wyciągnął ręce przed siebie. - Teraz odpręŜ się, rozluźnij. Umiesz się uśmiechać? Chyba jeszcze nigdy nie widziałem cię uśmiechniętego. Zrób to teraz. Udawaj, jeśli musisz. Jeden głupi uśmiech, podnieś kąciki ust, nie przejmuj się, Ŝe moŜesz śmiesznie wyglądać. O tak, dobrze. Chcę, Ŝebyś cały czas się uśmiechał. Chcę, Ŝebyś powiedział sobie, Ŝe jest w tobie duch nieśmiertelny stworzony przez Boga, który kocha cię w kaŜdej chwili twojego Ŝycia. Uśmiechaj się, Ed! Uśmiechaj się! Pomyśl o miłości. Pomyśl o światach czekających na ciebie. Pomyśl o nowym Ŝyciu, które będzie twoje, gdy odrzucisz ziemskie ciało i dokonasz Przejścia. MoŜesz być, kim tylko zechcesz. Nie musisz być sobą. MoŜesz być dobry, czuły, pełen miłości. I nikt nie będzie się z ciebie śmiał z tego powodu. To jest nowe Ŝycie. Uśmiechaj się, Ed. Bądź wciąŜ uśmiechnięty. O tak, wcale głupio nie wyglądasz, wiesz? Wyglądasz wspaniale, jesteś przemieniony. Podaj mi teraz ręce. Podaj... mi... ręce... Ferguson poczuł się bezradny. Chciał stawiać opór, zbudować mur, by to coś nie wtargnęło do jego wnętrza. Mur ten nawet stanął, ale po chwili runął, a on nie był
juŜ w stanie się opierać. Jego ręce powędrowały w górę jak para baloników, a Tom chwycił je mocno. W chwili dotknięcia mózg Fergusona przeszyło coś jakby wyładowanie elektryczne. Chciał wyrwać się, ale nie potrafił. Nie miał siły. Poczuł zalewającą go moc galaktyk i nie mógł jej się przeciwstawić. Wtedy ujrzał. Ujrzał Zielony Świat i wysokich, smukłych, lśniących ludzi, poruszających się z gracją wokół błyszczącego szklanego namiotu. Ujrzał niebieskie słońce wyrzucające strumienie ognia. Ujrzał planetę dziewięciu słońc. Widział, widział, widział... Potok obrazów. Olśniewający, zdumiewający. W głowie wirowała mu ich mnogość. Wszystko, wszystkie wizje naraz. Świat za światem za światem. Krajobrazy, miasta, obce istoty, gwiezdne imperia. Trząsł się cały. Nic się nie chciało zatrzymać. Ogarnęła go nie znana radość, gwałtowny powiew szczęścia. Krzyknął i osunął się na ziemię u stóp Toma. LeŜał tak na brzuchu, dotykając twarzą wilgotnej ziemi, a pierwsze łzy, jakie pamiętał w swoim Ŝyciu, popłynęły mu po policzkach gorącym strumieniem.
4
KsięŜyc lśnił nad Pacyfikiem jak srebrzysty sierp, a tuŜ obok białym, zimnym światłem skrzyła się Wenus. W tę jasną, spokojną noc powietrze wolne było od mgły, choć nieco wilgotne, co mogło zwiastować zbliŜającą się porę deszczową, która wciąŜ nie nadchodziła. Przyczaiła się pewnie gdzieś na północ od Vancouver. Jaspin zapytał: - Jak się nazywało to miasteczko, przez które wczoraj przejeŜdŜaliśmy? - Santa Rosa - powiedziała Lacy. - Kiedyś było to spore miasto. - Kiedyś było - mruknął Jaspin. - Oto Kraina-Kiedyś-Była. Siedzieli na zboczu niskiego wzgórza, które kształtem przypominało pierś wystającą z szerokiego, pochyłego pastwiska porośniętego morzem trawy. Ów nie skaŜony krajobraz północnej Kalifornii, tutaj za San Francisco, róŜnił się bardzo od tego, do którego przywykł dorastając w Los Angeles. Tam wszędzie widać było nie dające się usunąć blizny po spustoszeniach spowodowanych intensywnym rozwojem cywilizacji. Choć księŜyc był tylko cieniutkim sierpem, jednak rzucał wyraźne cienie.
Dobrze widać było samotne dęby, wystające skały i szeroki dywan brązowej, zwiędłej trawy. Ocean był kilka kilometrów przed nimi. Za nimi zaś rozciągał się nieopisany chaos karawany tumbonde, teŜ swego rodzaju ocean. Niezliczone mnóstwo pojazdów, których łańcuch kończył się nie wiadomo jak daleko przed autostradą prowadzącą w głąb lądu. W San Francisco i Oakland Senior zyskał tylu nowych wiernych, Ŝe liczba pielgrzymów podwoiła się. Kosmiczny Szczurołap z Hameln - pomyślał Jaspin - w drodze do Siódmego Miejsca zagarniający obiema rękami gorliwych wyznawców. Jaspin oparł lekko rękę na ramieniu Lacy. Po raz pierwszy od trzech dni, odkąd rozbili obóz w pobliŜu Oakland, udało mu się ją odnaleźć. Zaczął juŜ nawet zastanawiać się, czy pomimo tego, co opowiadała mu o znaczeniu tumbonde w jej Ŝyciu, nie wróciła z jakiegoś powodu do San Francisco. Na szczęście nie zrobiła tego. Po prostu razem z innymi, jak w oku cyklonu, rzucana była w róŜne strony przez tłum wiernych. Procesja była juŜ tak wielka, Ŝe łatwo było się zgubić. Jaspin zauwaŜył ją wreszcie dzisiaj, gdy usiłowała przedrzeć się przez oszalały tłum do podestu, na którym pojawić się miał Senior Papamacer. „Nic z tego”, powiedział jej wtedy, „Senior zmienił zdanie. Dziś połączy się z Maguali-ga. Chodźmy na spacer.” To było dwie godziny temu. Teraz siedzieli na zboczu wzgórza od strony oceanu. Z oddali dochodziły stłumione odgłosy pielgrzymki. - Nigdy nie myślałem, Ŝe Kalifornia jest taka wielka - powiedział Jaspin. - To znaczy, widziałem na mapie, ale Ŝeby naprawdę pojąć, jaka to przestrzeń, trzeba samemu przejść ją całą z dołu do góry. - Jest większa niŜ mnóstwo krajów - zauwaŜyła Lacy. - Jest większa niŜ Niemcy, Anglia, a moŜe i Hiszpania. Większa od wielu waŜnych miejsc. Powiedział mi to kiedyś Ed Ferguson, mój były partner. Byłeś kiedyś w innym kraju, Barry? - Ja? Kilka razy w Meksyku. Prowadziłem badania w terenie. - Meksyk to prawie tam, gdzie mieszkałeś. Mam na myśli naprawdę obcy kraj. Na przykład w Europie. - Jak miałbym dostać się do Europy? Na latającym dywanie? - PrzecieŜ ludzie jeŜdŜą z Ameryki do Europy? - MoŜe ze wschodniego wybrzeŜa. Pewnie pływają tam jakieś statki. Ale nie stąd. Jak przejedziesz przez całą zapyloną strefę? - Jaspin potrząsnął głową. - Były takie czasy, Ŝe ludzie mogli sobie jechać, gdzie chcieli, w jedno popołudnie. Do Australii, Europy, Ameryki Południowej. Wszędzie. Wystarczyło tylko wsiąść do samolotu.
- Ale jeszcze są samoloty. Sama widziałam. - Pewnie, samoloty. Nie wiem, moŜe niektóre wciąŜ potrafią pokonywać oceany, ale wszystko rozbija się dziś o politykę. Wszystkie kraje pocięte są na kawałki; Republika Tego, NiezaleŜne Państwo Tamtego, potrzeba pięćdziesięciu wiz, Ŝeby gdziekolwiek się dostać. Nie, to totalny bałagan, Lacy, być moŜe taki, którego nie da się juŜ uporządkować. - Gdy otworzą się wrota i przyjdzie Chungira-Który-Przyjdzie, wszystko znów będzie na swoim miejscu - rzekła Lacy. - Naprawdę w to wierzysz? Odwróciła gwałtownie głową w jego stronę. - A ty nie? - Tak, pewnie Ŝe tak. - Ale nie do końca, prawda, Barry? Coś ciągle cię powstrzymuje. - Być moŜe. - Wiem, Ŝe tak jest. Ale to nic nie szkodzi. Znałam takich ludzi. Sama taka byłam. Cyniczna, wątpiąca, niepewna. Jaki zresztą miałby być człowiek, który nie potrafi zrozumieć, co się wokół niego dzieje? Wychowany w świecie, w którym po pół godzinie jazdy za miasto znajdzie się juŜ na terytorium bandidos, a po drugiej stronie Gór Skalistych przez tysiąc kilometrów ciągnie się strefa skaŜona. Tego moŜna się jednak pozbyć; tych rozterek i patrzenia na wszystko z góry. Musisz tylko pozwolić, Ŝeby tak się stało. Wiesz o tym. - Tak, wiem. - Długi zły czas juŜ się kończy, Barry. Spadliśmy na dno, gdzie nie ma juŜ właściwie Ŝadnej nadziei i wtedy nadzieja pojawia się. Przyniósł ją Senior. On daje nam słowo. Wrota otworzą się, a wielcy przyjdą do nas i wszystko naprawią. To właśnie się stanie, i to wkrótce, a wtedy będzie dobrze, moŜe po raz pierwszy w Ŝyciu. Prawda? Prawda? - Jesteś piękną kobietą, Lacy. - A co to ma do rzeczy? - Nie wiem, chciałem ci to powiedzieć. - Naprawdę tak myślisz? - Masz jakieś wątpliwości? Roześmiała się - JuŜ to słyszałam, ale nigdy nie jestem pewna. Nie ma takiej kobiety, która
myślałaby, Ŝe jest naprawdę piękna bez względu na to, co mówią jej męŜczyźni. Myślę, Ŝe mam ładne włosy, oczy, nos. Ale nie lubię swoich ust. One wszystko psują. - Mylisz się. - Choć moje ciało jest chyba całkiem niezłe. - Naprawdę? - zapytał. Oczy jej jaśniały. Jaspin zobaczył w nich odbicie księŜyca. Wydawało mu się nawet, Ŝe widzi tam równieŜ blask Wenus. Przyciągnął ją do siebie, dotknął lekko jej piersi. Miała na sobie miękki, zielony sweter z bardzo cienkiego materiału i nic pod spodem. Tak - pomyślał - zupełnie niezłe. Miał ochotę połoŜyć głowę na jej piersiach i jakiś czas tak poleŜeć. Przez chwilę zastanowił się, gdzie teraz moŜe być Jill i co moŜe robić. Jego Ŝona. CóŜ to za farsa. Nie widział jej od dwóch dni. Widocznie straciła zainteresowanie Radą Wewnętrzną albo raczej to oni stracili zainteresowanie nią. Miała rację, gdy za pierwszym razem powiedziała o sobie, Ŝe jest zbłąkanym, porzuconym, nikomu niepotrzebnym dzieciakiem. Lacy to co innego: mądra, zaradna. Kobieta, która duŜo widziała i duŜo zrozumiała. Jeśli nawet wcześniej była oszustem, to co z tego? Co z tego? Sam teŜ byłeś oszustem - powiedział do siebie przypominając sobie czasy na UCLA, gdy zrobił karierę dzięki kleceniu naprędce wykładów z fragmentów myśli innych ludzi. - Naukowiec? SkądŜe, zwykły oszust. Równie dobrze moŜna by było rozdawać grunty na Betelguzie V. To jednak nie ma juŜ znaczenia. Niedługo wszyscy zostaniemy przemienieni - pomyślał. W jednej chwili, w mgnieniu oka. Pociągnął jej sweter w górę. Lacy z uśmiechem odsunęła jego ręce. Zdjęła sweter sama i odrzuciła na bok. Po chwili to samo stało się z dŜinsami. Wydawało się, Ŝe w jej jasnej skórze odbija się światło księŜyca kontrastując z kręconymi, rudymi włosami. - Chodź - szepnęła ochrypłym głosem. Przysunęli się do siebie. Nigdy jeszcze nie czuł niczego podobnego. To było jak sen. Piękne, a zarazem zadziwiające. Nigdy nie był romantykiem, zwłaszcza w tych sprawach, ale tym razem było inaczej. To było coś nowego, unikatowego. MoŜe sprawiła to bliskość przybycia bogów? Tak, z pewnością. Tu, na wzgórzu, na północ od San Francisco, w świetle księŜyca, gwiazd i jaśniejącej Wenus, zrozumiał, Ŝe zły czas się kończy. Czuł, jak wszystkie ropiejące rany w jego duszy zaczynają się zasklepiać. Tak, tak. Chungira-Który-Przyjdzie przyjdzie. A gdy pójdę stanąć z nim twarzą w twarz, nie będę sam. Rzeczywiście zostali przemienieni - pomyślał Jaspin. W jednej chwili, w mgnieniu oka.
- Wiesz co? - powiedział. - Kocham cię. - A to znaczy, Ŝe wreszcie zaczynasz kochać siebie samego - rzekła Lacy. - To pierwszy krok w miłości do drugiej osoby - uśmiechnęła się. - Wiesz? Ja teŜ. Kocham cię, Barry. Po dłuŜszej chwili znów odezwała się Lacy: - Zaczekaj, wejdę na górę, w porządku? Nie przeszkadza ci to? O tak, Barry, tak. O tak, dobrze.
5
- ZbliŜanie to z pewnością główna przyczyna - powiedziała Elszabet - a przynajmniej jedna z głównych przyczyn. Było wczesne popołudnie. Siedziała w swoim gabinecie i spoglądała na Dana Robinsona leniwie opierającego się o ścianę przy oknie. W tej pozycji wyglądał, jakby zbudowany był tylko z nóg i ramion. Niebo, widoczne przez małe okienko od północnej strony, szarzało coraz bardziej przykrywane nadciągającymi cięŜkimi chmurami. - Miałeś rację - odezwała się znowu. - Jeśli to, co przydarzyło się April, jest jakąś wskazówką, to zbliŜanie musi być waŜnym czynnikiem. Teraz jestem gotowa to przyznać. - Dobrze, to juŜ jest coś. - Jak ona się czuje? - Wszystko będzie dobrze - rzekł Robinson, który wrócił właśnie z izby chorych. - Daliśmy jej sto miligramów paksu. BoŜe, jaka ta dziewczyna wielka! To tylko fala emocji. Napływ krwi do głowy, nic więcej. - Albo fala gorąca. Szkoda, Ŝe jej nie widziałeś. Była czerwona jak burak. Jak pomidor. Robinson zaśmiał się. - No tak, niezły pomidor. A właściwie co się stało? - Jak ustaliliśmy, ułoŜyłam wszystko tak, Ŝeby przyszła do mojego biura, gdy był tu Tom. Kiedy tylko go zobaczyła, zaczęła cięŜko oddychać. - Hipopotam w słońcu? - Dan! - Tak mi po prostu przyszło do głowy. Przepraszam.
- To nie miało związku z seksem, jestem tego pewna, choć ona czerwieniła się jak dziewczę na pierwszej randce. Tom raczej nie wywołuje zainteresowania natury seksualnej, zauwaŜyłeś? - W kaŜdym razie nie u mnie - powiedział Robinson. - Tak teŜ myślałam. Ale rzecz w tym, Ŝe on jest w ogóle aseksualny. Jest na pewno męski, ale trudno wyobrazić go sobie z kobietą, prawda? Są tacy męŜczyźni. On wywołał pewien rodzaj podniecenia u April. To była szybka reakcja: przyspieszony oddech, plamy na policzkach, no i ten rumieniec. - Tak jak reakcja alergiczna. Przypływ adrenaliny. - Właśnie. Pokręciła się trochę i powiedziała, Ŝe jest podenerwowana. Spytałam ją czym, a ona na to, Ŝe to przez wizje, które nachodzą ją coraz częściej i są coraz wyraźniejsze. - Efekt zbliŜania. Tom. - Powiedziała, Ŝe nie potrafi normalnie myśleć. śe trudno jej odróŜnić sen od rzeczywistości. - Wczoraj ty mówiłaś podobnie. - Tak - powiedziała Elszabet - pamiętam. Trochę się zmieszałam, gdy usłyszałam to od April. Potem zaczęła mówić niewyraźnie, chwiać się i tracić przytomność. Tom i ja złapaliśmy ją w ostatniej chwili i połoŜyliśmy na podłodze. Resztę znasz. - Tak - stwierdził Robinson - wydaje się pewne, Ŝe obecność Toma bardzo zwiększa częstotliwość występowania halucynacji. - Ale sny występują teŜ na innych, bardzo odległych obszarach. ZbliŜanie je wzmacnia, ale nie jest chyba czynnikiem decydującym. - Na to wygląda. - Mamy tu karty dystrybucji. Sny kosmiczne występują równocześnie na całym obszarze. Jeśli Tom jest ich źródłem, to musi być niezwykle silnym przekaźnikiem. - Przekaźnik snów - pokręcił głową Robinson - czy to nie idiotyczne i denerwujące, Elszabet? - Zastanówmy się nad tym - odparła. - To hipoteza. On kipi wizjami, fantazjami, halucynacjami. To wszystko wylewa się z niego, rozchodzi się od Gór Skalistych po Pacyfik, od San Diego po Vancouver, to tyle, ile wiemy. Podatność oscyluje pomiędzy prawie zerową a niesłychanie wysoką. Być moŜe istnieje tu jakiś związek z poziomem zaburzeń emocjonalnych, gdyŜ cierpiący na syndrom Gelbarda
odbierają to wszystko szybciej i łatwiej niŜ inni. Nie ma jednak jednoznacznej zaleŜności, gdyŜ ludzie tacy jak Naresh Patel i Dante Corelli z pewnością nie mają zaburzeń emocjonalnych, a mimo to odbierają sny niemal od tak dawna, jak niektórzy pacjenci, podczas gdy, na przykład, Ed Ferguson, który jest pacjentem, okazał się całkowicie odporny na... - Myślisz, Ŝe Ferguson naprawdę ma Gelbarda, Elszabet? - W kaŜdym razie wydaje mi się, Ŝe coś ma. - Cierpi na cięŜki przypadek niedoboru skrupułów, to wszystko. Im więcej go obserwuję, tym bardziej jestem przekonany, Ŝe ten facet jest po prostu symulantem, któremu udało się wkręcić do nas na leczenie, bo to bardziej mu się podobało niŜ więzienie i Rehab 2. Jeśli więc chcesz powiedzieć, Ŝe ktoś tak obojętny na problemy moralne, jak Ferguson, musi ipso facto mieć zaburzenia emocjonalne, to moŜe masz rację, ale nawet w takim przypadku... - Robinson przerwał. - To przypomniało mi, Ŝeby zapytać cię, czy sprawdzasz systematycznie, czy Ferguson nie wykazuje Ŝadnych efektów zbliŜania. W zeszłym tygodniu jadł z Tomem śniadanie i od tego czasu kilka razy z nim rozmawiał. - Poleciłam Nareshowi, Ŝeby sprawdził jego raporty z kasowania, czy nie ma tam jakichś objawów występowania kosmicznych snów. Na pewno snów jako takich nie było, ale dwa dni temu znaleziono jakiś ślad. Niewyraźny zarys Zielonego Świata. Chciałam wezwać go na rozmowę, ale nie mogłam go znaleźć. Powiedzieli mi, Ŝe poszedł na spacer do lasu. - Jeszcze jedna próba ucieczki? - Nie, ale mamy go pod stałą obserwacją. Jest z Tomem. Poszli juŜ dość dawno. Robinson zmruŜył oczy. - Osobliwa z nich para. Święty i grzesznik. - Myślisz, Ŝe Tom jest świętym? - Po prostu tak mi się powiedziało. - A jak tak właśnie uwaŜam. Ta myśl chodzi mi po głowie juŜ od paru dni. Jest taki inny, taki niewinny, jak święty głupiec, jak wybraniec Boga, wiesz? Jak prorok ze Starego Testamentu. Słowo „święty” teŜ do niego pasuje. Błąka się po pustkowiu... jak to było? „...wzgardzony i odrzucony przez ludzi...” - „Ogarnięty smutkiem i troską.” - No właśnie - powiedziała. - A przez cały czas ma w sobie ten niezwykły dar,
tę moc, błogosławieństwo... jest jakby ambasadorem wszystkich światów kosmosu... - Zaraz - przerwał jej Robinson - zaczekaj chwilę. Święty, mówisz. Masz pewnie na myśli mesjasza. Mówisz tak, jakby to, co on emituje, jeśli to istotnie on, było prawdziwą wizją rzeczywistego świata. - Być moŜe tak jest, Dan, nie wiem. - Mówisz powaŜnie? Nacisnęła kapsułę pamięci. - Rozmawiałam z nim. Opowiadał mi o tych wszystkich światach ze snów, ich nazwach, zamieszkujących je rasach, imperiach, dynastiach, ich historii i o całej złoŜonej strukturze galaktycznej cywilizacji. To było fascynujące. Znał wszystkie szczegóły, wszystko było logicznie spójne, przynajmniej do momentu, w którym przestałam cokolwiek rozumieć, a moment ten, muszę przyznać, nadszedł dość szybko. To jednak, co zrozumiałam, jest cholernie przekonujące, Dan. On na pewno tego nie zmyśla. On z tym Ŝyje od dawna. - Ma więc bogatą wyobraźnię. Dwadzieścia pięć lat zajęło mu wyśnienie tych wszystkich detali. Dlaczego nie miałoby to być fascynujące i przekonujące? To jednak nie znaczy jeszcze, Ŝe te imperia i dynastie naprawdę istnieją. - Wszystko, co mówi, zgadza się w najdrobniejszych szczegółach z tym, co widzę we własnych snach. - Nie, to o niczym nie świadczy, Elszabet. JeŜeli to on przekazuje obrazy i idee, a ty i inni odbieracie je, to nie znaczy, Ŝe przekaz ten nie jest halucynacją. - Zgoda - przyznała Elszabet - dobrze, więc mamy tu jakieś zjawisko. Ale jakiej natury? Jeśli Tom jest rzeczywiście źródłem wizji, to znaczy, Ŝe posiada jakąś pozazmysłową moc przekazywania obrazów drogą bezpośredniego kontaktu mózgów. - Trochę naciągane, ale nie da się tego wykluczyć. - Mam dobry argument w sprawie kąta ESP. Tom dzisiaj powiedział mi, Ŝe urodził się wkrótce po wybuchu Wojny Pyłów, a jego matka, gdy była z nim w ciąŜy, przebywała we wschodniej Nevadzie. Dokładnie na skraju strefy radiacji. - Mutacja telepatyczna, o to ci chodzi? - To chyba rozsądna hipoteza, nieprawdaŜ? - Szkoda Ŝe Bill Waldstein tego nie słyszy. On uwaŜa, Ŝe to ja wymyślam zwariowane teorie - powiedział Dan. - Ta nie wydaje mi się zwariowana. Jeśli istnieje jakieś wytłumaczenie fantastycznych zdolności Toma, to dawka promieniowania w czasie poczęcia z
pewnością nie jest pomysłem niedorzecznym. - No dobrze, a więc to mutant telepatyczny. - W kaŜdym razie jest niezwykłym zjawiskiem. Jeśli natomiast chodzi o treść jego przekazów, to jest być moŜe więźniem wymyślonej przez siebie fantazji, która dzięki jego pozazmysłowym moŜliwościom moŜe być przesyłana do kaŜdego podatnego umysłu w zasięgu jego oddziaływania. Albo teŜ to on jest niezwykle wraŜliwy na przekazywane telepatycznie obrazy z innych cywilizacji. - Bardzo chciałabyś w to wierzyć, prawda, Elszabet? - W co? - śe te obrazy, które on transmituje, to rzeczywistość. - MoŜe tak. Czy to cię niepokoi, Dan? Przyglądał się jej dłuŜszą chwilę. - Trochę - powiedział w końcu. - Myślisz, Ŝe zwariowałam? - Tego nie powiedziałem. Myślę, Ŝe chciałabyś przekonać się, Ŝe Zielony Świat, planeta Dziewięciu Słońc i cała reszta naprawdę istnieją. - I Ŝe z tego powodu daję się wciągać w psychozę Toma? - I Ŝe z tego powodu ulegasz eskapistycznym fantazjom trochę bardziej, niŜ jest to dobre dla zdrowia - odparł. - No cóŜ, ja teŜ tak uwaŜam, a więc jesteśmy jednomyślni. Ale to takie pociągające, prawda, Dan? Te piękne obce światy, które chcą się z nami porozumieć. - Niebezpieczne. Uwodzicielskie. - Tak, uwodzicielskie. Ale czasem trzeba dać się uwieść. Popatrz na nasze parszywe Ŝycie, Dan, na naszą zniszczoną cywilizację. śyjemy na gruzach i szczątkach przedwojennego świata. Te wszystkie małe, Ŝałosne państewka, które były kiedyś częściami Stanów Zjednoczonych, anarchia szalejąca poza Kalifornią, a nawet częściowo na jej terytorium, i to powszechne odczucie, Ŝe wszystko stale idzie ku gorszemu, wszystko brzydnie, niszczeje, Ŝe wszelki rozwój nieodwołalnie osiągnął swój kres, a my stajemy się na powrót coraz bardziej barbarzyńscy; czy moŜe więc dziwić, iŜ skoro śnię, Ŝe Ŝyję w pięknym, zielonym świecie, w którym wszystko jest cywilizowane, eleganckie i pełne wdzięku, to chciałabym, Ŝeby ten świat naprawdę istniał? I Ŝebyśmy wkrótce mogli pójść i zamieszkać w nim? Tak trudno się temu oprzeć, Dan. Chyba potrzebujemy takich fantazji, aby pomogły nam przetrwać. - Pójść tam? - zapytał Dan w osłupieniu. - Co chcesz przez to powiedzieć?
- Nie mówiłam ci o tym? To pomysł Toma. Usłyszysz, gdy włączę ci tę kapsułę. To apokaliptyczna wizja: zbliŜają się Ostatnie Dni, wkrótce odrzucimy nasze ciała, tak właśnie mówił, odrzucimy ciała i zostaniemy przystosowani do światów z kosmicznych snów, i będziemy Ŝyć w nich na wieki wieków, amen. Robinson zagwizdał z wraŜenia. - A więc taki towar sprzedaje! - Tak, nazywa to Czasem Przejścia. - Czyli głosi coś odwrotnego w stosunku do tych brazylijskich voodoo. Oni twierdzą, Ŝe to bogowie przyjdą do nas, tak przynajmniej mówił Leo Kresh, nieprawdaŜ? Tymczasem Tom... Zadzwonił telefon. - Przepraszam - spojrzała na ścianę danych, by sprawdzić, kto dzwoni. Informacja brzmiała: Dzwoni dr Kresh z San Diego. Wymienili zdziwione spojrzenia. - O wilku mowa - mruknęła Elszabet i nacisnęła przycisk. Na ekranie rozkwitła twarz Kresha. Pod koniec zeszłego tygodnia wyjechał do południowej Kalifornii. Jednak wydawało się, Ŝe od czasu wizyty w Nepenthe zmienił się bardzo. Wyglądał nieporządnie jak nigdy, czerwienił się i był wyraźnie podekscytowany. - Doktor Lewis - powiedział - cieszę się, Ŝe udało mi się z panią skontaktować. Dzieją się dziwne rzeczy... - Jest tu ze mną doktor Robinson - powiedziała Elszabet. - Tak, to dobrze. Na pewno teŜ będzie chciał o tym usłyszeć. - Co się stało, doktorze Kresh? - To coś zdumiewającego. Szczególnie w świetle przedstawionych przez niego na naszym spotkaniu hipotez. Chodzi mi o tę związaną z projektem sondy gwiezdnej. Czy wiedzą państwo, pani doktor Lewis, doktorze Robinson, Ŝe w Pasadenie znajduje się stacja naziemna, która przez te wszystkie lata nastawiona była na odbiór sygnałów ze statku? Obsługują ją ludzie z Cal Tech, którzy na wszelki wypadek wciąŜ zapewniają jej prawidłowe działanie. - Odebrali jakiś sygnał? - zapytał Robinson. - Nadszedł wczoraj, późną nocą. Jak pan wie, doktorze Robinson, ja teŜ wcześniej myślałem o hipotezie gwiezdnej sondy i w trakcie badań dowiedziałem się o urządzeniu Cal Tech, więc skontaktowałem się z nimi. Gdy nadszedł sygnał radiowa wiązka wąskokierunkowa, 1390 megacykli na sekundę, z Proxima Centauri
przez stacje pośrednie, ustawione uprzednio w odstępach... - Na miłość boską - przerwał mu Robinson - powie nam pan, co odebrano, czy nie? Kresh zmieszał się. - Przepraszam. Rozumieją państwo, było to dla mnie, dla wszystkich naprawdę szokujące przeŜycie... - zaczerpnął powietrza. - Wyświetlę obrazy na ekranie. Wiedzą państwo, jak sądzę, Ŝe sonda miała za zadanie dotrzeć do układu Proxima Centauri, zbadać, czy są tam zamieszkałe planety, wejść na orbitę wokół jednej z nich, a następnie w jej atmosferę. Dziewięciogodzinna transmisja, która do nas dotarła, obejmuje dwumiesięczny okres czasu rzeczywistego i przedstawia Proxima Centauri z odległości 0,5 jednostki astronomicznej. Kresh zniknął z ekranu, a w jego miejsce pojawił się obraz małej, bladoczerwonej gwiazdy. Dwie inne, o wiele jaśniejsze, widoczne były w rogu ekranu. - Czerwony karzeł to Proxima - powiedział Kresh - a tam obok gwiazdy towarzyszące: Alfa Centauri A i B, które typem spektralnym przypominają nasze słońce. Ludzie z Cal Tech mówili mi, Ŝe chyba wszystkie trzy gwiazdy mają swoje systemy planetarne. Sonda uznała, Ŝe najciekawsze są planety w systemie Proxima, więc... Na ekranie pojawiła się jednolita zielona kula. - Mój BoŜe - mruknął Robinson. Kresh mówił dalej: - To druga planeta systemu Proxima Centauri, umiejscowiona w odległości 0,87 jednostki astronomicznej od gwiazdy. Proxima Centuari jest, jak mi powiedziano, gwiazdą zapalną, podatną na wahania natęŜenia światła, które mogą być niebezpieczne dla wszelkich form Ŝycia w mniejszej odległości. Sonda znalazła oznaki Ŝycia na Proxima II, więc wzięła kurs na planetę... Na ekranie pojawiły się wirujące pasma gęstej, cięŜkiej, nieprzeniknionej mgły. Zielonej mgły. Zieleń. - Mój BoŜe - jęknął znów Robinson. Elszabet siedziała w napięciu z zaciśniętymi dłońmi przygryzając dolną wargę. Kolejny obraz, tym razem poniŜej mglistej zasłony. - Zobaczą państwo, Ŝe pomimo iŜ Proxima Centauri jest gwiazdą czerwoną, zasłona z chmur jest tak gęsta, Ŝe z powierzchni drugiej planety wydaje się być
zielona. Zasłona ta, jak twierdzą pracownicy Cal Tech, wytwarza coś w rodzaju efektu cieplarnianego, co utrzymuje na powierzchni planety temperaturę odpowiednią dla metabolizmu organizmów Ŝywych, pomimo słabej emisji energii z gwiazdy Proxima Centauri... Jeszcze jeden obraz, tym razem juŜ z niskiej orbity, na wysokości chmur, z wykorzystaniem kamer wysokiej rozdzielczości. Widać nowe obrazy, fantastycznie wyraźne. Łagodny krajobraz, soczystozielone wzgórza, lśniące zielone jeziora. Budynki o tajemniczych, niespotykanych konstrukcjach, zaskakujących rozwiązaniach architektonicznych z dziwacznymi kątami i łukami. I jeszcze większe zbliŜenie. Postacie spacerujące po trawie: wysokie, spiczasto zakończone delikatne istoty o krystalicznych ciałach przypominających lustra i rzędach oczu na kaŜdej z czterech stron głowy. - Mój BoŜe - powtarzał raz za razem Dan Robinson. Elszabet siedziała nieruchomo, prawie nie oddychając, starając się opanować nawet mruganie powieki. Oto triada Misilinów - pomyślała. - To zaś muszą być Suminoorzy, a to Gaarinarowie. Och, och, och. Zdrętwiała z zachwytu i podziwu. Chciała płakać, chciała upaść na kolana i modlić się, chciała wybiec na zewnątrz i zawołać: „Alleluja!” Nie była jednak w stanie nawet się poruszyć. Siedziała jak skamieniała w zdumieniu, a przed jej oczami przesuwały się zielone obrazy. Wszystko takie tajemnicze, przedziwne, nieznane. I wszystko takie znajome, jak fotografie jej rodzinnego miasta.
ROZDZIAŁ SIÓDMY Cygański gbur i Pedro Nie Toma to kompani, Rabusiem gardzę, zbira przeklinam I zgraję hultajów zuchwałych. Łagodnych, czystych, poczciwych, Łaski nie szczędząc dotykam; Ale zadzierać z Tomem NosoroŜcem I lwica nie waŜy się dzika.
Ja jednak śpiewam: „Strawy, napoju, Napoju, strawy, odzienia. Pani czy dziewczę, Nie lękaj się Toma, On nie krzywdzi Ŝadnego stworzenia.”
Pieśń Toma O’Bedlama
1
Zaczynało się juŜ ściemniać, wcześniej niŜ zwykle. Od północy nadciągały chmury. MoŜe nawet w nocy spadnie trochę deszczu - pomyślał Tom. - Pierwszy deszcz w tym sezonie. Poprzednia noc była sucha i chłodna, księŜyc świecił mocno, a dziś moŜe spadnie juŜ deszcz? MoŜe ta zmiana pogody zapowiada inne, o wiele waŜniejsze zmiany? Wrócę do pokoju, wezmę ciepły prysznic, przygotuję się do kolacji. Potem porozmawiam jeszcze z ludźmi; z tym Fergusonem, z grubą April, z innymi. Czas Przejścia zbliŜał się, podobnie jak deszcz. Nadchodziła nowa pora roku. - Chodźmy - powiedział do Fergusona - siedzimy tu juŜ kilka godzin. Czas wracać. - Tak, jasne - odpowiedział Ferguson. Był wciąŜ na wpół przytomny. Nie zdołał wrócić jeszcze do siebie od czasu, gdy Tom przekazał mu wizję. Siedział więc
spokojnie pod olbrzymimi drzewami uśmiechając się, kręcąc co chwilę głową i prawie nic nie mówiąc. Tak jakby Zielony Świat ogłuszył go. A moŜe to co innego? zastanowił się Tom. - MoŜe wreszcie ktoś zwrócił się do niego ze słowami: „Posłuchaj, człowieku, zaleŜy mi na tobie; mnie, obcemu, który nic z tego nie ma. Chcę tylko, Ŝebyś przestał cierpieć i potrafię to sprawić.” MoŜe jeszcze nigdy nikt nie powiedział mu niczego podobnego? - No to chodź. Wstań. - Dobrze, dobrze, juŜ idę. - Złap mnie za rękę. Pomógł Fergusonowi wstać. Był to cięŜki, masywny męŜczyzna; miał sporo ciała. Nie było łatwo go podnieść. Ferguson chwiał się lekko w przód i w tył. Spokojnie - pomyślał Tom - zaraz odzyskasz równowagę. Miał nadzieję, Ŝe Ferguson nie upadnie. Przypomniał sobie, jak to było, gdy łapał upadającą April. Powoli, spokojnie. Ferguson stanął pewniej na nogach. Ruszyli ścieŜką w stronę centrum. - Myślisz, Ŝe teraz juŜ zawsze będę miał kosmiczne sny? - zapytał Toma. - To znaczy, Ŝe ty nie będziesz juŜ musiał mi w tym pomagać? - Oczywiście - odparł Tom - dlaczego nie? Teraz juŜ jesteś szeroko otwarty. Zawsze byś taki był, ale nie wiedziałeś, jak to zrobić. Teraz juŜ wiesz. - Jakie to piękne. Ten zielony świat. Teraz rozumiem ten cały szum. Wiesz, chciałbym teŜ zobaczyć pozostałe, wszystkie siedem. - Jest ich więcej niŜ siedem - powiedział Tom. - Naprawdę? - Jest siedem podstawowych, najsilniejszych wizji, ale są teŜ i inne. Tysiące. Miliony. Nieskończona liczba. Niektóre z nich przyszły do mnie tylko raz, na ułamek sekundy. Niektóre kilka razy, wiele lat temu. Te siedem jednak widzę ciągle. Mogę je nawet przekazywać innym. - Jezu - powiedział Ferguson - miliony światów. - Popatrz w górę - rzekł Tom. - Wiesz, ile stąd widać gwiazd, gdy niebo jest czyste? A to tylko te najbliŜsze i najjaśniejsze. Ta galaktyka rozciąga się na sto tysięcy lat świetlnych od końca do końca. Czy wiesz, ile gwiazd jest w takiej przestrzeni? A to tylko nasza galaktyka. A są jeszcze Andromeda, Cygnus A, Obłoki Magellana. Pełne gwiazd, a wszystkie gwiazdy mają planety. Sama myśl oszałamia. I ta śmieszna mała planeta. CóŜ to za bezczelność twierdzić, Ŝe tylko my istniejemy w całym kosmosie. Wiesz?
- Tak - powiedział Ferguson. - Jezu, co ja robiłem przez całe Ŝycie, o czym myślałem? WciąŜ jeszcze zatopiony był w wizji. WciąŜ pływał z głową w gwiazdach. Wydawało się, Ŝe jest teraz zupełnie inny, Ŝe zniknął z jego piersi ten zimny węzeł, jego twarz stała się gładka, wyglądał młodziej, był spokojniejszy. No cóŜ - pomyślał Tom - to długo nie potrwa. NiemoŜliwe jest przemienienie podczas jednego razu. Stary, ponury, zgorzkniały, chłodny Ed Ferguson moŜe w kaŜdej chwili powrócić i pewnie za godzinę, jutro, za tydzień tak się stanie. Prędzej czy później. Chyba Ŝeby zrobić coś wielkiego, juŜ teraz, gdy wciąŜ jest otwarty i bezbronny. Tom zastanowił się nad tym. - Hej, Tom! Rozejrzał się. Ujrzał w cieniu postać z twarzą o niebieskich oczach, wąskich ustach, z małymi bliznami na policzkach. Dawała mu znaki. Był to Buffalo ukrywający się jak duch. Tom potrząsnął głową i wskazał na centrum i na Fergusona. Buffalo zaczął gestykulować jeszcze gwałtowniej. Odezwał się znów szeptem: - Chodź na chwilę. Jest tu Charley. Chce się z tobą widzieć. - No dobrze - Tom zmarszczył brwi - zaczekaj. Pobiegł truchtem, by dogonić Fergusona, który był juŜ dwadzieścia, trzydzieści kroków przed nim. - Ty wracaj - powiedział do niego - a ja tu jeszcze z pięć minut zostanę. Fergusona to nie zainteresowało. WciąŜ wyraźniejszy był dla niego obraz Zielonego Świata niŜ to, co mogłoby dziać się w lesie. - Tak - powiedział - jasne. - Chcę tylko przez chwilę być sam. - Tak, jasne. Ferguson powlókł się dalej, a Tom zawahał się przez chwilę. Odwrócił się jednak i ruszył w głąb lasu. Zza olbrzymiego drzewa wyłonił się Buffalo. - To był ten facet z autostrady, nie? Ten, co zranił nogę, ten od brunetki? - Tak, masz rację - odparł Tom. - Po co tu przyszedłeś? Czego Charley chce ode mnie, Buffalo? - Zobaczyć cię, stary. Pogadać. Brakuje mu ciebie, wiesz? Wszystkim nam cię brakuje - Buffalo mrugnął. - No, dobrze wyglądasz, Tom! Umyłeś się, co? Nowe dŜinsy, nowa koszula, wszystko świeŜe. To centrum to przyjemne miejsce, co? - Niezłe - odpowiedział Tom. - Jest tu duŜo dobrych ludzi. Podoba mi się.
- No pewnie. No chodź juŜ, tędy. Charley chce się z tobą zobaczyć. Buffalo prowadził go między wielkimi drzewami przez rozległą łąkę pełną skórzastych paproci. Kilku innych drapaczy siedziało na osłoniętej polanie przy strumyku, który niemal całkowicie wysechł. Był tam i Charley, zmęczony i przygnębiony. I Mujer, i Stidge, i jasnowłosy Nicholas. Byli jeszcze bardziej obdarci i brudni; grupa ściganych, wycieńczonych ludzi. Tom nie był zadowolony, Ŝe znów ich widzi. Nie spodziewał się, Ŝe jeszcze kiedyś ich spotka. - Jest! - krzyknął Charley. - Popatrzcie, jakie ma nowe ubranko! Wykąpali cię i wrzucili co nieco do brzuszka, co? No jak tam, Tom? Co u ciebie? - Charley... - Jak dobrze znów cię widzieć - powiedział Charley. - Widzę, Ŝe masz się dobrze. Z nami za to było trochę gorzej, wiesz? - Tak? - Mieliśmy trochę kłopotów niedaleko Ukiah. Tamale i Choke wpadli w zasadzkę i zginęli. - Myślałem, Ŝe zostali przy cięŜarówce. - CięŜarówka jest tutaj - wyjaśnił Charley. - Wjechaliśmy między drzewa, tam na skraju łąki. Tamale i Choke, tak, tak... My mieliśmy szczęście, udało nam się uciec. - Im brakło szczęścia - powiedział Tom. - Czas Przejścia nadejdzie lada chwila. To zła pora, by dać się zabić i stracić szansę na odkupienie i chwałę. - Widzę, Ŝe kąpiel nic cię nie zmieniła - powiedział Charley z bladym uśmiechem. - Zielony świat i planeta Lullimulli, i cała reszta. W porządku, my teŜ mamy wizje. Lullimulli i całą resztę. Mujer, Buffalo, ja. Stidge mówi, Ŝe on nie, prawda, Stidge? Nigdy nie miałeś wizji, co, skwaszony łajdaku? - Odpieprz się, Charley, dobrze? - odciął się Stidge. - Gdyby nie ja, leŜelibyście tam wszyscy martwi razem z Tamale’em i Choke’em. - To prawda - zgodził się Charley. - Wiesz, Tom, Stidge nas uratował. Jest szybki ze swoim szpikulcem. Było ich trzech, tych straŜników przy blokadzie drogi. Mieli włączoną wielką ścianę energii, a mimo to Stidge jakimś sposobem zaszedł ich od tyłu... - wzruszył ramionami. - To były cięŜkie tygodnie, Tom. Brakowało nam ciebie. - O tak, z pewnością. - Naprawdę. Przynosiłeś nam szczęście, Tom. Dopóki z nami byłeś, wszystko
jakoś się układało. Te twoje wariactwa, wizje, światy były dla nas jak dobre czary. Gdy pakowaliśmy się w kłopoty, zawsze udawało nam się z nich wyjść. Odkąd jednak zabrali cię tym helikopterem, wszystko się spieprzyło. Choke’a i Tamale’a rozwalili na kawałki. Nie pytali o nic. Dlatego wróciliśmy tu, Tom. - Dlaczego? - Po ciebie. Pojedziemy na południe, tam gdzie jest ładna pogoda, moŜe do Meksyku. Zaczyna się pora deszczowa. Pojedziemy przez dolinę, moŜe dalej kawałek przez pustynię, ominiemy San Diego i ruszymy do Baja. Pojedziesz z nami, dobrze? Mamy teraz mnóstwo miejsca w cięŜarówce. - ZbliŜa się Przejście, Charley. Nie ma sensu teraz jechać do Meksyku czy gdziekolwiek indziej. Za parę tygodni będziemy juŜ wysoko w niebie. Usłyszał, jak Stidge parsknął, a Mujer zamruczył coś do siebie. - Ach tak - powiedział Charley. - Do diabła, przecieŜ moŜesz równie dobrze dokonać Przejścia z Baja, nieprawdaŜ? A zanim to nastąpi, będzie ci o wiele cieplej, mam rację? - Zostanę tu, Charley. - W tym cholernym centrum? - Tak. Są tu ludzie, którym chcę pomóc. Gdy nastanie Czas Przejścia, poprowadzę ich. Ale powiem ci coś. Zostań tu. Tobie teŜ pomogę. Byłeś dla mnie dobry. Chciałbym, abyś był wśród tych pierwszych, którzy pójdą. Zostańcie tu, w lesie, w cięŜarówce, a ja przyjdę do was, kiedy wszystko się zacznie. W porządku? Obiecuję. Przeprowadzę tylko Fergusona, April i doktor Elszabet, i jeszcze kilka osób. Wrócę po was. MoŜe w przyszłym tygodniu, a moŜe jeszcze szybciej, Charley. - JeŜeli chcesz go mieć - powiedział Mujer - to po prostu wsadźmy go do cięŜarówki i jedźmy, słyszysz Charley? Charley potrząsnął głową. - Nie, nie chcę tego - rzekł. - Jedź z nami, Tom. - JuŜ ci powiedziałem. Mam sprawy do załatwienia. - Wiesz, co się stanie, jeśli tu zostaniesz? Stratuje cię tłum szaleńców, który tu nadciąga. Będą tu za dzień lub dwa, cała cholerna armia, a gdy przyjdą, rozniosą wszystko w strzępy. - Nic o tym nie wiem, Charley - zasępił się Tom. - Nikt ci nie powiedział? Ostatnio mówią tylko o tym. Półtora miliona wariatów, banda świrów. Mówią, Ŝe wędrują w stronę bieguna północnego. Mają tam
spotkać boga czy coś takiego. Idą z San Diego, zbierając po drodze ludzi z całego wybrzeŜa. Kierują się prosto tutaj, jak szarańcza, pochłaniając wszystko, co zobaczą. Dlatego chcemy się wydostać z tej części stanu. Pojedziemy na wschód, Ŝeby ich ominąć, potem skręcimy na południe, a tymczasem cała zabawa rozegra się właśnie tutaj. To nie będzie dla ciebie bezpieczne, Tom. Jedź z nami. Ruszamy jutro rano. - Wszystko jedno, co będzie się tu działo, gdy zacznie się juŜ Przejście. - To jest jak objazdowe rozruchy - powiedział Charley. - Będzie naprawdę gorąco. Ktoś taki jak ty z pewnością nie chciałby się mieszać w coś takiego. - Wszystko jedno - odparł Tom. - Posłuchaj, muszę wracać. Chcę się umyć, zjeść kolację, porozmawiać z kilkoma osobami. Chodźcie ze mną do centrum, dobrze? Oni was przyjmą. Są naprawdę dobrzy. Elszabet powita was tak samo jak mnie. Będziemy wszyscy razem, gdy rozpocznie się Przejście. Co na to powiesz, Charley? - Nie ma mowy. Spływamy stąd. Nie będzie to zbyt przyjemne miejsce, gdy tamci nadejdą. Chodź i przynieś nam znów szczęście, Tom. - Szczęśliwe miejsce jest właśnie tutaj. - Tom... - Muszę juŜ iść. - Zastanów się nad tym - rzekł Charley. - Zostaniemy tu na noc. Jeśli przyjdziesz rano, jeszcze tu będziemy. MoŜesz jechać z nami na południe. - Jeśli chcesz go mieć, to wystarczy go tylko chwycić - powtórzył Mujer. - Zamknij się - powiedział Charley. - Do jutra, Tom, co? - Przyjdźcie jutro do centrum. Albo nawet dzisiaj. Mają tam dobre jedzenie. Odwrócił się i zniknął w cieniu. Było teraz znacznie ciemniej. To niechybnie oznacza, Ŝe spadnie deszcz, moŜe jeszcze tego wieczoru. Czy nie pobiegną za nim i nie schwytają go? Chyba nie - pomyślał. Charley taki nie był. Wobec niego zawsze postępował fair. Tom Ŝałował drapaczy. Chodź z nami, bądź naszym szczęściem... Pewnie, tyle Ŝe on nie potrafi tego zrobić. Jego miejsce jest tutaj. MoŜe jeszcze rano pójdzie do nich i spróbuje przekonać, Ŝeby zostali. Miał nadzieję, Ŝe nie będą próbowali go schwytać. Nie teraz, gdy Przejście jest tak blisko. Zabierać go od nowych przyjaciół, zanim zdoła im pomóc, to byłoby bardzo źle. Musi o tym trochę pomyśleć. W ciągu dwudziestu minut znalazł się w centrum ośrodka. Wszedł do swego domku na skraju lasu. Wziął długi prysznic i usiadł po turecku na podłodze obok łóŜka, aby trochę porozmyślać. Następnie poszedł do duŜego budynku na
kolację. Inni juŜ tam byli: Ed Ferguson i ojciec Christie, i przepiękna sztuczna kobieta, Alleluja, i gruba April. Wszyscy siedzieli przy jednym z długich stołów. Ferguson wciąŜ jeszcze promieniał; to było widać nawet z drugiej strony sali. Przyjemnie było pomyśleć, Ŝe przez dotknięcie rąk wywołał u tego nieszczęśliwego człowieka radosną wizję. Podszedł do nich. - Powiedział, Ŝe przekazałeś mu kosmiczne sny - odezwała się Alleluja. - Tak, pokazałem mu, jak ma się otworzyć na wizje - powiedział Tom. - Czy mogę z wami usiąść? - Proszę, tutaj - zachęcił go ojciec Christie - siądź przy mnie. Jesteś niezwykłym człowiekiem, wiesz, Tom? - Chciałem mu pomóc. - Jak to zrobiłeś? - zapytała Alleluja. - Chwilę z nim porozmawiałem. Ukazałem mu moc, którą ma w sobie. To wszystko. - Zdumiewające - powiedziała Alleluja - jest teraz zupełnie kim innym. - Jest teraz sobą - stwierdził Tom. - Tym, co zawsze w nim było. Wszyscy stajemy się sobą. Wkrótce to się spełni do końca. Teraz jest odpowiednia chwila - pomyślał. - Powiem im o Przejściu. Teraz. Wtedy słabym głosem odezwała się April: - Muszę ci coś powiedzieć. PrzeraŜasz mnie. Siedziała przy drugim końcu stołu, odsuwając się jak najdalej od niego jakby w obawie, by nie zarazić się jakąś chorobą. Była czerwona na twarzy i cała się trzęsła. Tom miał nadzieję, Ŝe nie dostanie znów ataku i nie upadnie. - Naprawdę? - powiedział. - Ty masz wizje w sobie, prawda? W tobie skupiona jest cała moc. Gdy jestem blisko, czuję to - rzekła April. Policzki jej płonęły, nie potrafiła spojrzeć mu w oczy. Napierające obce światy. To przeraŜające. Te obce światy są bardzo piękne, ale boję się ich. Wolałabym nie przeŜywać tego. - Nie, dziecko - powiedział ojciec Christie - to wszystko jest zapowiedzią przyjścia Pana na Ziemię. Nie ma czego się lękać. To chwila, na którą czekamy juŜ z górą dwa tysiące lat. Tom spojrzał na Fergusona, ale ten był gdzieś daleko. Zwrócił się do April: - Nie bój się. Ojciec Christie ma rację. To, co ma się stać, jest czymś
wspaniałym. - Nie rozumiem - rzekła April. - No właśnie - przyłączyła się Alleluja - o czym ty właściwie mówisz?! Tom popatrzył na nich; na Alleluję, ojca Christie, nieszczęsną przestraszoną April i nieprzytomnego ze szczęścia Fergusona. Tak - pomyślał - to właściwy moment. Nareszcie nadszedł czas. Niech się zacznie. - To długa historia - przemówił. Po chwili opowiadał im juŜ wszystko o tych cudownych zdarzeniach, które wkrótce miały nastąpić. O Przejściu.
2
- Ostatnie szacunki słuŜb drogowych hrabstwa mówią, Ŝe jest ich trzysta tysięcy - powiedziała Elszabet. - Kobieta, z którą rozmawiałam, twierdziła, Ŝe mogli pomylić się o pięćdziesiąt tysięcy w jedną lub w drugą stronę, gdyŜ kolumna rozciąga się na bardzo długim odcinku, a poza tym trudno stwierdzić, ile osób podróŜuje w kaŜdym samochodzie. Myślę, iŜ wszyscy zdajemy sobie sprawę, Ŝe jeśli nawet ocena jest zawyŜona o sto tysięcy, to i tak mamy powaŜny problem. - Dlaczego uwaŜasz, Ŝe będą przechodzić właśnie tędy? - spytała Dante Corelli. Elszabet wzięła głęboki oddech. Była bardzo zmęczona. Sny i wizje napływały do niej i do wszystkich z niezwykłą częstotliwością. Ledwie godzinę temu w mózgu rozbłysło jej Dziewięć Słońc, tym razem ze wszystkimi szczegółami. Ujrzała nie tylko olbrzymią cyklopiczną postać na tle skalistego krajobrazu, ale cały złoŜony rytuał taneczny z udziałem istot naleŜących do róŜnych kosmicznych ras. Sądząc po twarzach pozostałych członków personelu, z nimi równieŜ działo się coś podobnego. Dante, Patel, Waldstein, a nawet Dan Robinson, który miał swego czasu tak wielkie trudności z zobaczeniem wizji, wszyscy odbierali juŜ obrazy obcych światów nieustannie bombardujące ich umysły. - Muszą przechodzić gdzieś w pobliŜu - powiedziała - nie mają wielkiego wyboru. Nie da się przeprowadzić tysięcy samochodów, autokarów i cięŜarówek przez las. Gdy zatrzymają ich góry wzdłuŜ wybrzeŜa, zostaną zepchnięci w stronę oceanu, a teraz za późno jest juŜ na wykonanie skrętu w głąb lądu, w kierunku Ukiah. Mogą więc jedynie kierować się w stronę Mendocino, a w związku z tym, Ŝe jest ich
cały rój, istnieje prawdopodobieństwo, Ŝe część z nich znajdzie się na naszym terenie. MoŜe się ich tu pojawić bardzo duŜo, moŜe cała horda. Zamierzam więc ustawić ścianę energii wzdłuŜ całej zachodniej granicy naszego terenu tak, Ŝe gdy nadejdą od strony oceanu, będą musieli trzymać się blisko brzegu. - Czy mamy odpowiedni sprzęt? - spytał Bill Waldstein. - Właśnie rozmawiałam na ten temat z Lew Arcidiacono. Mówił, Ŝe chyba tak, a przynajmniej tyle, by ochronić się od strony Mendocino. Być moŜe będziemy musieli nosić sprzęt z miejsca na miejsce do czasu, aŜ wszyscy tumbonde pójdą dalej. - Wygląda na to, Ŝe będziemy potrzebowali do tego całego personelu zauwaŜył Dan Robinson. - Jeszcze więcej - powiedziała Elszabet. - Lew mówił, Ŝe do tego potrzeba dziesiątek ludzi, bo jedni muszą patrolować linię, inni przenosić sprzęt, a jeszcze inni obsługiwać go. Oznacza to, Ŝe potrzebujemy całego personelu i nie tylko. - Pacjentów teŜ? - zapytała Dante Corelli. Elszabet skinęła głową. - MoŜe będziemy musieli skorzystać z ich pomocy. - Nie podoba mi się to - stwierdził Dan Robinson. - Tych najbardziej zrównowaŜonych, na przykład Tomasa Menendeza, ojca Christie, Philippy, Martina Clare’a, moŜe nawet Allelui. - Więc Alleluja jest zrównowaŜona? - spytał Waldstein. - Gdy ma dobre dni, to owszem. A pomyśl, jaka jest silna. Mogłaby chyba w kaŜdej ręce nieść jeden generator. MoŜe będziemy musieli dać pacjentom po dwadzieścia miligramów paksu, zanim ich wyślemy, ale uwaŜam, Ŝe nie obejdziemy się bez pomocy części z nich. - Ponadto - wtrąci! Naresh Patel - jeŜeli juŜ naprawdę musimy wysłać cały personel na pierwszą linię, dobrze będzie zabrać tam teŜ pacjentów, Ŝeby przez cały czas mieć ich pod kontrolą. - Trafna uwaga - rzekł Robinson. - Nie moŜemy przecieŜ zostawić ich tu, Ŝeby się zabawiali, podczas gdy my będziemy stawiać zaporę siłową. - Jesteś pewna, Elszabet - spytał Waldstein - Ŝe to właśnie nastąpi? Napaść dzikich, barbarzyńskich fanatyków? - Wcale nie muszą być dzicy czy barbarzyńscy, ale jest ich mnóstwo, są juŜ w naszym hrabstwie i idą w tę stronę, Bill. Czy postawiłbyś na to, Ŝe ominą nas grzecznie i nie zdepczą nawet źdźbła trawy w ośrodku? Ja nie. Wolę zaryzykować
podjęcie niepotrzebnego wysiłku, by zapewnić centrum ochronę, niŜ załoŜyć ręce i znaleźć się nagle w środku ich pochodu. - Zgadzam się - powiedziała Dante Corelli. - Nie mamy chyba wyboru - przytaknął Dan. - Zdaje się, Bill, Ŝe tylko ty jeden masz powaŜne wątpliwości - stwierdziła Elszabet. - To nie są powaŜne wątpliwości. Po prostu zastanawiam się, czy to wszystko jest naprawdę konieczne. Masz jednak rację, Ŝe istnieje realne zagroŜenie i lepiej będzie, jeśli podejmiemy wszelkie moŜliwe środki ostroŜności. Chciałbym teŜ wiedzieć coś jeszcze. Gdy będziemy zajęci odpieraniem potencjalnej inwazji, co zrobimy w sprawie tego twojego Toma? - Toma? - Wiesz, twojego niezrównowaŜonego przyjaciela o płonących oczach, który napełnia nasze głowy szaleństwem. Myślisz, Ŝe będzie bezpiecznie pozwolić mu kręcić się tu bez opieki? - Co sugerujesz, Bill? - spytał Dan Robinson. - UwaŜam, Ŝe nie będziemy w stanie sprawnie funkcjonować mając wizje co półtorej godziny. Takie są moje doświadczenia z ostatnich kilku dni i sądzę, Ŝe nie tylko moje. PodróŜe tam i z powrotem na Dziewięć Słońc, Zielony Świat, planety Podwójnej Gwiazdy. Mamy tu potęŜnego i niebezpiecznego telepatę, który miesza nam w głowach. Jesteśmy całkowicie na jego łasce. A gdyby rzeczywiście powstał problem nadciągających tłumów... - Tom nie jest niezrównowaŜony - powiedział Robinson. - To nie są halucynacje. - Wiem, wiem. To relacje filmowe z innych planet, co? Daj spokój, Dan. - Jak moŜesz wciąŜ w to wątpić? Waldstein spojrzał na niego zdumiony. - Mówisz powaŜnie? - Bill, widziałeś, co przysłał nam Leo Kresh i zdjęcia z sondy gwiezdnej. Mamy teraz niezbity dowód, Ŝe przynajmniej Zielony Świat istnieje. Nie zaprzeczysz chyba, po obejrzeniu tamtego materiału, Ŝe to, co nazywaliśmy snem o Zielonym Świecie, jest dokładnym i szczegółowym obrazem jednej z planet gwiazdy Proxima Centauri. Tom zaś z pewnością nie jest psychicznie niezrównowaŜony, za to posiada telepatyczną zdolność przyswajania obrazów z odległych układów słonecznych i
przekazywania ich innym nawet na znaczne odległości. - Gówno prawda! - rzekł Waldstein. - Bill, jak moŜesz... - oburzyła się Elszabet. Waldstein gwałtownie odwrócił poczerwieniałą twarz w jej stronę i pochylił się w przód. - A skąd wiemy, Ŝe to zdjęcia z Proxima Centauri? Skąd wiemy, Ŝe Tom nie potrafi jakimiś sztuczkami ogłupić odbiorników Cal Tech w taki sam sposób, w jaki ogłupia nasze mózgi? Zgodzę się, Ŝe jest telepatą o niespotykanych zdolnościach, ale nie wierzę, by był w stanie oglądać sobie planety odległe o dziesiątki lat świetlnych. To wszystko jest od początku do końca wytworem jego chorej wyobraźni, którym pluje teraz do mózgów milionom ludzi. Sam czuję inwazję tego gówna. Czuję się skaŜony. UwaŜam, Ŝe on jest niebezpieczny, Elszabet. Elszabet odpowiedziała spokojnie: - A ja tak nie uwaŜam. UwaŜam, Ŝe jego wizje ukazują rzeczywistość, a potwierdza to przekaz sondy gwiezdnej. On potrafi odbierać sygnały z całego kosmosu. On w cudowny sposób otwiera dla nas wszechświat... - Elszabet! - Nie patrz na mnie w ten sposób, Bill. Nie zwariowałam. Rozmawiałam z nim godzinami. Ty teŜ? To łagodny, święty człowiek posiadający najbardziej niezwykłą moc, jaka kiedykolwiek była udziałem istoty ludzkiej. A jeŜeli to, co mi powiedział, jest prawdą, moc ta dojrzewać będzie do momentu, gdy ludzie będą mogli przenosić się do światów, które oglądamy w naszych... wizjach. Mówił, Ŝe będziemy... - Na miłość boską, Elszabet! - Pozwól mi skończyć. Mówił, Ŝe wkrótce nadejdzie czas (on nazywa go Czasem Przejścia), gdy nasze umysły zaczną przeskakiwać do tych światów przez przestrzeń kosmiczną. Wszyscy opuścimy Ziemię. Ziemia jest zniszczona, skończona. Wzywa nas wszechświat. Nie brzmi to mądrze, prawda, Bill? Oczywiście, Ŝe nie. Ale jeśli to prawda? Mamy juŜ zdjęcia z sondy gwiezdnej. Nie sądzę, by Tom był wariatem, Bill. Niewątpliwie ma pewne zaburzenia, tak, miotały nim wizje, które nosi w sobie; oczywiście Ŝe psychicznie odbiega nieco od normy, ale nie jest szaleńcem. Być moŜe potrafi otworzyć dla nas cały wszechświat. Ja w to wierzę, Bill. Waldstein kręcił głową z niedowierzaniem. - Jezus Maria, Elszabet. Jezus Maria! - Tak więc odpowiedź na twoje pytanie jest negatywna. Nie uwaŜam, Ŝebyśmy
musieli w jakikolwiek sposób ograniczać swobodę Toma, gdy będą tędy przechodzić tumbonde. Gdy będzie po wszystkim, myślę, Ŝe dobrze byłoby odłoŜyć wszystko inne i wykorzystując całą naszą wiedzę spróbować wyjaśnić fenomen Toma. Zgoda? Tymczasem, jeśli nie ma Ŝadnych sprzeciwów, chciałabym wrócić do problemu przygotowań na wypadek pojawienia się na naszym terenie setek tysięcy intruzów... - Czy mogę jeszcze coś powiedziać, Elszabet? Elszabet westchnęła. - Proszę bardzo, Bill. - Sonda, nie sonda, wciąŜ nie jestem przekonany, Ŝe ten człowiek naprawdę potrafi nawiązać kontakt z obcymi planetami. Jeśli jednak to potrafi, jeśli to Przejście jest rzeczywiście w jakiś sposób moŜliwe, to uwaŜam, Ŝe nie wystarczy po prostu go zamknąć. Trzeba natychmiast go zabić... - Bill! - Mówię powaŜnie. Czy nie widzicie niebezpieczeństwa? Przypuśćmy, Ŝe naprawdę to potrafi. śe moŜe wysłać umysł kaŜdego, kto kiedykolwiek miał sen kosmiczny, na inną planetę. Co więc pozostanie? Puste skorupy? Wytrzebić całą ludzką rasę? Wyludnić Ziemię? Czy ta wizja wcale was nie wzrusza? - Waldstein pokręcił głową i ukrył twarz dłoniach. - Jezu, nie mogę w to uwierzyć, Ŝe siedzę tu i na serio rozwaŜam te wariactwa. Ostatnia próba: albo Tom jest wariatem i stwarza zagroŜenie dla zdrowia psychicznego nas wszystkich ze względu na umiejętność przekazywania halucynacji, albo teŜ jest normalny i stwarza zagroŜenie dla naszego Ŝycia, gdyŜ przygotowuje się do oczyszczenia świata z ludzi. Zgadza się? Tak czy inaczej jest niebezpieczny. Naresh Patel powiedział łagodnie: - Mam propozycję. Poświęćmy teraz naszą energię obronie centrum przed intruzami. O ile wiem, zdąŜają oni gdzieś daleko na północ, będą więc dla nas potencjalnym zagroŜeniem tylko przez jeden lub dwa dni. Następnie zbadajmy dokładnie Toma i spróbujmy ustalić naturę i zakres jego moŜliwości. JeŜeli wówczas stwierdzimy, Ŝe naleŜy podjąć działania zabezpieczające, będziemy mogli nad nimi się zastanowić. - Jestem za - powiedział Dan Robinson. - Bill? - zapytała Elszabet. Waldstein potrząsnął głową z rezygnacją. - Jak chcecie. Mam nadzieję, Ŝe za pół godziny odleci w diabły na Marsa. I
zabierze ze sobą całą waszą gromadę.
3
Ferguson tej nocy nie zmruŜył oka. LeŜał, a w głowie kłębiły mu się cuda. Sny kosmiczne przychodziły po dwa lub trzy równocześnie. Nie był pewny, czy moŜe nazwać je snami, bo przecieŜ nie spał, ale widział obce światy obracające się pod słońcami w róŜnych kolorach. Widział przedziwne istoty mówiące językami, jakich nie słyszał jeszcze Ŝaden człowiek. Widział przedziwnie zaprojektowane cudowne, świecące miasta. Widział... Widział... Widział... To, co widział, było tak piękne, Ŝe kilka razy aŜ krzyknął z zachwytu w ciemności. - Dobrze się czujesz? - spytał Tomas Menendez z drugiego końca pokoju. - Wizje wciąŜ przychodzą - powiedział Ferguson. - Widzisz Chungirę-Który-Przyjdzie? Widzisz Maguali-ga? Ferguson wzruszył ramionami. - Widzę wszystko. To najbardziej niezwykła rzecz, jaka spotkała mnie w Ŝyciu. - Nie mogę zasnąć, sukinsynu! - zamruczał w ciemności Nick Podwójna Tęcza. - Mam wizje - odparł Ferguson. - Pieprzyć twoje wizje. - To wielka chwila - powiedział Tomas Menendez. - Wkrótce nastąpi otwarcie wrót. Musisz napełnić swe serce miłością, Nick, i pozwolić bogom wejść do niego. Tak jak robi to Ed. Widzisz, jaki Ed jest szczęśliwy? Dziewięć słońc płonęło na ekranie umysłu Fergusona. Olbrzymia dziwaczna istota z jednym brylantowym okiem na czubku głowy odwróciła się w jego stronę i wyciągając na powitanie kilka par ramion zwróciła się do niego po imieniu. Potem obraz zniknął, a on zobaczył inny krajobraz: białe słońce i drugie, Ŝółte, i jeszcze bardziej dziwaczne postacie, które jeździły tam i z powrotem samochodami zrobionymi z wody. A potem... a potem... To się nigdy nie skończy - pomyślał Ferguson. - Bez przerwy, jeden za
drugim. Chciałeś sny kosmiczne, Ed? Więc dobrze, teraz je masz. Ogarnęła go radość, a do oczu znów napłynęły łzy. Nigdy w Ŝyciu, od czasu gdy był dzieckiem, nie płakał tak duŜo. Nie potrafił przestać. Jak fontanna. Nie przejmował się jednak, gdyŜ łzy oczyszczały duszę. Płacząc czuł się lepiej. Tom dotknął czegoś w jego wnętrzu, otworzył i teraz łzy płynęły z niego jak wiosenna odwilŜ, zmywając cały osad i brud. Powinni mnie teraz zobaczyć - pomyślał - takiego rozmazanego. Ci, którzy znali mnie w Los Angeles, nie uwierzyliby. Biedny Ed ześwirował. Cały czas płacze, bo lubi. Biedny Ed. Biedny, stuknięty Ed. Patrzcie, to niebieska gwiazda, ta, która jest tak gorąca, Ŝe topi ziemię. To skrzące się pływające miasto. Lśniący ludzie podobni do duchów. Wspaniałe! Wspaniałe! Poduszkę miał przemoczoną łzami. BoŜe, czuł się tak dobrze. Płacz, ile chcesz - powiedział do siebie - a potem jeszcze więcej. Oczyść się, chłopie. Cokolwiek z tobą się dzieje, tak ma być. Niech się stanie. Tak jak powiedział Tom: „Niech się to stanie choć raz, niech się wszystko otworzy, niech spłynie na ciebie łaska.” Nie mógł leŜeć spokojnie. Wstał, chodził po pokoju, próbował oprzeć się o drzwi, o szafkę, o umywalkę; cokolwiek mogłoby go podtrzymać. Świat kołysał się wokół niego. On zaś wirował, wirował... Łatwo byłoby teraz - pomyślał - pozwolić się zabrać, odpłynąć w kosmos... Tomas Menendez stanął obok niego. - To cudowna chwila, nie? Nadchodzą bogowie. Chungira-Który-Przyjdzie przybywa na Ziemię, a moŜe my pójdziemy do Chungiry, nie jestem pewny, ale wszystko się zmieni. - Zamknij swój jebany ryj - odezwał się znów Nick Podwójna Tęcza. Ferguson uśmiechnął się. - Teraz widzę czerwone słońce i drugie, niebieskie, a między nimi świetlisty pomost. Chryste, to czerwone słońce zajmuje połowę nieba! - To wizja Chungiry - powiedział Menendez. - Chodźmy na dwór. Stań pod gwiazdami, niech Chungira wejdzie do twojej duszy. - Wielka, biała ściana z kamienia - wymamrotał Ferguson. - To właśnie widziała Lacy. I Alleluja. A teraz ja. Złociste stworzenie z zakrzywionymi rogami. Menendez chwycił go za łokieć i poprowadził korytarzem na schody.
Ferguson nie protestował. Menendez mógłby zabrać go wszędzie, gdziekolwiek by chciał. A on widział ogromne, czerwone słońce, a obok niego niebieskie, które dźwięczały jak dzwonki. I ta cudowna istota z zakrzywionymi rogami. Wyciągała do niego ręce, wołała go. Łuk płonącego światła rozpościerał się na niebie. Wyszedł z budynku za Menendezem. W policzki uderzył go powiew wilgoci. Powietrze pachniało inaczej: czysto, świeŜo, odmiennie. W ciągu nocy nadeszła pora deszczowa: miękki deszcz, delikatny deszcz bębniący cicho o ziemię. Przez te wszystkie suche miesiące niemal zapomniał, jak wygląda deszcz. W końcu jednak nadszedł. To dobrze - pomyślał Ferguson. - Stanę tu na deszczu, by oczyścić się na zewnątrz tak, jak w środku. Było juŜ chyba niedaleko świtu. Ferguson wcale nie czuł, Ŝe nie spał tej nocy. Umysł miał czujny, aktywny, szeroko otwarty. Rogate stworzenie powtarzało wciąŜ te same ruchy: odwracało się, wyciągało ręce, unosiło je w górę, obracało się na boki. A potem znów się odwracało. Ferguson rozejrzał się. Zobaczył czerwony budynek biura personelu i wyłaniające się zza niego olbrzymie drzewa. Wszystko to było jednak mgliste i niematerialne, prawie przezroczyste. Prawdziwą substancję i gęstość miały tylko biała kamienna płyta i stojąca na niej ogromna postać. No i, oczywiście, czerwone i niebieskie słońca. Podniósł twarz w ich stronę. Po czole spłynęły mu krople deszczu. Nie miał pojęcia, jak długo tak stał. Minutę, godzinę, skąd miał to wiedzieć? Później wizja zniknęła. Powróciła rzeczywistość: widzialna, namacalna. Ferguson rozejrzał się wokoło wciąŜ oszołomiony. Stał razem z Tomasem Menendezem na frontowym ganku. Padał drobny deszcz. Niebo było szare, ale trochę się rozjaśniało. Nadbiegła postać w Ŝółtej pelerynie przeciwdeszczowej. Był to Teddy Lansford. - Co się dzieje, juŜ czas na kasowanie? - zawołał Ferguson. Lansford zatrzymał się na chwilę przebierając nogami w miejscu. - Dziś nie ma kasowania - odparł. - śartujesz? - Dzisiaj nie. Dla nikogo. Tak powiedziała doktor Lewis. - Dlaczego? - zapytał zdumiony Ferguson. - Jakieś święto? Lansford pobiegł juŜ jednak dalej znikając w deszczowym poranku. Ferguson odwrócił się i dostrzegł inne wyłaniające się z budynku postacie, które zaczęły tłoczyć się na ganku, jakby chciały sprawdzić, czy rzeczywiście pada. April, Alleluja, Philippa i kilka innych osób.
- Nie ma dzisiaj kasowania! - krzyknął do nich. - Mamy wolne! - Dlaczego? - spytała April. - Doktor Lewis tak zarządziła - odpowiedział wzruszając ramionami. Wiadomość wywołała oŜywioną dyskusję. Ferguson stał nieco z boku, słuchając ledwie jednym uchem. Nie obchodziło go, czy będzie kasowanie, czy teŜ nie. Nikt nie mógł juŜ zabrać tego, co mu się przydarzyło. Jeśli skasują wizję, przyjdą przecieŜ nowe. Był teraz zupełnie innym człowiekiem, przemienionym na zawsze. To pewnie dlatego nie było kasowania, Ŝeby miał trochę czasu, by zastanowić się, co stało się z nim wczoraj, jak Tom go zmienił. Jak wziął za ręce i otworzył na wizje... Ferguson nie chciał tracić tych przeŜyć, ale zdawał sobie sprawę, Ŝe nie byłoby to tragedią. NajwaŜniejsze było nie to, co się stało, ale kim teraz jest. Jest zaś kim innym niŜ człowiek, który jeszcze wczoraj panoszył się w jego umyśle. Oparł się o ścianę ganku. Wiatr przybrał nieco na sile dmuchając w niego deszczem. On nie poruszył się jednak. Było to nawet przyjemne, gdyŜ ten pierwszy deszcz w sezonie nie był jeszcze tak zimny. Z mgły wyłoniła się Dante Corelli. Wyglądała, jakby teŜ całą noc była na nogach. Weszła na ganek i klasnęła w dłonie. - No dobrze, idźcie na stołówkę i zjedzcie śniadanie, a potem zbierzcie się w sali gimnastycznej. Kasowanie jest odwołane. - Co się tu dzieje, Dante? - zapytała Alleluja. - Drobne kłopoty, nic powaŜnego. Idzie tu pochód czy coś w tym rodzaju. Tysiące ludzi maszerujących aŜ z San Diego. Z tego, co słyszałam, to chyba jakaś procesja religijna. Dzisiaj mają przechodzić przez Mendocino, a nam wydaje się, Ŝe część z nich moŜe zboczyć w tę stronę i narobić nam trochę kłopotów. Zamierzamy więc ustawić zapory energetyczne wokół centrum, aby zabezpieczyć się przed nimi. To wszystko. Nie ma powodu przejmować się czymkolwiek, ale będzie to dzień trochę inny niŜ zwykle. Tomas Menendez, stojący obok Fergusona, powiedział jakby do siebie: - To Senior! Senior tu jest! - Co? - spytał Ferguson. - Przybył tu, bo to jest Siódme Miejsce! - powiedział Menendez. - Kto przybył? - zapytał znowu Ferguson. Poczerwieniały na twarzy Menendez nie spojrzał nawet na niego błyszczącymi dziko oczami, tylko odwrócił się i odszedł zostawiając go bez odpowiedzi. No dobrze - pomyślał Ferguson - jak powiedziała
Dante, będzie to dzień niezwykły. Dante ruszyła w stronę głównego budynku. - Pamiętajcie - odwróciła się jeszcze do nich - teraz śniadanie, a potem wszyscy do sali gimnastycznej. Ferguson wszedł do środka, Ŝeby się ubrać. Obok niego znalazł się ojciec Christie. - Jak się dziś czujesz, synu? - zapytał. - Nie spałem. Całą noc w mojej głowie działy się fantastyczne rzeczy. - Ale dobrze się czujesz? - Tak dobrze jak nigdy w Ŝyciu, ojcze. Te wizje, to co widziałem... Nie wiem... wciąŜ płaczę ze szczęścia... nie mogę się opanować... no właśnie, znowu... - Nie powstrzymuj tego - powiedział ksiądz i sam nagle zaczął płakać. - To wielkie dni, dni proroctwa, gdy On poddaje wszystko osądowi. Ja teŜ całą noc nie spałem, wiesz? Czytałem Biblię, rozumiesz? - zaśmiał się. - Nie uwierzysz, jak długo juŜ tak jest: Biblia i ja. Ale teraz czytałem całą noc. Apokalipsę Świętego Jana, całą noc w kółko. Baranek, który jest pośród tronów, pasł nas będzie i poprowadzi do źródeł wody Ŝywej, a Bóg otrze łzy z oczu naszych. Ale najpierw musimy płakać, jeśli On ma nam otrzeć łzy, nieprawdaŜ? - Nigdy nie potrafiłem płakać, ojcze. A teraz nie mogę przestać. - Płacz. Płacz, ile chcesz. Oto nadszedł dzień otwarcia siódmej pieczęci, a siedmiu aniołów zadmie w siedem trąb. Uwierz mi, synu. Nie jesteś katolikiem, prawda? - Ja? Nie. - To nie ma Ŝadnego znaczenia. I tak pobłogosławię cię, gdy przyjdzie czas. Jak mógłbym w ten dzień odmówić komuś błogosławieństwa? - A co ma się dziś stać? - zapytał Ferguson. Czuł się swobodnie i lekko, jakby unosił się nad ziemią. - Omega i Alfa - powiedział głos z drugiego końca pomieszczenia. - Koniec i początek. Ferguson poczuł napływ nowych wizji. Lśniące światy rozpostarły się i rozbłysły w nim. WciąŜ unosił się nad ziemią. - Tom? - Dziś właśnie to się zacznie - powiedział Tom podchodząc do niego. - Czas Przejścia. Czuję to w sobie: siłę, moc. Czy pójdziesz pierwszy, Ed?
- Ja? Czy pójdę? - Dokonać Przejścia. - Dokąd? - Ferguson otworzył szeroko oczy. - Myślę, Ŝe do Podwójnego Królestwa. Oni chcą cię tam przyjąć. Czuję ich wolę. Ich dwa słońca płoną dziś jak ogień w moim sercu; czerwone i niebieskie. Ferguson zobaczył stojącą obok April i Alleluję, która nie wiadomo skąd teŜ pojawiła się przy nim. Wymamrotał: - Mamy teraz iść na śniadanie, a potem... na salę... Tom spojrzał mu w oczy. - Zaakceptuj Przejście, Ed. Ktoś musi być pierwszy, a ty zostałeś wybrany. Otwórz nam wszystkim drogę. Po pierwszym Przejściu kaŜde następne jest juŜ łatwiejsze. Pójdziesz? Teraz? - Chcesz Ŝebym... odszedł na inną gwiazdę... - Odrzucisz swoje obecne ciało na rzecz lepszego w lepszym miejscu. Co niegodziwe musi przyoblec się w szlachetność, co śmiertelne w nieśmiertelność. Śmierć pochłonięta zostanie przez triumf. Ferguson patrzył na niego niepewnie. Teraz juŜ wszyscy tłoczyli się wokół niego. - Zaczekaj - powiedział. Nie czuł juŜ, Ŝe unosi się nad ziemią. Był nieco cięŜszy. - Nie wiem, zaczekaj chwilę. Nie jestem pewny, co to wszystko znaczy. - Nikt nie będzie cię zmuszał - powiedział Tom. - Pozwól mi tylko chwilę się zastanowić. Pojawił się Tomas Menendez. Jego twarz promieniała. - Oto dziś przyjdzie Chungira! - Tak - powiedział Tom - a Ed będzie pierwszym, który dokona Przejścia do gwiazd. Wiem, Ŝe to zrobi. Pójdzie do Podwójnego Królestwa. - Pójdzie do Chungiry - rzekł Menendez - i będzie to sygnałem, po którym przyjdzie do nas Chungira. Tak, tak, ja to wiem - Menendez przemawiał jak w transie. - Senior jest juŜ blisko. Czuję go. Dalej, wyślijmy Fergusona do Chungiry, a potem ja pójdę do Seniora i powitam go. Będę Maguali-ga, będę tym, który otworzy wrota połoŜył dłoń na nadgarstku Fergusona. - Jesteś gotów, Ed? Zgadzasz się? Ferguson pokręcił powoli głową, starając się zrozumieć to wszystko. Odrzuci ciało. Dokona Przejścia. Przejdzie na inną planetę. Powoli zaczął budzić się w nim strach. O czym oni mówią? Czego od niego chcą? Zdaje się, Ŝe ma umrzeć, tak? CóŜ
innego moŜe oznaczać to odrzucenie ciała? Tak czy nie? Nic z tego nie rozumiał. Przez moment zatliła się w nim stara nieufność. Pewnie chcą posłuŜyć się nim, wykorzystać go. Skrzywdzić. - Czy umrę? - zapytał. - Twoje Ŝycie dopiero się zacznie - odparł Tom. Otoczyli go uśmiechając się, poklepywali go po plecach. April, Alleluja, ojciec Christie, Menendez, Tom. Mówili, Ŝe go kochają, Ŝe mu zazdroszczą, Ŝe wkrótce pójdą za nim. Ale on musi być tym pierwszym. Właśnie on jest do tego przygotowany. CzyŜby? - zastanawiał się. - Na pewno? Czy jestem gotów? Skąd oni to wiedzą? - Ktoś musi być pierwszy - powiedział Tom. - Pozwól mi się zastanowić, pozwól mi pomyśleć. - Pozwólcie mu pomyśleć - powiedział ojciec Christie. - Nie wolno go popędzać. Ferguson nabrał powietrza głęboko w płuca. Wizje znów zaczęły napływać. Zielony Świat, urocze lśniące polany. Świat światła. Wszystkie światy kosmosu rozbłysły w jego głowie. Widział wspaniałe, wielkie istoty. Chcą go tam wysłać. Chcą, Ŝeby był pierwszy. Poczuł, Ŝe chłodny węzeł nieufności rozluźnia się i topnieje. Nie chciał umierać. Ale czy umrze, gdy dokona Przejścia? Czy będzie to śmierć? - Nie mówcie nic - odezwał się jakiś głos - niech sam to przemyśli. Dlaczego nie? Ferguson znów poczuł się lŜejszy. Wróciło wraŜenie płynięcia nad ziemią. Zrobię to - pomyślał. - Przynajmniej raz w tym zasranym Ŝyciu. Będę tym pierwszym. PokaŜę im drogę. Zrobię to dla nich. MoŜe dla siebie równieŜ, ale na pewno dla nich. Raz w Ŝyciu, tylko raz. Co mam do stracenia? CóŜ jest tu tak wspaniałego, Ŝeby chcieć zostać? Zrób to, Ed. Zrób to. Zrób to. ZmruŜył oczy, pokręcił głową i uśmiechnął się. - Tak - powiedział - zaczynajmy. Wyślij mnie, gdzie tylko chcesz. - Jesteś pewny? - spytał Tom. Ferguson skinął głową. Dziwił się, Ŝe jest tak spokojny. Tak zdecydowany, chętny, wolny od obaw. Ojciec Christie mamrotał coś obok niego po łacinie. MoŜe modlił się za niego? Chyba tak. Dobrze, niech się modli. Trochę modlitwy nie zaszkodzi. Wszystko będzie dobrze. Był spokojny i uśmiechnięty. Nie pamiętał, by
kiedykolwiek wcześniej tak się czuł. - Połączcie wszyscy dłonie - powiedział Tom. Jego głos wydawał się dochodzić z wielkiej odległości. - Połączcie dłonie, otoczcie nas kołem i skoncentrujcie się. PomóŜcie mi pomóc mu dokonać Przejścia. Wszyscy. Sam nie potrafię, ale z waszą pomocą na pewno się uda. Teraz ty, Ed, podaj mi ręce, tak jak wczoraj w lesie. Podaj mi ręce.
4
Elszabet wyszła z biura korytarzem na dół do podwójnych drzwi i ruszyła wprost w deszcz. Było około ósmej rano i jak dotąd wydawało się, Ŝe wszystko jest pod kontrolą. Zatrzymała się na ganku, by sprawdzić łączność. - Lew? - powiedziała. - Lew, słyszysz mnie? Przekaźnik, odbiornik i nadajnik indukcji kostnej; trzy urządzenia, razem mniejsze niŜ paznokieć, przyklejone do jej prawego ucha. Na policzku umocowany miała maleńki mikrofon. WyposaŜenie jak w wojsku; gdyby teraz wybuchła wojna, jej przypadłaby rola generała. - Słyszę cię dobrze, Elszabet - odpowiedział Arcidiacono. Wydawało się, Ŝe stoi tuŜ przy niej. Deszcz zacinał coraz mocniej. Towarzyszył mu północny wiatr, który uderzał w ściany budynków gwałtownymi podmuchami. Elszabet pomyślała, Ŝe szczęście im sprzyja. Tumbonde zapewne mniej chętnie zapuszczać się będą w róŜne miejsca w czasie takiej ulewy. Pewnie zostaną w swoich autobusach i cięŜarówkach i pojadą dalej na północ w stronę bieguna, gdziekolwiek poprowadzi ich prorok. Taką w kaŜdym razie miała nadzieję. Mimo to warto było z pewnością ustawić ściany energii i nie wyłączać, dopóki pielgrzymi nie przejdą, gdyby kilka setek tysięcy z nich ujrzało centrum na skraju lasu i zechciało choć na chwilę schronić się przed deszczem w tym przytulnym miejscu. Odezwała się znów do Arcidiacono: - Co się u was dzieje? - Spokój. Generatory przygotowane. Masz jakieś wiadomości o tumbonde z policji? - Właśnie rozmawiałam z nimi. Mówią, Ŝe pielgrzymi nie rozbili jeszcze dziś obozu.
- Wiesz, gdzie się w tej chwili znajdują? - Wygląda na to, Ŝe wszędzie. Jedna większa grupa jest pod Mendo, ale są mocno rozproszeni po obu stronach autostrady numer 1. NajbliŜsza grupa moŜe znajdować się ze dwa i pół kilometra na południowy zachód od centrum. - BoŜe, to niedaleko - powiedział Arcidiacono. - Jesteś gotów na powitanie za około godzinę? - W kaŜdej chwili. Będziemy gotowi. Nie ma się czym przejmować. - Dobrze - powiedziała Elszabet - jeśli ty się nie martwisz, to ja teŜ nie. Wszystko będzie dobrze, Lew. Na pewno masz dość ludzi? - Na razie tak - odparł technik. - Trochę później, gdy zaczną się przemieszczać, będę chciał więcej, Ŝebyśmy mogli przenosić sprzęt. - Do tej pory wszyscy juŜ tam będziemy. Będę się kontaktować co piętnaście minut. - Tak, świetnie - rzekł Arcidiacono. Elszabet dotknęła nadajnika, przełączając go na częstotliwość B, Ŝeby porozmawiać z Dante Corelli, która znajdowała się w sali gimnastycznej pięćdziesiąt metrów dalej. - To ja, Elszabet - powiedziała. - Sprawdzam, co słychać. Wszystko w porządku? - Tak, pacjenci schodzą się po śniadaniu. - Wiedzą, co się dzieje? - Mniej więcej. Nikt nie jest zbytnio zaniepokojony. Bill Waldstein daje kaŜdemu małą dawkę paksu. Mówimy im, Ŝe to dlatego, by byli zrelaksowani, Ŝe nie ma się czym przejmować. Mamy duŜo wizji. Prawie kaŜdy jest trochę w kosmosie, Elszabet. - Nie dziwię się. - Zastanawiam się, czy naprawdę chcemy wysyłać ich na krańce centrum w tym deszczu. Moglibyśmy zatrzymać ich tutaj, uspokoić paksem, przysłać parę osób z personelu... - Zaczekajmy jeszcze chwilę - odpowiedziała Elszabet. - MoŜe to wszystko to tylko fałszywy alarm? - Tak myślisz? - Nie byłoby źle, prawda? - Słuchaj - powiedziała znów Dante - wciąŜ jeszcze kilku mi brakuje. MoŜe
powinnaś zadzwonić na jadalnię i pogonić ich tutaj, co? - Kogo jeszcze nie ma? - April, Eda Fergusona, ojca Christie... Nie, właśnie przyszedł ojciec Christie, czyli brakuje tylko April i Eda. Wszyscy inni są na sali. - Tom teŜ? - Nie, nie. Nie wiem, gdzie jest. - Powinniśmy to wiedzieć. Daj mi znać, gdy się pojawi. - Jasne - obiecała Dante. - A ja rozejrzę się za tamtymi. Jestem zresztą teraz obok stołówki. Jeśli tam są, to będą u ciebie najpóźniej za pięć minut. Elszabet obeszła główny budynek. Zajrzała do stołówki. Nie było tam nikogo oprócz jednego z chłopców z miasta, którzy zmywali brudne tace i zamiatali podłogę. - Szukam dwojga pacjentów - powiedziała - April Cranshaw, wysokiej, grubej kobiety około trzydziestki, i pana Fergusona. Wiesz, który to jest? Chłopiec skinął głową. - Oczywiście, Ŝe ich znam, pani doktor, ale Ŝadne z nich chyba nie było dziś na śniadaniu. - Nie? - Wie pani, trudno nie zauwaŜyć tej April. Elszabet uśmiechnęła się. - Chciałabym ich odszukać. Gdyby znaleźli się na stołówce, a ty jeszcze byłbyś tutaj, czy mógłbyś zadzwonić na salę gimnastyczną i zawiadomić Dante Corelli, a później wysłać ich tam? - Oczywiście, doktor Lewis. - A moŜe widziałeś Toma? Wiesz, tego nowego o błyszczących oczach. - Tak, Tom. TeŜ nie było go tu dzisiaj. - To dziwne. Tom nie naleŜy do ludzi, którzy lubią rezygnować z posiłków. Tak samo; jeśli go zobaczysz, zawiadom Dante. - Oczywiście, doktor Lewis. Elszabet wyszła na zewnątrz. Czuła się dziwnie spokojnie, tak jak czasem niektórzy czują się podczas spotkania z okiem cyklonu. Najpierw - pomyślała - zajrzę do ich pokojów i zobaczę, czy przypadkiem April wciąŜ jeszcze nie leŜy w łóŜku. A moŜe Ferguson teŜ? W taki poranek jak dziś mogli postanowić, Ŝe nie wstają, zwłaszcza Ŝe nie było dzisiaj kasowania.
Deszcz smagał jej twarz, był coraz bardziej paskudny, prawie jak burza w środku zimy. Ziemia spijała wszystko; tak wyschła w trakcie pięciu miesięcy ładnej pogody. Jednak jeśli nic nie zmieni, to do jutra będziemy pływać w błocie. W lecie na ogół zapomina się, jak nieprzyjemna moŜe być pora deszczowa. Tak, najpierw trzeba znaleźć April i Fergusona, a potem wytropić Toma. Następnie będzie musiała pójść w kierunku głównej bramy i przekonać się, jak Lew Arcidiacono radzi sobie z instalacją ściany energetycznej. Później trzeba będzie juŜ tylko przeczekać dzień robiąc, co się da, Ŝeby zmusić pielgrzymów z San Diego do ominięcia centrum. Pochód był dodatkowym kłopotem, którego naprawdę w tym momencie nie potrzebowała: głupią, bezsensowną komplikacją. Wiedziała, Ŝe teraz przede wszystkim obecność Toma była wydarzeniem, którym naleŜało się zająć. Tom i jego wizje, jego niemal magiczna moc, Tom i jego światy z obcych galaktyk; światy, które teraz juŜ uwaŜała, dzięki przekazowi sondy gwiezdnej, za rzeczywistość. Autentyczne, zamieszkałe planety, które sygnalizowały mieszkańcom Ziemi swoje istnienie za pośrednictwem przedziwnego umysłu jednego człowieka... Jak na zawołanie coś zaczęło draŜnić zakątki jej mózgu. Przed oczami zamigotały niesamowite światełka. Nie - pomyślała z gniewem - nie teraz. Na miłość boską, nie teraz! Wszystko, co widziała, rzucało podwójny cień; jeden z Ŝółtą, a drugi z czerwonawopomarańczową obwódką. Na niebie, wzdłuŜ horyzontu, na kształt wielkiej ośmiornicy rozciągała się bladoróŜowa mgławica. Po ziemi chodziły kuliste, niebieskoskóre istoty z pękiem ruchliwych czułków na głowie. Poznała ten krajobraz, gwiazdy, okrągłe stworzenia. W jej umysł wkradł się świat Podwójnej Gwiazdy III. Właśnie w tym momencie, tu w ulewnym deszczu, w drodze ze stołówki do pokojów mieszkalnych, wychodziła do innego świata. Nie - pomyślała - nie, nie! Z trudem przeszła parę kroków i zataczając się, wpadła na wielki rododendron na środku trawnika. Chwyciła kurczowo gałęzie rośliny, na wpół przytomna, próbując przeciwstawić się wizji. To jest krzew rododendronu - powiedziała do siebie. - Jest deszczowy poranek roku 2103. Jestem w hrabstwie Mendocino w Kalifornii, na planecie Ziemi. Nazywam się Elszabet Lewis, jestem istotą ludzką zamieszkującą Ziemię i muszę dziś być w pełni władz umysłowych. - Dobrze się pani czuje? - odezwał się chropowaty głos za nią. - MoŜe w czymś pomóc?
Odwróciła się gwałtownie zdezorientowana i przestraszona. Podwójna Gwiazda III rozpadła się na kawałki, które uleciały gdzieś daleko, a ona stała twarzą w twarz z trzema obcymi męŜczyznami. Wyglądali groźnie. Jeden z nich miał gęstą czarną brodę i głęboko osadzone oczy, niemal zatopione w czarnych obwódkach. Twarz drugiego pocięły blizny po jakiejś chorobie skóry; wreszcie trzeci, niski i brzydki, z nieokiełznaną strzechą rudych włosów, wyglądał jeszcze groźniej niŜ dwaj pozostali. Elszabet spojrzała na nich i, jak potrafiła najspokojniej, poprawiła sobie włosy równocześnie włączając przekaźnik. WciąŜ był nastawiony na częstotliwość B, więc Dante Corelli powinna słyszeć wszystko w sali gimnastycznej. - Kim jesteście i co tu robicie? - zapytała. - Niech się pani nie boi - powiedział ten z twarzą w bliznach - nie mamy złych zamiarów. Myśleliśmy, Ŝe moŜe pani zasłabła, gdy chwyciła się pani tych krzaków. - Pytałam, kim jesteście - powtórzyła nieco bardziej szorstko. RozdraŜniło ją, Ŝe męŜczyzna pomyślał, iŜ się przestraszyła, chociaŜ rzeczywiście tak było. - My... my... - zaczął człowiek z bliznami. - Zamknij się, Buffalo - rzekł czarnobrody, po czym zwrócił się do Elszabet Właśnie tędy przejeŜdŜaliśmy. Szukamy kolegi, który chyba gdzieś tu się zgubił. - Kolegi? - Nazywa się Tom, moŜe pani go zna. Wysoki, chudy, trochę dziwnie wygląda... - Tak, wiem, o kogo panu chodzi. Czy wie pan, Ŝe znajduje się na terenie prywatnym, panie... panie... - Nazywam się Charley. - Charley. Pan jest uczestnikiem pochodu tumbonde, czy tak? - Ma pani na myśli tę hordę z San Diego? Tych wszystkich obłąkańców? O nie, my do nich nie naleŜymy. Po prostu tędy przejeŜdŜaliśmy. Myśleliśmy, Ŝe moŜe uda nam się znaleźć naszego przyjaciela, Toma, i zabrać go, zanim ci szaleńcy nadciągną. Pani wie, ilu ich jest na samej drodze? Elszabet zauwaŜyła wychodzącą z sali gimnastycznej Dante w towarzystwie dwóch lub trzech osób. Stanęli z boku, przyglądając się uwaŜnie i słuchając rozmowy Elszabet z przybyszami. Elszabet powiedziała: - W tej chwili waszego kolegi Toma nie ma w okolicy. Zresztą nie wydaje mi się, Ŝeby zamierzał gdziekolwiek wyjeŜdŜać. Najlepiej będzie, jeśli panowie, dla
własnego dobra, niezwłocznie opuszczą nasz teren. Jak sami panowie stwierdzili, drogą zbliŜa się wielki tłum i jeŜeli wedrze się tutaj, to nie będę mogła odpowiadać za bezpieczeństwo panów, zwłaszcza Ŝe naruszają oni prywatną posiadłość. - Pani pozwoli nam porozmawiać chwilę z Tomem, a my... - Nie. Dante dawała jej znaki, jak gdyby chciała powiedzieć: „Daj mi znak, a ja ich obezwładnię”. Dante była niezrównana w strzelaniu z pistoletu usypiającego na odległość do stu metrów. Elszabet wolała jednak być ostroŜna. Ci trzej z pewnością są uzbrojeni; mają noŜe, szpikulce, moŜe nawet pistolety. Ten z brodą ma chyba laserową bransoletę na ręce. Gdyby Dante zaczęła strzelać, któryś z nich mógłby zdąŜyć odpowiedzieć, a z pewnością nie byłyby to ładunki usypiające. Teraz odezwał się rudowłosy: - Charley, popatrz za siebie. - Co jest, Stidge? - Jacyś ludzie. Przyglądają się nam. Charley kiwnął głową i odwrócił się ostroŜnie. - Co chcesz zrobić? - zapytał Stidge. - Chwycić ją i zmusić, Ŝeby pomogła nam zaleźć Toma? - Nie, nic z tych rzeczy, Stidge - powiedział i zwrócił się do Elszabet - Nie mamy złych zamiarów. Chcemy jechać dalej: Jeśli spotka pani naszego przyjaciela, Toma, proszę przekazać mu serdeczne pozdrowienia, dobrze? Dał znak i wszyscy kolejno zniknęli w zaroślach: najpierw ten z pokiereszowaną twarzą, za nim Stidge. Charley został na miejscu, dopóki jego przyjaciele nie zniknęli między drzewami. - Mam nadzieję, Ŝe nie sprawiliśmy pani zbyt wiele kłopotu. Tylko przejeŜdŜaliśmy tędy. Wszystko w porządku? - to mówiąc oddalał się chyłkiem. Powie pani Tomowi, Ŝe Charley i reszta chłopców szukali go, dobrze? Po chwili on teŜ zniknął. Elszabet zauwaŜyła, Ŝe cała drŜy. Była przemoczona i zdenerwowana. Wystąpiły objawy opóźnionej reakcji: zaczęła szczękać zębami, w głowie, gdzieś na skraju świadomości, migotały strzępy wizji jak blade, przezroczyste płomienie tańczące na głowniach w ognisku. Dante podbiegła do niej pierwsza, Teddy Lansford tuŜ za nią. - Wszystko w porządku? - spytała Dante. Elszabet otarła z czoła krople deszczu i próbowała opanować drŜenie.
- Zaraz dojdę do siebie. Jestem tylko trochę wytrącona z równowagi. - Kto to był? - To chyba ci drapacze, z którymi podróŜował Tom. Szukali go. Chcieli wynieść się stąd, zanim nadejdą tumbonde, i zabrać ze sobą Toma. - Zawszone dranie - powiedziała Dante. - Tak jakbyśmy nie mieli dość problemów na dzisiaj; jeszcze drapacze są nam potrzebni. - MoŜe wezwiemy policję? - zaproponował Lansford. Dante roześmiała się. - Policję? Jaką policję? Cala policja, jaką dysponuje to hrabstwo, jest teraz w Mendo i od rana usiłuje utrzymać kontrolę nad tłumem tumbonde. Nie, musimy sami poradzić sobie z tymi trzema. W wolnej chwili - spojrzała na Elszabet. - Jeszcze nie doszłaś całkiem do siebie, prawda? - Próbowałam obronić się przed wizją. A potem odwróciłam się i zobaczyłam przed sobą trzech podejrzanych facetów. Tak, jeszcze nie doszłam do siebie. - MoŜe to ci pomoŜe - rzekła Dante. Podeszła bliŜej. PołoŜyła dłonie na plecach Elszabet i zaczęła mocno masować, jakby chciała poprzestawiać kości, mięśnie i ścięgna tak, jak przekłada się papiery na biurku. Zaskoczona Elszabet jęknęła z bólu, lecz szybko poczuła, jak napięcie powoli ją opuszcza, więc poddała się zabiegom Dante bez dalszych oporów. Stopniowo zaczęło powracać poczucie równowagi. - No, teraz lepiej? - spytała wreszcie Dante. - O tak, cudownie. - Rozluźnij plecy, bo to rozluźnia umysł. Zaraz, zaraz, dowiedziałaś się ostatecznie, gdzie są April i Ferguson? Elszabet strzeliła palcami. - O BoŜe, zupełnie o nich zapomniałam. Szłam właśnie do budynku mieszkalnego, gdy zaatakowały mnie wizje, a później... Nagle rozległ się głos Lew Arcidiacono ze słuchawki na jej prawym uchu: - Elszabet? Chyba się zaczyna. Słyszeliśmy, Ŝe cały tłum tumbonde zbliŜa się drogą w naszą stronę. Za chwilę tu będą. Elszabet włączyła częstotliwość A. - Wspaniale. Jak radzicie sobie ze ścianami energii? - Ustawiliśmy solidną linię wzdłuŜ przewidywanego frontu ich najazdu, lecz jeśli rozleją się na większej przestrzeni, mogą tu nadejść z jednej z nie bronionych
stron. Przyda mi się kaŜdy dodatkowy człowiek, jakiego będziesz w stanie tu przysłać. - Dobrze. Poślę wam Dante z wszystkimi, którzy są przy niej. Pozostań w kontakcie, Lew. - Co się dzieje? - zainteresowała się Dante. - ZbliŜają się - odrzekła Elszabet. - Cala horda tumbonde. Są na drodze niedaleko stąd. - No to zaczyna się, co? - Damy sobie radę. Ale Lew potrzebuje posiłków. Zabierz wszystkich z sali gimnastycznej i idźcie tam natychmiast, dobrze? Sprawdzę, czy w pokojach nie ma April i Fergusona. Spotkamy się za pięć minut. - JuŜ idę - odpowiedziała Dante. Na twarzy Elszabet pojawił się delikatny uśmiech. - Dziękuję za masaŜ - powiedziała. Ruszyła ślizgając się na błotnistej ścieŜce i mokrej od deszczu trawie. Padało coraz mocniej. Potykając się co krok Elszabet dotarła wreszcie do ganku i weszła do środka zostawiając za sobą wielkie błotniste ślady. - Halo! - zawołała. - Jest tu kto? Cisza. Poszła korytarzem zaglądając do pokojów; kryjówek, w których jej nieszczęśliwi pacjenci wiedli swe nieszczęśliwe Ŝycie. Nie znalazła Ŝywej duszy. Na drugim końcu korytarza zatrzymała się pod numerem 7, w którym mieszkał Ed Ferguson. Gdy dotknęła ręką tabliczki na drzwiach, usłyszała dochodzące z wewnątrz dziwne zawodzenie; cięŜkie, głębokie, powolne. Na podłodze na środku pokoju siedziała po turecku April kołysząc się w przód i w tył, nucąc coś jednostajnie i od czasu do czasu popłakując. Z tyłu, na pół zasłonięty jej olbrzymim ciałem, siedział nieruchomo Ed Ferguson opierając się o jedno z łóŜek. Głowę miał odrzuconą do tyłu, ramiona zaś zwisały bezwładnie wzdłuŜ bioder. Wyglądał na odurzonego narkotykami. Elszabet podeszła do April i zatapiając palce w jej miękkim ciele próbowała zatrzymać kołyszącą się dziewczynę. - April? April, to ja, Elszabet. Wszystko w porządku, nie bój się. Co się stało, April? - Nic. Nic się nie stało - odpowiedziała naładowanym emocją, ochrypłym głosem. - Czuję się dobrze, Elszabet. Łzy popłynęły jej z oczu. Nie podnosiła wzroku. Kołysząc się jeszcze mocniej
zaśpiewała znowu: - Deszcz leje, deszcz chlapie, staruszek wciąŜ chrapie... Piosenka przeszła w mruczenie, a następnie w niezrozumiałe zawodzenie. April wydawała się jednak nareszcie spokojna. Wyglądała na zatopioną we własnym świecie. Elszabet wstała i podeszła do Fergusona. Nie poruszył się. Twarz wyraŜała nie znaną u niego łagodność, która zastąpiła zwykłą zgorzkniałość i napięcie. Na pierwszy rzut oka mogła nie rozpoznać posępnego, zgryźliwego Eda Fergusona. Był przemieniony. Szeroko otwarte oczy błyszczały niewypowiedzianym szczęściem; twarz była spokojna, zrelaksowana, usta rozciągnięte w szerokim uśmiechu. Wygląd Fergusona był tak niezwykły, Ŝe dopiero jakiś czas później dostrzegła, iŜ wcale nie mruga oczami i nie oddycha. Przestraszona uklękła przy męŜczyźnie. - Ed! - powiedziała donośnie, potrząsając nim. - Ed, słyszysz mnie? PołoŜyła rękę na jego piersi, starając się wyczuć bicie serca. Nasłuchiwała odgłosów oddychania. Chwyciła go za nadgarstek, próbując wyczuć tętno. Nie wyczuła nic. Nic. Absolutnie nic. Popatrzyła na April, która kołysała się coraz mocniej i znów śpiewała jakąś dziecięcą piosenkę. Piosenka wydawała się jej znajoma, choć głos April był tak stłumiony i niewyraźny, Ŝe Elszabet nie rozumiała słów. - April, co się stało z Edem Fergusonem? - Z Edem Fergusonem - powtórzyła April starannie, jakby analizowała wszystkie wymawiane głoski, starając się znaleźć ukryty w nich sens. - Tak, z Edem. Chcę wiedzieć, co się stało z Edem. - Z Edem, z Edem. Och, Ed - April zachichotała - Ed dokonał Przejścia. Tom mu pomógł. Trzymaliśmy się wszyscy za ręce, a Tom wysłał go do Podwójnego Królestwa. - Co?! - To było takie proste... Ed tylko poddał się temu. Odrzucił ciało i juŜ. Odszedł do Podwójnego Królestwa. Dobry BoŜe - pomyślała Elszabet. - Kto tam był z wami? - Och, wszyscy. - Kto? - Był Tom i ojciec Christie, i Tomas, i... - głos April oddalił się, zmienił w
bełkot, zaczęła się znów kołysać. Po chwili zatrzymała się na moment i powiedziała czystym głosem: - Boję się, Elszabet. Tom powiedział, Ŝe wszyscy wkrótce tam pójdziemy. Do gwiazd. Czy to prawda, Elszabet? Powiedział, Ŝe nadszedł juŜ czas. Ma teraz całą moc i wyśle nas wszystkich po kolei, tak jak wysłał Eda. Ja chyba teŜ niedługo pójdę, prawda? Nie wiem tylko, gdzie się znajdę i jak mi tam będzie. Na pewno nie moŜe być gorzej niŜ tutaj, a mimo to boję się, tak bardzo się boję, Elszabet. - Rozpłakała się, a po chwili zaczęła znów śpiewać. Elszabet jeszcze raz potrząsnęła Fergusonem. Głowa opadała mu bezwładnie. Nie Ŝyje? Naprawdę? - Ta myśl wstrząsnęła nią. Poczuła, jak jej policzki płoną. Poczucie winy. Ferguson nie Ŝyje? Jeden z moich pacjentów nie Ŝyje? Ta bezwładna głowa, te niewidzące oczy. Elszabet zadrŜała. Te wszystkie rozmowy o Przejściach, pięknych obcych światach, wydawały się teraz niezrozumiałe i absurdalne w zderzeniu z odpychającą, niewytłumaczalną rzeczywistością. W głowie wciąŜ miała jedną myśl: mój pacjent nie Ŝyje. Nigdy jeszcze nie zdarzyło się, Ŝeby zmarł któryś z pacjentów w centrum. W jednej chwili, pomimo całego chaosu na zewnątrz, szalejących tłumów, przyczajonych w pobliŜu drapaczy i kręcącego się gdzieś Toma, wyczyniającego Bóg wie jakie czary, w głowie Elszabet pozostała tylko jedna myśl; Ŝe człowiek powierzony jej opiece nie Ŝyje. Wszystkie prace, które prowadziła przez ten rok z Fergusonem, skomplikowane testy, obserwacja postępów leczenia, konsultacje, szczegółowo opracowany program kasowania, a tu masz... LeŜy teraz martwy. A moŜe jeszcze Ŝyje? MoŜe jest tylko w jakimś głębokim transie? Ona nie jest przecieŜ lekarzem. Jeszcze nigdy nie widziała z bliska zmarłego człowieka. Są przecieŜ róŜne stany świadomości sprawiające wraŜenie śmierci, w rzeczywistości zaś będące tylko czasowym zawieszeniem funkcji organizmu. MoŜe on właśnie jest w takim stanie? Zwróciła się znów do April: - Czy moŜesz mi powiedziać, co właściwie Tom mu zrobił, gdy dokonał tego Przejścia? Jak to było? April jednak była nieobecna. Elszabet, siedząc w kucki obok Fergusona, zaczęła czuć mrowienie w stopach. Deszcz bębnił mocno w dach. Gdzieś w dole, wzdłuŜ głównej drogi, tuŜ za ogrodzeniem centrum, posuwał się olbrzymi tłum wyznawców tumbonde. Po drugiej stronie, w lesie, czaiło się trzech groźnych drapaczy. Tom poszedł sobie nie wiadomo dokąd, Ferguson leŜał martwy albo moŜe
w transie, a April... Usłyszała kroki w korytarzu. O BoŜe, co teraz? Ktoś wołał ją po imieniu: - Elszabet? Elszabet? Brzmiało to jak głos Billa Waldsteina. - Jestem w pokoju 7. Waldstein ruszył biegiem, omal nie przewrócił się o April i z trudem zatrzymał się w miejscu. - Dante martwiła się o ciebie i wysłała mnie, Ŝebym sprawdził, co się z tobą dzieje - zaczął i dopiero wtedy zauwaŜył Fergusona - Co do cholery... - Chyba nie Ŝyje, Bill. Ale ty lepiej się na tym znasz. Proszę, obejrzyj go. Waldstein wytrzeszczył oczy. - Nie Ŝyje? - Chyba, tak, ale sprawdź ty. Ty jesteś lekarzem. Waldstein pochylił się nad Fergusonem i zbadał go pobieŜnie. - Jak pusty worek - powiedział. - Jest bez ducha. - To znaczy, Ŝe nie Ŝyje? - Czasem trudno jest to stwierdzić na pewno oglądając tylko pacjenta, ale on wygląda na martwego jak głaz. W tym ciele nikogo nie ma. Chryste, popatrz na ten pusty uśmiech, na jego twarzy. - Według niej on odszedł na jakąś gwiazdę. Trzymali się wszyscy za ręce i wysłali go gdzieś. Waldstein spojrzał na kołyszącą się, popłakującą i zawodzącą April. Pokręcił powoli głową. - Mówisz, Ŝe Ferguson odszedł na inną gwiazdę? Na gwiazd ę? BoŜe, Elszabet. - Nie wiem, gdzie on jest. Mówię ci to, co usłyszałam od April. On umarł, tak? Więc na co? JeŜeli nie dokonał Przejścia, to na co zmarł? Wydawało się, Ŝe jest w świetnej formie. Mówiła, Ŝe trzymali się za ręce; Tom, ojciec Christie, Tomas... - I ty w to wierzysz? - Wierzę, Ŝe tak było, skoro April tak mówi. śe wzięli się za ręce i przeprowadzili jakąś ceremonię. MoŜe nawet trochę wierzę, Ŝe Tom naprawdę wysłał go na jeden z kosmicznych światów. Chyba nawet bardziej niŜ trochę. Spójrz na jego twarz, Bill. Spójrz na tę twarz. Czy widziałeś kiedyś tak szczęśliwe oblicze? Tak
właśnie wygląda ktoś, kto wie, Ŝe idzie wprost do nieba. A Ferguson nie wierzył w niebo. - A teraz jest na jakiejś gwieździe? - MoŜe tak - odparła Elszabet - skąd mam wiedzieć? Waldstein popatrzył na nią. - Musimy odnaleźć Toma i natychmiast go zabić. - Co ty mówisz, Bill? - Posłuchaj, nie ma się nad czym zastanawiać. Czy chcesz, aby nadal kręcił się tutaj i mordował ludzi? Elszabet zamachała bezradnie rękami. Nie wiedziała, co powiedzieć. Mordować? To nie jest dobre słowo - pomyślała - Tom przecieŜ nie zamordowałby nikogo. Ale... ale jednak... Jeśli Tom naprawdę dotknął Fergusona, jak powiedziała April, a ten umarł... - JeŜeli Tom - powiedział Waldstein - naprawdę potrafi wyjmować ludzi z ich ciał i przenosić nie wiadomo dokąd, zostawiając tu tylko puste powłoki, to jest najbardziej niebezpiecznym człowiekiem na świecie. Jak w teatrze grozy jednego aktora. MoŜe tak sobie wędrować z miejsca na miejsce ułatwiając ludziom Przejście, czy jak on tam to nazywa, aŜ wreszcie nie zostanie nikt Ŝywy. Pstryknąć palcem i powysyłać ludzi na cholerne gwiazdy, uwaŜasz Ŝe to takie wspaniałe? Myślisz, Ŝe powinniśmy mu na to pozwolić? Patrzyła na niego, ale wciąŜ nie wiedziała, co odpowiedzieć. On tymczasem mówił dalej: - Takie naleŜy wyciągnąć wnioski, jeŜeli uwierzymy w te bzdury. JeŜeli zaś nie uwierzymy, to musimy zająć się wyjaśnieniem, w jaki sposób udało mu się zabić Fergusona i... W tym momencie za uchem Elszabet odezwał się przytłumiony, roztrzęsiony, niemal histeryczny głos Arcidiacono. - Czy moŜesz powtórzyć? - poprosiła. Waldstein zaczął mówił. Podniosła rękę, by go uciszyć. - Nie ty, Bill - i zwróciła się do mikrofonu. - Nie usłyszałam, co mówiłeś, Lew. Mów wolniej. Powiedz jeszcze raz. - Mówiłem, Ŝe Tomas Menendez wyłączył jedną z zapór energetycznych i tumbonde weszli na nasz teren. - Och, nie, Lew, nie!
- Mieliśmy wszystko pod kontrolą. Za ścianą tłumy nie do opisania, ale nie mogli się tu przedostać. Menendez nosił generatory. Pracował jak wszyscy. Potem chyba zobaczył w tłumie kogoś znajomego i wrzasnął, Ŝe otworzy wrota czy coś takiego. No i otworzył. Wyłączył ścianę. W jednej chwili wdarły się tysiące ludzi. Miliony. Sam nie wiem. Są wszędzie. Za dwie minuty będą i u was. - O BoŜe - powiedziała. W tym momencie spłynął na nią przedziwny spokój. Miała prawie ochotę roześmiać się. - Co on mówi? - zapytał Waldstein. Elszabet zamknęła oczy i pokręciła głową. - Ściana wyłączona, wdarli się tu tumbonde. O Jezu, Bill, to juŜ koniec. Stało się, Jezu, stało się.
ROZDZIAŁ ÓSMY Z sercem pełnym dzikiej furii, Którą ja zarządzam, Z płonącą dzidą, z rumakiem przestworzy, Po pustkowiu się błąkam. Rycerz duchów, rycerz cieni Na turniej wyzwał mnie; Dziesięć mil za kraniec świata PodróŜą nie zdaje mi się.
I znów zaśpiewam: „Strawy, napoju, Napoju, strawy, odzienia. Pani czy dziewczę, Nie lękaj się Toma, On nie krzywdzi Ŝadnego stworzenia.”
Pieśń Toma O’Bedlama
1
Jaspin pochylił się całym ciałem w przód, ze wszystkich sił dzierŜąc w dłoni kierownicę, by zapobiec przewróceniu samochodu lub uderzeniu w drzewo. Nie było juŜ Ŝadnej drogi. Posuwali się po śliskim, rozmokłym trawniku zamienionym w bagno przez koła samochodów jadących przed nimi. Deszcz padał tak mocno, Ŝe po szybach spływały strumienie wody. - Tak, to na pewno tutaj jest moja siostra - powiedziała Jill. - Zaparkuj gdzieś, a ja wysiądę i poszukam jej. - Zaparkuj? Przed setkami tysięcy samochodów jadących za nami? - Nie obchodzi mnie to. Zatrzymaj się przy jednym z tych budynków. Pójdę tam i zabiorę ją. Ona ma chorą głowę. Jeśli jej nie obronię, to na pewno ktoś ją zgwałci albo moŜe zabije. To juŜ nie jest procesja, Barry, to opętany, szalejący tłum.
- ZauwaŜyłem. - Dobrze, zatrzymaj się, a ja pójdę poszukać April. - Jasne - odpowiedział naciskając pedał hamulca - idź i znajdź ją. Samochód ślizgał się jeszcze chwilę po błocie, aŜ wreszcie stanął niemal na wielkim liściastym krzewie. Silnik wciąŜ pracował. - Zaparkuj przy jednym z tych budynków, a nie tutaj - powiedziała Jill. - Nigdzie nie będę parkował - odparł Jaspin. - Spróbuję się tu pokręcić i znaleźć jakąś drogę w tamtą stronę. Ale ty idź szukać swojej siostry. - Nie zatrzymasz się? - Posłuchaj - powiedział - to jest ślepy zaułek, rozumiesz? Bóg jeden wie, dlaczego Senior tu skręcił. Przed nami jest tylko parę budynków, a dalej przeklęty las sekwojowy. Z tyłu mamy całą pielgrzymkę tumbonde, nadciągającą jak stado rozszalałych dinozaurów. Jeśli tu zostanę, to rozgniotą mnie o któryś z tych budynków albo na jakimś drzewie. Idź więc szukać swojej siostry, a ja skręcę w lewo w tę brudną drogę i pojadę nią, jak najdalej się da, a gdy droga się skończy, pójdę dalej pieszo, bo to, co dzisiaj się tu stanie, to będzie rzeź. Tysiące ludzi zostanie stratowanych. A teraz idź szukać swojej siostry, jeśli tego chcesz. Dalej, wysiadaj. Posłała mu zabójcze spojrzenie. - A jak cię potem znajdę? - To twój problem - Jaspin wskazał na lewo. - Idź tamtędy, a kiedy się wszystko uspokoi, moŜe po ciebie wrócę. MoŜe. No, idź juŜ. - Ty draniu - powiedziała. Spojrzała na niego jeszcze raz, pokiwała głową i wyszła z samochodu. On patrzył przez chwilę za nią, jak biegnie w stronę starych, zniszczonych, drewnianych domków. W mgnieniu oka przemokła do suchej nitki. Wyglądała jak olbrzymi, na wpół utopiony kurczak pędzący przez deszcz. Pomyślał o Lacy. Jechała własnym samochodem gdzieś z tyłu, w głównej grupie pielgrzymów. Miał nadzieję, Ŝe niezbyt daleko z tyłu. Wczoraj wieczorem, gdy nadeszły wiadomości o zbliŜającym się deszczu, powiedział jej, Ŝe powinna przesunąć się jak najbardziej do przodu i trzymać się czoła procesji. Wiedział, Ŝe deszcz pomiesza im szyki, choć nie spodziewał się tego zjazdu z autostrady numer 1 na drogę lokalną i barbarzyńskiej, bezmyślnej inwazji na tę spokojną okolicę. Nie miał pojęcia, jaka myśl, jeśli w ogóle jakakolwiek, skłoniła Seniora do skierowania się w tę stronę. Po prostu skręcił. Z początku drogę blokowały ściany energii, ale później, nie wiedzieć
czemu, wyłączono je i wszyscy wdarli się do środka. No i mają teraz efekt. Co za paskudne bagno - pomyślał Jaspin. Jill zniknęła między budynkami. Stawiam dwa do jednego, Ŝe juŜ jej więcej nie zobaczę - powiedział do siebie. - Zresztą mam to gdzieś. Ruszając poczuł, jak koła ryją w trawniku koleiny, a po chwili usłyszał cmoknięcie świadczące, Ŝe opony wyrwały się z błota. Powoli, powoli znalazł się na Ŝwirowej drodze u podnóŜa lekko pofałdowanego pagórka; teraz tylko jedź dalej, Ŝeby wydostać się stąd, chłopcze... Nie było jednak dokąd jechać. Droga skończyła się przy jakiejś kupie śmieci sąsiadującej z ogródkiem warzywnym, dalej był juŜ tylko las. Ślepy zaułek. Jaspin spojrzał w tył. Zobaczył setki samochodów i cięŜarówek kłębiących się szaleńczo w trójkącie ograniczonym dwoma skupiskami budynków. Pojazdów było wciąŜ więcej i więcej, a z zachodu nadjeŜdŜały ciągle nowe. Ci z tyłu nie zdawali sobie sprawy, Ŝe przed nimi nie ma juŜ drogi i zmierzali beztrosko w stronę czegoś, co z pewnością miało być największym samochodowym kataklizmem w historii ludzkości. Nie było sensu wracać w środek tego piekła. Jaspin porzucił samochód na skraju ogrodu warzywnego i w strugach deszczu doszedł do olbrzymiego drzewa o rozłoŜystych konarach. Stanął pod nim, co w duŜej mierze ochroniło go przed całkowitym zmoknięciem i umoŜliwiło przyglądanie się masakrze. Wpadli na siebie bezładnie; duŜe cięŜarówki bezpardonowo wjeŜdŜały na dachy mniejszych samochodów. To prawda: jak dinozaury - pomyślał - dokładnie jak stado dinozaurów w amoku. Zobaczył autokary Seniora i Rady Wewnętrznej w samym środku tego wszystkiego. Na autokarze Seniora powiewały przemoczone sztandary, zaś na masce ktoś umocował posągi Narbaila i Rei Ceupasseara. Wielkie papierowe postacie zaczynały rozmiękać na deszczu. Jaspin Ŝałował, Ŝe nie jedzie z Lacy zamiast Jill. Przynajmniej wiedziałby wtedy, gdzie jest. Jill i tak nie obeszłoby to. Obeszło to natomiast Seniora. Odkrył bowiem, Ŝe Jaspin zadaje się z kim innym, niŜ jego w boskim majestacie wybrana Ŝona, Jill, a to mu się nie podobało. Sam Bacalhau przekazał mu tę informację: „Ty dotkniesz rudej kobiety, ty bardzo zagniewasz Seniora.” Wobec tego w ciągu ostatnich kilku dni Jaspin i Lacy nie pozwalali sobie na szaleństwa. Nierozsądnie byłoby gniewać Seniora. I teraz Lacy tkwiła gdzieś w centrum tego obłędu... Nie, jest tam! Zobaczył ją wyraźnie, rude włosy odbijały się na tle tłumu moŜe tysiąca ludzi, którzy opuścili samochody i miotali się bezradnie na murawie. - Lacy! Lacy!
Jakimś cudem usłyszała go. Widział, jak się rozgląda. Zaczął podskakiwać i wymachiwać rękami, aŜ wreszcie zauwaŜyła go. - Barry? - Wydostań się stamtąd! - zawołał. Pobiegła w jego stronę Ŝwirową drogą, a on rzucił się jej na spotkanie. Była zupełnie przemoczona, jej misterne loczki wyprostowały się, włosy oblepiły głowę. Jaspin przytrzymał ją przez chwilę, by stanęła pewniej na nogach i uspokoiła się. Cała drŜała; nie był pewny czy z zimna, czy ze strachu. Oczy miała nieprzytomne. - Co się stało? Dlaczego tu wjechałeś? - Bóg jeden wie. Lepiej Ŝeby to było Siódme Miejsce, bo z pewnością nigdzie dalej się juŜ nie ruszymy - stwierdził i dodał ze smutkiem - Dobry Jezu, co za katastrofa. - Wiesz, co to za miejsce? - MoŜe jakaś szkoła z internatem, co? - To Centrum Nepenthe - powiedziała. - Tu robią kasowanie pamięci. Widziałam tablicę na bramie. Tu właśnie leczył się mój były partner, Ed Ferguson. - No cóŜ, to koniec ich działalności - powiedział Jaspin. - Za chwilę zostanie z tego kompletna ruina. Zobacz, jakie wszędzie się przewalają tłumy. - Muszę znaleźć Eda - powiedziała Lacy. - śartujesz? - Mówię powaŜnie. Pewnie gdzieś się błąka półprzytomny wśród tych szaleńców. Muszę wydostać go stamtąd i przyprowadzić tutaj, zanim coś mu się stanie. Mieszka w jakimś internacie. Powinno nam się udać go znaleźć. - Lacy, to szaleństwo pchać się tam teraz. - Ed moŜe być w niebezpieczeństwie. - Warto dla niego naraŜać Ŝycie? Zdaje się, Ŝe nazwałaś go szczurem. - Był moim partnerem, Barry. Szczur czy nie szczur, muszę spróbować wydostać go stąd. Nie dlatego, Ŝebym go kochała czy choćby lubiła, ale nie mogę stać bezczynnie i patrzeć, jak to wszystko razem z nim roznoszą w strzępy. - Zupełnie jak Jill - rzekł Jaspin. - Ona juŜ tam jest. Szuka siostry. - Ja teŜ idę. Będziesz tu czekał? - Nie - odpowiedział Jaspin. - Idę z tobą, niech to diabli.
2 Buffalo od rana powtarzał Charleyowi, Ŝe trzeba się stąd wynosić, bo nadciąga tłum i rozdepcze to całe miejsce. Charley jednak odpowiedział, Ŝe jeszcze zaczekają, bo Tom musi być gdzieś w pobliŜu, a on chce go stąd zabrać. Stidge nie mógł zrozumieć Ŝadnego z nich. Ten Buffalo to zwykły dupek. Wygląda na twardziela, jasne, ale w środku jest wypchany gównem. Przy najmniejszym problemie zaraz chce uciekać. Charley natomiast nie boi się niczego, trzeba mu to przyznać, ale czasami trudno go zrozumieć. Na przykład jego podejście do tego świra, Toma. Ciągnęli go ze sobą przez całą dolinę, a potem do San Francisco i Mendo. I po co? Po co, u diabła? Ciarki mnie przechodzą - pomyślał Stidge - gdy spojrzę temu facetowi w oczy. A Charley specjalnie czeka na niego w lesie w deszczu i znowu chce go zabrać. To bez sensu. - Mieli włączone ściany energii - powiedział Charley - ale później je wyłączyli. Ciekawe dlaczego; są teraz bezbronni. - MoŜe Tom je wyłączył - zasugerował Buffalo. - Znalazł generator i wyłączył go, a wtedy wszyscy weszli. - Dlaczego miałby to zrobić? - rzekł Charley. - Nie sądzę, Ŝeby tak było. To musiał być ktoś inny albo po prostu brakło prądu. Jemu się tu podoba. Nie chciałby, Ŝeby przewalił się tędy zdziczały tłum. - Ten facet to świr - stwierdził Stidge - a świr jest zdolny do wszystkiego. Charley uśmiechnął się. - Według ciebie Tom to świr, Stidge? Widać, jak mało wiesz. - Sam to mówi. A te jego wizje... - Taki świr jak ja ksiądz - wtrącił Buffalo. - Właśnie - potwierdził Charley. - Słuchaj, Stidge, te jego wizje to nie wariactwo. One są prawdziwe. On ogląda gwiazdy. Rozumiesz coś z tego? Pewnie Ŝe nie, jak miałbyś rozumieć. Ale mówię ci, on nie jest wariatem. To jedyny sposób, by nie przeraŜać ludzi swoją mocą: mówić, Ŝe jest wariatem. Ale ty tego i tak nie rozumiesz. Ty tylko rozumiesz zadawanie bólu ludziom. Czasem Ŝałuję, Ŝe cię spotkałem, Stidge. - Wiem tylko - odparł Stidge - Ŝe pewnego dnia ten Tom zagra mi na nerwach za mocno, a wtedy nabiję go na szpikulec. Przez całe lato czepiałeś się mnie: Stidge nie rób tego, nie rób tamtego, zostaw Toma w spokoju. Mam dość twojego Toma,
słyszysz, Charley? - A ja mam dosyć ciebie - odpowiedział Charley. - Powtarzam ci jeszcze raz: jeŜeli cokolwiek stanie się Tomowi, to koniec z tobą, Stidge, koniec z tobą - dodał i zwrócił się do Buffalo - Wiesz, co powinniśmy zrobić? Powinniśmy jeszcze raz rozejrzeć się w okolicy tych budynków, znaleźć Toma, zabrać coś cennego, a na tyle lekkiego, Ŝeby dało się unieść, i zwinąć się stąd. - Tak - powiedział Buffalo - zanim wedrą się tu do lasu i przewrócą nam cięŜarówkę czy coś takiego. - Zamiast Toma - rzekł Stidge - powinniśmy raczej znaleźć tę wysoką kobietę, którą tu widzieliśmy. Albo tę lalę, która była na drodze z tym kulawym facetem. Znajdźmy którąś z nich i weźmy ze sobą. To miałoby sens. - Zawsze moŜna liczyć na twoje mądre rady - powiedział Charley. - Teraz trzeba nam jeszcze tylko baby. Potrzebny nam jest Tom! Znaleźć go i spadać stąd. Jasne, Stidge? - Nie rozumiem, do cholery... - Jasne, Stidge? - No dobra, przecieŜ słyszę - Stidge dał za wygraną. - Mam nadzieję. No to idziemy. - Wy idźcie szukać Toma - powiedział Stidge - a ja mam inny pomysł. Widzicie tamten autobus? Ten z tymi głupimi figurami i flagami? Pójdę się tam rozejrzeć. ZałoŜę się, Ŝe wiozą w nim kosztowności. - Jakie kosztowności? - spytał Charley. - Majątek pielgrzymów. To na pewno ich święty autobus i mają w nim rubiny, szmaragdy i diamenty. Pójdę rzucić na to okiem. W porządku, Charley? Gdy będziecie uganiać się za Tomem? Charley milczał przez chwilę. Potem skinął głową. - Jasne - powiedział. - Skombinuj sobie worek rubinów.
3
Gdy tylko Jill weszła na ganek długiego, drewnianego budynku, w którym, jak sądziła, mogły być sypialnie, ze środka wybiegł chudy męŜczyzna i zderzył się z nią. Uderzenie było tak mocne, Ŝe odrzuciło ich w przeciwne strony. Przez moment patrzyli na siebie oszołomieni.
MęŜczyzna miał na sobie biały płaszcz i wyglądał na kogoś z personelu. - Przepraszam - odezwała się Jill - czy moŜe mi pan powiedzieć, czy to tutaj mieszkają pacjenci? - Zejdź mi z drogi - powiedział z błyskiem szaleństwa w oku. - Chcę tylko dowiedzieć się, czy to tutaj... - Czego tu szukasz? Co wy tu wszyscy robicie? Wynoście się! - machnął na nią ręką. Nie widziała jeszcze niczego tak zwariowanego. - Szukam mojej siostry, April Cranshaw. Ona jest tu pacjentem i chciałabym... Ale on tylko przebiegł obok niej jak obłąkany i zniknął w deszczu. W porządku - pomyślała Jill - jak chcesz. Co mnie to obchodzi. Pomyślała, jak zwariowani muszą tu być pacjenci, skoro personel jest taki. Facet wyglądał na lekarza, moŜe był psychiatrą. Oni wszyscy są zwariowani. Oczywiście to, Ŝe tysiące samochodów właśnie wjechało do ośrodka, a na trawniku szalała horda Monogołów, mógł go trochę poruszyć. Weszła do budynku. Tak, to chyba pokoje sypialne. Tablica ogłoszeń z róŜnymi wiadomościami i pokoje po obu stronach korytarza. - April? - zawołała. - April, kochanie, to ja, Jill. Przyszłam po ciebie, April. Wyjdź do mnie, jeśli tu jesteś. April? April? Zaglądała po kolei do wszystkich pokojów. Pusto, pusto, pusto. W pokoju na końcu korytarza zobaczyła siedzącego na podłodze męŜczyznę. Był pijany albo nieŜywy. Potrząsnęła nim, nie obudził się. - Hej, ty, szukam mojej siostry! Mówiła jednak jak do ściany. Zaczęła juŜ iść ku drzwiom, gdy usłyszała dźwięki dochodzące z łazienki. Zupełnie jakby ktoś śpiewał albo mruczał. - Halo, jest tu kto? - zawołała Jill. - Chcesz skorzystać z łazienki? Nie mogę cię wpuścić. Muszę tu czekać, aŜ wróci doktor Waldstein albo Lewis. - April? To ty, April? - Doktor Lewis? - To ja, Jill. Na miłość boską, twoja siostra, Jill. Otwórz, April. - Muszę tu czekać, aŜ wróci doktor Waldstein albo... - To czekaj, ale otwórz drzwi. Muszę zrobić siku, April. Chcesz, Ŝebym posikała się w majtki? Otwórz. Po chwili ciszy drzwi otworzyły się.
- Jill? Głos małej dziewczynki, ale kobieta za drzwiami była wielka jak góra. Jill nie pamiętała juŜ, jak wielka jest jej starsza siostra, a moŜe April przytyła jeszcze bardziej, odkąd tu przyjechała? Chyba jedno i drugie - pomyślała Jill. April wyglądała dziwnie, jeszcze dziwniej niŜ Jill pamiętała; sprawiała wraŜenie nieobecnej, oczy płonęły jej obłędem, a po obu stronach bladej twarzy zwisały tłuste policzki. - Czy przyszłaś, Ŝeby mi pomóc w Przejściu? - spytała April. - Pan Ferguson właśnie przed chwilą dokonał Przejścia. Tom mówi, Ŝe pójdziemy wszyscy. Pójdziemy dzisiaj do gwiazd. Nie jestem pewna, czy chcę iść do gwiazd, Jill. Czy to właśnie stanie się dzisiaj? - Dzisiaj stanie się to, Ŝe cię stąd zabiorę - powiedziała Jill. - Tu juŜ nie jest bezpiecznie. Daj mi rękę. No chodź, April. Grzeczna April, śliczna April. - Muszę zostać w łazience. Zaraz przyjdzie doktor Waldstein i da mi zastrzyk, Ŝebym poczuła się lepiej. - Właśnie widziałam, jak ten Waldestein biegł jak pomylony w przeciwną stronę - rzekła Jill. - Choć, moŜesz mi zaufać. Chodźmy na mały spacer, April. - Gdzie oni mnie wyślą? Na Dziewięć Słońc? Do Zielonego Świata? - Znasz to? - zdziwiła się Jill. - Widzę je co noc. Teraz teŜ zaczynam je widzieć. Świetlna Kula, Niebieska Gwiazda. - To prawda. Maguali-ga otworzy wrota. Chungira-Który-Przyjdzie przyjdzie. Nie ma się czego bać. Daj mi rękę, April. - Doktor Waldstein... - Doktor Waldstein prosił mnie, Ŝebym wyprowadziła cię na dwór. Przed chwilą z nim rozmawiałam. To ten wysoki brunet w białym płaszczu? On mówił, Ŝebym ci powiedziała, Ŝe nie będzie miał czasu przyjść i Ŝebym cię wyprowadziła na zewnątrz. - Tak powiedział? - April uśmiechnęła się. Podała rękę Jill i wyszła z łazienki. - Chodź, April, chodź. Tak, dobrze. - Jill przeprowadziła siostrę przez pokój obok martwego czy teŜ nieprzytomnego męŜczyzny na podłodze, kierując się w stronę drzwi. Wyszły na korytarz. Były juŜ prawie przy wyjściu, gdy drzwi otworzyły się, a do środka wbiegło dwoje ludzi. Na Boga, Barry! I ta jego ruda kobieta. - Jill? - Znalazłam siostrę. To jest April.
- A więc to jest internat? - zapytała ruda. - Tak. Pani teŜ kogoś szuka? - Wspólnika. Mówiłam pani, Ŝe jest tu pacjentem. - Nikogo juŜ tu nie ma. Nie, zaraz, jest jeden gość. W ostatnim pokoju po lewej, na końcu korytarza. Ale chyba jest pijany. A moŜe nawet nie Ŝyje. Siedzi na podłodze z szerokim uśmiechem na twarzy. Co tam się dzieje na zewnątrz? - Rada Wewnętrzna próbuje uspokoić sytuację - powiedział Jaspin. Przedzierają się przez tłum niosąc święte figury. To juŜ prawie rozruchy, ale moŜe uda im się wszystko uspokoić. - A Senior? A Seniora? - O ile wiem, siedzą w autokarze. - Senior powinien się pokazać - powiedziała Jill. - Tylko w ten sposób moŜna wszystko uspokoić. - Pójdę dalej - powiedziała rudowłosa. Jill zwróciła się do Jaspina: - Powinieneś pójść do Seniora i poprosić, Ŝeby przemówił do ludzi. Inaczej wszystko się rozleci i co wtedy będzie z pielgrzymką? Idź i porozmawiaj z nim, Barry. Ciebie posłucha. - On nie słucha nikogo. Wiesz o tym. Z korytarza dobiegł głos kobiety: - MoŜesz tu przyjść, Barry? Znalazłam Eda, ale chyba nie Ŝyje. - Dokonał Przejścia - powiedziała April jak ktoś mówiący przez sen. - Pójdę juŜ - rzekł Jaspin. - Co zamierzasz robić dalej? - Zabiorę April, znajdę jakieś bezpieczne miejsce i poczekam, aŜ wszystko się uspokoi. - A czy to nie jest bezpieczne miejsce? - Nie wtedy, gdy tysiąc ludzi równocześnie chce się tu schronić przed deszczem. Taki stary, zniszczony dom przewrócą w jednej chwili. Rudowłosa kobieta była juŜ z powrotem. - On nie Ŝyje - powiedziała. - Ciekawe, co tu się stało? Biedny Ed. Był łajdakiem, ale... - Chodź, April - rzekła Jill - musimy się stąd wydostać. Poprowadziła siostrę na ganek. Na zewnątrz rozgrywały się coraz dziksze sceny. Samochody były poprzewracane jak po powodzi. Wszędzie ludzie:
wrzeszczący, kłębiący się jak pszczoły w ulu. Nie moŜna było się swobodnie poruszać. Panował nieopisany ścisk. W samym centrum stał autokar Seniora, przed którym moŜna było dostrzec jedenastu członków Rady Wewnętrznej. Na wysokiej platformie rytualnej trzymali rozmokłe postacie wielkich bogów. Posuwali się powoli do przodu przedzierając się przez ściśnięty tłum. Ludzie próbowali zrobić im przejście, ale nie było to łatwe, gdyŜ nie mieli gdzie się odsunąć. Wtedy Jill zobaczyła niskiego, krępego człowieka ze zmierzwioną strzechą rudych włosów, wspinającego się na burtę autokaru Seniora. Pomajstrował przy ekranie ochronnym na jednym z okien, wyłączył go i wdrapał się do środka. - O BoŜe! - krzyknęła. - Barry, Barry! Chodź szybko, to bardzo waŜne! Jaspin wysunął głowę za drzwi. - O co chodzi? - Senior... - powiedziała Jill. - Widziałam właśnie, jak jakiś drapacz włamał się do autokaru. Rada maszeruje z bóstwami, nikt nie chroni Seniora, a ktoś właśnie włamał się do jego autokaru. Chodź, musimy coś zrobić! - My? - A kto? April, zaczekaj tu, aŜ wrócimy, rozumiesz? Nigdzie nie odchodź. Nigdzie. - Jill machnęła gwałtownie na Jaspina. - No chodźŜe, na co czekasz? Chodź juŜ!
4
Tom poczuł wzbierające uniesienie. Wszystkie światy naraz przychodziły do niego, rozświetlając duszę światłem tysiąca słońc. Ellullilimiilu i Dziewięć Słońc, i Podwójne Królestwo, i wszystkie stolice miriad Poro, Zygeronów i Kusereenów napływały jak strumień powodzi. Wydawało mu się, Ŝe nawet budzący grozę staroŜytni boscy Theluvarowie koją jego duszę z najdalszych zakątków wszechświata. Uczynił to. Nareszcie zapoczątkował Czas Przejścia. WciąŜ jeszcze drŜał poruszony mocą uczucia, które owładnęło nim, gdy dusza tego człowieka, tego Eda, wychodziła z ciała i unosiła się w kierunku swego miejsca przeznaczenia w odległej galaktyce. Ogarnięty płomieniem radości Tom chodził pomiędzy opuszczonymi budynkami centrum jak wysłannik imperium. Było z nim dwoje ludzi, dwoje z tych, którzy uŜyczyli mu swej mocy do umoŜliwienia Edowi Przejścia. Kiedy to się działo,
było z nimi jeszcze dwoje innych: Meksykanin i tamta gruba kobieta, ale oni zniknęli, gdy zaczęło się to całe zamieszanie. Muszę ich znaleźć - pomyślał Tom. - MoŜe nie wystarczyć mi sił na pozostałe Przejścia tylko z dwojgiem pomocników. Siła, którą otrzymał od tej czwórki, gdy wysyłał męŜczyznę w gwiazdy, była niezwykle istotna. Wiedział o tym. By dokonać Przejścia potrzebna była ogromna moc. Gdy dusza opuszczała ciało Fergusona, Tom czuł, Ŝe zagroŜona jest kaŜda komórka jego własnego. Tak jak przygasa światło w pokoju, gdy pobierana jest w jednej chwili zbyt duŜa moc. Ich czworo: Meksykanin i grubaska, i syntetyczna kobieta, i ksiądz, wspólnie uratowało go wtedy przesyłając własną energię poprzez łańcuch połączonych rąk. Dzięki temu Tom był w stanie dokończyć Przejścia Fergusona. Teraz trzeba było przeprowadzić kolejne Przejścia. Musi znaleźć brakującą dwójkę. Myszkując pośród budynków niemal nie zauwaŜył deszczu. Nie zwracał teŜ wielkiej uwagi na tłum obcych, którzy nagle pojawili się na terenie centrum i kotłowali się na przestrzeni pomiędzy budynkiem sypialnym a domkami personelu. Kimkolwiek byli, nie znaczyli dla niego nic. Za chwilę przecieŜ znów zapanuje tu spokój, a wszyscy ci zwariowani przybysze wyruszać będą w podróŜ do gwiazd. Z boku odezwał się głos: - Czy to naprawdę było to? Prawdziwe Przejście? Pytanie zadał ojciec Christie. Tom spojrzał na niego. - Tak - odpowiedział. - Wiesz, gdzie on poszedł? Ferguson? - Do Podwójnego Królestwa, jestem tego pewny. - A które to jest? - Jest tam jedno niebieskie i jedno czerwone słońce. Jest to świat Poro, którzy są poddanymi Zygeronów, którymi rządzą Kusereenowie, którzy są najwyŜszymi władcami, królami wszechświata. Oni go przyjęli. Jest teraz między nimi. - Myślisz, Ŝe juŜ tam jest? - zdziwiła się Alleluja. - Tak daleko? - To błyskawiczna podróŜ - powiedział Tom. - Podczas Przejścia poruszamy się z prędkością myśli. - Jedno słońce niebieskie, drugie czerwone - mruknął ojciec Christie. - Znam to miejsce! Widziałem je! - Zobaczysz je wszystkie - rzekł Tom i wyciągnął do nich ręce. Nieco niŜej, na
trawniku, samochody i cięŜarówki uderzały w siebie z bezmyślną wściekłością. Chodźcie za mną. Musimy stąd wyjść i znaleźć ludzi, którzy są juŜ gotowi do Przejścia. Poprowadzimy ich do nowych domów. Najpierw jednak musimy poszukać naszych pozostałych pomocników: tej grubej kobiety i Meksykanina... - O, tam jest April - powiedział ojciec Christie - przed internatem. Tom skinął głową. April stała w deszczu na ganku rozglądając się na boki z nieśmiałym uśmiechem. Tom podbiegł do niej. - Potrzebujemy cię. Musimy przeprowadzić pozostałe Przejścia. - Muszę tu czekać na siostrę. - Nie - powiedział Tom. - Chodź z nami. - Jill powiedziała, Ŝe zaraz wróci. Poszła tam na dół, gdzie wszyscy biegają i krzyczą. Wyślesz mnie na inną planetę? - Później - odparł Tom. - najpierw musisz pomóc mi wysłać innych. Wtedy, gdy juŜ będę mógł, wyślę cię za nimi. Wziął ją za rękę. Palce miała pulchne, miękkie i zimne. Jej dłoń leŜała w jego dłoni jak mała ośmiornica. Pociągnął ją do siebie. - Chodź, chodź, mamy jeszcze trochę pracy. Wolno, niezgrabnie, wyszła za nim w deszcz.
5 Trawnik zamienił się w morze błota. Jaspin, brnący naprzód za Jill, wyobraził sobie, jak to wszystko zostaje pochłonięte przez ruchome piaski, znika pod ziemią, a na powierzchni znów panuje spokój. Jill parła do przodu jak demon torując drogę łokciami. Jaspin szedł za nią. Dookoła rozlegał się wrzask, róŜnorodny, bezładny ryk jak hałas gigantycznej maszynerii. W tłumie tworzyły się wąskie przejścia, by za moment się zamknąć. Kilka razy Jaspin potknął się i prawie upadł, ale zawsze zdołał utrzymać równowagę, chwytając się najbliŜszego ramienia w jego zasięgu. Jeśli upadniesz, to po tobie pomyślał. Widział juŜ kilka osób czołgających się po ziemi, oszołomionych, niezdolnych wstać, znikających w gąszczu nóg. Raz nawet miał wraŜenie, Ŝe sam kogoś nadepnął. Nie odwaŜył się jednak spojrzeć w dół. - Tędy! - wrzasnęła Jill. Była juŜ prawie przy autokarze Seniora. W tym momencie oberwał w szczękę jakimś młócącym na wszystkie strony
ramieniem. Poczuł ból i słony smak krwi w ustach. Odruchowo sam zadał cios na oślep, uderzając kantem dłoni jak toporem w bark faceta, pewnie zresztą, jak sobie uświadomił, wcale nie tego, który go zaatakował. Usłyszał jęk bólu. Jaspin nie pamiętał, kiedy ostatni raz kogoś uderzył. Chyba miał wtedy dziewięć albo dziesięć lat. To dziwne, jaką satysfakcję sprawiło mu to sprowokowane bólem oddanie ciosu. TuŜ przed nim Jill zmagała się z wielkim, rozszalałym facetem o wyglądzie chłopca z farmy, który złapał ją tuŜ przy drzwiach autokaru. - Maguali-ga, Maguali-ga - porykiwał obejmując ją w pasie. Nie wyglądało na to, Ŝeby chronił autokar Seniora, czy teŜ w ogóle robił cokolwiek sensownego. Po prostu stracił kontrolę nad sobą. Jaspin zaszedł go od tyłu i zacisnął ramię na gardle. Ścisnął z całych sił, aŜ usłyszał niewyraźne charczenie. - Puszczę cię - powiedział Jaspin - ale ty puść ją. MęŜczyzna skinął głową i gdy puścił Jill, Jaspin pchnął go w przeciwną stronę. Jill wskoczyła na schody i do środka autokaru, Jaspin rzucił się za nią. Wnętrze autokaru było osobliwą wyspą spokoju wśród szalejącego wokół chaosu. Ciemno i cicho, kwaśny zapach kadzidła, migotliwe świece. CięŜkie draperie wydawały się izolować pomieszczenie od bębnienia deszczu i wrzasków tłumu. Jaspin i Jill przeszli ostroŜnie przez przedsionek i odsunęli brokatowe zasłony odgradzające środkową część autokaru; kaplicę Seniora Papamacera. - Zobacz, jest tam - szepnęła Jill. - Och, dzięki Bogu. Chyba wszystko z nim w porządku, co? Senior wydawał się być w transie. Siedział nieruchomo w znanej im dobrze pozycji lotosu, twarzą do ściany, wpatrując się uparcie w posąŜek Chungiry-KtóryPrzyjdzie. Miał na sobie olbrzymi złoty napierśnik wysadzany szmaragdami i rubinami. Nosił go tylko podczas największych uroczystości. Najwyraźniej przebywał właśnie w innym świecie. Jaspin zaczął iść w jego stronę, ale w tym momencie usłyszał dochodzący z ostatniego pomieszczenia, które było sypialnią Seniora i Seniory, krzyk. Był to bez wątpienia krzyk kobiety wołającej o pomoc w jakimś nie znanym języku. Jill spojrzała na niego. - Tam jest Seniora, Barry... - Tak - wziął głęboki oddech i podniósł zasłonę. W samym sercu królestwa Seniora panował nieopisany bałagan. Draperie zwisały Ŝałośnie, po podłodze walały się drewniane posąŜki Maguali-ga i Chungiry-Który-Przyjdzie. Porozrzucano teŜ
zawartość gablotek: szaty obrzędowe, zdobione hełmy, szarfy i buty, i wszystkie inne efektowne rekwizyty uŜywane podczas ceremonii tumbonde. W kącie, przyparta do tylnej ściany pojazdu, stała Seniora Aglaibahi. Przed nią ujrzeli krępego rudego drapacza, tego samego, który na oczach Jill wśliznął się przez okno do autokaru. Białe sari Seniory było rozdarte na przodzie ukazując jej cięŜkie, lśniące od potu piersi. W oczach kobiety błyszczało śmiertelne przeraŜenie. Drapacz trzymał ją za nadgarstek i usiłował chwycić drugi. Prawdopodobnie wszedł tu z zamiarem grabieŜy, ale pewnie nie znalazł niczego, co miałoby dla niego jakąś wartość. Postanowił więc się zabawić. - Zostaw ją, ty sukinsynu - powiedziała Jill głosem tak pełnym drapieŜnej nienawiści, Ŝe Jaspin stanął przez moment osłupiały. Drapacz odwrócił się w ich stronę. Jego wzrok powędrował od Jill do Jaspina, a potem wrócił na Jill. Był to wzrok osaczonej bestii. - UwaŜaj - powiedział Jaspin. - Zaatakuje nas. - Nie ruszać się - rzekł męŜczyzna trzymając wciąŜ Seniorę Aglaibahi za nadgarstek. - Idźcie tam pod ścianę. Ja stąd wychodzę i Ŝebyście nie próbowali mnie zatrzymać. W drugiej ręce drapacza Jaspin dostrzegł broń. Śmiercionośny przedmiot, zabijający ładunkami elektrycznymi, nazywano szpikulcem. - OstroŜnie - powiedział spokojnie do Jill - to zabójca. - Ale Seniora... - Nie ruszać się - powtórzył męŜczyzna i chwycił Seniorę za ramię. - Pani pozwoli ze mną. Wyjdziemy z autokaru, jasne? Ty i ja. Chodźmy. Jaspin obserwował wszystko nie mając odwagi się poruszyć. Seniora zaczęła wrzeszczeć i wyć. Był to wysoki, przeszywający, nieziemski krzyk, który mógłby być pieśnią samego Maguali-ga. Był tak głośny i przeraŜający, Ŝe z pewnością słychać go było aŜ w San Francisco. Rudowłosy człowiek potrząsnął nią gwałtownie: - Dość tego! Od tej chwili wypadki potoczyły się błyskawicznie. Zasłona odsunęła się, w progu pojawił się nie do końca przytomny Senior, który nie całkiem jeszcze wyszedł z transu. Przez dłuŜszą chwilę przypatrywał się w zdumieniu temu, co zobaczył, po czym jego oczy nabrały przeraŜającego, mroŜącego krew w Ŝyłach wyrazu. Wzniósł w górę obie ręce jak MojŜesz usiłujący roztrzaskać kamienne tablice z przykazaniami i potęŜnym głosem wykrzyknął jakieś
niezrozumiałe słowa, jak gdyby chciał znokautować intruza samym tylko natęŜeniem decybeli. W tej samej chwili Jill rzuciła się w przód usiłując uwolnić Seniorę. Drapacz odwrócił się w jej stronę i jednym zdecydowanym ruchem przeciągnął szpikulcem po jej Ŝebrach. Błysnęło niebieskie światełko i Jill wylądowała na ścianie. Napastnik puścił Seniorę Aglaibahi i skoczył w stronę wyjścia, próbując minąć Seniora. Gdy był obok niego, przystanął na chwilę, prawdopodobnie teraz dopiero zauwaŜywszy wysadzany klejnotami napierśnik. Drapacz szarpnął usiłując zedrzeć ozdobę, ale zapięcie trzymało mocno. Nie rezygnował. Ruszył w stronę wyjścia ciągnąc wciąŜ za napierśnik. Jaspin spojrzał na Jill. LeŜała bez ducha, a jej ręce i nogi sprawiały wraŜenie powiązanych w węzły. Seniora leŜała w drugim końcu autokaru trzęsąc się i łkając konwulsyjnie. Drapacz wlokący ze sobą Seniora Papamacera był juŜ w połowie kaplicy i zdąŜał dalej do przedsionka. Jaspin rozejrzał się za jakąś bronią. Najlepszą rzeczą, jaką znalazł, była mała statuetka Maguali-ga. Podniósł ją z podłogi i pobiegł do przedniej części autokaru. Drapacz z Seniorem znajdowali się juŜ w okolicy siedzenia kierowcy. Gdy Jaspin zbliŜał się do nich, wyszli juŜ na zewnątrz, na mały podest. Tam zatrzymali się, wciąŜ zmagając ze sobą. Drapacz nadal usiłował zerwać napierśnik, a Senior Papamacer miotał przekleństwa i okładał napastnika pięściami. Wszystko to działo się na oczach osłupiałego tłumu. Jaspin spojrzał na ociekający wodą tłum. Wybuchła prawdziwa histeria. Słychać było okrzyki „Papamacer! Papamacer!”, ale nikt nie pospieszył z pomocą. BoŜe - pomyślał Jaspin - gdzie jest Rada? PrzecieŜ muszą widzieć, co się dzieje. Dlaczego nie biegną na pomoc? Wtedy uświadomił sobie, Ŝe wokół autokaru panuje taki ścisk, Ŝe poruszanie się w nim jest praktycznie niemoŜliwe. Jak Ŝywa sieć. A więc wszystko zaleŜy ode mnie - powiedział do siebie Jaspin. Podniósł posąŜek Maguali-ga jak maczugę i ruszył do wyjścia próbując ustawić się tak, by mógł uderzyć w rękę trzymającą szpikulec. Dwaj męŜczyźni szarpali się jednak zbyt gwałtownie, by moŜna było zadać pewny cios. MoŜe teraz... teraz... Jaspin uderzył posąŜkiem z całej siły. Cios był mocny, ale trafił w niewłaściwą rękę; tę, którą drapacz ciągnął za napierśnik. Drapacz jęknął głośno i puścił Seniora, który siłą bezwładności uderzył w otwarte drzwi autokaru. Jaspin próbował wepchnąć go z powrotem do środka, lecz ku jego zdziwieniu Senior pokręcił głową i rzucił się
na drapacza chwytając go za ramiona. Następnie odwrócił go trzęsąc nim z furią i zasypał zapewne najgorszymi brazylijskimi obelgami. Senior Papamacer włoŜył całą energię swej duszy w atak na brudnego intruza, który ośmielił się zbeszcześcić sanktuarium. Oszołomiony drapacz przez moment nie wiedział, co robić, w obliczu tak szaleńczej napaści. Kilku członków Rady przedzierało się przez tłum. Jaspin ujrzał ich w dole, dziesięć, piętnaście metrów od schodów autokaru. Drapacz teŜ ich dostrzegł. Podniósł w górę szpikulec zadając ostatni, desperacki cios w pierś Seniora Papamacera. Jeszcze raz błysnęło niebieskie światło i Senior wyleciał w powietrze. Spadł cięŜko na ziemię, jego kończyny drgały w konwulsjach. Drapacz nie zatrzymując się ani na chwilę zeskoczył w dół, raz jeszcze bez powodzenia szarpnął za napierśnik, a następnie skoczył w lewo i zniknął w tłumie w ostatniej chwili przed pojawieniem się Bacalhau i Johnny’ego Espingardy. Bacalhau klęknął obok ciała. DrŜącymi rękami dotknął jego policzków, czoła, gardła, a potem podniósł wzrok. Twarz jego była twarzą człowieka, który zobaczył koniec świata. - Nie Ŝyje! - zagrzmiał Bacalhau. - Senior nie Ŝyje! Cały świat zamarł. A potem oszalał.
6
Elszabet zorientowała się, Ŝe nie znajduje się juŜ przy budynku sypialnym, lecz przed salą gimnastyczną, choć wcale nie pamiętała, Ŝeby gdziekolwiek szła. Stała na skraju przylegającego do sali małego ogródka z róŜami. Z niedowierzeniem patrzyła, jak hordy ludzi tumbonde rozszarpują centrum na kawałki. Były to sceny jak ze snu, bynajmniej nie kosmicznego, ale jednego z tych męczących koszmarów, w których, na przykład, rozpoczyna się rok szkolny, a my nie wiemy, gdzie jest nasza klasa. Albo gdy usiłujemy przedostać się na drugi koniec zatłoczonego pokoju, Ŝeby porozmawiać z jakąś waŜną osobą: powietrze jest gęste jak melasa, a my płyniemy, płyniemy, płyniemy i nie potrafimy donikąd dotrzeć. Ci ludzie, ci fanatycy zniszczą wszystko. A ona nie potrafi temu zapobiec. Wiedziała, co trzeba zrobić; zebrać pacjentów i zaprowadzić w bezpieczne miejsce, o ile moŜna będzie w ogóle takie znaleźć. I odnaleźć Toma, zanim zabierze się za
następne Przejścia. Stała jednak jak sparaliŜowana. Starała się przecieŜ ochronić centrum, ale nie udało jej się to, a teraz zapewne jest juŜ za późno, by zrobić cokolwiek. MoŜna tylko stać i patrzeć. Wokół panował coraz większy obłęd. Od początku było źle, gdy samochody i cięŜarówki wjeŜdŜały do ośrodka nieprzerwanym strumieniem i zatrzymywały się, gdzie się dało, a co chwilę słychać było głośny trzask gniecionej blachy. Później z samochodów wysiadali ludzie i zaczynali biegać chaotycznie w kółko, aŜ wreszcie nie było juŜ miejsca, by się poruszyć. Teraz było jeszcze gorzej. Rozpoczęło się nieokiełznane szaleństwo. Naprawdę groźnie zrobiło się, gdy na oczach wszystkich zabito tego małego, ciemnoskórego człowieczka w dziwacznym stroju. Elszabet domyślała się, Ŝe musiał to być ich wódz czy teŜ prorok. Widziała, jak człowieczek wyłania się z autokaru razem z tym rudym chuliganem, który zaczepił ją wcześniej, jak walczą ze sobą, jak z pojazdu wychodzi jeszcze trzeci męŜczyzna, który usiłuje zdzielić drapacza drewnianą figurką, a wreszcie jak drapacz uderza proroka szpikulcem. Wtedy właśnie wszystkich ogarnął szał. Wściekli wyznawcy tumbonde rozrywali wszystko na strzępy. Olbrzymi tłum falował jak przedziwny ludzki ocean, wpadając do budynków i wyrywając je z posad, niszcząc drzewa i krzewy, przewracając cięŜarówki. Obłęd napędzał się samoistnie; wszyscy prześcigali się w okazywaniu furii i Ŝalu. Wyglądało na to, Ŝe nawet ci, którzy nie mieli pojęcia, co spowodowało ów wybuch agresji, przyłączali się do rozruchów. Ze swego punktu obserwacyjnego na skraju centrum Elszabet miała doskonały przegląd sytuacji. Główny budynek został prawdopodobnie podpalony, gdyŜ unosił się z niego w deszczu czarny dym. Po drugiej stronie widziała rozniesione w drzazgi, wraz z kosztownym wyposaŜeniem, domki, w których przeprowadzano kasowanie. Ten wspaniały sprzęt - pomyślała z Ŝalem Elszabet - wszystko tak starannie urządzone i dopasowane, wszystkie archiwa, kartoteki, bazy danych... Jeszcze dalej, pod lasem, widać było domki personelu, jej własny domek, plądrowane przez roje intruzów, którzy wyrzucali wszystko przez okna, przewracali ściany, a nawet wyrywali paprocie rosnące na zboczu wzgórza. Jej ksiąŜki, sześciany, płyty, mały pamiętnik, w którym od czasu do czasu coś zapisywała; wszystko z pewnością leŜało teraz w błocie zdeptane barbarzyńskimi stopami. Mogła jedynie patrzeć. Z kamiennym spokojem oglądała wszystko wodząc
wzrokiem z południa na północ i z północy na południe. Nienaturalnie spokojna, sparaliŜowana szokiem i rozpaczą stała wciąŜ i patrzyła. Wtedy dostrzegła Toma. Tak, to z pewnością Tom. Pojawił się nagle na zboczu wzgórza, minął budynek mieszkalny, skręcił w lewo. W samym sercu obłędu. Był jak wszyscy umazany błotem i zmoknięty, a ubranie przyklejało się do jego kościstego ciała. Wydawał się jednak nie zwracać na to uwagi, jak gdyby przed złą pogodą chroniła go jakaś niewidzialna peleryna. Szedł spokojnie, bez pośpiechu. Towarzyszyła mu osobliwa świta: ojciec Christie, Alleluja, April, Tomas Menendez. Trzymali się za ręce, jakby szli sobie na piknik do lasu. Wszyscy wyglądali niezwykle spokojnie. Muszę ich złapać - pomyślała Elszabet. - April i inni nie mogą sami błąkać się po okolicy w czasie tych zamieszek. A jego trzeba od nich odseparować, zanim pomoŜe następnym dokonać Przejścia. Muszę znaleźć dla nich bezpieczne miejsce. Toma teŜ trzeba będzie umieścić tam, gdzie nie będzie mógł nikogo skrzywdzić ani nikt nie skrzywdzi jego. WciąŜ jednak nie mogła się ruszyć. Wydawało się jej, Ŝe niemoŜliwe jest zrobienie nawet jednego kroku. - Elszabet? - usłyszała za sobą. Odwróciła się powoli. Był to Bill Waldstein, czerwony na twarzy, z białą lekarską kurtką usmarowaną błotem. - Co ty tu robisz? - zapytał. - Patrzę. To gorsze, niŜ sobie wyobraŜaliśmy. - Na miłość boską, Elszabet, wyglądasz na całkiem ogłupiałą, wiesz? Gdzie jest April? Elszabet wskazała na trawnik. - Zostawiłem ją z tobą - powiedział Waldstein. - Poszedłem tylko do izby chorych po jakiś środek uspokajający dla niej. Jak mogłaś zostawić ją samą? Dlaczego tu przyszłaś? Co się z tobą dzieje? Wzruszyła ramionami. - Popatrz, co oni wyprawiają. - Weź się w garść, otrząśnij z tego. Musimy zebrać pacjentów, zanim stanie im się coś złego. I złapać Toma, i zamknąć go gdzieś, Ŝeby nie mógł... - Toma? - powiedziała. - Tam jest Tom. Waldstein popatrzył we wskazaną stronę.
- BoŜe, faktycznie. Jest z nim April i Menendez, i ojciec Christie. - Spojrzał na nią. - Pozwalasz mu tak z nimi spacerować? Wiesz, co on moŜe im zrobić? Waldstein wydał jej się nagle równie obłąkany, jak tumbonde. - Zabiję go, Elszabet. To on sprowadził na nas to całe wariactwo, a moŜe sprowadzić jeszcze gorsze. Trzeba go powstrzymać. Zabiję go... - Bill, na Boga! Waldstein jednak pędził juŜ w stronę Toma. Patrzyła, jak biegnie przez bagnisty trawnik, upada, podnosi się, jeszcze raz upada i znów się podnosi. Przemknął ostroŜnie obok grupy tumbonde, którzy nieśli chyba rury wyrwane z systemu centralnego ogrzewania wywijając nimi jak kijami baseballowymi. Waldstein podbiegł do Toma wrzeszcząc i gestykulując. Elszabet widziała, jak Tom odwraca się w jego stronę z łagodnym uśmiechem. Waldstein rzucił się na Toma i obaj upadli na ziemię. Wtedy Alleluja chwyciła Waldsteina, podniosła go, jakby podnosiła robaka, i rzuciła nim moŜe piętnaście, dwadzieścia metrów, aŜ zatrzymał się na pniu wysokiej sosny. Nawet w tej odległości Elszabet wyraźnie słyszała uderzenie głowy o drzewo. Upadł na ziemię i leŜał bez ruchu. W tym momencie z sali gimnastycznej przybiegła Dante Corelli i stanęła przy Elszabet. Elszabet zwróciła się do niej spokojnym tonem: - To Bill, widziałaś? Rzucił się na Toma, a Alleluja po prostu podniosła go i... - Elszabet, musimy stąd uciekać, bo stratują nas na śmierć. - Myślę, Ŝe Bill nie Ŝyje, Dante. Słyszałam, jak uderzył w to drzewo... - Dan juŜ tu idzie. Zaraz tu będzie. Musimy wszyscy uciekać w stronę lasu, słyszysz mnie, Elszabet? Popatrz, teraz całe stado szarŜuje na wzgórze, widzisz? O BoŜe, widzisz, jak biegną? Elszabet skinęła głową. W jej duszy panował zamęt. Czuła, Ŝe dziwny paraliŜ woli pogłębia się. Nawet spojrzenie na to, co się działo, było dla niej wysiłkiem. Dante mówiła coś o tłumie? Gdzie? Ach tak, tam. Nowy potok wylewał się z centrum kłębowiska pochłaniając wszystko, co po drodze napotkał. Kierowali się tam, gdzie stał Tom ze swoją świtą. - O BoŜe - wymamrotała Elszabet - Tom. Tom! Ojciec Christie wybiegł na spotkanie ludzi tumbonde machając rękami i krzycząc coś do nich. Być moŜe błogosławił ich, niosąc w czasie chaosu pocieszenie Kościoła. Nie powstrzymał ich, zniknął pod stopami tłumu. Teraz przyszła kolej na
Alleluję. Stanęła mocno na drodze, którą posuwał się motłoch, i z niewiarygodną energią, sprawiającą wręcz diaboliczne wraŜenie, zaczęła chwytać ich i rozbijać o drzewa; jednego, pięciu, dwunastu, aŜ wreszcie przewrócona, równieŜ zniknęła z pola widzenia. - Tom - powiedziała tym razem spokojniej Elszabet. Nie widziała go juŜ, podobnie jak April i Menendeza. Słyszała, jak Dante mówi do kogoś: - Tak jakby postradała zmysły. Tylko stoi i patrzy. - Hej, Elszabet - Dan Robinson dotknął jej ramienia. - Musimy się stąd wydostać, dopóki jeszcze jest to moŜliwe. Elszabet! Centrum leŜy w gruzach. Nikt nie panuje nad tłumem. Wymkniemy się do lasu i pójdziemy szlakiem rododendronowym, dobrze? Powinno się nam udać wejść w las na tyle głęboko, by nikt nam nie zagraŜał... - Muszę znaleźć Toma - rzekła Elszabet. - Tom juŜ pewnie nie Ŝyje. - MoŜe tak, a moŜe nie. Jeśli jednak Ŝyje, to musimy go znaleźć. I dowiedzieć się, kim jest. Musimy dowiedzieć się wszystkiego o nim i o tym, co robi. Nie rozumiesz? Proszę cię, Dan. Myślisz, Ŝe zwariowałam? Tak, oboje tak myślicie, widzę to. Ale mówię wam, muszę znaleźć Toma. Wtedy będziemy mogli stąd odejść, nie wcześniej. Proszę, spróbujcie zrozumieć. Proszę.
7
Tom trzymał jedną ręką grubą dziewczynę, drugą Meksykanina i stał spokojnie w miejscu, gdy tymczasem roje szaleńców przebiegały obok. Wiedział, Ŝe nic mu się nie stanie. Nie teraz, gdy zaczął się juŜ Czas Przejścia. Był bezpieczny, bo została mu przypisana rola wehikułu ludzkiej rasy, a o tym wszyscy z pewnością wiedzieli. Wielka szkoda - pomyślał - Ŝe straciliśmy księdza i syntetyczną kobietę. Oni nie będą juŜ mieli szansy na Przejście. Nawet jednak bez nich był wciąŜ w stanie uzyskać odpowiednią moc. Stawało się to coraz łatwiejsze. Jego siła rosła z kaŜdym kolejnym wysłanym człowiekiem. W duszy Toma panował niezmącony spokój i świadomość boskiej misji. - Oto następny, którego wyślemy - powiedział.
- Podwójna Tęcza - rzekł Meksykanin. - Tak, on będzie dobry. Poślemy go do Maguali-ga. Tom natychmiast rozpoznał w tym człowieku Indianina. W swoim czasie widział wielu Indian. Ten był męŜczyzną mocnej budowy o płaskim nosie i lśniących, ciemnych włosach. MoŜe to Navaho, a moŜe z innego plemienia, ale z pewnością Indianin. Indianin stał odwrócony plecami do płonącego budynku, ciskał w przebiegających fanatyków grudami ziemi i wrzeszczał na nich w języku, którego Tom nie rozumiał. Meksykanin podszedł do niego i coś mu powiedział, a wtedy brwi Indianina uniosły się do góry, a na twarzy pojawił się uśmiech. Meksykanin dodał jeszcze parę słów, po czym poklepali się nawzajem po plecach. Indianin zbliŜył się do Toma. - Dokąd chcesz mnie wysłać? - zapytał. - Na Dziewięć Słońc. Będziesz przechadzał się z Sapiilami. - Czy moi ojcowie tam będą? - Twoi nowi ojcowie przyjmą cię do swego grona - odparł Tom. - Sapiilowie - powiedział Indianin - co to za plemię? - Od dzisiaj twoje. - Pójdziesz do Maguali-ga - wtrącił Meksykanin. - Nie zaznasz juŜ nigdy bólu ni smutku, ni pustki w duszy. Idź z Bogiem, przyjacielu. To twoja najszczęśliwsza chwila. - Stańmy wokół niego i podajmy sobie ręce - zarządził Tom. - Maguali-ga, Maguali-ga - powiedział Meksykanin. Indianin kiwnął głową i uśmiechnął się, a w jego oczach pojawiły się łzy. - Teraz - rzekł Tom. To było jak nagłe uderzenie fali. Ogromny męŜczyzna osunął się na ziemię i juŜ go nie było. Za kaŜdym razem łatwiej - powiedział Tom i poprowadził April i Meksykanina obok roztrzaskanego w drzazgi małego budynku w stronę centrum wydarzeń, w kierunku stojącego w samym środku autokaru. Pomyślał, Ŝe mógłby siąść na stopniach i tam przeprowadzać Przejścia. Uszedł jednak ledwie kilka kroków, gdy podeszli do niego męŜczyzna i kobieta. Oboje byli bladzi i zdenerwowani. Trzymali się za ręce, tak jakby od bycia razem zaleŜeć miał ich los. Kobieta była niska i atrakcyjna, miała ładną twarz i kręcone rude włosy. MęŜczyzna, smukły i
śniady, wyglądał na mola ksiąŜkowego. MęŜczyzna wskazał Indianina, który leŜał w błocie z uśmiechem Przejścia na twarzy. - Co mu zrobiłeś? - On poszedł do Maguali-ga - wyjaśnił Menendez - a ten człowiek ma w swoich rękach boską moc. MęŜczyzna i rudowłosa kobieta popatrzyli na siebie. MęŜczyzna zapytał znowu: - Czy to samo stało się z tym człowiekiem w internacie? - On poszedł do Podwójnego Królestwa - powiedział Tom. - Wysyłałem teŜ dziś niektórych na Ellullimiilu, a innych do Ludzi-Oczu. Teraz cały wszechświat otwarty jest dla nas. - Wyślij nas na Dziewięć Słońc - poprosiła kobieta. - Lacy... - odezwał się męŜczyzna. - Nie, posłuchaj Barry. To wszystko prawda i ja o tym wiem. Oni biorą się za ręce i wysyłają cię. Widziałeś te uśmiechy na twarzach? Duch wyszedł z tego ciała, sam widziałeś. Gdzie poszedł? ZałoŜę się, Ŝe do Maguali-ga. - Ten człowiek nie Ŝyje, Lacy. - Ten człowiek porzucił swe ciało. Posłuchaj. Jeśli zostaniemy tu dłuŜej, to na pewno nas stratują na śmierć. Widzisz, jak niszczą to miejsce od momentu śmierci Seniora? Zróbmy to, Barry. Mówiłeś, Ŝe masz wiarę, Ŝe widziałeś prawdę. Oto jest prawda. To nasza chwila, Barry. Senior widział to na odwrót i to wszystko. Bogowie nie przyjdą na Ziemię, rozumiesz? To my mamy iść do nich. A ten człowiek moŜe nas do nich wysłać. - Chodźcie - powiedział Tom. - Barry? - kobieta spojrzała na swego towarzysza. Ten stał bez ruchu. Bał się, nie dowierzał. ZmruŜył oczy, potrząsnął głową i rozejrzał się dookoła. Aby mu pomóc, Tom posłał mu fragment wizji: dziewięć słońc płonących pełnym blaskiem. MęŜczyzna wciągnął energicznie powietrze do płuc, zakrył dłońmi usta, przygarbił się i rozluźnił. Kobieta znów zwróciła się do niego po imieniu i połoŜyła mu rękę na barku. Skinął głową. - Dobrze - odpowiedział spokojnie. - Dlaczego nie? Tego przecieŜ wszyscy szukaliśmy. - Zwrócił się do Toma. - Dokąd pójdziemy? - Do królestwa Sapiilów - odparł Tom. - Imperium Dziewięciu Słońc.
- Do Maguali-ga - powiedział Menendez. Tom wyciągnął ręce do grubaski i Meksykanina. Przez chwilę kołysał się na piętach. - Teraz - rzekł. Tym razem dwoje naraz. Zaczerpnął od swoich pomocników energii, która za jego pośrednictwem dotarła do męŜczyzny i kobiety wysyłając ich do Sapiilów. Łatwość, z jaką to się odbyło, zdumiała Toma. Jeszcze nigdy tego nie robił; dwoje naraz... MęŜczyzna i ruda kobieta osunęli się na ziemię. Na ich twarzach pojawiły się cudowne uśmiechy Przejścia. Tom ukląkł i delikatnie dotknął ich policzków. CóŜ za piękne uśmiechy. Zazdrościł im, Ŝe chodzą sobie teraz razem z Sapiilami pod dziewięcioma wspaniałymi słońcami, a on musi wciąŜ grzebać się w błocie. Ale to nic - pomyślał - najpierw trzeba wypełnić swoje zadanie. Ruszył znów na dół. Wokół niego ludzie krzyczeli, wyli i wymachiwali histerycznie rękoma. - Pokój wam wszystkim - pozdrowił ich Tom. - Dziś jest Czas Przejścia i wszystko układa się dobrze. Oni jednak biegali we wszystkie strony, otumanieni i wściekli. Tom dostał się na chwilę w jeden z takich ludzkich wirów, a gdy udało mu się uwolnić, nie znalazł juŜ grubej kobiety ani Meksykanina. To nic, znajdę ich wcześniej czy później pomyślał. Wiedzieli, Ŝe idzie w stronę autokaru, więc na pewno będą tam na niego czekali, poniewaŜ są przecieŜ jego asystentami w dziele dokonywania Przejść. Są częścią wielkiego wydarzenia, które odbywa się dziś w deszczu, błocie i ogólnym zamęcie. Nagle ktoś chwycił go za ramię i zatrzymał. - Tom! - Charley? Jeszcze tu jesteś? - Mówiłem ci, Ŝe będę na ciebie czekał. Chodź ze mną. Mamy wciąŜ na polanie w lesie cięŜarówkę. Musisz wynieść się stąd. - Nie teraz, Charley. Nie rozumiesz, Ŝe rozpoczęło się Przejście? - Przejście? - Sześć czy osiem osób juŜ tego dokonało, a będzie ich znacznie więcej. Czuję, jak wzbiera we mnie siła, Charley. Urodziłem się właśnie dla tego dnia. - Tom... - Idź do cięŜarówki i zaczekaj na mnie - rzekł Tom - a ja przyjdę do ciebie i
pomogę ci przy twoim Przejściu, gdy tylko znajdę moich pomocników. Za godzinę będziesz juŜ w Zielonym Świecie, obiecuję ci. Jak najdalej od tego szaleństwa, jak najdalej od tego zgiełku. - Człowieku, nic nie rozumiesz. Tu giną ludzie. Wszędzie pełno stratowanych ciał. Chodź ze mną, tu nie będziesz bezpieczny. Ty nie potrafisz się obronić. Nie chcę, Ŝeby ci się coś stało, rozumiesz, Tom? Ty i ja przejechaliśmy razem szmat drogi i... czuję, Ŝe powinienem opiekować się tobą. Charley wziął Toma za ramię i lekko pociągnął do siebie. Tom poczuł ciepło emanujące z duszy tego drapacza, tego wędrownego zabójcy. Uśmiechnął się, ale przecieŜ nie mógł teraz odejść. Nie teraz. Odsunął rękę Charleya. Charley zmarszczył brwi, potrząsnął głową i znów zaczął coś mówić. Wtedy właśnie fala rozszalałego tłumu porwała go Ŝywym nurtem, tak jak wody rwącej rzeki unoszą małą gałązkę. Tom stanął z boku czekając, aŜ tłum przejdzie dalej. Teraz jednak nie moŜna juŜ było dostać się do autokaru. Na trawniku rozgrywały się dzikie sceny. Wydawało mu się, Ŝe zobaczył usiłującą wyrwać się z tłumu grubaskę, ruszył więc w jej stronę. Gdy jednak usiłował wdrapać się na stertę desek pozostałych po przewróconym domku, stracił równowagę na śliskim drewnie i noga ugrzęzła mu w plątaninie klepek podłogowych tak głęboko, Ŝe nie mógł zrobić kroku. Wtedy stos drewna przed nim poruszył się, a spod desek wyłonił się jakiś człowiek. Człowiekiem tym był Stidge. Rudzielec otworzył szeroko oczy na widok Toma. - O kurwa, to nasz świr! Jak się masz pieprzony świrze szukający guza? Jak to się stało, Ŝe Charley nie trzyma cię za rączkę? - Był tu, ale porwał go tłum. - To cholernie niedobrze, co? - spytał Stidge i zaśmiał się. Następnie sięgnął do swej podartej kurtki i wyjął szpikulec. Oczy błyszczały mu jak szklane kule w świetle księŜyca. Raz, drugi i trzeci boleśnie pchnął Toma końcem szpikulca w mostek. - Tak, zawsze chciałem cię dostać, świrze. Charley sprał mnie kiedyś przez ciebie, pamiętasz? Pierwszego dnia, gdy się pojawiłeś, tam w dolinie. Skopał mnie jak psa, bo parę razy ci przyłoŜyłem. Nie zapomniałem tego. A potem jeszcze parę razy miałem przez ciebie kłopoty, gdy Charley traktował mnie jak kawał gówna. Rozumiesz?
- OdłóŜ szpikulec, Stidge, i pomóŜ mi się stąd wydostać - rzekł Tom usiłując rozepchnąć trzymające go deski. - Biedny Tom nie moŜe się ruszyć. Biedny Tom. - Tak, biedny Tom. Biedny, pieprzony Tom. - To dzień Przejścia, Stidge. Mam jeszcze sporo pracy. Muszę znaleźć moich pomocników i wysłać ludzi tam, gdzie mają się znaleźć. - To ja wyślę ciebie tam, gdzie powinieneś się znaleźć - powiedział Stidge i włączył szpikulec - tak jak zrobiłem to z tym pomyleńcem w autobusie. Wreszcie cię dostałem. Bez Charleya... - Nie - powiedział Tom, gdy Stidge wycelował ostrze w jego pierś. Szybkim ruchem chwycił drapacza za nadgarstek, usiłując ze wszystkich sił nie dopuścić, by dotknął go śmiercionośny metalowy pręt. Przez chwilę szpikulec pozostawał nieruchomy w powietrzu, ale później górę zaczęła brać siła Stidge’a, który centymetr po centymetrze zbliŜał broń do piersi Toma. Tom drŜał z wysiłku, a całe jego ramię przeszywał ostry ból. Zobaczył wpatrzone w niego płonące okrucieństwem oczy napastnika. Wtedy właśnie Tom wyjął z ciała duszę Stidge’a i rzucił ja na Luiiliimeli. Zrobił to z taką łatwością, jakby puszczał kaczki po jeziorze. Zrobił to sam, gdyŜ był do tego zmuszony, a nigdzie w pobliŜu nie było jego pomocników. Nie wymagało to juŜ prawie Ŝadnego wysiłku. Skupił po prostu energię, zebrał siły i wyrzucił duszę Stidge’a w niebiosa. Stidge gapił się na niego osłupiały. Za chwilę jednak osłupienie na jego twarzy ustąpiło miejsca uśmiechowi Przejścia. Szpikulec wypadł mu z ręki, osunął się na stertę drewna. Tom pochylił się nad nim zdumiony, drŜący, wciąŜ czując mdłości w Ŝołądku. Zrobiłem to sam - pomyślał. - To tak, jakbym go zabił. Podniosłem go i wyrzuciłem w przestrzeń. Jeszcze nigdy nikogo nie zabiłem. Po chwili się opanował. Nie, nie, przecieŜ Stidge Ŝyje, jest teraz na Luiiliimeli, w mieście Meliluiilii pod olbrzymią niebieską gwiazdą Ellullimiilu. Tam się nim zaopiekują i wyleczą z wszystkich chorób gnębiących jego duszę. Podobnie jak inne Przejścia i to nie było zabójstwem. Jedyna róŜnica jest taka, Ŝe tym razem zrobiłem to zupełnie sam. Zresztą gdybym tego nie zrobił, to z całą pewnością zabiłby mnie tym szpikulcem, a wtedy skończyłyby się Przejścia. Rozumiesz to, Stidge? Nie zabiłem cię, Stidge. Wyświadczyłem ci największą przysługę w twoim Ŝyciu. Tom uspokoił się trochę. Mdłości ustąpiły. Jeszcze raz spróbował uwolnić
stopę. - Zaczekaj, pomogę ci - powiedziała grubaska, która nagle pojawiła się przy nim, próbując niezdarnie wdrapać się na stertę drewna. Twarz oblewał jej rumieniec, oczy błyszczały. Ubranie miała rozdarte w dwóch lub trzech miejscach. - Utknęła mi stopa - rzekł Tom - podaj mi rękę... o tak. - To ten męŜczyzna, który zabił tego przy autokarze, prawda? - stwierdziła. Wszyscy go szukali. Nie Ŝyje, prawda? - Dokonał Przejścia. Wysłałem go na Luiiliimeli. Teraz mogę juŜ przeprowadzać Przejścia samodzielnie. - To chyba ta cię trzyma, tak - powiedziała i wyrwała z podłogi wielką belkę, którą następnie odrzuciła na bok. Tom uwolnił nogę i rozmasował łydkę. Uśmiechnęła się do niego, a on poczuł kryjący się pod tym uśmiechem smutek. Wziął ją za rękę i zapytał: - Gdzie chciałabyś, Ŝebym cię wysłał? - Co? - Mogę cię juŜ uwolnić. Mogę juŜ dać ci twoje Przejście. Wyrwała rękę, jak gdyby dotknięcie Toma parzyło ją. - Nie, proszę... - Nie? - Nie chcę nigdzie odchodzić. - Ale ten świat jest skończony. Został tu tylko smutek i ból. Mogę wysłać cię do Zielonego Świata, Dziewięciu Słońc lub na Świetlną Kulę... - Ta myśl mnie przeraŜa. To tak jak śmierć, prawda? Albo nawet gorzej - na twarzy pojawił się przestrach. Zaczęła dreptać nerwowo w kółko, sięgając po upuszczony przez Stidge’a szpikulec. - Boję się. Zacząć wszystko od nowa, stawić czoło zupełnie nowemu światu? Nie, nie. Lepiej po prostu umrzeć, wiesz? Niezdrowy blask zniknął z jej oczu. Wyglądała, jakby wyszła z długiego tunelu na świeŜe powietrze. Jej głos, zawsze przypominający Tomowi głos małej dziewczynki, teraz brzmiał dojrzale. Mówiła dalej: - Jestem zmęczona byciem sobą. Noszeniem tego wielkiego, okropnego ciała. Wiecznie wystraszona. Wiecznie spłakana. Bawiła się wyłącznikiem szpikulca, próbując zorientować się, jak się go uruchamia, ale wydawało się, Ŝe nie potrafi tego zrobić. Po chwili jednak Tom ujrzał małe światełko i uświadomił sobie, Ŝe jednak jej się udało. DrŜącą ręką trzymała broń
przy piersi. - Nie! - powiedział Tom. Nie mógł jej na to pozwolić. Chwycił ją za gruby nadgarstek i wysłał na Zygerone V. Gdy ciało pozbawiono ducha, upadło na ziemię obok ciała Stidge’a ze strasznym hukiem. Uśmiechnęła się. Tom podniósł szpikulec, wyłączył zasilanie i odrzucił daleko w krzaki. Przysiadł głęboko oddychając i próbując odzyskać równowagę. Spojrzał na dwie uśmiechnięte postacie przed nim i pomyślał: To jak zabójstwo, ale nie zabiłem ich przecieŜ, tylko wysłałem w podróŜ. Stidge zabiłby mnie, a ona zabiłaby siebie, a ja nie mogłem pozwolić na Ŝadną z tych rzeczy. Zrobiłem, co musiałem, to wszystko. Zrobiłem, co musiałem. To przecieŜ dzień Przejścia, najwspanialszy dzień w historii świata. Poczuł się lepiej. OstroŜnie wydostał się z gruzów. Szaleństwo wciąŜ trwało. Płonęły kolejne budynki. Popatrzył przed siebie za nowo powstałą polanę i ujrzał wysoką kobietę; tę, która była dla niego tak miła, doktor Elszabet. Ona równieŜ patrzyła na niego. Tom uśmiechnął się do niej. Wydawało się, Ŝe woła do niego i daje mu jakieś znaki. Skinął głową i poszedł w jej stronę.
8
- Oto i on - powiedziała Elszabet do Dana i Dante. - Muszę z nim porozmawiać. Zaczekacie na mnie? W tym momencie grupa rozwrzeszczanych fanatyków przetoczyła się przez miejsce, w którym stali, i gdy Elszabet popatrzyła w stronę swoich współpracowników, juŜ ich tam nie było. Wydawało się jej, Ŝe słyszy z oddali głos Dana, ale nie była pewna, czy to on. Głos zlewał się bowiem z wyciem wiatru i rykiem tłumu. No cóŜ, teraz chciała przecieŜ zobaczyć się z Tomem. Tom stał przed zniszczonym budynkiem sali rekreacyjnej. To, Ŝe tak nagle wyłonił się przed nią z tłumu, zakrawało na cud. Jaki on spokojny. Pewnie spacerował godzinami w tym całym zamęcie nie zauwaŜając nawet, co się wokół niego dzieje. - Tom! - zawołała. Ruszył powoli w jej stronę. Wyglądało na to, Ŝe wcale się nie spieszy. Za nim Elszabet dostrzegła dwie postacie, sprawiające wraŜenie śpiących, rozciągnięte na stercie drewna. Jedną z nich była April, drugą zaś prawdopodobnie rudowłosy
drapacz, który zabił przywódcę kultu na schodach autokaru. Oboje leŜeli nieruchomo. Elszabet wydało się, Ŝe ona i Tom są jedynymi osobami znajdującymi się na terenie centrum. Jakby otaczała ich strefa ciszy. - ToŜ to panna Elszabet - powiedział Tom uśmiechając się dziwnie. - Miałem nadzieję, Ŝe cię spotkam, Elszabet. Wiesz, co się tu dzieje? Rozpoczął się czas, o którym ci mówiłem. Rozpoczęły się Przejścia, dokładnie tak jak chcieli Kusereenowie. - Co zrobiłeś z Edem Fergusonem? Znów ten dziwny uśmiech. - Pomogłem mu dokonać Przejścia. - Czy to znaczy, Ŝe go zabiłeś? - HejŜe, mówisz tak, jakbyś się gniewała. - Zabiłeś Eda Fergusona? Odpowiedz mi, Tom. - Czy zabiłem? Nie, umoŜliwiłem mu tylko odrzucenie ciała, to wszystko. A potem wysłałem go do Sapiilów. Elszabet poczuła, jak po jej plecach i ramionach przebiegł zimny dreszcz. - A April? Jej teŜ to umoŜliwiłeś? - To ta grubaska, tak? Tak, ona teŜ odeszła, moŜe dwie minuty temu. I Indianin. No i Stidge, gdy próbował mnie zabić. Innych teŜ wysłałem dziś rano. Patrzyła na niego z niedowierzaniem. - Zabiłeś ich wszystkich? Mój BoŜe... Nick, April, kto jeszcze? Powiedz mi, Tom, ilu moich pacjentów zdąŜyłeś juŜ zabić? - Zabić? - potrząsnął głową. - Dlaczego wciąŜ mówisz o zabijaniu? Nie, nikogo nie zabiłem. Wysłałem ich tylko, to wszystko. - Wysłałeś ich - powtórzyła Elszabet jednostajnym głosem. - Tak, wysłałem ich. Dziś jest dzień Przejścia. Na początku potrzebowałem czworo pomocników. Później tylko dwoje. Teraz mam juŜ wielką siłę. Elszabet zaschło w gardle. W piersiach czuła potworny ucisk, jakby chciał wyrwać się z jej wnętrza krzyk. Ferguson - pomyślała - April, Nick Podwójna Tęcza. Wszyscy nie Ŝyją. Większość innych pewnie teŜ. Jej pacjenci. Wszyscy, którym usiłowała pomóc. Co on im zrobił? Gdzie teraz są? Jeszcze nigdy nie czuła tak przygniatającej pustki i bezsilności. Zwróciła się spokojnie do Toma: - Musisz przestać, Tom. Popatrzył na nią zdumiony.
- Przestać? Jak mogę przestać? O czym ty mówisz, Elszabet? - Koniec z Przejściami, Tom. To wszystko, po prostu nie wolno ci. Zabraniam, nie pozwalam. Rozumiesz, co mówię? Jestem odpowiedzialna za tych ludzi... za wszystkich pacjentów. Wydawało się, Ŝe nie zrozumiał. - Czy nie chcesz, Ŝeby byli szczęśliwi, Elszabet? Po raz pierwszy w Ŝyciu. Szczęśliwi. - Na twarzy wciąŜ miał ten niesamowity uśmiech. - Jak mógłbym przestać? Po to właśnie jestem na Ziemi. - śeby zabijać ludzi? - śeby uzdrawiać ludzi - odparł Tom. - Tak jak ty. Nigdy nikogo nie zabiłem, nawet Stidge’a. Ta gruba kobieta jest teraz szczęśliwa. Ed teŜ. I Indianin. I Stidge; on teŜ. A ty... Ciebie teŜ uszczęśliwię, właśnie teraz - zbliŜył się do niej z jeszcze bardziej promiennym uśmiechem. - Teraz wyślę ciebie, Elszabet, dobrze? Dobrze? PrzecieŜ tego chcesz. Czy mogę cię juŜ wysłać? - Nie zbliŜaj się. - Nie mów tak. Daj mi rękę, Elszabet, wyślę cię do Zielonego Świata. Wiem, Ŝe tam właśnie chcesz być. Wiem, Ŝe właśnie tam moŜesz być szczęśliwa. Tu nigdy. Tu nic dla ciebie nie ma. Do Zielonego Świata, Elszabet. Znów wyciągnął do niej ręce, ale ona odsunęła się przeraŜona. - Dlaczego się boisz? PrzecieŜ to Czas Przejścia. Tak bardzo chciałbym cię wysłać. Bo ja... ja... - zawahał się nie mogąc znaleźć słów. Wzrok wlepił w czubki butów, a na twarzy pojawił się rumieniec. W jego oczach ujrzała łzy. - PrzecieŜ nie mógłbym cię skrzywdzić - jego głos był niepewny i niewyraźny. - Zwłaszcza ciebie. Nigdy nie skrzywdziłbym nikogo, a juŜ szczególnie ciebie. Ja... - znów się zawahał ...kocham cię, Elszabet. Pozwól mi cię wysłać. Proszę. - Ale nie wiem... - zaczęła i przerwała w połowie zdania, gdyŜ ogarnęła ją potęŜna fala zawrotów głowy i mrowienie. Z trudem chwytała oddech. Coś się stało. Jego słowa, łzy, wiatr, deszcz, wszystko naraz spłynęło na nią. Poczuła, jakby wszystko kołysało się jak w czasie trzęsienia ziemi. Znała dobrze to uczucie gwałtownego ruchu wyrywającego świat z posad. Przed nią otwierała się ogromna przepaść, a Tom namawiał ją do skoku. Odetchnęła głęboko i popatrzyła na niego niezdecydowana, przeraŜona, a zarazem pragnąca tego i przeraŜona swym pragnieniem. - Proszę - powtórzył.
W uszach jej szumiało. Przejście? Odrzucić ciało? Pozwolić mu, Ŝeby zrobił z nią to, co z Fergusonem, z April, z Nickiem? Podać mu rękę, Ŝeby zrobił tę swoją sztuczkę i paść trupem w błoto u jego stóp z uśmiechem na ustach? Nie, nie, nie, nie. To idiotyczne. Te wszystkie opowieści o obcych światach, błyskawicznych podróŜach. Czy mogło to być prawdą? To wysyłanie ludzi oznaczało ich śmierć. Z pewnością Tom ma niezwykłą, śmiercionośną moc. Oni umarli. PrzecieŜ nie moŜe tego określić inaczej, nieprawdaŜ? Ale ona nie chce umrzeć. Nigdy tego nie chciała. Chciała Ŝyć, rozkwitać, być szczęśliwa. Tęskniła za odrobiną spokoju w duszy, przynajmniej raz w Ŝyciu. Ale nie za śmiercią. Śmierć nie była Ŝadnym rozwiązaniem. A jeŜeli... jeŜeli to, co daje ludziom Tom, to nie śmierć, ale Ŝycie, nowe Ŝycie, nowa szansa? Poczuła nagle nieodpartą chęć znalezienia się w Zielonym Świecie, w tym cudownym miejscu pełnym radości i piękna, miejscu tak Ŝywym i rzeczywistym. Jak mogłoby nie być prawdziwe? Zdjęcia sondy gwiezdnej, uśmiech na twarzy Eda Fergusona, promieniujące z Toma absolutne przekonanie i wiara... A więc dlaczego nie? Dlaczego nie? - W porządku, nie boję się - usłyszała swój własny głos. - Więc podaj mi rękę. Nadszedł czas. Pomogę ci dokonać Przejścia, Elszabet. Skinęła głową. To było jak we śnie. Po prostu daj mu rękę, a on wyśle cię do Zielonego Świata. Tylko poddaj się temu i ruszaj w drogę. Tak, dlaczego nie? Pomyślała o uśmiechu Eda Fergusona. Czy moŜna było mieć wątpliwości? Tom miał tę moc. Niebo otwierało się, a wszystkie bariery znikały. Poczuła nagle bliskość milczącej czarnej otchłani, którą była przestrzeń kosmiczna, zaczynająca się tuŜ za niskimi, cięŜkimi chmurami. Wcale jej to nie przeraŜało. Daj mu rękę, Elszabet, niech cię wyśle. Idź, idź. Po co zostawać na tym nędznym, zmęczonym świecie, w tym nędznym, zniszczonym miejscu? Wszystko skończone. Powiedz tylko światu „do widzenia” i idź. Zobacz, co stało się z centrum. To była twoja ostatnia świątynia, ale juŜ jej nie ma. Nie ma juŜ nikogo z tych, którymi się opiekowałaś. - Wiesz, byłaś dla mnie taka dobra - mówił Tom. - Nikt nigdy nie był dla mnie tak dobry. Przyjęłaś mnie, dałaś mi dach nad głową, rozmawiałaś ze mną, słuchałaś mnie. Słuchałaś mnie. Wszyscy myślą, Ŝe jestem wariatem i to dobrze, bo ludzie zwykle zostawiają wariatów w spokoju. W ten sposób byłem bezpieczniejszy. Ale ty wiedziałaś, Ŝe nie jestem wariatem, prawda? Teraz teŜ o tym wiesz. A ja dam ci to,
czego pragniesz najbardziej. Daj mi rękę. Zrobisz to, Elszabet? - Tak, Tak. Wyciągnęła do niego dłoń. W tym momencie usłyszała głos rozpaczliwie wykrzykujący jej imię: - El-sza-bet! El-sza-bet! Nastrój hipnotycznego skupienia prysł. Cofnęła dłoń i rozejrzała się. W jej stronę biegł Dan Robinson. Wyglądał na zupełnie wyczerpanego, jakby miał za chwilę upaść. - Dan! - powiedziała. Ten zaś spojrzał przelotnie na Toma, jakby wcale go nie znał, i zwrócił się do Elszabet zmienionym głosem: - Powinniśmy byli juŜ dawno się stąd wynieść. Zaczęła się strzelanina. Mają pistolety, lasery i Bóg wie co jeszcze. Oszaleli, odkąd zamordowano ich lidera. - Dan... - Wszystkie drogi są zablokowane. Zginiemy tu. - Nie - odparła - jest jedno wyjście. - Nie rozumiem. Wskazała na Toma. - Przejście - rzekła. - Tom wyśle nas do Zielonego Świata. Robinson spojrzał na nią osłupiały. - To miejsce jest skończone - powiedziała znów Elszabet. - Centrum, Kalifornia, Stany Zjednoczone, cały świat. Zniszczyliśmy go, Dan. Sami podstawiliśmy sobie nogę i upadliśmy na twarz. Skalaliśmy własne gniazdo. Wszystko zwariowało. Jak myślisz, ile czasu upłynie, nim znów puszczą pył? A moŜe tym razem bomby? Ale tak dzieje się tylko tu, na Ziemi. Tam wszystko jest inaczej. Dan wciąŜ cięŜko oddychał. - Mówisz powaŜnie? - Absolutnie, Dan. - Nie do wiary. Myślisz, Ŝe moŜesz tak po prostu przejść do innego świata? - Ferguson juŜ to zrobił. I April, i Nick. - To obłęd! - Widziałeś uśmiechy na ich twarzach? To niezmącone szczęście. Ja wiem, Ŝe oni przeszli do gwiezdnych światów, Dan. Robinson spojrzał teraz uwaŜnie na Toma, który kiwał głową z promiennym
uśmiechem. - Ty naprawdę w to wierzysz, Elszabet! Pstryknie palcami i juŜ lecisz w gwiazdy? - Tak. - A nawet jeśli to prawda? Czy moŜesz tak po prostu wszystko zostawić, zlekcewaŜyć obowiązki i odpowiedzialność i pójść do Zielonego Świata? Czy mogłabyś to zrobić? - Jaka odpowiedzialność? Centrum leŜy w gruzach, Dan. A jeśli tu zostaniemy, na pewno zginiemy. Sam przed chwilą to powiedziałeś, pamiętasz? Spojrzał na nią, nie wiedząc co powiedzieć. - Przemyślałam to - ciągnęła. - Nawet gdyby udało nam się uciec przed tym motłochem, nie chciałabym juŜ tu zostać. Dla mnie wszystko się skończyło. Zrobiłam, co mogłam, Dan, starałam się, naprawdę się starałam, ale wszystko się rozsypało. Teraz chcę stąd odejść i zacząć od nowa gdzie indziej. Czy to nie brzmi rozsądnie? Tom wyśle nas do Zielonego Świata. - Nas? - Tak, nas. Ciebie i mnie. Pójdziemy tam razem. Podaj mu ręce, zrób to, Dan, no, podaj mu ręce. Robinson cofnął się i schował ręce za siebie, tak jakby Elszabet usiłowała oblać je wrzącym olejem. Otworzył szeroko oczy. - Na Boga, Elszabet! - To dla naszego dobra. - To bzdury. Słuchaj, moŜe udałoby się nam jeszcze jakoś uciec przez las. Choć ze mną... - Ty chodź ze mną, Dan. Wyciągnęła do niego ręce, a on znów się cofnął. Trząsł się cały, jego skóra przybrała prawie Ŝółtawy odcień. - Nie ma czasu, Elszabet. Chodźmy, pójdziemy w trójkę szlakiem rododendronowym. - Jeśli tego chcesz, Dan, to lepiej juŜ idź. - Nie pójdę bez ciebie. - Przestań się wygłupiać, idź. - Nie mogę cię tu zostawić, Ŝebyś zginęła. - Nie zginę. Za to ty moŜesz zginąć, jeśli zaraz nie pójdziesz. śyczę ci
szczęścia, Dan. MoŜe jeszcze się kiedyś zobaczymy. W Zielonym Świecie. - Elszabet! - Myślisz, Ŝe zwariowałam, tak? Potrząsnął głową i skrzywił się, po czym wyciągnął ręce w jej stronę, jakby chciał pociągnąć ją siłą do lasu. Nie potrafił jednak jej dotknąć. Dłonie zatrzymały się w powietrzu, jak gdyby bał się, Ŝe bezpośredni z nią kontakt mógłby spowodować wyrzucenie ich obojga w gwiazdy. Przez chwilę stał nieruchomo. Otworzył usta, ale wydobyło się z nich tylko stłumione łkanie. ZbliŜył się jeszcze, spojrzał na nią po raz ostatni, a potem rzucił się między dwa zburzone budynki i zniknął im z oczu. - No dobrze - powiedział Tom - jesteś juŜ gotowa, Elszabet? - Tak - odpowiedziała, by za chwilę rzec - nie, nie... - PrzecieŜ przed chwilą byłaś gotowa. Machnęła rękami. Hałas w jej uszach powrócił mocniejszy jeszcze niŜ przedtem. Popatrzyła w deszczową mgłę, szukając wzrokiem Dana Robinsona, ale nie było go juŜ. - Niech pomyślę - powiedziała. Tom zaczął coś mówić, ale ona zamachała gwałtownie rękami. - Pozwól mi pomyśleć, Tom. „Ty naprawdę w to wierzysz”, powiedział jej Dan, „pstryknie palcami i juŜ lecisz w gwiazdy?” Nie wiem - pomyślała Elszabet. - Czy ja naprawdę w to wierzę? A później Dan powiedział jeszcze: „Czy moŜesz tak po prostu wszystko zostawić, zlekcewaŜyć obowiązki i odpowiedzialność i pójść do swojego Zielonego Świata?” Nie wiem - pomyślała. - Czy mogę to zrobić? Czy mogę? Tom przyglądał się jej w milczeniu, nie ingerując w jej rozmyślania. Stała pogrąŜona w niepewności i zwątpieniu. Czy ja w to wierzę? Tak - pomyślała. - Tak, bo nie mam wyboru. Wierzę, bo muszę wierzyć. Czy mogłabym zlekcewaŜyć obowiązki i pójść sobie? Tak, poniewaŜ moje obowiązki skończyły się. Centrum jest zniszcone, pacjenci odeszli. Nie mam tu juŜ czego szukać. Jeszcze raz poszukała wzrokiem Dana Robinsona. Byłoby tak pięknie, gdyby on zechciał z nią pójść. Razem rozpoczęliby nowe Ŝycie w Zielonym Świecie. Nauczyliby się znów Ŝyć, nauczyliby się kochać. Chyba udałoby się nam - pomyślała. - Prawda? Ale on pobiegł do lasu. Nie szkodzi, jeŜeli tego chciał, niech tak zrobi. On nie rozumie. Jego czas jeszcze nie nadszedł.
- Myślę, Ŝe jesteś juŜ gotowa - odezwał się Tom. Elszabet przytaknęła. - Chodźmy oboje, Tom. Ty i ja, do Zielonego Świata. Czy nie będzie to piękne? Będziemy oboje krystaliczni, będziemy mogli przechadzać się do Pałacu Letniego i śmiać się, i rozmawiać o tym dniu, o deszczu i błocie, i całym szaleństwie wokół nas. Dobrze? Zgoda? Co na to powiesz? Gdy będziesz mnie wysyłał, wyślij teŜ siebie, dobrze? Tom nie odzywał się przez chwilę. - I ja tego pragnę - rzekł w końcu łagodnie. - Wiesz, Ŝe tego właśnie pragnę najbardziej; iść z tobą do Zielonego Świata, Elszabet. Tego właśnie chcę, tego pragnę. - Więc zrób to, Tom. - Nie mogę iść - odparł - muszę tu zostać. Ale mogę przynajmniej pomóc tobie. Podaj mi ręce. Znów wyciągnął dłonie. Ona cała drŜała. Tym razem jednak nie cofnęła rąk. Była gotowa. Wiedziała, Ŝe tak trzeba. - śegnaj, Elszabet. I dziękuję, Ŝe słuchałaś mnie, wiesz? - jego głos był bardzo delikatny, choć wyczuć moŜna w nim było równieŜ nutkę smutku. - To było dla mnie bardzo waŜne, Ŝe gdy przychodziłem do twego biura, słuchałaś mnie. Nikt inny nie chciał, moŜe oprócz Charleya, ale z nim to inna historia. Charley nie jest taki jak ty. Jakie to smutne - pomyślała - ja mogę iść, a Tom, który to wszystko dla nas zrobił, musi zostać. - Chodź ze mną - powtórzyła. - Nie mogę - powiedział - musisz iść beze mnie. W porządku? - Tak, w porządku. - Zaczynamy - rzekł. Złapał ją za ręce. Elszabet wzięła głęboki oddech i czekała. Wzbierało w niej uczucie szczęścia. Była niezwykle spokojna i pewna. Zrobiła, co mogła, a teraz pora odejść. Potem nagle poczuła nowe napięcie, którego nigdy przedtem nie zaznała. Było to coś w rodzaju zawieszenia duszy w próŜni. Po chwili jednak przyszła ulga. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła, była napięta twarz Toma, pełna rozpaczliwej miłości do niej. Nagle ogarnęła ją zieleń, jakby wybuchła fontanna radosnego światła. Czuła, Ŝe jest juŜ w drodze, Ŝe zaczęła się najwspanialsza podróŜ jej Ŝycia.
9 Krajobraz wokoło przypominał pobojowisko. Deszcz padał coraz mocniej. Trawniki, ogródki i łąki zamienione zostały w jedno wielkie morze błota, wszystkie budynki zburzono bądź spalono. Ludzie chodzili bez celu jak ślepcy zataczając się na wietrze, podczas gdy inni strzelali do siebie schowani za samochodami i autokarami. Tom spojrzał po raz ostatni na uśmiechniętą kobietę leŜącą u jego stóp i odszedł słysząc wciąŜ głos Elszabet: „Chodź ze mną” i jego własny: „Nie mogę, nie mogę, nie mogę”. Jak mógłby pójść, skoro Przejścia dopiero się rozpoczęły? Zastanawiał się, czy w ogóle kiedykolwiek dane mu będzie pójść. Tak wielu było jeszcze do wysłania, a tylko on jeden miał odpowiednią moc. A moŜe mógłby jakoś nauczyć innych? Nawet jednak gdyby tak zrobił, zbyt wielu było do wysłania. Jeszcze raz przypomniał sobie MojŜesza, który poprowadził swój lud do Ziemi Obiecanej i zobaczył ją, a wtedy Pan rzekł do niego: „Dałem ci ją zobaczyć własnymi oczami, lecz tam nie wejdziesz”. Czy tak samo miało stać się z nim? Tom spojrzał w niebo próbując przeszyć wzrokiem chmury i zobaczyć gwiazdy. Tam czekają złote imperia, boskie istoty, lśniące miasta załoŜone miliony lat temu. Hej tam, Kusereenowie, to wy obmyśliliście to wszystko. Czy taki jest wasz plan? Czy ja mam być tylko narzędziem, wehikułem, a potem zostać na Ziemi po skończeniu świata? Nie mógł w to uwierzyć. Nie chciał. Na koniec przyjdą po niego. Muszą, gdy wszyscy inni dokonają juŜ Przejścia. A moŜe nie? MoŜe zostawią go tu samego? Czy moŜna próbować zrozumieć Kusereenów? CóŜ, skoro tak miałoby być, to na pewno tak będzie, a ja dowiem się o tym, kiedy przyjdzie czas. Tymczasem trzeba wypełnić swoje zadanie. Przed nim pojawił się umorusany w błocie Charley. - No, jesteś - rzekł. - Myślałem, Ŝe juŜ cię nie znajdę. Tom uśmiechnął się. - Jesteś gotów na Przejście, Charley? - Więc naprawdę to robisz? Wysyłasz ludzi do Zielonego Świata i gdzie indziej? - Tak właśnie - odpowiedział Tom. - Od samego rana. Na róŜne planety: do
Zielonego Świata, na Dziewięć Słońc. Wszystkich. Nawet Stidge’a wysłałem. Szedł na mnie ze szpikulcem, a ja go wysłałem. Charley wytrzeszczył oczy. - Wysłałeś go? Naprawdę? Dokąd? - Na Luiiliimeli. - Lullimulli. Dobra stara Lullimulli. Mam nadzieję, Ŝe jest tam szczęśliwy. Ten pieprzony Stidge. Poszedł sobie mieszkać na Lullimulli. Charley roześmiał się. Patrzył gdzieś za Toma. Wydawało się, Ŝe na chwilę utonął we własnych kosmicznych wizjach. Potem jednak zebrał myśli i powiedział do Toma rzeczowym tonem: - No dobra, spadajmy stąd, Tom. - Nie mogę, jeszcze nie teraz. Najpierw muszę załatwić parę spraw. - Chryste, Tom, co się z tobą dzieje? Chodźmy do cięŜarówki i ruszajmy stąd, zanim któryś z tych szaleńców nas załatwi. Nie widzisz? Wszyscy strzelają do siebie. - Czy nie chcesz dokonać Przejścia, Charley? - Dzięki, ale nie skorzystam. Mam teraz co innego na głowie. - Wyślę cię do Zielonego Świata. - Bardzo ci dziękuję - powiedział znów Charley. Za chwilę dodał coś jeszcze, ale Tom juŜ tego nie zrozumiał w otaczającym ich zgiełku, wrzasku i bębnieniu deszczu. Nadeszła kolejna fala tłumu porywając znów Charleya. Tom wzruszył ramionami. CóŜ, moŜe jego czas jeszcze nie nadszedł - pomyślał i poszedł dalej. Wszędzie dookoła ludzie ślizgali się w błocie i upadali. Od czasu do czasu ktoś rzucał się na niego z błyskiem w oczach, a wtedy Tom dotykał go i wysyłał na jeden z gościnnych światów. Po chwili zobaczył kolejną znajomą twarz wyłaniającą się z chaosu. Był to męŜczyzna o twarzy pokrytej bliznami i przenikliwych niebieskich oczach. - Jak się masz, Buffalo - pozdrowił go Tom - co słychać? - Witaj, Tom. Zobacz, to chyba Charley? Tom odwrócił się we wskazanym kierunku. Na ułamek sekundy mignęła mu sylwetka Charleya, usiłującego przedostać się przez mur siedmiu czy ośmiu obłąkańców. - Tak - odpowiedział - To Charley. Rozmawiałem z nim przed chwilą, ale tłum nas rozdzielił. O, juŜ tu idzie. Charley przedarł się przez tłum i podbiegł do nich cięŜko dysząc. Twarz
błyszczała mu od deszczu i z wysiłku. - Cześć, Buffalo - rzekł. - Chryste, cieszę się, Ŝe cię widzę. - Witaj, Charley. Ktoś jeszcze został? - Nikt. Tylko my dwaj. MoŜe jeszcze Mujer, nie wiem. Poszukajmy cięŜarówki, co? Musimy się stąd zaraz wynieść. - Jasne - przytaknął Buffalo. - A ty, Tom? - spytał Charley. - Chodź z nami, pojedziemy na południe, tak jak mówiliśmy. Tom skinął głową. - MoŜe za chwilę, za parę godzin. - Jedziemy juŜ, natychmiast - powiedział Charley. - Zostać tu choć chwilę to szaleństwo. - Więc jedźcie beze mnie. - Na miłość boską... - Muszę jeszcze tu zostać kilka godzin - powtórzył Tom. - Ludzie mnie tu potrzebują. Jeszcze nie mogę jechać. Później owszem. MoŜe jak się ściemni. Tak - pomyślał - gdy się ściemni. Do tej pory zrobi juŜ wszystko, co musi zrobić, a potem moŜe jechać. Byli tu jego przyjaciele, których wysłał do gwiazd. Teraz musi jeszcze wysłać część z tych ludzi, którzy przyjechali tu za tym człowieczkiem z San Diego, tym taksówkarzem. Potem znajdzie Charleya i Buffalo i pojedzie z nimi. Pojedzie w inne miejsce. Tam pozna nowych przyjaciół i teŜ ich wyśle. - Idźcie szukać cięŜarówki - powiedział. - Trochę wam to zajmie. MoŜe później wrócę tu do lasu i złapię was, dobrze? W porządku? Spojrzał na nich, a potem jego wzrok pobiegł dalej i wydało mu się, Ŝe widzi uśmiechniętą Elszabet. Mówiła, Ŝeby z nią poszedł, a on odpowiedział, Ŝe nie moŜe. Trudno, nic na to nie poradzi. Nie potrafił myśleć o niej spokojnie. Gdzie ona teraz jest? Tak, w Zielonym Świecie. Przynajmniej powiedział jej, Ŝe ją kocha. Przynajmniej tyle zdołał jej powiedzieć. A ona powiedziała „Chodź ze mną”. Gdy pomyślał o tym, chciało mu się płakać, ale nie mógł sobie na to pozwolić. Nie było dziś czasu na płacz. MoŜe później. Zbyt duŜo ma jeszcze pracy. Trzeba iść do tych ludzi, dotknąć ich, pomóc im pójść. Twarz Elszabet świeciła w jego umyśle jak jeszcze jedno nowe słońce. Chodź ze mną, chodź ze mną. Ale on nie mógł. Potrząsnął głową.
Charley i Buffalo wciąŜ stali obok, przypatrując się mu uwaŜnie. - Naprawdę chcesz zostać? - spytał Charley. - Tylko kilka godzin - powtórzył łagodnie. - Potem moŜe was znajdę. Poszukajcie cięŜarówki, dobrze, Charley? Poszukajcie cięŜarówki.
10
Danowi wydawało się, Ŝe biegnie godzinami. Dalej i dalej długim, równym krokiem. Serce pracowało jak niezniszczalna maszyna, a nogi same niosły go po grząskim gruncie. Wiedział, Ŝe to gniew nie pozwala mu się zmęczyć. Wrzała w nim wściekłość tak straszna, Ŝe tylko ten szaleńczy bieg pozwalał mu panować nad sobą. Obłęd zapanował nad światem, centrum leŜy w gruzach, Elszabet odeszła... Elszabet odeszła... „Podaj mu ręce”, powiedziała. „Zaufaj mi i zrób to, Dan. Podaj mu ręce.” Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Mógł juŜ być po drugiej stronie lasu albo teŜ krąŜył po własnych śladach. Nie było Ŝadnych punktów orientacyjnych. Wszystkie olbrzymie sekwoje wyglądały jednakowo. Niebo, którego niewiele widać było ponad wierzchołkami gigantycznych drzew, było ciemne. Nie wiedział tylko, czy to z powodu zapadającego zmierzchu, czy teŜ nasilającej się burzy. Zdawał sobie sprawę, Ŝe nie będzie mógł tak biec zbyt długo, ale bał się zatrzymać. Gdyby się zatrzymał, musiałby zacząć myśleć, a zbyt duŜo było spraw, o których myśleć teraz nie chciał. „Tom wyśle nas do Zielonego Świata”, powiedziała, „ciebie i mnie. Pójdziemy razem.” Była taka spokojna, tak pewna siebie. Ten spokój był najgorszy. WciąŜ jeszcze słyszał jej słowa: „Teraz chcę tylko odejść stąd i zacząć od nowa gdzie indziej. Czy to nie rozsądne? Tom wyśle nas do Zielonego Świata.” Była juŜ poza jego zasięgiem. O mało nie wybuchnął widząc ją taką. Mógł jedynie odwrócić się i biec jak najdalej od niej. Teraz wciąŜ jeszcze biegł. Nagle usłyszał w głowie odgłos szumiącego w oddali morza. Przed oczami zatańczyły migotliwe słupy zielonego światła. A więc nawet tutaj nie było ucieczki od wizji. WciąŜ zaraŜony był tym powszechnym szaleństwem. Nie - pomyślał - precz z mojej głowy! „Tom wyśle nas do Zielonego Świata”, powiedziała, „ciebie i mnie”. Robinson zastanawiał się, czy byłby w stanie ją powstrzymać, gdyby został
przy niej. Gdyby próbował przekonać. Gdyby siłą odciągnął ją od Toma, jeśli byłoby to konieczne. Nie, do cholery, nie mógłby tak zrobić. Ona była zdecydowana. Poddała się temu całkowicie. A moŜe - pomyślał - widok roznoszącego centrum tłumu popchnął ją w szaleństwo? Chciał złapać ją za ramiona i mocno potrząsnąć. Powiedzieć, Ŝe poddawanie się mocy Toma to bezsensowne samobójstwo. Szum morza był coraz głośniejszy. Powietrze wokół niego gęstniało przypominając gruby, zielony koc. W oddali usłyszał słaby, metaliczny brzęk. Nagle poczuł, jak czubek buta zahacza o wystający korzeń wielkiej sekwoi. Zachwiał się i runął na ziemię. Zdołał tylko wyciągnąć ręce i schować głowę usiłując upaść tak, by przez chwilę toczyć się po ziemi. Wylądował na lewym barku i biodrze. Przez dłuŜszą chwilę nie podnosił się. LeŜał twarzą do ziemi z rozłoŜonymi ramionami. Policzek chłodziła mu kałuŜa. Nie próbował nawet wstać. Poczuł objawy wyczerpania długim biegiem w deszczu: dreszcze, skurcze, mdłości. Zielone światło w jego umyśle było coraz jaśniejsze. W Ŝaden sposób nie potrafił powstrzymać nadchodzącej wizji. Zielone niebo, zielona mgła, fascynująca muzyka, błyszczące pawilony... - Precz z mojej głowy! - zawołał z rozpaczą, uderzając pięścią w rozmokły grunt. Zobaczył krystaliczne postacie poruszające się z gracją na tle jednolicie zielonego krajobrazu. Długie, smukłe ciała, błyszczące oczy jak diamenty i szczupłe kończyny lśniące jak zwierciadła. Ci wszyscy ksiąŜęta, lordowie i damy. Dan przypomniał sobie, jak bardzo chciał zobaczyć po raz pierwszy taką wizję, jak tęsknił za kosmicznymi snami, jakie to było ekscytujące, gdy wreszcie ujrzał jeden z nich. Biegł wtedy nocą do Elszabet jak mały chłopiec, by opowiedzieć jej o tym. Teraz chciał pozbyć się tego za wszelką cenę. Proszę - powiedział w myślach - odejdźcie. Proszę was. Mówili do niego. Przedstawiali się. - My jesteśmy Triadą Misilinową - mówili - a my jesteśmy Suminoorami, a my Gaarinarami, a my... - Nie - powiedział - nie chcę o was nic wiedzieć, kimkolwiek jesteście. Jesteście zjawami, halucynacją. - Kochamy cię - mówili nieziemskimi głosami, rozbrzmiewającymi w jego umyśle. On jednak nie chciał ich miłości. Dławiła go wściekłość i rozpacz.
- Jest z nami ktoś, kogo znasz - powiedzieli znowu. - Nie obchodzi mnie to - odparł ponuro, niemal opryskliwie. - Ona chce z tobą rozmawiać - mówili. LeŜał wciąŜ bez ruchu, zziębnięty, zdrętwiały, zagubiony. Wtedy usłyszał nowy rodzaj muzyki; bogatszy, głębszy, cieplejszy i jeszcze jeden głos, srebrzysty, delikatny i brzęczący jak inne, lecz mniej obcy. Głos wołał go po imieniu przez całą przestrzeń kosmiczną. Podniósł głowę zdumiony. Znał ten głos! Nie ma wątpliwości! A więc mimo wszystko dotarła tam - powiedział do siebie. - A to wszystko zmienia, nieprawdaŜ? Nie odwaŜył się ruszyć. Czy aby na pewno ją słyszał? Powiedz coś jeszcze - pomyślał - proszę, jeszcze. Głos zabrzmiał ponownie. Zawołał go znowu. Tak, teraz wiedział, Ŝe to prawda. Słysząc ten głos poczuł, jak opuszcza go wszelki opór, gniew, strach i smutek. Wszystko to opadło z niego jak papierowa peleryna. Wstał zastanawiając się, czy zdąŜy jeszcze znaleźć Toma w centrum tego obłędu i zaczął iść wolno przez deszcz w stronę jasnego, zielonego światła, które płonęło przed nim na niebie.