Adler Elizabeth
Tylko nic nie mów, proszę
Spokojne samotne życie Fen Dexter na idyllicznym kalifornijskim
wybrzeżu zostaje zakłócone pewnej burzowej n...
3 downloads
14 Views
Adler Elizabeth
Tylko nic nie mów, proszę
Spokojne samotne życie Fen Dexter na idyllicznym kalifornijskim
wybrzeżu zostaje zakłócone pewnej burzowej nocy. Do drzwi puka obcy
mężczyzna. Na czole ma krew, a w ręce nóż... „Proszę się nie bać” –
uspokaja. Miał wypadek, nie może się dostać do szpitala, bo szaleje
sztorm… Mimo tak niecodziennych okoliczności od pierwszej chwili
między Fen a nieznajomym zaczyna iskrzyć. Ale rano mężczyzna znika.
A Fen dowiaduje się od swojej siostrzenicy lekarki, że zeszłej nocy do
szpitala przywieziono dziewczynę zaatakowaną brutalnie nożem przez
seryjnego zabójcę. I że jej nowy znajomy też był w szpitalu…
Anabelle Adler Avery i Ericowi Avery
Prolog
Było zimowe popołudnie, nadciągały burzowe chmury. Czekał właśnie w czarnym range
roverze, stojącym w najciemniejszym kącie restauracyjnego parkingu, kiedy znowu poczuł ten
ból. Ucisk w piersi i zawrót głowy, choć trwało to tylko kilka sekund. Pierwszy raz poczuł się
tak, kiedy podniósł ten stolik, żeby ustawić go w bardziej widocznym miejscu. Głupiec; powinien
był wiedzieć lepiej. Musiał naderwać sobie jakiś mięsień w barku i teraz się to na nim mściło,
akurat kiedy powinien być w najlepszej formie. Ale zaraz rozjaśniło mu się w głowie, a ból
minął. Zapomniał o nim i skupił się na czekającym go zadaniu.
Parking był niemal pusty; stało tylko kilka samochodów, które – wiedział o tym –
należały do pracowników kuchni. Klienci zawsze parkowali od frontu. Kafejka należała do
popularnej w Kalifornii sieci; była tuż przy autostradzie nr 1, na południe od San Francisco.
Wiedział dokładnie, o której dziewczyna kończy pracę; wiedział, jak wybiega wtedy przez drzwi
dla personelu, roześmiana, z ulgą, że wreszcie może to zrobić, czasami razem z innymi, ale
najczęściej sama. Wiedział, że jeździ dziesięcioletnim chevroletem blazerem, który często się
psuje i nie jest ubezpieczony, i zawsze stoi w tym samym miejscu na tyłach, żeby żaden wścibski
policjant, który wpadnie do kafejki na kawę i naleśniki z podrabianym syropem klonowym, nie
zwrócił na niego uwagi i nie zaczął zadawać pytań na temat tego złomu.
Wiedział też dokładnie, gdzie mieszka. A nawet, jak wygląda jej mała kawalerka. Był w
środku; bez trudu sforsował tani zamek, kiedy wyszła do pracy, rozejrzał się po mieszkaniu,
dotykał jej rzeczy, sprawdził małą łazienkę i plastykowy stelaż z plastykową zasłonką, która
musiała się lepić do jej nagiego ciała, kiedy brała prysznic. Przesunął językiem po jej szczoteczce
do zębów, powąchał majtki, które leżały na podłodze wraz z resztą ubrań, dokładnie tam, gdzie je
zostawiła poprzedniego wieczoru. Położył się na nieposłanym łóżku, z głową na jej poduszce,
zaskoczony, że pościel jest czysta. Nie była brudną dziewczyną, tylko trochę niechlujną, niedbałą
i lekkomyślną.
Wybrał ją na swoją ofiarę kiedy wszedł do kafejki a ona spojrzała mu w oczy, gotowa
poflirtować trochę z klientem w nadziei na dobry napiwek, choć napiwki, jakie zwykle
dostawała, były zapewne niewielkie. Podobała mu się jej czysta świeża skóra, policzki
zaróżowione od biegania do kuchni i z powrotem. Pracowała ciężko i była chętna. Na imię miała
Elaine. Tak było napisane na plakietce przypiętej do jej bluzki. Była dość ładna, żeby się
kwalifikować. Kiedyś nawet do niej zagadał i dowiedział się, że rzuciła college, na którym
studiowała – w dodatku biologię. Powiedziała wesoło, że wróci na studia, kiedy będzie ją na to
stać, co – o czym oboje wiedzieli – oznaczało nigdy. Tak czy inaczej, podobało mu się jej
zaokrąglone ciało, długie brązowe włosy, różowe policzki i dziewczęcy sposób bycia. Zawsze
najbardziej podobały mu się takie miłe dziewczyny.
Teraz zobaczył, jak wypada przez drzwi dla personelu. Sama. Miała na sobie czarną
spódniczkę i trochę przyciasny czarny żakiet. Włożył cienkie, elastyczne rękawiczki z lateksu,
wysiadł szybko z samochodu i zawołał ją po imieniu.
– Elaine.
Odwróciła się, zaskoczona. Wiedział, że w cieniu nie mogła go rozpoznać.
– Drzwiczki chyba mi się zacięły, mogłabyś mi pomóc? – zawołał, na tyle głośno, żeby
uznała go za znajomego i podeszła.
Podobało mu się, że ruszyła w jego stronę tak spiesznie, niemal biegnąc.
Długie brązowe włosy opadły jej na twarz, kiedy była już blisko. Jednym płynnym
ruchem chwycił je dłonią i brzegiem dłoni uderzył ją mocno w tętnicę szyjną. Zwiotczała, a
wtedy wepchnął ją do samochodu i wrzucił za nią torebkę. W kilka sekund wyjechał z parkingu
na autostradę.
Spojrzał na nią w lusterku; leżała zwrócona twarzą w dół na plastykowej folii, którą
starannie rozłożył na siedzeniu, żeby osłonić skórzaną tapicerkę. Nie ruszała się. Przy następnym
zjeździe zatrzymał się w spokojnym miejscu, wysiadł i sprawdził, co się z nią dzieje. Ciągle
oddychała. Płytko, nierówno. Uderzył ją dokładnie tak, jak trzeba. Wiedział, co robi. Robił to
wszystko już nieraz. Wbił igłę w jej ramię; mały zastrzyk, żeby nie oprzytomniała nagle i go nie
zaskoczyła. Jej urywany oddech spowolniał.
Wsiadł z powrotem do samochodu i pojechał dalej. Wybrał już miejsce, w które chciał ją
zabrać, na skraju pewnego lasu. Kiedy tam dotarł, siedział kilka minut w oczekiwaniu na to, co
miało się stać. Jeszcze nie padało, tylko wiatr szarpał drzewami, zwiastując burzę i strącając
deszcz liści na niego, samochód i dziewczynę, kiedy otworzył tylne drzwiczki. Był jeszcze dzień,
ale w lesie panował już mrok.
Wyciągnął lekką czarną torbę, w której była mała kamera wideo, statyw i noktowizor –
jego „sprzęt”, jak to nazywał – i przełożył ją przez głowę. Wyciągnął dziewczynę z samochodu i
wniósł do lasu… nie za daleko, nie ma takiej potrzeby… nikt tu nigdy nie przyjeżdżał. Serce
znowu podskoczyło mu w piersi: dziewczyna była cięższa niż przypuszczał.
Była w tym pewna metoda; rytuał, który musiał szanować. Wszystko musi odbywać się w
odpowiedniej kolejności. Ułożył ją, z rozpostartymi rękami i nogami, na stercie gnijących liści.
Miękkiej i przyjemnej. Pomyślał, że to by się jej spodobało. Potem wyjął statyw i kamerę wideo
z torby i postawił je przed nią, upewniając się, że dobrze nastawił ostrość. Wciągnął czarną
wełnianą maskę narciarską, zasłaniając twarz. Teraz był gotowy. W jednej chwili rozebrał
dziewczynę, ściągając z niej spódnicę, białą bluzkę i bieliznę. Nie miała na sobie stanika, a jej
małe piersi wydawały się bardzo białe w gęstym mroku.
Wyciągnął nóż ze skórzanej pochwy, zrobionej na zamówienie w Meksyku, którą miał
przypiętą do nogi. Był to cienki rzeźnicki nóż, długości mniej więcej dwudziestu centymetrów,
taki, jakiego używają kucharze w restauracjach. Czysta, twarda, lśniąca stal. Władza w rękach
człowieka, który wiedział dobrze, jak jej używać.
Przykląkł nad nią i z chirurgiczną precyzją podciął jej oba nadgarstki, a potem usiadł,
patrząc, jak krew i życie wypływają powoli z jej ciała. Nie otworzyła oczu. Najwspanialsza
chwila niemal nadeszła. Teraz wystarczy tylko przesunąć ostrzem po jej gardle, miękko jak po
maśle. Leżała bezwładnie, nie opierając się, kiedy ją gwałcił, z nożem przy jej szyi, tylko
pierwsze małe nacięcie… czekał… czekał… aż jęknął gardłowo, tryumfalnie, przeciągnął
ostrzem po jej gardle, krew trysnęła, choć dziewczyna nie była jeszcze martwa…
Usiadł, wyczerpany. Nic nie mogło równać się z tą chwilą, tym uczuciem. Z czysto
seksualną mocą tego doznania. Zostało już tylko jedno; coś, co musiał zrobić. Wyjął z kieszeni
zieloną samoprzylepną karteczkę i lewą ręką napisał wiadomość.
Spojrzał na dziewczynę. Miała otwarte usta. Przyciągnął żuchwę do górnej szczęki i
przykleił zieloną karteczkę do jej zamkniętych warg. Potem dodał jeszcze kawałek mocnej taśmy
izolacyjnej, na wszelki wypadek. Znowu przyłożył nóż do jej szyi; dokładnie wiedział, gdzie jest
tętnica.
Wydawało mu się, że coś usłyszał. Usiadł, zaalarmowany. Jeszcze nie skończył… jakiś
samochód zatrzymał się, potem znowu ruszył. Zdenerwowany, chwycił kamerę i torbę,
przykucnął nisko, rzucił się do ucieczki… Ból przeszył jego pierś, serce waliło mu tak mocno, że
słyszał jego uderzenia, tysiąc uderzeń na minutę… z bólu zrobiło mu się ciemno przed oczami…
i ze strachu, że został przyłapany… strach wygrał…
Skoncentrował wszystkie siły na prowadzeniu samochodu. Teraz padał już deszcz…
znowu chwycił go ten ból… tym razem nie tak silny… i nie czuł go w sercu, bardziej w
ramieniu… dokładnie tam, gdzie poprzedniego dnia naciągnął sobie mięsień, kiedy przesuwał ten
stół.
Czy powinien pojechać do szpitala? Ale po co? Teraz wszystko było już w porządku,
oddychał równo, serce miał jak skała. To była tylko mała niedyspozycja i zepsute „wydarzenie”.
Sprawdził torbę, która leżała obok na siedzeniu, wymacał kamerę. Była w środku, podobnie jak
nóż. Wszystko w porządku, ale niewiele brakowało. Następnym razem będzie ostrożniejszy,
znajdzie jakieś bardziej odległe miejsce.
Wybrał już swoją następną dziewczynę. Plany na przyszłość dawały mu poczucie
bezpieczeństwa. Obserwował doktor Vivian od tygodni. Teraz jednak musi się stąd jak
najszybciej wydostać, napić się i coś zjeść. Po swoich małych „przeżyciach” zawsze był głodny.
Będzie unikał autostrady, wybierze mniejsze, boczne drogi. Nie wziął jednak pod uwagę burzy,
złej widoczności, śliskiej nawierzchni. A potem w coś uderzył.
Rozdział 1
Big Sur, Kalifornia
Dla Fen Dexter ten poranek zaczął się jak każdy inny. Wstała późno – o dziewiątej, czy
coś koło tego. To Hector ją obudził, kładąc na łóżku swoją wielką łapę, trącając ją pyskiem i
śliniąc się na jej ramię. Labradory zawsze się ślinią i zawsze trzeba je wcześnie wypuszczać na
dwór, zanim popuszczą w domu. Dla Hectora dziewiąta też była dość późną porą. Otworzyła
drzwi a potem, kiedy skończył, wpuściła go do środka. Wróciła do łóżka, rozleniwiona, i leżała w
nim, słuchając ryku fal uderzających w skały u podnóża klifu.
Cliff Cottage, mały kalifornijski domek Fen, stał w miejscu, które nazywała „wspaniałym
odosobnieniem”, na urwisku między Big Sur i miejscowością Carmel. „Wspaniałe odosobnienie”
było tylko żartem, ponieważ od drogi oddzielało domek zaledwie sto metrów, a samemu
budynkowi daleko było do „wspaniałości”. Nie był okazały, i w dodatku pokryty
bladoniebieskimi stiukami.
Był to jej dom od dwunastu lat; kupiła go pod wpływem impulsu po nagłej śmierci męża,
dla niej niewytłumaczalnej, bo był takim sprawnym człowiekiem, ciągle ćwiczył, biegał,
poprzedniego dnia trzy godziny grał w tenisa. A potem, przy porannej herbacie, spojrzał na nią,
ze zdumieniem, jak jej się wydawało, i po prostu runął na podłogę. I życie, takie jakim znała je
Fen, dobiegło końca.
Greg, stuprocentowy Amerykanin, jak go w żartach nazywała, był jej trzecim mężem.
Pierwszym był Francuz; wyszła za niego, kiedy miała dwadzieścia lat i prowadziła dość
ryzykowne życie tancerki w Paryżu, gdzie występowała na scenie w szpilkach, mikroskopijnym
stroju z cekinami i peruce o fryzurze na pazia wylansowanej przez Sasoona, którą nosiły tam
wszystkie dziewczyny. Nie tego oczekiwała po wszystkich tych latach ćwiczeń w balecie, ale nie
każdy może zostać gwiazdą, a poza tym poznawała tylu ludzi. W tym męża, o którym teraz
myślała tylko jako o „Francuzie”, który trzymał ją za rękę, całował delikatnie, zostawiał
romantyczne liściki i obdarowywał wielkimi bukietami białych róż. Nie były to jej ulubione
kwiaty, ale wkrótce się nimi stały. Był od niej starszy, miał trzydzieści pięć lat, rozwiedziony, z
życiowym bagażem, ale chciał się z nią ożenić, a kimże ona była, by powiedzieć „nie” życiu
pełnemu romantycznych uniesień i pocałunków. Trwało to rok. Potem Francuz zajął się kimś
innym. Po prostu taki już był.
Drugi mąż był włoskim Żydem. Kto by przypuszczał, że istnieje taka kombinacja? Z
pewnością nie Fen, ale ponieważ sama nie miała rodziny, zakochała się w jego wielkiej,
towarzyskiej, bezpośredniej familii i zanim zdążyła się zorientować, musiała podjąć decyzję, czy
woli katolicką, włoską uroczystość, czy żydowskie wesele z całą przynależną scenografią. W
końcu wymknęli się rodzinie, pobrali w urzędzie stanu cywilnego, i na tym się skończyło. A
kiedy w końcu, ku ich wielkiemu rozczarowaniu, oczekiwane dzieci się nie pojawiły, rodzina
uznała, że to wina Fen. Fen widziała w ich milczących spojrzeniach przez stół, w coraz rzadszych
wesołych rodzinnych biesiadach, że tak właśnie uważali, a kiedy wreszcie zaniepokoiło ją to na
tyle, by się zbadać, odkryła ku swemu przerażeniu, że mieli rację.
Ponieważ wzięli tylko cywilny ślub, rozwód był prosty, ale Fen została po nim samotna i
ze złamanym sercem. Była sama na świecie. Znowu.
Pod wpływem impulsu poleciała do Kalifornii i zatrzymała się u dawnej przyjaciółki,
która miała małą winnicę w hrabstwie Sonoma. Nazywała się Millie i produkowała chardonnay,
które właśnie stawało się modne, jak to bywa w przypadku niektórych win. Fen zainwestowała
swoje skromne oszczędności i pieniądze, które dostała po obu rozwodach (w których była stroną
niewinną) i finansowo to ją właśnie ocaliło. Tam też poznała swojego trzeciego męża.
Amerykanina.
Greg miał trzydzieści osiem lat, Fen dwadzieścia siedem. Przeniosła się do San Francisco
do małego wiktoriańskiego domu w pastelowym kolorze w dzielnicy Mission, która dopiero
stawała się popularna i ciągle była trochę niebezpieczna dla samotnej kobiety. Ale Fen niedługo
mieszkała samotnie. Dostała część etatu na uniwersytecie, gdzie uczyła przedmiotu, w którym się
specjalizowała, rozwoju tańca poprzez wieki aż do form współczesnych, jednocześnie pracując
nieodpłatnie w miejscowym schronisku dla zwierząt. I właśnie wtedy zadzwonił niejaki pan
Herman Wright, adwokat, i poprosił, żeby przyszła się z nim spotkać. Powiedział, że sprawa jest
bardzo ważna i nie, nie może omówić jej przez telefon.
Cholera – pamięta, że tak wtedy pomyślała, wkładając swój najszacowniejszy strój,
wąskie czarne spodnie (miała długie, ładne nogi), białą lnianą bluzkę i kaszmirowy sweter
Hermèsa w kolorze pomarańczu z warkoczami, kosztowny prezent od pierwszego męża, z
czasów, kiedy jeszcze się o nią starał, rzecz jasna. Przypudrowała nos, pociągnęła pełne wargi
śmiałą czerwoną szminką i szybko przeczesała szczotką włosy w odcieniu złotawego blondu. A
potem ostatni raz spojrzała w lustro, zastanawiając się, czy jej wygląd jest dość szacowny dla
pana mecenasa Hermana Wrighta i jego tajemniczej wiadomości. Uśmiechnęła się szeroko i
pomachała sobie na pożegnanie. Pieprzyć pana mecenasa. Nikt nie pozwał jej do sądu. Może
dostała bajeczny spadek po jakimś nieznanym krewnym. Tak, akurat. Przesłała buziaka rudemu
kocurowi imieniem Maurice, który był bardzo niezadowolony z jej wyjścia, i już jej nie było.
Wzięła taksówkę, bo nie chciała wygnieść ubrania w środkach masowej komunikacji,
choć tak naprawdę nie było jej na to stać. Biura pana Wrighta były imponujące, zajmowały całe
trzy piętra w eleganckim budynku w centrum miasta. Sam pan Wright nie był już tak
imponujący, niski, krępy i rudy jak jej kot. Ale to, co miał jej do powiedzenia, robiło wrażenie. I
wstrząsnęło nią do głębi, bardziej niż cokolwiek, czego doświadczyła w całym dotychczasowym
życiu. A miała dwadzieścia osiem lat, na litość boską.
I to właśnie mu wtedy powiedziała.
– Ale ja mam dopiero dwadzieścia osiem lat!
Pan Wright wzruszył ramionami, wygładził kwiecisty jedwabny krawat i spojrzał na nią
życzliwie ponad szerokim dębowym biurkiem.
– Wiele kobiet w pani wieku ma już kilkoro dzieci, panno Dexter. – Po rozwodzie Fen
wróciła do swojego panieńskiego nazwiska. – Z pewnością młoda, zdrowa kobieta, taka jak pani,
bez większego trudu zdoła wychować dwie dziewczynki.
– Ale to nie są moje dziewczynki! – wykrzyknęła, wstrząśnięta. – Ja nawet nie mam
męża! Jak oni mogli mi to zrobić!
A „to”, o czym mówiła i co runęło na jej życie jak grom z jasnego nieba – prawdziwy
piorun – to fakt, że daleka kuzynka, której Fen w pierwszej chwili nie mogła sobie nawet
przypomnieć, choć spotkały się raz, kiedy tańczyła w Paryżu (kuzynka i jej mąż weszli za kulisy,
przedstawili się, wypili po kieliszku szampana i pożegnali się z uśmiechem…) zginęła właśnie
razem z mężem w katastrofie lotniczej. Lecieli małą cessną nad górzystym obszarem i wpadli w
fatalny powietrzny wir. Obie ich córki były w tym czasie w ich domu na Manhattanie.
– Oczywiście z opieką nad tymi dziećmi wiążą się środki materialne na ich utrzymanie;
jest tego z pewnością dość, żeby starczyło na całe dzieciństwo i studia.
– Studia? – O czym on mówi? Ona sama nie skończyła studiów!
– Dziewczynki mają sześć i cztery lata – oznajmił. – Nazywają się Vivian i Jane Cecilia.
Muszę podkreślić, że nie mają nikogo innego, do kogo mogłyby się zwrócić. Jeśli pani nie
podejmie się opieki nad nimi, trafią do rodzin zastępczych. Obawiam się, że są już trochę za
duże, by mogły liczyć na adopcję.
Odchylił się na oparcie i patrzył na jej osłupiałą twarz.
– Wiem, wiem – powiedział łagodnie. – To straszny szok i ogromna odpowiedzialność,
ale kuzynka wyraźnie wskazała panią w swoim testamencie. Stwierdziła, że jest pani jej jedyną
żyjącą krewną i dlatego to pani zostawia to, co w jej życiu najcenniejsze, w nadziei, że jeśli
zajdzie taka potrzeba, będzie pani wiedziała, co robić.
Fen milczała.
– To ich zdjęcia. – Prawnik przesunął w jej stronę kilka fotografii.
Fen nie wzięła ich do ręki. Po prostu patrzyła na nie, na dwie małe twarzyczki swoich
dalekich krewniaczek. Jedna, ciemnowłosa, szarooka, w sandałkach, grzebała czubkiem stopy w
piasku, i odmówiła uśmiechnięcia się do obiektywu; druga, o jasnych włosach i błękitnych
oczach anioła, uśmiechała się od ucha do ucha.
– Ta mała się do tego urodziła – usłyszała Fen swój własny głos. A potem, ni stąd, ni
zowąd, zaczęła płakać, siedząc tam, w gabinecie prawnika i patrząc na zdjęcia dwojga dzieci,
które nie miały na świecie nikogo. Były takie niewinne. Fen też była sama, odkąd skończyła
osiemnaście lat. Pomyślała, że to, o co została poproszona nie różni się aż tak bardzo od pracy z
opuszczonymi, źle traktowanymi zwierzętami; jedno i drugie wymagało czerpania z tego samego
źródła miłości.
– Potrafiłabym pokochać te dziewczynki – powiedziała w końcu, wzięła zdjęcia i
schowała je do torebki. – Kiedy mogę się z nimi spotkać?
I tak właśnie Fen – co było skróconą formą imienia Fenalla, którego zawsze nie cierpiała,
bo jej zdaniem pasowało do striptizerki – została „ciocią” – nigdy „mamą” – dla „swoich
dziewczynek”, które teraz przeszły już – podobnie jak Fen – przez wszystkie szkoły i zajęcia
baletowe, choroby wieku dziecięcego, koszmar dorastania, licea, studia, chłopaków, stając się po
drodze jej rodziną.
Vivi, starsza, miała trzydzieści lat, była lekarzem i pracowała na oddziale ratunkowym
szpitala w San Francisco. JC miała dwadzieścia osiem i przebywała nie bardzo wiadomo gdzie,
ciągle usiłując zostać „gwiazdą”, śpiewając w małych klubach i zmierzając, zdaniem Fen,
absolutnie donikąd. Obie miały już teraz własne życie i Fen postanowiła, że nie będzie się
wtrącać. Chyba już dość w nie ingerowała przez te wszystkie lata.
Zanim Fen wreszcie wstała z łóżka i zeszła na dół, minęła kolejna godzina. Ciemna
drewniana podłoga wydawała się zimna pod jej bosymi stopami. Zapowiadał się chłodny dzień.
Nastawiła kawę – uwielbiała ten poranny zapach kawy – a potem wzięła prysznic i włożyła
dżinsy i szary sweter z wycięciem w serek, z którego najpierw zdjęła szczotką psią sierść. Znowu
sprawdziła pogodę – niebo było szare i wiał porywisty wiatr, którego nie lubiła. Podobnie jak jej
pies. Fen zastanawiała się, czy nie nazwać go Hercules, bo był silny i tyle przetrwał, ale Hector
jakoś lepiej do niego pasowało. I teraz, po dwunastu latach, ciągle byli tutaj. Sami, razem.
Zadzwonił telefon.
– Fen – powiedziała szybko Vivi. – Muszę się z tobą zobaczyć. Dzisiaj wieczorem. Jest
coś, o czym muszę ci powiedzieć.
Fen wyczuła jej niepokój, ale powstrzymała się od zadawania pytań; zostawiła je sobie na
później. Vivi od trzech lat pracowała na oddziale ratunkowym szpitala w San Francisco.
Pracowała dużo i do późna, i Fen nie widywała jej już tak często jak kiedyś. Tym razem jednak
Vivi powiedziała, że zostanie na noc. Co oznaczało, że Fen musi pojechać do Carmel i zrobić
zaopatrzenie.
Włożyła stary granatowy płaszcz, załadowała Hecto...