Harry Turtledove
Legion Videssos
Tom III z serii VIDESSOS
Przełożył JANUSZ OCHAB
HK
Kevinowi, Marcelli, Tomowi i Kathy
I
Za duszno i za gorąco — skarż...
3 downloads
0 Views
Harry Turtledove
Legion Videssos
Tom III z serii VIDESSOS
Przełożył JANUSZ OCHAB
HK
Kevinowi, Marcelli, Tomowi i Kathy
I
Za duszno i za gorąco — skarżył się Marek Emiliusz Skaurus, wycierając wierzchem dłoni spo
cone czoło. Późnym popołudniem wyniosłe mury Videssos rzucały cień na przylegające do nich
pole ćwiczeń, ale teraz ich szare ściany odbijały napływające falami gorące powietrze. Trybun woj
skowy schował miecz do pochwy.
— Mam już dość.
— Wy, z pomocy, nie wiecie co to dobra pogoda — powiedział Gajusz Filipus. Starszy cen
turion pocił się równie obficie jak jego przełożony, ale przynosiło mu to ulgę. Jak większości Rzy
mian, odpowiadał mu klimat Imperium.
Marek pochodził jednak z Mediolanu, miasta na północy Italii, założonego przez Celtów i jasne
było, że nieco ich krwi płynęło w jego żyłach.
— Tak, wiem, jestem blondynem. Nic na to nie poradzę — odrzekł ze znużeniem. Gajusz Fili
pus dokuczał mu z powodu jego wyglądu odkąd się tylko poznali.
„Centurion zaś mógłby służyć za portret na denarze, ze swą szeroką kwadratową twarzą, silnym
nosem i podbródkiem, i prostą fryzurą krótko przystrzyżonych, siwiejących włosów. Przy tym, jak
prawie wszyscy jego rodacy — nie wyłączając Skaurusa — nie przestał się golić nawet po z górą
dwu latach spędzonych w Videssos, krainie brodaczy. Rzymianie byli upartym ludem.
— Popatrz na słońce — powiedział Marek.
Gajusz Filipus sprawdził jego położenie szybkim, doświadczonym spojrzeniem. Gwizdnął za
skoczony:
— Tak późno? Dobrze się bawiłem. Odwrócił się w stronę ćwiczących legionistów, krzycząc:
— No dobra, kończymy! Uformować się do wymarszu do koszar!
Żołnierze, prawdziwi Rzymianie jak i Videssańczycy, Vaspurakanerzy i inni, którzy dołączyli do
ich szeregów odkąd legion pojawił się w Imperium, z westchnieniem ulgi odkładali podwójnie
plecione, ciężkie ćwiczebne miecze i tarcze z wikliny. Gajusz Filipus, choć już po pięćdziesiątce,
miał więcej sił niż większość jego dwudziesto- czy trzydziestoletnich podwładnych — Skaurus nie
raz mu tego zazdrościł.
— Wyglądają całkiem dobrze — powiedział.
— Mogło być gorzej — przyznał Gajusz Filipus. W ustach weterana była to najwyższa pochwa
ła. Bezkompromisowy centurion nigdy nie zadowoliłby się czymś poniżej perfekcji — a przynajm
niej nie przyznałby się do tego.
Mrucząc z niezadowoleniem wepchnął swój miecz do wykonanej z brązu pochwy:
— Nie lubię tego ostrza. To nie jest prawdziwy gladius; jest za długi, videssańskie żelazo zbyt
giętkie, a rękojeść nie leży dobrze w dłoni. Powinienem był go oddać Gorgidasowi, a zostawić
sobie mój; ten głupi Grek nawet nie zauważyłby różnicy.
— Wielu legionistów z chęcią by się z tobą zamieniło — powiedział Marek. Weteran wiedział o
tym i na wszelki wypadek położył dłoń na rękojeści miecza, który w istocie był świetnym okazem
sztuki płatnerskiej.
— A jeśli chodzi o Gorgidasa, to brakuje ci go nie mniej niż mnie; tak samo jak i Viridoviksa.
— Nonsens, co do pierwszego i podwójny nonsens, co do drugiego. Mały, chytry Grek i dziki
Gal? Słońce musiało ci pomieszać zmysły.
Trybun bez trudu wyczuł nieszczerość w głosie centuriona:
— Jesteś nieszczęśliwy, kiedy nie masz na co narzekać.
— Ani ty, chyba że kradniesz moje pomysły.
Marek uśmiechnął się krzywo — było w tym trochę prawdy. Gajusz Filipus był bardziej
typowym Rzymianinem niż on, nie tylko ze względu na wygląd. Był człowiekiem praktycznym,
prostolinijnym i nie ufał niczemu, co trąciło zbyt mocno teorią.
Tworzyli groźną parę; weteran jako bystry taktyk, i Skaurus — któremu stoickie wykształcenie i
doświadczenie polityczne dawały wnikliwość oceny, a tej Gajusz Filipus nie mógł nigdy dorównać
— jako strateg obierający najlepszy aktualny kurs polityczny legionistów. Zanim zaczarowany
miecz trybuna skrzyżował się z ostrzem Viridoviksa i przeniósł Rzymian do Videssos, Marek nie
marzył o karierze w armii, ale każdy młody człowiek, myślący poważnie o przyszłości, musiał być
w stanie wykazać się jakąś wojskową przeszłością. Teraz, jako kapitan najemnych wojsk w po
dzielonym na mnóstwo frakcji politycznych Imperium, potrzebował wszystkich swoich umiejętno
ści dyplomatycznych by przetrwać, rzucony między żołnierzy i dworzan grających na wiele fron
tów — czasami wydawało mu się, że robili to odkąd tylko oderwali się od piersi matki.
— Ej tam, Flakus! Wyrównaj! — krzyczał Gajusz Filipus.
Rzymianin przesunął się o cal czy dwa i popatrzył pytająco do tyłu. Gajusz Filipus obrzucił go
karcącym spojrzeniem, raczej z przyzwyczajenia niż ze złości. Szybko ogarnął wzrokiem resztę żo
łnierzy.
— W porządku, ruszamy! — rzucił krótko. Trąbki i rogi powtórzyły jego komendę metalicznym
głosem.
Videssańscy strażnicy przy Srebrnej Bramie zasalutowali Markowi jak jednemu ze swoich ofice
rów, pochylając głowy i przyciskając prawą pięść do piersi na wysokości serca. Oddał pokłon, ale
spojrzał na obite żelazem wrota i najeżoną kolcami kratę bez cienia sympatii — zbyt wielu nieza
stąpionych Rzymian padło, bezskutecznie próbując je sforsować zeszłego lata. Tylko dzięki rebelii
wewnątrz miasta, Thorisin Gavras mógł z powodzeniem domagać się tronu od Ortaiasa Sphrant
zesa, choć właściwie Ortaias był kiepskim przywódcą. Przy umocnieniach takich jak w stolicy,
obrona nie wymagała specjalnie sprawnego dowodzenia.
Legioniści przemaszerowali przez zacienione przejście pomiędzy zewnętrznymi i wewnętrznymi
murami miasta, i nagle otoczył ich zgiełk Videssos. Wejście do stolicy zawsze przypominało haust
mocnego wina. Nowo przybyły oddychał głęboko, otwierał szerzej oczy i ponownie przystawiał
dzban do ust.
Ulica Środkowa, główna arteria Videssos, była Markowi doskonale znana. Rzymianie prze
maszerowali nią w dniu, kiedy po raz pierwszy weszli do stolicy, tędy też dokonali desperackiego
ataku na kompleks pałacowy, kiedy chwiał się tron Ortaiasa. Przechodzili nią niezliczoną ilość razy,
to w stronę placu ćwiczeń, to znów wracając do koszar.
Dzisiaj maszerowali dosyć wolno —jak zwykle, Ulica Środkowa była zatłoczona. Trybun żało
wał, że nie mają herolda, który torowałby im drogę wśród ulicznego ruchu, jak podczas pierwszego
dnia w Videssos, ale był to luksus, którym nie mógł się już cieszyć. Legioniści szli zaraz za parą
ogromnych, skrzypiących wozów, pełnych piaskowożółtego wapienia, przeznaczonego zapewne na
jakąś budowę. Tuzin koni ciągnęło każdy z nich, ale i tak posuwały się w ślimaczym tempie.
Sprzedawcy tłoczyli się i uwijali jak muchy, nadskakując maszerującym żołnierzom i wychwala
jąc głośno zalety swoich towarów: kiełbas i smażonych ryb (które miały swoje własne muchy), win,
lodów o przeróżnych smakach — ulubionego przysmaku zimowego, ale teraz, przy gorącej po
godzie, kiedy przynosił je specjalny goniec, były za drogie dla większości legionistów —wyrobów
ze skóry, wikliny czy brązu, i afrodyzjaków.
— Będziesz mógł to zrobić siedem razy w ciągu nocy! — dramatycznie wykrzykiwał sprzedaw
ca. — Proszę, panie, może chciałbyś spróbować?
Wyciągnął fiolkę w kierunku Sekstusa Minucjusza, świeżo promowanego podoficera. Minucjusz
był wysoki, przystojny i młody. Jego policzki i broda były stale pokryte granatowoczarnym cieniem
zarostu. W uwieńczonym grzebieniem hełmie i doskonale wypolerowanej kolczudze, był niezwykle
atrakcyjnym mężczyzną.
Wyjął mały słoik z chudej ręki Videssańczyka, podrzucił go kilka razy, jak gdyby zastanawiając
się nad zakupem i oddał z powrotem.
— Nie, zatrzymaj to sobie — powiedział. — Nie chciałbym się ograniczać tylko do siedmiu ra
zy.
Legioniści rechotali głośno, śmiejąc się nie tylko z dowcipu, ale i z miny skonfundowanego han
dlarza — jednego z bezczelnych videssańskich pyskaczy.
Wydawało się, że przy prawie każdej przecznicy mijali jedną ze świątyń Phosa — w mieście
były ich setki. Odziani na niebiesko kapłani i mnisi, których ogolone głowy świeciły prawie tak
jasno, jak złote kule umieszczone na szczytach świątynnych iglic, stanowili niemałą część uliczne
go tłumu. Mijając żołnierzy Marka, kreślili ręką okrągły, słoneczny znak swojej wiary. Wielu
mężczyzn, Videssańczyków i Rzymian, którzy przeszli na wiarę Imperium, powtórzyło znak, aby
uchronić się od podejrzenia o herezję.
Legioniści maszerowali teraz przez plac Stavrakiosa, ze złoconą statuą tego wielkiego Impera
tora-zdobywcy; przez zgiełk dzielnicy kotlarzy, gdzie Ulica Środkowa zakręcała i biegła wprost na
zachód, do Pałaców Imperium; przez plac nazywany Forum Wołów — nikt nie był w stanie
wyjaśnić Markowi skąd wzięła się ta nazwa; obok rozległego gmachu z czerwonego granitu, w
którym trzymano archiwa Videssos, a który służył jednocześnie za więzienie; na plac Palamas, naj
większy z placów stolicy Imperium.
Jeżeli miasto Videssos było miniaturą Imperium Videssos, to plac Palamas był stolicą w
miniaturze. Arystokraci ubrani w swoje tradycyjne brokatowe togi ocierali się o ulicznych twar
dzieli w tunikach z bufiastymi rękawami i jaskrawych trykotach. Tutaj pijana dziwka opierała się o
ścianę, jej nogi szeroko rozwarte; tam namdalajski najemnik, z ogoloną z tyłu głową, by lepiej
pasował do niej hełm, targuje się z grubym videssańskim jubilerem o cenę pierścionka dla swojej
damy; tam mnich i bogato wyglądający piekarz tracą czas spierając się o jakąś kwestię teologiczną,
z wyraźną przyjemnością oddając się dyspucie.
Widok najemnika kazał Markowi spojrzeć na Kamień Milowy — obelisk wykonany z tego
samego czerwonego granitu co budynki archiwum — od którego obliczało się wszystkie odległości
w Imperium. Wielka plansza u jego podstawy głosiła chwałę księcia Draxa, którego regiment
zgniótł wywołaną przez Baanesa Onomagoulosa rewoltę w ziemiach zachodnich. Głowa Ono
magoulosa, którą właśnie przywieziono do miasta, wystawiona została na widok publiczny tuż nad
planszą. Zmarły rebeliant był prawie łysy, więc zamiast wieszać głowę za włosy, podwieszono ją na
lince obwiązanej dokoła uszu. Niewielu Videssańczyków zwracało na nią uwagę — w ciągu kilku
ostatnich pokoleń, nieudane rebelie stały się zbyt powszechne, by wzbudzić jakiekolwiek zaintere
sowanie.
Gajusz Filipus podążył za wzrokiem Marka.
— Mógł się tego skurwysyn spodziewać.
Trybun przytaknął, kiwając głową.
— Uważał, że po śmierci Mavrikiosa Gavrasa ma prawo do Imperium. Nigdy nie umiał myśleć
o Thorisinie inaczej jak tylko o bezwartościowym, małym braciszku Mavrikiosa. I jeżeli można
zrobić jakiś większy błąd, to nie przychodzi mi on teraz do głowy.
— Ani mnie. — Gajusz Filipus miał żołnierski szacunek dla tytułu Autokratora Videssos, przy
wróconego przez Thorisina Gavrasa.
Spokój i ciche piękno kompleksu pałacowego zawsze były swego rodzaju szokiem po hałasie
placu Palamas. Marek nigdy nie był pewny, jak zareaguje na to przejście — czasami po prostu go to
uspokajało, ale równie często czuł się tak, jakby wycofywał się z samego życia. Dzisiaj — doszedł
do wniosku — plac był trochę za krzykliwy jak na jego gust. Ciche popołudnie spędzone bezczyn
nie w koszarach zupełnie mu odpowiadało.
— Panie? — z wahaniem zapytał wartownik.
— Tak? O co chodzi, Fostulus? — Marek podniósł wzrok znad listy żołdu, popatrzył na nią
ponownie, żeby zapamiętać, w którym miejscu skończył, i znowu podniósł głowę.
— Tam na zewnątrz jest jakiś łysol, panie. Mówi, że musi z tobą rozmawiać.
— Łysol? — trybun zamrugał oczami. — Masz na myśli kapłana?
— A kogóż by innego? — odpowiedział Fostulus, szczerząc zęby; nie należał do tych Rzymian,
którzy czcili Phosa. — Wielki, gruby facet, musi być po pięćdziesiątce, sądząc po brodzie. Ma
podłe usta — dodał wartownik.
Marek podrapał się po głowie. Znał kilku kapłanów, ale ten opis nie pasował do żadnego z nich.
Lepiej było jednak nie zadzierać z religijną hierarchią Videssos — w pewnych sprawach była ona
potężniejsza od samego Imperatora. Marek westchnął i zwinął pergamin, zawiązując go dokładnie
tasiemką.
— Cóż, wprowadź go tutaj.
— Tak jest, panie. — Fostulus zasalutował, rzymskim zwyczajem wyrzucając ramię do przodu,
po czym odwrócił się zręcznie na pięcie i pospieszył do wyjścia. Ćwieki w podeszwach jego cali
gae stukały na kamiennej podłodze.
— Nie spieszyłeś się zbytnio. — Skaurus usłyszał gderanie duchownego, gdy Fostulus prowa
dził go do małego stolika w tylnym rogu koszarowego holu, który był prowizorycznym biurem
Marka. Trybun wstał, by przywitać zbliżającego się gościa.
Fostulus miał rację — kapłan był prawie tak wysoki jak Skaurus, którego pomocna krew sprawi
ła, że był wyższy niż większość Rzymian i Videssańczyków. Kiedy podali sobie dłonie, mocny
krótki uścisk nieznajomego dał Markowi pojęcie o jego niemałej sile.
— Możesz odejść, Fostulusie — powiedział trybun. Strażnik zasalutował raz jeszcze i wrócił na
swój posterunek. Kapłan opadł ciężko na krzesło, które zaskrzypiało pod jego
ciężarem. Pot przyciemnił błękitną togę pod pachami, spływał po wygolonej łysinie. Marek po
myślał, że dobrze iż zwinął listy żołdu.
— Na światło Phosa, stanie na słońcu jest cholernie wyczerpujące — stwierdził Videssańczyk
tonem wyrzutu. Mówił głębokim, dudniącym basem. — Masz jakieś wino dla spragnionego czło
wieka?
— No... tak — odrzekł trybun nieco zbity z tropu taką bezpośredniością; większość Videssa
ńczyków wyrażała się znacznie mniej obcesowo. Poszukał dzbanka i pary glinianych kubków, nalał
i podał jeden z nich kapłanowi, a swój podniósł do toastu.
— Twoje zdrowie, ee... — zawiesił głos, nie znając imienia gościa.
— Styppes —rzucił szorstko kapłan; jak wszyscy duchowni Videssos zrezygnował ze swojego
nazwiska, co było symbolem oddania się wyłącznie Phosowi.
Zanim spróbował wina, podniósł obie ręce ku niebu mrucząc credo:
— Błogosławimy Gębie Phosie, Panie o wielkim, wspaniałym i dobrym umyśle, z Twojej łaski
nasz obrońco, prosimy bacz, aby wielki sprawdzian naszego życia skończył się dla nas pomyślnie.
— Po czym splunął na podłogę, co oznaczało odrzucenie Skotosa, złego oponenta Phosa w duali
stycznej religii Imperium.
Przez chwilę czekał, że Rzymianin dołączy się do modlitwy, ale Skaurus, choć szanował prze
konania Videssańczyków, nie naśladował bezmyślnie tych, których naprawdę nie podzielał. Styppes
rzucił mu pogardliwe spojrzenie.
— Poganin — wymamrotał. Marek zrozumiał, co miał na myśli Fostulus, mówiąc o jego ustach;
wąskie, blade wargi ledwo zakrywały wielkie, żółte zębiska.
W końcu Styppes wypił swoje wino i teraz z kolei trybun musiał walczyć ze sobą, by nie wy
krzywić twarzy w pogardliwym grymasie. Videssańczyk ponownie napełnił kubek, nie pytając
Skaurusa o pozwolenie; znowu go opróżnił, napełnił i wypił po raz trzeci, podczas gdy Marek za
ledwie zmoczył usta. Styppes zaczął znowu nalewać, ale dzbanek okazał się pusty, gdy kubek zape
łnił się ledwie do połowy. Styppes parsknął ze złością i wypił także i tę resztkę.
— Wystarczy ci wino, czy może chciałeś coś innego? — zapytał Skaurus ostro. Natychmiast
zrobiło mu się wstyd; czyż stoicyzm nie nauczał, by szanować każdego człowieka takiego jakim
jest, nieważne czy złym, czy dobrym? Jeżeli Styppes za bardzo kochał wino, pogardzanie nim na
pewno tego nie zmieni.
Marek spróbował ponownie, tym razem bez sarkazmu.
— W czym mogę ci pomóc. Ja lub moi ludzie?
— Wątpię, żeby to było możliwe — odpowiedział Styppes, na nowo budząc uprzedzenia Mar
ka. — To mnie kazano pomóc wam. — Jego kwaśna mina nie świadczyła o tym, by podejmował się
tego zadania z przyjemnością.
Kapłan był doświadczonym pijakiem. Mówił wyraźnie i pewnie się poruszał. Tylko lekkie za
różowienie na jego raczej bladej twarzy zdradzało obecność wina, które wlał w siebie.
Popijając ze swojego kubka, Skaurus całą siłą woli opanował złość.
— Ach tak? Kto ci rozkazał? — zapytał, starając się nie zdradzić najmniejszego zainteresowa
nia. Im wcześniej ta gąbka w niebieskiej todze pójdzie sobie stąd, tym lepiej. Zastanawiał się, czy
jego duchowni przyjaciele, Nepos albo patriarcha Balsaman, przysłali go tutaj, a jeśli tak, to co
mieli przeciwko Rzymianom.
Ale Styppes zaskoczył go, mówiąc:
— Mertikes Zigabenos mówił, że straciłeś swojego lekarza.
— Tak, to prawda — przyznał Skaurus. Ciekawy był, jak też Gorgidas radzi sobie na stepie Par
draja. Zigabenos był dowódcą straży przybocznej Imperatora, naprawdę zdolnym i kompetentnym
młodym człowiekiem. Jeżeli kapłan cieszył się jego względami, może faktycznie był coś wart.
— I cóż z tego?
— Zaproponował, żebym ofiarował ci moją pomoc. Znam się dobrze na uzdrowicielskiej sztuce
Phosa, a żaden oddział Jego Wysokości nie powinien pozostać bez takiej pomocy. Nawet pełen po
gan, jak twój. — Zakończył lekceważąco Styppes.
Marek zignorował tę uwagę.
— Jesteś kapłanem-uzdrowicielem? Przydzielonym do nas? — to było wszystko, co mógł wy
krztusić, aby nie krzyczeć z radości. Używając siebie samych jako „kanałów" dla energii Phosa,
niektórzy kapłani mogli uratować ludzi, których Gorgidas uznawał za zmarłych. Właśnie dlatego,
że nie był w stanie nauczyć się ich metod, postanowił pojechać na dalekie równiny. Nepos także
uzdrawiał tych, których był w stanie uzdrowić, mimo że nie był specjalistą w tej dziedzinie.
Skaurus pomyślał, że człowiek o takiej profesji może okazać się cenniejszy od klejnotów.
— Przydzielony do nas? — powtórzył, chcąc jeszcze raz usłyszeć deklarację Styppesa.
— Tak. — Kapłan wciąż daleki był od entuzjazmu. Ponieważ było to dla niego normalne, jego
talent wydawał mu się znacznie mniej cudowny niż Rzymianinowi. Popatrzył na koce ułożone w
równą szachownicę na podłodze koszar.
— Więc będziesz miał tu dla mnie kwaterę?
— Oczywiście, cokolwiek zechcesz.
— Chciałbym więcej wina.
Nie chcąc go do siebie zrażać ani też czynić wrażenia skąpego, Marek zerwał pieczęć z kolejne
go dzbana i podał go mu.
— Chciałbyś trochę? — zapytał Styppes. Gdy trybun pokręcił głową, kapłan pogardzając kub
kiem, opróżnił dzban. Marek znów się zaniepokoił.
— Aaach — powiedział Styppes, gdy już skończył. Był to długi, błogi wydech. Podniósł się i
zatoczył lekko; taka ilość mocnego wina, wchłoniętego w takim tempie, powaliłaby półboga.
— Przyjdę potem — powiedział. Alkohol już wyraźnie utrudniał mu mówienie.
— Muszę wziąć moje narzędzia z klasztoru i przynieść je tutaj. — Posuwając się powoli, staran
nie odmierzonymi krokami człowieka przywykłego do chodzenia po sporej dawce alkoholu, ruszył
w kierunku wyjścia.
Zrobił zaledwie kilka kroków i odwrócił się do Marka. Patrzył na niego badawczo przez prawie
minutę, a potem wyszedł, właśnie gdy Skaurus miał go zapytać, o co chodzi. Sfrustrowany Rzy
mianin powrócił do swoich list.
Tego wieczoru Helvis spytała go:
— Wiec jak ci się podoba ten Styppes?
— Podoba mi się? To nie ma nic do rzeczy. Czy mam jakiś wybór? Byle jaki lekarz jest lepszy
niż żaden. — Zastanawiając się, do jakiego stopnia powinien być z nią szczery, Marek oparł się o
cienkie drewniane przepierzenie. Dwa z czterech używanych przez legionistów budynków
koszarowych podzielone zostały na mniejsze pokoje, aby zapewnić nieco prywatności tym z żo
łnierzy, którzy mieli żony i dzieci.
Zmarszczyła brwi, wyczuwając jego wahanie, ale zanim zadała pytanie jej czteroletni synek,
Malric, odrzucił drewniany wózek, którym się bawił i zaczął śpiewać najgłośniej jak tylko potrafił
sprośną videssańską piosenkę marszową:
— Mały ptaszek z żółtym dziobem...
Helvis przewróciła oczami, błękitnymi jak oczy wielu Namdalajczyków.
— Dość tego, młody człowieku. Czas do łóżka. — Mały zignorował ją śpiewając dalej, aż zła
pała go za kostki i podniosła. Wisiał do góry nogami, śmiejąc się piskliwie. Tunika opadła mu na
głowę, więc próbował się z niej wyswobodzić. Helvis pochwyciła spojrzenie Marka:
— Połowa bitwy wygrana.
Trybun uśmiechnął się, patrząc jak ściąga spodnie z jego przybranego syna. Nawet przy tej mało
eleganckiej czynności, przyjemnie było na nią popatrzeć. Jej skóra była jaśniejsza, a rysy łagodniej
sze niż te typowe dla Videssańczyków, ale wydatne kości policzkowe i pełne usta nadawały jej twa
rzy własne piękno. Jej figura była doskonale pełna, bogate wypukłości wypełniające spódnicę i
miana bluzkę ze sznurowanym stanikiem przyciągały wzrok każdego mężczyzny. Jak na razie
wczesna ciąża była jeszcze niewidoczna.
Dała Malricowi lekkiego klapsa w gołą pupę:
— No już, pocałuj Marka na d...