Korekta Joanna Egert-Romanowska Hanna Lachowska Zdjęcie na okładce © MJTH/Shutterstock Projekt graficzny okładki Małgorzata Cebo-Foniok według projekt...
67 downloads
32 Views
604KB Size
Korek ta Joanna Egert-Romanowsk a Hanna Lachowsk a Zdjęcie na ok ładce © MJTH/Shutterstock Projek t graficzny ok ładk i Małgorzata Cebo-Foniok według projek tu Sarah Hansen 2013 Tytuł oryginału Falling Into You Copyright © 2013 by Jasinda Wilder All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2014 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-5027-4 Warszawa 2014. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl Konwersja do wydania elek tronicznego P.U.Opcja juras @evbox.pl
Ta książka jest dla tych, którzy stracili ukochaną osobę. Budzili się z płaczem i z płaczem zasypiali. Musieli zrozumieć, że to nic strasznego czuć się źle. Sam fakt przetrwania nie wymaga siły, to tylko wegetacja z dnia na dzień. Kto nauczy się żyć pomimo wszystko, odniesie zwycięstwo.
Część I PRZESZŁOŚĆ
Nell
1. Przyjaciel od serca… Czy chłopak? Wrzesień
Nie zawsze byłam zak ochana w Coltonie Callowayu. Najpierw k ochałam jego młodszego brata, Kyle’a. Kyle był moją pierwszą prawdziwą miłością. Był pierwszy pod k ażdym względem. Mieszk ałam obok Callowayów. Kyle i ja byliśmy rówieśnik ami, urodziliśmy się w tym samym szpitalu, dwie sale od siebie, w odstępie dwóch dni. Był starszy, co mnie potwornie wk urzało. Niby tylk o o dwa dni, ale i tak to wyk orzystywał i dręczył mnie bezlitośnie. Jak o niemowlęta bawiliśmy się w tym samym k ojcu u niego w domu. Mieliśmy wspólne k lock i i lalk i. (Mniej więcej do trzeciego rok u życia Kyle bawił się ze mną lalk ami i za to ja wyśmiewałam się z niego). Razem uczyliśmy się jeździć na rowerach; uczył nas mój tata, bo pan Calloway był k ongresmenem i często wyjeżdżał. Razem odrabialiśmy lek cje. Na początk u byliśmy parą najlepszych przyjaciół. Ale chyba i tak było wiadomo, że prędzej czy później będziemy razem. Nie, żeby k toś to aranżował, ale wszyscy przewidywali. Jego ojciec – wschodząca gwiazda polityk i. Mój ojciec – prezes, odnoszący suk cesy biznesmen. I ich cudowne dzieci – razem. To chyba jasne! Nie chciałabym, żeby to zabrzmiało aroganck o, ale tak a jest prawda. Oczywiście nie jestem idealna. Mam wady. Szerok ie biodra i biust trochę za duży w stosunk u do sylwetk i, ale mam to gdzieś. Wiem, jak wyglądam i przysięgam, nie jestem próżna. Aż do drugiej k lasy liceum nie mieliśmy świadomości przeznaczenia. Wciąż się k umplowaliśmy, byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, ale tylk o przyjaciółmi. Nigdy nie byłam typem dziewczyny, k tóra szaleje za chłopak ami. Mój k onserwatywny ojciec by na to nie pozwolił i nie wolno mi było umawiać się na randk i, dopók i nie sk ończę szesnastu lat. Tydzień po szesnastych urodzinach Jason Dorsey zaprosił mnie na randk ę. Jason, drugi w k olejce za Kyle’em w k ategorii „absolutny ideał”. Blondyn – Kyle miał czarne włosy – potężniejszy i znacznie bardziej musk ularny niż smuk ły, zgrabny Kyle, ale nie był tak bystry ani czarujący, chociaż możliwe, że oceniałam stronniczo. Nawet chwili się nie zastanawiałam, k iedy zaprosił mnie na k olację. To chyba oczywiste, prawda? Każda dziewczyna w szk ole marzyła o randce z Jasonem albo z Kyle’em, tymczasem jeden był moim najlepszym przyjacielem, a z drugim byłam umówiona. Zaprosił mnie przy szafce, tam zawsze był duży ruch, więc sprawa od razu nabrała rangi publicznej. Wszyscy to widzieli i wszystk ie lask i pęk ały z zazdrości, uwierzcie mi. Jak zwyk le spotk ałam się z Kyle’em przy jego podrasowanym camaro po szóstej przerwie i odjechaliśmy spod szk oły z pisk iem opon. Kyle jeździł jak k ierowca wyścigowy, ale prowadził bardzo dobrze, więc nigdy się nie bałam. Ojciec załatwił mu lek cje defensywnej jazdy z agentem FBI, więc Kyle mógłby k onk urować z więk szością miejscowych policjantów. – Zgadnij, co się stało! – k rzyk nęłam rozemocjonowana, k iedy Kyle szerok im łuk iem sk ręcił w lewo w gruntową drogę prowadzącą do nas. Zerk nął na mnie i uniósł brew, więc złapałam go za ręk ę, ścisnęłam i pisnęłam: – Jason Dorsey zaprosił mnie na randk ę! Idziemy dzisiaj na k olację! Kyle prawie zjechał na pobocze. Wdepnął hamulec, a samochód zawirował na drodze prowadzącej do naszych domów. Obrócił się w sportowym fotelu, a jego brązowe oczy lśniły. – Coś ty powiedziała? – Był wściek ły. Nie rozumiałam, o co. – Bo mógłbym przysiąc, że słyszałem, że idziesz na randk ę z Jasonem. Intensywność jego spojrzenia i stanowczy głos odebrały mi oddech. – No… Tak . – Moje słowa zabrzmiały raczej jak pytanie wyrażające niepewność i zagubienie. – Przyjedzie po mnie o siódmej. Idziemy do Branna. Dlaczego się tak dziwnie zachowujesz? – Dlaczego ja…? – Kyle zacisnął zęby i zamilk ł, a potem potarł twarz obiema dłońmi. – Nell, nie możesz się umawiać z Jasonem. – Czemu nie? – Minęło już zdumienie jego nagłym wybuchem gniewu i teraz byłam zraniona, ogłupiała, a na dodatek wściek ła. – Jest miły, uroczy. Poza tym jest twoim przyjacielem, więc o co chodzi? Cieszę się, Kyle. A w k ażdym razie się cieszyłam… Wcześniej nik t nie chciał się ze mną umówić, teraz mam szesnaście lat, mogę chodzić na randk i i nagle ty się wściek asz. Nie rozumiem! Powinieneś się cieszyć! Kyle się sk rzywił, a ja patrzyłam, jak na jego twarzy walczą ze sobą sprzeczne emocje. Otworzył usta, ale zaraz je zamk nął. W k ońcu zmielił przek leństwo, otworzył drzwi, wysk oczył, zatrzasnął je za sobą i pobiegł przez pole k uk urydzy należące do pana Ennisa. Nie miałam pojęcia, co robić. Zanim uciek ł, wyglądało na to, że jest zazdrosny. Czy to możliwe? Ale jeśli tak , to dlaczego sam mnie nie zaprosił na randk ę? Zdjęłam gumk ę z k ońsk iego ogona i na nowo związałam włosy. Kółk a zębate w mojej głowie k ręciły się tak szybk o, że z trudem łapałam oddech. Kyle? Robiliśmy wszystk o razem. Wszystk o. Codziennie jadaliśmy razem lunch. Chodziliśmy na spacery i pik nik i, jeździliśmy na długie przejażdżk i rowerowe, wieńczone lodami Dairy Queen. Uciek aliśmy z comiesięcznych wieczork ów politycznych jego ojca i na moim pomoście piliśmy uk radzione z nich wino. Raz tak się wstawiliśmy, że k ąpaliśmy się nago. Pamiętam, jak odwrócił się tyłem, k iedy zdejmował bok serk i, a ja poczułam mrowienie w brzuchu, patrząc na jego nagie pośladk i. Wtedy przypisałam to alk oholowi. Oczywiście ja też się rozebrałam, a Kyle patrzył na mnie tak , że mrowienie stało się jeszcze więk sze. Nawrzeszczałam na niego, żeby przestał się gapić i się odwrócił. Stał w wodzie po pas, a ja zastanawiałam się, czy chciał w ten sposób uk ryć reak cję na moje nagie ciało. Kiedy pływaliśmy, pilnował odległości, choć zwyk le nasza relacja była bardzo fizyczna: przytulaliśmy się, szturchaliśmy i urządzaliśmy łask otk owe wojny, k tóre Kyle zawsze wygrywał. Nagle zaczęłam widzieć to inaczej. Kyle? Mój najlepszy przyjaciel? Oczywiście, miałam k oleżank i. Z Jill i Bek k ą co tydzień chodziłyśmy na mani-pedi, a potem na k ok tajl mleczny do Big Boya. Ale k iedy byłam smutna albo zła, pok łóciłam się z rodzicami, dostałam złą ocenę albo stało się cok olwiek niedobrego, szłam prosto do Kyle’a. Siedzieliśmy u mnie albo u niego na pomoście, a on wyciągał mnie ze złego nastroju. Przytulał mnie i obejmował, dopók i nie poczułam się lepiej. Setk i razy zasypiałam z nim na pomoście albo na k anapie przy oglądaniu filmu. Na jego k anapie, na jego k olanach. Oparta o jego pierś, objęta przez niego ramieniem. To nie do k ońca czysto przyjacielsk ie zachowania, prawda? Ale nigdy się nie całowaliśmy ani nie trzymaliśmy za ręce jak chłopak z dziewczyną. Kiedy k toś o to pytał, co zdarzało się często, mówiliśmy, że nie, nie chodzimy ze sobą, jesteśmy tylk o przyjaciółmi. Ale może byliśmy k imś więcej? Boże, co za sytuacja. Wysiadłam z samochodu i ruszyłam za Kyle’em. Znik nął mi z oczu, ale wiedziałam, dok ąd pobiegł. Po drugiej stronie pola k uk urydzy pana Ennisa było wzgórze, na
k tórym często przesiadywaliśmy. Widać było z niego miasto oraz srebrną łatę jeziora i ciemną połać lasu. Kyle wchodził właśnie na wielk ą, zwaloną przez piorun sosnę, k tóra stanowiła uk oronowanie wzniesienia. Jak ieś sześć metrów nad ziemią wyrastała z niej długa, gruba gałąź, na k tórą łatwo było się wspiąć. Często siadaliśmy na niej razem: on opierał się plecami o pień, a ja o niego. Teraz stanęłam pod gałęzią i czek ałam. Zaczepił się o nią nogami, schylił się i wciągnął mnie na górę jak lalk ę, a potem posadził przed sobą. Ta pozycja nabrała nagle nowego znaczenia. Czułam jak bije mu serce. Oddychał szybk o i śmierdział potem. Musiał szybk o biec. Oparłam głowę o jego ramię i zerk nęłam na niego. Miał wyraźny i pięk ny profil, sk ąpany teraz w popołudniowym słońcu. Zmarszczył brwi i mocno zacisnął szczęk i. Wciąż był wściek ły. – Kyle, odezwij się do mnie. Ja nie… – Co nie? Nie rozumiesz? Oczywiście, że rozumiesz. – Spojrzał na mnie, a potem zamk nął oczy i odwrócił się. Jak by trudno było mu na mnie patrzeć. – Jesteśmy przyjaciółmi, Kyle. Jeśli dla ciebie to coś więcej, powiedz mi o tym. – Dla mnie? – Mocno oparł głowę o pień. – Nie wiem, Nell. – Tak , jesteśmy przyjaciółmi. Jak by domyślnie. Chodzi mi o to, że wychowaliśmy się razem. Spędzaliśmy razem mnóstwo czasu i mówiliśmy ludziom, że się tylk o przyjaźnimy, ale… – Ale co? – Czułam, że serce wali mi jak młotem. Ta chwila mogła zmienić wszystk o. Wziął w palce pasmo moich jasnych włosów i zak ręcił. – A jeśli jest między nami coś więcej? – Jak to więcej? W sensie bycia razem? – A czemu nie? Wściek łam się. – Czemu nie? Chyba sobie jaja robisz! Tak a jest twoja odpowiedź? – Ześlizgnęłam się z gałęzi i zsunęłam trochę niżej. W ciągu k ilk u sek und zeszłam z drzewa i puściłam się biegiem przez pole k uk urydzy. Słyszałam za sobą Kyle’a, jak wołał, żebym zaczek ała, ale nie zatrzymałam się. Do domu miałam tylk o półtora k ilometra, biegłam dalej. Otworzyłam drzwi wejściowe z tak im impetem, że cały dom się zatrząsł, a mama tak się wystraszyła, że stłuk ła szk lank ę. Słyszałam brzęk tłuczonego szk ła i przek leństwo, a potem trzasnęłam drzwiami do mojego pok oju i łk ając, padłam na łóżk o. Hamowałam się długo, ale w zaciszu pok oju mogłam dać upust emocjom. – Nell? Co się stało, k otk u? – Po drugiej stronie drzwi słyszałam zatrosk any i słodk i głos mamy. – Nie chcę o tym mówić! – Nell, otwórz, porozmawiajmy. – Nie! Usłyszałam głębok i, męsk i głos Kyle’a. Mama dodała: – Nell? Przyszedł Kyle. – Nie chcę go widzieć. Powiedz, żeby sobie poszedł! Słyszałam, że rozmawiają, mama powiedziała mu, że ze mną pogada i że wszystk o będzie dobrze, ale ja wiedziałam, że nie będzie. W zasadzie nie miałam pojęcia, czemu tak płaczę. Byłam załamana z k ilk u powodów równocześnie. Cieszyłam się na randk ę z Jasonem. W k ażdym razie na początk u. Usiłowałam sobie wyobrazić, że on trzyma mnie za ręk ę, obejmuje w talii. Potem wizualizowałam, że go całuję. Zadygotałam i musiałam szybk o pomyśleć o czymś innym, bo prawie mnie zemdliło. Więc sk ąd się wzięła tamta radość? Tylk o stąd, że zauważył mnie przystojniak ? Może. W k tórymś momencie wszyscy dowiedzieli się, że Nell Hawthorne jest poza zasięgiem. Już raz zostałam zaproszona na randk ę, w zeszłym rok u, gdy miałam piętnaście lat. Miał się odbyć zjazd absolwentów. To był Aaron Swarnick i. Całk iem słodk i, ale nudny. Tata zareagował ostro i powiedział, że nie mogę iść. To znaczy mogłam iść na zjazd, ale nie z nim. Wieść rozeszła się szybk o i choć nik t nie mówił o tym głośno, wszyscy wiedzieli: Nell nie wchodzi w grę. Nik t więcej mnie już potem nie zaprosił. Tata miał wpływy. Ważniejszy był tylk o ojciec Kyle’a, ale dlatego, że był k ongresmenem. Mój tata otworzył k ilk a galerii handlowych w mieście oraz w sąsiednich hrabstwach. Miał znajomości we władzach, znał burmistrza i gubernatora stanowego. Poprzez pana Callowaya miał też dostęp do polityk ów szczebla państwowego. Znaczyło to tyle, że nik t nie chciał podpaść Jimowi Hawthorne’owi. Kiedy teraz się nad tym zastanawiałam, wszystk o wydało mi się dziwne. Może tata coś powiedział temu chłopak owi, k tóry mnie wtedy zaprosił? Wróciłam myślami do Kyle’a. Do jego gwałtownej, niespodziewanej reak cji na wieść o randce z Jasonem. Do sposobu, w jak i popatrzył na mnie, gdy siedzieliśmy na drzewie. Do mojej reak cji na jego „czemu nie?”. Czemu nie. Tylk o na tyle go stać? Znów się wk urzyłam i nie mogłam nic na to poradzić, choć wiedziałam, że to absurd. Nie chciałam, żeby umawiał się ze mną tylk o dlatego, że w sumie czemu nie. Chciałam coś znaczyć. Usiłowałam wyobrazić sobie, że łączy nas z Kyle’em coś więcej. Cok olwiek to miałoby być. Bez trudu wizualizowałam nasze splecione palce. Kolacje przy świecach. Mój policzek na jego piersi, jego usta zbliżające się do moich, a za nami zachodzące słońce… Nak azałam sobie sk ończyć z łzawym nastrojem. Ale… Nie mogłam pozbyć się tego obrazu. Prawie czułam dotyk Kyle’a na plecach, w pasie, jego dłonie niebezpiecznie zbliżające się do mojej pupy. Odbierałam niecierpliwe drżenie palców, pragnących zsunąć się jeszcze trochę niżej. I prawie czułam jego usta, ciepłe, mięk k ie i wilgotne, przesuwające się po moich wargach… Zarumieniłam się i wierzgnęłam na materacu. Przetoczyłam się na plecy i wytarłam łzy. Co mi odbiło? Zaczęłam fantazjować o Kyle’u! Musiałam wyjść z domu. Potrzebowałam się przebiec. Zdjęłam szk olne ciuchy i włożyłam spodenk i do biegania, sportowy biustonosz, top na ramiączk ach, k rótk ie sk arpetk i i buty Nik e’a, złapałam też iPoda. Bieganie pomagało mi pouk ładać wszystk o w głowie, a tego właśnie było mi trzeba. Zbiegając ze schodów, wetk nęłam do uszu słuchawk i i ruszyłam do drzwi. Udawałam, że nie słyszę, że mama mnie woła. Włączyłam playlistę sk omponowaną specjalnie do biegania – zawierała głupie, płytk ie i rytmiczne piosenk i, k tóre dobrze sprawdzały się w biegu. Szybk o się rozciągnęłam i ruszyłam w moją zwyczajową, ośmiok ilometrową trasę. Przebiegłam obok podjazdu Kyle’a i w myślach przek lęłam, że tego nie przewidziałam: już na mnie czek ał, też ze słuchawk ami w uszach, bez k oszulk i, w spodenk ach gimnastycznych. Widziałam go tak iego setk i razy, z wyrzeźbionymi mięśniami brzucha, ek sponowanymi przez światło słoneczne i z ciemną linią włosów biegnącą w dół i zanik ającą w spodenk ach, tym razem jednak na jego widok z trudem przełk nęłam ślinę. Wiedziałam, że Kyle jest niezły. Zawsze to widziałam i doceniałam. Byłam przecież normalną, nabuzowaną hormonami szesnastolatk ą ze zdrowym podejściem do sek sownego męsk iego ciała. Ale nigdy nie myślałam o nim w ten sposób. Jak o obiek cie pożądania. Nie zwolniłam, ale on do mnie dołączył. Nasze nogi zsynchronizowały się w naturalny sposób. Nawet rytm wdechów i wydechów (co drugi k rok ), natychmiast się zgrał. Nie rozmawialiśmy. Nawet nie patrzyliśmy na siebie. Po prostu biegliśmy. Pierwsze półtora k ilometra, potem k olejne, a potem oboje zaczęliśmy puchnąć. Przyspieszyłam, on też. Złapaliśmy drugi wiatr w żagle. Minęliśmy sęk aty pień, k tóry wyznaczał piąty k ilometr. Oddychaliśmy ciężk o i pociliśmy się. Zmusiłam się do patrzenia przed siebie i niemyślenia o niczym, słuchałam Lady Gagi. Biegnij, biegnij, biegnij, sk up się, ruszaj ramionami. Nie patrz na Kyle’a. Nie patrz na strużk i potu na nagiej k lacie, nawet na tę k roplę, k tóra wisi na brodawce, nawet na te strużk i pod musk ularną piersią. Nie wyobrażaj sobie, że zlizujesz je, zanim spłyną na wyraźnie zarysowane mięśnie brzucha. Cholera! Sk ąd ta wizja? Lizać go? Chryste, Nell, opanuj się! Weź się w garść do diabła! Ale apel do samej siebie nie pomógł. Ten obraz wypalił się już w moim mózgu. Kyle, leżący na plecach, na trawie. Pot spływający po jego opalonej sk órze, włosy potargane i wilgotne. Ja zbliżam twarz do jego piersi, przycisk am usta do mostk a, a potem zlizuję perlącą się k roplę słonego potu. Boże, Boże, omójboże! To było złe. To bardzo złe myśli. Wcale nie niewinne. Niegodne najlepszej przyjaciółk i. Byłam dziewicą. Nigdy nik ogo nie polizałam. Nawet się jeszcze nie całowałam! Jasne, oglądałyśmy z Jill i Bek k ą filmy erotyczne i w tajemnicy śledziłyśmy wszystk ie odcink i Czystej krwi, więc wiedziałyśmy, jak się to powinno odbywać. Miałam też moje małe fantazje i dziewczęce marzenia, ale… o Kyle’u?! Na pewno chodziło mi o Sook ie i Erica. Tak ! Tyle że Kyle wyglądał raczej jak Bill… Wróciłam do rzeczywistości. Kyle był k ilk a k rok ów za mną, dawałam z siebie wszystk o, dzik o przebierałam ramionami. Starałam się bardziej, biegłam szybciej,
odpychałam wizje i idiotyczną ochotę na najlepszego przyjaciela i po prostu biegłam. Nogi zmieniły mi się w galaretę, oddech urywał się i aż piek ł, wzrok mi się zamazywał. Zamiast k rwi – desperacja, zamiast tlenu – zagubienie, ten rodzaj biegu. Kątem ok a widziałam go. Dogonił mnie, zrównał się ze mną, a potem jego k ondycja wzięła górę i wystrzelił do przodu. Biegł szybciej, niż ja mogłabym pomarzyć. Międzystanowa gwiazda footballu, o k tórą biją się najwięk sze drużyny. Zatoczyłam się, zwolniłam, stanęłam i oparłam się ręk ami o k olana. Dyszałam ciężk o. Kyle był k ilk a metrów przede mną i robił to samo. Staliśmy na szczycie wzgórza. Z lewej był las, domy k ilk a k ilometrów za nami, a nasze drzewo widoczne po prawej. Dzik ie k wiaty zak ołysały się na wietrze, chłodnym i mile widzianym po wczesnowrześniowym gorącym wieczorze. Przeszłam parę k rok ów, a potem zapomniałam się, zdjęłam k oszulk ę i otarłam nią twarz. Znów się zatrzymałam, odchyliłam głowę w tył i starałam się uspok oić oddech. Zak ryłam czoło k oszulk ą, żeby piek ący pot nie spływał mi do oczu. – Powinnaś się porozciągać – mruk nął Kyle z odległości zaledwie k ilk u centymetrów. Na dźwięk jego głosu zamarłam, nie spodziewałam się, że nagle znajdzie się tak blisk o. Serce znów zaczęło mi walić, ale tym razem z nerwów, nie z wysiłk u. Co było czystą głupotą. To przecież Kyle. Wiedział o mnie wszystk o. Nawet widział mnie nago. O czym w tej ak urat chwili absolutnie nie powinnam myśleć. Ściągnęłam z oczu k oszulk ę i spojrzałam na niego. On też na mnie patrzył, wzrok iem intensywnym, ale nieprzenik nionym. Brał głębok ie, urywane wdechy i wiedziałam, że jeśli nad sobą nie zapanuję, jestem sk łonna uwierzyć, że to nie tylk o zmęczenie po biegu. Oblizałam usta. Śledził wzrok iem ruch mojego język a. Niedobrze. Bardzo niedobrze. – Kyle… – zaczęłam, ale potem zdałam sobie sprawę, że w zasadzie nie wiem, co powiedzieć. – Nell. – Głos miał spok ojny i pewny. Nieporuszony. Ale oczy… Oczy go zdradzały. Odwrócił się, złączył nogi i zrobił sk łon. Zaczął się rozciągać. Czar chwili prysł, więc ja też wyk onałam ćwiczenia. A później usiedliśmy na trawie i wiedziałam, że rozmowy nie da się już dłużej odwlek ać. Żeby zamask ować zdenerwowanie, rozpuściłam włosy i potrząsnęłam nimi. Kyle wziął głębok i dech, spojrzał na mnie niepewnie, a potem zamk nął oczy. – Nell, posłuchaj. To, że powiedziałem „czemu nie”… To było głupie. Nie miałem tego na myśli. Przepraszam cię. Wiem, jak to musiało dla ciebie zabrzmieć. Ale byłem tak i załamany i sk ołowany… – Sk ołowany? – No tak ! – prawie k rzyk nął. – Ta cała dzisiejsza sytuacja całk iem mnie sk ołowała. Kiedy powiedziałaś, że Jason cię zaprosił na randk ę, w mojej głowie coś nagle przesk oczyło. Wyobrażałem sobie ciebie z nim, jak go całujesz i… Nie. Po prostu nie. Potarł twarz dłońmi, a potem położył się na trawie i zagapił w niebiesk ie niebo, przecinane białymi i pomarańczowymi chmurami, podświetlanymi przez zachodzące słońce. – Wiem, jak to zabrzmi, ale k iedy wyobraziłem sobie, jak Jason cię obejmuje, jak cię całuje… Nie mogłem tego znieść. Pomyślałem: Nie ma mowy, Nell jest moja. To wtedy zacząłem biec. Nie mogłem zrozumieć, czemu nagle stałem się tak i zaborczy. Wciąż tego nie wiem. – Ja też nie. Byłam zask oczona twoją reak cją, ale jak wróciłam do domu i zaczęłam myśleć o tej randce z Jasonem… Nie mogłam się odnaleźć. Nie potrafiłam sobie tego wyobrazić. – Zamierzasz iść? Zawahałam się. – Nie wiem. Raczej nie. Kyle spojrzał na mnie, a potem wyciągnął z k ieszeni iPhone’a, z k tórego sterczały słuchawk i. – A czy on o tym wie? Zatk ało mnie. Nie zadzwoniłam do niego, żeby odwołać randk ę. – Cholera! Nie wie. Kyle nie mógł opanować uśmiechu. – To może lepiej mu powiedz? Będzie się zastanawiał, gdzie jesteś. Zerk nęłam na swojego iPoda. Była 18:54. – Mogę zadzwonić od ciebie? Przesunął palcem listę k ontak tów, wyjął z k omórk i słuchawk i i podał mi telefon. Przyłożyłam go do ucha. Gumowa obudowa była wilgotna od jego uścisk u. Usłyszałam entuzjastyczny głos Jasona: – Cześć stary, co tam? Niepewnie wciągnęłam powietrze. – Jason, cześć, tu Nell. Dzwonię z telefonu Kyle’a, zapomniałam swojego. – Zapomniałaś? To gdzie jesteś? Ja właśnie wjeżdżam na twój podjazd. – Jego przyjacielsk i, rozemocjonowany ton przygasł. – Słuchaj, przepraszam, ale nie mogę się z tobą umówić. Długa cisza. – Dobra, jasne. – Zamilk ł i wyobraziłam sobie, jak mina mu rzednie. – Ale wszystk o w porządk u? – Ja tylk o… Zgodziłam się zbyt pospiesznie. Przepraszam cię. Nie sądzę, żeby to miało sens. – Czyli nie przek ładasz randk i na k iedy indziej? – Niby zadał pytanie, ale było to raczej stwierdzenie, poczynione głosem bezbarwnym i napiętym. – Nie. Przyk ro mi. – No dobra, w porządk u. – Wymusił śmiech. – Cholera, nie. Nie jest w porządk u. Tak naprawdę jest marnie. Cieszyłem się. – Bardzo, bardzo cię przepraszam. Doszłam do tego dopiero teraz, k iedy zastanowiłam się nad pewnymi sprawami. To znaczy, jestem zaszczycona, cieszyłam się, że mnie zaprosiłeś, ale… – Chodzi o Kyle’a, tak ? Jesteś z nim, dzwonisz od niego, jasne, że o to chodzi. – Jasonie, nie do k ońca… To znaczy tak , jestem z nim teraz, ale… – Dobra, rozumiem. Chyba wszyscy wiedzieliśmy, że tak to się sk ończy, więc nie powinienem być zask oczony. Po prostu szk oda, że nie powiedziałaś wcześniej. – Przepraszam. Nie wiem, co więcej dodać. – Nic nie mów. Jest w porządk u. Po prostu… Zresztą, już nic. Do zobaczenia w poniedziałek na chemii. Już miał się rozłączyć, k iedy doznałam olśnienia. – Zaczek aj! – Co? – Głos miał bezbarwny, płask i. – Pewnie nie powinnam ci o tym mówić, ale… Becca podk ochuje się w tobie od siódmej k lasy. Daję ci słowo, że się z tobą umówi. – Becca? – Słyszałam, że się nad tym zastanawia. – Ale to nie będzie dziwne? Co mam jej powiedzieć? Pomyśli, że wybrałem ją z brak u lak u czy coś. To będzie prawda, ale przecież nie o to chodzi, rozumiesz? Zastanowiłam się. – Powiedz jej prawdę. Że wystawiłam cię w ostatniej chwili, ale już zarezerwowałeś stolik i chciałbyś zapytać, czy nie miałaby ochoty pójść z tobą. – Myślisz, że to zadziała? Serio? – W jego głosie pojawiła się nowa nadzieja. – Ona jest całk iem niezła. – Uda się. Po prostu do niej zadzwoń. – Przedyk towałam numer, a on go powtórzył. – Dzięk i. Ale… Nell? Jak następnym razem będziesz planowała złamać jak iemuś chłopak owi serce, powiedz mu o tym z wyprzedzeniem, dobra? – Nie wygłupiaj się, nic ci nie złamałam. Jeszcze się ani razu nie spotk aliśmy. Ale i tak bardzo mi przyk ro, że cię wystawiłam. – Spok o. Poza tym może coś wyjdzie z Bek k ą. Jest prawie tak samo zajebista jak ty. Hm, cholera, to nie zabrzmiało dobrze. Nie mów jej, że tak powiedziałem. Jesteście tak samo fajne, tylk o że… Nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. – Jason, wiesz co? Zamk nij się i dzwoń do niej. Zak ończyłam połączenie i oddałam Kyle’owi telefon. Zagapił się na słuchawk ę. – Muszę przyznać, Nell, że to było bardzo sprytne. – Spojrzał na mnie pytająco: – Becca naprawdę ma na niego ochotę? Znowu się roześmiałam.
– I to jak ą! Jest szaleńczo zak ochana w Jasonie Dorseyu od… Powiedziałam mu, że od siódmej k lasy, ale jeszcze nawet dłużej. Od wiek ów! Z tego powodu też nie powinnam była się zgadzać na wyjście z nim, ale… Byłam po prostu podek scytowana, rozumiesz? Jak przystojny chłopak zaprasza cię na randk ę, to jest duża sprawa. A ty i Jason jesteście najprzystojniejszymi k olesiami w całej szk ole. Kyle wyszczerzył się z dość lubieżnym zadowoleniem. – Uważasz, że jestem przystojny? O Boże. O Boże. Znów źle. Nie mogłam mu spojrzeć w oczy. Nagle odk ryłam, że trawa jest bardzo interesująca. – Dobrze wiesz, że jesteś przystojny, więc nie próbuj sępić k omplementów. – Przybrałam pozę żartobliwie zalotną i miałam nadzieję, że to odwróci jego uwagę od fak tu, że od czoła aż po dek olt zrobiłam się cała czerwona. Nie udało się. – Jesteś czerwona jak burak , Nell. – Głos dobiegał ze zdecydowanie zbyt niewielk iej odległości. Czułam na szyi jego gorący oddech. Co się dzieje? Co on robi? Spojrzałam na niego. Jego oczy były k ilk a centymetrów od moich. Leżał na bok u i wyciągał do mnie ręk ę. Nie mogłam złapać tchu. Założył mi pasmo włosów za ucho, a ja nie mogłam się sk upić na niczym poza jego umięśnionym ciałem, drapieżnym spojrzeniem, dłonią we włosach i ustami, tak blisk imi, k iedy oblizywał dolną wargę. Nagle Kyle stał się k imś innym. Nie chłopczyk iem, z k tórym dorastałam, ale młodym mężczyzną, przystojnym, o pięk nych oczach, mocnej szczęce i intensywnym, dorosłym, niemal głodnym spojrzeniu. Nie znałam tak iego Kyle’a, ale podobał mi się. Chciałam poznać go lepiej. Przeszył mnie prąd, oszołomiona zamk nęłam oczy, a z moich ust wyrwał się głos wyrażający szok , bo Kyle przycisnął wargi do moich. Przenik nęło mnie ich ciepło, wilgoć i mięk k ość, a zask oczenie stopniowo przechodziło w zdumienie, a potem rozk osz. Kyle mnie całował! O Boże, o Boże, omójboże! Podobało mi się to, bardzo! Mój pierwszy pocałunek . Nie mogłam złapać tchu, nie byłam w stanie się poruszyć, otumaniona niezwyk łym doznaniem warg na moich ustach. Były dziwne, ale dosk onałe; niepewne i poszuk ujące. Odsunął się, a ja zdumiałam się jeszcze bardziej, przeraziła mnie utrata tego pocałunk u. – Nell? Czy ty… – Nie był pewien siebie ani tego co robi. Uśmiechnęłam się do niego, a że byliśmy wciąż tak blisk o siebie, musnęłam przy ok azji jego usta. Przeniosłam dłoń ze swojego k olana na jego ramię, potem na twarz, objęłam jego ucho i policzek . Westchnął z ulgą i tym razem pocałunek był wzajemny. Przysunęłam się do niego, dotyk ałam go ustami, znów pozbawiona tchu i zachwycona. A raczej nie znów, tylk o nadal. Nagle poznałam odpowiedzi na wszystk ie pytania, k tóre zadawałam sobie, gdy na filmach widziałam całujące się pary. Na przyk ład: co zrobić z nosem. Jak im nosem?! Myślałam tylk o o jego wargach na moich ustach. Ręce? Same zdawały się wiedzieć, dok ąd iść. Do jego twarzy, k ark u, ramion. I oczywiście ok azało się, że mogę oddychać w czasie pocałunk u. Kiedy byłam młodsza, zastanawiałam się, czy dam radę tak długo wstrzymywać oddech. Teraz z zachwytem stwierdziłam, że mogłabym całować Kyle’a bez k ońca i bez przerwy na złapanie tchu. Nie chciałam przerywać. Nie wiem, jak długo się całowaliśmy, leżąc w trawie na wzgórzu. Nie obchodziło mnie to. Nie liczyło się nic poza upajającą radością płynącą z jego obecności, z pierwszego pocałunk u, z wejścia na wyższy poziom z moim najlepszym przyjacielem, z jedynym chłopak iem, na k tórym naprawdę mi zależało. To było nie tylk o całk iem naturalne, ale wręcz nieunik nione. Nie wiedziałam, jak im cudem nie stało się to wcześniej. I nagle leżałam na trawie, jej źdźbła łask otały mnie po nagich plecach wok ół sportowego stanik a. Kyle był nade mną, częściowo nawet na mnie, wsparty na ramieniu. Dłoń oparł obok mojej twarzy, a ja jedną ręk ą trzymałam go za ramię, a drugą za k ark , żeby uniemożliwić mu odsunięcie się, przerwanie pocałunk u. W jednej chwili dotarło do mnie wiele rzeczy. Zrozumiałam, jak ie niebezpieczeństwa czają się w pocałunk u. Temperatura, moc i błysk awice. Poczułam coś twardego, wcisk ającego mi się w udo i w gorączk owym przebłysk u świadomości zrozumiałam, co to tak iego. Pocałunek został przerwany, a Kyle zmienił pozycję i zsunął się ze mnie. Patrzył na moje ciało, a ja się zarumieniłam z powodu jego spojrzenia oraz tego, co czułam na udzie. Zaczerwienił się i zdałam sobie sprawę, że też na niego patrzę, na jego ciało, na k aloryfer na brzuchu i niżej, na wybrzuszenie w spodenk ach, k tóre stanowiło dowód na to, o czym obydwoje i tak wiedzieliśmy. – Cholera – powiedział Kyle i odsunął się, ewidentnie zawstydzony. – Nell, przepraszam cię, nie wiem, co się stało. Zachichotałam. – A ja myślę, że oboje wiemy, że to bzdura. Ja wiem, co się stało i ty też wiesz. Całowaliśmy się. Dotyk aliśmy się, a ty się… podnieciłeś. Odciągnął gumk ę w spodenk ach i szybk im ruchem poprawił je. – No tak , ale… To straszny wstyd. Przek ręciłam się na brzuch i pochyliłam nad nim, tak jak wcześniej on nade mną. – Kyle, przecież wszystk o w porządk u. Nie jesteśmy dziećmi. Ja… Ten… To znaczy tak , przez chwilę poczułam się dziwnie, ale… – To wszystk o między nami zmieni, prawda? – spytał, wchodząc mi w słowo. Zamilk łam, zdziwiona gwałtownym pytaniem. – Myślę, że tak . Na pewno – odparłam. – Ale nadal jesteśmy przyjaciółmi? Spanik owałam. – Ja… Tak ! To znaczy, mam nadzieję! Nie wiem, co się stało, czemu się całowaliśmy, czemu stałeś się tak i zazdrosny i czemu ja nie mogłam umówić się z Jasonem. To znaczy wiem, tylk o nie rozumiem, dlaczego ak urat teraz. Ale wiesz co? Całowanie się z tobą było naturalne. Ty jesteś wciąż tobą, a ja jestem mną. Jesteśmy nami, Kyle’em i Nell. Tylk o że teraz już jak o k toś więcej. Westchnął z ulgą. – Bałem się… Nie zamierzałem cię pocałować. To się jak oś samo stało. Ale było niesamowicie i nie chciałem przestać. – W k ońcu popatrzył mi w oczy, a w palcach sk ręcił pasmo moich włosów. – Chciałbym znów cię pocałować, natychmiast. Ale… Boję się, że nie będę umiał przestać. – A k to mówi, że chcę, żebyś przestawał? Odwzajemniłam pocałunek . Nie wiem, co to dla nas oznacza, k im teraz jesteśmy. Chłopak iem i dziewczyną? Nie wiem. Co na to nasi rodzice? Bo wszyscy inni i tak myśleli, że jesteśmy razem, prawda? Kyle oblizał dolną wargę, a ja wiedziałam, że myśli o tym, żeby mnie pocałować. Ułatwiłam mu to. Pochyliłam się, a moje włosy opadły i zasłoniły nas przed całym światem, tak że nie istniało nic poza pocałunk iem. Kyle przesunął dłoń po mojej ręce, stamtąd na ramię, a potem w dół pleców. Potem się zawahał i ja też. Przestaliśmy się całować, ale nasze usta prawie się nie rozłączyły. Spojrzeliśmy na siebie i widziałam w jego oczach wahanie, rozważanie, pragnienie, ale i niepewność. Przesunęłam się odrobinę, ale na tyle, że więk szą powierzchnią ciała znalazłam się na nim. Dłonie położyłam mu na piersi. Widziałam tak ą pozycję w filmach, a teraz ją zrozumiałam. Była bardzo intymna. Wygodna, ale… sugerująca. Poczułam się bardzo dojrzale. Dorośle. Jak k obieta. Pełna pragnień, k tórych do k ońca nie rozumiałam i z k tórymi nie wiedziałam, co zrobić. Czułam między nami twardy obiek t, a niepewne spojrzenie Kyle’a mówiło mi, że jest tego świadomy w tak im samym stopniu jak ja. Co powinnam zrobić? Odsunąć się? W filmach tak i pocałunek płynnie poprowadziłby… dalej. W Czystej krwi Eric rozebrałby Sook ie, zmieniłaby się scena i w następnej leżałby na niej, umięśniony, wyprężony, poruszający się. Kochaliby się. Pieprzyliby się i oboje dosk onale wiedzieliby, co robią. Ja nie byłam wcale pewna. Wystarczyło, żebym popatrzyła na jego ciało bez k oszulk i i już się czerwieniłam. Czułam pod palcami sk órę na jego piersi, czułam jego dłonie na moich nagich plecach, pod stanik iem i już drżałam. Ale… ciąg dalszy? Nie byłam gotowa. Kyle musiał wyczuć moje zawahanie, a przynajmniej gwałtownie bicie serca. Odsunął się i usiadł, a ja zrobiłam to samo. – Chyba powinniśmy zwolnić. – Tak … tak . – Poderwałam się i podniosłam z trawy k oszulk ę. Była cała mok ra, więc jej nie włożyłam. Rozciągnęłam mięśnie, odginając się w tył i zadzierając ręce wysok o w niebo. Rozluźniłam się i poczułam na sobie spojrzenie Kyle’a. Patrzył jak facet. Widział mnie, naprawdę na mnie patrzył. Zarumieniłam się. – No co? – spytałam, choć wiedziałam. – Nic. – Odwrócił wzrok , ale ja nie mogłam przestać patrzeć na jego lśniące od potu mięśnie i wciąż widoczne wybrzuszenie w spodenk ach, co sprawiło, że zrobiłam się jeszcze bardziej czerwona.
Przypomniałam sobie, jak k iedyś razem z Jill obejrzałyśmy pornos, k tóry ona znalazła w Internecie. Z ciek awości i dlatego, że wiedziałyśmy, że nie powinnyśmy tego oglądać. Myślałam o tym, jak wyglądał tamten facet: był ogromny, owłosiony, żylasty… Zadrżałam z obrzydzenia. Nie było to zabawne, podniecające ani atrak cyjne. Kobieta nie wyglądała prawdziwie. Wszystk o było brzydk ie, szok ujące i straszne. Wyłączyłyśmy film, nie obejrzawszy nawet do połowy, i przysięgłyśmy sobie nie mówić o tym więcej. Przerzuciłyśmy się na powtórk ę Ekipy z New Jersey i udawałyśmy, że te straszne obrazy nie wryły nam się w pamięć. Oczywiście teraz, po pół rok u od nieudanego ek sperymentu z porno, patrzyłam na k rocze Kyle’a i nie mogłam zmusić się do odwrócenia wzrok u. Zastanawiałam się, czy jest tak i, jak tamten facet i czy będę podniecona tym, jak wygląda nago, jeśli to zrobimy. – Lepiej wracajmy – powiedział. – Już długo nas nie ma. Słońce zachodziło, k iedy szliśmy przez pole do drogi głównej. Zbiegłam przed Kyle’em ze stromego wzgórza i znów poczułam na sobie jego spojrzenie. Wiedziałam, że gapi się na mój tyłek . Zignorowałam rumieniec wstydu i odwróciłam się do niego przez ramię, starając się wyglądać nobliwie, ale zalotnie. Zak ołysałam biodrami, zwalniając u podnóża. – Gapiłeś się na mnie, Kyle! – powiedziałam nisk im głosem, k iedy się zbliżył. – Wcale nie! – Walczył, żeby się nie uśmiechnąć, a policzk i mu się zaróżowiły, zdradzając, że k łamie. – Ależ tak ! Gapiłeś się na mój tyłek . – Ja… – Pochylił głowę i pomasował się po k ark u, a potem znów na mnie spojrzał i wyszczerzył się k rzywo. – Wiesz co? Niech będzie. Gapiłem się na twój tyłek . Masz z tym problem? Wzruszyłam ramionami. – Nie powiedziałam, że mam z tym problem. – Nie zamierzałam jednak przyznać, że tak naprawdę mi się to podobało. Potem szliśmy obok siebie w milczeniu, trochę speszeni, trochę niepewni. W k ońcu Kyle przerwał ciszę. – Wiesz, od dawna walczę ze sobą, żeby tak na ciebie nie patrzeć. Za k ażdym razem, k iedy biegaliśmy, biegłem przed tobą, żeby nie gapić się na twój tyłek . Albo na cyck i, jak podsk ak ują. Chociaż masz sportowy stanik , one i tak sk aczą i to cholernie utrudnia mi k oncentrację. – Kyle! – Zarumieniłam się tak bardzo, że niemal zemdlałam i nie mogłam przestać chichotać. – No co? Mówię prawdę. Jesteś moją najlepszą przyjaciółk ą i uważałem, że nie mogę patrzeć na ciebie tak , jak na inne dziewczyny. To znaczy staram się nie gapić na inne lask i, bo to niegrzeczne i w ogóle, ale z tobą to co innego. Tyle że… Niech to szlag, Nell, trudno na ciebie nie patrzeć. Jesteś megasek sowna. Zatrzymałam się i gwałtownie do niego odwróciłam. – Uważasz, że jestem sek sowna? Powtórzył słowa, k tórych wcześniej ja użyłam: – Dobrze wiesz, że jesteś sek sowna, więc nie próbuj sępić k omplementów. Potem przestał się uśmiechać i spojrzał na mnie badawczo, wzrok iem pełnym emocji. – Ale… Sek sowna to jednak nie jest właściwie słowo. W tym sensie, że k ażdy chłopak w szk ole uważa, że jesteś sek sowna. No, z wyjątk iem Thomasa Avery’ego, ale on jest gejem. Ja myślę, że jesteś pięk na. Urocza. Niezdarnie zmieniłam pozycję, onieśmielona intensywnością jego spojrzenia i isk rami sypiącymi się z jego oczu. – Dzięk i… Myśli, że jestem… urocza? Myśl, że Kyle uważa mnie nie tylk o za sek sowną, ale tak że za uroczą sprawiła, że w całym ciele poczułam k łujący strach, a w sercu ucisk . Szliśmy do domu, a on w k tórymś momencie wziął mnie za ręk ę. Nasze palce splotły się, jak by od zawsze do siebie pasowały. Dotarliśmy najpierw na jego podjazd. Przy sk rzynce pocztowej stała jego mama, k tóra ramieniem przycisk ała do ucha słuchawk ę telefonu – pewnie rozmawiała z moją mamą. Patrzyła, jak przechodzimy przez automatycznie otwieraną bramę z k utego żelaza i podchodzimy, trzymając się za ręce. Uniosła brwi i przerwała w pół zdania, otwierając ze zdumienia usta. Wiedziałam, że mam potargane włosy, jestem spocona, nie mam na sobie k oszulk i, Kyle zresztą też nie… Do tego poczułam na ustach mrowiące wspomnienie pocałunk u i zaczęłam się zastanawiać, czy ona wie, że się całowaliśmy, a może myśli, że raczej… – Rachel? Oddzwonię do ciebie. Właśnie przyszły nasze dzieci i trzymają się za ręce. Tak . Wiem. Już. – Olivia Calloway odłożyła słuchawk ę i zwróciła się k u nam. – Trochę długo was nie było. Spojrzała na nasze dłonie. Popatrzyliśmy na siebie. Wymieniliśmy długie, znaczące spojrzenie. Ścisnęłam jego ręk ę, dając mu znać, że nie zamierzam puścić. Nie wstydzę się i nie chcę niczego uk rywać. Kyle lek k o sk inął głową, a potem zwrócił się do matk i. – Poszliśmy pobiegać, a potem zatrzymaliśmy się przy Keller’s Ridge, żeby pogadać. Pani Calloway zmrużyła oczy i obserwowała nasz znacznie zaawansowany dezabil oraz moje potargane włosy. – Żeby pogadać, tak ? A to? – Wsk azała nasze dłonie. Kyle się wyprostował. – Jesteśmy razem. W zasadzie jeszcze tego nie postanowiliśmy, zaczęliśmy się tylk o całować, ale bez oficjalnych k onsek wencji. Nie zamierzałam jednak mówić o tym teraz ani tutaj. Poza tym byliśmy razem, nawet jeśli jeszcze nieoficjalnie. – Rozumiem – powiedziała pani Calloway. – Jesteście razem. Macie pewność, że to dobry pomysł? Jesteście tacy młodzi. Kyle najeżył się. – Tak ? Colt też miał dziewczynę w wiek u szesnastu lat i nie przypominam sobie, żebyście wygadywali tak ie pierdoły. – Uważaj na słowa, młody człowiek u – powiedziała ostro jego matk a. – I wiedz, że rozmawialiśmy z nim. Powiedzieliśmy mu dok ładnie to samo, co ja tobie teraz. To, że nie słyszałeś tej rozmowy, nie znaczy, że się nie odbyła. Miałeś jedenaście lat. Nie rozmawialibyśmy z twoim bratem w twojej obecności. Kyle westchnął. – Chyba masz rację. Ale… – Po prostu bądźcie ostrożni – weszła mu w słowo. – Mamo, ale my nie… To znaczy… – Nie zamierzam zaczynać tak iej rozmowy. Na pewno nie w obecności Nell. Chcę tylk o powiedzieć, i to będzie obowiązywać zawsze, że cok olwiek zrobicie albo czegok olwiek nie zrobicie, bądźcie ostrożni. – Odwróciła się i wetk nęła listy pod pachę, ale zatrzymała się i jeszcze raz spojrzała na nas. – Mam na myśli tak że emocje, nie tylk o stronę fizyczną. Przyjaźnicie się całe życie. Jeśli przek roczycie granicę czegoś więcej… Nie będziecie mogli się cofnąć. – Miała coś tak iego w głosie i w oczach wpatrzonych w dal, że zaczęłam się zastanawiać, czy jej słowa płyną z doświadczenia. – Wiemy o tym, mamo. O tym właśnie rozmawialiśmy. – To dobrze. – Znik nęła we wnętrzu domu i od razu sięgnęła po telefon. Stałam obok Kyle’a na jego podjeździe. – Nie było tak źle. – Nie, ale to dopiero mama. Ona zadzwoni do ojca, on zadzwoni do mnie i będziemy musieli odbyć Rozmowę. Przybrałam współczującą minę. – No tak , moja Rozmowa pewnie już czek a na mnie w domu. Roześmiał się. – Nie odbyliśmy jej przypadk iem, jak byliśmy mali? – Nie, to co innego, jestem pewna. Wtedy tłumaczyli nam, co jest co i co do czego pasuje. A teraz… – Zamilk łam, niepewna, jak to zak ończyć. – Dlatego powinniśmy zaczek ać. A potem zachować się odpowiedzialnie, jeśli jednak się na to zdecydujemy. – Dok ładnie. – Niemal ulżyło mi, że mamy tę wymianę zdań już za sobą i obeszło się bez sk rajnie k rępujących k westii. Ale znów: niegotowa. Tak bardzo niegotowa. Potem poczułam na plecach jego dłonie i zamk nął mnie w objęciach. W jednej chwili myśl o posiadaniu go w więk szym stopniu nie wydawała się już tak a abstrak cyjna. Więcej. Kiedyś…
2. Lucky I’m in Love Styczeń
Kyle i ja nawiązaliśmy spok ojną, ale ek scytującą więź. W pewnym sensie niewiele się zmieniło. Byliśmy tacy sami jak zawsze, tylk o że w szk ole trzymaliśmy się za ręce i całowaliśmy się na k orytarzu, w jego samochodzie i na k anapie przed telewizorem. Nasi rodzice rzeczywiście przeprowadzili z nami rozmowy o bezpieczeństwie, a swojej omal nie przypłaciłam życiem. Nie dali mi nawet szansy na poinformowanie ich, że nie robimy nic poza całowaniem się, a sek su nie ma nawet na horyzoncie. W k ażdym razie na moim. Kyle zdawał się odczytywać moje sygnały, a ja cieszyłam się, że możemy pozostać na tym etapie. Lubiłam się z nim całować. Lubiłam przytulać się na k anapie. Było trochę tak , jak bym nie chciała przenieść naszej relacji z poziomu przyjaźni na poziom związk u, bo bałam się stracić coś, co daje mi przyjemność. Ale tak naprawdę, gdzieś w głębi, byłam przerażona. Nak ręcałam się filmami i programami o sek sie, jak ie oglądałyśmy z Bek k ą i Jill. Bałam się, że rzeczywistość nie sprosta moim oczek iwaniom. To znaczy racjonalną częścią umysłu wiedziałam, że telewizja ani k ino nie pok azują rzeczy tak imi, jak ie są. Całowanie też nie było na ek ranie tak ie jak naprawdę, ale nawet sobie nie potrafiłam wyjaśnić różnicy. Nie chciałam o tym rozmawiać z Kyle’em. Nie byłam pewna, czy zrozumie, a poza tym wiedziałam, że to głupio zabrzmi. Nawet dla mnie. A jednak nie mogłam pozbyć się strachów. Oczywiście, znałam fak ty. Że dla dziewczyny pierwszy raz nie zawsze jest fantastyczny, że może boleć. Wiele moich k oleżanek w szk ole uprawiało już sek s i znałam ich opowieści. Na przyk ład Becca. Umówienie jej z Jasonem sk ończyło się tak , jak sobie wymarzyłam. Od tamtej pory byli razem, a k tóregoś wieczoru Becca przyszła do mnie późno, zarumieniona, podniecona, rozświetlona i powstrzymująca łzy. Usiadłyśmy na moim łóżk u, a ja pogłośniłam telewizor (leciały ak urat Nastoletnie matki), żeby zagłuszył naszą rozmowę. Czek ałam, szarpiąc za troczk i w spodniach od piżamy, bo wiedziałam, że Becca powie wszystk o, co jej leży na sercu dopiero, k iedy znajdzie właściwe słowa. Tak a już była, nie zaczynała mówić, dopók i nie przemyślała wszystk iego, co zamierzała powiedzieć. Jak o dzieck o się jąk ała, a w czasie terapii nauczyła się planować z wyprzedzeniem k ażde słowo i zdanie. Z tego powodu wydawało się czasem, że recytuje rolę z pamięci i nie wszyscy ją rozumieli. Ja ak urat tak , bo znałam ją już w czasach terapii. Nauczyłam się słuchać i nie poganiać. Choć już dawno zak ończyła terapię, nadal nie wolno było jej popędzać. To, co ma do powiedzenia, powie, k iedy będzie gotowa, nie wcześniej. – Spa-spałam z Jasonem – powiedziała wreszcie. Tak , w wielk ich emocjach nadal zdarzało się jej zacinać. Poderwałam się, aż do szerok o otwartych oczu powpadały mi włosy. Becca uśmiechała się tajemniczo, a ciemne lok i zasłaniały jej połowę twarzy. Widziałam, że się rumieni, choć nie było to oczywiste, bo była pół Włoszk ą, pół Libank ą i miała ciemną sk órę, k tóra rzadk o się czerwieniła. – Co?! Naprawdę? Kiedy? Gdzie? Jak było? Becca ok ręciła pasmo włosów wok ół palca i pociągnęła za lok w k ształcie sprężynk i, co oznaczało, że była poruszona. – Było tak , jak słyszałyśmy, że będzie. Niesamowicie, dziwnie, intensywnie, na początk u trochę bolało. Tak ie uk łucie, nic strasznego. Ale potem już było totalnie. Jason był bardzo delik atny i ostrożny. Dla niego to też był pierwszy raz. Był k ochany. W ogóle to nie trwało wcale długo. Na pewno nie tyle, co w Czystej krwi. Ale było dobrze. – Krwawiłaś? – spytałam. Sk inęła głową. – Troszeczk ę. Powiedzieliśmy rodzicom, że jedziemy na zak upy do Great Lak es Crossing, ale tak naprawdę pojechaliśmy do hotelu. To się nie stało na łapu-capu – uśmiechnęła się. – Za drugim razem było jeszcze bardziej super. Już mniej dziwacznie. Zmarszczyłam brwi. – A co jest tak ie dziwaczne? – Pamiętasz, jak się całowałaś po raz pierwszy? To znaczy tak naprawdę? I pamiętasz, że wszystk o wydawało się zupełnie naturalne, jak imś cudem wiedziałaś, co robić, ale mimo to musiałaś rozk minić, jak to robić dobrze? Co zrobić z ręk ami i tak ie tam. Chodzi o coś tak iego. – Wyjrzała przez ok no i zagapiła się na smagane zimowym wiatrem gałęzie dębu, a ja czułam, że wróciła myślami do Jasona i do pok oju hotelowego, Ja też nic nie mówiłam i patrzyłam, jak w telewizorze Jenelle k łóci się z matk ą. – Czujesz się inaczej? – spytałam w k ońcu. Znów pok iwała głową. – Tak , zdecydowanie. Trudno to wyjaśnić, ale wszystk o widzę inaczej. Fizycznie nie ma różnicy. Trochę mnie boli i tyle. Ale w głowie czuję się starsza. Mądrzejsza. Choć nie o to do k ońca chodzi… Sama nie wiem. To najtrudniej wytłumaczyć. Chyba wreszcie dotarło do mnie, o co tyle hałasu. – A byłaś gotowa? Nie od razu odpowiedziała. – Chyba tak . Nie wiem. To znaczy chciałam tego. Naprawdę chciałam. Rozmawialiśmy o tym od tygodni, planowaliśmy czas i miejsce. Najpierw poszliśmy na k olację i było bardzo romantycznie. Ale bałam się. Jason zresztą też, ale chyba nie aż tak jak ja. Spojrzałam jej w oczy i zobaczyłam wahanie. – Nacisk ał na ciebie? Odwróciła wzrok , ale potem znów na mnie popatrzyła. – Może trochę. Ale nie zrobiłabym tego, gdybym nie chciała. Choć gdyby to zależało tylk o ode mnie, jednak zaczek ałabym trochę dłużej. Nie wiedziałam, co na to odpowiedzieć. – Ale zabezpieczyłaś się, prawda? Teraz pok iwała energicznie. – Moja k uzynk a, Maria, ma dwadzieścia trzy lata i zabrała mnie do lek arza po pigułk i. I użyliśmy jeszcze… No wiesz. Zabezpieczenia. – Czy mogłaby mnie też zabrać? Becca popatrzyła na mnie. – Zapytam ją, jeśli jesteś przek onana. Ale radzę ci zaczek ać, aż będziesz pewna, że jesteś gotowa. Wzięła k ilk a głębok ich wdechów i zatrzęsły się jej plecy. Objęłam ją. – Wszystk o w porządk u? Wzruszyła ramionami i pok ręciła głową, ale powiedziała: – Chyba tak . Jestem trochę oszołomiona. Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłam. – Odsunęła się i spojrzała mi w oczy. – Już nie jestem dziewicą, Nell. Jestem k obietą. Roześmiała się, ale ten śmiech zabrzmiał jak szloch. – Nie byłaś gotowa, prawda? – spytałam szeptem. Padła mi w ramiona. – N-nie. Ale ja go k ocham, Nell. Naprawdę. – Wzięła głębok i, urywany wdech, zebrała się w sobie, usiadła i otarła twarz. – Kocham go i nie chciałam go rozczarować. No i wiedziałam, że nie da się dłużej balansować na granicy, tak jak my, rozumiesz? – Nie, o czym mówisz? – Oj tam, Nell! Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Dotyk acie się i to się staje coraz bardziej intensywne. Wiesz, dok ąd to prowadzi i musisz się ciągle powstrzymywać, żeby to się nie stało przypadk iem. Naprawdę bardzo tego chciałam. Nie myśl, że Jason na mnie nacisk ał, nie o to chodzi. I nie o to, że nie chciałam, bo chciałam. Ale… Nie wiem, jak to wyjaśnić. – Chyba rozumiem – powiedziałam. – Ja i Kyle dochodzimy do tego etapu, k iedy trzeba się powstrzymać, zanim damy się ponieść.
Wzięła mnie za ręce. – Zróbcie to, co my. Rozmawiajcie o tym. Sk oro to i tak się wydarzy, lepiej zaplanować i zadbać, żeby stało się na naszych warunk ach, prawda? Pok iwałam głową i odpędziłam chmurę sk łębionych myśli, k tóre wypełniały mi głowę w czasie rozmowy. Becca posiedziała jeszcze trochę, dok ończyłyśmy oglądać odcinek Nastoletnich matek , k tóre nagle nabrały zupełnie nowego wymiaru, a potem poszła do domu. Po jej wyjściu długo nie mogłam zasnąć. Myślałam o tym, że tego wieczoru odsuwałam się od Kyle’a, bo czułam, że w nim tonę, zatracam się w jego pocałunk ach. Tak łatwo byłoby odpuścić i dać się ponieść. Nie chciałam mieć wątpliwości. Nie chciałam po wszystk im zjawić się w domu Bek k i i płak ać, bo nie miałam stuprocentowej pewności, że jestem gotowa na sek s. Usłyszałam w myślach cichy głos, k tóry pytał mnie, czy k iedyk olwiek będę całk iem gotowa. Czy na coś tak iego można być przygotowaną w stu procentach? Dwa tygodnie później, w piątek późnym wieczorem siedziałam na fotelu pasażera w camaro Kyle’a, k tórym przedzieraliśmy się przez gęstą zasłonę sypiącego śniegu. Radio nadawało naszą ulubioną piosenk ę, naszą piosenk ę: Lucky Jasona Mraza, a ja śpiewałam do wtóru. Kyle był sk upiony na jeździe, marszczył czoło, bo mimo włączonych świateł nadal z trudem przenik ał wzrok iem białą ścianę. Na gruntowej drodze niedalek o naszych domów, k tórą znał jak własną k ieszeń, jechał niecałą trzydziestk ą. – Co za cholerny śnieg – powiedział. – Widoczność na trzy metry, a tylne k oła wciąż buk sują. – Może zatrzymamy się i poczek amy, aż trochę przestanie? – zaproponowałam. – Poradzę sobie. Jesteśmy już blisk o. Po prostu będę jechał wolno. Przewróciłam oczami, bo wiedziałam, że i tak by się nie zatrzymał. Sk ręciliśmy, a Kyle zak lął, k iedy tylne k oła wpadły w poślizg. Przeszyłam wzrok iem śnieg przed nami i zobaczyłam, dlaczego spanik ował: na środk u drogi stała ogromna łania. Stała bez ruchu, w światłach reflek torów oczy lśniły jej na niebiesk ozielonosrebrno, a z k ażdą sek undą przybliżała się coraz bardziej. Kyle przek lął drugi raz i usiłował zapanować nad autem, ale camaro tylk o zarzuciło tyłem i zaczęło się obracać wok ół własnej osi. – Rusz się, ośle! – k rzyczał Kyle, k iedy coraz bardziej zbliżaliśmy się do zwierzęcia. Potrafił prowadzić w śniegu, wdepnął hamulec, auto się obróciło i nacisnął na gaz. Camaro po raz trzeci zrobiło obrót wok ół własnej osi, ale zbyt powoli traciło prędk ość na mieszaninie ziemi, żwiru i śniegu. Przodem auta uderzyliśmy w zwierzę, a samochód niebezpiecznie się zatrząsł. Krzyk nęłam i zaparłam się ręk ami o tablicę rozdzielczą, ale nie mogłam odwrócić wzrok u od łani, k tórą odrzuciło w tył, a potem zachwiała się i upadła na bok w śnieg. Kyle’owi udało się zahamować. Reflek tory oświetlały leżące pośrodk u drogi nieruchome zwierzę, a nas otaczała k urtyna bieli. Oboje ciężk o oddychaliśmy, a Kyle zacisk ał ręce na k ierownicy tak mocno, że aż pobielały mu k ostk i. Wzięłam głębok i wdech i wypuściłam powietrze, a potem spojrzałam na Kyle’a. Odwzajemnił spojrzenie i jednocześnie wybuchnęliśmy na wpół histerycznym śmiechem. Wychyliłam się nad dźwignią zmiany biegów i objęłam go za szyję. Cała się trzęsłam, bo zaczęła opadać adrenalina. Pas bezpieczeństwa wżynał mi się w pierś, więc rozpięłam go i ciaśniej przywarłam do Kyle’a. Zaciągnął ręczny i przytulił mnie. Niezdarnie przedostałam się na jego stronę i usiadłam na nim ok rak iem, a potem złapałam go za szyję. Wziął moją twarz w dłonie i pocałował mnie głębok o i namiętnie. Zatraciłam się w nim, oddałam mu się całk owicie. Szalała we mnie adrenalina, wypełniała mnie energią błysk awicy. Zacisnęłam palce na włosach z tyłu jego głowy, a potem przesunęłam dłonie po jego ramionach. Dotk nęłam k oszuli, a potem wsunęłam ręk ę za bawełniany k ołnierz i natk nęłam się na nagie ciało. Sk órę miał tak gorącą, że aż głośniej wciągnęłam powietrze, a pod wpływem tego dotyk u ciało przeszył mi prąd. A potem on dotk nął mnie. O Boże. Wsunął dłoń pod mój płaszcz i pod k oszulk ę, a potem położył ją na nagiej, gorącej sk órze pleców. Wygięłam się w łuk i równocześnie poczułam, że on wysuwa język , żeby mnie nim dotk nąć. Zak ręciło mi się w głowie, wydawało mi się, że się zapadam, że rozk osznie tonę. Przesunęłam dłonie do przodu. Poczułam napięte mięśnie jego brzucha i piersi. Zrobił to samo, przesunął ręce na mój brzuch, a potem… pocałunek został przerwany, choć nasze usta wciąż się dotyk ały. Otworzyliśmy oczy i patrzyliśmy na siebie w isk rzącym napięciu. Wstrzymałam oddech, a on przesunął dłonie wyżej. Zagryzłam wargę i odetchnęłam jeszcze głębiej, a on musnął palcami fiszbiny stanik a. Poczułam, że mimo biustonosza pod jego dotyk iem twardnieją mi brodawk i, ale nie odwróciłam wzrok u, dając mu tym samym zgodę na dalszy ciąg. Zawahał się, zanim objął dłońmi obydwie piersi, i widziałam, że się zastanawia, odwlek a ten moment. Chciał dotk nąć nagiej sk óry. A ja chciałam mu na to pozwolić. Lubiłam dotyk jego dłoni na moim ciele, lubiłam prąd, jak i mnie wówczas przeszywał. Podniosłam ręce, włożyłam je pod k oszulk ę i ściągnęłam ramiączk o stanik a najpierw z jednego ramienia, a potem z drugiego. Kyle wsunął palce pod miseczk i, ściągnął stanik w dół i uwolnił jedną pierś. Wciąż oddzielała nas od siebie moja k oszulk a i rozpięty płaszcz. Ogrzewanie szalało, obydwoje byliśmy rozpaleni. Sięgnęłam do wyłącznik a i zatrzymałam grzanie, a potem ponownie spojrzałam na Kyle’a. Patrzył na mnie zagubionym wzrok iem, zmagał się ze sobą, walczyły w nim pożądanie i rozsądek . Ja przeżywałam ten sam k onflik t. Chciałam z nim to zrobić. Teraz i tutaj, pragnęłam go. Nic innego się nie liczyło. Gdzieś z tyłu głowy słyszałam echo rozmowy z Bek k ą sprzed k ilk u tygodni, ale je stłumiłam. Kyle wędrował ręk ami po moim brzuchu, bok ach i wracał z powrotem do piersi. Teraz wydobył z miseczek już obydwie i poznawał je dłońmi i palcami. Zrzuciłam płaszcz, a potem, zanim zdążyłam się dwa razy zastanowić, ściągnęłam przez głowę podk oszulek . Kyle’owi zaparło dech, a na usta wypełzł mu zdumiony uśmiech. – Rany, jak a jesteś pięk na – wysapał, patrząc na moją bladą sk órę, ciemne aureole i różowe guziczk i brodawek . Zagryzłam wargę, k iedy objął dłonią jedną z piersi i k ciuk iem zataczał k ółk a wok ół brodawk i. Nagle zdenerwowałam się tak , że zamk nęłam oczy, bo poczułam się obnażona, a wstyd walczył z pragnieniem. Chciałam tego. Podobało mi się to. Przecież to w porządk u, prawda? To Kyle, mój chłopak i najlepszy przyjaciel, k ocham go. Ostatnia myśl tak mnie zszok owała, że aż westchnęłam. Kocham go? Tak ? Serce mocniej mi biło za k ażdym razem, k iedy znajdował się w pobliżu, a myśl, że mogłabym z nim nie być, przerażała mnie. To chyba jest właśnie miłość. Chciałam być z nim cały czas, w k ażdej chwili. – Chciałbym cię zobaczyć całą – powiedział, pieszcząc moją pierś. Poczułam uderzenie piorunującego pragnienia. Chciałam mu się cała pok azać. Ale teraz, tutaj? Ot tak ? Otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, ale mnie ubiegł. – Tylk o, że nie tu. – Zamk nął oczy i zacisnął zęby. – Nie chcę cię oszuk iwać, Nell. Pragnę cię. Oderwał ręce od mojego ciała, a ja, pozbawiona jego dotyk u, niemal jęk nęłam. Z powrotem włożyłam stanik , ale k oszulk i nie. Kyle miał jasne oczy i intensywne spojrzenie. – Ja ciebie też – odpowiedziałam. – Ale chcę, żeby to się stało jak należy. Żeby to był wyjątk owy dzień. – Widziałam, że ze sobą walczy. Na te słowa ścisnęło mi się serce, wzięłam jego twarz w dłonie i nachyliłam się, żeby go pocałować. – I za to cię k ocham – szepnęłam, nie myśląc o tym, co mówię. Zamarł i szerok o otworzył oczy. Wpatrywał się we mnie badawczo. – Co? Zagryzłam wargę zmartwiona, że wystrzeliłam z tym za szybk o. – No… – W poszuk iwaniu właściwych słów zamk nęłam oczy. Postanowiłam iść za ciosem. – Powiedziałam, że za to cię k ocham. Tak jest. Kocham cię, Kyle. Ręce mu opadły i przez chwilę ślizgały się w górę i w dół po moich plecach, żeby wreszcie spocząć na biodrach w dobrze mi znanym, niesamowitym, zmysłowym geście. W jednej chwili pok ochałam te dłonie tam i chciałam, żeby zostały w tym miejscu na zawsze. Jego dłonie na moich biodrach, tuż nad pask iem dżinsówbiodrówek – ideał. – Ja tego jeszcze nie powiem – odparł, a potem zmarszczył czoło. – Nie chcę, żeby wyglądało, jak bym mówił to tylk o dlatego, że ty zaczęłaś. Ale ja ciebie też. Te słowa przemk nęły mi przez głowę. – Tak ? Pok iwał głową, a k ciuk ami zataczał k ółk a na moich k ościach biodrowych. – Tak . Uśmiechnęłam się i nachyliłam do k olejnego pocałunk u. – I słusznie. Powinieneś mnie k ochać. Zaśmiał mi się prosto w usta.
– Och, no k ocham, k ocham. – Przesunął dłonie wyżej, a ja odchyliłam się, żeby ułatwić mu dostęp do piersi. – A szczególnie je dwie. Strasznie mi się podobają. Teraz moja k olej na parsk nięcie śmiechem. – Co ty powiesz? Szczególnie je? Tylk o je? Kochasz mnie tylk o z powodu cyck ów? – Hm. – Udawał, że się zastanawia, a potem przesunął ręce na plecy, zawahał się i zjechał niżej, na pupę. – Ją też lubię, tak . Wsunęłam ręce pod jego k oszulk ę i uszczypnęłam go w brodawk i, aż stęk nął. – Żeby mi to było ostatni raz, draniu! Roześmiał się, a potem mnie przytulił i szepnął mi we włosy: – Tylk o się z tobą droczę, Nell. Kocham cię, bo to ty. Kocham cię za to, k im jesteś. Odwróciłam twarz i pocałowałam go w szczęk ę. – Wiem. Ja też się tylk o droczyłam. Ogrzewanie było wyłączone, więc do auta zaczął przenik ać chłód, a ja poczułam na ramionach gęsią sk órk ę. Kyle też zaczął marznąć i z powrotem włączył nawiew. Ześlizgnęłam się z jego k olan i włożyłam k oszulk ę. – Zastanawiam się, czy łania jest martwa – powiedział. Spojrzałam na nieruchomy k ształt pośród padającego śniegu. – Nie rusza się. – Popatrzyłam na Kyle’a i zapięłam płaszcz. – Sprawdzimy? – Ja pójdę – powiedział. – Ty tu zostań. – Nie ma mowy, ja też chcę zobaczyć! – prychnęłam. Stłumił śmiech i pok ręcił głową. Wysiedliśmy oboje i ostrożnie przeszliśmy przez puszysty śnieg. Płatk i osiadały mi na nosie i na włosach, zasypując mnie całą białym puchem. Objęłam się ramionami i przylgnęłam do bok u Kyle’a. Zatrzymał się k ilk a metrów od łani, położył mi ręk ę na ramieniu, żebym nie poszła dalej, a sam ruszył naprzód. Zapadła między nami pełna napięcia cisza, z tyłu mruczał silnik , a reflek tory oblewały nas przenik ającym przez czarną zimową noc światłem. Patrzyłam, jak ostrożnie zbliża się do zwierzęcia. Lek k o dotk nął stopą jego bok u. Żadnej reak cji. Wypuściłam powietrze. Podszedł jeszcze bliżej, k ucnął i dotk nął bok u łani dłonią. Odwrócił się do mnie zask oczony. – Żyje! Oddycha! – Co zrobimy? – spytałam. – Nie możemy jej tak zostawić. Wyk onał gest „nie mam pojęcia”. – Może jest tylk o nieprzytomna. A może jest ranna… Nie wiem, Nell. W tym momencie zwierzę poruszyło nogą, potem zadrżał mu bok , a potem głośno westchnęło. Kyle upadł do tyłu i zszok owany przek lął, bo łania dzik o wierzgnęła, poderwała się na nogi i odsk oczyła k ilk a k rok ów, a potem zatrzymała się, żeby popatrzeć na nas smutnymi oczami, wyk ręcając przy tym uszy. Kyle siedział na tyłk u w śniegu i patrzył na łanię, k tóra przez dłuższą chwilę też się w nas wpatrywała, a potem odbiegła przez szosę. – Cholera! – powiedział Kyle, wstał i otrzepał się. – Jak słowo daję, myślałem, że umrę ze strachu. Chyba się nawet posik ałem. Śmiałam się tak bardzo, że musiałam złapać go za ręk ę, żeby się nie przewrócić. Resztę drogi do domu pok onaliśmy bez żadnych przygód, ale wspomnienie tej chwili, k tóra nam się przydarzyła w samochodzie, zdominowało nasze myśli. Zanim wysiadłam na swoim podjeździe, nie całowaliśmy się na pożegnanie tak długo jak zwyk le. Znałam już moc, z jak ą można się dać ponieść chwili i wiedziałam, że wciąż nie jestem gotowa. Myślałam, że Kyle też nie jest.
3. Wyjazd do hotelu Walentynki
Przez cały dzień w szk ole byłam trochę podenerwowana i nieobecna, bo zastanawiałam się, co Kyle dla nas wymyślił. Wiedziałam, że pamięta o walentynk ach i że coś planuje. Sugerował, że to będzie coś wyjątk owego. Przez ostatnie k ilk a tygodni byliśmy ostrożni, całowaliśmy się spok ojnie i panowaliśmy nad sobą. Oboje wiedzieliśmy, że jeśli damy się ponieść, nie będziemy w stanie się pohamować. I tak w k ońcu musieliśmy o tym porozmawiać. Ja wiedziałam, że trzeba. I on też wiedział. A jednak unik aliśmy tematu. Co było w pewnym sensie dziwne, bo oboje byliśmy podnieconymi szesnastolatk ami, nabuzowanymi przez hormony. Wiedziałam, że on tego chce i ja też chciałam. Ale baliśmy się, chyba dlatego że to oznaczało przek roczenie k olejnej granicy, już bardziej znaczącej, o czym oboje wiedzieliśmy. Mimo to na wszelk i wypadek poszłam z k uzynk ą Bek k i do lek arza po pigułk i antyk oncepcyjne i brałam je od tygodnia. Nie powiedziałam o tym Kyle’owi. Kolejna rzecz, o k tórej należało pogadać, wiedziałam to, ale jak oś wciąż nie było ok azji. Wreszcie sk ończyła się szósta lek cja i spotk aliśmy się przy jego aucie. Z uśmiechem otworzył przede mną drzwi, a potem je za mną zamk nął. – Powiesz mi, co dzisiaj robimy? – spytałam. Zmarszczył brwi, jak by nie wiedział, o co chodzi. – Dzisiaj? A co jest dzisiaj? Gapiłam się tylk o, bo nie wiedziałam, czy żartuje, czy ja źle zinterpretowałam sugestię. – Żartujesz, prawda? Słysząc ostrzegawczą nutę w moim głosie, parsk nął śmiechem. – Tak , Nell. Żartuję. Ale nie, nie powiem ci. W k ażdym razie nasi rodzice wiedzą, że dzisiaj nie będzie nas do późna. Wszystk o z nimi ustaliłem. Mamy czas mniej więcej do drugiej. Spojrzałam na niego ostro. – Do drugiej? Planujesz trzymać mnie poza domem do nocy? Zarumienił się. – Może. Wzięłam głębok i wdech, bo wiedziałam, że to ja muszę poruszyć temat, on tego nie zrobi. – Jeśli chodzi o dzisiejszy wieczór… Czy my… To znaczy, sk oro będziemy w mieście tak późno, mam rozumieć, że planujesz… – Nie mogłam wydobyć z siebie tych słów. Kyle przesuwał dłoń po dźwigni zmiany biegów i zagryzł dolną wargę. Kiedy stanęliśmy na czerwonym świetle, w k ońcu na mnie spojrzał. – Słuchaj, wiem, do czego zmierzasz i… Podjąłem pewne k rok i. No wiesz, na wypadek , gdybyśmy mieli na to ochotę. Ale nie musimy. Chcę, żeby wszystk o było dobrze. – Podjąłeś k rok i? Co to znaczy? Znów się zarumienił, był czerwieńszy niż k iedyk olwiek . – Zarezerwowałem pok ój w Zajeździe pod Czerwonym Dachem. To k awałek od restauracji, w k tórej zjemy k olację. Próbowałam zdobyć się na żart. – Jesteśmy pewni siebie, czyż nie, panie Calloway? Kyle uśmiechnął się, ale oboje wiedzieliśmy, że żart mi się nie udał. – Tylk o na wszelk i wypadek . Przyszła mi do głowy myśl. Wypowiedziałam ją na głos, zanim zdołałam się zastanowić.
– Kyle? Nie sądzisz, że nie jesteśmy na to gotowi, sk oro nie potrafimy o tym choćby rozmawiać, nie czując się niepewnie? Zaśmiał się nerwowo. – Tak , przeszło mi to przez myśl. – Czy nie robimy tego dlatego, że wszyscy nasi przyjaciele już to robią? Spojrzał na mnie poirytowany. – Nie! To znaczy Jason mówił mi o nim i o Becce, wiem też, że Kyla i Aaron to robią, ale nie. Nie. I nie musimy nic robić. Chciałem tylk o, żebyśmy mieli tak ą możliwość. Zaśmiałam się, głównie z siebie samej. – Nie wiem, czy mam się czuć wzruszona, że jesteś tak i zapobiegliwy, czy zdziwiona, że spodziewałeś się, że to się stanie. – Niczego się nie spodziewałem, Nell. – Był niemal wściek ły. – Ja tylk o… Wiesz co? Niech będzie. Spodziewałem się. To znaczy naprawdę chciałbym być z tobą. Wiem, że jesteśmy młodzi, ale k ocham cię. Myślę, że jesteśmy gotowi. Popatrzyłam na niego. Powiedział to! – Kyle, mamy po szesnaście lat! – Uniosłam brew. – I czy nie powinieneś z tym wyznaniem zaczek ać do jak iegoś romantycznego momentu w czasie k olacji? Środek k łótni nie wydaje się najlepszą ok azją. – To jest k łótnia? Wzruszyłam ramionami. – Trochę tak . Nie wiem, nie chcę, żeby tak było. – Ja też nie. Ale myślę, że masz rację, tylk o że już za późno. Kocham cię. Chciałem ci to powiedzieć od k ilk u tygodni, ale byłem tchórzem. Zaplanowałem, że powiem ci dzisiaj. Przygotowałem sobie całą k westię. Naprawdę, napisałem to. – Sięgnął do k ieszeni spodni i wyjął pogniecioną k artk ę papieru wyrwaną ze sk oroszytu, z poszarpanymi od k ółek k rawędziami.
Wiem, że jesteśmy młodzi. I wiem, że wiele osób powiedziałoby, że jesteśmy tylko dzieciakami albo że jesteśmy za młodzi, żeby wiedzieć, co to jest miłość. Ale chrzanić to. Znam Cię całe życie. Wszystko robiliśmy razem. Każdą ważną rzecz przeżywaliśmy wspólnie. Razem uczyliśmy się jeździć na rowerach, razem uczyliśmy się pływać i jeździć samochodem. W ósmej klasie razem zawaliliśmy algebrę. (Pamiętasz, jaki głupi był pan Jenkins? Ile razy w tamtym semestrze odsyłał nas do dyrektora?). Teraz razem uczymy się miłości. Nie obchodzi mnie, co mówią inni. Kocham Cię. Zawsze będę Cię kochał, nieważne, co się z nami stanie w przyszłości. Kocham Cię teraz i na zawsze. Twój kochający chłopak, Kyle Przeczytałam tę notatk ę k ilk a razy. Nie zauważyłam, że płaczę, dopók i łza nie sk apnęła na pomiętą, pogniecioną k artk ę i nie zrobiła k lek sa z niebiesk iego atramentu. To zmieniało wszystk o. – Ja też cię k ocham, Kyle – roześmiałam się, chociaż jednocześnie pociągałam nosem. – Ten list jest uroczy. Idealny. Dzięk uję ci. Wzruszył ramionami. – Jest prawdziwy. Wiem, że to może nie był najbardziej romantyczny sposób na wyznanie ci miłości, ale… – Był dosk onały. – Złożyłam k artk ę papieru i schowałam do portfela. Miała być moim najwięk szym pocieszeniem i najważniejszym wspomnieniem w chwilach, k iedy moje serce zostanie nieodwracalnie złamane. W restauracji, k tórą wybrał Kyle, panował szalony ruch. Choć mieliśmy rezerwację, prawie godzinę czek aliśmy na wolny stolik . Gośćmi były same pary, od ludzi w naszym wiek u po starsze małżeństwa. Nie spieszyliśmy się. Zjedliśmy sałatę, zupę i danie główne, a na deser po dużym k awałk u sernik a. Byliśmy dziwnie zrelak sowani, pewnie dlatego, że dek larację miłości mieliśmy już za sobą. Rozmawialiśmy o wszystk im, od nauczycieli w szk ole po plotk i o tym, k to z k im sypia, a k to z k im nie. W k ońcu Kyle zapłacił rachunek i wróciliśmy do samochodu. Wyjechaliśmy z park ingu i zaczęliśmy powoli jeździć po mieście. Wiedziałam, że gra na czas i daje nam szansę na rozmowę, zanim poruszymy k westię wyjazdu do hotelu. Kluczył po bocznych drogach gruntowych i rozmawialiśmy, ale po półgodzinie wrócił na drogę główną, prowadzącą do hotelu. Spojrzał na mnie, a potem sięgnął do mojej dłoni. – Chcesz jechać do domu? Bo gdybyś miała ochotę na k ino, grają k ilk a filmów. – Gdy stanęliśmy na światłach, przebierał palcami po k ierownicy, a potem poważnie popatrzył mi w oczy. – Albo możemy jechać do hotelu. Czas na decyzję. Boże. Oczy miał brązowe jak k awa nak rapiana cynamonowymi światełk ami, jak ok ruchy topazu na opaleniźnie. Był tak i poważny i tak i słodk i! To była propozycja, ale bez presji. Ścisnęłam jego dłoń, k iedy na horyzoncie pojawiły się charak terystyczne czerwone dachówk i. Z trudem przełk nęłam ślinę. – Jedźmy do hotelu – powiedziałam. Wciąż omijaliśmy temat. Rozmawialiśmy szyfrem. Jedźmy do hotelu. To znaczyło: uprawiajmy sek s. Kiedy o tym pomyślałam, zaczerwieniłam się jak burak . A potem spojrzałam na Kyle’a, na jego starannie nastroszone czarne włosy, na silną linię szczęk i, wysok ie k ości policzk owe i mięk k ie wargi. Zatrzepotał długimi czarnymi rzęsami i spojrzał na mnie, a potem uśmiechnął się, nerwowo, ale pięk nie, odsłaniając białe, błyszczące zęby. To trochę uk oiło moje nerwy. Serce biło mi w tempie miliona uderzeń na minutę, a k iedy zapark owaliśmy przed hotelem i ruszyliśmy do recepcji, żeby się zameldować, jeszcze przyspieszyło. W recepcji pracowała starsza pani o siwiejących jasnych włosach i zimnych niebiesk ich oczach. Przenik liwych. Spojrzała na nas przeciągle i z potępieniem, jak by chciała nas onieśmielić. Kiedy podawała Kyle’owi k artę do drzwi, pogardliwie zasznurowała usta i wiedziałam, że chce coś powiedzieć. Nie zrobiła tego, a my, k iedy już wsiedliśmy do windy i ruszyliśmy na trzecie piętro, parsk nęliśmy śmiechem. – Rany, była niesamowita! – orzek ł Kyle, śmiejąc się. – Prawda – przyznałam. – Myślę, że wiedziała, co zamierzamy, i ani trochę jej się to nie podobało. – Oczywiście, że wiedziała! Jest tylk o jeden powód, dla k tórego para szesnastolatk ów wynajmuje w walentynk i pok ój i nie ma ze sobą bagażu. – Myślisz, że k omuś powie? – spytałam. – A k omu ma powiedzieć? Przecież nie uciek amy ani nic tak iego. Nie odpowiedziałam, tylk o wzruszyłam ramionami i pok iwałam głową. Dotarliśmy do naszego pok oju, numer 313. Kyle wsunął k artę do czytnik a, a wtedy z głośnym k lik nięciem, słyszalnym na całym pogrążonym w ciszy k orytarzu, zapaliło się zielone światełk o. Popchnął drzwi i mocno trzymając mnie za ręk ę, wszedł do ciemnego pok oju. Zapalił światło, ale zrobiło się stanowczo zbyt jasno. On też poczuł, że powódź światła jest nie na miejscu i szybk o zostawił mnie, żeby podejść do k ink ietu zamontowanego na ścianie przy podwójnym łóżk u. Ja zgasiłam górne światło i oboje odetchnęliśmy z ulgą. Kyle usiadł na sk raju łóżk a i bawił się k ońcem k rawata. Uśmiechnęłam się do niego. Był tak i przystojny w czarnym garniturze i czarnej k oszuli, z różowym k rawatem w roli jedynego ak centu k olorystycznego. Rozpiął marynark ę i potarł dłońmi k olana. Oblizałam usta i bawiłam się rąbk iem k oralowej suk ienk i do k olan. Popatrzyliśmy na siebie przelotnie. Byliśmy sami w hotelowym pok oju i nerwy coraz bardziej dawały się nam we znak i. W moim domu i u niego albo w samochodzie zapark owanym na jak iejś bocznej drodze, wszędzie, gdzie się k iedyk olwiek całowaliśmy, mieliśmy świadomość, że k toś może nas nak ryć. Boczne drogi były regularnie patrolowane przez ludzi z biura szeryfa, a w domu zawsze było co najmniej jedno z naszych rodziców. To pierwszy raz, gdy byliśmy naprawdę sami, bez ryzyk a, że k toś nam przeszk odzi. Serce biło mi tak głośno, że byłam pewna, że Kyle słyszy je po drugiej stronie pok oju. Popatrzyłam na jego twarz, widziałam, jak oblizuje dolną wargę i niemal nieświadomie zrobiłam to samo. To był przełom. Kyle wstał z łóżk a i zanim zdążyłam zareagować, przyciągnął mnie do siebie. Dużą, mocną dłonią objął mój policzek , a drugą położył mi w talii, tuż nad biodrem. Nie pocałował mnie od razu. Zatrzymał się dwa centymetry od moich ust i wpatrywał się we mnie łagodnymi, ale gorącymi oczami. – Boisz się? – szepnął. Poczułam na ustach jego delik atny oddech. Zadrżałam i lek k o wzruszyłam jednym ramieniem.
– Tak , trochę tak . – Możemy wyjść. Pok ręciłam głową. – Chcę być tu z tobą – powiedziałam ledwie słyszalnie. Podniosłam ręce i wplotłam mu palce we włosy. Przeczesałam postawione na żel k ędziork i, ostre, ale mięk k ie, a potem położyłam mu dłoń na k ark u i przyciągnęłam go do pocałunk u. – Zacznijmy od tego – powiedziałam, odsuwając się. – Krok po k rok u. – Też tak myślę. Staliśmy na środk u pok oju hotelowego i całowaliśmy się, a nasze dłonie dotyk ały twarzy, ramion i pleców. Początk owo nie robiliśmy nic więcej. Czułam, jak w k latce żeber bije mu serce. Położyłam mu dłoń na piersi i świadomość, że on jest tak samo zdenerwowany jak ja, dodała mi odwagi. Przerwałam pocałunek , popatrzyłam mu w oczy, a potem zsunęłam mu z ramion marynark ę. Upadła na podłogę, a wtedy obiema ręk ami poluźniłam k rawat, zdjęłam i też rzuciłam. Kyle patrzył mi w oczy, czek ał. Namęczyłam się trochę z małym guziczk iem przy samym k ołnierzyk u, ale w k ońcu, przy wtórze nerwowego chichotu, udało mi się go rozpiąć. Kyle też się roześmiał i położył mi dłonie na biodrach, tym razem niżej. Patrzyliśmy sobie w oczy, gdy roztrzęsionymi ręk ami rozpinałam jeden po drugim guzik i jego k oszuli. W k ońcu rozpięłam. Pod spodem miał opięty na musk ularnej k latce piersiowej biały podk oszulek bez ręk awów. Wzięłam jego nadgarstek w dłonie i rozpięłam guzik przy jednym mank iecie, a potem przy drugim. Ściągnęłam mu k oszulę z ramion, a ona upadła na podłogę przy jego stopach. Sięgnął do suwak a suk ienk i na moich plecach, ale go powstrzymałam. Jeszcze nie sk ończyłam. Zamierzałam zrobić to do k ońca tak , jak sobie wyobrażałam. Bo wyobrażałam sobie tę chwilę wiele razy. Jak go powoli rozbieram, a potem czek am z sercem w gardle, aż rozepnie mi suk ienk ę, k tóra opadnie na ziemię. Wyobraźnia nie wybiegała poza ten moment. Kopnięciem zdjął buty, a potem znów stanął bez ruchu. Uśmiechał się niepewnie. Oblizałam usta i widziałam, że śledzi mój język . Dotk nęłam jego pasa, zawahałam się, a potem podciągnęłam bawełniany podk oszulek , powoli odsłaniając brzuch i k latk ę. Uniósł ręce nad głowę i razem zdjęliśmy k oszulk ę. Stał teraz tylk o w spodniach od garnituru, olśniewająco pięk ny. Teraz ta trudniejsza część. Wzięłam głębok i wdech i sięgnęłam do pask a. Szerzej otworzył oczy i zacisnął dłonie na moich biodrach, zwijając materiał suk ienk i i wbijając opuszk i palców w ciało pod spodem. Kiedy rozpinałam pasek , ręce mi się trzęsły jak liść na wietrze. Wyciągnęłam go, a potem przeszłam do guzik a w spodniach. Kyle wstrzymał oddech i wciągnął brzuch, k iedy go rozpinałam. Gdy odsuwałam zamek w rozpork u, zamk nął na chwilę oczy. Spodnie opadły mu do k ostek , więc z nich wyszedł. Ciasne spodenk i były wybrzuszone z przodu. Oboje się zarumieniliśmy i odwróciliśmy wzrok . Pocałował mnie i odepchnął od siebie moje ręce. – Moja k olej – szepnął. Sk inęłam głową, a serce roztłuk ło mi się w piersi. Miałam na sobie znacznie mniej niż on. Przesunął ręce w górę moich ramion, zostawiając po sobie gęsią sk órk ę. Wstrzymałam oddech, gdy wziął w palce suwak , a k iedy powoli ciągnął go w dół, zagryzłam wargę. Muśnięcie palców o nagie ciało, a chwilę potem suk ienk a k łębiąca się u moich stóp. Stałam przed nim w majtk ach i stanik u. Widział mnie już wcześniej w bik ini, ale teraz to co innego. – Jesteś pięk na, Nell – powiedział zachrypniętym szeptem we wszechobecnej ciszy. – Ty też. Pok ręcił głową i uśmiechnął się k rzywo. Położył mi ręce na ramionach i bawił się ramiączk ami od stanik a. Przestał się uśmiechać, k iedy sięgnęłam za siebie, żeby go rozpiąć. Złapał mnie za ręce i powstrzymał. – Jesteś pewna? – Wpatrywał się we mnie czule i ostrożnie. Pewna. Z tyłu głowy cichy głosik podszeptywał wątpliwości, ale go stłumiłam. Sk inęłam głową. Przeniósł moje ręce na swoje ramiona, a potem sam zaczął rozpinać stanik . Miał z tym problem, aż wysunął k oniuszek język a. Zaśmiałam się w jego ramię. – Cicho! – mruk nął. – Nigdy tego nie robiłem. – Wiem – odparłam. – To słodk ie! Wark nął coś pod nosem, k iedy rozpiął pierwszą haftk ę, potem drugą, ale trzecia nie chciała puścić i stłumił przek leństwo. – To nie ma być słodk ie – powiedział i zerk nął mi przez ramię, żeby zobaczyć, co się tam dzieje. – Powinno być sek sowne, erotyczne i romantyczne. Zaśmiałam się, k iedy znów zak lął, ale wreszcie mu się udało. Stanik był rozpięty, a mój śmiech ucichł. Na jego miejsce pojawiły się stres oraz pożądanie. Chciałam tego. Byłam zdenerwowana, tak , przestraszona też. Ale chciałam tego. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że robię to z k imk olwiek innym niż Kyle. Stanik dołączył do ubrań rozrzuconych po podłodze, a Kyle cofnął się o k rok , żeby na mnie popatrzeć. Pod jego spojrzeniem przestępowałam z nogi na nogę. Wiedziałam, że uważa mnie za pięk ną i zwyk le dobrze się czułam w swojej sk órze, ale trudno było z godnością znieść tak badawczą obserwację mojego niemal nagiego ciała. Zagryzłam wargę i zbierałam się na odwagę przed tym, co miało nastąpić teraz. Kyle wsunął palce pod gumk ę swoich spodenek , ja zrobiłam to samo z majtk ami. – Na trzy-cztery? – spytał. Sk inęłam głową, bo głos uwiązł mi w gardle. Wahał się przez chwilę, a potem zdjął spodenk i do k olan i wyszedł z nich. Zamarłam. Nie mogłam się ruszyć, jego widok , całk iem nagiego, sparaliżował mnie. Teraz jego k olej na dysk omfort bycia pod lupą. Był pięk ny. A choć nie miałam żadnego porównania – tak że duży. Dzięk i Bogu nie wyglądał jak na slajdach, k tóre miałam w pamięci. Kyle był proporcjonalny, a jego dumny, wyprostowany członek zdawał się wsk azywać na mnie. Z zamyślenia wyrwał mnie jego głos. – Myślałem, że zrobimy to razem. – Przepraszam – powiedziałam. – Miałam zamiar, ale potem zobaczyłam cię i… – Nie wiedziałam, jak dok ończyć. Podniósł głowę, wzruszył dla odprężenia ramionami, rozprostował palce i zebrał się na odwagę. Zrobił k rok w moją stronę, a ja ze wszystk ich sił starałam się rozluźnić. – Może mi pomożesz? – spytałam, zszok owana swoją śmiałością. – Dobry pomysł. – Ułożył dłonie w naszej ulubionej pozycji, na moich biodrach. Miałam na sobie k oronk owe czerwone majtk i pasujące do stanik a. Kyle przesunął palcami nad moją pupą, śledząc gumk ę. Oddychałam z trudem, k iedy zsunął mi je na uda, a gdy złapał dłońmi moje pośladk i, zmusiłam się do otwarcia oczu. Zak ołysałam biodrami, żeby k oronk owa bielizna znalazła się na podłodze i oto oboje byliśmy nadzy. Serce jak wściek łe waliło mi w piersi i dudniło w uszach. Drżałam na całym ciele ze strachu, z emocji i z podniecenia. Kiedy dotyk ał moich nagich bioder, żeber i ud, czułam, jak ciepłą ma sk órę. Koniuszk ami brodawek musnęłam jego pierś i ciało przeszył mi prąd. Przesunął dłońmi po moich plecach, a potem ośmielił się zjechać na pupę. Pieścił i ugniatał pośladk i, trochę za mocno, ale nie przeszk adzało mi to. Moje ręce ruszyły swoim szlak iem, badając mięśnie na jego plecach i wędrując po wybrzuszeniach i wgłębieniach k ręgosłupa. Gdy dotk nęłam jego pupy i zdumiałam się jej jędrnością, gwałtownie wciągnął powietrze. Dotyk ałam jego pośladk ów tak jak on moich, a potem lek k o wbiłam paznok cie w ich twarde półk ule. Poczułam drżenie na brzuchu, k iedy go tam dotk nęłam. Spojrzałam w dół, między nas. Ujrzałam jego erek cję, na czubk u członk a małą dziurk ę i wyciek ający z niej przezroczysty płyn. Patrzyłam prosto na niego i widziałam, jak szerok o otwierał oczy, gdy wsuwałam dłoń pomiędzy nas i go pogłask ałam. – Boże, Nell, musisz się wstrzymać. Jeszcze za wcześnie. Puściłam go, musnęłam palcami jego pierś, a potem położyłam mu dłoń na k ark u i go pocałowałam. Żar wzbudzany przez pocałunk i zatlił się, potem rozgorzał, a wreszcie buchnął płomieniem. Poczułam, że napieram na jego ciało, czuję jego twardość na mojej mięk k ości, a doznanie musk ularnej sylwetk i w tak blisk iej odległości jeszcze bardziej rozpaliło moje zmysły. Popchnął mnie lek k o w stronę łóżk a, a ja weszłam na nie tyłem. Jeszcze bardziej się zdenerwowałam, gdy ruszył za mną. – Jesteś… – zaczął mówić. – Tak , jestem pewna – przerwałam mu. – Jestem zdenerwowana i boję się, ale pragnienie jest więk sze niż strach. – Zagryzłam wargę, a potem przyznałam: – Biorę
pigułk i. Od tygodnia, na wszelk i wypadek . Kyle szerok o otworzył oczy. – Tak ? Dlaczego nic nie powiedziałaś? Wzruszyłam ramionami. – Nie wiem. Jak oś… Nie było ok azji. Chyba się wstydziłam. Kyle pochylił się i wyciągnął z k ieszeni spodni portfel, z k tórego wyjął dwie prezerwatywy i położył na szafce przy łóżk u. – Ja mam to. – A ty jesteś pewien? – spytałam. Teraz to on wyglądał na zdenerwowanego. – Tak , jestem pewien. Tak jak powiedziałaś, ja też się denerwuję. Nie chcę zrobić ci k rzywdy ani nic zepsuć. – Nie zepsujesz. Nie zrobisz mi k rzywdy. Po prostu się nie spieszmy, dobrze? Sk inął głową, otworzył pak iecik z prezerwatywą i ją włożył. Uk ląk ł nade mną. Ręce trzymał po obu stronach mojej twarzy, k olana włożył mi między uda. Patrzył mi prosto w oczy, czek ał. Przyciągnęłam go do siebie, położyłam mu dłonie na plecach i go pocałowałam. Płomień pocałunk u przepędził strachy, a w k ażdym razie uciszył je. Powoli wszedł we mnie. Poczułam rozciąganie, a potem uk łucie, ostre i szybk ie. Zamrugałam, a Kyle zamarł. Oddychał szybciej i czułam, że ma napięte mięśnie. Zagryzałam mocno wargę i czek ałam, aż k łujący ból ustąpi, a potem sk upiłam się na cudownym doznaniu bycia wypełnioną. Dotk nęłam jego pupy i przyciągnęłam go bliżej, zachęciłam, żeby się poruszył. Nie trwało długo, zanim zastygł i jęk nął. Nie było fajerwerk ów, k rzyk ów ani tarzania się w spoconej pościeli, ale mimo to było cudownie. Kyle wstał, znik nął w łazience i wrócił. Położyłam głowę na jego piersi. Milczeliśmy przez k ilk a minut. Czułam pod sobą jego naprężone, gorące ciało. To doznanie, leżenia przy nim nago, sk óra przy sk órze, było niemal lepsze od tego, co przed chwilą. Poczułam, że po policzk u płynie mi łza i spada na pierś Kyle’a. Nie wiedziałam, sk ąd się wzięła ani co oznaczała. Zamrugałam, żeby powstrzymać napływ pozostałych. Nie chciałam żeby myślał, że było mi źle. – Płaczesz? Sk inęłam głową i pozwoliłam łzom popłynąć. – Ale nie jestem smutna ani nic tak iego. To tylk o emocje. – Jak ie? Wzruszyłam ramionami. – Trudno to wyjaśnić. Nie jestem już dziewicą. Już nie możemy tego cofnąć. Nie, żebym chciała, bo było cudownie, ale… To wielk a rzecz, rozumiesz? – Tak , wiem, o co ci chodzi. Podniosłam głowę i spojrzałam mu w oczy. – Kocham cię, Kyle. – A ja ciebie. Za drugim razem było niesamowicie. Czułam nisk o w brzuchu płomień, jak bym miała ek splodować w sobie. Sama doprowadzałam się nawet dalej, jasne, ale to było co innego. Zastanawiałam się, jak by to było dotrzeć do tego punk tu z Kyle’em.
4. Oświadczyny. Złamane drzewo Sierpień, dwa lata później
Jeśli nasi rodzice wiedzieli, że Kyle i ja często uprawiamy sek s, nic na ten temat nie mówili ani nic nie zrobili w tej sprawie. Oczywiście bardzo pilnowaliśmy, k iedy i gdzie to robimy. Mama Kyle’a dwa razy w tygodniu chodziła na k urs scrapbook ingu, a jego ojciec więk szą część rok u spędzał w Waszyngtonie, więc najczęściej przebywaliśmy u niego. Moi rodzice byli w domu znacznie częściej, ale nie zauważyłam, żeby przeszk adzała im ilość czasu, jak ą spędzałam u Kyle’a. Naturalnie twierdziliśmy, że uczymy się, odrabiamy lek cje albo oglądamy filmy. I robiliśmy to, tylk o nie aż tak często, jak wmawialiśmy rodzicom. Tydzień wcześniej oboje sk ończyliśmy osiemnaście lat. Rodzice stwierdzili, że zamiast wydać dla nas ek strawaganck ie przyjęcie, pozwolą nam pojechać na week end do należącego do rodziców Kyle’a domk u nad jeziorem. Prosiliśmy ich o to przez całe lato, ale grali na czas, obiecując, że się zastanowią. Już prawie straciliśmy nadzieję, k iedy oświadczyli, że chcą z nami porozmawiać. – Macie już po osiemnaście lat, w świetle prawa jesteście dorośli – zaczął ojciec Kyle’a gwoli wprowadzenia. – Spotyk acie się już jak długo? Od dwóch lat? Wiemy, co znaczy dla was ten wyjazd, rozumiemy to. My też k iedyś byliśmy młodzi. Na te słowa wszyscy niespok ojnie się poruszyli. – No cóż. – Ojciec Kyle’a odchrząk nął i mówił dalej donośnym głosem k ongresmena. – Postanowiliśmy zgodzić się na wasz wspólny wyjazd. A teraz ten trudniejszy moment. Zdaję sobie sprawę, że to ślisk i temat i sytuacja niek omfortowa dla nas wszystk ich, ale pewne rzeczy muszą zostać powiedziane. Stoicie u progu dorosłości. Podejmujecie decyzje na własny rachunek . Wychowaliśmy was dobrze, na rozsądnych młodych ludzi, potrafiących słusznie wybierać. Wiem, że k ażde z was odbyło tę rozmowę już wcześniej, ale uważamy, że powinniśmy powiedzieć to jeszcze raz wam jak o parze. – Tato, powiedz wreszcie – westchnął Kyle. – Rozmawialiśmy już o ostrożności. O używaniu zabezpieczeń. – Kyle i ja wymieniliśmy spojrzenia, ale nie odezwaliśmy się. – Jestem osobą publiczną, tak samo jak twój ojciec, Nell. Musicie potrak tować tę pozycję z należytą powagą. Na tym etapie k ariery nie mogę sobie pozwolić na sk andal. Na szali jest moja k andydatura do wyborów prezydenck ich za dwa lata, a nie muszę wam chyba mówić, jak ważny jest w tej sytuacji niesk azitelny wizerunek . – Tato, jesteśmy ostrożni – powiedział Kyle. – Przysięgam. Zabezpieczamy się. Moi rodzice patrzyli wyczek ująco na mnie, więc poczułam się zobligowana do zabrania głosu. – Biorę pigułk i antyk oncepcyjne. Od samego początk u. Używamy też innych zabezpieczeń. Nieplanowana ciąża nie wchodzi w grę, jasne? Czy możemy już przestać o tym rozmawiać? Proszę. – Byłoby świetnie – mruk nął Kyle. – Od jak dawna to trwa? – spytał mój tata. Kyle i ja znów wymieniliśmy spojrzenia. – Nie jestem pewien, czy to ma znaczenie, proszę pana – powiedział Kyle. – Oczywiście, że ma – odparł mój ojciec szorstk o i onieśmielająco. Popatrzył na Kyle’a najsurowszym spojrzeniem prezesa. – Chodzi o moją córk ę. Od jak dawna? Cieszyłam się, że to spojrzenie nie jest adresowane do mnie, było przerażające. Kyle zadarł brodę i napiął ramiona. – Przepraszam, panie Hawthorne, ale naprawdę uważam, że to sprawa Nell i moja. – Wstał, ja z nim, oczywiście to samo zrobili pozostali. Kyle raz jeszcze zwrócił się do mojego ojca. – Nie omawiałem mojego związk u z Nell z żadnym z naszych przyjaciół, więc z całym szacunk iem, ale z panem też nie będę go omawiał. To nasza prywatna sprawa. Mój ojciec sk inął głową, wyciągnął do Kyle’a ręk ę i uścisnął mu dłoń. – Dobra odpowiedź, synu. Choć nie podoba mi się, bo prawdopodobnie oznacza, że to trwa dłużej, niż śmiałbym pomyśleć. Ale szanuję wasze prawo do prywatności. I
twoją trosk ę o reputację mojej córeczk i. Kyle sk inął głową. – Kocham pana córk ę. Nigdy jej nie sk rzywdzę ani nie upok orzę. Państwa tak że nie, tak jak i moich rodziców. Uścisnęłam jego dłoń, byłam z niego dumna! Mój tata potrafił onieśmielić k ażdego. Ostatnio k ilk ak rotnie byłam z nim w pracy, bo zamierzałam studiować na k ierunk u biznesowym w Syracuse, i widziałam, że do swoich podwładnych mówi tym samym oschłym tonem i patrzy na nich tak samo surowo. Nieszczęśnik , na k tórego padało to spojrzenie, nieodmiennie zawracał w miejscu i potyk ał się o własne nogi, tak bardzo spiesząc się, żeby wyk onać polecenie mojego taty. Spojrzałam na pana Callowaya i widziałam, że on też jest dumny ze sposobu, w jak i Kyle wybrnął z sytuacji. Krótk o omówiliśmy nasze plany, a potem odesłano nas, żebyśmy się spak owali. Kiedy znaleźliśmy się sami w moim pok oju, Kyle padł jak długi na łóżk o i potarł twarz dłońmi. – Jasna dupa, Nell! Twój tata jest przerażający. Usiadłam nad nim ok rak iem i pochyliłam się, żeby go pocałować. – Wiem o tym. Widziałam dorosłych facetów, k tórzy sik ali w majtk i, k iedy tak się zachowywał. – Lek k o ugryzłam go w brodę. – Jestem z ciebie dumna, k ochanie. Świetnie sobie poradziłeś. Złapał mnie za pupę i pociągnął k u sobie. – Dostanę nagrodę? Roześmiałam się i go odepchnęłam. – Kiedy dojedziemy nad jezioro. Szybk o się spak owaliśmy do jednej ze sportowych toreb Kyle’a. Czułam się bardzo dorośle, wk ładając nasze ciuchy wymieszane ze sobą do wspólnej torby. Kiedy wyjmował z k omody swoje rzeczy, zauważyłam, że wziął coś z szuflady ze sk arpetk ami i wsunął do k ieszeni dżinsów. Cok olwiek to było, było małe i nie zdążyłam dojrzeć k ształtu. Pytająco spojrzałam na Kyle’a, ale tylk o wzruszył ramionami i uśmiechnął się. Nie nacisk ałam. Kyle nigdy mnie nie ok łamał ani niczego przede mną nie taił, więc się nie przejmowałam. Wsiedliśmy do auta. Kyle prowadził, a ja zaczęłam robić porządk i w portfelu. Wyjęłam stare paragony, bilety z k oncertów, z k ina i k ilk a k art promocyjnych do Starbuck sa i Caribou, k tóre były już zużyte albo właśnie się k ończyły. Dotarłam do listu od Kyle’a, k tóry napisał do mnie półtora rok u wcześniej. Przeczytałam go na nowo i uśmiechnęłam się do siebie. Wydawało się, że to było tak dawno temu. Pamiętałam dziewczynę, jak ą wówczas byłam, pełną obaw. W ciągu prawie półtora rok u od tamtej chwili Kyle i ja uczyliśmy się siebie i odk rywaliśmy w sobie k rainy rozk oszy. Nauczył się doprowadzać mnie do tej niezwyk łej granicy i przenosić na drugą stronę. Ja wiedziałam już, jak cudownie jest leżeć potem w jego ramionach oraz jak upajający, niemal nark otyczny jest haj po sek sie w letnie niedzielne popołudnie, na pik nik owym k ocu na naszym wzgórzu, pod naszym drzewem. Zerk nął w moją stronę i sk rzywił się, k iedy zobaczył, co czytam. – Nie mogłabyś wyrzucić tego świstk a? Z tego, co pamiętam, jest żenująco łzawy. Z przerażeniem przycisnęłam k artk ę do piersi. – Nigdy go nie wyrzucę, ty brutalu bez serca! Kocham go. Jest słodk i i cudowny. Zawsze zapewnia mi uśmiech. Uśmiechnął się tylk o i pok ręcił głową, a potem pogłośnił piosenk ę I and Love and You zespołu The Avett Brothers, przy k tórej k ochaliśmy się więcej razy, niż potrafiłabym zliczyć. Popatrzyliśmy na siebie, a potem przed siebie, dzieląc wspomnienia tego, co robiliśmy, słuchając jej. Domek letni znajdował się k ilk a godzin jazdy od domu, więc oczywiście zasnęłam i nie obudziłam się, dopók i Kyle nie musnął moich warg pocałunk iem i nie szepnął mi do ucha, że jesteśmy na miejscu. Nachylał się nade mną od strony moich drzwi i głask ał mnie po policzk u wierzchem palców. Przeciągnęłam się leniwie i objęłam go za szyję. – Jestem zbyt śpiąca, żeby iść, zanieś mnie! Kiedy się przeciągałam, z mlask aniem całował mnie po szyi, a ja nie mogłam przestać się śmiać. Potem wyciągnął mnie z samochodu, bez wysiłk u wziął na ręce i wniósł po trzech schodk ach prowadzących do drzwi wejściowych. – Klucze mam w k ieszeni – powiedział. Zanurk owałam w niej, wyjęłam k lucze i pok azywałam jeden za drugim, dopók i nie wsk azał właściwego. Szybk o otworzyłam zamek , wciąż na ręk ach Kyle’a. Nie widać było po nim oznak zmęczenia, nie licząc zaciśniętych ust. Przeniósł mnie przez próg, a potem przez salon, aż do schodów prowadzących na piętro. – Kochanie, nie ruszaj się – powiedział. – Idziemy na górę. Zaczęłam wierzgać, żeby uwolnić się z jego objęć. – Chyba oszalałeś! Nie możesz mnie wnieść. Opuścił mnie, ale k iedy tylk o dotk nęłam stopami ziemi, przechylił się razem ze mną i posadził mnie na schodach. Wylądowałam na pupie i zaczęłam przyciągać go do swoich ust. Tak się zatraciłam pocałunk u, że nawet nie czułam schodk a wbijającego mi się w plecy ani tego, że przycisnęłam sobie włosy ramieniem. Następne, co pamiętam, to że znów trzymał mnie na ręk ach i szliśmy pod górę. Oddychał z wysiłk iem, ale dotarł do sypialni państwa domu i położył mnie na łóżk u. Wczołgał się na mnie, zdjął mi przez głowę podk oszulk ę i przesunął palcami po moich żebrach, a z nich na piersi. Wygięłam się pod dotyk iem i zaczęłam rozpinać mu guzik spodni. Zapewniliśmy temu łóżk u prawdziwy chrzest bojowy. Leżeliśmy i odpoczywaliśmy w mgiełce rozk oszy, a Kyle dotyk ał przestrzeni między moimi palcami, k iedy nagle odwrócił się do mnie i popatrzył poważnie. – Wybrałaś już college? Od pewnego czasu regularnie wracaliśmy do tej rozmowy. Oboje zdaliśmy już egzamin k ończący szk ołę średnią i przeszliśmy egzaminy k walifik ujące na uczelnię wyższą, a k ażde z nas rozesłało k ilk anaście aplik acji do college’ów i na uniwersytety. Rozmawialiśmy, gdzie chcemy studiować i co zamierzamy robić. Nie przedysk utowaliśmy tylk o tego, czy będziemy się uczyć w tym samym miejscu. Rozmowy o studiach opierały się na niezwerbalizowanym założeniu, że zostajemy razem i wybierzemy college, w k tórym oboje znajdziemy dla siebie miejsce. Wzruszyłam ramionami, nie lubiłam tego tematu. – Myślę o Syracuse. Może Boston College. W k ażdym razie raczej Wschodnie Wybrzeże. Chciałabym pójść na k ierunek biznesowy. Przez chwilę milczał, z czego wywniosk owałam, że nie spodobała mu się moja odpowiedź. – Ja zostałem przyjęty do Stanforda. Zaproponowali mi wysok ie stypendium. – W futbolu? – Tak . To było do przewidzenia. Miał dobre oceny, ale nie aż tak dobre, żeby załapać się na stypendium nauk owe. W ciągu ostatnich miesięcy przyjęli go na k ilk a różnych uniwersytetów. Spodziewał się, że k iedy sk ończymy ostatni rok szk oły, przyjdzie więcej odpowiedzi. – Stanford jest w Kalifornii – zauważyłam obojętnie. – A Syracuse w Nowym Jork u. – Przestał gładzić mnie dłonią. – Dostałem też pozytywną odpowiedź z Penn State. Sk inęłam głową. – Czyli teraz musimy zdecydować, czy dok onujemy wyboru wspólnie. To znaczy… Co będzie, jeśli ty stwierdzisz, że najodpowiedniejszym miejscem dla ciebie jest Stanford, a ja będę bardzo chciała uczyć się w Syracuse? – Nie wiem – westchnął Kyle. – Też się nad tym zastanawiam. Oferta ze Stanford jest naprawdę dobra. Ta z Penn State też, ale Stanford… to Stanford. – Wzruszył ramionami, jak by w ogóle nie było o czym mówić. Minęło k ilk a długich minut. Nie wiedziałam, co powiedzieć, jak z tego wybrnąć. W k ońcu usiadłam. – Nie chce mi się dłużej o tym gadać. Jestem głodna. Kyle odetchnął, jak by decyzja o odłożeniu tej rozmowy zdjęła mu z ramion ciężar. Rozpaliliśmy grill i spędziliśmy cudowne, sielsk ie chwile, grillując burgery i k olby k uk urydzy. W spiżarni została zgrzewk a budweisera, niewypita podczas ostatniego przyjęcia jego rodziców, więc napiliśmy się razem. Żadne z nas nie było zapalonym imprezowiczem. Chodziliśmy na spotk ania z przyjaciółmi i wypijaliśmy drink a albo dwa, ale nie czuliśmy potrzeby zalewania się w trupa. Ja upiłam się tylk o raz, i to z Kyle’em, ostatniego lata. Namówiliśmy Marię, k uzynk ę Bek k i, żeby k upiła nam butelk ę Jack a Danielsa i wypiliśmy ją na pomoście, w czasie gdy nasi rodzice byli na wieczork u politycznym. Bycie pijaną było zabawne, dopók i nie pojawiły się sk utk i uboczne. Wieczór zak ończyłam, rzygając i tracąc przytomność na pomoście. Kyle zaniósł mnie do łóżk a i czuwał przy mnie, aż miał pewność, że nie zak rztuszę się wymiocinami. Po tej przygodzie stwierdziłam, że stan upojenia alk oholowego nie jest dla mnie. Miałam
znajomych, k tórych życie sprowadzało się do week endowych imprez, gdy mogli się upić i poszaleć. Ja miałam Kyle’a i to mi wystarczało. Po obiedzie rozpaliliśmy nad jeziorem ognisk o, a k iedy zaszło słońce, poszliśmy pływać nago. Śmieliśmy się i ścigaliśmy na płyciźnie. Jak iś k ilometr od brzegu była wyspa. Niewielk i ląd z wąsk ą plażą, zarośnięty sosnami wirginijsk imi i k rzak ami. Już jak o dzieci Kyle i ja zawsze do niej dopływaliśmy. Tym razem tak że, a potem k ochaliśmy się na piask u, wylegiwaliśmy się nago w ciepłym powietrzu późnego lata, patrzyliśmy na mrugające gwiazdy i gadaliśmy o wszystk im i o niczym. O wszystk im z wyjątk iem wyboru college’u i przyszłości. Martwiłam się, bo coś mi mówiło, że nie dojdziemy łatwo do porozumienia. Kyle był zdecydowany na Stanford. Widziałam to w jego oczach, słyszałam w głosie. A ja naprawdę chciałam wylądować na Wschodnim Wybrzeżu, w pobliżu nowojorsk iego centrum finansowego. Mój plan zak ładał: magisterium na k ierunk u finanse w biznesie, odbycie intratnego stażu w Nowym Jork u, a potem zdobycie posady w firmie taty, ale po bożemu, zamierzałam na to zasłużyć, a nie k orzystać z protek cji. Tata bardzo chciał wprowadzić mnie na firmowe zebrania, jak tylk o obronię dyplom, ale byłam nieugięta i chciałam iść swoją drogą. Kyle miał podobny problem ze swoimi rodzicami. Pan Calloway marzył, żeby Kyle poszedł w jego ślady i odbył staż w Waszyngtonie, po k tórym mógłby pociągnąć za odpowiednie sznurk i i załatwić mu ciepłą polityczną posadk ę. Kyle natomiast chciał zostać w świecie sportu, grać w drużynie college’u, potem spróbować zostać zawodowcem, a wreszcie trenerem. To był punk t zapalny, ale Kyle był tak i jak ja – nie ustępował. Byłam pewna, że nie poproszę Kyle’a, żeby dla mnie poszedł na k ompromis w sprawie wyboru szk oły. Ja mogłam zdobyć wyk ształcenie, na jak im mi zależało w wielu szk ołach, wiedziałam też, że pan Calloway i mój tata chętnie użyją znajomości, żeby załatwić mi miejsce w dowolnym college’u. Kochałam Kyle’a wystarczająco, żeby zmienić plany. On był sk upiony na wybraniu najlepszej opcji. Możliwości miał dużo, więc tym się nie przejmowałam. Owinęłam się ręcznik iem i usiadłam przy ogniu, patrząc, jak Kyle nieuważnie brzdąk a na gitarze i patrzy w przestrzeń. Wiedziałam, że muszę podjąć decyzję. Pójdę za Kyle’em w imię miłości? Czy zrealizuję swój plan na przyszłość? Nie miałam pojęcia, że już wk rótce los odbierze mi możliwość zadecydowania o tym. Sobotę spędziliśmy leniwie, na pontonie, popijając piwo, jedząc k anapk i, k ochając się i słuchając muzyk i z mojego iPoda. Unik aliśmy ciężk ich tematów i po prostu cieszyliśmy się swoim towarzystwem, błęk itną pomarszczoną taflą jeziora, bezk resnym lazurem bezchmurnego nieba i brak iem oczek iwań. W domu prześladował nas temat wizerunk u naszych rodziców. Co prawda mój ojciec rozważał start w wyborach na mera miasta, ale to Kyle musiał ze względu na ojca szczególnie uważać na to, co robi. Ponieważ ten ubiegał się o nominację w wyborach prezydenck ich, k ażda zmarszczk a na nienagannym wizerunk u rodziny Callowayów była brana pod lupę przez media. Oboje musieliśmy uważać i nie dać się złapać w k ompromitujących ok olicznościach, nie zrobić ani nie powiedzieć nic, co mogłoby narazić na szwank dobre imię pana Callowaya. Tutaj, na północy, presja nie istniała. Byliśmy po prostu nami. W niedzielę padało, więc dzień spędziliśmy w domk u na oglądaniu filmów. Na wczesną k olację pojechaliśmy do jedynej dobrej restauracji w ok olicy, dość snobistycznej włosk iej k najpk i godzinę drogi od domk u letniego, w k tórej rodzina Callowayów była dobrze znana. Kyle został przywitany po imieniu i stolik dostaliśmy natychmiast, choć w k olejce czek ał sznur urlopowiczów. To był k olejny przyjemny, ale nieco dziwny posiłek , w czasie k tórego odczuwaliśmy ciężar czek ającej nas rozmowy. Wiedziałam, że wk rótce muszę wysłać oficjalne potwierdzenie przyjęcia oferty z Syracuse albo zaangażować naszych ojców w organizowanie mi miejsca w Stanford, razem z Kyle’em. Czas uciek ał. Ku rozpaczy rodziców decyzję odwlek aliśmy aż do k ońca, ale ostateczny moment wreszcie nadszedł. Był sierpień, a rok ak ademick i zaczyna się we wrześniu. Kilk a razy otworzyłam usta, żeby zacząć temat, ale Kyle za k ażdym razem mi przerywał, jak by wiedział, co chcę powiedzieć. Do domu jechaliśmy w pełnym napięcia milczeniu. Przez całą drogę trzymał ręk ę w k ieszeni spodni i zerk ał na mnie z poważnym, nieprzenik nionym wyrazem twarzy. Zatrzymaliśmy się przed domem i przez chwilę siedzieliśmy w samochodzie, obserwując wielk ie k rople deszczu padające na przednią szybę i słuchając zawodzącego wiatru. Ogromne sosny otaczające dom gięły się i k ołysały na wietrze, k tóry moim zdaniem był coraz silniejszy. Z przerażeniem patrzyłam szczególnie na jedno drzewo, k tóre miotane podmuchami przyginało się niemal do ziemi i złapałam się na tym, że w napięciu wyczek uję chwili, k iedy złamie się i runie. Gdyby złamało się teraz, przy tym k ierunk u wiatru, upadłoby na dom i na samochód, w k tórym siedzieliśmy. Kyle popatrzył na mnie i zauważyłam, że jest spocony, choć w samochodzie było chłodno. Ręk ę trzymał na k ierownicy i przesuwał palcami po sk órzanej ok lejce, co robił tylk o, k iedy był zdenerwowany albo smutny. Czek ałam, bo wiedziałam, że odezwie się, gdy będzie gotowy. Popatrzył znów na mnie, wziął głębok i wdech i wyjął ręk ę z k ieszeni. Kiedy zdałam sobie sprawę, co się zaraz wydarzy, serce roztłuk ło mi się w piersi. O Boże, o Boże. Zamierzał mi się oświadczyć. Nie, nie! Nie jestem gotowa. Otworzył dłoń i rzeczywiście, trzymał w niej czarne pudełeczk o ze złotym napisem „Kay Jewelers”. Zagryzłam wargę, żeby się nie hiperwentylować. – Kyle, ja… – Nell, k ocham cię. – Kiedy otwierał pudełk o, trzęsły mu się ręce. W środk u był pierścionek z k wadratowym półk aratowym brylantem, pięk ny. I przerażający. – Nie chcę przeżyć ani chwili bez ciebie. Nie obchodzi mnie college, futbol ani nic innego. Zależy mi wyłącznie na tobie. Możemy ułożyć sobie przyszłość razem. Wyjął pierścionek z pudełeczk a i trzymając między k ciuk iem a palcem wsk azującym, wyciągnął go w moją stronę. Deszcz zalewał przednią szybę, a wicher zawodził jak upiór i niemal k ołysał samochodem. Dlaczego teraz, zastanawiałam się. Dlaczego tutaj? W samochodzie, w trak cie burzy. A nie w restauracji. Albo przy ognisk u, z k tórym wiąże się tyle miłych wspomnień. Serce waliło mi w piersi, oczy piek ły, a wzrok mi się rozmazywał. Zabolała mnie warga i poczułam smak k rwi. Musiałam przestać ją zagryzać, żeby nie przebić na wylot. – Nell? Wyjdziesz za mnie? – Na k ońcu głos Kyle’a się załamał. – O Boże, Kyle. – Ledwie wydusiłam z siebie te słowa, a do wypowiedzenia reszty musiałam się zmusić. – Kocham cię, naprawdę. Ale… już? Nie wiem. Nie mogę… Mamy dopiero po osiemnaście lat. Kocham cię i chciałam ci powiedzieć, że pójdę z tobą do Stanford. Tata może mnie tam umieścić… – Pok ręciłam głową i widząc k rzywdę i niezrozumienie w oczach Kyle’a, zacisnęłam powiek i. – Poczek aj. – Pok ręcił głowę i wycofał ręk ę z pierścionk iem. – Odmawiasz? – To za wcześnie, Kyle. Nie chodzi o to, że cię nie k ocham, ja po prostu… – Zalała mnie fala wątpliwości. Nigdy nie umawiałam się z nik im innym. Nawet nie to, że miałabym ochotę, ale czasem czułam się tak a niedojrzała. Nigdy nie byłam z dala od rodziców dłużej niż tydzień. Nigdy nie wyjechałam z domu. To był pierwszy raz, k iedy przebywałam gdzieś bez nich. Chciałam doświadczyć życia. Trochę dorosnąć. Nie byłam gotowa na małżeństwo. Ale nie mogłam tego powiedzieć na głos. Tylk o k ręciłam głową. Po policzk ach ciek ły mi łzy przedrzeźniające deszcz. Otworzyłam drzwi i wypadłam na zewnątrz, nie zwracając uwagi na to, że Kyle k rzyczy, żebym zaczek ała. W jednej chwili byłam przemoczona do nitk i, ale nie przejmowałam się tym. Słyszałam, że Kyle mnie goni. Nie uciek ałam przed nim, tylk o przed sytuacją. Zatrzymałam się, a wysok ie obcasy grzęzły w mok rym żwirze. – Nie rozumiem. – Głos miał nisk i i drżący z emocji, ale po twarzy spływały mu strumienie deszczu, więc nie wiedziałam, czy płacze. – Myślałem… Myślałem, że to będzie nasz następny k rok . – Będzie, ale jeszcze nie teraz. – Otarłam twarz i zbliżyłam się do niego. – Kocham cię. Naprawdę cię k ocham, z całego serca. Ale nie jestem gotowa na zaręczyny. My nie jesteśmy na to gotowi. Jesteśmy jeszcze dziećmi. Kilk a miesięcy temu sk ończyliśmy ogólniak . – Wiem, że jesteśmy młodzi, ale… Ciebie chcę. To wszystk o. Moglibyśmy zamieszk ać w internacie, być razem. Doświadczać wszystk iego wspólnie. – Możemy tak zrobić. Możemy wynająć razem mieszk anie. Może nie od razu, ale wk rótce. – Odwróciłam się, sfrustrowana tym, że nie umiem wyjaśnić swojego brak u gotowości. – Kyle… Jest za wcześnie. Nie widzisz tego? Ale ja też nie chcę się z tobą rozstawać. Pojadę z tobą do Stanford. Będę z tobą wszędzie, dok ądk olwiek się udasz. I wyjdę za ciebie, ale jeszcze nie teraz. Daj nam k ilk a lat. Sk ończmy studia, zacznijmy pracę. Dorośnijmy. Tym razem to Kyle się odwrócił. Przeczesał dłonią mok re włosy, z k tórych posypały się k rople. – Mówisz jak nasi rodzice. Jak twój ojciec. Z nim rozmawiałem najpierw. To dlatego pozwolili nam tu przyjechać. Powiedział, że nie jest pewien, czy jesteśmy gotowi, i uważa, że powinniśmy więcej doświadczyć, ale w świetle prawa jesteśmy dorośli i jeśli ty się zgodzisz, nie widzi problemu w zaręczynach. Deszcz przestał padać, ale zerwał się jeszcze silniejszy wiatr. Drzewa wok ół nas gięły się jak źdźbła trawy. Nawet wśród potępieńczego wycia wiatru słyszałam trzeszczenie pni. Niebo przeciął piorun, po nim następny. Nad naszymi głowami przetoczył się grzmot tak potężny, że poczułam go w brzuchu, a potem znów zaczął padać deszcz, lodowaty i tnący. – Kocham cię, Kyle. – Zrobiłam k rok w jego stronę i wyciągnęłam do niego ręk ę. – Proszę, nie złość się na mnie, ja tylk o… Odwrócił się i ucisk ał grzbiet nosa.
– Myślałem… Myślałem, że chciałabyś tego. – Wejdźmy do środk a, dobrze? Porozmawiamy w domu. Tutaj nie jest bezpiecznie. – Znów wyciągnęłam ręk ę, ale się odsunął. Walnął k olejny piorun, tym razem bliżej, na tyle blisk o, że poczułam, jak stają mi dęba włosk i na ręk ach, a wok ół mnie isk rzył prąd. Drzewa trzeszczały i gięły się, wiatr był tak mocny, że bujał samochodem i miotał mną na bok i. Pok ręciłam głową, minęłam Kyle’a i ruszyłam do domu. – Ja idę do środk a. Jak chcesz być nieodpowiedzialny, to proszę bardzo. Wtedy usłyszałam ogłuszający huk , ale to nie był grzmot. Raczej seria z k arabinu, fajerwerk odpalony k ilk a metrów dalej. Ścisnęło mnie w żołądk u, przenik nął mnie strach. Zamarłam z jedną nogą na pierwszym schodk u, spojrzałam w górę i zobaczyłam nadchodzącą śmierć. Złamało się drzewo. Czas zwolnił, k iedy gigantyczna sosna leciała prosto na mnie. Usłyszałam, jak wali się pod nią dach, słyszałam, jak pęk a siding na ścianie, jak sypią się cegły. Nie mogłam się poruszyć. Widziałam tylk o czarny, mok ry pień na tle nieba i zielone igły drżące na wietrze. Kyle coś k rzyk nął, ale jego słowa połk nął wiatr. Nowa fala przerażenia. Stałam jak sk amieniała. Musiałam się poruszyć, ale moje nogi nie chciały współpracować. Mogłam tylk o patrzeć, jak drzewo się zbliża. Nie byłam w stanie nawet k rzyk nąć. Poczułam mocne uderzenie od tyłu i zostałam odepchnięta na bok . Kiedy drzewo runęło na ziemię, usłyszałam huk . W uszach mi dzwoniło, nie mogłam złapać tchu, tylk o sapałam. Leżałam na bok u, ramię miałam sk ulone pod sobą. Przeszył mnie potworny ból, jak by piorun uderzył w moją ręk ę. Pomyślałam, że jest złamana. Przek ręciłam się na plecy i k rzyk nęłam, bo ruch sprowok ował k olejną falę bólu. Spojrzałam na ramię przyciśnięte do piersi i zobaczyłam płynącą po sk órze k rew, mieszającą się z deszczem. Przedramię miałam wygięte pod nienaturalnym k ątem, a z łok cia sterczała biała k ość. Musiałam znów przek ręcić się na bok , żeby zwymiotować w reak cji na widok zmasak rowanej ręk i. Potem powróciła świadomość. Kyle! Podniosłam się na k olana, zranioną ręk ę przycisk ałam do brzucha. Wydałam k olejny ok rzyk , głośniejszy nawet od wiatru i grzmotów. Drzewo leżało jak powalony olbrzym. Dom był zniszczony, upadający pień zmiótł prawe sk rzydło. Camaro Kyle’a też zostało zmiażdżone, przednia szyba była wybita, a dach i mask a powgniatane. Gałęzie powbijały się w ziemię jak drzazgi, a zielone igły zasłaniały niebo i świat. Zobaczyłam but. Czarny wizytowy but. But Kyle’a, zdarty z jego stopy. Ten obraz czarnego buta, sk óry mok rej od deszczu, z k lek sem błota na nosk u, wypalił się w moim mózgu na zawsze. Kyle leżał pod pniem, przebierał nogami w błocie i żwirze, żeby się podeprzeć. Znów wrzasnęłam, ale nie słyszałam k rzyk u. Poczułam tylk o w gardle, jak zdziera mi struny głosowe. Na k olanach i ręk ach czołgałam się przez żwirowany podjazd, a ból mnie zabijał, bo używałam złamanej ręk i, żeby szybciej dostać się do Kyle’a. Sięgnęłam do jego stopy i podciągnęłam się na pień, pomiędzy dwiema grubymi gałęziami połamanymi w drzazgi. – Kyle! Kyle! – Słyszałam słowa, jego imię padające z moich ust, desperack ie błaganie. Zobaczyłam, że porusza się jego k latk a piersiowa, przek ręcił głowę, żeby na mnie spojrzeć. Leżał na brzuchu, twarzą do ziemi. Policzek miał umazany błotem. Z czoła płynęła mu k rew, strużk a zak ręcająca przy nosie i wok ół ust. Pomagając sobie jedną ręk ą, przelazłam na drugą stronę pnia, szorowałam gołymi k olanami po k orze. Czułam, że wilgotna maź oblepia mi uda i łydk i. Suk ienk ą zahaczyłam o gałąź i rozdarty materiał obnażył moje ciało przed rozwścieczonym niebem. Uwolniłam się i wylądowałam na ramieniu, czując, że coś jeszcze w nim pęk a. Ból odebrał mi oddech. Trzęsłam się, nie mogłam nawet k rzyczeć. Podniosłam powiek i i zobaczyłam brązowe oczy Kyle’a. Zamrugał powoli, a potem znów je zamk nął, k iedy różowa strużk a k rwi wpłynęła mu do ok a. Oddychał z wysiłk iem, dziwnie gwiżdżąc. Z k ącik a usta popłynęła mu k rew. Zmieniłam pozycję, żeby nie opierać się dłużej na złamanej ręce. A potem to zobaczyłam. Drzewo nie tylk o go przygniotło. Gałąź przebiła go na wylot. Wrzasnęłam raz jeszcze, ale szybk o zapadła cisza, bo głos odmówił mi posłuszeństwa. Wyciągnęłam ręk ę i starłam mu z twarzy deszcz, k rew z policzk a i brody. – Kyle? – To był szept, urywany i ledwo słyszalny. – Nell… Kocham cię. – Wszystk o będzie dobrze. Kocham cię. – Zmusiłam się, żeby wstać. Przyłożyłam ręk ę do pnia i pchałam. – Wyciągnę cię stąd. Zabiorę cię do szpitala. Wszystk o będzie dobrze… Pojedziemy razem do Stanford. Drzewo drgnęło, ale Kyle jęk nął z bólu. – Przestań, Nell. Przestań. – Nie, nie… Muszę. Trzymaj mnie za ręk ę. Kocham cię. – Popchnęłam jeszcze raz, ale poślizgnęłam się w błocie i upadłam, ocierając twarzą o k orę. Upadłam na ziemię obok niego, Poczułam, że jego ręk a sunie wśród błota i dotyk a mojej dłoni. – Nie dasz rady, Nell. Trzymaj mnie za ręk ę. Kocham cię. – Wpatrywał się w moją twarz, jak by uczył się jej na pamięć. – A ja k ocham ciebie, Kyle. Wszystk o będzie dobrze. Weźmiemy ślub. Proszę… – Pomiędzy słowa wdarł się szloch. Znów wstałam. Utyk ając, podbiegłam do samochodu. Czerwona farba i czarny wyścigowy pasek były powgniatane i zmiażdżone. Wsadziłam ręk ę przez ok no, żeby sięgnąć po torebk ę. Szk lana drzazga głębok o zraniła mnie w ramię, ale nie czułam tego. Złamaną ręk ą przycisnęłam torebk ę do piersi, wyszarpałam z niej telefon i desperack o przesuwałam palcem po ek ranie, żeby go odblok ować. Prawie wypadł mi z ręk i, gdy przycisnęłam zielono-białą ik onk ę ze słuchawk ą. Torebk a upadła w błoto. Przez chmurę mojego szok u przedarł się spok ojny k obiecy głos. – Tu telefon alarmowy, w czym mogę pomóc? – Upadło drzewo… Przygniotło mojego chłopak a. Chyba jest poważnie ranny. Gałąź chyba go… Proszę, przyjedźcie i pomóżcie mu. – Nie poznawałam swojego głosu, pełnego sk rajnej rozpaczy, o dziwnej barwie. – Na jak i adres wysłać pomoc? Obróciłam się w miejscu, – Nie wiem… Nie wiem. – Znałam adres, ale nie mogłam go przywołać. – Dziewięć, trzy, cztery… – Rozszlochałam się, upadłam na k olana na żwirze obok Kyle’a. – Jak i jest pani adres? – operatork a spytała ponownie, ze spok ojem. – Dziewięć, trzy, cztery, jeden, Rayburn Road – wyszeptał Kyle. Powtórzyłam. – Przyjedziemy najszybciej, jak to będzie możliwe. Czy chce pani, żebym została z panią na linii? Nie mogłam odpowiedzieć. Upuściłam telefon, z ziemi usłyszałam raz jeszcze powtórzone pytanie. Bezmyślnie patrzyłam, jak deszcz zalewa ek ran, czerwony przycisk z napisem „Zak ończ”, ik onk ę z k lawiaturą, a potem wszystk o poszarzało. Operatork a zak ończyła połączenie albo telefon sam się rozłączył. Znów po niego sięgnęłam, ale złą ręk ą. Nie mogłam poruszyć palcami, a k rew zmieszana z deszczem spływała mi po ramieniu i po palcach na ciemny ek ran. Odwróciłam się do Kyle’a. Oczy miał szk liste, dalek ie. Wzięłam go za ręk ę. Upadłam na ziemię, żeby leżeć twarzą jak najbliżej niego. – Nie zostawiaj mnie. – Ledwo słyszałam swój głos. – Nie chcę tego – szepnął. – Kocham cię. Kocham cię. Wydawało się, że zna tylk o te dwa słowa. Powtarzał je bez przerwy, a ja mu odpowiadałam, jak by mogły go zatrzymać na ziemi, podtrzymać przy życiu. W oddali słyszałam syreny. Kyle wziął urywany oddech, zacisnął palce na mojej dłoni, ale to był słaby uścisk , dalek i. Zatrzepotał powiek ami, patrzył na mnie. – Jestem tu, Kyle. Pomoc już jedzie. Nie odchodź. Nie poddawaj się. – Rozpłak ałam się, k iedy patrzył na mnie tak , jak by mnie nie widział. Przycisnęłam usta do jego warg. Czułam smak k rwi. Miał zimne wargi. Ale przecież leży na deszczu, może być zimny. To wszystk o. Po prostu mu zimno. Pocałowałam go ponownie. – Kyle? Pocałuj mnie. Potrzebuję cię. Obudź się. – Pocałowałam go po raz trzeci, ale wargi wciąż miał zimne i nieruchome. – Obudź się. Obudź się! Proszę. Musimy wziąć ślub. Kocham cię. Poczułam, że jak ieś ręce odciągają mnie od niego. Słyszałam głos, k tóry coś do mnie mówił, ale słowa nie docierały. Ktoś k rzyczał. Ja? Kyle był nieruchomy, zbyt nieruchomy. Tylk o zmarzł, bardzo zmarzł. Nie umarł. Nie umarł. Nie. Nie! Dłoń miał sk uloną, jak by trzymał mnie za ręk ę, ale ja byłam dalek o, odciągana, gnana wiatrem. Odpychana przez wiatr.
Nic nie czułam. Nie czułam bólu, nawet gdy moja ręk a została urażona podczas uk ładania na noszach. Widziałam Kyle’a gdzieś dalek o, coraz dalej, słyszałam zadawane mi pytania, k toś delik atnie trzymał mnie za ręk ę. Był jak burza, oddalił się. Jak deszcz, zimny i zapomniany. Kocham cię. Nie wiem, czy powiedziałam to na głos. Poczułam, że k toś usiłuje otworzyć mi pięść. Zacisk ałam coś w zdrowej dłoni. Ok rągła twarz osoby w średnim wiek u zawisła nade mną, mówiła coś do mnie cicho, jej usta poruszały się. Powiek i mi opadły, otoczyły mnie ciemności, ale potem jasność powróciła, znów otworzyłam oczy. Wciągnęłam powietrze i wypuściłam je z płuc. Na usta i nos założono mi coś zimnego, twardego, czystego i znów mogłam oddychać. Spojrzałam na moją zaciśniętą dłoń. Co w niej trzymałam? Nie wiedziałam. Zmusiłam się do rozluźnienia palców. W ręce miałam srebrną obrączk ę z błyszczącym brylantem. Próbowałam włożyć pierścionek na palec lewej ręk i, tam gdzie powinien się znaleźć. Powiem to Kyle’owi, k iedy wyjdę ze szpitala. Kocham cię i wyjdę za ciebie. Ale najpierw muszę włożyć pierścionek . Potężna ręk a z czarnymi włosami na k łyk ciach wzięła pierścionek i włożyła mi go na trzeci palec prawej ręk i, niewłaściwej. Srebro było poplamione na czerwono. Wytarłam ręk ę o mok rą suk ienk ę na k olanie. Dobrze, czerwień znik nęła. Miła twarz, jasne niebiesk ie oczy osadzone głębok o wśród pulchnych rysów. Poruszające się usta, ale żadnego dźwięk u. Coś mi podał. Telefon. Mój telefon? Wcisnęłam ok rągły guzik z symbolem k wadratu. Tam był Kyle, tak i przystojny, przycisk ający usta do moich. To mój telefon. Wzięłam go od mężczyzny, nic nie rozumiejąc. Wydawało się, że on czegoś ode mnie chce. Wsk azał na telefon i coś powiedział. W uszach coś mi pyk nęło i słuch powrócił. – Proszę pani? Czy może pani do k ogoś zadzwonić? – pytał nisk im, gardłowym głosem. Patrzyłam na niego. Zadzwonić? A do k ogo miałabym dzwonić? I po co? – Słyszy mnie pani? – T-tak . Słyszę. – Mówiłam cicho, powoli, jak by z oddali. – Jak masz na imię, sk arbie? Imię? Znów się na niego zagapiłam. Miał pryszcza na czole, czerwonego i nabrzmiałego, k tóry aż prosił się o wyciśnięcie. – Nell. Nazywam się Nell Hawthorne. – Możesz zadzwonić do swoich rodziców, Nell? Aha. On chce, żebym zadzwoniła do rodziców. – Po co? Sk rzywił się, a potem powoli zamk nął oczy i otworzył je, jak by zbierał się na odwagę. – Zdarzył się wypadek , pamiętasz? Jesteś ranna. Popatrzyłam na ręk ę, k tóra pulsowała jak by z oddali, a później znów na mężczyznę. – Wypadek ? – Zak ręciło mi się w głowie, wszystk o było niewyraźne i jak by za mgłą. – Gdzie jest Kyle? Muszę mu powiedzieć, że go k ocham. Że za niego wyjdę. A potem wszystk o wróciło. Złamało się drzewo. Nie mogę się ruszyć. Szk lane oczy Kyle’a. Usłyszałam k rzyk i szloch. Telefon wypadł mi z ręk i, k iedy usłyszałam z oddali głos. Pochłonęła mnie ciemność. W ostatniej chwili pomyślałam o tym, że Kyle nie żyje. Kyle nie żyje. Uratował mnie, a teraz jest martwy. Szloch odbijał się echem, wyrywał się z mojego pok ruszonego serca.
5. Złamane serce w płynie Dwa dni później
Przypięłam wsuwk ą ostatnie pasmo włosów. Ledwie rozpoznawałam się w lustrze. Byłam blada, biała jak duch, z oczami podbitymi na czarno. Patrzyły na mnie oczy szare jak zimowe niebo i równie puste. – Nell? – usłyszałam za plecami łagodny i niepewny głos mamy. Dotk nęła mojego ramienia. Nie odsunęłam się. – Już czas, k ochanie. Zamrugałam, ale nie było co powstrzymywać. Nic nie czułam. Nie miałam łez. Byłam pusta w środk u. Pustk a była lepsza niż agonia. Sk inęłam głową i obróciłam się na pięcie, żeby minąć mamę. Nie zwróciłam uwagi na uk łucie bólu, gdy uderzyłam gipsem o framugę. Tata przytrzymał mi otwarte drzwi i patrzył na mnie badawczo, jak by spodziewał się, że ek sploduję albo się rozpadnę. Mogło się zdarzyć i jedno, i drugie. Ale nie zdarzy się, bo to trzeba czuć. A ja nie czułam. Nic. Nic. Nic było najlepsze. Zeszłam ze schodów i przeszłam przez podjazd do k anciastego, czarnego mercedesa SUV-a mojego taty. Wślizgnęłam się na tylne siedzenie, zapięłam pas i czek ałam w ciszy. Widziałam na progu domu mamę. Stała naprzeciwk o ojca i oboje patrzyli na mnie z niepok ojem. Po chwili tata zamk nął drzwi i oboje podeszli do samochodu. Ruszyliśmy w milczeniu. Tata spojrzał na mnie we wstecznym lusterk u. – Włączyć muzyk ę? Pok ręciłam głową, ale nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Odwrócił wzrok i sk upił się na prowadzeniu. Mama obróciła się w fotelu i otworzyła usta, żeby coś powiedzieć. – Rachel, nie. – Tata dotk nął jej ramienia. – Zostaw ją. Popatrzyłam mu w oczy we wstecznym lusterk u i martwym wzrok iem usiłowałam przek azać wyrazy wdzięczności. Padał deszcz. Powolne, duże k rople ciężk o opadały w ciepłym, gęstym powietrzu. W niczym nie przypominały burzy, k tóra zabrała Kyle’a. Ciężk ie szare chmury wisiały nisk o jak pok ruszony niebosk łon. Mok ry cement, lśniące źdźbła trawy i k ałuże na chodnik ach. Ścisk ałam w dłoni pogniecioną k artk ę papieru. List. Znałam go na pamięć. Czytałam go wciąż od nowa już tyle razy. Najpierw pożegnanie. Mały pok ój pełen zbyt wielu ludzi. Stałam obok trumny, ale nie zajrzałam do środk a. Obok mnie był ładnie zaprojek towany k olaż ze zdjęć Kyle’a, z naszych zdjęć. Patrzyłam na nas jak na obcych. Ja szczęśliwa, on wciąż żywy. Słowa, puste k ondolencje. Ręce ścisk ające moją dłoń, usta musk ające policzk i. Łk ający przyjaciele. Kuzyni. Przytulająca mnie Becca. Jason stojący przede mną, bez słów, bez przytulania. Milczenie było najlepszym, co mógł mi dać. A potem… O Boże. Państwo Calloway. Przede mną. Byli tu cały czas, ale ich nie widziałam. Nie mogłam się zmusić do spojrzenia na nich. A teraz tu stali, trzymając się za ręce. Dwie pary brązowych oczu, tak podobnych do oczu Kyle’a, Wpatrywali się we mnie, szuk ali odpowiedzi. Prawie nic nie powiedziałam o tym, co się stało. Była burza, drzewo się złamało. Kyle mnie uratował. Ani słowa o oświadczynach, o pierścionk u na moim palcu, na złym palcu. Nic o k łótni. Ani że to powinnam być ja. Że gdybym wiele rzeczy, Boże, jak wiele, zrobiła inaczej, ich syn wciąż byłby żywy. Nie powiedziałam, że zginął przeze mnie. Gdybym wtedy powiedziała „tak ”, wciąż by żył. Poszlibyśmy na górę do sypialni. Kochalibyśmy się. Drzewo runęłoby na dom, ale dalek o od nas. Patrzyłam im w oczy i szuk ałam właściwych słów. – Tak mi przyk ro. – Tylk o tyle zdołałam powiedzieć, a i tak słowa były ledwie słyszalne, strząsałam je z język a jak odłamk i. – Och, Nell… Mnie też. – Pani Calloway objęła mnie i zaczęła mi łk ać na ramieniu. Stałam sztywno, tak a zażyłość fizyczna mnie przytłoczyła. Musiałam wciągać powietrze nosem i wypuszczać ustami prosto w jej czarne włosy. Stałam bez ruchu i się trzęsłam. Nie mogłam sobie pozwolić na odczuwanie. Gdybym zaczęła czuć, załamałabym się. Chyba nie zrozumiała, że błagam ją o wybaczenie tego, że zabiłam jej syna. Jednak tylk o te trzy słowa zdołałam z siebie wydusić. W k ońcu jej mąż ją odciągnął i
przytulił do siebie, a ona dalej szlochała. Ludzie podchodzili i odchodzili, coś mówili. Twarze rozmywały się przede mną. Czasem k iwałam głową, coś mamrotałam. Tylk o po to, żeby pok azać, że nie jestem w k atatonii, żyję. Ale nie żyłam. To znaczy tak , oddychałam. Moje synapsy gorzały, k rew k rążyła w żyłach. Ale ja byłam martwa. Tak jak Kyle. Stanął przy mnie tata i objął mnie ramieniem. – Już czas. Nie wiedziałam na co. Odwróciłam się i spojrzałam na niego ze zmarszczonymi brwiami. Odczytał moje pytanie. – Czas na nabożeństwo. Na zamk nięcie trumny. I na… pogrzeb. Sk inęłam głową. Popchnął mnie w k ierunk u k rzesła, więc usiadłam. Pan Calloway stanął tyłem do trumny i przemówił. Słyszałam jego słowa, ale one nic nie znaczyły. Mówił o Kyle’u, o tym, jak i był wspaniały, jak i obiecujący. Przerwał. Mówił prawdę, ale w obecnej sytuacji te słowa były puste. Nic nie znaczyły. Kyle odszedł i słowa nie miały znaczenia. Pani Calloway nie dała rady nic powiedzieć. Jason mówił o tym, jak im Kyle był wspaniałym przyjacielem. Te słowa też były prawdziwe. Potem przyszła moja k olej. Wszyscy patrzyli na mnie. Czek ali. Wstałam i poszłam tam, gdzie stawali inni, za małą mównicą z bezprzewodowym mik rofonem. Wbiłam paznok cie w drewno. Mama pomalowała mi je lak ierem w k olorze ciemnej śliwk i. Wiedziałam, że jestem inna. Dawna Nell wiedziałaby, co powiedzieć, znalazłaby uprzejme i wyważone słowa, powiedziałaby, jak niezwyk ły był Kyle, jak i k ochający i czuły, że mieliśmy przed sobą przyszłość. Ale nie mogłam tego powiedzieć, bo już nie byłam tamtą Nell. – Kochałam Kyle’a. – Gapiłam się w jasne drewno, z k tórego zrobiona był mównica, bo oczy zgromadzonych przebiłyby się przez moją zbroję obojętności, dotarłyby do rwącej lawy w głębi mnie, tam gdzie znajdowały się moje emocje. – Kochałam go bardzo. Wciąż go k ocham. Ale on nie żyje. Nie wiem, co jeszcze powiedzieć. – Zdjęłam pierścionek z palca u prawej ręk i i podniosłam. Kilk a osób wstrzymało oddech. – Poprosił mnie o ręk ę. Powiedziałam mu, że jesteśmy za młodzi. Powiedziałam… Że pojadę z nim do Kalifornii. Chciał iść do Stanfordu i grać w futbol. Ale powiedziałam, że nie, jeszcze nie. A teraz go nie ma. Nie mogłam dłużej tego trzymać w sobie, ale musiałam. Stłumiłam szloch, zdusiłam go w zarodk u. Z powrotem włożyłam pierścionek na palec i wyszłam, nie patrząc na trumnę. Kiedy umarła babcia Kyle’a, zrozumiałam, że w trumnie nie leży człowiek . Tam nie było Kyle’a. Była sk orupa, łupina, puste gliniane naczynie. Nie chciałam tego widzieć. Chciałam widzieć Kyle’a jak o silnego, zjawisk owego Adonisa, k tórego mięśnie napinają się i falują, k tóry dotyk a mnie, a jego pot miesza się z moim. Problem polegał na tym, że k iedy zamyk ałam oczy, widziałam tylk o pojedynczy but, oczy Kyle’a wpatrzone we mnie łapczywie, k iedy uciek ało z niego życie i jego dłoń, zacisk ającą się na mojej. Potem tylk o pustk a i bezwład, k iedy mnie stamtąd zabrano. Wyszłam z domu pogrzebowego, wypadłam przez tylne wyjście i ruszyłam przez mok rą trawę prosto do wielk iego dębu, k tóry rósł za budynk iem. Kiedy opierałam się o k orę, moja czarna suk ienk a była już przemoczona i k leiła mi się do ciała. Włosy w mok rych strąk ach opadły mi na ramiona. Trzęsłam się, starałam się zatrzymać wszystk o w sobie. Oddychałam głębok o i k rztusiłam się język iem, k iedy siłą powstrzymywałam szloch. Odwróciłam się i przycisnęłam czoło do pnia, zacisk ałam zęby i ciężk o oddychałam, a z ust wydobywał mi się sk owyt. Nie płak ać, tylk o nie płak ać. Nie mogłam. Nie mogłam sobie na to pozwolić. Poczułam na ramionach ciepło i dotyk jedwabnej marynark i. Odepchnęłam się od drzewa, a k iedy się odwróciłam, zobaczyłam wpatrujące się we mnie szafirowe oczy, oszałamiające, przeszywające, zapierające dech błęk item. Twarz była intrygująca, znajoma, misternie wyrzeźbiona i boleśnie pięk na, jak twarz Kyle’a, tylk o że surowsza. Starsza, ostrzejsza. Bardziej żywa. Mniej dosk onała, mniej pomnik owa. Kruczoczarne dość długie włosy były potargane, gęste i lśniące. Colton. Brat Kyle’a, starszy o jak ieś pięć lat. Nie widziałam go od bardzo, bardzo dawna. Wyprowadził się z domu, k iedy Kyle i ja byliśmy jeszcze dziećmi, i od tamtej pory nie przyjechał ani razu. Nie wiedziałam nawet, gdzie mieszk a ani co robi. Nie byłam tego pewna, ale podejrzewałam, że nie jest w dobrych stosunk ach z panem Callowayem. Colton nic nie powiedział, tylk o ok rył mi ramiona marynark ą i oparł się o drzewo. Mok ra biała k oszula prześwitywała, więc widziałam jego sk órę i wytatuowany na ramieniu czarny tribal. Patrzyłam na niego, więc on też spojrzał mi w oczy, spok ojnie i statecznie, a jednak widziałam niewypowiedziany ból. Zrozumiał moją potrzebę ciszy. Poczułam coś twardego w wewnętrznej k ieszeni, więc włożyłam do niej ręk ę i wyciągnęłam paczk ę Marlboro i zapalniczk ę. Colton uniósł brew i wziął je ode mnie. Otworzył paczk ę, wyciągnął papierosa i zapalił. Obserwowałam jego ruchy, bo patrzenie pomagało zapanować nad lawą. Włożył papierosa do ust i zaciągnął się, a ja poczułam coś dziwnego na widok jego zapadających się policzk ów. Tak , jak bym go znała, choć nie znałam. Jak bym od zawsze patrzyła, jak zaciąga się papierosem, a potem powoli wypuszcza dym przez zaciśnięte usta. Jak bym od zawsze patrzyła na to z potępieniem, ale nigdy nie zwerbalizowała swoich myśli. – Wiem, wiem, k iedyś mnie to zabije. – Głos miał zachrypnięty, nisk i i dudniący, a mimo to jak imś cudem melodyjny. – Przecież nic nie mówię. – Od czterdziestu ośmiu godzin nie wypowiedziałam z własnej woli tylu słów. – Nie musisz. Widzę to w twoich oczach. Nie pochwalasz tego. – Możliwe. Palenie jest złe. Może to dziedziczna niechęć. – Wzruszyłam ramionami. – Nigdy nie znałam nik ogo, k to by palił. – To już znasz – powiedział Colton. – Ale ja nie palę dużo. Zwyk le na imprezach. Albo ze stresu. – Rozumiem, że teraz chodzi o stres. – Z powodu śmierci mojego braciszk a? Tak . Ok azja do odpalania jednej fajk i od drugiej. – Mówił normalnie, niemal obojętnie, ale k iedy odwrócił wzrok i patrzył na żarzący się na pomarańczowo papieros, widziałam w jego oczach sk rajną rozpacz. – Mogę spróbować? Zerk nął na mnie i uniósł brew, bez słów pytając, czy jestem pewna. Podał mi papierosa, trzymając go w dwóch grubych palcach. Pod paznok ciami miał smar, a opuszk i były zrogowaciałe, niezawodny znak rozpoznawczy gitarzysty. Wzięłam papierosa i niepewnie włożyłam do ust, przytrzymałam chwilę i zaciągnęłam się. Poczułam drażniące powietrze i smak jak by mięty, a potem wciągnęłam dym głębiej. Płuca zapłonęły i złożyły protest, więc wypuściłam dym, k aszląc. Colton roześmiał się cicho. Zak ręciło mi się w głowie tak mocno, że prawie się przewróciłam. Żeby utrzymać równowagę, oparłam się ręk ą o drzewo. Colton złapał mnie wielk ą dłonią za łok ieć. – Po pierwszym sztachu zawsze się k ręci w głowie. Ja nie paliłem jak iś czas i teraz też mnie trochę ścięło. – Zabrał mi papierosa i zaciągnął się, a potem wypuścił dym nosem. – Tylk o się nie uzależnij, dobra? Nie chcę się czuć winny, że przeze mnie zaczęłaś palić. To pask udny zwyczaj. Powinienem rzucić. – Znów się zaciągnął, zadając k łam swoim słowom. Z powrotem oparł się o drzewo, zgarbiony, jak by nie mógł znieść ciężaru żałoby. Znałam to uczucie. Wyjęłam mu papierosa z ręk i, ignorując dziwną niechcianą isk rę, k tóra zapłonęła, gdy dotk nęłam jego palców. Wciągnęłam dym, sk osztowałam jego smak u, wypuściłam, znów k aszlałam, ale tym razem mniej. Poczułam, że mam w głowie jak by więcej miejsca. Podobało mi się to. Zaciągnęłam się jeszcze raz i oddałam mu papierosa. Zauważyłam, że w drzwiach, przez k tóre wyszłam, stoi moja mama i na mnie patrzy. Colton popatrzył w tym samym k ierunk u co ja. – Cholera. Chyba już czas. – Mogę jechać z tobą? Zatrzymał się w trak cie odpychania się od drzewa. Był o jak ieś trzydzieści centymetrów wyższy ode mnie, bary miał tak szerok ie, jak by wypchał je poduszk ami dla graczy w futbol, a jego ramiona były mocne jak gałęzie drzew. Zdałam sobie sprawę, że jest ogromny. Kyle był smuk ły i proporcjonalny. Colton był… inny. Potężny. Twardy. Pierwotny. – Pojechać ze mną? – Wydawał się zak łopotany moim pytaniem. – Na cmentarz. Oni… Będą chcieli rozmawiać. Będą zadawać pytania. A ja nie mogę… Po prostu nie mogę. Zaciągnął się po raz ostatni, zgasił papierosa palcami, a potem zdeptał, a paczk ę wsadził do k ieszeni. – Pewnie. Chodź. Poszłam za nim do jego forda F-250 o ogromnych k ołach i z dieslowsk imi tłumik ami za k abiną pasażersk ą. Był ochlapany błotem i miał zamyk aną sk rzynk ę na
pace. Colton szedł obok mnie, bez dotyk ania, po prostu obok . Słyszałam, że mama coś do mnie woła, ale ją zignorowałam. Nie zniosłabym pytań, k tóre na pewno chciała mi zadać. Colton otworzył drzwi od strony pasażera i podał mi ręk ę. Znów poczułam ten straszny, potężny prąd, k tóry popłynął przeze mnie wraz z jego dotyk iem. Zalało mnie poczucie winy. Kiedy wsiadałam, przecisnęłam się bardzo blisk o niego. Pachniał papierosami, wodą k olońsk ą i czymś jeszcze, czego nie umiałam zidentyfik ować. Widziałam, że z trudem przełk nął ślinę i przy pierwszej ok azji puścił moją dłoń. Otarł ręk ę o spodnie, jak by chciał pozbyć się najmniejszego śladu po emocji wywołanej dotyk iem. Chwilę później siedział obok mnie, na miejscu k ierowcy. Kiedy przek ręcił k luczyk w stacyjce, silnik zapalił z ryk iem. Sk órzane siedzenie zawibrowało mi pod udami, w całk iem przyjemny sposób. Kiedy silnik się włączył, z głośnik ów popłynęła muzyk a, k obiecy i męsk i głos, śpiewające intrygującym chórem: Jeśli umrę, zanim się obudzę/wiem, że Pan nie weźmie mojej duszy/jestem żywym trupem/jestem żywym trupem . Coś mi pęk ło w piersi i żeby się nie załamać, musiałam zacisnąć zęby tak mocno, że aż rozbolały mnie szczęk i. – Co to… Kto to jest? – spytałam, wyrzucając z siebie słowa. – The Civil Wars. Piosenk a nazywa się Barton Hollow. – Niesamowita. – Słyszałaś dopiero trzydzieści sek und. Wzruszyłam ramionami. – Czuję ją. Nacisnął jak iś guzik i piosenk a rozbrzmiała od początk u. Słuchałam w napięciu. Następna też do mnie przemówiła. Colton prowadził w milczeniu, pozwalał mi słuchać. Otumaniający ciężar w piersi zelżał nieco pod wpływem muzyk i. Przez cały czas miałam pełną świadomość jego obecności. Wypełniał czterodrzwiową k abinę w sposób niemal k laustrofobiczny. Niemal. Bo… jego obecność jak imś cudem była balsamem dla otwartej rany w moim sercu. Już samo to wystarczyło, żebym zatonęła w poczuciu winy. Nie powinnam tego czuć. Nie powinnam nic czuć. Nie powinnam doznawać uk ojenia, spok oju. Nie zasługiwałam na to. Nad rozk opanym grobem stał daszek , przed nim dwa rzędy k rzeseł. Padał teraz zimny deszcz. Zadrżałam, k iedy wysiadłam z samochodu, a Colton znów był na miejscu, otwierał drzwi i wyciągał ręk ę. Wydawał się zbyt szorstk i, zbyt duży, zbyt twardy na tak ie maniery. Był pełen przeciwieństw. Smar pod paznok ciami. Jego twarde i zrogowaciałe dłonie na mojej mięk k iej sk órze odczuwałam jak dotyk chropowatego betonu. Patrzył na mnie, przez k rótk ą chwilę przesuwał po mnie wzrok iem, jak by szuk ał i zapamiętywał. Jego jabłk o Adama podsk oczyło, gdy przełk nął ślinę. Zmrużył oczy, oblizał usta i puścił moją ręk ę, k tórą trzymał o sek undę za długo. Wziął głębok i oddech, wcisnął ręk ę do k ieszeni spodni i włożył tam k luczyk i. – Zróbmy to – powiedział i westchnął. Poszłam za nim. Ale nie chciałam tego zrobić. Chciałam uciec. Nie chciałam patrzeć, jak drewniana sk rzynk a z ciałem mojej pierwszej miłości zostaje zasypana ziemią. Prawie się odwróciłam i odbiegłam. Wtedy Colton zatrzymał się i przenik liwie wpatrzył we mnie błęk itnymi oczami. Raz sk inął głową, ale to wystarczyło, żebym stawiała jedną nogę przed drugą i dotarła do grobu. Wyglądało na to, że zna moje myśli. Wiedział, że chciałam uciec. Ale nie mógł przecież wiedzieć, nie powinien. Spotk ałam go dwa razy w życiu. Był starszym bratem Kyle’a. Kiedy podchodziłam do trumny z ciemnego czereśniowego drewna, czułam na sobie wzrok mojej mamy. Położyłam palce na ustach, żeby stłumić emocje, dźwięk i. Czułam spojrzenie ojca. Wiedziałam, że państwo Callowayowie patrzą na mnie. Położyłam dłoń na zimnym drewnie, bo czułam, że tego ode mnie oczek ują. Niczego nie pragnęłam bardziej niż wejść do tej sk rzyni, przestać oddychać i odnaleźć Kyle’a po drugiej stronie, cok olwiek tam jest. Zachwiałam się, k iedy się odwracałam. Wysok ie obcasy ugrzęzły mi w trawie. Colton wyciągnął ręk ę i znów pomógł mi utrzymać równowagę. Przeszywający prąd. Zignorowany. Natychmiast puścił, a ja usiadłam. Ksiądz albo pastor w czarnej marynarce, czarnej k oszuli z małym białym k wadracik iem w k ołnierzyk u stał nad grobem i intonował wersety z Biblii. Słowa, k tóre miały przynieść uk ojenie. Nie mogłam oddychać. Krztusiłam się od tłumionych emocji. Nagle w mojej dłoni znalazł się k wiat, a trumna była opuszczana do strasznej, czarnej otchłani. Stałam nad nią i rzuciłam k wiat, tak jak ode mnie oczek iwano. – Przepraszam – szepnęłam. Nik t tego nie słyszał, ale te słowa nie były przeznaczone dla nik ogo, tylk o dla Kyle’a. – Do widzenia, Kyle. Kocham cię. Odwróciłam się i zaczęłam biec. Zrzuciłam szpilk i i biegłam boso przez trawę, przez żwirowy park ing. Nie zwracałam uwagi na wołające mnie głosy. Cmentarz znajdował się zaledwie k ilk a k ilometrów od mojego domu. Od domu Kyle’a. Biegłam dalej, ignorując ból wywoływany przez k amienie wbijające mi się w stopy. Cieszyłam się z bólu, fizycznego bólu. Po prostu biegłam. Biegłam. Niezbyt rytmicznie, bo jedną ręk ę miałam w gipsie. Każdy k rok wywoływał ból w ramieniu, pomnażał moje cierpienie. Sk ręciłam w k olejną ulicę i biegłam dalej. Zrównało się ze mną auto, słyszałam, że ojciec o coś mnie prosi. Deszcz spływał mi po włosach, znowu deszcz. Ciągle deszcz, nieprzerwanie od dnia jego śmierci. Zignorowałam tatę, pok ręciłam głową, a mok re włosy opadły mi na policzek . Chyba płak ałam, ale deszcz mieszał się z gorącymi, słonymi łzami. Drugi samochód, inny głos. Też zignorowany. Biec, biec, nie przestawać. Mok ra suk ienk a k leiła mi się do sk óry, opinała się i obijała o moje uda. Stopy bolały, piek ły, k łuły. Ramię jak by chciało się wyrwać ze stawu, z k ażdym k rok iem szarpnięcie. A potem k rok i szybk o pok onujące dystans, rytmiczne, nieśpieszne k rok i biegacza. Wiedziałam k to to. Nie starał się mnie dogonić, a ja przez chwilę próbowałam udawać, że za mną jest Kyle i pozwala mi biec przodem, żeby móc patrzeć na mój tyłek . Ta myśl, ten obraz, wspomnienie jego niewymuszonego biegu zmusiło mnie do walk i o oddech i do stawienia czoła strumieniom łez. Ruszyłam szybciej, on też przyspieszył. Pok ręciłam głową, a mok re włosy wpadły mi do ust. Po jeszcze k ilk u susach był obok mnie, k oszulę miał mok rą i przezroczystą, zdjął k rawat i rozpiął górne guzik i aż do połowy piersi. Bez trudu dotrzymywał mi k rok u. Nic nie mówił, nawet na mnie nie patrzył. Po prostu biegł obok . Nasze oddechy zaczęły się synchronizować. Wdech, dwa k rok i, wydech, dwa k rok i, zbyt dobrze znajomy rytm. Półtora k ilometra od domu nadepnęłam na duży k amień i wyk ręciłam k ostk ę, lecąc do przodu. Zanim upadłam na ziemię, znalazłam się w ramionach Coltona. Zwolnił k rok u, bo teraz niósł mnie jak strażak : jedną ręk ę trzymał pod moimi k olanami, a drugą wok ół ramion. Oddychał z trudem, szedł mniej sprężyście. – Mogę iść – powiedziałam. Zatrzymał się i postawił mnie na ziemi. Kiedy przeniosłam ciężar ciała na tę k ostk ę, nie dała rady mnie utrzymać i żeby zachować postawę pionową, musiałam podsk ak iwać w miejscu. – Poniosę cię. – Nie. – Złapałam go za umięśnione ramię, zacisnęłam zęby i zrobiłam k rok . Bolało, ale mogłam iść. Nie chciałam, żeby mnie niósł. Zbyt wiele pytań wywołałoby moje pojawienie się w domu w ramionach Coltona. Już i tak będą pytania, wiedziałam o tym. Ale prawdziwy powód był tak i, że w jego ramionach czułam się zbyt dobrze. Zbyt swojsk o. Zbyt swobodnie. Za bardzo jak w domu. Znów poczucie winy. Specjalnie mocniej stanęłam na wyk ręconej stopie i strzał bólu przeleciał mi przez nogę. Ból był dobry. Zajmował mnie. Usprawiedliwiał jęczenie przez zaciśnięte zęby i ocieranie łez. Płak ałam z powodu bólu w k ostce, a przecież on miał minąć. Nie będę płak ała z powodu bólu w sercu, bo on nie przejdzie. Będzie coraz silniejszy i coraz ostrzejszy z k ażdą minutą, k ażdą godziną, z k ażdym dniem. Zachwiałam się, ale Colton znów pomógł mi zachować równowagę. – Przynajmniej oprzyj się na mnie, Nell – powiedział. – Nie bądź uparta. Zatrzymałam się i lek k o uniosłam stopę. Wahałam się. Myślałam. – Nie. – Pok ręciłam głową. Opuściłam stopę i zrobiłam normalny k rok . Bez utyk ania, bez chwiania się. Bolało tak bardzo, że nie mogłam oddychać, ale to dobrze. Ból wygrywał z poczuciem winy. Z bólem w duszy. Z rodzącą się świadomością, że Kyle odszedł na zawsze. Umarł. Był stracony. Kyle, k tóry mnie uratował. Jeszcze jeden k rok i zatapiający ból. Opuściłam głowę, żeby włosy zak ryły mi twarz, zawężając pole widzenia. Słyszałam k rok i Coltona obok mnie, słyszałam jego oddech, czułam cierpk i, wietrzejący zapach papierosów, słabszy zapach wody k olońsk iej i świeży pot. Zapach mężczyzny. Wyjątk owy dla Coltona i zdecydowanie zbyt przyjemny, zbyt dobrze znany. Przejście półtora k ilometra do domu trwało bardzo długo, a moja k ostk a pulsowała, puchła, wysyłała bolesne strzały aż do biodra. Otworzyłam drzwi wejściowe i
zignorowałam rodziców, k tórzy poderwali się na równe nogi i wypowiedzieli moje imię. Colton wszedł za mną. – Potk nęła się – powiedział im. – Sądzę, że sk ręciła k ostk ę. – Dzięk ujemy, że ją przyprowadziłeś – powiedział tata. Ze szczytu schodów słyszałam w jego głosie podejrzenie. – Nie ma za co. – Colton odwrócił się na pięcie na marmurowej posadzce i otworzył drzwi, to też słyszałam. – Przyk ro mi z powodu twojej straty, Coltonie – dodała mama. – Tak . – Powiedział tylk o tyle, to jedno słowo, a potem zamk nął za sobą drzwi i sobie poszedł. Pok uśtyk ałam do mojego pok oju. Teraz, k iedy nik t mnie nie widział, pozwalałam sobie na utyk anie. Zamk nęłam drzwi, zdjęłam suk ienk ę i przemoczone majtk i, a potem owinęłam folią gips i poszłam pod prysznic. Gorąca woda spływała mi po plecach i spłuk iwała ból, ale nie poczucie winy. Kiedy woda zrobiła się letnia, wyszłam z k ąpieli, wytarłam się, włożyłam szlafrok i sk uliłam się na łóżk u pod k ilk oma k ocami. W moim pok oju panowała dosk onała cisza. Zamk nęłam oczy i zobaczyłam Kyle’a zmiażdżonego drzewem, przebitego na wylot, k rwawiącego, ze świszczącym oddechem. Słyszałam, jak szepcze „k ocham cię, k ocham cię”, raz za razem, aż nie starcza mu oddechu i odległe jeszcze syreny towarzyszą jego umieraniu. Usłyszałam, że drzwi się otwierają i poczułam, że materac się ugina, k iedy mama usiadła obok mnie. Zacisnęłam powiek i i poczułam, że coś gorącego i wilgotnego płynie mi po policzk u. To nie była łza. Nie płak ałam. Nie mogłabym. Gdybym się rozpłak ała, otworzyłabym duszę. I nigdy bym nie przestała. Załamałabym się, rozpadła na k awałk i. Na policzk u miałam k rople k rwi z mojego poszarpanego, połamanego serca. – Nell… Kochanie. – Mama mówiła łagodnie, czule. Czułam, że podnosi k oce i bada palcem moją k ostk ę. – Boże, Nell, trzeba to pok azać lek arzowi. Jest spuchnięta i sina. Pok ręciłam głową. – Owiń ją tylk o, przyłóż lód. Nie jest złamana. Mama westchnęła, jak iś czas siedziała w milczeniu, a później wyszła i wróciła z torebk ą lodu i bandażem elastycznym. Kiedy opatrzyła mi nogę, znów usiadła. – Nie wiedziałam, że znasz Coltona. – Nie znam. – Paliliście razem. – Nic nie powiedziałam. Nie miałam żadnego wytłumaczenia, k tóre mogłabym jej zaoferować. – Porozmawiaj ze mną, k otk u. Pok ręciłam głową. – Co mam powiedzieć? – Naciągnęłam k oc na głowę. Mama ściągnęła go i wyjęła mi z ok a pasemk o wilgotnych włosów. – Nie powiem ci, że przestanie boleć. Ale z czasem będzie ci łatwiej sobie z tym radzić. Kiedy była na studiach, w wypadk u samochodowym zginął jej starszy brat. Wciąż łamał jej się głos, k iedy o tym mówiła. Musieli być ze sobą bardzo blisk o. – Nie chcę, żeby było łatwiej. – Dlaczego? – Wzięła ze stolik a nocnego szczotk ę do włosów i zaczek ała, aż usiądę. Czesała mnie długimi, delik atnymi pociągnięciami jak wtedy, gdy byłam małą dziewczynk ą. Śpiewała i czesała mi włosy, zanim poszłam spać. – Bo jeśli zrobi się łatwiej… Zapomnę go. – W ręce z gipsem wciąż miałam zaciśnięty list. Drugą ręk ą otworzyłam go i przeczytałam. Papier był wilgotny, a niebiesk i tusz wyblak ł, ale jeszcze był widoczny. Słyszałam westchnienie mamy, trochę jak szloch. – Nie, k ochanie. Nie. Obiecuję ci, że nigdy go nie zapomnisz. Ale musisz pozwolić sobie zdrowieć. Jeśli pozwolisz bólowi odejść, to nie będzie zdrada jego pamięci. On chciałby, żebyś doszła do siebie. W moim gardle pojawiło się coś gęstego i gorącego. Ja właśnie tak myślałam. Że jeśli przestanę wspominać, jeśli spróbuję uporać się z bólem, zdradzę go. Nas. – To nie twoja wina, Nell. Zadrżałam i wciągnęłam powietrze. – Zaśpiewasz mi? Tak jak k iedyś? Musiałam zmienić temat. Nie mogłam wyznać, jak bardzo była to moja wina. Mama tylk o próbowałaby mnie przek onywać, że to nieprawda. Westchnęła, bo przejrzała moją tak tyk ę. Wzięła głębok i wdech, czesała mi włosy i śpiewała. Zaśpiewała Danny’s Song Kenny’ego Logginsa. To była jej ulubiona piosenk a, a ja znałam wszystk ie słowa, bo śpiewała mi ją wieczorami przez całe dzieciństwo. Kiedy wyśpiewała ostatnią nutę, znów zadrżałam, a z oczu popłynęło jeszcze trochę k rwi ze złamanego serca. Nie otarłam jej, pozwoliłam spłynąć do ust i na brodę. Mama odłożyła szczotk ę i wstała. – Śpij, Nell. Sk inęłam głową i położyłam się. W k ońcu zasnęłam i miałam sny. Przek lęte sny, dręczące. Oczy Kyle’a, k tóry umiera. Oczy Coltona, k tóry wie. Przeczytałam znów list. Siedem razy. Wyrecytowałam go szeptem jak wiersz. Obudziłam się i zobaczyłam na zegark u godzinę 3:38. Z rozpaczy nie mogłam oddychać. Ściany pok oju zamyk ały się wok ół mnie, miażdżyły mi czaszk ę. Wyrzuciłam woreczek z rozpuszczonym lodem i na nowo zabandażowałam k ostk ę, a potem włożyłam moje ulubione luźne dresy i bluzę z k apturem. Bluzę Kyle’a. Pachniała nim i ucisk w piersi jeszcze bardziej się nasilił, ale jednocześnie ten zapach mnie k oił. Przedzierał się przez obojętność i dotyk ał serca, wbijał w nie gorące palce. Cicho wyszłam z pok oju, powoli, niepewnie, starając się nie nadużywać urażonej stopy. Wyszłam tylnymi drzwiami, w dół po schodach i dalej wyłożoną k amieniami ścieżk ą prowadzącą do naszego pomostu. Od strony pomostu Callowayów dobiegały dźwięk i gitary. Wiedziałam k to to. Trawa była mok ra od rosy i wcześniejszego deszczu; zimna, orzeźwiająca. Nocne powietrze było rzadk ie i chłodne, a niebo pełne srebra. Na drewnianym pomoście moje bose stopy nie wydawały żadnych dźwięk ów. Gitara nie przestała grać, ale wiedziałam, że on wie, że to ja. Rozsiadł się w drewnianym fotelu, nogi miał wyciągnięte przed siebie, a gitarę trzymał na brzuchu. Obok niego stała butelk a z jak imś alk oholem. – Czemu nie masz butów? – spytał, brzdąk ając powolną, rytmiczną melodię. Nic nie powiedziałam. Drugie k rzesło stało k ilk a metrów od niego, więc wziął gitarę za gryf i sięgnął, żeby je przyciągnąć. Usiadłam, świadoma napięcia. Wciąż wyciągał ręk ę, żeby mi pomóc. – Jak noga? Podniósł butelk ę, wziął duży łyk i podał mi. – Boli. – Wzięłam niepewny łyk . – Boże, co to?! – Wysyczałam, łapiąc powietrze i k aszląc. Colton zaśmiał się. – Jameson Irish Whisk y, mała. Najlepszy łysk acz świata. – Sięgnął gdzieś z drugiej strony k rzesła i podał mi piwo. – Masz. Spłucz tym. Wzięłam puszk ę, z trzask iem otworzyłam i siorbnęłam. – Chcesz mnie upić? Wzruszył ramionami. – Zawsze możesz odmówić. – To pomoże? – spytałam. Wziął łyk swojego piwa. – Nie wiem. Nie jestem jeszcze dostatecznie pijany. – Łyk nął znów jamesona. – Dam ci znać. – Może zdążę przek onać się sama. – Może tak . Tylk o nie mów rodzicom, że dałem ci alk ohol. Jesteś niepełnoletnia. – Jak i alk ohol? – Wzięłam k olejny płomienny łyk whisk y. Poczułam, że szumi mi w głowie, wyluzowałam się. Poczucie winy i rozpacz nie znik nęły, ale whisk y zdawała się spychać je na dalszy plan. – Jeśli nie pijesz dużo, sk ończ na tym. To podstępny alk ohol. Oddałam mu butelk ę i objęłam dłonią puszk ę zimnego piwa. – Sk ąd wiesz, że nie jestem wytrawną pijaczk ą? Colton roześmiał się głośno. – No cóż, nie wiem na pewno. Ale nie jesteś.
– Sk ąd wiesz? – Jesteś porządną dziewczyną. Kyle nie spotyk ałby się z imprezowiczk ą. – Uniósł biodra i zanurk ował w k ieszeni dżinsów po paczk ę papierosów i zapalniczk ę. – Poza tym twoja reak cja, k iedy wzięłaś pierwszy łyk , powiedziała mi wystarczająco dużo. – Masz rację. Raczej nie piję. Kyle i ja upiliśmy się raz. I było strasznie. – Może być zabawnie, jeśli się to robi mądrze. Ale k ac jest zawsze do dupy. – Wypuścił w rozgwieżdżone niebo obłok szarego dymu. Jak iś czas siedzieliśmy w ciszy. Colton dalej pił, a ja rozk oszowałam się uczuciem lek k iego wstawienia, k tóremu pomogłam drugim piwem. – Nie możesz tego w sobie tłumić bez k ońca – powiedział nagle. – Mogę. – Przecież musiałam. – Oszalejesz. I tak wyjdzie, w ten czy inny sposób. – Wolę być szalona niż złamana. – Nie byłam pewna, sk ąd mi się to wzięło, nie zamierzałam tak mówić. – Nie jesteś złamana. Cierpisz. Wstał i niepewnie podszedł do k rawędzi pomostu. Usłyszałam rozpinanie zamk a, a potem odgłos oddawania moczu. Zarumieniłam się w ciemności. – Naprawdę musisz to robić tuż przy mnie? – spytałam, a głos mi się trząsł z poirytowania i ze śmiechu. Zapiął rozporek i obrócił się w miejscu, zataczając się lek k o. – Przepraszam. To chyba rzeczywiście było niegrzeczne. Nie pomyślałem. – No chyba, że niegrzeczne! – Przecież przeprosiłem. Nie sądziłem, że jesteś tak a pruderyjna. – Nie jestem pruderyjna. Mnie też się chce siusiu, ale nie mogę tego zrobić tak jak ty, z pomostu. Zachichotał. – No tak … Nie wiem, co ci na to powiedzieć. Mogłabyś spróbować wywiesić się poza k rawędź. Parsk nęłam. – Jasne! Świetny pomysł. Albo się utopię, albo obsik am sobie stopy. A najpewniej i jedno, i drugie. – Nie pozwoliłbym ci wpaść. – Nie wątpię. – Podniosłam się i chwilę walczyłam o złapanie równowagi tak , żeby nie obciążyć zbytnio k ostk i. Colton złapał mnie za ramię i pomógł mi się ustabilizować. – Idziesz na górę? – spytał. Sk inęłam głową. – A wrócisz? Wzruszyłam ramionami. – Pewnie tak . Próbowałam, ale nie mogę już zasnąć. Colton puścił mnie, żeby zak ręcić butelk ę. Zaczek ałam, aż pojawi się znów obok mnie i zaczęliśmy iść w górę ścieżk ą. Kiedy chciałam sk ręcić w lewo w stronę mojego domu, pociągnął mnie za ramię. – Moi rodzice mają łazienk ę w piwnicy. Nie musiałabyś wchodzić po schodach. Wiedziałam o tym, przecież tyle razy k ursowałam między moim domem a Kyle’a. Ale nie powiedziałam tego. Poszedł przodem i pozapalał światła. Czek ał na mnie na zewnątrz i pomógł mi dotrzeć z powrotem na pomost, służąc milczącą, ale pewną pomocą, k iedy stopy ślizgały mi się na mok rej trawie. Usiedliśmy z powrotem na k rzesłach, a on wziął gitarę, potrącił k ilk a strun, a potem zaczął grać. Poznałam już po k ilk u nutach: Reminder Mumford & Sons. Myślałam, że on tylk o gra, więc zask oczyło mnie, k iedy wciągnął powietrze i zaczął śpiewać nisk im, zachrypniętym, melodyjnym głosem. Ale nie odegrał tej piosenk i tak , jak brzmiała w oryginale. Zmieniał ją, bawił się nią, zrobił z niej coś swojego. To i tak była pięk na, poruszająca piosenk a, ale wersja Coltona dotk nęła mojej duszy. Zamk nęłam oczy i słuchałam, czując, jak napięcie trochę odpuszcza. Nie otworzyłam oczu, k iedy sk ończył. – Zagrasz coś jeszcze? Proszę. – Pewnie. Co byś chciała usłyszeć? Wzruszyłam ramionami i oparłam głowę o k rzesło. Colton pobrzdąk ał, a potem odchrząk nął. Usłyszałam głośny łyk , k iedy podniósł do ust butelk ę. Poczułam w dłoni zimne szk ło i wzięłam ją bez otwierania oczu. Uczucie palenia już mi się podobało. Czułam spok ój, byłam wstawiona i unosiłam się w powietrzu. Poczucie winy i rozpacz były jak rozżarzone węgle za mgłą alk oholowego upojenia. Colton zaczął inną piosenk ę i tę też rozpoznałam. – To będzie Like a Brigde Over Troubled Waters Simona i Garfunk ela. Sposób, w jak i Colton zapowiedział piosenk ę, podsunął mi myśl, że musiał robić to już wcześniej, że to rutyna. Występował na scenie? Znów wydał mi się zbyt duży, zbyt surowy, zbyt pierwotny i twardy, żeby przesiadywać w k awiarniach z mik rofonem i śpiewać folk owe piosenk i. Ale… Gra i wyciąganie wysok ich pierwszych dźwięk ów przychodziło mu całk iem naturalnie. Oszołomiło mnie surowe pięk no jego głosu, k tórego w ogóle się nie spodziewałam. Zmienił tę piosenk ę w wiersz. Desperack o marzyłam, żeby odnaleźć mój własny most nad wzburzonymi wodami rozpaczy. Ale nie było mostu. Tylk o wezbrane potok i niewypłak anych łez. Kiedy sk ończyła się i ta piosenk a, Colton przeszedł do następnej, k tórej nie znałam, a on nie zapowiedział. Toczyła się mięk k o i mrucząco, a melodia wędrowała w górę i w dół rejestru. Kilk a razy coś mruczał, a z jego gardła wydobywał się głębok i bas. Coś w tej piosence przedarło się przez alk ohol i zbroję obojętności. Nie miała słów, ale bez wątpienia była to elegia. Nie umiałam tego wytłumaczyć, ale po prostu opowiadała o żałobie, opisywała rozpacz. Poczułam coś gęstego i gorącego z tyłu gardła i wiedziałam, że tym razem nie zdołam tego powstrzymać. Próbowałam. Starałam się stłumić to jak wymioty, ale i tak się wydostało, w urywanych szlochach przecisnęło przez moje zaciśnięte zęby. Usłyszałam swoje westchnienie, a potem dobiegające ze ściśniętego gardła pisk liwe, udręczone zawodzenie. Colton przycisnął dłonią struny, żeby je uciszyć. – Nell? W porządk u? Jego głos był k roplą, k tóra przelała k ielich. Poderwałam się z k rzesła, k ulejąc, zesk oczyłam z pomostu. Odbiegłam, desperack o k uśtyk ając. Dotarłam do trawy i szłam dalej. Nie do domu, nie do drogi, po prostu szłam. Byle dalej. Gdziek olwiek . Zatrzymałam się na piask u, w k tórym ugrzęzły mi stopy i upadłam. Wylądowałam na k olanach, a szloch rzęził mi w gardle i wibrował w ustach. Przeczołgałam się przez piasek i dotarłam do linii łagodnie falującej wody. Potworny ból paraliżował mi ręk ę, k tórą ciągnęłam po piask u. Zimna woda oblała mi czubk i palców. Poczułam, że po policzk ach płyną mi łzy, ale wciąż milczałam. Słyszałam k rok i Coltona na piask u, zobaczyłam jego bose stopy metr ode mnie. Wbijał palce w piasek i k ołysał się na piętach, a k iedy k ucnął przy mnie, zapadł się głębiej. – Zostaw mnie – zdołałam wycedzić przez zaciśnięte zęby. Nic nie powiedział, ale i nie poruszył się. Oddychałam głębok o, walczyłam, żeby utrzymać wszystk o w sobie. – Wypuść to, Nell. Po prostu wyrzuć z siebie. – Nie mogę. – Nik t się nie dowie. To będzie nasza tajemnica. Pok ręciłam tylk o głową. Na wargach czułam smak piask u. Zaczęłam desperack o oddychać, nierówno wydychałam powietrze prosto w nabrzeżny piach. Położył mi dłoń na łopatce. Wierzgnęłam, ale jego ręk a pozostała na miejscu, jak by była przyk lejona. Ten prosty, niewinny gest odczuwałam na sk órze jak płomień, k tóry wypala wszystk o i otwiera wrota zamk nięte za moim smutk iem. Na początk u to był tylk o pojedynczy szloch, szybk i, histeryczny wdech. Potem drugi. A później już nie mogłam się powstrzymać. Łzy, potok i łez. Pod policzk iem czułam zimny i błotnisty piach, cała się trzęsłam, nie miałam nad tym k ontroli. Nie powiedział, że to w porządk u. Nie próbował przytulić mnie ani wziąć na k olana.
Trzymał mi tylk o ręk ę na ramieniu i w milczeniu siedział przy mnie. Wiedziałam, że nie dam rady przestać. Odpuściłam i teraz rzek a będzie płynęła niczym niepohamowana. Nie, nie. Pok ręciłam głową, zacisnęłam zęby, podniosłam się, a potem mocno rzuciłam się na ziemię, a z ramienia wystrzeliła pajęcza sieć bólu i mnie oplotła. Ból był jak nark otyk , a ja przyjmowałam go zachłannie. Był tamą, pozwalał blok ować strumień łez. Sapałam, z gardła wydobywało mi się sk omlenie. Zmusiłam się do powstania, gramoliłam się z piask u jak szalona, umazana błotem k obieta z rozczochranymi włosami. Colton wstał, złapał mnie za ręk ę i pociągnął na nogi. Wylądowałam zbyt gwałtownie, za mocno i nie mogłam nie k rzyk nąć z bólu, k tóry wywołała sk ręcona k ostk a. Runęłam naprzód, na Coltona. A on oczywiście mnie złapał. Pachniał alk oholem, perfumami i papierosami. Objął mnie i utrzymał w miejscu. Szloch we mnie wzbierał i opadał. Wywoływało go poczucie winy spowodowane przyjemnością i uk ojeniem, jak ie znajdowałam w ramionach Coltona. To samo go zresztą stłumiło. Oparłam się czołem o miejsce pod jego brodą, tylk o na moment. Na chwileczk ę. Tylk o żeby złapać oddech. To nic nie znaczyło. To tylk o chwilowe uk ojenie, Kyle. Mówiłam do niego, tak jak by mógł mnie słyszeć. To nic nie znaczy. Kocham cię. Tylk o ciebie. A potem on zmienił pozycję i popatrzył na mnie. Żeby spojrzeć mu w oczy, musiałam podnieść głowę. Przek lęte oczy, tak przenik liwie, błęk itne i pięk ne. Jego oczy… Zatapiały mnie. Wsysały w siebie. Ciemny szafir wymieszany z odcieniem chabrów, k olorem nieba, barwą lodu. Tyle odcieni błęk itu. Zagarnęłam go. Kosztowałam jego oddech, czułam na wargach jego mięk k ie ciepło i siłę ust. To był moment, zupełnie przelotny dotyk . Pocałunek , chwila słabości, nie do powstrzymania jak grawitacja. Uderzyła mnie świadomość tego, co się stało. Przeszyła jak sztylet wbity w serce. Wyrwałam się z jego ramion, cofnęłam gwałtownie, byle dalej od oszałamiającego spok oju jego ramion i ust. – Co ja robię? – Cofałam się coraz dalej. – Co ja robię? Co ja, k urwa, robię?! – Odwróciłam się i utyk ając, odbiegłam tak szybk o, jak mogłam, prawie tracąc zmysły, poczucie winy pożerało mnie żywcem. Colton ruszył za mną, zaszedł mi drogę i zatrzymał mnie, k ładąc mi ręce na ramionach. – Zaczek aj Nell. Stój. Zaczek aj. Wyrywałam mu się. – Nie dotyk aj mnie. To było złe. Bardzo złe. Przepraszam cię. Przepraszam. Pok ręcił głową, w oczach wzbierały mu emocje. – Nie, Nell. To się po prostu wydarzyło. Ja też cię przepraszam. Ale to się po prostu stało. To nic tak iego. – Nie! – prawie k rzyczałam. – Jak mogę cię całować, k iedy on nie żyje? Kiedy mężczyzna, k tórego k ocham, umarł? Jak mogę cię całować, k iedy ja… Kiedy Kyle… – To nie twoja wina. Ja też do tego dopuściłem. To nie twoja wina. Po prostu stało się. – Powtarzał to tak , jak by widział moją winę, znał bolesny ciężar mojej tajemnicy. – Przestań to powtarzać! – Krzyk wyrwał mi się z ust, zanim zdołałam go powstrzymać. – Ty nic nie wiesz! Nie było cię tam! On nie żyje, a ja… – Zawahałam się przed wypowiedzeniem dwóch ostatnich słów. Uświadomienie ich sobie, pomyślenie ich – to jedno. Ale wypowiedzenie na głos do brata Kyle’a, k tórego właśnie pocałowałam, to zupełnie co innego. Znów był blisk o. Nie dotyk ał mnie, a jednak dzieliły nas tylk o centymetry. Srebrzyste powietrze pomiędzy nami syczało, isk rzyło, a potem ucichło. – Nie mówimy już o pocałunk u, prawda? – Mówił nisk im głosem, napiętym z emocji, pełnym zrozumienia. Pok ręciłam głową. W tylu sytuacjach była to moja jedyna odpowiedź. – Ja nie mogę… Nie mogę… Nie mogę… Mogłam się tylk o odwrócić i tym razem Colton Calloway pozwolił mi odejść. Ale patrzył na mnie, czułam jego spojrzenie. Wiedziałam, że zna moje myśli, wnik a głębok o do mojej duszy, tam gdzie poczucie winy i rozpacz pęczniały jak czyrak . Dotarłam do swojego pok oju, do łóżk a. Zamk nęłam oczy i widziałam umierającego Kyle’a, wciąż od nowa. A pomiędzy wspomnieniami jego ostatniego oddechu widziałam Coltona. Jego twarz, zbliżająca się do mnie, jego usta na moich. Chciałam płak ać, k rzyczeć, łk ać. Ale nie mogłam. Bo gdybym zaczęła, nigdy bym nie przestała. Nigdy, nigdy. Istniałby tylk o ocean łez. Po twarzy pociek ła mi k rew ze złamanego serca. Z oczu, z nosa i z ust. Ale to nie były łzy, bo łzy nie przestałyby płynąć. To złamane serce w płynie wyciek a mi przez pory. Gigantyczna presja, ciężar rozpaczy i poczucia winy, tylk o to czułam. I tylk o to będę czuła już zawsze. Wiedziałam o tym. Wiedziałam też, że k iedyś nauczę się znów normalnie żyć, k tóregoś dnia. Żyć, istnieć, sprawiać wrażenie, że wszystk o w porządk u, Ale to w porządk u będzie tylk o pozorem. List miałam pod poduszk ą. Rozłożyłam k artk ę i popatrzyłam na nią.
…Teraz razem uczymy się miłości. Nie obchodzi mnie, co mówią inni. Kocham Cię. Zawsze będę Cię kochał, nieważne, co się z nami stanie w przyszłości. Kocham Cię teraz i na zawsze. Tam, gdzie sk apnęła łza, pojawił się k lek s. Niebiesk i atrament rozmazał się jak element testu Rorschacha. Kolejna łza wylądowała na papierze, tym razem na samym dole listu. Pozwoliłam jej wsiąk nąć. Uk ośny zawijas w literze „y” w podpisie rozmazał się. W k ońcu łzy wyschły i zasnęłam. Śniłam o brązowych oczach i o niebiesk ich. O stojącym przy mnie duchu, k ochającym mnie, i o mężczyźnie z k rwi i k ości stojącym na pomoście, pijącym whisk y, grającym na gitarze i wspominającym zak azany pocałunek . W tym śnie zastanawiał się, co on oznaczał. W tym śnie zak radł się do mojego pok oju i znów mnie pocałował. Obudziłam się spocona, roztrzęsiona i było mi niedobrze ze wstydu.
Część II TERAŹNIEJSZOŚĆ
Colton
6. Old Man Jack Dwa lata później
Siedzę na ławce w park u na sk raju Central Park u i gram za k asę. Na ziemi, przy moich stopach leży otwarty futerał. Jak o k apitał początk owy k ilk a jasnozielonych dolarów na tle k asztanowatego ak samitu. Nie grałem od k ilk u miesięcy. W warsztacie było za dużo pracy, za dużo zamówień, remontów i prac dorywczych. Ale dopiero to jest moje życie: świeże powietrze i żadnych wymagań. Tutaj moja dusza rozwija sk rzydła. Tak jak cotygodniowy występ w barze u Kelly – nie chodzi o pieniądze, choć zwyk le wpada trochę drobnych. Chodzi o to, żeby uwolnić muzyk ę płynącą mi we k rwi, pozwolić jej przesączyć się do gitarowych strun i wypłynąć poprzez struny głosowe. Poprawiam naciąg strun, dopasowuję strojenie do następnej piosenk i. Schylam głowę, przek rzywiam na bok , nasłuchuję idealnego brzmienia. Mam, k iwam głową z zadowoleniem. Zaczynam od I and Love and You Avett Brothers. Ta piosenk a zawsze gromadzi tłum. Raczej piosenk a niż ja, wiem o tym. Genialny utwór. W słowach jest tyle treści. Po pierwszym wersie podnoszę wzrok i lustruję chodnik przede mną. Starszy mężczyzna w eleganck im garniturze, jedna k omórk a przy uchu, druga przytroczona do drogiego sk órzanego pask a. Młoda k obieta z jasnymi włosami splecionymi w nieporządny k oczek i małym chłopczyk iem z lepk ą buzią uczepionym jej ręk i. Oboje zatrzymali się i słuchają. Para gejów, młodzi chłopcy trzymający się za ręce, ek strawaganccy, z polak ierowanymi włosami i w k olorowych szalik ach. Trzy nastolatk i, rozchichotane, szepczące coś do siebie, zak rywające usta dłońmi, uważające, że jestem uroczy. I ona. Nell. Mógłbym napisać piosenk ę, w k tórej jej imię byłoby muzyk ą. Mógłbym śpiewać i potrącać struny, a jej ciało byłoby melodią. Stoi za zebranym przede mną tłumk iem, częściowo osłonięta, opiera się o park ometr. Z jej ramienia zwisa torba z patchwork owej tk aniny, a jasnozielona suk ienk a do k olan sk rywa jej k rągłości. Włosy w k olorze trusk awk owego blond zaplotła w niezobowiązujący wark ocz, przewieszony przez ramię. Sk órę ma jasną jak k ość słoniowa, niesk azitelną i aż proszącą się o dotyk . O pocałunek . Nie jestem święty. Od tamtej pory spotyk ałem się z dziewczynami, ale one mi nigdy nie wystarczały. Nigdy nie były odpowiednie. Nigdy nie zostawały na dłużej. A teraz ona tu jest. Dlaczego? Tak bardzo starałem się o niej zapomnieć, ale jej twarz, usta, ciało, widoczne pod mok rą czarną suk ienk ą… Prześladowała mnie. Zagryza wargę, sk ubie ją zębami, a jej szarozielone oczy przyszpilają mnie do ławk i. Cholera. Z jak iegoś powodu jestem nieodporny na ten jej zwyczaj zagryzania wargi… Nie mogę tego znieść. Mam ochotę odłożyć gitarę, podejść do niej, wziąć tę jej dosk onałą, wydatną dolną wargę do ust i nigdy nie wypuścić. Kiedy nasze oczy spotyk ają się, prawie tracę głowę, ale jak oś daję radę. Podtrzymuję spojrzenie i śpiewam dalej. Śpiewam dla niej ostatni refren: I… and love… and you . Ona wie. Widzi to w moich oczach. To szaleństwo, śpiewać tę piosenk ę dla niej, ale teraz nie mogę już przerwać. Widzę, że jej usta poruszają się, gdy powtarza słowa. Oczy ma pełne bólu, udręczone. Osoba stojąca przed nią odchodzi i teraz widzę, że do uda przytula futerał na gitarę. Ok rągłym k ońcem ustawiła go na chodnik u, a węższy przytrzymywała ręk ą. Nie wiedziałem, że gra. Piosenk a dobiega k ońca i ludzie odchodzą, k ilk a osób wrzuca jedno- i pięciodolarówk i. Biznesmen, wciąż rozmawiając przez telefon, wrzuca pięćdziesiąt dolarów i wizytówk ę, z k tórej wynik a, że jest producentem muzycznym. Kiwam mu głową, a on uk łada palce wolnej ręk i w uniwersalny gest, mówiący „zadzwoń do mnie”. Może zadzwonię. A może nie. Muzyk a to uczucie, a nie towar. Ona podchodzi. Ugina nogi, podnosi futerał, a potem siada na ławce obok mnie. Nie przestaje na mnie patrzeć, k iedy otwiera pok rowiec i wyjmuje pięk nego ak ustycznego Taylora. Zagryza znów dolną wargę, potrąca k ilk a strun i zaczyna grać Barton Hollow. Śmieję się cicho i widzę, że ból nigdy jej nie opuścił. Nosiła go w sobie cały ten czas. Wchodzę ze swoją gitarą, a potem zaczynam śpiewać. Słowa bez trudu spływają mi z ust, ale prawie się nie słyszę. Ona gra swobodnie i całk iem nieźle, ale jest oczywiste, że robi to od niedawna. Wciąż patrzy na palce, k iedy łapie k olejne ak ordy i czasem mylą jej się nuty. Ale jej głos… Czysta magia, melodyjny, srebrzysty, k rystalicznie czysty i tak i słodk i. Wok ół nas zbiera się dzik i tłum. Dziesiątk i ludzi. Całk iem zasłonili ulicę, a ja widzę, że ona czuje się nieswojo. Zak łada nogę na nogę, gubi rytm, pochyla głowę, jak by żałowała, że nie ma rozpuszczonych włosów, za k tórymi mogłaby się schować. Ślizga się po strunie, zwalnia. Przek ręcam się tak , żeby ją widzieć, patrzę jej w oczy, k iwam głową, zwalniam, żeby zaak centować uciek ający rytm. Oddycha głębok o, pierś jej faluje za pudłem Taylora i razem ze mną wraca do rytmu. Piosenk a się k ończy, za szybk o. Niemal spodziewam się, że ona podniesie się, schowa gitarę i znów odpłynie, znik nie bez słowa równie tajemniczo, jak się pojawiła. Ale tego nie robi. Dzięk i Bogu. Rozgląda się, patrzy na zebranych ludzi, zagryza wargę i patrzy na mnie. Ja czek am, trzymam dłoń płask o na strunach. Bierze głębok i wdech, potrąca k ilk a strun, nieuważnie, a potem k iwa głową do siebie. Szybk ie potwierdzenie, jak by mówiła: „Dobra, zrobię to”. Brzdąk a chwilę, jak by nie mogła się zdecydować. A potem zaczyna śpiewać. I znów jej dość przeciętna gra na gitarze zostaje przyćmiona obezwładniającym pięk nem głosu. Śpiewa Make You Feel My Love Adele. Oryginał jest prosty i mocny, tylk o pianino i niezwyk ły głos Adele. Nell śpiewa po swojemu, przerabia, sprawia, że piosenk a staje się niepok ojąca i brzmi trochę jak utwór country. Śpiewa w nisk ich rejestrach, prawie szepcze. I śpiewa do mnie. Co nie ma więk szego sensu. Mimo to patrzy na mnie, a ja widzę w jej spojrzeniu lata bólu i poczucia winy. Wciąż się obwinia. Zawsze wiedziałem, że tak jest, ale miałem nadzieję, że czas wyleczy tę ranę. Nawet nie muszę z nią rozmawiać, wiem, że wciąż dźwiga ciężar. W tej dziewczynie jest teraz ciemność. Niemal nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Ona mnie sk rzywdzi. Wiem to. I widzę to, czuję, że to nadchodzi. Ma w duszy za dużo bólu, za dużo drzazg, odłamk ów, k olców, a ja się pok aleczę, jeśli nie będę ostrożny. Nie mogę jej naprawić. Wiem to. Nie będę próbował. Zbyt wiele dziewczynek z dobrych domów chciało naprawiać mnie. Ale wiem też, że nie będę się trzymał z dala. Złapię ją i pozwolę się poranić. Jestem dobry w przyjmowaniu bólu. Nieźle mi idzie k rwawienie, i emocjonalne, i fizyczne.
Pozwalam jej śpiewać. Nie dołączam się. Oddaję jej tę chwilę na wyłączność. Tłum gwiżdże, k laszcze i wrzuca bank noty do jej otwartego futerału. Teraz ona czek a, obserwuje. Moja k olej. Wiem, że muszę ostrożnie wybrać piosenk ę. Nawiązaliśmy dialog. Rozmawiamy poprzez muzyk ę, używając strun gitary, nut i tytułów piosenek . Brzdąk am coś bez sensu, pomruk uję, myślę. W k ońcu wiem: Can’t Break Her Fall Matta Kearneya. Czuję tę piosenk ę, jest niezwyk ła, ludzie ją pamiętają. I wiem, że ona mnie usłyszy, usłyszy, co chcę przek azać, śpiewając ją. Trochę śpiewając, trochę rapując. Tek st przek azuje mocną, żywą historię, a ja nagle widzę w niej siebie i ją. Słucha uważnie. Szarozielone spojrzenie twardnieje, a zęby zacisk ają się na dolnej wardze i zagryzają mocno. Tak jest. Usłyszała mnie. Widzę, że drży jej ręk a, k iedy wk łada gitarę do futerału, zamyk a go i usiłuje nie chwiać się, k iedy ode mnie uciek a. Wark ocz frunie za nią, podsk ak ując między jej łopatk ami, a łydk i błyszczą bielą w świetle nowojorsk iego słońca. Pozwalam jej iść, k ończę piosenk ę, jeszcze dwa ak ordy i zamyk am futerał. Biegnę za nią. Przez ulicę, żółte tak sówk i niecierpliwie trąbią, gwar miasta. Zejście do metra. Przesuwa w bramce k artę i nieudolnie trzymając futerał, mocuje się z k ołowrotk iem, a on nie puszcza. Przesuwa k artę raz jeszcze, ale bramk a się nie otwiera. Ona przek lina pod nosem. Ludzie zbierają się za nami, ale ona nie zwraca uwagi na nich ani na mnie. Potrząsa głową, przestaje się szarpać, bierze głębok i wdech. Wtedy ja sięgam zza niej, przesuwam swoją k artę i delik atnie popycham ją naprzód. Przechodzi jak by w gorączce, pozwala, żebym wziął jej gitarę i powiesił sobie na ramieniu, a własną niósł za uchwyt. Dłonią wolnej ręk i dotyk am jej pleców w ok olicy k rzyża i steruję nią w stronę czek ającego wagonu metra. Nie patrzy na mnie, nie sprawdza, czy to ja. Po prostu wie. Wciąż oddycha głębok o, dochodzi do siebie. Pozwalam jej oddychać, a ciszy się rozgościć. Nie odwraca się, żeby na mnie popatrzeć, ale odchyla się do tyłu, tylk o trochę, i dotyk a plecami mojej k latk i piersiowej. Nie opiera się o mnie, to zaledwie cień dotyk u. Wysiada po k ilk u przystank ach, a ja idę za nią. Przesiada się w inną linię i w milczeniu k ontynuujemy podróż. Odk ąd uciek ła z ławk i w Central Park u ani razu nie spojrzała mi w oczy. Stałem za nią, szedłem za nią. Za nią dotarłem do jej mieszk ania w apartamentowcu w Tribece, wszedłem za nią na górę po odbijającej echo k latce schodowej i starałem się przy tym nie gapić na jej tyłek , k tóry k ołysał się, gdy wchodziła po schodach. Chociaż trudno było nie patrzeć. Ma bardzo ładny tyłek , ok rągły, jędrny i k usząco rozk ołysany pod cienk ą, bawełnianą suk ienk ą. Otwiera drzwi z numerem 314, popycha je palcem stopy i idzie prosto do k uchni, nie patrząc nawet, czy wchodzę bez zaproszenia, co oczywiście robię. Zamyk am drzwi za sobą, stawiam jej gitarę na podłodze pod włącznik iem światła, niemal w drzwiach, obok małego, k wadratowego stoliczk a, na k tórym leżą nuty, k siążk i o grze na gitarze i nylonowe struny. Mój futerał trzymam obok siebie, staję w wejściu do otwartej k uchni. Patrzę, jak szarpnięciem otwiera szafk ę obok lodówk i, wyciąga butelk ę Jack a, odk ręca i stawia na blacie. Trzęsą jej się ręce, k iedy podnosi flaszk ę do ust i bierze trzy duże łyk i. Cholera. Gwałtownie odstawia butelk ę i staje z głową zwieszoną między ramionami, k tóre oparła na blacie. Jedną nogę ma wyciągniętą za sobą, drugą, zgiętą, trzyma blisk o szafk i. Otrząsa się, prostuje i wyciera usta wierzchem dłoni. Pok onuję dzielący nas dystans, zauważam, że cała się napina, k iedy podchodzę. Wstrzymuje oddech, k iedy sięgam ręk ą ponad jej ramieniem, chwytam butelk ę, podnoszę do ust i biorę trzy duże łyk i, tak jak ona. Czuję znajome bolesne palenie w gardle. Odwraca się, wreszcie odrywa się od k rawędzi blatu i patrzy na mnie szerok o otwartymi, pytającymi oczami. Nagle przypomina mi dziewczynk ę z mangi, w tych ogromnych oczach ma tyle emocji. Tak bardzo chcę ją pocałować. Ale nie robię tego. Nawet jej nie dotyk am, chociaż stoimy k ilk a centymetrów od siebie. Trzymam butelk ę, a drugą ręk ę opieram o blat pod jej łok ciem. – Co tu robisz? – pyta. Szepcze zachrypniętym głosem wypalonym przez whisk y. Uśmiecham się k rzywo. – Tutaj, czyli w twoim mieszk aniu? Czy tutaj w Nowym Jork u? – W moim mieszk aniu. W Nowym Jork u. W moim życiu. Tutaj. Dlaczego tu jesteś? – Mieszk am w Nowym Jork u. Od siedemnastego rok u życia. A w twoim mieszk aniu jestem, bo szedłem za tobą aż od Central Park u. – Ale dlaczego? – Bo nie sk ończyliśmy rozmowy. Zak łopotana marszczy nos i jest to gest tak absurdalnie uroczy, że zapiera mi dech w piersi. – Rozmowy? Przecież nie zamieniliśmy ani słowa. – Ale to była rozmowa. – Podnoszę butelk ę do ust i biorę k olejny łyk , k tóry czuję w żołądk u. – O czym? – Ty mi powiedz. – Nie wiem. – Bierze ode mnie butelk ę, pije, zak ręca i odstawia. – O… O tej nocy na pomoście. Wzruszam ramionami i przek rzywiam głowę. – W pewnym sensie, ale nie do k ońca. – Więc o czym rozmawialiśmy twoim zdaniem? – O nas. Przepycha się obok mnie, przek rzywia głowę i rozplątuje wark ocz, zrzucając jednocześnie japonk i ze stóp. – Nie ma żadnych nas. Nigdy nie było i nigdy nie będzie. Nic nie mówię, bo ma rację. A jednocześnie cholernie się myli. Będziemy. Ona po prostu jeszcze tego nie wie. Wciąż to odrzuca, bo pod tyloma względami to jest złe. Jestem starszym bratem jej zmarłego chłopak a. Ona nic o mnie nie wie. Jestem dla niej niedobry. Wciąż jest niepełnoletnia i nie powinienem zachęcać jej do picia alk oholu. Ewidentnie k orzysta z usług Old Man Jack a, żeby przetrwać, rozumiem to aż za dobrze. Ale wciąż ma tylk o dwadzieścia lat, jest za młoda, żeby pić w ten sposób, prosto z butelk i, jak pijak , k tóry nie ma już nic do stracenia. Kończy rozplatać wark ocz, potrząsa głową, przeczesuje włosy palcami. – Powinieneś już iść – mówi i znik a w sypialni. Słyszę, jak tk anina szeleści, a potem opada na podłogę. – Wychodzę na zajęcia. Jestem bezwstydnym dupk iem. Wiem to, bo tylk o bezwstydny dupek obszedłby blat, żeby zajrzeć do jej pok oju. A ja to właśnie robię. Ma na sobie majtk i i stanik od k ompletu, różowy w czarne groszk i. Stoi do mnie tyłem, więc widzę ten jędrny, ok rągły tyłeczek , tak smak owicie idealny w chłopięcych k rótk ich spodenk ach. O Boże, o Boże. Czuje moją obecność, odwraca głowę i patrzy na mnie. – Dupek z ciebie. – Trzeba było zamk nąć drzwi. – Powiedziałam ci, żebyś wyszedł. Otwiera szufladę, wyjmuje z niej dżinsy i wk łada nogi w nogawk i. Oglądanie ubierającej się dziewczyny jest prawie tak samo podniecające jak patrzenie, gdy się rozbiera. – Ale nie wyszedłem i wiedziałaś o tym. – Ale nie sądziłam, że będziesz bezczelnie podglądał, jak się przebieram. Pieprzony zboczeniec. Uśmiecham się do niej uśmiechem, k tóry moi k oledzy nazywają „ściągaczem majtek ”. – Nie jestem zboczeńcem. Jestem k oneserem sztuk i. Parsk a. – Nieźle, Colton. Całk iem nieźle. Uśmiecham się. Nik t do mnie nie mówi „Colton”. Nik t. Jestem Colt. – To nie była tania gadk a, Nell. To prawda. Podk ręcam jeszcze uśmiech i ruszam w jej stronę. Napina się, aż bieleją jej nadgarstk i, w k tórych zacisk a jasnoniebiesk i podk oszulek . – Co ty robisz? Nie odpowiadam. Zbliżam się coraz bardziej, stawiam ostrożny k rok za k rok iem. Czuję się jak drapieżnik , jak lew tropiący ofiarę. Jej oczy wyglądają jak oczy łani. Nozdrza jej falują, w dłoniach sk ręca k oszulk ę, a piersi jej unoszą się od głębok ich oddechów i nabrzmiewają tak , że grożą rozsadzeniem stanik a. Boże, żeby tylk o im się udało. Jak już mówiłem, jestem bezwstydny. Jesteśmy w jej pok oju, maleńk im. Ledwie wystarczyło tu miejsca na łóżk o i k omodę. Znów stoję k ilk a centymetrów od niej, a gdybym spojrzał w dół, pewnie zobaczyłbym jej brodawk i. A w k ażdym razie miałbym widok na przedziałek między jej porcelanowymi piersiami. Ale nie patrzę w dół. Patrzę jej w oczy i pozwalam zobaczyć w moich zwierzęce pożądanie, tętniący k ocioł emocji. Wyciągam ręk ę. Chwytając k rawędź drzwi, musk am jej ramię tuż obok ramiączk a od stanik a. Jestem tak blisk o. Jej piersi dotyk ają mojej k latk i piersiowej. Ramieniem przesuwam po jej bark u i uchu. Przymyk a oczy, zrywa k ontak t wzrok owy i słyszę, jak łapie oddech. Kuli się w sobie, napięcie z niej emanuje, przechyla głowę i k ładzie mi ją na ramieniu.
Otwiera oczy z nową determinacją, prostuje się, żeby mnie nie dotyk ać. Zamyk am przestrzeń między nami. Przed wyjściem z jej mieszk ania wyjmuję z portfela wizytówk ę i k ładę na stolik u, na paczce strun do gitary. Głośno zamyk am drzwi, żeby wiedziała, że wyszedłem. Spacer do metra, a potem droga powrotna do mojego mieszk ania w Queens jest długa i zapewnia mi mnóstwo czasu na rozważanie, w co ja się do cholery pak uję. Nell to zły omen. Została bardzo sk rzywdzona, ciągnie za sobą pociąg towarowy pełen problemów. A ja drugi tak i sam. Kładę gitarę na łóżk u i schodzę do sk lepu. Podłączam telefon do głośnik ów i puszczam Stillborn Black Label Society na tyle głośno, żeby zagłuszył moje myśli, sam siadam do silnik a chevroleta 396, k tóry właśnie robię. Pójdzie do k lasycznego camaro z ’69, k tórego miałem totalnie w dupie, dopók i nie pojawiła się Nell. Teraz myślę tylk o o camaro Kyle’a, k tórego uratowałem z k upy złomu i doprowadziłem do tak iego stanu, że wyglądał jak nowy, a potem musiałem go zostawić, bo przeprowadziłem się tutaj. Kochałem to auto i bolało mnie, że muszę je porzucić, ale tata za nie zapłacił, więc nie mogłem go wziąć. Nieważne, że sam k upiłem k ażdą część zamienną ani że odnowienie go k osztowało mnie litry k rwi, potu i łez. Złom k upił tata, a k iedy przeniosłem się do Nowego Jork u zamiast iść do Harvardu, nie mogłem zabrać ze sobą nic, na co nie zarobiłem sam. Tak a była umowa. Przynajmniej Kyle dobrze się nim zajmował. Kiedy przypominam sobie, że tata wymyślił dla mnie Harvard, aż parsk am. Naprawdę myślał, że tak będzie. Przecież to, k urwa, śmieszne! Nawet teraz, dziesięć lat później, nie mogę sobie wyobrazić, co on sobie ubzdurał. Pasowałem do Harvardu jak k wiatek do k ożucha. Wracam myślami do Nell. Szlifowanie pierścieni tłok owych jest nudne, więc nie mogę się powstrzymać od rozmyślania o niej. O jej słodk im głosie czystym jak k ryształ, przeszywających szarozielonych oczach i pięk nym, cudownym ciele. Do diabła, wpak owałem się w bagno. Myślę o jej spojrzeniu na wsk roś przesyconym bólem, o desperack im sposobie, w jak i piła whisk y, tak jak by obojętność była jej przyjacielem, jak gdyby uczucie palenia było pożądaną ucieczk ą od rzeczywistości. Znam ten ból i chcę ją od niego uwolnić. Chcę znać jej myśli, wiedzieć, co ją dręczy. To znaczy wiem, oczywiście. Kyle umarł, a ona widziała, jak to się stało. Ale nie o to chodzi. Powodowało nią coś innego. A ja chcę wiedzieć co, żeby móc ją uratować. Oczywiście jest to niemożliwe, głupie i lek k omyślne. Odk ładam ark usz papieru ściernego o grubości 400 i oglądam pierścień. Może być. Następne w k olejce są rury wydechowe, k tóre też nie angażują mnie w zbyt wielk im stopniu, więc śmiało mogę wrócić myślami do chwili, w k tórej na ułamek sek undy położyła głowę na moim ramieniu, jak by pragnęła sobie odpuścić, pozwolić na więcej. Ale nie zrobiła tego, a ja nie mogę jej za to nie szanować, choć wiem, że jej siła jest fałszywa, zbudowana na niepewnych fundamentach Old Man Jack a. Pewnego dnia, już niedługo, fundamenty zawalą się, jej cały świat się rozsypie, a ja wiem, że muszę być przy niej, k iedy to się stanie.
7. Cięcia; ból za ból Tydzień później
Przycupnąłem na stołk u barowym w spelunce w śródmieściu, szarpię struny i gram autorsk ą piosenk ę. Nik t mnie nie słucha, ale mam to gdzieś. Lubię grać dla siebie, czuć, jak nuty unoszą się w powietrzu, odbijają się od serc i umysłów. Nie, cofam to. Jedna osoba słucha. Barmank a, dziewczyna, k tórą znam od jak iegoś czasu. Kilk a miesięcy temu spaliśmy ze sobą parę razy. Nie pasowaliśmy do siebie i sk ończyło się na dziwacznej przyjaźni oraz coczwartk owym występie w jej barze, za k tóry ona daje mi sto dolarów, darmowe drink i i niegroźny flirt, k tóry nigdy nie sk ończy się czymś więcej. Ma na imię Kelly. Jest pięk na, dobra w łóżk u, zabawna. I robi zajebiście dobrego Jack a z colą. Ale nie pasowaliśmy do siebie w sek sie. W zasadzie nigdy nie rozgryźliśmy, na czym to polega, po prostu nie było dobrze. Ale lubiliśmy swoje towarzystwo i zapewnialiśmy sobie tak bardzo potrzebny śmiech. No więc ona słucha, a ja gram dla niej. To naprawdę piosenk a o niej, dziewczynie z długimi czarnymi włosami i jasnymi brązowymi oczami, o sk órze k oloru k awy, słodk im uśmiechu i rozk ołysanym ciele, k tóra nigdy nie będzie k imś więcej niż przyjaciółk ą. To dziwna piosenk a, samotna i smutna, ale zabawna. A wtedy wchodzi ona. Uderzam w złą strunę, a Kelly patrzy na mnie zza baru ze zmarszczonymi brwiami. Potem wędruje za moim spojrzeniem, szerok o otwiera oczy i uśmiecha się ze zrozumieniem. Nell jest w towarzystwie, cztery dziewczyny mogłyby być siostrami, czworaczk ami nawet, wszystk ie mają identyczne jasne włosy spięte w idiotyczny k oczek na czubk u głowy, spodnie do jogi i tak ie same torebk i. Każda ma przy bok u faceta, oni też są jak z jednego zestawu, umięśnieni, jasnowłosi, nafaszerowani anabolik ami debile z durnymi wytatuowanymi tribalami, martwymi oczami i zawadiack im k rok iem. Ci k olesie trzymają ręce na swoich dziewczynach władczym gestem, a one wydają się bardzo z tego zadowolone. Nell też jest z chłopak iem, co mnie doprowadza do furii. Jest duży. Ja jestem duży, ale on jest ogromny. I jego oczy nie są martwe. Są ruchliwe, czujne i pełne uśpionej agresji. Ma najsek sowniejszą dziewczynę w barze, dobrze o tym wie i czek a tylk o, aż k toś zrobi ruch w jej stronę, żeby mógł go zniszczyć. Trzyma ręk ę nisk o na jej plecach, na tyłk u tak naprawdę, otacza dłonią jej biodro, k iedy prowadzi ją do baru. Ze złości mgli mi się wzrok . To głupie. To fatalne. Wyląduję w więzieniu. Kończę tę piosenk ę, ale z trudem. Kelly wysyła do mnie k elnerk ę z Jamesonem. Wypijam, k iwam do niej głową. Podnosi k ciuk i, pyta, czy w porządk u. Kłamię, że tak . Ale nie jest w porządk u. Jest bardzo, bardzo źle. Wdam się dzisiaj w bójk ę. Oberwę, Nell będzie wściek ła i Kelly też będzie wściek ła. Powinienem wyjść. Nie jestem jej nic winien. Ona nie jest moja. Nie mam do niej prawa. Nie mówiła, że ma chłopak a, ale przecież nie rozmawialiśmy dużo, a ja nie spytałem. Nie przyszło mi to do głowy. Zacząłem śpiewać cover Come On Get Higher Matta Nathansona, bo to mogę śpiewać bezmyślnie. Patrzę i czek am. Za moment dotrze do niej, k to śpiewa, i wtedy dopiero zrobi się ciek awie. On niecierpliwie popycha ją do baru, a ona unik a jego dotyk u i odwraca się, żeby mu coś ostro powiedzieć. Nie widzę jej ust, ale wyobrażam sobie, co mówi. Oddala się, ale on lezie za nią, znów obejmuje ją w talii, przycisk a do swojego bok u i coś jej szepcze do ucha. Ona sztywnieje, ale uspok aja się. Zostaje przy nim. Widzę jej twarz, jest nieszczęśliwa, ale przewlek le. To nic nowego. Robię się jeszcze bardziej wściek ły. Kończę piosenk ę i postanawiam wk roczyć do ak cji. Odchrząk uję do mik rofonu i zaczynam mówić. Zwyk le tylk o tu śpiewam, bez udziwnień, szczególnie, jeśli nik t nie zwraca na mnie uwagi, ale to szczególna sytuacja. – Cześć wszystk im. Mam nadzieję, że dobrze się bawicie. Ja tak . Jestem Colt i zagram dla was mix coverów i autorsk ich piosenek . – Na dźwięk mojego głosu ona odwraca się jak pociągnięta na łańcuchu. Szerok o otwiera oczy i przestaje oddychać. – Przed chwilą to był Matt Nathanson. Jeśli nie znacie jego muzyk i, posłuchajcie. Jest świetny. A teraz k olejny cover. I Won’t Give Up Jasona Mraza. Tonacja trochę dla mnie za wysok a, ale dam radę. Nie odrywam od niej wzrok u. Dopiero k iedy mam prawdziwy powód do śpiewania, ludzie zaczynają zwracać na mnie uwagę. Może coś się zmieniło w moim głosie, bo rozmowy cichną i głowy odwracają się w moją stronę. Nie wiem, czy ona w ogóle oddycha. Wciąż stoi przyciśnięta do żeber swojej góry mięśni, ale coraz bardziej się niecierpliwi. Chce mu się wyrwać, ale on jej nie pozwala. W k ońcu mocno dźga go łok ciem i odchodzi, marszcząc brwi. Znik a w łazience, a k iedy wychodzi, ociera usta wierzchem dłoni. Dobrze wiem, co zrobiła. Przez k ilk a następnych piosenek nie odrywam od niej wzrok u. W k ońcu muszę sobie zrobić przerwę, więc dzięk uję widowni i schodzę ze sceny. Ona usiłuje mnie ignorować, łyk ając k olejne szoty Jack a i zapijając piwem Rolling Rock . Albo ma lipny dowód, albo jest starsza niż myślałem. Słyszę, że jej k oleżank i wraz z facetami tłoczą się wok ół niej i potwornie fałszując, śpiewają Sto lat . Jej ogr przyciąga ją do siebie, żeby pocałować, czemu ona poddaje się bezwładnie. Ręce trzyma wzdłuż bok ów, nie oddaje pocałunk u. W k ońcu odpycha go i odwraca się do baru. Stoję bok iem do niej, więc widzę, jak z obrzydzeniem ociera usta i tłumi wzdrygnięcie. Ogr tego nie zauważa, jest zbyt zajęty emablowaniem k elnerk i, k tóra specjalnie się do niego nachyla, żeby widział jej cyck i, i flirtuje z nim. Jestem zdumiony, szczególnie k iedy on zupełnie śmiało k ładzie ręk ę – tę, k tórej nie trzyma na biodrze Nell – na tyłk u k elnerk i. Dziwię się jeszcze bardziej, k iedy Nell odwraca się i obserwuje to wszystk o, a na jej ustach i w jej oczach widzę rozbawienie wymieszane z obrzydzeniem. Odwraca się, potrząsa głową, ale pozwala mu trzymać dłoń na sobie. Napotyk a moje spojrzenie, a ja unoszę brew. Przez ułamek sek undy widzę w jej oczach poczucie winy, k tóre jednak szybk o znik a. Macham do Kelly, żeby nalała dwa duże Jamesony, jednego dla mnie, drugiego dla Nell.
Kiedy trzyma już szk lank ę, unoszę swoją do ust i piję. Nell robi to samo. Ogr to widzi i jego twarz ciemnieje. Pochyla się i szepcze jej coś do ucha. Ona wzrusza ramionami. On k ładzie dłoń na jej bicepsie i zacisk a, a Nell k rzywi się. Pierdolę. Odstawiam szk lank ę i idę do nich przez tłum. Nell mnie obserwuje i k ręci głową. Nie zwracam uwagi na jej ostrzeżenia. Ogr się prostuje, k iedy widzi, że się zbliżam, a na jego ustach pojawia się uśmieszek wyrażający gotowość. Zacisk a dłonie w pięści i staje k rok przed Nell. – COLT! – Z mojej lewej strony, zza baru, dobiega głos Kelly. – Nie ma mowy! Nie w moim barze! Odwracam się do Kelly, k tórej wzrok miota pioruny. Ona wie o mnie co nieco, wie, z k im się zadawałem. Wie, na co mnie stać i nie chce, żeby stało się to tutaj. Nie winię jej za to. Sięga pod blat baru i wyjmuje sk ładaną pałk ę policyjną, a potem szybk o odwraca nadgarstek , żeby wysunąć jej ciężk i k oniec. Wyciąga ją w stronę ogra i jego towarzystwa. – Jazda stąd. Wszyscy. Natychmiast. – Wyjmuje z torebk i k omórk ę, wybiera numer i pok azuje im ek ran. – Rozwalę was, a potem zadzwonię na policję i wsadzą was wszystk ich do pierdla, bo tak ą mam z nimi umowę. Więc lepiej wypad z baru! Z Kelly się nie zadziera. Ona wie, z k im się zadawałem, bo zadawała się z tymi samymi ludźmi. Nie mówi na głos, że czerwona bandana, k tóra podtrzymuje jej ciemne dredy nie służy tylk o ozdobie. To są jej barwy plemienne. One mówią, że wystarczy jeden jej telefon i ogr wraz ze swoją ek ipą rozmyją się w niebycie. I w k ałuży k rwi. Nell patrzy na mnie po raz ostatni, a potem wychodzi, zostawiając na barze pieniądze. Jej beznadziejni przyjaciele i chłopak , ten dupek , idą za nią, ale ogr jeszcze na chwilę zatrzymuje się w drzwiach i patrzy na mnie z nienawiścią. Odpowiadam mu tym samym, odwraca się i wychodzi. Wracam na scenę i bawię się strunami gitary. Kelly wychodzi zza baru i staje przede mną. – Co to było, do cholery? Wzruszam ramionami. – Znajoma. – Chciałeś się bić. – Robił jej k rzywdę. – Pozwalała mu. – To go nie usprawiedliwia. – Wyjmuję z futerału capo i zak ładam na struny. Kelly patrzy na mnie badawczo. – Jeśli mu na to pozwala, to jej sprawa. Nie chcę w moim barze k łopotów. Ty też nie chcesz k łopotów. Kropk a. – Kelly dotyk a mojego ramienia, jeden z rzadk ich momentów k ontak tu fizycznego między nami. Jednym z punk tów umowy o postk oitalnej przyjaźni jest brak dotyk ania. – Colt, naprawdę dobrze sobie radzisz. Nie spierdol tego, dobra? – A niby jak miałbym to zrobić? Kelly patrzy na mnie jak na idiotę. Kładzie ręk ę na wysuniętym biodrze. – Nigdy jeszcze nie widziałam cię tak wściek łego. To znaczy, że ta dziewczyna jest dla ciebie k imś. – To sk omplik owane. – Przesuwam piórk o po strunie, nie patrzę na Kelly. – To zawsze jest sk omplik owane. Chodzi mi o to, że masz dobry czas. Zostawiłeś wszystk o to za sobą. – Wsk azuje ręk ą na bar, na ulicę za drzwiami i ma na myśli naszą wspólną przeszłość pełną przemocy. – Nie pak uj się w k łopoty z powodu dziewczyny. – To nie tylk o dziewczyna. – Cholera, to nie tak miało zabrzmieć. Kelly mruży oczy. – Tego nie powiedziałam. – Niespodziewanie ożywa jej ak cent z ulicy. Wiem, jak bardzo się starała go pozbyć. Mówi jeszcze raz, poprawnie. – Nie spieprz tego. Rób, co trzeba, ale… Zresztą wszystk o mi jedno. Rób, co chcesz. Wzdycham i w k ońcu na nią patrzę. – Słucham cię, Special K. – Uśmiecham się, wymawiając jej dawna k sywk ę. Kelly porusza ramionami, jak by chciała mi przyłożyć. – Lepiej powiedz, że się przesłyszałam. – Pewnie, że tak , siostro. – Uśmiech ściągający majtk i, on zawsze działa. Kelly udaje, że się dąsa, a potem daje mi k lapsa w ramię, mocnego. Na tyle mocnego, że piecze mnie sk óra. – Zamk nij się i graj, dupk u. – Odchodzi rozk ołysanym k rok iem, a ja z przyjemnością na nią patrzę. To, że ze sobą nie sypiamy, nie znaczy, że nie mogę sobie popodziwiać. Zaraz po tej myśli czuję uk łucie jak iegoś dziwnego poczucia winy. Widzę w głowie twarz Nell i czuję, że powinienem być jej wierny. A przecież tak nie jest. Mimo to nie mogę pozbyć się tego wrażenia. Więc gram, usiłuję zapomnieć o Nell, jej ogrze, o Kelly i ciężk ich czasach naszych dawnych awantur. Dużo chodzę po ulicach. Zawsze chodziłem. Kiedy byłem wściek łym, bezdomnym siedemnastolatk iem, zagubionym na bezdusznych ulicach Harlemu, chodziłem, bo musiałem. Nie miałem pojęcia o życiu na ulicy, więc łaziłem. Łaziłem, żeby nie wpaść w k łopoty, żeby nie zasnąć, żeby się rozgrzać. Potem, k iedy poznałem T-Shawna, Splita i resztę chłopak ów, ulice stały się naszym żywiołem, naszym życiem, naszym terytorium. Wtedy chodziłem, załatwiając swoje sprawy. A teraz chodzę, bo mnie to uspok aja. Kiedy muszę przemyśleć jak ąś gównianą sprawę, chodzę. Wk ładam gitarę do mięk k iego futerału, sznuruję timberlandy i chodzę. Zaczynam przed moim mieszk aniem nad warsztatem w Queens, a k ończę w Harlemie, w Astorii albo na Manhattanie. Chodzę całymi godzinami, bez iPoda, bez celu, k ilometr za k ilometrem po zatłoczonych chodnik ach, popęk anym asfalcie, wśród górujących nade mną drapaczy chmur, pośród blok ów mieszk alnych i ciemnych zaułk ów, gdzie wciąż grasują, palą i biją się dawni przyjaciele. Starzy przyjaciele, starzy wrogowie, ludzie, z k tórymi nic mnie już nie łączy. Ale zostawiają mnie w spok oju, wróg czy przyjaciel, pozwalają mi iść. Jest druga rano. Jestem trzeźwy, prawie całk iem, i nie mam gdzie się podziać, więc idę. Nie jestem gotowy na zimne, ciche mieszk anie, na k ończenie rozgrzebanego silnik a. Próbuję przek onać sam siebie, że powinienem zapomnieć o Nell. To samo robiłem przez ostatnie dwa lata, ale teraz jest trudniej, bo dopiero co ją widziałem, wciąż czuję zapach jej szamponu do włosów, pamiętam dotyk jedwabiu jej stanik a na moim podk oszulk u. Przybyły nowe dane o jej oszałamiającym pięk nie i bolesnej wyrwie w jej sercu. Nie jestem więc bardzo zdziwiony, k iedy godzina trzecia nad ranem zastaje mnie zbliżającego się do budynk u, w k tórym ona mieszk a, w Tribece. Co dziwne, drzwi do budynk u nie są zamk nięte. Z powodów, k tórych nie chce mi się analizować, popycham drzwi i wchodzę do k latk i schodowej. Najpierw słyszę jej głos. – Dan, wchodzę do środk a. Sama. Jestem zmęczona. On mówi nisk im głosem, ale słyszę go. – No dalej, k otk u. Obejrzyjmy film. Nell wzdycha z irytacją: – Nie jestem głupia. Wiem, o co ci chodzi. Odpowiedź brzmi: nie. To się nie zmieni. – Mimo to żyję nadzieją. – Głos ma rozbawiony, ale słychać w nim już irytację. – Więc po co się w ogóle spotyk amy? – Ty mi powiedz. Ja nigdy cię nie zachęcałam. Nie mówiłam, że chodzimy na randk i. Nie chodzimy. Po prostu nie mogę się ciebie pozbyć. Ale nie pójdę z tobą do łóżk a. Nie dzisiaj ani nie jutro. – Co mam zrobić, żeby cię przek onać? – Zmień się w k ogoś innego. – Mówi to ostro i bezlitośnie. Stoję na pierwszym półpiętrze, ręk ę trzymam na poręczy, zadzieram głowę, jak bym mógł ich dojrzeć przez wszystk ie k ondygnacje schodów. W reak cji na ten przytyk Dan parsk a śmiechem. – Jesteś cholernie złośliwa, Nell. – Rozbawienie znik a. – Nie jestem.
– Ależ jesteś. Całujesz mnie, pozwalasz mi się dotyk ać, wychodzisz ze mną i zgadzasz się na całą resztę tego gówna, ale k iedy tu przychodzimy, zamyk asz się. – Podnosi głos, robi się wściek ły. – Znosiłem to przez trzy miesiące. Ale mam dość. – Więc przestań mi zawracać głowę. Daj mi spok ój. Nigdy ci nic nie obiecywałam. Jesteś całk iem miły. Potrafisz być zabawny, jak nie zachowujesz się jak palant. Ale to do niczego nie doprowadzi i nigdy nie miało doprowadzić. – Cisza jest wręcz namacalna. On jest wściek ły, czuję to nawet tutaj. Słyszę przek ręcany w zamk u k lucz i przek ręcanie k lamk i. – Do widzenia, Dan. Potem słyszę jej syk , oznaczający ból. – Nie tak szybk o, k otk u. Nie po to pracowałem nad tobą trzy miesiące, k upowałem ci drink i, k olacje i k awę, żeby teraz dostać w pysk i nic z tego nie mieć. – Przyk ro mi, Dan. Nigdy cię o to nie prosiłam. Wręcz przeciwnie, mówiłam ci, żebyś tego nie robił, ale nalegałeś. – To się nazywa bycie dżentelmenem. – Nie, to się nazywa oczek iwanie rewanżu za postawione drink i. A teraz puść mnie. Słyszę k opniak w drewniane drzwi, pisk zawiasów, szamotaninę i ciężk ie k rok i. – Powtórzę się, Nell. Nie tak szybk o. Mam ochotę obejrzeć film. Ale pozwolę ci go wybrać. – Powiedz wprost, o co ci chodzi? – Mówi szorstk o, ale słyszę w jej głosie strach. – Tak chcesz? Dobrze, k otk u. Wejdziemy do środk a i spędzimy miło czas. Pok ażesz mi swoje słodk ie ciało i że potrafisz być miła. – Nie. Wyjdź stąd. Szarpanina. Odgłos uderzenia ręk ą. Śmiech Dana, rozbawiony i bezduszny. – Policzk owanie mnie ci nie pomoże, suk o. Pisk strachu i bólu. Wtedy ja tracę k ontrolę, wspinam się po schodach. Dawne nawyk i trudno wyplenić, na dłoni mam k astet, k tórego jeszcze nie musiałem użyć, ale zawsze mam go przy sobie, bo nigdy nie wiadomo, co się może przydarzyć na ulicach Nowego Jork u, nawet mnie. Jestem pod jej drzwiami, k tóre są w tej chwili zamk nięte. Słyszę odgłosy walk i, stłumione. – Przestań się szarpać, to będę delik atny. Sk urwysyn zginie. Cicho przek ręcam k lamk ę, ale zawiasy piszczą. Jednak ich dźwięk ginie wśród pisk ów Nell i śmiechu Dana, k tóry przytrzymuje ją i brutalnie manewruje przy jej spódnicy i majtk ach. Ona mnie widzi i szerok o otwiera oczy. Dan zauważa jej reak cję i prostuje się w samą porę, żeby spotk ać się z moją pięścią. Twardy z niego sk urwiel. Przyznaję mu to. Niewielu facetów ustałoby na nogach po moim uderzeniu, szczególnie z k astetem dodającym mocy. Twarz ma zalaną k rwią, a na czole widać białą k ość. Na ustach zastyga mi uśmieszek pierwotnej rozk oszy. – Colton, nie! On cię zabije! – Nell jest w histerii, k rzyczy. On ociera oczy ręk ą i robi k rok w moją stronę, przyjmuje postawę do walk i. – Nie oglądasz UFC, co? – Uśmiecha się do mnie, a ja już wiem, że trafiłem na ostrego przeciwnik a. Teraz go poznaję. To Dan Sik orsk y, uczestnik walk UFC wagi ciężk iej. Brutalny złamas. Podobno zabił jak iegoś k olesia w ulicznej walce na nagie pięści. Odwzajemniam uśmiech. Ja też miałem propozycję od UFC. Odrzuciłem. Już nie walczę za pieniądze. Kastet wraca do k ieszeni. Zerk am na Nell. – Nic mi nie będzie. Ale co ty, do cholery, robisz z tak im k olesiem? Wygląda na sk ołowaną. Jak by nie mogła uwierzyć w mój nonszalanck i ton, mimo że stoję twarzą w twarz z tak im zabijak ą jak Dan. Posyłam jej pewny siebie uśmiech, choć wcale tak się nie czuję. On rusza na mnie, a Nell k rzyczy, chociaż zaszarżował dość powolnie, ospale. Zaak centował ten cios spojrzeniem i postawą. Przyzwyczaił się do powalania od pierwszego ciosu, tak a jest prawda. Ale ja też, więc wiem, jak ie to uczucie, gdy się nie udaje. Kilk a razy oberwałem po dupie, zanim nauczyłem się parować. Schylam głowę. Nie walczę fair. To nie jest UFC. Uderzam k olanem w jego przeponę, łapię go za głowę i przyciągam jego twarz do powracającego k olana. Odpycham go. Kopię go w jaja, dwa razy, mocno. Miażdżę mu nerk ę serią uderzeń, a czołem doprawiam i tak już złamany nos. Łapie mnie za k oszulę i już wiem, że będzie bolało. Jest opętany walk ą. Blok uję k ilk a pierwszych ciosów, ale potem przychodzą za szybk o, a ten przek lęty dupek potrafi mocno przywalić. Nell wciąż k rzyczy. Z ogra została k rwawa miazga, ja wyglądam tak samo. Ale jego nak ręca dzik a, zwierzęca pasja, k tóra szybk o się wyczerpie. Ja jestem w fazie zimnej furii. Boli, ale obrywałem gorzej, a i tak wygrywałem. W tym sensie, że odchodziłem o własnych siłach. On nie odejdzie. Pozbywam się jego pięści z podk oszulk a, zrywając go z siebie. Patrzę na Nell. – Nell. Zamk nij się. Milk nie natychmiast, wciąga powietrze, jak gdyby nagle zdała sobie sprawę, gdzie jest i co się dzieje. Potem obraca się na pięcie, sięga do k uchennej szuflady i staje za Danem z gigantycznym nożem w ręce. Przycisk a ostrze do jego gardła. – Dość. – Nawet nie musi k rzyczeć. Nóż mówi wystarczająco głośno. Dan zamiera. – Nie chcesz tego zrobić, Nell. – W oczach ma śmiertelne przerażenie. Suk ienk a Nell jest rozdarta z przodu, majtk i ma częściowo zerwane. Z wargi leci jej k rew, a na ramionach i na gardle ma siniak i. Nie chcę, żeby go zabiła. Byłaby z tym k upa problemów, k tóre nie są nam potrzebne. – O dziwo, ale zgadzam się z ogrem – mówię. – Ja to dok ończę. Nell uśmiecha się na dźwięk przezwisk a. – Ogr. Pasuje. – Patrzy mi w oczy i zabiera nóż. Co jest błędem. Kiedy tylk o ostrze wycofuje się, Dan łapie ją za ręk ę, odwraca się w miejscu i uderza, a siła ciosu odrzuca ją w tył. – Ty suk o – warczy, a potem odwraca się do mnie. Oczywiście ja przez ten czas nie próżnowałem. Z powrotem wk ładam k astet i już się nie powstrzymuję. Kiedy widzę jej siniak i, jest po mnie. Znów jestem ulicznym chuliganem, agresorem. Jednak to co innego. On zrobił k rzywdę Nell. Nie ma szans. W parę chwil zostaje z niego zak rwawiony łachman. Mnie bolą żebra, mam złamany nos, pocięte usta i pociachaną sk órę na k ościach policzk owych. Poza tym rusza mi się ząb. Wszędzie jest k rew. Wyciągam telefon, wybieram numer, wycieram twarz papierowym ręcznik iem. – Cześć, Split, mówi Colt. Mam problem. – Wyjaśniam w czym rzecz i podaję adres. – Tak , Tribeca. Zamk nij się, cwaniaczk u. Po prostu przyjedź tu, zabierz drania i upewnij się, że więcej jej nie będzie niepok oił. Dzięk i. Nell stoi z dłonią na ustach, chwieje się. Wyciągam ręk ę i łapię ją, zanim upadnie. Podnoszę ją i jak dzieck o sadzam na blacie, a potem zawijam lód w papierowy ręcznik i przyk ładam do miejsca, w k tóre ją uderzył. Na szczęście nie był na tyle głupi, żeby walić z całej siły, uciszył ją tylk o. Będzie miała siniak a, ale nic więcej. Jest oszołomiona i patrzy nieprzytomnie, ale zaraz dojdzie do siebie. Za moimi plecami Dan jęczy i przypomina jej, że mamy problem. Na dźwięk jego głosu ona sztywnieje i zerk a ponad moim ramieniem na tę ludzk ą mielonk ę, w k tórą zmienił się Dan Sik orsk y. Patrzy to na mnie, to na niego. – Co ty zrobiłeś? Zawstydzony schylam głowę. – Straciłem nad sobą panowanie. – Czy on umrze? – pyta ona spok ojnie. Wzruszam ramionami. – Na pewno nie w twoim salonie. Mruży urocze oczy.
– Co to znaczy? – Kiedy rozlega się ciche puk anie do drzwi, przylega do mnie. – Kto to? Zak rywam poły jej rozdartej suk ienk i. – Przyjaciel. Może weźmiesz w tym czasie prysznic? – Przyjaciel? – Zsuwa się z blatu i idzie otworzyć. Powstrzymuję ją. – Zajmę się tym, dobrze? Znów mruży oczy i znik a w swoim pok oju, zamyk a za sobą drzwi. Ja wpuszczam Splita. Nie jest duży, ale przerażający. Średniego wzrostu, szczupły i proporcjonalny, w nocy ma sk órę czarną, świdrujące bielą zęby i oczy tak jasnobrązowe, że niemal w odcieniu k hak i. Jeśli popatrzy na ciebie dłużej, posik asz się w majtk i. Te oczy widzą tajemnice i grożą, że zmienią najwięk sze k oszmary w rzeczywistość. Jest niesamowicie intensywny i sieje postrach. Cieszę się, że mam go za przyjaciela, przede wszystk im dlatego, że widziałem, co się działo z jego wrogami. Znik ali. Patrzy na Dana. – Co się z nim, k urwa, stało? Wychodzi Nell, w czystym podk oszulk u i spodniach do jogi. – Colton mi pomagał. – Coś ty za jedna? – pyta Split. – Nell Hawthorne. To moje mieszk anie. – Wyciąga ręk ę, żeby przywitać się ze Splitem. On patrzy na jej dłoń jak na robak a, ale potem ścisk a ją i się uśmiecha, co należy do rzadk ości. – Split. – Patrzy na twarz Nell, na purpurowego siniak a, ślady palców na gardle i sposób, w jak i się obejmuje. – Chciał cię zgwałcić? Nell k iwa głową. – Nazywa się Dan Sik orsk y – mówię i wiem, że Split doda dwa do dwóch. Otwiera nieco szerzej oczy, to odpowiednik zdumionego westchnienia u zwyk łych ludzi. – Widziałem go parę tygodni temu w Harlemie, jak walczył z Hank iem Tremainem. Spuścił mu niezły wpierdol. Ty mu to zrobiłeś? – Klęk a, odwraca Dana na plecy i fachowo ocenia obrażenia. – Nieźle go załatwiłeś, Colt. Musi go zobaczyć lek arz, inaczej nie przeżyje. – Chciał ją zgwałcić. Potem ją uderzył. – Tak naprawdę uderzył mnie po tym – wtrąca się Nell – k iedy przyłożyłam mu nóż do gardła. Split parsk a śmiechem. – Coś zrobiła? Dziewczyno, chyba oszalałaś. Tak im facetom jak Dan Sik orsk y nie przyk łada się noża do gardła i się ich nie zabija. Sama się prosisz o k łopoty. – Ona jest z przedmieść Detroit, Split. Ja też tam dorastałem. To panienk a z dobrego domu. Kiwa głową. – Czaję. Tak tylk o mówię, na przyszłość. Nie zaczynaj czegoś, czego nie dasz rady zak ończyć. Nie z tak imi sk urwysynami jak Sik orsk y. On cię zabije, mimo że jesteś bogatą białą suk ą. – Słucham?! – Nell prostuje się oburzona. Split zerk a na mnie. Ja się śmieję. – Chodzi mu po prostu o białą dziewczynę. Nie z jego dzielni. – Z dzielni? – Powtarza to słowo, jak by pochodziło z obcego język a. – A ty jesteś z jego dzielni, Colton? Split znów się śmieje. – Colton? – powtarza moje imię tak , jak ona je wypowiedziała, ak centując k ażdą sylabę. – Stary, ona jest z k osmosu. Gdzieś ty ją znalazł? – Patrzy na Nell. – Tak , on jest z dzielni. Colt to mój chłopak z miasta. Nell znów się dziwi. – Z miasta? Split śmieje się przez zamk nięte usta, co brzmi, jak by wypuszczał powietrze. – Jesteś inna. – Wyciąga telefon i wysyła SMS, potem patrzy na Nell. – Trzymasz się, biała dziewczyno? Nell ma nieprzenik nioną minę. – W porządk u. Split k iwa głową, ale widzę, że wierzymy jej dok ładnie tak samo. Robię k rok w jej stronę i nie umyk a mojej uwagi, że cała się spina, mimo że to ja. – Nell, idź pod prysznic, to ci dobrze zrobi. – Nic mi nie jest. – Mówi hardo, uparcie. Śmieję się, ale nie złośliwie. – Chcesz się nim zająć sama? – Wsk azuję na Dana, k tóry k rztusi się k rwią. Split przek ręca go na bok , żeby ją wypluł na drewniana podłogę. Nell blednie, zaczyna drżeć. – Może i prysznic to dobry pomysł. – Tak myślę. Jak wrócisz, już go tu nie będzie. Widzę na jej twarzy panik ę. – Ale ty będziesz, prawda? – Nie chcesz, żebym poszedł? – Kręci głową k rótk im, bezbronnym ruchem, k tóry sprawia, że serce jeszcze bardziej mi k rwawi. – Więc będę. A teraz idź. Kiwa głową i znik a w łazience. Słyszę, że włączyła prysznic i staram się nie wyobrażać jej sobie. Jeszcze tego jej brak owało. Split k uca przy nogach Dana. – Bierz go za ramiona. Schylam się, podnoszę go i znosimy go po schodach do samochodu Splita. Mija nas jak aś para, patrzą dziwnie, ale to Nowy Jork , więc nic nie mówią. Wrzucamy go brutalnie na tylne siedzenie. Split otwiera drzwi po stronie k ierowcy i wsiada, ale nie zamyk a drzwi. – Ona nie należy do tego świata. – Mówiąc to, nie patrzy na mnie. – Wiem. – Ty też nie. Nigdy tu nie należałeś. – To też wiem. – Lubię cię, białask u. Nie daj się wciągnąć z powrotem. Sk ończysz jak o trup i k to mi będzie naprawiał bryk ę? – Split przek ręca k luczyk w stacyjce i silnik ożywa. To limonk owy bonneville z ’73, z oryginalnym silnik iem, odnowionym z całą pieczołowitością. Jest pięk ny i zawsze go trochę Splitowi zazdrościłem. Kupił go od jak iejś zasuszonej staruszk i w Rochester za tysiąc dolarów, a potem przez całe lato go odnawialiśmy. Zresztą pracy nie było dużo, bo staruszk a po śmierci męża prawie go nie używała. Przywozi go do mnie, jak potrzebuje podk ręcenia czy czegoś tam, ale tak naprawdę w ten sposób podtrzymuje znajomość. – Nie dam się. – Co mam zrobić z tym dupk iem? – Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Zasłużył, żeby zak rztusić się na śmierć swoimi zębami, ale nie chcę go mieć na sumieniu. – Nie ma mowy. Już i tak masz na ręk ach dość jego posok i. Śmieję się. – Dzięk i za przypomnienie. – Po prostu nie strać k ontroli. – Zatrzask uje drzwi i k orbk ą zamyk a ok no. – Wpadnę k iedyś do warsztatu i dam ci znać, czy się wylizał. – Nie dawaj. Po prostu upewnij się, że się tu więcej nie pojawi. Split uśmiecha się, białe zęby lśnią na tle ciemnej sk óry, – To ci chyba nie grozi. – Wrzuca bieg, ale nie rusza. – Problem jest tak i, że w przyszłym tygodniu miał walczyć z Alvarezem, a ja chciałem na Alvareza postawić tysiak a.
Śmieję się. – Czyli zaoszczędziłem ci tysiak a, bo Alvarez nie miałby szans. To dupek , ale twardy. – Minąłeś się z powołaniem, Colt. Wymiatałbyś w UFC. Kręcę głową. – Już z tym sk ończyłem. – Wiem, wiem! Tak tylk o mówię. – Wyciąga pięść i uderza w moją. – Zadzwoń k iedyś. Pójdziemy się napić. – Pewnie, może w czwartek . – Może być w czwartek . Rano jestem zajęty, ale potem styk nie. Kiwam głową, a on odjeżdża. Otwieram drzwi do mieszk ania Nell i śpiewam, żeby wiedziała, że to ja. Woda ciągle się leje, podejrzewam, że ona zmywa jego gówniany dotyk ze swojej sk óry. Usiłuje pozbyć się tego doznania. Będzie tam stała, dopók i woda nie zrobi się zimna. Widziałem wiele znajomych, k tóre przez to przechodziły. Tak ich, k tórych nie zdążyłem uratować. Biorę spod zlewu nową rolk ę ręcznik a k uchennego i sprysk iwacz z płynem Windex. Na szczęście podłogi są drewniane. Z tak ich znacznie łatwiej zmyć k rew niż z wyk ładziny. Zmywam ją, sprysk uję płynem i szoruję drewno. Potem znajduję jeszcze butelk ę z czymś innym, chyba do k uchennego stołu. Prysk am podłogę i szoruję jeszcze staranniej. Potem zmywam ściany i wszystk o dook oła. W k ońcu woda przestaje lecieć, ale wtedy cały bałagan jest już sprzątnięty. Nell wychodzi spod prysznica z mok rymi włosami, ubrana tylk o w długi podk oszulek z dinseyowsk im nadruk iem, k tóry sięga jej do pół uda. Zacisk am zęby i myślę o martwych szczeniaczk ach, o zak onnicach i o dniu, k iedy niechcący zobaczyłem babcię pod prysznicem. Ale to niewiele pomaga. Wygląda na bardziej bezradną niż zwyk le i zanim uświadamiam sobie, co się dzieje, jestem już na drugim k ońcu mieszk ania i trzymam ją w ramionach. Tym razem się nie spina. Oddycha głębok o, miarowo. – Płacz nie jest zły – mówię. Ona k ręci głową. – Jest. – Napadł cię. Wolno ci płak ać. – Wiem. Ale nie będę. Nie mogę. – Odsuwa się ode mnie i idzie do k uchni. Wyjmuję jej z rąk butelk ę Jack a, zanim zdąży wziąć łyk . – To nie jest najlepszy sposób. Wyrywa mi butelk ę i podnosi do ust, ale znów jej zabieram. – Ból nie odejdzie na zawsze. Za jak iś czas wróci. – Wiem. – Mimo to sięga po alk ohol, ale trzymam go poza jej zasięgiem. Wyjmuje z szafk i dwie szk lank i i nalewa duże porcje. – Dlatego potrzebuję więcej. – Nie, nie potrzebujesz. Odwraca się do mnie, oczy ma teraz szare jak burzowe chmury, jest zła. – Nie mów mi, czego potrzebuję. Nie znasz mnie. – Jednak wiem, jak się tłumi ból za pomocą whisk y. Działa tylk o chwilę. Potem ok azuje się, że na całym świecie nie ma dość whisk y. – Ale ty nie zostałeś zgwałcony. – Prawie zgwałcony. Powstrzymałem go. Przyk ro mi, że nie przyszedłem wcześniej, mimo to jest duża różnica pomiędzy gwałtem a prawie gwałtem. – Jej oczy miotają pioruny, ja podnoszę ręce. – Nie mówię, że to w porządk u. To nie w porządk u. Wolno ci czuć to, co czujesz. Mówię tylk o, że zachlewanie się whisk y nie wymaże tego, co się stało. – A co ty, k urwa, możesz wiedzieć? – Wypija swoją porcję i przycisk a szk lank ę do czoła, potem wyciąga ją, żebym nalał więcej. Wtedy dostrzegam blizny. Wzór z białych linii i wgłębień na nadgarstk ach i przedramionach. Nie uk rywa ich, nie chowa. Jedne są stare, inne niezbyt. Niek tóre całk iem nowe. Wciąż są na nich świeże strupk i. Widzi, że je widzę. Wysuwa brodę i rzuca mi wyzwanie. Ale ja nie pytam. Wciąż nie mam na sobie k oszulk i, więc wsk azuję na swój tors, na pierś, mostek i brzuch. Tam są tak ie same poletk a blizn, jak źdźbła targanej wiatrem pszenicy. Na niek tórych zrobiłem tatuaże, inne wk omponowałem w tatuaże, a niek tóre zostawiłem. Ona wyciąga ręk ę, przesuwa po nich palcem wsk azującym, jedna po drugiej. Niek tóre są k rótk ie, jak znak i na ciele wojownik a. Niek tóre właśnie nimi są, oznaczają dni spędzone na ulicy, wygrane bójk i. Jej palec sunie. Długie blizny miały wywołać ból i przynieść ulgę. Tak . Wiem, po co się tnie. Nie znam tylk o zasadniczej przyczyny. Ona tk wi głębok o w niej i będzie wymagało czasu i cierpliwości, żeby ją wydobyć. Pewnie sk ończy się tak , że podam jej moje powody. Czego nie chcę. Patrzy na mnie, a spojrzenie ma łagodne, pełne zrozumienia. – Tniesz się? – Ciąłem. – Czemu? Kręcę głową. – To opowieść na inny wieczór. I nie dam jej za darmo. Napina się. – A za co? – Za twoją historię. Oddycha z ulgą. – Znasz moją historię. – Nie całą. Nie to, co leży na dnie. Ten cały shit, k tóry przebija się na powierzchnię, w cieniu twojego serca. – O tym nik t nie wie. – Mówi niemal szeptem i niech mnie szlag, jeśli to nie jest jednocześnie k uszące, podniecające i rozk oszne. – No cóż, o tym też nik t nie wie. – Stuk am palcem w swoją pierś. – Cena. Fant. – Stoi bez ruchu, dwa centymetry ode mnie, przy k ażdym oddechu dotyk a piersiami moich piersi, blizn, tuszu. Kiwam głową. – Ale nie teraz. Teraz napijemy się jeszcze jednego, a potem pooglądasz jak iś idiotyczny program w telewizji. Później pójdziesz spać, a jutro zostaniesz w domu. – Nie mogę. Mam zajęcia. I pracuję. – Nie idź. Powiedz, że jesteś chora. – Ale… Wchodzę jej w słowo. – Odwołaj wszystk o. – Nie możesz zostać tu ze mną całą noc. – Dlaczego nie? Patrzy na swoje palce u stóp. Paznok cie ma pomalowane na różowo. – Bo nie. – Będę spał na k anapie. A ty w swoim pok oju, za zamk niętymi drzwiami. – Nie. – Kolejny szept. – Dlaczego nie? – To element transak cji. Czyli to tajemnica. – Więc będę spał na podłodze przed drzwiami. Ale dziś w nocy nie zostawię cię samej. – Nic mi nie jest.
– Gówno prawda. – Tak . Ale nic mi nie jest. Śmieję się. – Spójrz na mnie. Kręci głową, zagryza wargę, a ja chcę tę wargę wziąć do ust i ssać, dopók i nie znik ną z niej ślady jej zębów. Chcę zagryźć tę wargę za nią. Chcę sk osztować jej język a. Chcę wsunąć ręce pod jej głupią, dziecinną k oszulk ę w rozmiarze XXL, z Lilo i Stitchem, i dotk nąć jej sk óry, jej k rągłości, jej słodk iej mięk k ości. Ale nie robię ani jednego, ani drugiego. Tylk o się na nią gapię, a potem palcem wsk azującym unoszę jej podbródek , żeby spojrzeć w oczy. Zamyk a je i widzę łzy. Znów głębok o oddycha i wbija paznok cie w nadgarstek drugiej ręk i, mocno, prawie do k rwi. Ból za ból. Jak najdelik atniej staram się oderwać palce od sk óry i odwracam jej dłonie tak , żeby dotyk ały moich przedramion. Przyciągam ją do siebie, oddzielają nas od siebie ramiona, a ona wbija palce w moje ciało. Zaraz przestaje i tylk o trzyma dłonie na moich ręk ach. – To nie to samo. Sprawianie ci bólu nie pomaga – szepcze prosto w moje ramię, prawe, na k tórym japońsk i smok zieje ogniem na literę japońsk iego alfabetu. – Nie miało pomóc. Miało tylk o uniemożliwić ci robienie sobie k rzywdy. – To pomaga. – Nie. Tylk o na chwilę odsuwa ból. Tak jak alk ohol. – Ale ja muszę… – Musisz pozwolić sobie czuć. Poczuj to, zmierz się z tym. A potem idź dalej. – Wydaje ci się, że to tak ie proste. – Gorycz wypełnia k ażdą sylabę. – Nie. To najtrudniejsze, co może zrobić człowiek . Dlatego pijemy, ćpamy i bijemy się. Dlatego ja gram i naprawiam silnik i. Odsuwa się ode mnie. – Naprawiasz silnik i? Śmieję się. – Tak . Muzyk a to tylk o hobby. Pasja. Ale rachunk i płacę za naprawianie silnik ów i renowację starych aut. Nie zrozum mnie źle, samochody też mnie k ręcą, jednak to coś innego. – Pracujesz dla k ogoś? – Nie, mam własny warsztat w Queens. – Serio? – Wygląda na zask oczoną, czuję się tym nawet trochę dotk nięty, ale nic nie mówię. – Serio. – Mogę zobaczyć twój warsztat? – Mówi jasnym głosem pełnym nadziei. – Teraz? – Tak , teraz. Nie mogę tu wytrzymać. Wciąż widzę Dana. Wciąż… Czuję na sobie jego ręce i widzę, jak zak rwawiony leży na podłodze. – Wsk azuje na miejsce, gdzie leżał. Na dłuższą chwilę zapada cisza, ale ja wiem, co zaraz powie. – Czy on… nie żyje? – Nie. Nie przejmuj się nim. Dostał, na co zasłużył. – Mocno go pobiłeś. – Powinienem był go zabić. Mogłem go zabić. Gdyby… – Kręcę głową. – Już po wszystk im. Zapomnij o tym. – Powinnam była wiedzieć, że tak się to sk ończy. Nie jestem tym zask oczony, ale robię się wściek ły. Patrzę na nią ze złością. – Ani mi się waż, Nell Hawthorne. Niech ci nie przyjdzie do głowy brać winę na siebie. Nie powinnaś była wiedzieć, że ten sk urwysyn tak się zachowa. Odsuwa się, oszołomiona i wystraszona intensywnością, jak a ze mnie emanuje. – Chodzi mi o to, że on zawsze… – Przestań. Zatrzymaj się. Na pewno nie powinnaś była zaangażować się w nic z tak im dupk iem jak on, ale to nie usprawiedliwa tego, co zrobił. – Przyciągam ją z powrotem do siebie. Ona się opiera. – Boisz się mnie? – pytam, żeby zmienić temat. – Trochę. Byłeś… przerażający. Po prostu go… Zmiażdżyłeś. Nawet po tym, jak cię uderzył. A widziałam jego walk i. Patrzę na nią, nie mogąc w to uwierzyć. – W telewizji, tak ? Kręci głową. – Nie, te inne. Podziemne. Te, o k tórych mówił twój przyjaciel. W Harlemie. – Chodziłaś na te walk i?! – Jestem w szok u. Zdruzgotany. Przerażony. To k oszmarne, brutalne, potworne walk i. Wściek li, bezduszni mężczyźni k atują się nawzajem. – Tak . Ale nie bardzo mi się to podobało. – No mam nadzieję! Są ok rutne. – Staram się mówić swobodnie. Niestety, widzę na jej twarzy wyraz zrozumienia. – Walczyłeś w nich. – Kiedyś. – Dlaczego? – pyta cicho. Kręcę głową. – To część transak cji, k otk u. Wzdryga się. – Nie mów do mnie k otk u – mówi stanowczo. – Przepraszam. – Nie, chodzi o to, że Dan… – Wiem. Słyszałem. – Odsuwam się, żebyśmy mogli patrzeć sobie w oczy. – Odpowiedz na pytanie. Boisz się mnie? – Odpowiedziałam. Że trochę. Boję się tego, na co cię stać. Ale czuję się przy tobie bezpieczna. Wiem, że nigdy mnie nie sk rzywdzisz. Obejmuję jej twarz dłońmi. To zbyt swobodny gest, zbyt poufały, jeszcze na to za wcześnie. Ale nic nie poradzę. – Wręcz przeciwnie. Będę cię bronił. Przed innymi i przed sobą samą. Zawsze. – Czemu? – Ledwie słyszę jej głos. – Bo chcę. Bo… – Staram się znaleźć właściwe słowa. – Bo na to zasługujesz i tego potrzebujesz. – Nieprawda. – Prawda. Ona k ręci głową. – Nie, nie zasługuję na to. Wzdycham i wiem, że nie wygram tej k łótni. – Zamk nij się, Nell. Ona się śmieje, jej głos dźwięczy ślicznie, a ja uśmiecham się w jej włosy. – To jak , pok ażesz mi swój warsztat? – Jest czwarta rano. Jesteśmy w Tribece, a mój warsztat jest w Queens. Na odległym k rańcu Queens. Poza tym nie mam tu auta. Przyszedłem z baru. – Na piechotę? Tutaj? Chyba zwariowałeś! To k awał drogi! Wzruszam ramionami. – Lubię chodzić. – Weźmiemy tak sówk ę.
– Naprawdę aż tak chcesz zobaczyć warsztat? – Tak . I bardzo nie chcę zostać tutaj. – Na wspomnienie znów przechodzi ją dreszcz. – Ale będziesz musiała włożyć spodnie. Ona znów się śmieje tym śmiechem, k tóry postanawiam nazwać chichotem Dzwoneczk a. – Nieee. Spodnie są dla cieniasów. – Odchodzi i znik a w swoim pok oju. – Bez podglądania tym razem, zboczeńcu! – Zamk nij drzwi, głupk u! W odpowiedzi trzask a drzwiami, a ja się śmieję. Cieszę się, że potrafi się śmiać. To znaczy, że sobie radzi. Choć wiem też, że to po części poza. Odgrywa dla mnie przedstawienie. Wk rótce na jej nadgarstk u pojawią się nowe nacięcia. Pojawia się z powrotem ubrana w dżinsy i purpurową podk oszulk ę z dek oltem w serek . Muszę specjalnie odwracać wzrok , żeby się nie gapić. Nie trzeba jej teraz mojego pożądania. Może nigdy nie będzie trzeba. Bierze z blatu torebk ę, tam ją położyłem, sprzątając. Wyciągam do niej ręk ę. – Chodź, Dzwoneczk u. Bierze mnie za ręk ę, ale na dźwięk przezwisk a zatrzymuje się. – Dzwoneczk u? – Twój śmiech. Ten chichot. Przypomina mi Dzwoneczk a. Wybucha śmiechem, a potem łapie się za usta. – Cholera, teraz mnie speszyłeś. Ale dobrze, możesz mówić do mnie Dzwoneczk u. – Nie pesz się. Uważam, że to urocze. Marszczy nos i zamyk a za nami drzwi. – Urocze? Czy to dobrze? Unoszę brew. – Jest wiele słów, k tórymi mógłbym cię opisać. Na razie zostańmy przy uroczym. – Co to znaczy? – Bierze mnie za ręk ę dziecinnym, nieerotycznym gestem. Macham na przejeżdżającą tak sówk ę z zapalonym światełk iem i wślizgujemy się na tylne siedzenie. Podaję swój adres i patrzę, jak k ierowca wpisuje go do GPS-u. Kiedy ruszamy i opływają nas falujące dźwięk i arabsk iej muzyk i, włączonej przez k ierowcę, odwracam się do Nell. – Na pewno chcesz to wiedzieć? Zadziera brodę. – Chcę. – Mógłbym o tobie mówić na wiele sposobów. Jesteś złożona. Urocza. Śliczna. Zabawna. Silna. Pięk na. – Ona zmaga się z tymi słowami i swoimi emocjami. Mówię dalej. – Jesteś udręczona. Cierpiąca. Niezwyk ła. Utalentowana. Sek sowna jak jasna cholera. – Sek sowna jak jasna cholera? – Przek rzywia głowę, a po jej ustach błąk a się uśmieszek . – Tak jest. – To więcej niż „sek sowna jak diabli”? – Więcej. Znacznie więcej. Tylk o k iwa głową. – Jesteś k ochany. Ale chyba widzimy dwie różne osoby. – To możliwe. – Patrzę na nasze złączone dłonie, a potem znów na nią. Przeplatam jej palce z moimi. – Co ty widzisz, k iedy na siebie patrzysz? – Słabość. Strach. Pijaństwo. Złość. Brzydotę. Bieg. – Odwraca się ode mnie i patrzy przez ok no. – Nie widzę nic. Nik ogo. Wiem, że nie ma słów, k tóre mogłyby zmienić jej uczucia wobec siebie, więc nic nie mówię. Tylk o trzymam ją za ręk ę i jedziemy w ciszy. W k ońcu zwraca się do mnie. – Dlaczego nie protestujesz, k iedy mówię tak ie rzeczy? Dlaczego nie próbujesz przek onać mnie, jak a jestem wartościowa i inne bla bla bla? – A to by coś dało? – pytam. Ona mruży oczy, a potem k ręci głową. Wzruszam ramionami. – No właśnie. Dlatego. Mogę ci powiedzieć, co ja widzę. Co wiem o tobie. Jak się czuję. Mogę pok azać ci, jak a naprawdę jesteś. Ale przepychanie się z tobą nic nie da. Zdaje mi się, że oboje zaliczyliśmy już ludzi, k tórzy próbowali nas naprawić. To niemożliwe. Naprawić możemy się tylk o sami. Uleczyć się. – Ale we mnie nie ma nic z tego, co powiedziałeś. Po prostu nie ma. I ja nie mogę siebie uleczyć. Nie mogę. Nie da się mnie naprawić. – Masz zamiar być złamana do k ońca? – Do diabła, Colton! Dlaczego to robisz? Nawet mnie nie znasz. – Ale chcę. – To odpowiedź na obydwie k westie.
8. Sfermentowana żałoba Docieramy do mojego warsztatu, starego garażu z drzwiami wychodzącymi na ulicę i z małym mieszk ank iem na górze. Wyciągam k lucze z k ieszeni, otwieram boczne wejście i zapalam światło. Popęk ana, poplamiona betonowa podłoga, migoczące, fluorescencyjne światła za powyginanymi k ratami, czerwone i srebrne sk rzynk i na narzędzia stojące wzdłuż ścian. Pojemnik i zawierające jeszcze więcej narzędzi na hak ach wbitych w ścianę. Zwisające z sufitu łańcuchy do podwieszana silnik a. Metalowa rama mustanga shelby GT z ’66 rok u. Kilk a wielk ich, plastik owych, szarych k ubłów na śmieci, przepełnione popielniczk i, porzucone butelk i po piwie i pudełk a po pizzy. – To nic wielk iego, ale moje własne – śmieję się. – Naprawdę niewiele. Nie mogę uwierzyć, że cię tu przyprowadziłem, do tego syfu. W pewnym sensie widzę to miejsce po raz pierwszy. Nigdy wcześniej nie przyprowadziłem tu dziewczyny. Bywały u mnie, ale nie chciały oglądać warsztatu, interesowało je tylk o łóżk o. Rozglądam się i widzę to, co ona. Jednak zask ak uje mnie. – Jest wspaniale! Jak w domu. Widać, że k ochasz to miejsce. Gapię się na nią. – Tak , to jest dom. Może sypiam na górze, ale domem jest garaż. W więk szym stopniu niż myślisz. Przypominam sobie wszystk ie noce, k tóre spędziłem w śpiworze na podłodze, w tym miejscu, gdzie teraz stoi mustang, zanim mieszk anie zaczęło nadawać się do życia. Kupiłem to miejsce za bezcen, bo było zwyk łą norą. Zaniedbane, porzucone, niechciane. Tak jak ja. Naprawiłem je. Przysposobiłem. Puszcza moją ręk ę i wędruje po warsztacie, otwiera szuflady i ogląda narzędzia, k tóre wyglądają na ogromne i brudne w jej delik atnych czystych dłoniach. Zawsze starannie odk łada na miejsce to, co wzięła. Zastanawiam się, czy zna moją obsesję, czy po prostu jest uprzejma. Obstawiam to drugie. Nie znamy się. Nie może wiedzieć, że mam świra, jeśli chodzi o moje narzędzia. – Pok aż mi, co tu robisz – mówi. Wzruszam ramionami. Wsk azuję na silnik . – Ten tutaj… – Podchodzę do niego i przesuwam palcem wok ół otworu tłok a. – Kupiłem go parę tygodni temu na złomie. Był zardzewiały, brudny i popsuty. Wyjąłem go ze sk asowanego od tyłu, zniszczonego wrak u barracudy z ’77. Wziąłem silnik , naprawiłem, co się dało, a czego się nie dało, zastąpiłem nowymi częściami. Rozebrałem go całk owicie, na części pierwsze. Ściągam plandek ę z długiego, szerok iego stołu w rogu i pok azuję jej rozk ręcony silnik , k tórego wszystk ie elementy ułożone są w ściśle ok reślony sposób. – Tak jak ten. Potem go złożę, część za częścią, aż będzie wyglądał jak ten tutaj. Jest prawie sk ończony. Muszę jeszcze tylk o umocować k ilk a elementów i już,
będzie gotowy, żeby go zamontować w aucie. Patrzy na stół i na rozk ręcony silnik . – Więc zmieniasz coś tak iego – wsk azuje na elementy rozłożone na stole – w to?! Kiwam głową. – No tak . To dwa zupełnie różne typy, ale tak . – Niesamowite! A sk ąd wiesz, gdzie się znajduje jak a część? I jak je naprawić? Śmieję się. – To k westia doświadczenia. Wiem, bo robiłem to milion razy. Wszystk ie silnik i są w pewnym stopniu tak ie same, tylk o drobne różnice czynią k ażdy typ wyjątk owym. Pierwszy silnik rozk ręciłem, k iedy miałem… Ile? Trzynaście lat? Oczywiście jak już rozk ręciłem, to nie umiałem go złożyć z powrotem, ale to też była nauk a. Pieprzyłem się z tym silnik iem przez parę miesięcy, dochodziłem do tego, jak to działa, k tóra część gdzie pasuje, co robi i jak ją zamontować z powrotem. W k ońcu złożyłem i działał, ale to zajęło mi chyba rok codziennej grzebaniny. Wtedy rozk ręciłem go i znowu złożyłem. Powtarzałem tak wiele razy, aż w k ońcu mogłem to robić bezmyślnie. Ona przek rzywia głowę. – Sk ąd wziąłeś tamten silnik ? Patrzę w sufit, próbuję sobie przypomnieć. – Chyba odk upiłem go od nauczyciela technik i w liceum. Oszczędzałem przez k ilk a miesięcy. – Wygląda, jak by nic nie rozumiała, więc się śmieję. – W liceum miałem k orepetytora. Któregoś dnia przechodziłem k oło warsztatu i zobaczyłem silnik . Poczułem coś. Obserwowałem mechanik a, pana Boyda, jak nad nim pracuje. W rezultacie, dopók i się stamtąd nie wyprowadziłem, był moim najlepszym przyjacielem. Nell patrzy na mnie, jak by mnie widziała pierwszy raz w życiu. – Miałeś k orepetytora? Mrugam i żałuję, że ak urat na to zwróciła uwagę. – Tak . Nie szło mi w szk ole. Odwracam się, zak rywam stół plandek ą i prowadzę ją do wewnętrznych schodów na górę. W ten sposób delik atnie daję jej do zrozumienia, że nie chcę o tym rozmawiać, a ona zdaje się odczytywać aluzję. To, że nie szło mi w szk ole, jest totalnym eufemizmem, ale ona nie musi o tym wiedzieć. Chcę unik ać tego tematu jak długo się da. Moje mieszk anie to nic wielk iego. Otwarta k uchnia, w k tórej ledwie się mieszczę. Nie mogę równocześnie otworzyć piek arnik a i szafek po drugiej stronie. Co oczywiście nie znaczy, że używam piek arnik a, ale w k ażdym razie jest mała. Jest też salon. Jak stanę na środk u, mogę dotk nąć wszystk ich ścian, nie ruszając się z miejsca. W sypialni mieści się tylk o łóżk o. Ubrania trzymam w szafce, k tóra pełni jednocześnie funk cję stolik a pod telewizor. Choć nie oglądam telewizji. Wsk azuję ręk ą na mieszk anie. – Jeszcze mniej niż warsztat, ale to mój dom. Mógłbym cię po nim oprowadzić za dziesięć centów, ale potem musiałbym ci zwrócić dziewięć i pół. Śmieje się śmiechem Dzwoneczk a, a mnie rośnie serce. Ale mimo normalności, mimo pytań i zainteresowania, widzę jej walk ę o spok ój. Dobrze ją uk rywa, jak zawodowiec. Jest głębok o pod powierzchnią. Szanuję ją za wysiłek , k tóry wk łada w to, żeby było w porządk u. Chciałbym jednak , żeby pozwoliła mi pok azać, jak odpuścić, jak pozwolić sobie na cierpienie. Chcę zabrać od niej ten ból. Opada na k anapę i widzę w jej oczach, w zachowaniu, że jest wyczerpana. Zostawiam ją tak , z odchyloną głową i rozłożonymi nogami. Idę do siebie, sprawdzić, czy sypialnia nie wygląda jak chlew, zmieniam prześcieradło i dok ładam dodatk owy k oc, a potem wracam, żeby powiedzieć jej, że może się przenieść do mojego łóżk a. Ale ona już śpi, tak jak siedziała. Podnoszę ją bez trudu. Jest lek k a jak piórk o, jak najprawdziwszy elf, ze szk ła, z magii, z k ruchej porcelany i pozornej siły. Kładę ją na łóżk u, zdejmuję jej buty, a potem zamyślam się, czy zdjąć też spodnie. Postanawiam to zrobić. Nienawidzę spać w spodniach, więc nie umiem sobie wyobrazić, że ona mogłaby lubić. Rozpinam guzik , zsuwam zamek , łapię dżinsy na biodrach i ciągnę w dół. Ona wierci się, unosi biodra i spodnie zsuwają się do k olan. Widok jej ud i jasnej sk óry to zbyt wiele, żebym mógł to znieść, na dodatek jeszcze k use żółte stringi, pod k tórymi widać subtelny trójk ącik , w k tórym chciałbym zatopić twarz, ciało. Nie mogę się powstrzymać i dotyk am delik atnej jak piórk o linii biegnącej przez jej udo. To tylk o szybk i dotyk , ale i tak zbyt śmiały. I niewystarczający. Odsk ak uję, pocieram twarz, przeczesuję palcami włosy, walczę o odzysk anie k ontroli. Odwracam się, zamyk am oczy i ściągam jej dżinsy do k ońca. Przechodzą właśnie przez jej stopy, k iedy nagle odzywa się, niewyraźnie, zaspanym głosem, ale mimo to cholernie słodk o: – Już widziałeś moje majtk i, więc sk ąd teraz ta nieśmiałość? Podciągam jej k oc pod szyję, a ona przycisk a go łok ciami i patrzy na mnie spod długich, roztrzepotanych rzęs. Włosy w k olorze trusk awk owego blond ma rozsypane po idealnej twarzy. Odsuwam się, zanim dam się zwieść pok usie odgarnięcia ich zgrubiałym palcem. Nie mogę zinterpretować uczuć widocznych na jej twarzy. Jest tak cholernie bezbronna, jak gdyby ból wydostawał się na powierzchnię, buzując tak , że z trudem go pohamowuje, właśnie teraz, k iedy już prawie zawładnął nią sen. – To było draństwo – mówię. – Nie powinienem był. Ale spałaś, nie chciałem cię… – To było słodk ie – mówi, wchodząc mi w słowo. – Wiele rzeczy można o mnie powiedzieć, Dzwoneczk u. Ale na pewno nie to, że jestem słodk i. – Nerwowym gestem przeczesuję włosy. – Zamk nąłem oczy, żeby cię nie zmacać w czasie snu. Szerok o otwiera oczy. – Chciałeś mnie zmacać? Nie udaje mi się stłumić śmiechu pełnego niedowierzania. Ona nie ma pojęcia, jak bardzo jej pragnę. I dobrze, tym lepiej dla niej. Nie może się dowiedzieć. Robię k rok w jej stronę, zbliżam się do łóżk a i nie mogę znaleźć w sobie siły, żeby się oprzeć: pasmo włosów leży na jej wysk lepionej k ości policzk owej. Odgarniam je, przek linając się w myślach za tę słabość. – Nie masz pojęcia, Nell. – Odwracam się, zanim usta i dłonie mnie zdradzą. – Śpij, myśl o niebiesk im. Parsk a. – Myśl o niebiesk im? – To tak a technik a, k tórą opracowałem, żeby odgonić złe sny – tłumaczę jej. – Kiedy zasypiam, myślę o niebiesk im. Ale nie o niebiesk ich przedmiotach, tylk o o niesk ończonej, esencjonalnej niebiesk ości. Tak iej jak ocean albo niebo. – Albo twoje oczy. – Mówi to z niezwyk łą mięk k ością. Kręcę głową i parsk am śmiechem. – Jeśli to cię uspok oi, to proszę bardzo. Chodzi o to, żeby sk upić się na jak imś k ojącym k olorze. Wyobrazić sobie, że przepływa przez ciebie, wok ół ciebie, aż w k ońcu stajesz się tym k olorem. – Wzruszam ramionami. – W k ażdym razie mnie to pomogło. – O czym śnisz? – Patrzy na mnie przytomnie, bacznie. Odwracam się i gaszę świtało; odwracam się od niej. – Nie martw się tym. O złych rzeczach. Starych. – Patrzę na nią, powiek i ma znów ciężk ie. – Śpij, Nell. Zamyk am za sobą drzwi i chronię się w k uchni. Jest prawie piąta rano, a ja jestem k ompletnie wyk ończony. Wczoraj wstałem o siódmej, żeby dok ończyć hemi, a dziś k oło ósmej przyjdą chłopak i, żeby zacząć robotę przy mustangu. W k ońcu piszę do nich k arteczk ę, k tórą przyk lejam do drzwi. Informuję, że dzisiaj mnie nie będzie. Wiedzą, co robić. Tak ie są przywileje bycia szefem. Mozolnie wspinam się po schodach, a potem padam na k anapę. Powiek i mi ciążą, ale myśli w głowie szaleją. W tak im stanie w życiu nie zasnę. Klnę pod nosem i staram się odpędzić widok nagich ud Nell, aż proszących się o to, żeby je pogłask ać. Ale to nie działa. Sytuacje awaryjne wymagają ek stremalnych środk ów zaradczych. W górnej szufladzie k omody mam małe białe pudełeczk o po lek ach. Trzymam je na tak ie chwile, jak ta, k iedy nie mogę spać, nie mogę przestać myśleć. To pozostałość z dawnych czasów. Sk ręcam cienk iego jak zapałk a jointa i palę powoli, rozk oszując się nim. Rzadk o teraz palę. Prawdę mówiąc, nie pamiętam, k iedy ostatnio zajarałem. Zrezygnowałem z ostrego chlania, z papierosów, z zioła i z całej reszty gówna, k iedy postanowiłem wyprostować swoje życie. Ale od czasu do czasu nie obejdzie się bez sk ręta. Gaszę niedopałek , chowam pudełeczk o i w k ońcu k ładę się na k anapie. Zaczynam odpływać, k iedy to słyszę.
Pełne napięcia, wysok ie dźwięk i, jak bzyczenie. Dziwny odgłos, przerażający, groźny. Jak by k ażdym włók nem ciała walczyła o to, żeby nie szlochać. Z zaciśniętymi zębami. Prawie widzę, jak k iwa się w tył i w przód albo zwija w pozycję embrionalną. Nie mijają trzy bicia serca, k iedy wpadam do sypialni i biorę ją w ramiona. Siada mi na k olanach, wtula się w moją pierś, tak dosk onale wpasowuje się w moje objęcia. Trzęsie się, drży, ma napięty k ażdy mięsień. Odgarniam jej włosy z twarzy, dotyk am dłonią policzk a, czuję, jak mocno zacisk a szczęk i. Odgłos dochodzi z głębi niej, z dna jej duszy. Pęk a mi serce. Zabija mnie to. – Nell, popatrz na mnie. – Podnoszę palcem jej podbródek , ale odwraca się, chowa twarz w mojej piersi, jak by chciała wnik nąć pomiędzy moje żebra i uwić gniazdo między sercem a płucami. – Dobrze. Nie patrz, ale posłuchaj. Kręci głową i wbija mi palce w biceps, tak mocno, że będę miał siniak i. Jest cholernie silna. – Nie jest w porządk u – mówię. To zwraca jej uwagę, tego się nie spodziewała. – Nie musisz czuć, że jest. – Czego ode mnie chcesz? – pyta desperack o. – Chcę, żebyś pozwoliła sobie się załamać. Cierpieć. Znów k ręci głową. – Nie mogę. Jeśli na to pozwolę, to się nigdy nie sk ończy. – Sk ończy się. – Nie. Nie sk ończy. To zbyt wiele. – Wzdryga się, szybk o wciąga powietrze i k ręci głową w dzik im zaprzeczeniu. – To nigdy nie przestanie ze mnie wyciek ać i w k ońcu będę pusta. Chce, żebym ją puścił, więc to robię. Zsuwa się z łóżk a, upada na dłonie i k olana, odchodzi na czworak ach i wpada do łazienk i. Słyszę, jak wymiotuje, k rztusi się, tłumi szloch. Staję w drzwiach i patrzę na nią. Tak mocno zacisnęła palce na ramieniu, że spod paznok ci ciek nie k rew. Ból za ból. Staję przed nią, biorę ją pod brodę i zmuszam, żeby na mnie popatrzyła. Zamyk a oczy, odwraca głowę. Na widok k rwi wpadam w panik ę. Nie mogę patrzeć, jak robi sobie k rzywdę. Chcę zabrać jej ręk ę, ale nie pozwala. Jeśli ją zmuszę, sk rzywdzi się jeszcze bardziej. Muszę wiedzieć, o co chodzi. Co ją pożera. – Powiedz mi – szepczę. Słowa są surowe i nagie w ciemnej łazience, k tórą oświetla tylk o szare światło świtu, wpadające zza brudnych szyb. – On nie żyje – To za mało. – To wszystk o. Biorę głębok i wdech, patrzę w czubek jej głowy. Ona to czuje i w k ońcu patrzy na mnie czerwonymi oczami. Smutnymi, zaszczutymi, wściek łymi oczami. – Nell, k urwa, nie k łam. – Słowa są zbyt ostre, zbyt brutalne. Żałuję ich, ale mówię dalej. – Powiedz mi. – Nie! – Odpycha mnie tak mocno, że aż się chwieję. Rzuca się w tył i k uli na podłodze przed toaletą, obok wanny. Klęk am, powoli przesuwam się do przodu, jak bym zbliżał się do rannego, roztrzepotanego wróbla. Zresztą to właśnie robię. Ona wbija sobie paznok cie w uda, zostawiając czerwone, głębok ie rany. Łapię ją za nadgarstk i i przytrzymuję. Boże, jest bardzo silna. Znów wzdycham, a potem biorę ją na ręce i niosę do sypialni. Przycisk am ją do siebie i wchodzę do łóżk a, uk ładam ją, dopók i jej głowa nie spoczywa na mojej piersi. Obejmuję ją mocno, przycisk am, trzymam jej nadgarstk i w dłoni. Ona zamiera, ani drgnie. Biorę długie, równe wdechy, wolną ręk ą gładzę ją po włosach. W k ońcu rozluźnia się. Liczę jej oddechy, czuję je, potem robi się bezwładna, zasypia, drży, odpływając w sen. Czek am, nie śpię, wiem, co będzie dalej. Jęczy, wije się, zaczyna lamentować i już nie śpi, znów wydaje ten k oszmarny zawodzący odgłos z głębi gardła. Trzymam ją mocno, nie puszczam. Miota się, budzi. – Puść mnie – warczy. – Nie. – Kurwa, Colton, puść mnie! – Mówi cicho, gwałtownie, jest bezbronna i pełna desperacji. – To ty sobie odpuść. – Czemu? – mówi coraz wyższym głosem. – Bo trzymanie tego w sobie cię zabija. – I dobrze. – Wciąż się miota, wyrywa się z mojego uścisk u. – Na świecie jest mało idealnych cyck ów. Szk oda byłoby zaprzepaścić twoje. Przestaje się miotać i wybucha śmiechem. – Mówisz do mnie cytatami z Narzeczonej dla księcia? – Może. Śmieje się, ale śmiech przechodzi w szloch, szybk o stłumiony. Wzdycham. – Dobrze. Więc ja zacznę. – Naprawdę nie chcę tego robić. – Kiedy przyjechałem do Nowego Jork u, miałem siedemnaście lat. W k ieszeni pięć dolarów, plecak z ciuchami, paczk ę ciastek , puszk ę coli i nic poza tym. Nie znałem nik ogo. Ledwo zdobyłem dyplom uk ończenia liceum i wiedziałem, że potrafię naprawić k ażdy silnik świata. Pierwszy dzień spędziłem na jeżdżeniu autobusem i wypatrywaniu warsztatów samochodowych, bo chciałem znaleźć pracę. Nik t nie pozwolił mi nawet dok ończyć tego, co chciałem powiedzieć. Nie jadłem od dwóch dni. Spałem na ławce w Central Park u. W k ońcu gliniarze k azali mi spadać. Zainteresowałem ją. Przestaje się wyrywać, patrzy na mnie. Mówię do sufitu, bo jej oczy są zbyt przenik liwe. – Prawdę mówiąc, prawie umarłem z głodu. Nic nie wiedziałem. Dorastałem w k omforcie – znasz mojego ojca, wiesz, do czego doszli moi rodzice. Nigdy nie musiałem przygotować sobie jedzenia, sam zrobić prania. I nagle jestem w tym szalonym mieście, gdzie wszyscy mają wszystk ich w dupie. Silniejszy wygrywa i tyle. – Jak im cudem przetrwałeś? – Wdałem się w bójk ę – śmieję się. – Znalazłem sobie fajną miejscówk ę na nocleg, pod mostem. Ale przylazł jak iś stary menel i powiedział, że to jego miejsce i mam znik ać. Od k ilk u dni nie zmrużyłem ok a i nie miałem zamiaru stamtąd odchodzić. Więc pobiliśmy się. Walk a była pask udna i słaba, bo ja byłem głodny, zmęczony i przerażony, a on stary i twardy, ale wygrałem. Ok azało się, że wszystk o obserwował jak iś k oleś. Podszedł do mnie i zapytał, czy chcę szybk o zarobić sto dolców. Nawet się nie zastanawiałem. Zabrał mnie do starego magazynu w jak ichś slumsach, nie wiem gdzie. Może w jak ieś bocznej uliczce na Long Island. Nak armił mnie, dał mi zimne piwo. Po tym byłem jak nowo narodzony. Zabrał mnie do piwnicy, gdzie w k ole stała grupa ludzi, wiwatujących i k rzyczących. Słyszałem odgłosy walk i. Nell głośno łapie powietrze i widzę, że wie, dok ąd to zmierza. – Tak . Wygrałem. Koleś, z k tórym walczyłem, był duży, ale powolny. W liceum miewałem k łopoty, więc umiałem się bić. On był duży i silny, ale nie miał technik i. Tego wieczoru odbyłem trzy walk i z rzędu. W ostatniej dostałem straszne bęck i, ale wygrałem. Zarobiłem czterysta dolców i tak się zaczęło. Potem poznałem Splita. Przyszedł na walk ę i zaproponował mi pracę. No, coś w stylu pracy. Powiedział, że potrzebuje k ogoś, k to będzie za niego odwalał brudną robotę, egzek wował długi, zastraszał. A ja potrafiłem być straszny. Więc poszedłem ze Splitem. Tam nie było walk i na gołe pięści. Głównie straszenie. Ludzie byli mu winni pieniądze za przysługi, za nark otyk i… Ja rozwiązywałem te problemy. Tak poznałem Splita i tak się znalazłem w Five-One Bishops. – W gangu? – Tak , Nell. W gangu – wzdycham. – Oni stali się moją rodziną. Moimi przyjaciółmi. Karmili mnie, użyczali mi łóżk a do spania. Załatwiali alk ohol, trawę do jarania i laseczk i. Przyk ro mi, ale tak a jest prawda. Nie jestem dumny z rzeczy, k tóre wtedy robiłem, ale wiedz, że ci k olesie mieli zasady. Więk szość z nich miała honor, przynajmniej pojęty na swój sposób. Nigdy, przenigdy by mnie nie zdradzili, bez względu na wszystk o. Bronili mojej dupy i nie zadawali pytań. Nawet teraz, choć od lat jestem poza stadem, żyję w prawości, trzeźwości, zarabiam sam na siebie, jeśli do nich zadzwonię, przyjdą i bez mrugnięcia ok iem zrobią to, o co ich poproszę. – Tak jak dzisiaj Split. Kiwam głową. – Dok ładnie tak .
– Powiedz mi prawdę. Dok ąd on zabrał Dana? Wzruszam ramionami. – Nie wiem, naprawdę. Powiedziałem mu, że nie chcę wiedzieć. Że nie chcę mieć jego zwłok na sumieniu, ale nie chcę też, żebyś musiała się nim jeszcze k iedyk olwiek przejmować. Więc zapomnij o nim. Długa cisza. Wiem, że ona zbiera się do zadania pytania. – A masz? – Czy co mam? – Masz jak ieś zwłok i na sumieniu? Nie odpowiadam wprost. – Czy to ma znaczenie? – Tak . Dla mnie ma. – Tak . Mam. – Milk nę na dłuższą chwilę. – Nie rozumiesz tego życia, Nell. Po prostu nie potrafisz. Tu chodzi o przetrwanie. – Myślę, że rozumiem. – Ale…? Wzdycha. – Nie rozumiem, dlaczego przyjechałeś tu sam, bez pieniędzy. Chciałeś studiować? Dlaczego rodzice ci nie pomogli? Wiedzą, co się z tobą działo? Kręcę głową i patrzę na swoje ręce. – To już inna rozmowa. – Czyli moja k olej? – Tak – potwierdzam. – Twoja k olej. – Ale przecież znasz tę historię. Kyle nie żyje. Z mojej piersi wydobywa się pomruk . – Jest coś więcej. – Dotyk am palcami linii na jej nadgarstk u. – To nie wystarczy, żeby zrobić sobie coś tak iego. Nic nie mówi tak długo, że myślę, że zasnęła. W k ońcu odzywa się. Dramatycznym szeptem. Ledwie oddycham, nie śmiem niczym jej przerwać. – Pojechaliśmy na północ. Do domk u twoich rodziców. Byliśmy ze sobą dwa lata i strasznie się jaraliśmy, że jedziemy na wak acje razem, jak dorośli. Twoi rodzice i moi urządzili nam pogadank ę na temat ostrożności, chociaż spaliśmy ze sobą już prawie od dwóch lat. Ale myślę, że przez ten czas woleli udawać, że nie ma tematu. Zresztą nie wiem. W k ażdym razie było nam świetnie. Pływaliśmy, siedzieliśmy przy ognisk u, k ochaliśmy się. Ja… Boże, Boże, nie mogę. – Walczy z uczuciami. Przeczesuję palcami jej włosy i drapię ją po plecach. Mówi dalej, głosem spiętym, ale mocniejszym. – W niedzielę, ostatniego dnia, było burzowo. Lało tak , że nie było widać na wyciągnięcie ręk i i wiał straszny wicher. Nigdy tak iego wiatru nie widziałam, ani wcześniej, ani potem. Te ogromne sosny wok ół domk u gięły się niemal wpół. Milk nie i oddycha tak szybk o, jak by była wyczerpana, potem mówi dalej, znacznie łagodniej, bezbronnym głosem. – Złamało się drzewo. Powinno uderzyć we mnie… Prawie we mnie uderzyło. Widziałam, jak na mnie leci, ale nie mogłam się ruszyć. W k oszmarach widzę raz za razem właśnie tę chwilę, jak spada na mnie drzewo. Ale to są te łatwe i przyjemne k oszmary. Ułamek sek undy zanim pień we mnie walnął, Kyle zepchnął mnie z jego trasy. Tak jak na boisk u, popchnął mnie i wyrzucił w powietrze. Wylądowałam na ręce. Nie pamiętam, jak uderzałam o ziemię, ale pamiętam, jak dochodzę do siebie i ból zalewa mnie jak biała fala. Widzę sterczące z przedramienia k ości, jedna z nich jest złamana niemal pod k ątem prostym. – Następne słowa są ledwie słyszalne. – To ja powinnam była zginąć. On mnie uratował. Drzewo uderzyło w niego. Przywaliło go. Kurwa, zmiażdżyło go! Złamała się gałąź i przebiła go na wylot. Wciąż widzę, jak k rew wyciek a mu z ust. Spieniona. Jego oddech… Tak i świszczący… Patrzyłam, jak umiera. Nie znałam nawet adresu tego domk u. On mi go podał, ale umarł, zanim k aretk a dojechała na miejsce. Zdarłam sobie paznok cie, usiłując zepchnąć z niego to potworne drzewo. Połamałam bardziej ręk ę, k iedy upadłam w błoto. To moje najgorsze wspomnienie: leżę w błocie i patrzę, jak on umiera. Widzę, jak w jego oczach gaśnie światło. W jego pięk nych, czek oladowych oczach. Ostatnie, co powiedział, to że mnie k ocha Nie śmiem się odezwać. Ona trzęsie się tak bardzo, że boję się, że to jak iś atak . Wk rótce się załamie. – Każdej pieprzonej nocy widzę jeszcze jego but. Tego wieczoru byliśmy na k olacji w tej eleganck iej włosk iej k najpce. On włożył wizytowe buty. Z czarnej sk óry. Z idiotycznymi frędzelk ami na nosk ach. Nienawidziłam tych butów. Drzewo uderzyło go tak mocno, że but spadł mu z nogi. Widzę go w błocie. Usmarowany brązowym błock iem jak gównem. Wciąż widzę pieprzony pojedynczy but z k retyńsk imi frędzelk ami. Muszę to powiedzieć. Wiem, że się wściek nie, ale muszę. – To nie była twoja wina. – Nie mów tak ! Nie masz pojęcia, co się stało! – wrzeszczy mi w ucho tak przenik liwie, że dzwoni mi w czaszce. – Więc mi powiedz – szepczę. – Nie mogę. Nie mogę. Nie mogę. – Kręci głową, trzepie nią z bok u na bok , muszę złamać ten opór. – To była moja wina. Ja go zabiłam. – Łk anie, a potem głośny, niepohamowany szloch. – Bzdura. On cię uratował. Kochał cię. Nie zabiłaś go. – Nie rozumiesz. Zabiłam go. Pok łóciliśmy się. Gdybym powiedziała „tak ”, on by żył. Nie rozumiesz. Nie rozumiesz. Nie mogę teraz. Nik t nie wie. Gdybym powiedziała „tak ”, on by żył. Ale ja powiedziałam „nie”. – Na co? Trzęsie się, łapie poszarpane oddechy, wciąż odsuwa moment załamania i mruczy jak ieś słowa, a ja wiem, że one w k ońcu przeleją k ielich. – Poprosił mnie o ręk ę. A ja się nie zgodziłam. – Miałaś osiemnaście lat. – Wiem. Wiem! Dlatego powiedziałam „nie”. On chciał iść do Stanfordu, a ja do Syracuse. Poszłabym z nim do Stanfordu, żeby z nim być, ale nie mogłam wyjść za niego. Nie byłam gotowa na zaręczyny. Na małżeństwo. – To zrozumiałe. – Nie rozumiesz, Colton. Nie rozumiesz, nie możesz. – Ma czk awk ę, słowa wydobywają się z jej ust partiami. – Poprosił mnie o ręk ę w samochodzie. Ja wysiadłam, byłam wściek ła, że on nie rozumie, dlaczego mówię „nie”. Poszedł za mną. Stał na podjeździe i k łóciliśmy się. Ja byłam na gank u. Tak minęły minuty, ja tu, a on tam. Powinniśmy byli wejść do środk a, ale tego nie zrobiliśmy. Deszcz przestał padać, ale wiatr był gorszy niż wcześniej. Słyszałam, jak drzewo się łamie. To brzmiało jak wystrzał z k arabinu. – Nie zabiłaś go, Nell. Nie zabiłaś go. To, że powiedziałaś „nie”, nie znaczy… – Zamk nij się! Po prostu się zamk nij! Powiedziałam „nie”. On myślał, że go nie k ocham i staliśmy tam tyle czasu, na drodze upadającego drzewa. Gdybym powiedziała „tak ”, weszlibyśmy do środk a i drzewo ominęłoby nas oboje. Jego i mnie. On by żył. Ale ja się wahałam i on zginął. Gdyby mnie nie zamurowało, gdybym po prostu zeszła w drogi. Ruszyła się w lewo albo w prawo. Przecież mogłam. Ale stałam jak wryta. I on mnie uratował. A potem… umarł. Odszedł przeze mnie. – Nie. – Zamk nij się! – wrzeszczy w moją pierś. – Zabiłam go. On umarł i to jest moja wina… Moja. Chcę go z powrotem. – Ostatni, urywany oddech i wreszcie czuję gorące łzy na piersi. Najpierw płacze cicho. Myślę, że może czek a, czy zbesztam ją za ok azanie słabości. Oczywiście tego nie robię. Przytulam ją. Nie mówię, że wszystk o w porządk u. – Wściek nij się – mówię. – Cierp. Załam się. Płacz. Kręci głową, odrobinę przek ręca szyję w obie strony, broni się, ale na próżno. Na próżno, bo już płacze. Na początk u z jej gardła wydostają się wysok ie pisk i. Lament. Widziałem k iedyś na ulicy k ociak a, siedzącego obok matk i. Kotk a była martwa, umarła ze starości albo nie wiem. Kociak trącał ją łapk ą i miauczał, a ten nieustanny dźwięk łamał mi serce, rozrywał na strzępy. Ten dźwięk mówił: Co mam teraz zrobić? Jak mam żyć? Jak dam sobie radę? Tak ie same dźwięk i wydaje Nell. Oczywiście znacznie gorsze. Szarpie mi duszę, aż nie mogę oddychać, słuchanie jej boli. Bo nie mogę zrobić k ompletnie nic poza trzymaniem jej w objęciach. Zaczyna się k ołysać i zacisk a mi palce na ramionach tak mocno, że poprzecina sk órę, ale to nie szk odzi, bo dzięk i temu nie robi k rzywdy sobie. Teraz jej ciałem
wstrząsają długie, urywane szlochy. Boże, ma dwa lata tłumionych łez do wypłak ania. To ok rutne. Nie wiem nawet, jak długo tak łk a. Czas się zatrzymuje, a ona płacze, płacze, płacze. Zacisk a na mnie palce i wydaje tak ie dźwięk i, jak by jej dusza rozdzierała się na dwoje. Tak długo powstrzymywana żałoba odbiła się na niej. Sfermentowana rozpacz ma znacznie więk szą moc. Klatk ę piersiową mam mok rą od jej łez. Posiniaczone ramiona. Jestem zesztywniały i obolały od trzymania jej bez ruchu. Jestem wyczerpany. Ale to nie ma znaczenia. Będę ją trzymał, dopók i nie zaśnie. W k ońcu szloch ustaje, płacze już cicho. Teraz czas na uspok ojenie. Znam tylk o jeden sposób. Zaczynam śpiewać:
Cicho już, chłopaku, ucz się lotu ptaków. Myśl o dachu świata, jeszcze będziesz latać. Nie bój się przyszłości, Śmiało wchodź w zakręty. Zwęsz zapach miłości, zanurz się w odmęty. Jeszcze będzie dobrze, tylko trwaj, nie odchodź. Jeszcze przyjdzie dobre, tylko uwierz, mocno. Nie błądź już, rozbitku, patrz na mapę świtów. Ktoś wyciągnie ręce, dasz mu wszystko, więcej! Zaśnij, utul myśli, cisza rodzi spokój. Dobrą wróżbę wyśnij, fruwaj wśród obłoków. Jeszcze będzie dobrze, tylko trwaj, nie odchodź. Jeszcze przyjdzie dobre, tylko uwierz, mocno. Nell nic nie mówi. Patrzy na mnie przezroczystymi szarozielonymi oczami wyglądającymi jak k amień porośnięty mchem. Wsłuchała się w k ażde słowo, usłyszała k rzyk zagubionego chłopca. – Ty to napisałeś? – pyta, a ja k iwam głową, drapiąc policzk iem czubek jej głowy. – Dla k ogo? – Dla siebie. – Boże, Colton. – Ma głos zachrypnięty od płaczu, szorstk i, sek sowny. – To tak ie smutne. – Tak się wtedy czułem. – Wzruszam ramionami. – Nie miałem nik ogo, k to by mnie pocieszył, więc napisałem piosenk ę, żeby zrobić to samemu. – Zadziałało? Pytanie jest tak absurdalne, że aż wzdycham. – Jeśli zaśpiewałem ją wystarczająco wiele razy, byłem w stanie zasnąć, więc w tym sensie tak . W k ońcu patrzę na nią, żeby zajrzeć jej w oczy. To błąd. Są szerok o otwarte, intensywne, pełne rozpaczy, smutk u i współczucia. Nie litości. Wściek łbym się, gdybym zobaczył w jej oczach litość, tak samo jak ona, gdyby zobaczyła ją w moich. Współczucie i litość nie są tym samym. Litość to patrzenie na k ogoś z góry, żałowanie go i niezaoferowanie niczego. Współczucie to dostrzeżenie bólu i zaoferowanie zrozumienia. Jest tak a cholernie pięk na. Ginę w jej oczach, nie jestem w stanie odwrócić wzrok u. Ma czerwone usta, popęk ane, zaciśnięte, jak by proszące o pocałunek , zbyt blisk ie, żeby je zignorować. Nagle jestem świadom blisk ości jej ciała, pełnych piersi przyciśniętych do mnie, jej nogi i ok rągłego uda, białego jak najbielsza śmietank a, k tóre przerzuciła przeze mnie. Jej dłoń o długich palcach, lek k o sk ulonych, spoczywa na moim ramieniu, a w miejscu, w k tórym mnie dotyk a, przez sk órę przechodzi prąd. Nie oddycham. Serce mam dosłownie w gardle, oddech blok uje mi serce, k tóre zajęło miejsce tchawicy. Chcę ją pocałować. Potrzebuję tego albo już nigdy nie będę mógł oddychać. Jestem dupk iem, więc to robię. Ona zasługuje na najwyższą delik atność, więc musk am jej wargi jak by piórk iem, prześlizguję się po nich. Czuję k ażdą rysk ę i k ażde zgrubienie na jej wargach; są spierzchnięte, popęk ane i suche od płaczu, z odwodnienia. Nawilżam je swoimi, całuję k ażdą oddzielnie. Najpierw górną. Obejmuję ją swoimi dwiema, k osztuję, dotyk am. Ona wzdycha głębok o. Myślę, że jestem bezpieczny, że ona tego chce. Naprawdę się bałem, że odsk oczy, spoliczk uje mnie i odejdzie. Powie, że nie może całować tak iego k rwiożerczego potwora jak ja. Nie zasługuję na nią, ale jestem dupk iem, egoistycznym draniem, więc biorę od niej to, co mogę i upewniam się, że to, co dam w zamian, będzie najlepsze, co mam. Nie odwzajemnia pocałunk u. Zmienia trochę pozycję, obejmuje palcami moją pierś, ale usta? Czek a, pozwala moim wargom zajmować się nimi. Biorę jej dolną wargę w zęby, bardzo delik atnie. Dłonią, zgrubiałą i porytą odcisk ami, obejmuję jej policzek i wsuwam za ucho niesforny k osmyk włosów. Pozwala mi na to. Głupia dziewczyna. Pozwala tak iemu brutalowi jak ja dotyk ać się, całować. Boję się, że smar spod moich paznok ci pobrudzi jej sk órę, martwię się, że k rew, k tóra wsiąk ła w moje k ości, wyparuje mi przez pory i osiądzie na jej sk órze w k olorze k ości słoniowej. Wtula policzek w moją dłoń. Otwiera usta i oddaje pocałunek . Jezu Chryste. To znaczy: cholera, jak ona całuje! Oddech, k tóry wciąż tk wił w moim gardle, wydobywa się teraz ze mnie, pełen niedowierzania, że to się dzieje, że ona bierze w tym udział. Nie wiem dlaczego. Nie jestem miłym k olesiem. Nie jestem dobry. Po prostu trzymałem ją w ramionach, k iedy płak ała. Nie mogłem zrobić nic więcej. Kończę pocałunek , zanim przerodzi się w coś więcej. Ona patrzy na mnie, usta ma lek k o rozchylone, wilgotne jak wiśnie, tak samo czerwone. Kurwa, nie mogę się powstrzymać przed k olejnym pocałunk iem, przed pok azaniem jej tym pocałunk iem, jak i głód budzi we mnie jej pięk no. Rewanżuje się tak ą samą zapalczywością, zmienia pozycję, żeby być jeszcze bardziej na mnie, nie powstrzymuje mnie, k iedy przesuwam dłonie z jej głowy na k ark , na plecy i wreszcie na sam dół pleców, tuż nad zaok rąglającymi się pośladk ami. Nie śmiem zjechać niżej. To szaleństwo. Co ja do diabła robię? Ona dopiero co wypłak ała sobie oczy, łk ała przez wiele godzin. Szuk a pocieszenia, zapomnienia. Nie mogę jej mieć na tak ich zasadach. Odsuwam się ponownie, wyczołguję się spod niej. – Co robisz? – pyta. – Nie mogę oddychać, k iedy mnie tak całujesz. Kiedy pozwalasz mi się całować. Ja… Nie jestem dość dobry. Nie jestem dobry dla ciebie. Wyk orzystywałbym swoją przewagę nad tobą. – Kręcę głową i odwracam twarz od jej zagubionych oczu, rozczarowanych. Uciek am, zacisk am ręce w pięści, jestem na siebie wściek ły. Ona zasługuje na k ogoś lepszego ode mnie. Łapię gitarę, wyjmuję ją z mięk k iego futerału i wychodzę po rozk lek otanych, zgrzytających zewnętrznych schodach na dach. W drugiej ręce mam butelk ę Jamesona. Opadam na nadwerężony różnymi zjawisk ami atmosferycznymi fotel, k tóry wtargałem tu na tak ie ok azje, odk ręcam butelk ę i pociągam duży łyk . Wyk ładam nogi na k rawędź dachu i patrzę na wschodzący w odcieniach różu i szarości świt. Gitarę opieram na brzuchu, potrącam struny. W k ońcu siadam prosto i zaczynam pracować nad piosenk ą, k tórej dopiero się uczę. This Girl City Colour. Zresztą natychmiast tego żałuję, bo słowa przypominają
mi, na co nie zasługuję z Nell. A jednak to wciągająca piosenk a, więc w k ońcu się w niej zatapiam i prawie nie zauważam, że Nell wchodzi po schodach. – Masz wielk i talent – mówi, k iedy k ończę śpiewać. Wywracam oczami. – Dzięk i. Z powrotem włożyła dżinsy, a w ręce ma jedną z moich zapasowych gitar. Prostopadle do mojego fotela stoi zniszczona pomarańczowa dwuosobowa sofk a. Siada na niej po tureck u, a gitarę bierze na k olana. – Zagraj coś dla mnie – proszę. Wzrusza ramionami niepewnie. – Nie umiem grać. Tylk o k ilk a piosenek . Marszczę brwi. – Dziewczyno, śpiewasz jak anioł! Serio. Masz najsłodszy, najczystszy głos, jak i w życiu słyszałem. – Ale na gitarze gram jak dupa – mówi, mimo to coś tam brzdąk a. – Może i tak – zgadzam się z nią. – Ale to nie ma znaczenia, k iedy zaczynasz śpiewać. Z czasem nabierzesz wprawy i będziesz coraz lepsza. Wywraca oczami tak samo jak ja i zaczyna łapać ak ordy. Na początk u nie rozpoznaję melodii, dopiero przy pierwszym refrenie orientuję się, co to za piosenk a. To nisk a, niepok ojąca melodia, smutna, rozbujana. Słowa są dość archaiczne, ale rozumiem je. Są pełne słodyczy i tęsk noty. To Funny Valentine Elli Fitzgerald. W k ażdym razie znam tę wersję. Słyszałem ich k ilk anaście, ale chyba ta przyniosła jej sławę. Nell śpiewa… Ma trochę za wysok i głos do tej tonacji, a k iedy stara się zejść niżej, dodaje wyk onaniu tęsk noty. Jak by pożądanie było namacalne, tak gęste, że nie pozwala trafić w dobre nuty. Przestaje grać jeszcze przed k ońcem, ale zachęcam ją gestem, żeby k ontynuowała, więc potrąca jeszcze k ilk a strun, zamyśla się, milk nie, a potem przechodzi w k olejny powolny, bluesowy rytm. Boże, to po prostu dosk onałe. Dream a Little Dream of Me Louisa Armstronga i Elli Fitzgerald. Kocham tę piosenk ę. Wątpię, żeby o tym wiedziała. Jest totalnie zask oczona, k iedy włączam się do gry w partii Louisa. Uśmiecha się szerok o, radośnie i dalej śpiewa. Brzmimy razem zajebiście dobrze. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, żeby jazzowe numery grać folk owo. Efek t jest genialny, tak i świeży! Znam tę piosenk ę, więc mogę się zabawiać piórk iem i k rążyć wok ół jej partii. Kończymy, ale nie chcę sk ończyć z nią grać. Podejmuję ryzyk o i zaczynam Stormy Blues Billie Holiday. To wolna melodia, a k rystaliczny głos Nell i mój nisk i zmieniają ją w balladę. Kiedy śpiewam, słyszę głos Billie. Jak k upiłem to mieszk anie, dochodził z otwartego ok na w budynk u naprzeciwk o. Pani Henk el miała słabość do jazzu. Była stara i samotna, a jazz przypominał jej zmarłego przed laty pana Henk ela, więc otwierała ok no, nastawiała Billie, Ellę oraz Count Basie z Bennym, tańczyła i wspominała. Wnosiłem jej na górę zak upy, a ona szczypała mnie w tyłek i straszyła, że gdyby była o pół wiek u młodsza, nie pozbyłbym się jej z łóżk a. Robiła mi herbatę, k tórą doprawiała whisk y i słuchaliśmy jazzu. Znalazłem ją w łóżk u. Miała zamk nięte oczy, na obfitej piersi zdjęcie pana Henk ela, a na twarzy uśmiech. Poszedłem na jej pogrzeb, czym śmiertelnie wystraszyłem jej bogatego, głupiego wnusia. Musiałem mieć coś w oczach, bo Nell zapytała, o czym myślę. Powiedziałem jej o pani Henk el. O długich rozmowach, jak ie prowadziliśmy, powoli upijając się earl greyem z prądem. O tym, że zawsze narzek ała na moje tatuaże i wiszące do k olan spodnie. Kiedy przeszedłem na jasną stronę i zacząłem się ubierać normalnie, była zachwycona. Nie powiedziałem jej tylk o, że spędzanie czasu z panią Henk el było przejawem typowego dla mnie egoizmu. Byłem samotny. Odszedłem od chłopak ów, od wszystk ich z wyjątk iem Splita i zostałem sam. Pani Henk el była dla mnie przyjaciółk ą, ok azją do pobycia z k imś, k to miał na mnie dobry wpływ. Pewnie narobiłaby w swoje pieluchomajtk i, gdyby dowiedziała się choć o połowie rzeczy, jak ie zrobiłem, zresztą chyba coś podejrzewała, bo nigdy nie zadawała pytań. W k ońcu milk nę, k iedy wyczerpuje się temat świętej pamięci pani Henk el. – Wyjaśnij mi, co miałeś na myśli – prosi Nell. – Kiedy? – Dobrze wiem, o co jej chodzi, ale gram na czas. – Dlaczego nie jesteś dobry? Dlaczego wyk orzystywałbyś przewagę nade mną? Odk ładam gitarę na bok , sięgam po butelk ę i podaję Nell. – Ja jestem sk rzywiony. – Ale ja też. – To co innego. Nie jestem dobry. To znaczy, nie jestem też zły, mam jak iś tam potencjał do odpok utowania, ale… – Kręcę głową, nie mogę znaleźć słów. – Zrobiłem złe rzeczy. Od jak iegoś czasu staram się trzymać z dalek a od k łopotów, ale to nie wymaże tego, co już się stało. – Myślę, że jesteś dobrym człowiek iem – mówi cicho, nie patrząc na mnie. – Widziałaś przecież, co zrobiłem temu złamasowi Danowi. Parsk a. – Złamas Dan. Widziałam i przestraszyłam się. Ale wtedy mnie broniłeś. Zrobiłeś to dla mnie. I powstrzymałeś się. – Ale nie chciałem. – Udało ci się jednak . – Zak rywa usta dłonią i ziewa. – Jesteś sk ryty. Wciąż nie wiem o tobie dostatecznie dużo, żebym była pewna, czego chcę. – Jak to? – Wiem, o co jej chodzi, ale chcę to usłyszeć od niej. – Pocałowałam cię. To szaleństwo, głupota, nie wiem, co o tym myśleć. Ale zrobiłam to świadomie, nie byłam pijana. – Patrzy na mnie spod długich ciemnych rzęs, a oczy mówią tysiąc razy więcej niż usta. Wysycha mi w gardle. – Nie powinienem był cię całować. – Ale pocałowałeś. – Tak . Bo jestem dupk iem. Przy tobie nie panuję nad sobą. – Nie uważam cię za dupk a. Uważam, że jesteś słodk i. Delik atny. – Mówiąc to, lek k o się uśmiecha. Kręcę głową. – Nie. To ty tak działasz. Dla ciebie odsłaniam delik atną naturę. Ale poza tym jestem zbirem, pogódź się z tym. – Byłym zbirem – prostuje. Śmieję się. – Kto raz był zbirem, zawsze nim będzie. Może już nie grasuję po ulicach, ale to wciąż część mojej osobowości. – Podoba mi się twoja osobowość. Podnoszę się, bo zaczynam czuć się niepewnie, widząc, dok ąd zmierza ta rozmowa. – Jest późno. Powinniśmy iść spać. Zerk a na słońce, k tóre wygląda spomiędzy dwóch wysok ich budynk ów po drugiej stronie ulicy. – Jest wcześnie, ale racja. Jestem wyk ończona. Biorę od niej gitarę i podaję jej ręk ę, k iedy wchodzi na schody. Podoba mi się doznanie jej dłoni w mojej. Nie chcę jej puszczać, więc tego nie robię. Ona też nie. Wchodzi do łazienk i, a ja przebieram się w spodenk i do biegania. W k ońcu dociera do mnie ból po walce z Danem. Przeciągam się i słyszę, jak trzask ają mi żebra. Poruszam język iem poluzowany ząb i aż mrugam, k iedy przeszywa mnie ból. Pojawia się obok mnie Nell z wilgotną szmatk ą. Łypię na nią groźnie i odwracam twarz, k iedy wyciąga k u mnie ręce. – Nic mi nie jest – warczę. – Zamk nij się i stań bez ruchu. Robię minę, ale odwracam twarz tak , żeby mogła do niej sięgnąć. Jej dotyk jest stanowczo zbyt delik atny jak na tak iego drania jak ja. Dotyk a mojej brody, przek ręca mi głowę, przemywa rozcięcia i siniak i, bojąc się, że zrobi mi jeszcze więk szą k rzywdę. Jej blisk ość sprawia, że przestaję oddychać, czuję się pijany od jej zapachu: szamponu, cytryn, whisk y i k obiety. Znów odwraca moją głowę i przemywa druga stronę twarzy, mruży oczy, usuwając zaschniętą k rew. Próbowałem się trochę umyć u niej w mieszk aniu, k iedy była pod prysznicem, ale widocznie zrobiłem to nie dość dok ładnie. Obmywa mi górną wargę, podbródek , czoło, k ości policzk owe. Potem odk łada szmatk ę i dotyk a palcem k ażdego rozcięcia, jak by je badała.
Stoję bez ruchu i pozwalam na ten dotyk . Jestem przerażony. Ona patrzy na mnie tak , jak by widziała mnie po raz pierwszy i starała się zapamiętać, jak wyglądam. Patrzy intensywnie, pytająco. Przesuwa k ciuk ami po moich wargach, więc łapię jeden z nich zębami, dość mocno. Szerzej otwiera oczy, nozdrza zaczynają jej falować, a ja dotyk am język iem opuszk i jej palca. Co ja, k urwa, wyprawiam? Ale co z tego, sk oro nie mogę przestać. Tym razem ona przejmuje inicjatywę. Wyjmuje k ciuk z moich ust, a na jego miejsce podaje wargi. Język . To szaleństwo. Nie powinienem był do tego dopuścić. Ale dopuściłem. Boże, zrobiłem to. W pocałunek wk ładam całe pragnienie, jak ie odczuwam. Jesteśmy w moim pok oju, tuż za progiem, k ilk a centymetrów od łóżk a. Bez trudu mógłbym ją obrócić, położyć na łóżk u, zdjąć z niej ubranie i… Odsuwam się. Ona wzdycha, k iedy to robię, jest rozczarowana. – Ciągle się odsuwasz – mówi. Niechętnie wyplątuję się z jej objęć. Jestem sk ołowany, ogłupiały. Chcę jej, ale jak iś dziwny głosik podpowiada mi, że nie powinienem jej mieć. Za to inny szepcze, że należymy do siebie, że mam ją przytulić i nigdy nie puścić. Widzę, że ona mnie pragnie, a ja pragnę jej, ale wiem – wiem! – że nie jestem dla niej dość dobry. – Musimy się przespać – mówię. – Łóżk o jest twoje. Odwracam się, ale łapie mnie za łok ieć. – Nie chcę spać sama. Od tak dawna sypiam sama. Chciałabym… Żeby k toś mnie przytulił. Proszę. – Znów jest bezbronna. Nie powinienem tego robić. To k uszące, a ja wciąż nie rozgryzłem, co jest dobre, a co złe. Ale nie mogę odmówić. – Dobrze – zgadzam się. – Prawdę mówiąc, o niczym bardziej nie marzę.
Nell
9. Duchy; spokojny oddech Każdy nerw w moim ciele ożywa. Rozpływam się w jego ramionach. W żyłach płonie mi ogień. W głowie spok ój ściera się z poczuciem winy. Powiedziałam mu. Zdradziłam mu swój sek ret. Płak ałam. Szlochałam przez wiele godzin. Naprawdę długo. Nawet nie wiem ile. I, Boże, to było dobre. Ale poczucie winy zostało. Wiem, że to idiotyczne, wiem, do cholery, jednak nic na to nie poradzę. Teraz, k iedy mocne ramiona Coltona zamyk ają się wok ół mnie, jest milion razy gorzej. Chryste, wciąż nie mogę pojąć surowej, dzik iej, samczej aury tego mężczyzny. Nie widziałam go od dwóch lat, a potem zobaczyłam, jak siedzi na ławce i śpiewa ak urat tę piosenk ę, właśnie tę. Przez ten czas bardzo zmężniał. Coś niesamowitego. Przecież już na pogrzebie był bestią, jego bary niemal rozrywały ręk awy marynark i. A teraz? Boże! Usta mi wyschły jak pustynia, k iedy zobaczyłam go grającego w Central Park u. Czarne jak atrament włosy opadały mu na oczy i zbierały się nad k ołnierzyk iem, sk łębione, potargane, dosk onałe. Oczy w ogóle się nie zmieniły, to wciąż te same rozrywające duszę szafiry. Ale ciało? O Boże! Omójboże! Na piersi ma żywy mural z tatuaży. Na żebrach wypisane fragmenty wierszy, na prawym ramieniu smok a ziejącego ogniem na japońsk ie litery, płomienie przechodzą na plecy, bledną na k ręgosłupie i zmieniają się w złote słońce, k tóre wygląda starodawnie, trochę jak róża wiatrów. Na lewym ramieniu sylwetk a dziewczyny w stylu pin-up, na żebrach jeszcze więcej słów, chyba po łacinie. Na obydwu przedramionach nuty, gwiazdy, słońca, czaszk i i sk rzyżowane piszczele oraz mieszające się z tym wszystk im i wychodzące jedne z drugiego k ute w metalu k rzyże. Jest dziełem sztuk i tatuażu. Pięk nym męsk im ciałem, twardym, umięśnionym, ciężk im i potężnym. Jest przerażający. Sk rywa w sobie ok rutną siłę, surową brutalność. Zmiażdżył Dana. W trak cie porządnie oberwał, ale k ompletnie się nie przejął złamanym nosem, obitymi żebrami i pociętą twarzą. Dan był prawie bestią, a Colton bez trudu roztarł go na pył. To było najsek sowniejsze, co w życiu widziałam. I najbardziej przerażające. Furia Coltona była czymś pierwotnym, tak gorącym i namacalnym, że niemal czułam ją w powietrzu. Patrzył lodowatym wzrok iem wojownik a, porażał tą lodowatą furią. Jestem na niego k ompletnie nieodporna. On mnie pragnie, ale powstrzymuje się. A ja to rozumiem, naprawdę. Jest bratem mojego zmarłego chłopak a. To jest po prostu… złe. Jak się poznaliście? Och, wiesz, na pogrzebie jego brata. Jego mały braciszek był moją pierwszą miłością. Wprost cudownie. Ale Colton jest… Czuję się przy nim bezpieczna. Potrafi wydobyć ze mnie prawdę. Wyzwolić mój ból. Colton wie, co to ból. Łączy ich intymna więź. Żyje z nim. I z poczuciem winy. Ma tajemnice, a ja chcę poznać je wszystk ie. Chcę czuć na sobie jego usta. Ręce. Potrzebuję tego. Dzięk i nim czuję, że żyję. Czuję się bezpieczna. Chroniona, wielbiona. Colton zabije k ażdego, k to chciałby mnie sk rzywdzić. Naprawdę to zrobi. Prawie zabił Dana. A może nawet nie tylk o prawie. Nie chcę się upewnić. Chcę się za to dowiedzieć, dlaczego Colton jest sam w Nowym Jork u, podczas gdy jego ojciec to k ongresmen. Dlaczego musiał brać udział w podziemnych walk ach, żeby przeżyć. Dlaczego sk ończył w gangu. Chcę wiedzieć, dlaczego wycofuje się z pocałunk ów. Dlaczego przerywa, dlaczego uważa, że nie jest dość dobry. Jak może tak myśleć, sk oro jest najniezwyk lejszym człowiek iem, jak iego w życiu spotk ałam? Ma obłędny talent! Głębok i, ponury, zachrypnięty głos. Niesamowicie gra na gitarze, a k iedy występuje, widać pasję. A ta piosenk a, k tórą zaśpiewał dla mnie a cappella? Najpięk niejsza, jak ą k iedyk olwiek słyszałam. Tak porażająco smutna. Samotność i tęsk nota płynące z tej piosenk i były wręcz porażające. Nie wiem, czy ma jak iś tytuł i czy słyszał ją k tok olwiek poza mną. A teraz? Obejmuje mnie, przytula do siebie. Mocno. Chciałabym się obrócić i zatopić w nim, umościć się i pozwolić, żeby oblało mnie ciepło jego ciała. Teraz, k iedy przytulamy się na łyżeczk ę, on ma ramię przerzucone nad moją talią i niemal mnie nie dotyk a, czuję, że prawie nie ma w tym podtek stu. Prawie. Ale ja chcę więcej. Ośmielę się? Tak ! Odwracam się w miejscu, Colton rozluźnia uścisk i wydaje zaspany pomruk z głębi gardła. Uśmiecham się do tego cichutk iego sapnięcia. Leży na bok u i nie porusza się, k iedy się w niego wtulam. Przycisk am twarz do wgłębienia pod brodą, przesuwam dłoń po żebrach na plecy. Wdycham zapach i chłonę jego ciepło. Może to jednak błąd, bo jest zbyt idealnie. Nie chcę już zasypiać inaczej. Drugie ramię trzymam pod głową, pod poduszk ą, jego ciało jest jak tama, forteca, w k tórej cieniu mogę się schronić. Czuję na nosie jego tętno i czek ając na sen, liczę uderzenia. Sen przychodzi, sen tak słodk i. Sen bez snów. Bez pojedynczych butów, bez czerwonego błota, bez spienionej k rwi. Po prostu sen i dłoń Coltona na moim biodrze. Ja też mogę położyć swoją dłoń na jego biodrze, ale mogę też tego nie zrobić. No dobra, położyłam. I jest cudownie. Nie powinnam była, ale stało się. Wejdę w to. Czas leczy rany, prawda? Może straciłam już dość czasu i mogę już sobie odpuścić, pójść naprzód. Znaleźć szczęście po długim ok resie rozpaczy. Budzę się powoli, jak bym po nurk owaniu w głębinach jeziora wypływała na powierzchnię. Pierwsze, co sobie uświadamiam, to odgłos bicia serca Coltona pod moim uchem. Boże, k ocham ten dźwięk . Potem zdaję sobie sprawę, że pode mną jest jego ciało, twarde, ale jednocześnie mięk k ie. Leżę w zasadzie na nim, połową tułowia na jego piersi i brzuchu, nogami na jego nogach, stopami oplotłam jego stopy. Potem dociera do mnie, gdzie leży moja ręk a. Na jego brzuchu. No dobra, nie do k ońca na brzuchu. Trochę niżej. Znacznie niżej. Obejmuję dłonią część jego ciała, k tóra z całą pewnością nie śpi. Jest bardzo, bardzo przytomna. I wielk a. Gruba. Trzymam ręk ę na nim. Obejmuję go. O mój Boże! O cholera! O Boże! Oddycha równo, bierze nieśpieszne wdechy i wydechy. Czyli śpi. Główny problem polega na tym, że wcale nie chcę zabierać stamtąd ręk i. Chcę go czuć. Od tak dawna myślę o nim, o tym, czego teraz dotyk am… Odbieram nisk o w sobie sk urcz wilgotnego pragnienia. Nie mogę się powstrzymać. Przesuwam dłoń w dół, a potem w górę. Przek ręca się, podrywa biodra, potem się rozluźnia. Robię to znów, powoli, delik atnie, pełna poczucia winy. Zafascynowana patrzę, jak napina i rozluźnia mięśnie brzucha, jak znów unosi biodra. Pojęk uje, w jego piersi rodzi się wilczy wark ot. Zaczyna szybciej oddychać, potem bierze głębok i wdech. Patrzę w dół. Nad gumk ą gimnastycznych spodenek widzę k awałek czegoś różowego. Oblizuję usta. Jestem straszna. To jest złe, głupie, tanie. Ale nie przestaję. Spodenk i ma zadarte na udach i opuszczone na biodrach od tych ruchów i zmian pozycji, więc teraz znad gumk i wystaje jeszcze więk szy k awałek … Patrzę na jego męsk ą twarz, rozluźnioną i niewinną we śnie. Przełyk a ślinę, przek ręca głowę na bok , lek k o unosi dolną połowę ciała w k ierunk u mojego dotyk u. Nie wiem, co robię, dlaczego ani jak dalek o zabrnę. On śpi mocno, oddycha równo i głębok o, wydycha powietrze w formie cichutk iego, uroczego chrapnięcia. Obejmuje mnie ramieniem, dłoń trzyma na moim k rzyżu, przycisk a mnie do siebie. Nagle zjeżdża niżej i jego bezwładna ręk a ląduje na moim tyłk u. Tak , podoba mi się. Przek ręcam się odrobinę, żeby obejmował dłonią lewy pośladek .
Co ja wyprawiam? Chyba oszalałam. On przestawał mnie całować, k iedy byłam zrozpaczona, żeby nie wyk orzystywać mojej słabości, a oto ja pieszczę go przez sen i drżę z rozk oszy, k iedy jego dłoń dotyk a mojej pupy, choć w tym czasie on niewinnie chrapie. Jestem zła, ale ściągam jego spodenk i trochę niżej, żeby odsłonić więcej. Teraz widzę dużą główk ę, maleńk ą dziurk ę na czubk u i obręcz u podstawy główk i. Zacisk am oczy i nak azuję sobie przestać. Nie działa. Dotyk am k ciuk iem różowego ciała i zagryzam wargę. Jest tak i mięk k i jak ak samit. Nie mogę się pohamować i jeszcze raz przesuwam dłoń po całej długości i z podziwem głośniej przełyk am ślinę. Dotarcie od czubk a do nasady zajmuje naprawdę obłędnie dużo czasu. Zagryzam mocno wargę, żeby upewnić się, że to nie sen. Ostry ból mówi mi, że jestem przytomna. Jestem przytomną zdzirą bez sumienia. Od czasu Kyle’a nie dotk nęłam nik ogo w ten sposób. Całowałam się z k ilk oma chłopak ami, żeby wymusić na sobie pójście naprzód, zaspok oić tę bolesną potrzebę, k tórą od tak dawna czułam w dole brzucha, ale żaden z tych facetów nie rozpalił we mnie isk ry. Pustk a, nic. Dan próbował, wiele razy, ja też próbowałam się wk ręcić, naprawdę. Nie udało się. Nie mogę zresztą powiedzieć, że w przypadk u Coltona czułam isk rę. To było coś znacznie więcej, o wiele więcej niż isk ra. Już samo patrzenie na niego rozniecało we mnie ogień. Od dotyk ania go, bycia przez niego dotyk aną, nawet niewinnie, nawet od wzięcia go za ręk ę, rozpętywało się piek ło. A to? Dotyk tak intymny, tak erotyczny? Można było zapalić zapałk ę od fali ciepła, k tóra ze mnie emanowała, a płomienie żądzy stawały się z k ażdą sek undą gorętsze. Nie mogę przestać go głask ać. W górę i w dół, przesuwam dłonią po całej jego długości, rozk oszuję się jego grubością wyczuwaną pod wilgotniejącą tk aniną spodenek . Teraz porusza się w narzucanym przeze mnie rytmie i budzi się. Jęczy, wije się pod moim dotyk iem. Nie mogę teraz przestać. Myślę, że jest już blisk o. Przycisk am k ciuk do główk i i zataczam k ółk a, czuję, że jego ciało napina się pode mną. Widzę jak otwiera oczy, jak mruga, nic nie rozumiejąc, potem wydaje stłumiony odgłos, a k iedy dochodzi, trzepocze powiek ami. Patrzę niżej, na biały strumień trysk ający na brzuch. – Kurwa, co jest? – pyta bełk otliwie, wolno i ze zdumieniem. Obudził się, miał wytrysk , ale nadal jest twardy. Wsuwam dłoń w jego spodenk i i biorę go w ręk ę, zagryzając wargę, bo jest tak gładk i i sztywny. Patrzy mi w oczy i widzę, że zastanawia się, czy na pewno się obudził, jak powinien do tego podejść i co ma powiedzieć. – Przepraszam – szepczę. – Kiedy się obudziłam, przypadk owo trzymałam tam ręk ę. A potem nie mogłam przestać. – Czy ja śnię? – pyta ostrożnie. Kręcę głową. – Nie. Patrzy na siebie, na pobojowisk o na swoim brzuchu. – To znaczy, że ty właśnie… Kiwam głową. – Tak . – Jak spałem? Znów k iwam i nie mogę dłużej patrzeć mu w oczy. – Tak . Nie wiem… Przepraszam. Nie mogłam się powstrzymać. Wiem, że nie powinnam, ale po prostu… – Zawieszam się, nie umiem dok ończyć zdania. Borę głębok i wdech i zaczynam od nowa. – Był tak i duży i twardy, a ja od tak dawna… – Nell – przerywa mi. – Zamk nij się. Posłusznie milk nę. – Popatrz na mnie – rozk azuje. Zmuszam się do spojrzenia mu w oczy. – Przepraszam – szepczę. – Powiedziałem: zamk nij się. Marszczę się na dźwięk ostrego tonu, ale zamyk am usta i czek am, aż powie coś więcej. – Nie wiem, co powiedzieć. Myślałem, że to sen. – Wpatruje się we mnie błęk itnymi oczami, gorącymi jak płomień. – Chcesz wiedzieć, co mi się śniło? Kiwam głową. – Odpowiedz. Na głos. To nowy Colton. Władczy, rozk azujący. Nie jestem pewna, czy te powark iwania i rozk azy powinny mnie wk urzyć czy podniecić. Może jedno i drugie? – Tak , Colton. Chcę wiedzieć, co ci się śniło. – Mój głos jest łagodny i poddańczy, ale wiem, że spojrzenie zdradza irytację. Minę ma nieprzenik nioną. – Ty. Ty mi się śniłaś. – Mruży oczy. – Śniło mi się, że robisz to, co robiłaś naprawdę. – Czy to był przyjemny sen? – ośmielam się spytać. – Podobało ci się? – Przesuwam palcem po lepk iej mazi na jego brzuchu i zerk am spod opuszczonych rzęs. Gwałtownie wciąga powietrze, obserwując wzork i, k tóre rysuję, a później znów patrzy na mnie. – Miałem wątpliwości. Nie powinienem był chcieć, żeby to nie był sen. Nie powinienem był chcieć, żeby to była prawda. Ale chciałem. Ignoruję dudnienie k rwi w uszach. – Czemu nie powinieneś? Marszczy brwi. – Bo… Bo wszystk o. – Powiedz to na głos. Do k ońca. – Ja też potrafię być władcza. – Bo byłaś zak ochana w Kyle’u. – Kyle nie żyje. To nie byłaby zdrada. – Z trudem przełyk am ślinę, bo jak aś część mnie jest przek onana, że oto bardzo ważny powód, dlaczego nie. Bo to byłaby zdrada. Zdradziłabym Kyle’a. – Twoja k olej, żeby powiedzieć wszystk o do k ońca. – Co powiedzieć? – Co myślisz. Zaczynam obrysowywać tatuaż na jego piersi, pomarańczowo-żółte płomienie, ok o smok a. – Sk łamałam. To byłaby zdrada. Zdrada jego pamięci. Ale… To przecież bzdura. Jego głowa opada na poduszk i, odwraca się do ściany. Widzę, że zacisk a szczęk i, potem je rozluźnia, a ja patrzę na czarne linie na śniadej sk órze. – Jak ie to wszystk o popieprzone – mówi ledwo słyszalnie. Wstaje z łóżk a, przechodzi przez k orytarz i wchodzi do łazienk i. Obserwuję, jak moczy ręcznik i opłuk uje brzuch. Wraca i wślizguje się z powrotem do łóżk a, k ładzie się na bok u, patrzy na mnie. – Też tak myślę – mówi. – Że to bzdura. Ale mimo to nie mogę się pozbyć tego wrażenia. Ty i ja razem bylibyśmy… zniewagą dla jego pamięci. Ale to bzdura, bo on nie żyje i chciałby, żebyśmy oboje byli szczęśliwi. – To też bzdura, bo gdyby żył, chciałby mnie. – Ale nie żyje. – Czy to jest k łótnia czy dysk usja? – pytam. Parsk a cichym śmiechem. – Sam nie wiem. – Patrzy na mnie. – To, co przed chwilą zrobiłaś, to punk t zwrotny. – Wiem. – Mówię tak cicho, że to nawet nie jest szept. – Jesteś zły? Kiwa głową w tył i w przód. – Zły? Nie. Nie jestem zły. Ale ogłupiały. Nie będę oszuk iwał, to było dość podstępne. Nie mogłem powiedzieć, czy chcę, czy nie chcę. Dławię się. – Wiem. Wiem. Przepraszam. Sama czuję do siebie obrzydzenie. – Nie. Przestań. Ja nie jestem lepszy. Przecież rozebrałem cię, k iedy spałaś… – Chciałeś, żeby mi było wygodniej – przerywam mu. Wchodzi mi w słowo:
– Chciałem znów cię zobaczyć. Chciałem zobaczyć twój słodk i, ok rągły tyłeczek . Chciałem dotk nąć twojego uda. – Ale nie zmusiłeś mnie… Nie zrobiłeś tego, co ja. Ociera twarz ręk ą. – Czy to k onk urs? Kto jest więk szym dupk iem? – pytam. Jestem zszok owana, z powodu jego słów brak mi tchu. Chciał zobaczyć mój „słodk i, ok rągły tyłeczek ”. Zawsze myślałam, że mam za duży tyłek . To mój k omplek s. Nic oryginalnego, wiem o tym, ale nic nie mogłam poradzić. Wciąż często biegałam, bo tylk o wtedy uwalniałam się od wspomnień, marzeń, k oszmarów i poczucia winy. I jeszcze k iedy byłam pijana i jak grałam na gitarze. Ale ile bym biegała, mój tyłek wciąż był ok rągły, a piersi ciężk ie. – I tak ja bym wygrał ten k onk urs, nie ma o czym mówić – stwierdza Colton. – Ty miałaś chwilę słabości, ja jestem dupk iem non stop. – Nie masz racji. – Zmieniam pozycję i patrzę mu w oczy z odległości k ilk u centymetrów. Ten dystans aż prosi się o pocałunek . – To nie była chwila słabości. To było wiele chwil pożądania. A ty nie jesteś dupk iem. – Czego chcesz, Nell? – Pierwsza cię o to spytałam, pamiętasz? – Czyli żadne z nas nie wie, czego chce? – Wpatruje mi się w oczy, a palcem rysuje k ółk a na moich plecach, tuż nad pośladk ami. – Nie. Tak . Ja wiem, czego chcę, ale nie jestem pewna, czy to dobre, czy złe. Wiem za to, że sposób, w jak i to sobie wzięłam, był zły. I za to cię bardzo przepraszam. – Czyli twierdzisz, że mogłaś była zrobić to, co zrobiłaś, tylk o że nie wtedy, k iedy spałem? – Nadal rysuje k ółk a, ale coraz niżej. Wyginam lek k o plecy, ale to wystarczy. Zauważa to, szerzej otwiera oczy, nozdrza mu falują, zacisk a wargi i głębiej oddycha. – Tak – mówię. Muszę wziąć odpowiedzialność za to, co zrobiłam i czego chcę. Miał rację, mówiąc, że to punk t zwrotny. Nie mogę tego cofnąć. Już wiem, jak ie to uczucie, trzymać go w dłoni. Wiem, jak to jest, czuć jego ciało pod moim i chcę więcej. Wiem, jak ie to uczucie, gdy trzyma ręk ę na mojej pupie. Wiem, że on tego chce tak samo jak ja i że oboje jesteśmy pogubieni. Patrzę mu w oczy, a on wytrzymuje mój wzrok i zjeżdża ręk ą niżej. Zagryzam wargę, gdy zaczyna pieścić mój pośladek . Idąc do łóżk a, zdjęłam dżinsy, więc mam na sobie tylk o sk ąpe, żółte stringi. Trójk ącik jedwabiu z przodu, gumk a wok ół bioder i sznurek między pośladk ami. Zdjęłam też stanik , więc na górze mam jedynie podk oszulek , dopasowany, z niebiesk iej bawełny, z k ieszonk ą na prawej piersi i z brok atowym purpurowym sercem na k ieszonce. Przesuwa palec po gumce majtek , wciąż się we mnie wpatruje, a potem powoli i z uwagą obejmuje dłonią mój lewy pośladek . Patrzę mu bacznie w oczy i widzę w nich tę samą emocję, k tórą odczuwam: sk onflik towane pożądanie. – Wybaczam ci – mówi, a w k ącik u ust błąk a mu się uśmieszek . – Koniec k ońców to był przecież zajebisty sen. Teraz bada sznurek między pośladk ami. Wstrzymuję oddech, a potem nie mogę go nabrać na nowo. Przesuwa dłoń na drugą stronę, gładzi moje udo, jedno, a potem drugie. Boże. O Boże. Teraz k ręgosłup, nagie plecy, wsuwa ręk ę pod k oszulk ę. Jego palce, dłoń na mojej sk órze wywołują pożar. Czuję go na żebrach, pod ramieniem. Szuk a drogi. Podnoszę ręk ę, dotyk am dłonią jego piersi, potem ramienia, tam zatrzymuję się na chwilę, a wreszcie robię to, na co miałam ochotę już od tak dawna i drapię delik atny zarost na jego szczęce. Ten ruch umożliwia mu przesunięcie ręk i po żebrach i pogłask anie mojej piersi, k tórą przycisk am do jego k latk i piersiowej. – Nell, co my robimy? – pyta zachrypniętym szeptem. Kręcę głową i podnoszę ręk ę. – Nie mam pojęcia. Ale podoba mi się to. – Mnie też. – Przyciąga mnie bliżej, ciągnie mnie w górę. Dostosowuję się do tego, leżę teraz zupełnie na bok u, podpieram się jedną ręk ą, nogę przerzucam przez jego biodra, drugą trzymam na jego mostk u. Jestem prawie naga. Koszulk a uniosła się tak , że wyglądają spod niej piersi. W milczeniu ośmielam go, bezruchem daję mu przyzwolenie, bez mrugnięcia wpatruję się w niemożliwie niebiesk ie oczy. Omójboże. Boże! Podejmuje wyzwanie. Najpierw k ładzie mi dłoń na brzuchu. Myślę, że może wybierze drogę na południe i wiem, że się nad tym zastanawia, ale jedzie na północ, pod rąbek k oszulk i. Już i tak wstrzymywałam oddech, ale gardło zacisk a mi się jeszcze bardziej, płuca mi płoną, a serce albo się zatrzymuje, albo bije jak opętane. Nie może się zdecydować. Później jego szorstk a, delik atna, duża dłoń obejmuje moją pierś pod k oszulk ą. Nie oddychałam co najmniej trzydzieści sek und. O Boże, Boże, omójboże! Jego dotyk jest niewiarygodny! Sk órę ma ostrą, twardą. Mam dość duży biust, miseczk a C, prawie D, ale on z łatwością obejmuje pierś dłonią. Sk robie moją brodawk ę i już nie wytrzymuję, opętańczo łapię oddech, k ręci mi się w głowie. – Colton… – Pochylam głowę i opieram czoło o jego ramię. – Popatrz na mnie – rozk azuje, łagodnie, ale stanowczo. Patrzę. Oczy ma zmrużone, poważne. – Punk t zwrotny jest w tym miejscu. Jeśli tego nie chcesz, musisz powiedzieć mi teraz. Wstań i wyjdź. Zapomnimy o wszystk im. Będziemy przyjaciółmi. Tylk o musisz mi powiedzieć. Bo wystarczy k rok dalej i będziemy w tym po czubek głowy. Przełyk am ślinę. Kiwam głową. Zagryzam wargę i odwracam wzrok . – Kurwa, prosiłem. Nie rób tego – mówi urwanym głosem. Nie rozumiem. – Czego? – Nie zagryzaj wargi. Doprowadzasz mnie tym do szaleństwa. Zagryzasz wargę i już po mnie. Twoje usta są moje. – Ma teraz tak i pierwotny głos, zachrypnięty i surowy, czuję, jak we mnie wibruje i sk wierczy w dole brzucha. – Dobrze wiedzieć – szepczę. Wycofuje ręce. – Decyduj. Idziemy na całość i jesteś moja, czy udajemy, że to się nigdy nie stało. – Jestem twoja? – pytam łagodnie, drżącym głosem. – Pytasz? Czy stwierdzasz? – Colton, ja… Nie mogłabym zapomnieć, ale… – przerywam, bo wiem, że to bełk ot. Nieświadomie znów zagryzam wargę, a Colton warczy. – Przecież powiedziałem! Nie! Rób! Tego! Nie mogę tego znieść. Ledwie nad sobą panuję, a ty znów zagryzasz wargę. – Co w tym tak iego ek scytującego? – pytam, grając na czas. Zresztą niepotrzebnie. Przecież wiem, czego chcę. Ale teraz, k iedy Colton znów zmienia ton na władczy i rozk azujący, jestem nieśmiała, niepewna, przerażona. Nie mogę się pozbierać. Zgwałciłam go we śnie, a teraz nie jestem w stanie k iwnąć głową, choć on daje mi do zrozumienia, że pragnie mnie tak samo jak ja jego. Chyba zwariowałam. – Nie wiem – odpowiada. – Tak po prostu jest. Zagryzasz wargę, a ja chcę ją wziąć do ust i ssać jak cuk ierek . Chcę lizać twoje wargi, gryźć je i całować, dopók i całk iem nie stracisz nad sobą k ontroli i nie będziesz dyszała, mok ra od potu. Cholera. Chciałabym tak . Nerwy? Znik nęły. Czuję, że moje serce zaczyna dziwaczny taniec, pulsuje, tłucze się, zatrzymuje, boli i wiem już, że podjęłam decyzję. Zagryzam wargę, już po wszystk im. – Kurwa, k otk u, jesteś szalona. – Warczy przez zaciśnięte zęby. Nie zauważam momentu, w k tórym się porusza. W jednej chwili leży, a w drugiej już jest na mnie, miażdży moje wargi i zgodnie z zapowiedzią bierze je do ust, ssie i liże. Jestem zszok owana i oszołomiona niespodziewanie agresywnym pocałunk iem, ale zaraz cała topnieję, gdy zaczyna ssać moje usta. A potem rozpływam się całk iem, bo staje się delik atny, bierze moją twarz w dłonie, patrzy na mnie, nasze wargi ledwie się styk ają, a on całuje mnie powoli, starannie i tak głębok o, że… tonę. Czuję dotyk jego warg i ujmuje mnie tym, k radnie mi serce pocałunk iem, bierze do ust całe moje ciało. Całowaliśmy się już wcześniej i za k ażdym razem to był najlepszy pocałunek w moim życiu. Serce mi się ścisk a, k iedy zdaję sobie sprawę, że to oznacza również, że lepszy niż jak ik olwiek pocałunek z Kyle’em. Po prostu nie ma porównania. To boli. Boli tak słodk o, tak dogłębnie, tak dziwnie, że nie wiem, co z tym bólem zrobić. Ten pocałunek … Jestem stracona. Nie ma mnie. Wiem, że od tej chwili należę do niego. Tak , jak powiedział: jestem jego. Nie wiem, jak to się stało. A naprawdę
chciałabym wiedzieć. – Ostatnia szansa, dziewczynk o-Nelly. – Słyszę jego głos, ale to nawet nie jest szept, tylk o oddech, k tóry w moim uchu uk łada się w słowa. – Powiedz, że tego nie chcesz. Odpycham go i zanim zdążam sprecyzować, o co mi chodziło, widzę w jego oczach ból. Zaczyna wstawać, ale łapię go za ramię i zatrzymuję. A potem podciągam k oszulk ę i ściągam ją z siebie. Colton szerok o otwiera oczy i oblizuje wargi. – Chcę tego – mówię najgłośniej, jak mogę, ale to i tak tylk o bezwolny szept. – Potrzebuję tego. Wyraz jego oczu się zmienia. Stają się dzik ie. O rany, zaczyna się. – Zdejmij majtk i i rozsuń nogi. – Powiedz magiczne słówk o. – Chcę się z nim podroczyć. Moje przerażenie i bezradność słabną, cieszę się z tego. On tylk o patrzy. A ja nie wyk onuję polecenia. Kręci głową i mruga z niedowierzaniem, a potem łapie moje majtk i i je rozrywa. Nie zdarł ich ze mnie, nie włożył w to żadnego wysiłk u. Po prostu włożył jeden palec pod gumk ę na jednym biodrze, drugi z drugiej strony i pociągnął. Rozerwały się. Już po nich. Jestem naga. To było proste. – Lubiłam te stringi – protestuję. – Więc trzeba było posłuchać. – Przesuwa palce w dół po moim brzuchu, k tóry się napina, po wzgórk u łonowym, a potem po zaciśniętych udach. – A teraz rozsuń nogi i k rzycz śmiało. Nik t cię nie usłyszy. – Dla… Och! – Nie zdążam nawet zwerbalizować pytania, k iedy jego język zaczyna robić coś mojej łechtaczce. Rozsuwam nogi. Szerok o. Podsuwam pięty pod pośladk i i k olana opadają mi na bok i. Jestem bezwstydna. – O tak , Nelly, właśnie tak . – Mówiąc, wydycha powietrze między moje wargi. – Boże. Niech cię! Jesteś słodk a jest cuk ier. Rumienię się, ale po sek undzie nie mam już miejsca na nic poza k rzyk iem wydzierającym mi się z gardła. Bo… O Boże! Nigdy nie doznałam czegoś tak iego. Nigdy. Wiję się po łóżk u, wyginam plecy w łuk , dostosowuję się do ruchów jego język a. A potem… Boże, jest jeszcze lepiej. Wsuwa palec we mnie, zwija go, a ja… znik am. Płonę. Krzyczę tak głośno, że to boli nawet mnie. Zacisk am zęby i wyję. – Ufasz mi? – Jego głos mnie zask ak uje, a ja jestem tak oszołomiona doznaniami, że nie rozumiem słów. – Co? – Czy. Mi. Ufasz? – Nawet na chwilę nie przestaje obracać, wiercić i ek splorować palcami. – Twoje palce są we mnie, więc chyba tak . – W razie potrzeby ugryź poduszk ę. – Dlacz…? – zaczynam zadawać pytanie, ale nie k ończę. – O k urwa! Śmieje się, ale jest zadowolony. Dwa palce trzyma między moimi wargami, a trzeci jest… O cholera. Nie wierzę, nie rozumiem tego i nawet nie chcę sobie tego wyobrażać, ale jest tam… Gdzie ciemno i niebezpiecznie. Zagryzam poduszk ę. Cała jestem wirem narastającej ek stazy. Nie mogę jej w sobie pomieścić. Wydaje mi się, że już rozchodzę się w szwach, a jeszcze nie doszłam. A może doszłam. Może to właśnie jest to, co się znajduje za k rawędzią, a ja tak naprawdę jestem tu po raz pierwszy. Nie wiem. Nie utrzymam tego w sobie. Krzyczę w poduszk ę, łk am, wyginam się w łuk , wierzgam. Ok azuje się, że wplatam palce w jego włosy, w zalewie rozk oszy przycisk am go do siebie, błagam go o coś. Nie wiem o co. – Colton… Colton. Błagam… O Boże. Omójboże… No właśnie. Czy proszę go, żeby przestał? Czy żeby nie przestawał, nigdy, nawet żeby zaczerpnąć tchu? Nie wiem. To tylk o maleńk i ruch, sam czubeczek jego palca poruszający się w zak azanym miejscu, ale od tego drży ziemia. – Co ty mi robisz? – pytam. – Doprowadzam cię do orgazmu. Wk ładam palec w twoją ciasną, dziewiczą dupk ę. – Wraca między moje uda i ssie nabrzmiały guziczek , a ja k rzyczę i prężę się. – Przygotowuję cię. – Na co? – Chcę wiedzieć. Boże, ale czy na pewno? Będzie coś jeszcze? – Dojdź, to ci pok ażę. – Myślałam, że to już był orgazm. Śmieje się. – Nie, nie! – Wyciąga wolną ręk ę i nagle jest wszędzie. Ścisk a moje brodawk i, szczypie je, wk łada we mnie palce, k tórymi obraca i pociera, poza tym liże, ssie. – Chodź. Już. To rozk az i nie mam wyjścia, muszę posłuchać. Wybucham na milion k awałk ów, sk ładam się z wody i ognia, k rzyk u i szlochu. Naprawdę szlocham. Płyną mi łzy. A później… Wspina się na mnie jak drapieżnik . Zarost wok ół ust ma cały mok ry. To ja. Rumienię się, mocno. Dobry Boże, o mójboże, cholera! Jest gigantyczny! Same mięśnie, szerok ie k rawędzie, ostre bok i, góruje nade mną. Jego postać przysłania świat. Widzę tylk o tatuaże, szafirowe oczy i zarost. A potem patrzę w dół i widzę jego… To on. Jego k utas. Podoba mi się to słowo. Nigdy go nie używam. Zaczęłam przek linać po śmierci Kyle’a. Było mi wszystk o jedno. Ale sek s? Nie było mowy. Po tym, co się stało, przestał być częścią mojego życia. Przek linałam, piłam, ale nie mogłam się zmusić do sek su. Zaangażowałam się w zajęcia w college’u, pracowałam u taty w biurze, ale z nik im się nie umawiałam, nic nie robiłam, byłam nik im. Pracowałam. Uczyłam się. Grałam na gitarze. Byłam żywym trupem, pustą sk orupą przeżartą poczuciem winy. A teraz… żyję. Jestem tak bardzo żywa! I podobają mi się brzydk ie słowa. Nie czuję wstydu. I dobrze mi z tym. Między innymi dlatego, że to, co robię, napawa mnie bolesnym poczuciem winy. To nowy ból, a ból dobrze mi robi. Ale wracając do jego k utasa. Jest bosk i. Jest po prostu… omójboże. Już go dotyk ałam, ale widok tych wszystk ich centymetrów, k tóre zbliżają się do mnie… Zapominam o oddychaniu i zagryzam wargę. – Nie bój się, będę delik atny. – Mówi tak łagodnie. On chyba myśli, że się boję. I nagle zdaję sobie sprawę, że rzeczywiście. Jestem przerażona. Posik ana ze strachu. Kolejne odk rycie, k tóre zalewa mnie i przynosi fale bólu, winy, wstydu i łez. – Nell? Co się dzieje? Dlaczego płaczesz? – Przywiera do mojego bok u i pociera nosem moją twarz. – Cholera, dupa! To przeze mnie. To za dużo. Niech to szlag! – Przycisk a dłoń do czoła. – Nie… – Wyk rztuszam z siebie to słowo pomiędzy rozdzierającymi szlochami. – Nie, to nie ty. – Więc co? – To znaczy tak … – Biorę głębok i wdech i wbijam paznok cie w ramiona. Ból robi swoje, uspok aja mnie. – To ty, ale nie tak , jak myślisz. – Mów jasno – warczy. – Przepraszam. – Łapię powietrze i szarpię się za włosy, aż boli. – Jesteś aż za bardzo. Jesteś totalny. Intensywniejszy niż… k tok olwiek . Znacznie bardziej niż… Kyle. – Wypowiedziawszy to ostatnie słowo, zaczynam znów szlochać. – Kurwa. – Zawisa nade mną, opierając się na łok ciu i patrzy na mnie, ale ja go ledwo widzę przez rozmazujące mi widok słone łzy. – Nell, to tylk o ja. Wiem, że powiedziałem, że ostatnia szansa już była, ale to nic. Dobra? Nie bój się. Ja nie… Boże. Co ze mnie za złamany k utas! Ty jesteś najważniejsza. Przepraszam, że cię do tego doprowadziłem. Mimo płaczu śmieję się. – Idiota z ciebie – udaje mi się wyk rztusić. Na dźwięk tego słowa tężeje, zastyga w bezruchu. – Co? Jak mnie nazwałaś? – pyta lodowato. Odwracam się, żeby na niego popatrzeć, i widzę zaciśniętą, napiętą szczęk ę i wezbrane mięśnie na szyi. – Colton, chodziło mi o to, że się nie boję, nie ciebie. Powiedziałam, że jesteś idiotą, bo uważasz, że to ty mnie do tego doprowadziłeś. A tak nie jest. To ja cię w to wciągnęłam. – On się trzęsie, jest tak wściek ły, że zaczynam się bać. – Przepraszam, nie miałam nic złego na myśli. Proszę cię… – Zamk nij się na chwilę i pozwól mi ochłonąć.
Kiwam głową i zamieram w bezruchu. Po k ilk u minutach mówi już znacznie spok ojniej. – Mam problem z tym słowem. Z byciem nazywanym idiotą albo głupk iem. Czy coś z tej półk i. Debilem, głąbem, te sprawy. To wywołuje we mnie furię. Nie mów tak . Nigdy więcej, nawet w żartach. Jasne? Kiwam głową. – Tak , jasne. Przepraszam. Nie jesteś idiotą. Jesteś nadzwyczajny. Jesteś absolutem. Chodziło mi o to, że… – Nie musisz mi teraz k adzić, żeby naprawić sytuację – przerywa. Nie mogę się powstrzymać i wpatruję się w niego, poszuk uję odpowiedzi, co się stało, że to słowo wywołuje w nim tak ą reak cję. Ktoś musiał w ten sposób oceniać jego inteligencję, nie raz. Widzę tylk o jedną możliwą sytuację, w k tórej byłoby to dla Coltona aż tak im problemem, ale nie wyobrażam sobie państwa Callowayów mówiących tak ie rzeczy. Zawsze tak bardzo wspierali Kyle’a, byli tacy k ochający, tacy mili. Czasem surowi, szczególnie jeśli chodziło o coś, co mogło zachwiać ich wizerunk iem. – Nie k adzę – odpowiadam cicho. – Wyjaśniałam ci tylk o, dlaczego nagle zaczęłam się mazać po dziewczyńsk u. – Jesteś dziewczyną – zauważa. – No tak . Ale dopók i nie zacząłeś mnie dręczyć pytaniami, nie płak ałam w ogóle. Naprawdę, nigdy. Colton podnosi się i patrzy na mnie. – Nigdy nie płak ałaś z powodu tego, co się stało Kyle’owi? – Nie. – Nie przeżyłaś żałoby? – W jego głosie słyszę niedowierzanie. – Żałoby? – Samo pojęcie brzmi dziwnie, a on mówi to tak , jak by to było coś oczywistego. Podnosi głowę i patrzy na mnie. – Tak , żałoby. Nie przeszłaś przez wszystk ie etapy? – Opada z powrotem na łóżk o i pociera palcami miejsce nad nosem. – Oczywiście, że nie przeszłaś. Pewnie dlatego jesteś tak nabuzowana. Zak rywam twarz ramieniem, żeby uk ryć irytację, k rzywdę i szczypiące oczy. – On umarł. Uporałam się z tym. Colton parsk a. – Nie. Nie uporałaś się z tym. Dlatego się tniesz. – Nie robiłam tego od tygodni. – Wiem, że pocieram k ciuk iem blizny, ale nie mogę nic na to poradzić. Chwyta moje ręce, siłą je rozdziela i przesuwa opuszk ę palca po białych liniach. Ten delik atny gest łamie mi serce, broda zaczyna mi się trząść. W oczach ma smutek . – To dobrze – mówi. Podchwytuje mój wzrok i jego oczy stają się zimne, stanowcze. – Jeśli jeszcze k iedyk olwiek się potniesz, będę wściek ły. Naprawdę wk urwiony. Lepiej tego nie wywołuj. Tak , na pewno wolałabym nie. Ale nie odpowiadam mu. Nie mogę tego obiecać. Udało mi się nie pociąć od tak dawna tylk o dlatego, że on zaprzątał mi myśli, a to wystarczało, żebym zapomniała o k onieczności upuszczenia sobie k rwi, żeby się wyluzować. Colton nie daje się zwieść. Łapie mnie za brodę dwoma mocnymi palcami i podnosi moją głowę tak , żebym na niego spojrzała. – Obiecaj mi to. – Oczy ma tak intensywnie chabrowe. – Obiecaj mi. Nie będziesz się więcej cięła. Jeśli poczujesz potrzebę, zadzwonisz do mnie. Przyjadę, poradzimy sobie z tym razem, dobra? Chciałabym móc mu to obiecać. Nie mogę. Nie rozumie, jak głębok a jest ta potrzeba. Nienawidzę tego, naprawdę. Po tym, jak się potnę, czuję się jeszcze bardziej winna niż przedtem, co tylk o pogarsza sprawę. To nawyk , k tórego nie mogę się pozbyć. Nie, coś więcej, raczej nałóg, k tórego się wstydzę, jak palenie, łyk anie lek ów czy coś w tym stylu. Wiem, że on rozumie potrzebę cięcia, ale nie zdaje sobie sprawy, jak głębok o jest we mnie zak orzeniona. Nie odpowiadam. Gapię się w sufit i cała się trzęsę. Chcę mu to obiecać. Chcę wyzdrowieć, nie chcę więcej rysować linii bólu na nadgarstk ach, na przedramionach. Colton siada. Jest cały czas nagi, ale już nie ma erek cji, a ja z zafascynowaniem patrzę na jego mięk k iego k utasa. To zaprząta moje myśli, ale tylk o na moment. Łapie mnie, podnosi i już siedzę mu na k olanach, trzyma mnie w ramionach i zmusza, żebym spojrzała w jego zagniewane oczy. – Obiecaj mi, k urwa! – Nie! – Wyrywam się, odpełzam, zesk ak uję z łóżk a, byle dalej od jego gorącej sk óry, twardych mięśni i wściek łych, świdrujących oczu. – Nie! Nie możesz mi mówić tak ich rzeczy, nie możesz tego żądać. Nic nie rozumiesz! Nie możesz pojawić się w moim życiu znik ąd i zacząć je zmieniać. – Owszem, mogę. – Mówi spok ojnie, ale z napięciem. Wciąż jest w łóżk u, patrzy na mnie. Przeszuk uję ciuchy rozrzucone na podłodze, wypatruję k oszulk i albo majtek , ale nie mogę ich znaleźć, więc wk ładam T-shirt Coltona. Sięga mi do połowy uda, jest mięk k i i pachnie nim, co jest oszałamiające, k ojące i niezwyk łe. – Nie. Nie możesz. Nie znasz mnie. Nie wiesz, przez co przeszłam. Co czuję. – Tak . Ale staram się dowiedzieć. – Dlaczego? – Bo nigdy nie powinno dojść do tak iej sytuacji, że zostałaś z tym sama. Nie wolno ci było tego zak opać, rana nie mogła pok ryć się zgorzelą. Śmierć Kyle’a wciąż jest otwartą raną w twoim wnętrzu. Nigdy się nie zagoiła, nie zabliźniła. Obrzydliwie się paprze, żre ją gangrena. To w tobie gnije, Nell. Musisz k ogoś tam wpuścić. Musisz wpuścić mnie. – Nie mogę… Nie mogę… – Zaczynam biec. Wypadam z jego pok oju, biegnę do k uchni. Alk ohol albo nóż. On wszystk o wywlek a, całe to gówno, k tóre zepchnęłam pod powierzchnię. Wie o tym i robi to specjalnie. Tłumiłam w sobie uczucia tak długo, a ilek roć groziły wydostaniem się na powierzchnię, zapijałam je, dopók i się nie uspok oiły albo się cięłam i k rwawiłam, byle tylk o nie poczuć, nie płak ać, nie k rzyczeć, nie wściek ać się. Wiem, że gdzieś tu musi być whisk y, ale nie mogę znaleźć. Nie ma jej w lodówce, a nie dosięgnę do szafk i nad nią, gdzie ją pewnie trzyma. Wspinam się na blat, sięgam do drzwiczek , ale tracę równowagę. Upadam ciężk o na podłogę, nie mogę złapać tchu. Wszystk o wraca. Zaczęło wracać, k iedy zmusił mnie do łez, k iedy k azał mi się przyznać, że zabiłam Kyle’a. Poczucie winy pnie się do góry i boli, jak noże rozdzierające serce. To właśnie to? To jest żałoba. Poczucie straty. Świadomość, że Kyle odszedł. Oczywiście, że odszedł, wiem o tym. Ale to jest żałoba. Ból. Samotność. To gorsze niż poczucie winy. Zawsze wiedziałam, że poczucie winy jest złe i nie na miejscu. Nie umiem jej wytłumaczyć, usprawiedliwić ani dłużej trzymać w uk ryciu Walczę ze szlochem, walczę ze sk urczami żołądk a i serca. Nie. Nie. Nie pozwolę jej się wydostać. Wywlók ł na światło dzienne poczucie winy. Ale żałoby nie wywlecze. Nie chcę jej. To zbyt wiele. To mnie zmiażdży. Szuflada otwiera się z huk iem, sztućce podzwaniają. Nie zdawałam sobie sprawy, że się poruszam, ale przecież grzebię w szufladzie w poszuk iwaniu noża. Niech się wściek nie. Co mi tam. Słyszę jego ciężk ie k rok i. Dał mi czas na uspok ojenie się, ale już wie, co robię. Za późno. Ból przynosi upragnioną ulgę. Z pełną poczucia winy satysfak cją patrzę na cienk ą czerwoną linię, k tóra powstaje na moim przedramieniu. Nóż nie był bardzo ostry, więc musiałam mocno docisnąć. Cięcie jest głębok ie. – Co robisz?! – Colton, ubrany w szorty, biegnie k u mnie, wściek ły, przerażony. – Nell, co ty, k urwa, robisz?! Nie odpowiadam. Kręci mi się w głowie. Krwawię. Patrzę na ręk ę i widzę wyciek ającą k rew, k tórej jest zbyt dużo. To głębok a rana. Za głębok a. Dobrze. Żałoba wyciek a za mnie i sk apuje na porysowaną wyk ładzinę. Łapie mnie w ramiona, czuję ucisk . Biały ręcznik szybk o zmienia się w różowoszk arłatny. Ucisk a mi ręk ę tak mocno, że czuję ten ból ponad bólem wywołanym przez ranę. Owija mi przedramię ręcznik iem, k tóry mocno zacisk a pask iem. Trzyma mnie między k olanami, tyłem do siebie. Czuję jego twardą k latk ę piersiową i rozszalałe oddechy, czuję jego ramiona. Pasek trzyma w jednej ręce, mój
nadgarstek w drugiej. Przycisk a twarz do czubk a mojej głowy. Oddycha głośno w moje ucho, w moje włosy. – Do diabła, Nell, dlaczego? Odnajduję w sobie głos. Ból w jego słowach jest wręcz namacalny, tak jak bym zraniła jego, a nie siebie. Chcę go uk oić. To dziwne. Chcę uk oić jego ból, k tóry wywołałam swoją raną. – Nie mogę tego unieść – szepczę, bo tylk o na szept mnie stać. – To zbyt wiele. On odszedł i już nie wróci. Czy to moja wina, czy nie, nieważne, on odszedł. Nie żyje. Zostały k ości w drewnianej sk rzynce, blak nące wspomnienie. Nic nie k oi bólu. Nawet czas. – Wiem. – Nie wiesz. – Mówię to, prawie warcząc, jak opętana. – Nie było cię tam. Nie siedzisz w mojej głowie. – Nell, to był mój młodszy brat. – W głosie ma niemal tak i sam ból jak ja. – Ale… Wyjechałeś, k iedy mieliśmy po jedenaście lat. Nigdy go nie odwiedziłeś. – Kyle i ja nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale wiedziałam, że to go bolało, nic nie rozumiał. Jego rodzice nie chcieli rozmawiać o Coltonie. – Tak … Nie miałem wyboru. Ledwie udawało mi się przetrwać. Tęsk niłem za nim codziennie. Kiedy sypiałem na ławk ach w park u i w ciemnych zaułk ach, w k artonowych pudełk ach nak ryty gazetami, w głowie napisałem do niego tysiące listów. Tysiące listów, k tórych nie byłbym w stanie napisać, bo nie potrafię. Nie stać mnie było na jedzenie, na dach nad głową, nie mówiąc już o bilecie autobusowym do Detroit. W tym, co mówi, jest coś alarmującego, ale k ręci mi się w głowie, jestem słaba, myślę z trudem i nie mogę dojść do tego, o co mi chodzi. Rozluźnia zaimprowizowaną opask ę ucisk ową i ostrożnie zdejmuje ręcznik . Krew nadal leci, ale słabiej. Podnosi mnie i niesie, a ja opieram głowę o jego szerok ą k latk ę piersiową. Sadza mnie na łóżk u, a sam znik a, po czym wraca z gazą, plastrem i maścią z antybiotyk iem. – Podejrzewam, że powinni ci to zszyć – mówi, rozwijając bandaż i ciasno opatrując moją ranę – ale wiem, że nie pójdziesz do lek arza, więc to musi wystarczyć. – Sk ąd wiesz, że nie pójdę? – pytam. – A pójdziesz? – W życiu. Ale sk ąd wiedziałeś? – Patrzę, jak zak leja k oniec bandaża. – Bo ja na twoim miejscu bym nie poszedł. Byłyby pytania, opiek a społeczna, psycholog, oddział psychiatryczny. A najgorsze, że zadzwoniliby do rodziców. – Podk łada mi dwa palce pod brodę, a k ciuk opiera na szczęce. – Ale to się właśnie wydarzy, jeśli jeszcze raz wywiniesz tak i numer. Zawiozę cię prosto na ostry dyżur i osobiście zadzwonię do twoich pieprzonych rodziców, co zresztą powinienem zrobić już teraz, ale nie zrobię. – Dlaczego? – pytam szeptem. – Bo oni by nie zrozumieli. To nie jest sposób zwrócenia na siebie uwagi ani nic z tego psychologicznego gówna. – Dotyk a czołem mojego czoła. – I dlatego, że jeśli mi pozwolisz, mogę ci pomóc. Możemy przejść przez to razem. – My? – Cholera. Wpatruję się w punk t, drży mi broda, ciężk o oddycham. Instynk townie chcę sobie zadać ból, żeby powstrzymać łzy. Colton już o tym wie, bo mnie przytula, przycisk a do piersi. Jest zdeterminowany, żeby mi pomóc, jest k ochający i wspierający. Przez cały czas bardzo bałam się przyznać, jak strasznie mi tego potrzeba. Tyle że nie pozwala mi nic uk ryć, sk łamać, schować się czy udawać. Zna wszystk ie moje sztuczk i. – Daj się temu ponieść… – szepcze dzik im, schrypniętym głosem prosto w moje włosy. – Nie. Nie! – To drugie „nie” to k rzyk . – Musisz. Nie da się tego upuścić z k rwią. Nie możesz wciąż udawać, nie zapijesz tego. Dreszcz, dygot, zagryzam dolną wargę. Wbijam palce w twardy mięsień na jego piersi. Nie będę płak ać. Nie będę. Do jasnej cholery, będę, już płaczę. – To tak k urewsk o boli, Colton… – Słowa niemal gubią się w lawinie zdławionego szlochu i w desperack iej walce roztrzęsionego ciała o oddech. – Chcę go z powrotem! Nie chcę już patrzeć, jak umiera. Płaczę i płaczę, a on mnie przytula. W k ońcu zbieram się do k upy i pozwalam słowom wylewać się ze mnie. – Widzę to wciąż od nowa. Za k ażdym razem, k iedy zamyk am oczy, widzę jego śmierć. Wiem, że to nie moja wina, zawsze wiedziałam. Wmówiłam to sobie, bo to było lepsze niż ból z powodu śmierci. – Ale on umarł. Musisz się z tym pogodzić. – Wiem. Ale to boli. – Teraz czas na najtrudniejsze wyznanie. – Łapię się na tym, że go zapominam. Bez k ońca patrzę na jego śmierć, ale nie mogę sobie przypomnieć jego zapachu. Jak to było, k iedy mnie przytulał. Jak i był nasz sek s. Jak całował. Nie pamiętam go. Czasem się zastanawiam, czy w ogóle go k ochałam. Może to było tylk o młodzieńcze zauroczenie. Myślałam, że go k ocham tylk o dlatego, że był moim pierwszym chłopak iem, że się pieprzyliśmy. Sama nie wiem. Nie pamiętam. A teraz jesteś ty… Lepszy od niego. Silniejszy. Podniecasz mnie tak , jak nie pamiętam, żeby on mnie podniecał. Przy tobie czuję rzeczy, k tórych wcześniej nie czułam. Całujesz lepiej niż on, tak to pamiętam. Kiedy dziś przy tobie doszłam, zdałam sobie sprawę, że nigdy czegoś tak iego nie czułam. Nigdy! Ani razu przez dwa lata spędzone z Kyle’em. Z gardła wydziera mi się k rzyk żywego, bezradnego bólu, nienawiści do siebie i żalu. Colton przytula mnie mocniej i pozwala mi k rzyczeć. Nie ucisza mnie, nie uspok aja, nie szepcze, że wszystk o będzie dobrze. – Zapomniałam go! Nigdy go nie k ochałam, a teraz już go nie ma. Nigdy go nie odzysk am i nigdy nie będę zdrowa! – Zsyłając zapomnienie, twój umysł pomaga ci dojść do siebie. Iść naprzód. Kochałaś go, Nell. Był twoją pierwszą miłością. A wcześniej najlepszym przyjacielem. Nawet ja to wiem. Byliście nierozłączni niemal od urodzenia. Kochałaś go. I tak , on odszedł i to jest straszne, gorsze niż wszystk o. Został ci odebrany za szybk o, nam wszystk im. I nie sprawię, że to się stanie w porządk u. Ale musisz dojść do siebie. Musisz pozwolić sobie wyzdrowieć i iść naprzód. Utk wiłaś w chwili jego śmierci. Tk wisz w cyk lu, z k tórego nie ma wyjścia. Musisz przerwać ten cyk l. – Nie wiem jak . – Przeżyj żałobę. Pozwól sobie na wściek łość za to, że został ci odebrany. Odczuj stratę. Poczuj smutek i tęsk notę. Nie blok uj tego, nie wypieraj, aż się schowa, nie upijaj się do obojętności. Usiądź i daj się sponiewierać uczuciom. A potem wstań i oddychaj dalej. Jeden oddech za drugim. Dzień za dniem. Obudź się i jeśli będziesz się czuła zmiażdżona, popłacz trochę. A potem przestań płak ać i żyj. Nie czujesz się dobrze, ale żyjesz i k tóregoś dnia dojdziesz do siebie. – Łatwo powiedzieć. – Nie, wcale niełatwo. To najtrudniejsze, co może zrobić człowiek . Ale tak że jedyny sposób. To, co robisz teraz, w k ońcu cię zabije. Słyszę, że mówi z własnego doświadczenia. – Ty to zrobiłeś. Wzdycha. – Tak . Nie raz. – Z Kyle’em? – Tak , przy nim też. – Przy k im jeszcze? Znów ciężk o oddycha. To długi, pełen frustracji oddech. – Przyjaciele. Bracia. I dziewczyna, k tórą… Ktoś, k ogo k ochałem. – Opowiedz. – Niech cię… Teraz? Chcesz tego słuchać teraz? – Kiwam głową i czuję w głębi jego piersi wark ot. – Dobra. Pierwszy był jednym z moich najlepszych przyjaciół, Splita i mój. T-Shawn. Wychowywali się ze Splitem. Razem założyli Five-One Bishops. Była afera na boisk u do k osza, poszło o terytorium. Najpierw nic tak iego, parę łańcuchów, jeden dupek miał bicz. Potem wszystk o wymk nęło się spod k ontroli. Jeden z k olesi wyjął nóż. Poderżnął T-Shawnowi gardło. Patrzyłem, jak wyk rwawia się na moich ręk ach. Patrzyłem, jak T umiera, trzymałem go, k urwa, w ramionach, a on wyk rwawiał się na śmierć. A potem zabiłem tamtego sk urwysyna. Rozpieprzyłem mu głowę o asfalt, widziałem jego mózg. Nie mogłem się powstrzymać. T był fajnym k olesiem. Dobrym przyjacielem. Tak naprawdę był wrażliwy. Ale miał pecha i urodził się w getcie. Nie miał wyjścia, tam trzeba robić, co się da, żeby przeżyć. W więk szości wypadk ów nie ma się wyboru. Tak ie jest życie. Życie w mieście, tak to gówno działa. Ale T był mądry. Mógł iść na studia, pisać dobre prace, zostać k imś, gdyby tylk o miał szansę. Ale nie miał. Teraz nie żyje. – Przyk ro mi. – Później mój inny k umpel został zastrzelony. Lil Shady. Nie od początk u się k umplowaliśmy. Jego dziewczyna na mnie leciała i jemu się to nie podobało. Ja nigdy z nią nie k ręciłem, ale on i tak mnie nie lubił. W k ońcu się z tym uporaliśmy i staliśmy murem jeden za drugim, gdy sytuacja robiła się nieciek awa. Dostał k ulk ę w
łeb. Na szczęście tego nie widziałem. Ale umarł i to było do dupy. Po prostu odszedł. Godzinę wcześniej jaraliśmy razem blanta. A potem Split i Mo zaczęli się dobijać do moich drzwi, przynieśli go, k rzyczeli, że k toś go postrzelił z przejeżdżającego samochodu. – Znik a, oczy ma zamyślone, widzi przeszłość. – Było jeszcze paru innych, później, ale tak a sama bajk a. Tyle że żaden nie był mi tak blisk i jak Shady i T. – Milk nie, a ja widzę, że zatonął we wspomnieniach. Biorę go za ręk ę, przeplatam palce z jego palcami. – I jeszcze dziewczyna. Którą k ochałeś. – To był najgorszy dzień w moim życiu. To wtedy postanowiłem odejść z gangu, zacząć żyć normalnie, otworzyć warsztat i spróbować wydostać się z tego szamba. – Pochyla głowę, chowa twarz w moich włosach i bierze głębok i wdech. – Miała na imię India. Była zajebiście ładna. Jej matk a była czarna, a ojciec był Koreańczyk iem. Oczy w k ształcie migdałów, czarne proste włosy do pasa, ciało pieprzonej bogini. Najsłodsza z lasek . Zbyt słodk a, żeby mieszk ać w getcie i wpaść w to bagno, w k tóre wpadła. Przyjaźniła się z dziewczyną Splita. Często przebywała w naszym towarzystwie i ją zauważyłem. Patrzyłem na nią, podobała mi się. Widziałem, że ona też na mnie patrzy. W k ońcu k iedyś na jak iejś imprezie jak o jedyni nie mogliśmy zasnąć i do świtu siedzieliśmy na schodach przeciwpożarowych. Chciała iść do szk oły mak ijażu albo zostać modelk ą, nie mogła się zdecydować. Byłaby świetna w jednym i w drugim. Zamilk ł na dłużej. Na zbyt długo. Nie mogłam wypełnić ciszy. Czek ałam na niego. – Spotyk aliśmy się przez rok . Ale to nie były randk i-randk i. Nie zabierałem jej na Broadway ani do włosk iej dzielnicy. Byliśmy razem przez rok , to lepiej brzmi. Kurwa, nie mogę o tym mówić. – Głos mu się załamuje, bierze głębok i wdech, wypuszcza powietrze, mówi dalej. – Zrobiła się jak aś k aszana z k onk urencyjnym gangiem, parę bójek , nic tak iego, to co zwyk le. Ale potem wszystk o się popsuło. Rozdzieliłem się ze Splitem i uciek ałem całe k ilometry przed k olesiami, k tórym sam nie dałbym rady. Niechcący doprowadziłem ich do Indii. Była gdzieś z przyjaciółk ami i ich chłopak ami. Zauważyła, że biegnę, wiedziała, że mam k łopoty. Zawołała tych k olesi na pomoc. Daliśmy sobie z nimi radę, ja dostałem w ramię, ale to nic tak iego, nieważne. Ostatni chłopak coś truł od czapy, widzieliśmy, że chce uciek ać, i puściliśmy go. A on, k urwa… Odbiegł jak ieś trzydzieści metrów, odwrócił się i oddał strzał, jak by chciał powiedzieć „odpieprzcie się”. India siedziała na ławce i dostała prosto między oczy. To był totalny przypadek . Widziałem twarz tego k olesia. Miał minę, jak by mówił „o cholera”, bo Indię wszyscy znali. Nieważne, k to był z k im, ją znali wszyscy, uwielbiali i szanowali. Była najmilsza. Koleś zginął następnego dnia, nie z moich rąk , ale tak sk ończył. Zresztą to nie miało znaczenia. Ona odeszła. Całe jej pięk no, słodycz, miłość do k ażdego, nieważne, k im się było. Wszystk o to z nią odeszło. Czuję, że mam mok re włosy, słyszę w jego głosie łzy. Zmieniam pozycję, obracam się, przyciągam go do siebie. Przycisk am jego twarz do mojej piersi i w k ońcu rozumiem, co miał na myśli, mówiąc, że trzeba sobie pozwolić się załamać. Colton jest twardym draniem, silnym i niewzruszonym. Ale załamał się pod wpływem wspomnień. Po tylu latach. – Była pierwszą dziewczyną, k tórą k ochałem. Miałem wcześniej inne panny, rozumiesz? I nawet w k ilk u byłem zak ochany, ale to nie była miłość. Niby miłość, prawie miłość. Ale to było coś tak iego, tak a obezwładniająca potrzeba k ogoś, tej osoby, dla k tórej zrobiłoby się wszystk o, bez względu na k onsek wencje. Miałem ją pod sk órą, w duszy. Jej najgłębsza istota była wdruk owana we mnie tak głębok o, że znajdowała się w k ażdej cząsteczce powietrza, k tóre wydychałem, molek uły naszych ciał były ze sobą splecione. To była miłość. Tak ją k ochałem – mówi głosem załamanego człowiek a. – Ale odeszła. Stąd ten szajs na mojej piersi, te blizny. Nie radziłem sobie. Nie mogłem pogodzić się z jej śmiercią, bardzo, bardzo długo. To bolało tak mocno, tak głębok o, że musiałem to jak oś powstrzymać, poczuć cok olwiek poza agonią. To Split mnie uratował. Zmusił mnie do zmierzenia się z tym, co się stało i do odpuszczenia. – Śmieje się ostrym, szczek ającym śmiechem. – Tak naprawdę nigdy się nie odpuszcza. Nie przestaje się… Nie przestaje się cierpieć, nie przestaje się k ochać. To nie znik a, ale żyje się dalej i w k ońcu ten ból zostaje zepchnięty do tyłu, w tło, tak że nie przysłania codzienności. I pewnego dnia zdajesz sobie sprawę, że wszystk o w porządk u. Wciąż boli, wciąż k ochasz tę osobę, ale tak , zapominasz szczegóły. Zapach, smak jej ust, dotyk jej sk óry, dźwięk głosu. W k ońcu wydaje się, że to było w innym życiu, jak by był z nią inny człowiek , jak by k to inny ją k ochał. Ale tak poza tym jest w porządk u. Przynajmniej w pewnym sensie. – I można się nauczyć k ochać k ogoś innego? – pytam, bo muszę to wiedzieć. Siada i patrzymy na siebie. Nasze nogi się k rzyżują. – Nie wiem. – Oczy ma bezbronne, wpuszcza mnie do swojego wnętrza. – Ale pracuję nad tym. Dam ci znać. Ma na myśli mnie. – Jak k onk urować z duchem? – pytam szeptem po długiej ciszy. Wzrusza ramionami. – Nie wiem. Chyba nie można. Po prostu trzeba zdać sobie sprawę, że jest tak a część ciebie, k tórej nie możesz dać, bo należy do k ogoś, k to umarł. Nie wiem. – Możemy to zrobić? Ty i ja? Ty z duchem Indii i ja z duchem Kyle’a? Bierze mnie za ręce i pociera k ciuk ami moje palce. – Możemy próbować zrobić co w naszej mocy. Dawać z siebie tyle, ile możemy. Żyć jednym dniem naraz, jednym oddechem naraz. – Nie wiem, jak to zrobić. Boję się. – Nie mogę na niego spojrzeć, nie jestem w stanie patrzeć mu w oczy. Znów dotyk a mojej brody i unosi mi twarz. Tylk o że tym razem on też się nachyla i musk a wargami moje usta. – Ja też nie wiem i też się boję. Ale jeśli chcemy żyć, a nie być półduchami, niewolnik ami wspomnienia o k imś, k to odszedł, musimy spróbować. – Znów mnie całuje. – Rozumiemy się, Nelly. Obydwoje straciliśmy k ogoś, k ogo k ochaliśmy. Oboje mamy blizny, żal i gniew. Możemy to zrobić razem. Oddycham mimo strachu, mimo dreszczy, mimo chęci ucieczk i. – Podoba mi się, że mówisz do mnie Nelly. Nik t nigdy tak do mnie nie mówił. Uśmiecha się i przytula mnie mocniej.
10. Uciszanie duchów Miesiąc później
W szystk o wróciło do normy, tyle że przychodził Colton i spędzaliśmy czas razem. Mniej było między nami fizyczności, choć pragnęłam go wciąż tak samo i często czułam na sobie jego spojrzenie. Całowaliśmy się k ilk a razy, ale wydawało się, że zawarliśmy milczące porozumienie o zawieszeniu dotyk ania. Nie jestem pewna, dlaczego tak się stało. Nie jestem pewna, czy mi się to podoba. Pragnę go. Potrzebuję jego dotyk u. Chodzę na zajęcia na uniwersytecie nowojorsk im, biegam, pracuję na swoich zmianach w barze z drink ami i gram na gitarze. Widuję się z Coltonem, ale i tak za rzadk o. A przede wszystk im usiłuję nie zwariować z niepok oju, czy przyjmą mnie na wydział muzyczny. W tym zamieszaniu, gdy spotk ałam Coltona w park u i po tym wszystk im, co się stało później, prawie zapomniałam, że ma przyjść list z odpowiedzią. W k ońcu przychodzi. Wraz z pozostałą pocztą przynosi go Colton. Siedzę na blacie k uchennym i ćwiczę piosenk ę, k iedy puk a do drzwi, a potem wchodzi, wciąż puk ając. Podaje mi plik k opert, k tóre przeglądam. List z uniwersytetu jest oczywiście na samym dole. Kiedy go zauważam, serce zaczyna mi walić jak młotem i pozostała poczta wypada z rąk . – Co to? – pyta Colton, widząc moją reak cję. – Zdawałam na wydział muzyczny na uniwersytecie, ale nie wiem, czy mnie przyjmą. Odpowiedź jest w tym liście. – Wsuwam palec pod listek k operty i wyciągam pojedynczą k artk ę. W tym momencie odwaga mnie opuszcza i wpadam w panik ę, piszczę jak nastolatk a. – Nie mogę spojrzeć! Ty mi przeczytaj – mówię i mu podaję. Colton bierze, zerk a na nią i oddaje. – Nie, to twój list. Ty przeczytaj. – Na twarzy ma dziwny wyraz, k tórego nie potrafię zinterpretować. – Denerwuję się – odpowiadam. – Proszę, przeczytaj mi. – Przeczytaj sama, dziewczynk o-Nelly. Jeśli ty nie przeczytasz, że cię przyjęli, radość nie będzie tak a sama. – Przecież nie wiesz, czy mnie przyjęli. – Podaję mu list, zaciek awiona i poirytowana. – Proszę! Proszę, przeczytaj! – Nie powinnam przeciągać struny, już to wiem. Widzę, jak jego twarz tężeje. Przycisnęłam zły guzik . Ale już zaczęłam i nie wycofam się. – Nie. Nie przeczytam ci. To twój list, nie mój.
Odwraca się, wsadza ręce do k ieszeni i podzwania monetami, k tóre tam znajduje. Gapi się przez ok no, przygarbił ramiona i zacisnął szczęk i. – Colton, no weź! O co ci chodzi? Chcę się tym z tobą podzielić. Odwraca się do mnie, oczy mu płoną, widzę w nich wściek łość i ból. – Chcesz wiedzieć, o co chodzi? Nie umiem czytać. Zadowolona? O to chodzi. Nie umiem czytać. Z powrotem odwraca się do ok na, ręce trzyma wzdłuż bok ów, dłonie zacisk a w pięści. Jestem oszołomiona. – Co? Jak to? Nie umiesz czytać? W ogóle? Jak to możliwe? – Pochodzę do niego od tyłu i ostrożnie, delik atnie, k ładę mu ręk ę na ramieniu. Pod moją dłonią jego mięśnie są jak sk ała. Nie odwraca się do mnie, ale zaczyna mówić głosem tak cichym, że muszę się postarać, żeby go usłyszeć. – Mam dyslek sję. Poważną. Potrafię czytać, ale bardzo, bardzo słabo i trwa całe wiek i, zanim przebrnę przez najprostsze choćby zdanie. Pieprzony pierwszok lasista czyta lepiej niż ja, rozumiesz? Jeślibym usiadł w totalnej ciszy, w miejscu bez żadnych rozproszeń i bardzo mocno się sk upił na godzinę albo dwie, może dałbym radę przeczytać jeden cały artyk uł z gazety. Gdyby był napisany na poziomie dwunastolatk a. Wszystk o zaczyna nabierać sensu. – To dlatego jesteś w Nowym Jork u, prawda? Dlatego nie dogadywałeś się z rodzicami? Kiwa dwa razy głową; k rótk ie, ostre sk inienia. – Tak , przez całe życie miałem z tym problem. Jak byłem mały, o tym gównie nie było wiadomo tyle co dzisiaj. Teraz jest mnóstwo pomocy dla dzieci z „niezdolnością do nauk i”. – Palcami pok azuje cudzysłów wok ół tej nazwy. – Są pomoce dydak tyczne, laboratoria czytania, k orepetytorzy i cała reszta szajsu. Wtedy, do tego na przedmieściach, tam, gdzie dorastaliśmy, nie było nic. Wszyscy myśleli, że jestem po prostu głupi. Moi rodzice też. Zrobili mi jak ieś testy, ale dyslek sja nie była jeszcze powszechnie znana, więc nie bardzo wiedzieli, czego szuk ają i jak wyjaśnić moje problemy. – Wiem o dyslek sji tyle, że oznacza k łopoty z czytaniem. – Pocieram dłońmi jego granitowe ramiona. Kiwa głową i w k ońcu odwraca się do mnie. Przełyk am z trudem ślinę i postanawiam przejść na drugą stronę muru, k tóry pojawił się między nami. Opieram się o niego, ocieram, wsuwam dłonie pod jego ramiona i splatam na plecach. Zadzieram głowę, żeby na niego spojrzeć, i k ładę brodę na jego piersi. Zapach, ciepło i twardość jego ciała oszałamiają mnie, przenik a mnie gwałtowna fala pożądania. – Tak , ale to coś więcej – odpowiada. – Po prostu nic, co jest napisane, nie ma dla mnie sensu. Litery, liczby, zdania, równania matematyczne, nic. Potrafię odpierdzielić w głowie całk iem zaawansowane działania matematyczne, mam duży zasób słownictwa, rozumiem zasady gramatyk i, ale trzeba mi to wszystk o powiedzieć. Powiedz mi słowo, wytłumacz, co znaczy, i już jest moje. Wyjaśnij mi matematyczną ideę i załapię, nie ma żadnego problemu. Ale napisane? Za nic. Litery mieszają się, przesk ak ują i powstaje coś absurdalnego. Patrzę na ten papier – stuk a palcem wsk azującym w k artk ę, k tórą trzymam w ręce – i widzę litery. Znam alfabet, pod względem technicznym umiem czytać, potrafię prześledzić zdanie od wielk iej litery do k ropk i, ale k iedy patrzę na k artk ę, przysięgam, że widzę k upę bzdur, k tóre nie mają żadnego sensu. Muszę sk upiać się na k ażdej z liter oddzielnie, na k ażdym słowie, wypowiedzieć je, przyswoić. Potem cofnąć się i złożyć całe zdanie od początk u, potem cały ak apit, a potem całą stronę. W prak tyce znaczy to, że muszę to rozpracować od początk u. Nawet nie wiesz, jak ie to żmudne. – Ale te piosenk i, k tóre piszesz, ich słowa… – Wszystk o jest tutaj. – Klepie się po głowie. – Tworzę słowa, muzyk ę, wszystk o robię w głowie. Jestem zdumiona. – Nie masz tego nigdzie zapisanego? Śmieje się, co brzmi jak zdarty k aszel. – Nie, k otk u. Mało, że nie umiem czytać. Pisać też nie umiem. Idzie mi to równie fatalnie. Nawet gorzej, bo zaczynam zapisywać to, co mam w głowie, a wychodzi jak ieś gówno, niezrozumiały bełk ot. – Więc wszystk o znasz na pamięć? Wzrusza ramionami. – Tak już jest. Mam zajebistą pamięć, mam słuch absolutny, więc jak usłyszę muzyk ę, to potrafię ją zagrać. Nuty, ak ordy i cała reszta nabiera dla mnie sensu, k iedy mogę je usłyszeć. Tak samo technik a. Po prostu rozumiem ją instynk townie. To znaczy, muszę się nauczyć, jak coś robić, tak jak musiałem się nauczyć grać na gitarze i używać głosu, ale potem przychodzi mi to naturalnie. – Twoi rodzice tego nie rozumieją? – pytam. Wzdycha, ale brzmi to jak wark ot. – Boże, nienawidzę o tym mówić. – Bezmyślnie przeczesuje ręk ą włosy. – Nie, nie rozumieją. Byłem ich pierwszym dzieck iem. Popełniali błędy. I ja to rozumiem. Ale i tak to, co się stało, było do dupy. – Co się stało? Patrzy mi w oczy i chyba czerpie siłę z tego, co w nich widzi. – Mówię ci, nie potrafili zrozumieć mojego problemu. Nie byłem opóźniony ani nic tak iego. Normalnie mówiłem, nawiązywałem k ontak t z otoczeniem, zawiązywałem buty, rozpoznawałem k olory i k ształty, wszystk o było w porządk u, ale k iedy w przedszk olu trzeba było patrzeć na zapisaną k artk ę, nie mogłem tego ogarnąć. To frustrowało wszystk ich. Ojciec był na fali i miał wielk ie aspiracje. Wielk ie plany dla swojego pierworodnego syna. Że będę jego następcą, lek arzem, prawnik iem albo coś równie doniosłego. Sam zdecydował, jak ie jest moje przeznaczenie, i nic nie było w stanie wybić mu tego z głowy. Ale sytuacja stawała się coraz bardziej napięta, bo po prostu totalnie nie występowała u mnie umiejętność czytania i pisania. Nigdy nie wyszedłem poza program pierwszej k lasy. Musiałem pracować trzy razy ciężej niż inni, żeby odrobić pracę domową, napisać k lasówk ę. Cudem przechodziłem z k lasy do k lasy. Tata myślał, że jestem leniwy. Kazał mi pracować ciężej, mówił, że nic nie może mnie powstrzymać. Nacisk ał mocniej, wciąż mocniej, ale nie widział, jak cholernie ciężk o pracowałem, żeby w ogóle posuwać się naprzód. Ledwie sk ończyłem gimnazjum. Naprawdę ledwie, mimo że odrabianie lek cji k osztowało mnie cztery do pięciu godzin pracy co noc, bo wszystk o w szk ole k ręciło się wok ół zapisywania odpowiedzi i czytania podręcznik ów. Mówiłem ci już, że potrafię to zrobić, ale to jest tak trudne, że niemal niemożliwe, i ciągnie się w niesk ończoność. Poza tym byłem tylk o gówniarzem. Chciałem grać w piłk ę z k umplami, imprezować, robić to, co wszyscy. Ale nie mogłem, bo ciągle siedziałem zamk nięty w moim pieprzonym pok oju i usiłowałem przebrnąć przez dziesięć stron k siążk i. Opieram czoło o jego pierś, czuję ten ból. – Boże, Colton… – Tak , to było do dupy. A tata nic nie rozumiał. On nie jest zły. Tak naprawdę jest świetny. Kiedy nie chodziło o szk ołę, super się dogadywaliśmy. Ale im byłem starszy, tym bardziej szk oła przyćmiewała wszystk o inne. Kiedy dotarłem do liceum, byłem na wsk roś wściek ły. Cały czas. Nienawidziłem szk oły, nauczycieli, dyrek tora, moich rodziców i wszystk iego. Sprawy nie ułatwiał też fak t, że k iedy ja miałem piętnaście lat, Kyle już dał się poznać jak o złote dzieck o, dosk onale wychowane, wysportowane, otoczone przyjaciółmi, czarujące i srające szczęściem. A ja musiałem harować po sześć godzin dziennie, żeby jechać na dwójach i trójach. Zdawałem sobie sprawę, że rozumiem podstawowe założenia. Wiedziałem, że nie jestem głupi. Słuchałem lek cji i rozumiałem, o co chodzi. Mogłem wysłuchać całego wyk ładu i wyrecytować go nauczycielowi z pamięci. Gdybym mógł zaliczać materiał ustnie, pewnie sk ończyłbym na piątk ach. Ale wtedy nie było tak ich możliwości. – Przesuwa palec po mojej szczęce, dalej za ucho, w dół szyi i po obojczyk u, a ja drżę pod dotyk iem jego gorącej sk óry. – Ciągle wpadałem w tarapaty, bo byłem tak cholernie wściek ły, sfrustrowany. Dzieciak i się ze mnie oczywiście nabijały, bo zawsze miałem jak iś szlaban i ledwie zdawałem z k lasy do k lasy, więc wdawałem się w bójk i. – Dzieciak i są k oszmarne. – Tak , nie musisz mówić – uśmiecha się gorzk o. – Ale ogólnie miałem je gdzieś. Najbardziej zabijała mnie sytuacja z rodzicami. Myśleli, że nie staram się wystarczająco, że wyolbrzymiam problemy, żeby się migać od szk oły czy coś. Oczek iwali, że będę realizował ich plany, wypełniał ich rozk azy. Te plany zak ładały college. A ja chciałem pracować w warsztacie, sk ładać samochody. Grać na gitarze. To było nie do przyjęcia. Zaczynałam rozumieć. – Więc k iedy zdałeś maturę… – Ojciec nalegał, żebym złożył aplik acje do najlepszych college’ów. – Śmieje się, ale w tym śmiechu nie ma nic wesołego, tylk o gorycz i zadawniony gniew. – Jak i k urwa college?! Ledwie sk ończyłem ogólniak ! Ledwie umiałem czytać! Nienawidziłem szk oły. Miałem dość. Powiedziałem mu to, ale nie słuchał. Mógł pociągnąć za odpowiednie sznurk i i moje fatalne oceny przestałyby się liczyć. W k ońcu zrozumiałem, że muszę wyrazić się jaśniej. Pamiętam ten dzień, jak by to było wczoraj. Czysty, słoneczny, pięk ny czerwcowy dzień. Zdałem maturę k ilk a miesięcy wcześniej i cały czas spędzałem w garażu, pracując przy moim camaro. Ojciec chciał,
żebym aplik ował do Harvardu, Columbii i Brown, a ja tego nie robiłem. Trwała permanentna awantura. W k ońcu rozmówiliśmy się na pomoście. Powiedziałem mu, że nie pójdę do college’u, nigdy. A co on na to? „W tak im razie od dzisiaj utrzymujesz się sam”. Dawałby mi pieniądze, wspierałby mnie, wynająłby dla mnie mieszk anie i zrobiłby wszystk o, gdybym poszedł na studia. Ale jeśli nie, nie da mi złamanego centa. – Colton milk nie i widzę, że zbliża się najtrudniejsza część opowieści. – Zrobiło się nieprzyjemnie. Kłóciliśmy się strasznie. Wyzywał mnie, powiedział, że jestem głupi i leniwy. Był wściek ły, rozumiem to, ale… Wciąż przeraża mnie to wspomnienie. Zawsze pragnąłem jego ak ceptacji, chciałem, żeby zauważył, że mam inne umiejętności, że jestem bystry w innych dziedzinach. Ale on nie potrafił. Tak jak mówiłem, awantura była straszna. Poszło na noże. On mnie uderzył, ja uderzyłem jego. Potem uciek łem. Zostawiłem auto, moje camaro, k tóre przez lata sk ładałem od podstaw. Zostawiłem cały swój bajzel. Wziąłem plecak , jak ieś ciuchy i wszystk ie pieniądze, jak ie miałem. Kupiłem bilet autobusowy do Nowego Jork u. Nie oglądałem się za siebie. Podróż oczywiście pochłonęła więk szość k asy, więc k iedy dotarłem do miasta, byłem całk iem spłuk any. Siedemnastoletni analfabeta, nie panujący nad gniewem, bez planu, bez pieniędzy, bez znajomych, bez auta, bez mieszk ania, bez niczego. Miałem plecak , k rak ersy i ciuchy na zmianę. Ból w jego głosie łamie mi serce. Widzę go oczami wyobraźni, przerażonego, wściek łego, samotnego chłopak a walczącego o przetrwanie. Zbyt dumnego, żeby wrócić do domu, nawet jeśli by mógł. Głodnego, zmarzniętego, samotnego, sk azanego na ulicę. – Colton… tak mi przyk ro, że musiałeś przez to przejść. – Słyszę, że głos mi się łamie. Unosi mi brodę. – Hej, nie płacz. Nie z mojego powodu. Przecież mi się udało, nie? – Tak , ale nie powinieneś był tak cierpieć. – Wzrusza ramionami, a ja odsuwam się, żeby na niego spojrzeć. – Nie, nie bagatelizuj tego. Osiągnąłeś tak wiele! Przetrwałeś. Zrobiłeś wszystk o sam mimo problemów z nauk ą. Uważam, że to nadzwyczajne. Ty jesteś nadzwyczajny. Znów się otrząsa, wywraca oczami, wyraźnie czuje się nieswojo. Dotyk am dłońmi jego twarzy, uwielbiam czuć ostry zarost. – Jesteś bardzo mądry. Naprawdę. I masz wielk i talent. Jestem zachwycona tym, jak i jesteś. – Zawstydzasz mnie, Nelly. – Obejmuje mnie i mocno przycisk a do piersi. – Ale dzięk uję, że to mówisz. To znaczy więcej, niż sobie wyobrażasz. Ale, ale. Dostałaś się czy nie? Mam dość gadania o swoich brudach. Rozk ładam list za jego plecami i czytam ponad ramieniem. – Tak . Dostałam się. – Nie miałem wątpliwości. Jestem z ciebie dumny, dziewczynk o-Nelly. Uśmiecham się w jego pierś, wdycham zapach. Z trudem przełyk am ślinę. Nie jestem pewna, czy dam radę. Ścisk am gryf gitary i staram się nie wpaść w panik ę. – Gotowa? – słyszę zza pleców głos Coltona. Trąca mnie k olanem. Kiwam głową. – Tak . Tak . Dam radę. – Dasz radę. Po prostu mnie słuchaj i śpiewaj w harmonii. Wejdź w rytm tak , jak ćwiczyliśmy, i pozwól wszystk im usłyszeć swój anielsk i głos. Kiwam głową i rozluźniam palce. Nigdy wcześniej nie występowałam przed publicznością. To znaczy grałam parę razy na ulicy, sama i z Coltonem, ale to co innego. Teraz jestem przerażona. Siedzimy na scenie w barze, patrzy na nas blisk o sto osób, czek ających, aż zaczniemy. Znają Coltona, przyszli tu dla niego, ale są ciek awi, k im ja jestem. W ogóle nie odczuwam presji, żadnej… – Cześć wszystk im! Mam na imię Colt, a to jest Nell. Zagramy coś dla was, nie macie nic przeciwk o, prawda? – Brawa i gwizdy. Colton zerk a na mnie, a potem zwraca się do tłumu: – Tak , chłopak i, wiem, że jest bosk a, ale nie do wzięcia. Zaczniemy od Avett Brothers. Piosenk a I Would Be Sad. Zaczyna grać intro, w k tórym słychać banjo z oryginału. Ja wchodzę na znak , gram prosty rytm i czek am na moment, w k tórym zaczniemy grać razem. Melodia jest prosta, a ja ćwiczyłam ją tyle razy, że nie muszę o niej myśleć, więc moje wejścia nie stanowią problemu. Publiczność zamilk ła. Mój głos dosk onale k ontrastuje z głosem Coltona, czysty alt owija się wok ół jego chrapliwych pomruk ów i wiem, że zaczarowaliśmy wszystk ich. Dostosowuję rytm do k olejnej piosenk i, k tórą Colton właśnie zapowiada. – Jest z nami jak iś fan City & Colour? – Żywy aplauz oznacza aprobatę, a Colton uśmiecha się. – Dobrze! Więc mam nadzieję, że spodoba wam się nasza wersja Hello, I’m Delaware . Brzdąk am, k iedy on gra intro, gram spok ojnie, ale w środk u aż piszczę z podniecenia. W myślach wracam do samego początk u, k iedy Colton powiedział, że jestem jego. Podoba mi się to. A teraz powiedział, że jestem bosk a. Cała się trzęsę. Angażuję się w piosenk ę City & Colour, bo Dallas Green jest niesamowity. Daję się ponieść głosowi, niczego nie hamuję. Śpiewam i pozwalam słowom przenik ać się, przepływać przez siebie. Już się nie denerwuję, czuję tylk o płynącą w żyłach muzyk ę, czyste pięk no tej piosenk i i wystrzał adrenaliny, k tóry towarzyszy uświadomieniu sobie, że świetnie mi idzie. Następną piosenk ę Colton śpiewa sam. Słyszałam, jak ją ćwiczył, więc nie mogę się doczek ać, żeby usłyszeć ją ze sceny. Nasze gitary milk ną, a Colton dostraja swoją, pobrzęk ując następne intro. – To będzie moja solówk a. Pewnie słyszeliście już tę piosenk ę, ale niek oniecznie w tej wersji. Nazywa się 99 Problems i nagrał ją jedyny w swoim rodzaju Jay-Z, ale ten aranż zrobił artysta o imieniu Hugo. Chciałbym móc przypisać go sobie, bo uważam, że jest po prostu zajebisty. No więc tak , mam nadzieję, że wam się spodoba. Brawa cichną, gdy Colton zaczyna grać dudniącą sek wencję ak ordów, przypominających bęben. Oszałamiają mnie emocje, bo zaczyna śpiewać. Gdy słyszałam pierwszy raz, jak to próbował, nie byłam pewna, co słyszę, wyk onanie było tak niezwyk łe. Ale później rozpoznałam piosenk ę i byłam totalnie oczarowana. On ma rację, ten aranż jest naprawdę niesamowity. Moja k olej przychodzi stanowczo za szybk o. – Zajebista z was publiczność. Reszta repertuaru Hugo też wymiata, ale to zdecydowanie mój ulubiony numer. A teraz specjalnie dla was solówk a Nell. Nalegał, żebym swoją piosenk ę zapowiedziała sama, więc przysuwam do siebie mik rofon i brzdąk am, żeby się rozgrzać. – Cześć! Jeszcze nigdy nie miałam tak iej solówk i, więc bądźcie dla mnie mili, dobra? Zaśpiewam It’s Time Imagine Dragons. – Odwracam się do Coltona i patrzę na niego. – Z dedyk acją dla ciebie, bo ta piosenk a przypomina mi ciebie. Kiedy przesłuchiwałam moją playlistę i zastanawiałam się, jak ą piosenk ę chciałabym zaśpiewać tego wieczoru, trafiłam na tę. To świetny k awałek , jak by inspirowany popem z lat ’80, ale czułam, że w wersji indie-folk może wypaść ciek awie. Ostatecznie przek onały mnie słowa. Manifestacja tego, żeby nigdy się nie zmieniać, zawsze być sobą. Colton przeszedł tak wiele, ale pozostał ze sobą szczery, nie zmienił się pod nacisk iem, nie poddał się oczek iwaniom innych. Ja bardzo długo miałam z tym problem. Wybierałam szk oły i planowałam przyszłość zawodową, biorąc pod uwagę to, czego ode mnie oczek iwano, czego chcieli dla mnie moi rodzice. Po śmierci Kyle’a nie mogłam wybierać, nie mogłam myśleć, nie miałam ochoty na nic. Pracowałam u ojca i zaczęłam studia licencjack ie po linii najmniejszego oporu. Tata zawsze oczek iwał, że pójdę na magistersk ie studia w biznesie i potem będę pracować u niego. Ja też nie brałam pod uwagę innej opcji. Nie zastanawiałam się nad swoimi talentami czy pragnieniami, realizowałam narzuconą ścieżk ę i jej nie k westionowałam. A później umarł Kyle. Po k ilk u miesiącach zdałam sobie sprawę, że potrzebuję oddechu. Czegoś, co oderwie moje myśli od bólu i poczucia winy. Lek cje gry na gitarze niemal spadły mi z nieba. Zauważyłam ogłoszenie przybite do drewnianego słupa wysok iego napięcia. Nauczycielem był starszy facet, siwowłosy, brzuchaty i genialny. Miał talent pedagogiczny, był cierpliwy i wyrozumiały. Ale przede wszystk im zdawał się czuć, że w tygodniu potrzeba mi k ilk u godzin z dala od wszystk iego. Nie zadawał pytań, po prostu wziął mnie w obroty, popychał, pilnował, żebym była wciąż zajęta, nie zostawiał mi czasu na nic poza szlifowaniem ak ordów. Zaplanował dla mnie ostry schemat ćwiczeń i nieźle mi się dostawało, jeśli go nie realizowałam. Śpiew ok azał się naturalnym rozwinięciem gry na gitarze. Zawsze uwielbiałam śpiewać, wychowałam się, słuchając mojej mamy, ale nigdy nie myślałam o tym poważnie. To było coś, co robiłam w aucie i pod prysznicem. Gdy zaczęłam się uczyć grać na gitarze, muzyk a stała się obsesją, sposobem na odpuszczenie sobie, na poczucie czegok olwiek poza bólem. Kiedy uczyłam się jak iejś piosenk i, śpiewałam do wtóru. W k ońcu zdałam sobie sprawę, że śpiew k ręci mnie bardziej niż gitara, a muzyk a ok azała się wyzwoleniem. Spędzałam całe godziny, grając i śpiewając, siedziałam na pomoście, oglądałam zachód słońca, patrzyłam na wschodzące gwiazdy i grałam, nie pozwalałam sobie myśleć o Kyle’u, tęsk nić za nim, płak ać. Grałam, aż k rwawiły mi palce, śpiewałam, aż zaczynało mnie boleć gardło. Teraz z k olei muzyk a połączyła mnie z Coltonem. Piosenk i, k tóre do siebie śpiewaliśmy, były wyznaniami. Niek ończące się dysk usje na dźwięk i gitar. Śpiewam więc i wszystk o ze mnie spływa. Czuję na sobie wzrok widowni, czuję pożerającego mnie spojrzeniem Coltona. Kończę piosenk ę i k ilk a ostatnich nut zawisa w powietrzu, ręce mi się trzęsą, a serce dudni. Moment ciszy, oczy wpatrzone we mnie, na twarzach wyraz zdumienia. Chyba oszaleję, nik t nie k laszcze. Ale potem ek splodują, wyją, gwiżdżą, wiwatują i zdaję sobie sprawę, że ta cisza oznaczała oszołomienie.
To chyba dobrze. Kiedy hałas cichnie, Colton przysuwa mik rofon do ust i mówi do mnie, ale patrzy przy tym na widownię: – Niech to diabli, Nell, to było niesamowite! Serio! – Słyszę w jego głosie napięcie, w oczach widzę emocje. Dobrze je uk rywa, ale już go znam i czuję, jak z niego emanują. Pozwalamy, żeby ten pełen napięcia moment minął w ciszy. Oboje wiemy, jak a piosenk a będzie następna i oboje się denerwujemy. – Jeszcze nigdy nie grałem tej piosenk i – mówi Colton i nak łada na struny capo. – To jest… bardzo osobisty numer, k tóry napisałem dawno, dawno temu. Nell od tygodni molestuje mnie, to znaczy, zachęca, żebym go zaśpiewał na żywo i w k ońcu się poddałem. No to tak . Oto piosenk a. Nie ma tytułu, ale mógłby brzmieć Jeszcze jedna godzina. Mam nadzieję, że wam się spodoba. Widzę, jak ie to dla niego trudne. Melodia jest powolna, ciężk a, toczy się melancholijnie. A potem Colton śpiewa swoją k ołysank ę i w całym barze zapada cisza, słychać by było upuszczoną szpilk ę. Nik t się nie rusza, nik t nawet nie oddycha! Ć wiczyliśmy to razem. Mógł to śpiewać tylk o wówczas, gdy śpiewałam z nim i grałam w drugiej linii, co i teraz robię. Śpiewam drugi wok al i gram podstawowy rytm, ale cicho, żeby mógł się sk upić. Widzę, że jest sk oncentrowany. Absolutnie. Widzę spojrzenia publiczności, zaciśnięte gardła. Pojawiają się łzy. Słychać, jak a to dla niego osobista piosenk a, w jego głosie rozbrzmiewa czysta pasja. Znów śpiewa do siebie. Znów jest zagubionym chłopcem, samotnym na ulicach Nowego Jork u. Serce znów mi się do niego wyrywa. Chcę go przytulić, pocałować, powiedzieć mu, że nie jest sam. Bar pogrążony jest w całk owitej ciszy, ale k iedy w powietrzu wybrzmiewa ostatnia nuta, zaczyna się szaleństwo. Jeszcze k ilk a popularnych numerów, k tórych nauczył mnie Colton i na k oniec śpiewamy razem Barton Hollow. Jestem zachwycona, trzęsę się z emocji. Aplik owałam na k ierunek muzyczny pod wpływem chwili. To był ak t buntu, sposób na powiedzenie moim rodzicom, że będę teraz żyła po swojemu. Nigdy wcześniej nie występowałam publicznie. Teraz… wpadłam. Colton bierze nasze honorarium i szybk o wychodzimy. Nie umiem zinterpretować wyrazu jego twarzy, ale ruchy ma sztywne. Denerwuję się, k iedy stoimy obok siebie w metrze, gitary mamy na plecach, w mięk k ich futerałach, trzymamy się rurek pod sufitem wagonu. On milczy i nie jestem pewna, czy jest smutny, wściek ły czy otumaniony występem. Nie umiem go odczytać i to mnie stresuje. Wyciągam ręk ę i chwytam jego dłoń, przeplatam ze sobą nasze palce. Zerk a na mnie, potem na złączone dłonie, potem znów na mnie. Rysy mu łagodnieją. – Przepraszam, po prostu ta piosenk a była trudna. Chyba jestem trochę rozproszony. Kiepsk i ze mnie towarzysz. Przysuwam się bliżej i przywieram do jego bok u. – Wiem, ale jestem z ciebie dumna. Byłeś niewiarygodny, ludzie płak ali! Puszcza moją ręk ę, obejmuje mnie w talii, przycisk a do siebie. Kładzie dłoń na moim biodrze i nagle całe metro znik a, jest tylk o paląca świadomość jego obecności, jego ciepła, mięśni. Ten dotyk rozpala mnie, przenik a przez wszystk ie warstwy ubrania, k tóre mam na sobie i czuję go wprost na sk órze. Potrzebuję tego. Potrzebuję ciała przy ciele, ciepła przy cieple. Krążyliśmy wok ół już za długo, a ten moment, k tórego doświadczyłam, to za mało. Chcę więcej. Wiem, dlaczego utrzymywał między nami dystans, ale już dość. Zgadzałam się na to, odpuszczałam dalszy ciąg pocałunk ów, k iedy i on odpuszczał, nie nacisk ałam. Zresztą i pocałunk i stały się ostatnio wręcz platoniczne, szybk ie muśnięcia warg, rzadk o prowadzące do czegoś więcej, nie do tych przedsionk ów ognia i żądzy. Moje ciało aż śpiewa pod wpływem jego obecności, myśli i serce buzują od adrenaliny po występie, myślę tylk o o nim, czuję tylk o jego i to, jak bardzo go pragnę. Wbija mi palce w biodro, wpatruje się we mnie płonącymi oczami, k obaltowe płomienie nie bledną. Wiem, że on też to czuje. Zagryzam wargę, bo wiem, jak to na niego działa. Przymyk a oczy i czuję falowanie jego piersi. Mocniej zacisk a palce na moim ciele, prawie boli, ale przyjemnie. – Dzisiaj śpisz u mnie – mówi. To rozk az, nie pytanie. Kiwam głową, nie odrywając od niego wzrok u. – Dzisiaj śpię u ciebie – powtarzam. Zbliżam się i przycisk am usta do jego ucha. – Dzisiaj się nie powstrzymujemy. Słyszę, jak z syk iem wypuszcza powietrze. – Jesteś pewna? – Głos dudni w jego piersi. – Boże, tak ! – On musi zrozumieć. – Proszę cię! Śmieje się, ale nie ma w nim wesołości. To śmiech drapieżnik a, pełen erotycznej obietnicy. – Dziewczynk o-Nelly, nie musisz prosić. Rumienię się jak by ze wstydu. – Ale proszę. Kazałeś mi czek ać tak długo. Potrzebuję tego. Jego oczy płoną, są tak błęk itne, że zapiera mi dech. – Chciałem dać ci przestrzeń i czas. Myślałem, że nie jesteś gotowa. Zresztą ja też nie byłem, nie całk iem. – Rozumiem to i doceniam. Ale teraz mówię: k oniec z przestrzenią. Koniec z czasem. Wyciąga ręk ę, obejmuje mnie mocno i prawie trzyma w dłoni mój pośladek . – Chcę, żebyś była pewna. Żadnych pytań, żadnych wahań. Ma być w porządk u. Opieram czoło o jego ramię, a potem podnoszę twarz i patrzę na niego. – Jestem gotowa. Bardzo gotowa. Przerażona też, tak . Ale gotowa. Znów się śmieje. – Myślisz, że jesteś gotowa. Choć nie jesteś. – Mówi zachrypniętym głosem. – Ale będziesz gotowa, sk arbie. Już ja o to zadbam. Boże, omójboże, ta groźba, ta obietnica w jego głosie to już dość, żebym musiała zacisk ać uda w obawie przed zalewem wilgoci. Wiem, że mam szerok o otwarte oczy i oddycham ciężk o. – Przestań zagryzać wargę, bo stracę nad sobą panowanie – warczy Colton. Powoli wypuszczam wargę spomiędzy zębów, drocząc się z nim tą opieszałością. – Dlaczego mnie to tak cholernie k ręci? – Wydaje się szczerze zdumiony swoją reak cją. Wyginam plecy i oddycham głębok o, przycisk ając się do niego. Jedziemy metrem, wok ół jest tłum ludzi, ale są niewidzialni, nie obchodzą mnie. Padłam ofiarą żądzy, płonę z podniecenia. Straciłam rozum, nie mam siły na powściągliwość. – Już przestań. – Colton przycisk a mnie do siebie i miażdży na piersi. Czuję na brzuchu jego pożądanie, twarde i duże. – Przestań mnie drażnić, do cholery. Jesteś sek sowna, pragnę cię, wygrałaś. Patrzę na niego niewinnie. – To nie był pojedynek . – Nachylam się i szepczę mu do ucha, mięk k o owiewając go moim oddechem. – Jestem napalona. – Czuję się dziwnie i trochę głupio, mówiąc to, ale samo wychodzi i to jest prawda. Colton nie śmieje się, choć tego się spodziewałam. – Nell, niech cię szlag, naprawdę testujesz granice mojej samok ontroli. Jestem blisk i wsadzenia ci język a do gardła na środk u wagonu metra. Znów szerok o otwarte, niewinne oczy. – Nie miałabym nic przeciwk o. – I zagryzam wargę, żeby dopełnić dzieła. Zacisk a zęby i obejmuje obiema ręk ami moją talię, a potem łapie mnie za tyłek . Boże, jak cudownie. Uwielbiam, k iedy dotyk a mojego tyłk a. Mam na sobie czarną ołówk ową spódnicę do k ostek z cienk iej bawełny i czuję zgrubienia na jego sk órze, jak zaczepiają się o materiał. Czuję samczą siłę jego uścisk u, k iedy chwyta mnie i przycisk a do swojego twardego ciała. Pochyla się k u mnie, ostro i zdecydowanie, łapie w zęby moją dolną wargę, podgryza, łapczywie, drapieżnie. Wsuwa język pomiędzy moje zęby, czuję ruchy jego warg. Cicho jęczę i płonę z pożądania. Oddaję pocałunek , ale to nie jest właściwie słowo. Pocałunek to spotk anie warg, figle język ów. A to… To jest pieprzenie się, tylk o że ustami. Pierwotne, dzik ie i wygłodniałe. – Idźcie do hotelu, psiak rew! – warczy poirytowana k obieta za nami. Tak ie są granice wytrzymałości nowojorczyk ów na erotyk ę. A ich rzadk o coś bulwersuje, jak zauważyłam. Metro zatrzymuje się, a Colton trzyma ręk ę nisk o na moich plecach i popycha mnie naprzód. Wychodzimy na ulicę i wtedy mocno mnie obejmuje. Prowadzi ulicą do pogrążonego w ciemności warsztatu. Kiedy przechodzimy przez garaż, atak uje mnie zapach smaru, papierosów, potu i wszystk iego, co się wiąże z Coltonem. To cudowny zapach, k tóry jak imś cudem zaczyna być dla mnie zapachem domu. Ta myśl mnie przeraża, ale i zachwyca jednocześnie. Idziemy wąsk imi schodami, on trzyma dłoń na ziemi niczyjej, ni to na tyłk u, ni to w talii. Czuję za plecami jego ciepło i jego twardość, k rew głośno dudni mi w
uszach. Schody wydają się nie k ończyć. Jeszcze chwila i odwrócę się na pięcie, żeby dopaść go tutaj. Żądza mnie oszałamia. Głód i potrzeba wibrują w k ażdym porze mojej sk óry. Potrzebuję jego ciała, dłoni, jego. Potrzebuję wpleść palce w jego włosy, dotyk ać linii potężnego, męsk iego ciała, pławić się w k ontrastach, z k tórych się sk łada: z twardych mięśni i ak samitnej sk óry, zrogowaciałych dłoni i mięk k ich włosów, wilgotnych ust, wyprężonej męsk ości i wędrujących rąk . Potrzebuję go i to natychmiast. Jestem mok ra, między udami czuję pulsowanie, nabrzmienie, bolesne pragnienie. Na szczęście w k ońcu wchodzimy na górę, zamek otwiera się z nieuchronnym k lik nięciem i już jestem w jego ramionach, obraca mnie, przycisk a do drzwi, miażdży pomiędzy ich twardym drewnem a swoją umięśnioną piersią. Dok ładnie tutaj chcę być. Oplatam go nogami w talii, biorę szorstk ą od zarostu twarz w dłonie i przywieram do jego ust, zatapiam się w gorączk owym pocałunk u. Wciąż czuję tłuk ącego się po mojej duszy ducha Kyle’a i cień poczucia winy i bólu. Nie zwracam uwagi, niech mnie dręczy. Niech się burzy. Colton przesuwa mi dłońmi po plecach, pod pupą, przeczesuje mi włosy i duchy cichną. Odsuwa się i patrzy lśniącymi szafirowymi oczami, a ja widzę, że targają nim jego duchy. Oboje jesteśmy prześladowani przez przeszłość, ale k iedyś w k ońcu trzeba ruszyć naprzód i choćby siłą uciszyć poczucie winy. Ten czas nadszedł.
11. Tylko ty Colton ostrożnie stawia mnie na podłodze, a k iedy ześlizguję się po nim, czuję jego podniecenie. Znów się odwracamy, idę tyłem w stronę jego pok oju, ledwie łapię płytk ie oddechy. Chwyta mnie w talii, ale odsuwam się. Zdziwiony marszczy brwi, ale potem odpręża się, a ja odsuwam się jeszcze k ilk a k rok ów i podwijam k oszulk ę. Ściągam ją szybk o i rzucam na podłogę między nami. Colton pochyla się i ją podnosi, nie przestając na mnie patrzeć. Przyk łada k oszulk ę do twarzy i wącha. Śmieję się, potem sięgam do tyłu i odsuwam suwak spódnicy. Stoję w drzwiach jego pok oju. On zatrzymał się w przedpok oju, jest poza zasięgiem dotyk u. W jednej ręce trzyma moją k oszulk ę, drugą opiera się o ścianę. Łagodne, białe światło dochodzące z k uchni pada na jego szerok ą pierś i wąsk ie biodra. Na jego widok , tak silnego, męsk iego i pysznego, wysycha mi w ustach. Kołyszę biodrami, zagryzam wargę i pozwalam spódnicy opaść do k ostek . Teraz mam na sobie tylk o stanik i majtk i. Patrzę na nabrzmienie przy rozpork u, jego podniecenie napręża materiał spodni. Przymk nął oczy, powiek i mu opadają, wzrok ma samczy i głodny. Rozpinam stanik , po jednej haftce, potem zsuwam ramiączk a i wreszcie trzymam go na jednym palcu wyciągniętej ręk i. Z głębi piersi Coltona dobiega wark ot, odgłos niewątpliwej aprobaty. Czuję, że sk óra mi się napina, a brodawk i twardnieją pod intensywnym spojrzeniem. Stoję tak i pozwalam mu patrzeć. Robi k rok naprzód, a ja chcę już dotrzeć do łóżk a, położyć się przed nim, umk nąć przed tymi oczami, jednak tego nie robię. Stoję w miejscu i zadzieram głowę, żeby nie spuszczać go z oczu, k iedy zbliża się do mnie. Nasze wargi dzielą zaledwie centymetry, ale nie całujemy się. Czuję na ustach jego gorący oddech i chcę poczuć tak że jego, ale nie ruszam się. Czek am. Jednak nie mogę już wytrzymać. Ściągam mu k oszulk ę i tak samo, jak on, wącham. Omójboże, pachnie niesamowicie, pachnie nim, znajomo, k ojąco i nadzwyczajnie. Później przesuwam palcami po jego piersi, potem po linii ciemnych włosów prowadzących do dżinsów. Odpinam guzik , odsuwam zamek i przesuwam palcami po nabrzmiałym podnieceniu widocznym przez bawełniane majtk i. Spoglądam w dół i na widok szarych, bawełnianych bok serek wypchanych z przodu drżą mi mięśnie brzucha. Tam, gdzie k oniuszek przylega do materiału, widać k roplę wilgoci. Sk opuje dżinsy z nóg i teraz oboje jesteśmy tylk o w majtk ach. To już, jesteśmy prawie nadzy. Wsuwam palce pod gumk ę jask raworóżowych stringów i powoli je zsuwam. – Nie. Zostaw– mówi Colton nisk o, prawie warcząc. Powstrzymuje mnie. Natychmiast się podporządk owuję, zwieszam ręce wzdłuż bok ów. Nie jestem pewna, dlaczego, ale k ręcą mnie te jego rozk azy. Czuję łask otanie w brzuchu, dreszcz w udach. Zacisk am nogi, żeby złagodzić ból między nimi, ale na próżno. Zamyk a przestrzeń pomiędzy nami, ocieram się piersiami o jego k latk ę, czuję na brzuchu jego podniecenie. Podnoszę ręce i dotyk am jego ramion, przesuwam dłońmi po k ręgosłupie, przycisk am go mocniej do siebie. Pochyla się i całuje mnie, najpierw łagodnie i czule. Zmięk cza mnie, rozpływam się, tracę siły i z trudem oddycham, tak delik atny jest ten pocałunek . Muszę się go trzymać, żeby nie upaść. Dotyk am miejsca, gdzie sk óra spotyk a się z bawełną majtek . Wspinam się na palce, żeby móc go całować głębiej i jednocześnie wsuwam ręce pod gumk ę, żeby objąć jego chłodne, twarde pośladk i i obiema ręk ami zwiedzać umięśnione półk ule. Warczy mi prosto w usta, jedną ręk ę k ładzie na moim k ręgosłupie nad pupą, drugą dotyk a talii, podnosi ją wyżej, na żebra, a potem na pierś. Szorstk ą dłonią zak rywa brodawk i, a mnie przeszywają dreszcze. Pod dotyk iem wyginam się w łuk , chwytam go za tyłek , wbijam mu w ciało paznok cie, przesuwam język iem po jego ustach. Ledwo utrzymuję równowagę, k ręci mi się w głowie i mam problemy z oddychaniem, a wtedy Colton nagle gwałtownie się odsuwa. – Złap się framugi – rozk azuje. Wyk onuję polecenie, a on się do mnie uśmiecha i jak drapieżnik obnaża zęby. – Teraz rozsuń nogi na szerok ość ramion. Tak , dobrze. Nie ruszaj się. I trzymaj się mocno. Chyba wiem, co on planuje, i nagle nie mogę złapać tchu, bo serce bije mi w gardle. Opieram się o framugę i muszę się jej chwycić naprawdę mocno, bo on pada przede mną na k olana i obejmuje ogromnymi dłońmi tył moich ud. Zagryzam wargę i patrzę na niego, nie mogę złapać tchu. O mój Boże, o mój Boże, omójboże! Przycisk a nos do mojego łona, musk a różowy jedwab. Nie mogę powstrzymać jęk u, choć przecież nic jeszcze nie zrobił. Wydaję ok rzyk , k iedy niespodziewanie ściąga mi majtk i. Chwyta mnie za k ostk ę i bez słów rozk azuje mi z nich wyjść. Robię to i jestem całk iem naga, a twarz Coltona jest między moimi udami. Czek am, czek am niecierpliwie, ale on tylk o na mnie patrzy, pożera mnie wzrok iem, dłonie znów trzyma na moich udach, z tyłu, tuż pod pośladk ami. Czy będzie mnie pieścił ustami? Jezu, jak bym chciała! Zaczyna bez ostrzeżenia. Wybiera moment, k iedy w desperacji przymyk am oczy, pragnąc, żeby coś zrobił. Nie dzieje się nic, nic, a potem nagle przesuwa wilgotnym język iem po szczelinie między wargami. Odrzucam głowę w tył, jęczę z rozk oszy i ulgi. Muszę się z całych sił trzymać, żeby ustać na nogach. Jego palce czuję teraz po wewnętrznej stronie ud, rozchyla mnie, otwiera dla swoich ust. Kolejne mięk k ie, powolne liźnięcie w górę, po nim następne, a później zaczyna rytmicznie pracować język iem, a ja jęczę bez przerwy. Przycisk a język do zbiorowisk a najwrażliwszych nerwów. Osiadam na jego twarzy, nogi odmawiają mi posłuszeństwa. – Stój ładnie, dziewczynk o-Nelly. Robię to i jego język znów tam jest, ok rąża moją łechtaczk ę i wydobywa ze mnie ciężk ie westchnienia, łagodne jęk i i ciche zawodzenie. Narasta we mnie napięcie o mocy ognia piek ielnego, gigantyczny balon grożący wybuchem. Zbliżam się do granicy, do k tórej mnie prowadzi, a potem przez nią przeprowadza do k rainy ek stazy. Chcę go dotk nąć, jego włosów, sk óry, ale k azał mi trzymać się drzwi, a jeśli nie posłucham, gotów przestać robić to, co robi. To byłby k oniec świata, więc trzymam się drzwi tak , jak k azał, i nie tłumię jęk ów. Im głośniej jęczę, tym szybciej i zapalczywiej mnie liże. A potem, niedługo przed szczytem, zwalnia, cofa język , liże już tylk o wargi, a ja wydaję odgłos wyrażający trochę przyjemności, a trochę frustracji. Jedną ręk ą obejmuje moje udo, a dugą wnętrze k olana drugiej nogi. Potem wędruje w górę, aż do pośladk a. Tak , tak , dotk nij mnie tutaj! Chcę poczuć w sobie jego palce. Nie wk łada ich jednak . – Powiesz mi, co mam robić. Nic nie zrobię, dopók i mi nie powiesz.
Wzdycham, przechylam głowę i patrzę na niego. Jego usta lśnią od moich sok ów, a najbłęk itniejsze z oczu pałają od żądzy. – Dotyk aj mnie. Włóż we mnie palce. Liż mnie dalej. – Nie tłumię jęk u, gdy wsuwa dwa palce w moją rozgrzaną, pulsującą, wilgotną dziurk ę. – Pozwól mi dojść. – Wypowiedz moje imię. Zagryzam wargę. Bo nie mogę się powstrzymać i dlatego, że jego to doprowadza do szaleństwa. – Pozwól mi dojść, Colton. Pomruk z głębi gardła. Zadowolony. – Wiesz – mówi, potem milk nie, żeby przesunąć język iem po moich wargach i dopiero wtedy k ontynuuje – jesteś jedyną osobą na świecie, k tóra tak do mnie mówi. Wszyscy nazywają mnie Colt. – Chcesz, żebym ja też tak mówiła? – W życiu! Uwielbiam sposób, w jak i to wypowiadasz. Więcej nie rozmawiamy, bo zaczyna poruszać palcami w tak i sposób, że chce mi się k rzyczeć. Język jest z powrotem na łechtaczce, drugą dłonią gładzi mój tyłek . Jest wszędzie wok ół mnie, we mnie, na mnie. Mój świat ogranicza się do niego i do tej totalnie obłędnej pieszczoty, k tórą mi zapewnia. Tak blisk o, już tak blisk o. Ale za k ażdym razem, k iedy docieram do szczytu, on zdaje się o tym wiedzieć i zwalnia rytm, zmienia go, oddala mnie od k rawędzi. Sądzę, że poznaje to po moim głosie. Słyszy, że tempo jęk ów przyspiesza, k iedy się zbliżam do k resu, więc k iedy dyszę i jęczę z pragnienia, zwalnia, a ja odrzucam głowę w tył, sfrustrowana, ale zaraz znów zerk am w dół, żeby widzieć, jak mnie liże. Boże, jak i jest sek sowny, k iedy to robi. Czarne włosy lśnią, sk órę ma w półmrok u ciemną, obnażone musk uły błyszczą i przesuwają się, k iedy się porusza. Trzyma ręk ę na moim tyłk u, przycisk a mnie do siebie, a ja tracę k ontrolę. Znów mięk ną mi k olana, opadam na jego usta i palce, dłonie wplątuję w jego włosy, przycisk am go do siebie w rozszalałej żądzy, w całk owitym zapamiętaniu. – Chcę dojść, Colton – dyszę. – Proszę, pozwól mi dojść. Ok rężnymi ruchami gładzi mnie po tyłk u, głaszcze sk órę lewego pośladk a, palce prawej dłoni trzyma we mnie i pociera jak iś punk t wysok o w środk u, a ja dyszę i jęczę, a potem wsuwa i wysuwa dwa palce, wsuwa i wysuwa. Później znów pieści ten punk t. Język ma niezmordowany, nieustający, musk a i ok rąża łechtaczk ę, pociera, liże, ssie i delik atnie sk ubie zębami. Coraz bliżej. Już bardzo blisk o. – Już prawie – słyszę swój zdyszany głos. – Nie przestawaj teraz, nie przestawaj. Nie odpowiada, tylk o zaczyna z nową siłą i jestem już na granicy, dryfuję, wznoszę się, by dosięgnąć szczytu. Odrzucam głowę i głośno jęczę, przycisk am jego głowę do mojego łona w rytmie uginających się k olan i jego język a. Łapie moją łechtaczk ę między zęby i ssie ją mocno, zapalczywie pociera mnie palcami od wewnątrz i wtedy dochodzę. Tłumię wrzask , oznaczający orgazm, a wtedy on daje mi k lapsa w pośladek , a orgazm jest tak potężny, że nie mogę oddychać, nawet nie k ończę k rzyk u. Znów dostaję k lapsa, w drugi pośladek , on wyjmuje palce, a potem wsuwa je znów i jednocześnie uderza po raz trzeci. Po k ażdym k lapsie dotyk a język iem łechtaczk i, a ja dochodzę, dochodzę, dochodzę, pochylam się naprzód, a usta mam szerok o otwarte, ale nieme. – Krzycz dla mnie, Nelly. – Poleceniu towarzyszy jeszcze jeden, ostatni k laps, najmocniejszy, a łechtaczk ę obejmuje wtedy zębami, prawie za mocno, ale jednak nie. Nie mogę nie usłuchać, k rzyczę głośno i opadam do przodu. Colton chwyta mnie w ramiona i wstaje. Drżę pod wpływem postorgazmicznych fal, ale zmuszam się do otwarcia oczu. Widzę, jak Colton przechodzi przez k orytarz do łazienk i, grzebie w szafce pod zlewem i wyciąga nieotwarte pudełk o prezerwatyw. Wyjmuje jedną, a resztę k ładzie na podłodze przy łóżk u. Patrzę, co robi, i uświadamiam sobie, co to oznacza. Pozwalam mu się pieścić język iem, dotyk am go, całuję, doprowadzam go do wytrysk u ręk ą, ale to co innego niż prawdziwy sek s, on nade mną, wchodzący we mnie… To co innego. Zdejmuje bok serk i i k ładzie się na łóżk u obok mnie, opierając się na łok ciu. – Jak ieś wątpliwości? – pyta, bo pewnie zauważył moją minę. – Nie ma presji. Jeśli nie chcesz, nic nie zrobimy. – Chcę! – Dotyk am dłonią wypuk łych k ości nad jego pupą. – Naprawdę chcę. Od tak dawna. Denerwuję się, ale chcę tego. – A co z duchami? – Są, ale panuję nad nimi. – Przesuwam palcami po jego bok u, potem po żebrach, później znów po biodrze. – A twoje? – Tak samo. – Patrzy na moje ciało, a potem podnosi wzrok i wpatruje mi się w oczy. – Jesteś tak a sek sowna, Nell. Tak a pięk na. Nie mogę ogarnąć, że jesteś tak k urewsk o zjawisk owa. Nie zasługuję na tak iego słodk iego aniołk a jak ty. W jednej chwili całe zdenerwowanie znik a pod wpływem fali czułości i pożądania. – Nie jestem aniołem – mówię, a potem podnoszę się na łok ciu i popycham go na plecy. – Zasługujesz na mnie. Zasługujesz na k ogoś lepszego… – Zasługuję na ciebie – przerywa mi, k ładzie dłonie na moich biodrach, a ja siadam nad nim ok rak iem. – Tylk o na ciebie. Na to, co dobre, i to, co złe. Na całą ciebie, na całe to pięk no. Mogę tylk o na niego patrzeć i mrugać w osłupieniu. Nie płaczę. To tylk o… emocje. Przenoszę wzrok na jego tors, na smok a ziejącego ogniem, na litery, na obrazy wymalowane na obłędnie wyrzeźbionym ciele. Dotyk am jego piersi, potem brzucha, drżącymi palcami musk am mięsień w k ształcie litery V. Docieram do k rótk o przystrzyżonych włosów łonowych i – jak i on jest duży! – jego penisa. Oblizuję wargi, a potem je zagryzam, zastanawiając się. Nie rusza się, tylk o lek k o trzyma mnie za biodra. – Dotyk aj mnie – mówi. – Rób, co chcesz. Twoja k olej. Najpierw palec. Opuszk a palca wsk azującego na samym jego czubk u. Sk ręca się pod moim dotyk iem, jego mięśnie brzucha napinają się, potem rozluźniają. Warga mnie boli, zagryzam ją tak mocno, a on zacisk a palce na moim biodrze, jego samok ontrola stoi pod znak iem zapytania. Robiłam mu to już, ale wtedy spał, nie patrzył. Teraz jest inaczej. Chcę wiedzieć, co lubi, czego chce, k iedy jest mu najprzyjemniej. Chcę go dotyk ać, trzymać w dłoni. Chcę wziąć go do ust i poczuć jego smak . Robiłam to tylk o raz czy dwa, dawno temu i łapię się na tym, że chciałabym znów spróbować, z nim. Cofam się k awałek , więc siedzę teraz nad jego k olanami, na swoich piętach. Biorę głębok i wdech i obejmuję go dłonią. Jest gruby, twardy jak k amień. Sk órę ma gładk ą i rozgrzaną do czerwoności. Serce wali mi w gardle i z trudem oddycham. Patrzy na mnie bez mrugnięcia, a ja nie umiem odczytać wyrazu jego oczu. Przesuwam dłoń do podstawy penisa. Jest tak długi, że mogę objąć go jednocześnie drugą ręk ą. Przesuwam ręce w górę, a potem znów w dół, wchodzę w rytm. – Boże, Nell. Uwielbiam twój dotyk . – Mówi powoli, zachrypniętym głosem. Nie odpowiadam, dopiero gdy nachylę się nad jego różowym, pok rytym żyłk ami ciałem, mówię: – Chcę cię spróbować. – Cok olwiek sobie życzysz – mówi. – Ale nie dojdę ci w ustach. – Nie? – waham się, a potem dotyk am ustami główk i. – Nie. W k ażdym razie nie tym razem. Kiedy dojdę, chcę być w tobie. Chcę patrzeć w twoje pięk ne oczy, k iedy sk ończymy razem. Wplata palce w moje włosy, a potem odrzuca głowę do tyłu, bo zbieram się na odwagę i biorę go do ust. Smak uje sk órą, solą i ciepłem. Na czubk u jest ślisk a ciecz. Dotyk am jej język iem. Smak uje odrobink ę piżmem i solą. On jęczy, a ja biorę go głębiej w usta, centymetr po centymetrze, dotyk am go język iem. Wciąż zacisk am na nim dłoń, poruszam nią w górę i w dół u podstawy, a w k tórymś momencie dotyk am ustami swojej ręk i i dalej już nie mogę, jeśli nie chcę się zak rztusić. Wycofuję się, wysuwam go ust, przesuwam dłoń, a potem znów go połyk am. Lek k o porusza biodrami i dotyk a tylnej ściank i mojego gardła. – Przepraszam, nie chciałem, żebyś się zadławiła. Odrywam od niego usta, ale nie dłonie, i patrzę. – W porządk u. Smak ujesz mi. – Nie czek am na odpowiedź, tylk o znów obejmuję go i wk ładam głębok o w siebie. Tym razem dławię się na własne życzenie, z ciek awości, jak głębok o mogę go wziąć. – Chryste, Nell. – Chce wycofać biodra, ale nie ma dok ąd uciek ać, więc syczy i zacisk a palce na moich włosach. – Jeśli chcesz tak robić, to przynajmniej postaraj się rozluźnić gardło. I nie rób nic, czego nie chcesz. Nie rób nic tylk o dlatego, że sądzisz, że ja tego oczek uję. Odsuwam się, a potem znów nachylam, ale tym razem rozluźniam mięśnie gardła i biorę go głębiej. O Boże, o Boże, omójboże. Jak głębok o! Jak i on wielk i! Prawie za wielk i, ale podoba mi się to. Nie wiem, jak to o mnie świadczy, ale mam to gdzieś. I czuję, że jemu też się podoba. Powstrzymuje się, ale podoba mu się. Ustalam rytm, podnoszę się, dopók i nie mam w ustach samej główk i, a potem znów biorę go w siebie, jak najgłębiej. Gdy się podnoszę, przesuwam w górę dłoń. – Kurwa, Nell! To niewiarygodne. – Nie może złapać tchu, aż drży z wysiłk u, chce pozostać bez ruchu. – Możesz się ruszać – mówię mu. – Nie powstrzymuj się. Mruczy i zaczyna się ruszać w narzuconym przeze mnie rytmie. Zerk am na niego, k iedy mam w ustach tylk o główk ę. Głowę ma sk ierowaną do sufitu, a na twarzy
wyraz bolesnej ek stazy. Jestem zachwycona, że to ja sprawiam mu tak ą przyjemność. Trzyma mnie mocno za włosy, ciasno przy czaszce. Pociąga delik atnie, dodaje mi odwagi. Porusza się, tak , naciera na moje usta. A ja go przyjmuję, całego. Pamiętam, że powiedział, że nie dojdzie w moich ustach, ale postanawiam go zmusić. Chcę tego. Chcę przełk nąć, poczuć, sk osztować, doprowadzić go do utraty k ontroli w moich ustach. – Dotk nij jąder – mówi przez zaciśnięte zęby. – Proszę. Dotyk am ich. Są nabrzmiałe, napięte. Masuję je delik atnie, drugą ręk ą poruszam przy nasadzie penisa i cały czas pieszczę go ustami, połyk am go coraz szybciej. Oddycha nierówno, porusza biodrami w spazmach, nad k tórymi nie ma k ontroli. Biorę go głębok o do gardła za k ażdym razem i nie k rztuszę się. Jestem z tego dumna. Lubię go tam czuć, wiedzieć, że on to lubi, że mu się podoba. On dał mi tak wielk ą przyjemność, teraz mogę mu się odwdzięczyć. Próbuje się odsunąć. – Muszę… Muszę przestać. Jestem za blisk o, Nell. – Dwa razy ciągnie mnie za włosy. Ale ja tylk o poruszam się szybciej, czuję, że jego biodra poddają się temu i znów na mnie naciera. Jądra napinają się i pulsują, a potem jeszcze jeden wyrzut bioder i główk a znajduje się głębok o w moim gardle. Czuję gorącą ciecz spływającą po tylnej ściance. Podnoszę się, żeby mieć główk ę w ustach i mocno ssę. On głośno jęczy, rzuca biodrami i do ust wytrysk uje mi k olejna porcja. Tym razem sprawdzam jej smak . Jest gęsta, gorąca i słona, rozlewa mi się po gardle, k iedy przełyk am. Zacisk am na nim dłoń i wciąż się ruszam, wciąż ssę, a on wytrysk uje po raz trzeci, tym razem delik atniej. Kiedy czuję, że spazmy ustają, biorę go głębok o w siebie po raz ostatni i wypuszczam z ust, a sama k ładę się na jego piersi. Kiedy się przesuwam w górę, czuję między wargami wciąż twardy k oniuszek i nic na to nie poradzę, wiercę się na nim. Chcę poczuć go w sobie. Colton jest napięty, drży, trzęsie się. – Ja pierdolę, Nell. To było niesamowite. Chichoczę mu w ramię. – Dzięk i. Nie byłam pewna, czy robię to dobrze, ale wyglądało na to, że tak , więc… Zamiera. – Nie robiłaś tego wcześniej? Wzruszam ramionami. – Robiłam, ale… Dawno, dawno temu i tylk o k ilk a razy. – To mak simum szczegółów, w jak ie chciałabym wchodzić w tej chwili. Wydaje się, że rozumie to, bo tylk o k iwa głową. – Jasne. W k ażdym razie to było najbardziej zajebiste, co w życiu czułem. Jestem z siebie dumna! – Naprawdę? – Gdzieś z tyłu głowy błąk a mi się myśl, że musi mieć w tej dziedzinie duże doświadczenie, ale o tym też nie chce mi się w tej chwili myśleć. – Przysięgam! – Tak tylk o mówisz! Śmieje się. – Nieprawda! Naprawdę było dobrze. – Porusza się i następuje nagła zmiana. Ja leżę na plecach, a on jest nade mną, dotyk a ustami mojego ramienia, sk łada na sk órze łagodne pocałunk i. – A teraz zamierzam pocałować k ażdy centymetr k wadratowy twojego zjawisk owego ciała. I tak robi, rzeczywiście całuje k ażdy centymetr. Zaczyna od ramion, potem powoli przechodzi na mostek , k lęk a między moimi nogami i sk łada pocałunk i między piersiami. Chcę, żeby tam został, ale droczy się ze mną, całuje podstawę k ażdej piersi, ale nie bierze brodawek do ust, a tego właśnie bym chciała. Seria wilgotnych pocałunk ów ląduje na brzuchu, stamtąd przesuwa się na biodra i na k ażde z ud. Oczek uję, że wsunie twarz pomiędzy nie, ale tego nie robi. Całuje jednak bardzo blisk o, wysok o we wnętrzu k ażdego uda, czuję na mięk k iej sk órze jego ostry policzek , nie przenosi się jednak na wargi. Kończy, całując moje piszczele, łydk i i stopy. Wraca z powrotem do k olan, potem waha się, ale wsuwa dłonie pod moje biodra i przek łada mnie na brzuch. Kładę głowę na ramionach i staram się nie wstydzić, mimo że całuje moje łydk i, tył ud i pośladk i, właśnie tak , obcałowuje k ażdy z nich, poświęca im szczególną uwagę, przygarnia je do ust, ścisk a i bada palcem rowek . Jego palce znik ają w nim i nagle całowanie przestaje być wyłącznie słodk ie, a staje się erotyczne. Jego usta wciąż przesuwają się po pośladk ach, ale palec wędruje między uda i w górę, głębiej. – Podobało ci się, k iedy włożyłem tu palec, prawda? – pyta ostro i nagląco. W odpowiedzi mogę tylk o jęk nąć. Podobało mi się, ale nie mogę mówić. – Odpowiedz mi, k otk u. – Rozchyla mi uda k olanami, otwiera mnie. – Podobało ci się? Rozwiera mi k olana tak , że bardziej już nie można i jestem całk iem otwarta. Dłonią zatacza k oła na pośladk ach i czuję, że czek a na odpowiedź. Ale nie odpowiadam. Droczę się z nim, zobaczę, co zrobi. Daje mi k lapsa, lek k iego, ale piek ącego. W jednej chwili zacisk am się i jestem mok ra, aż k apię. Jęczę w poduszk ę. – Tak , Colton, podobało mi się. – Chcesz jeszcze raz? – Aha. – Nie mogę znaleźć słów. Przesuwa grubym palcem wsk azującym między pośladk ami i ucisk a, sprawia, że ledwie łapię oddech i cała się trzęsę. Drugą dłoń wsuwa pode mnie, palce k rążą wok ół łechtaczk i, masują ją. Przeszywa mnie błysk awica, wierzgam pod jego dotyk iem. Przesuwa palcami w górę i w dół, zbliżając się, ale nie nacisk ając ani nigdzie nie wchodząc. Dotyk a łechtaczk i delik atnie, powoli, zatacza ostrożne k ółk a, żeby mnie przygotować. A ja już jestem gotowa. Tak bardzo gotowa! Prostuję nogi, żeby rozsunąć je jeszcze bardziej, a wtedy jego palec znik a na chwilę, żeby zaraz powrócić. Czuję coś wilgotnego i ciepłego, a potem nacisk . – Powiedz, jeśli to za dużo. Wchodzi, bardzo delik atnie. O Boże, o Boże, omójboże! Krążące palce są szybk ie i sprawne, a mnie przenik a ciepło. Zmieniam pozycję i wyginam się w łuk , wypycham biodra. Jak dobrze. Jak dobrze! Podnoszę się na k olana i nacieram na niego, podoba mi się uczucie wypełnienia jego palcami. O Boże. – Nie przestawaj… – Nie ma mowy. – Wsuwa palec głębiej, już prawie po mnie. To tak intensywne, gorące, nawet trochę bolesne, ale ten ból jest znajomy, mile widziany, erotyczny. Dosk onały Nie, już myśląc o tym, zdaję sobie sprawę, że nie jest dosk onały. Dosk onałe byłoby, gdyby we mnie wszedł. Tak , jak teraz, tylk o k utas zamiast palców. – Chcę cię w sobie. – Przek ręcam głowę, żeby wyszeptać te słowa przez ramię. – Teraz. – W tej pozycji? – Boże, tak , w tej! – szepczę jak w gorączce. Słyszę rozrywanie małej paczuszk i, odrywa dłoń od mojego łona i odwracam się, żeby popatrzeć, jak jedną ręk ą nak łada k ondom. Opieram się na łok ciach i patrzę dalej, jak bierze w ręk ę swój członek i k ieruje go w stronę mojego wejścia. Delik atnie trąca, a później waha się i patrzy na mnie. – Nell, ja… – Potrafi być tak władczy, wydaje mi rozk azy, k tóre mam ochotę spełniać, zabiera mnie na deliryczne wyżyny ek stazy, a innym razem waha się i traci pewność, ale tylk o wówczas, k iedy chodzi o mnie, k iedy chce się przek onać, że ja jestem pewna i chcę tego, co się dzieje. Nie jestem w stanie sformułować odpowiedzi, więc napieram na niego i wsuwam go w siebie, żeby mnie wypełnił. O…mój…Boże. Zwieszam głowę między ramionami i cofam biodra, żeby wziąć go jeszcze głębiej w siebie. – Nell, jesteś tak a ciasna! – Mówi napiętym, nisk im głosem. Łapie mnie ręk ą za biodra, tam, gdzie się zginają, i przycisk a do siebie. Jest tuż przy mnie, pośladk ami wpasowuję się w jego biodra. Nie porusza palcem, k tóry jest we mnie. – Jak i jesteś wielk i! – mówię, a potem zaczynam chichotać, bo zdaję sobie sprawę, że powiedziałam to na wydechu i musiało zabrzmieć jak k westia z pornosa. Ale to prawda. Jest ogromny, rozrywa mnie. – W porządk u? Nie boli cię? Kręcę głową. – Jest idealnie. Czuję narastające we mnie napięcie, jestem jak wulk an przed erupcją. Wysuwa się i wk rótce jest we mnie tylk o sam czubeczek , zatrzymuje się na sek undę i
powoli zanurza z powrotem, a ja wydaję zduszony ok rzyk . Kolejne powolne wysunięcie się i powrót, a palec pracuje, powoli wsuwa się i wysuwa, popycha ciśnienie w k ierunk u głowy, we k rwi wzbiera mi piorun, mięśnie napinają i isk rzą. Znów waha się przy wejściu, jest we mnie tylk o samym k ońcem, a później, k iedy wchodzi, to inne pchnięcie, szybsze, niemal gwałtowne. – Tak , dobrze! Rób tak jak teraz! Wychodzi i wdziera się głębok o, mocno. – Tak ? – Tak … – dyszę. Więc znów, mocno, głębok o, tak głębok o. – Lubisz tak ostro? – Wchodzi w gwałtowny rytm, szybk i i głębok i. – Tak , Colton, lubię na ostro. – Chryste, Nell, sk ąd ty się wzięłaś? – Pochyla się nade mną, zatopiony w moim wnętrzu i k ładzie mi głowę na k ręgosłupie. – Jak im cudem jesteś tak zajebiście niezwyk ła? Nie wiem, jak na to odpowiedzieć, nie mam zresztą szansy, bo znów na mnie naciera. Jęczę przy k ażdym pchnięciu, napieram na niego, żeby wszedł głębiej. Nie myślę o niczym, liczy się tylk o ten moment, nie pamiętam o niczym z wyjątk iem jego ruchu sprzed chwili, na świecie nie ma nik ogo z wyjątk iem Coltona. Czuję w sobie pęczniejącą obecność wzbierającego orgazmu i wiem, że k iedy nadejdzie, przetoczy się z niewiarygodną siłą i mnie zmiażdży. Później zwalnia, pchnięcia stają się płytsze, wsuwa się tylk o do połowy i porusza w nierównym rytmie. Cholera, to niesamowicie mocne. Nawet bardziej niż tak ie ostre natarcia. Porusza się w moim wnętrzu tak , jak trąca struny, i sprawia, że wibruję. Jestem blisk o k rawędzi, rozładowanie napięcia zbliża się. Wsuwa palec trochę głębiej, wierci się, później gwałtownie wcisk a go głębok o, a wtedy ja się rozpadam. Krzyczę, pracuję tyłk iem w rytmie jego pchnięć, dochodzę, dochodzę, dochodzę. Później się poruszam, już go we mnie nie ma, ja leżę na plecach i zamierzam błagać, żeby wszedł z powrotem, ale on już jest, wsuwa się delik atnie i wydaję westchnienie ulgi, że znalazł się tam, gdzie jego miejsce. – Nell, spójrz na mnie. – Na dźwięk jego głosu otwieram oczy i napotyk am jego intensywnie niebiesk ie oczy, pełne ek stazy, gdy patrzy na mnie z niesk rywanym uwielbieniem. – Cześć – mówię. – Cześć – odpowiada. Podciąga mnie za ramiona, aż siedzę wyprostowana na jego k olanach, trochę może niepewnie. – Obejmij mnie nogami w pasie. Siedzi po tureck u, ma wyprostowane plecy, trzyma mnie, a ja oplatam nogi wok ół jego bioder. Różnica po tej zmianie pozycji jest wyczuwalna natychmiast. Jest… głębok o. Tak głębok o we mnie, że to aż nierzeczywiste. Wzdycham, ale potem nie mogę robić nawet tego, zastygam z ustami otwartymi w niemym k rzyk u i opadam na niego. – O Boże, o k urwa – mówi. – Jesteś niesamowicie ciasna. Mówiłem to już? – Mo-możliwe – dyszę. – Cieszę się, że jestem ciasna. – Ruszaj się dla mnie. Podnieś się w górę i w dół. Zrób tak , żebyś doszła. – Pieści mnie głosem, wciąż nie odrywa ode mnie wzrok u. Słucham go, oczywiście, że tak . Unoszę się na piętach, napinam biodra, trzymam go za ramiona i podnoszę się. Zawisam nad nim, mam w sobie sam k oniuszek , a później, z szerok o otwartymi oczami i otwartymi ustami obniżam się jak mogę najwolniej. Znów się unoszę, a on wsuwa mi dłonie pod tyłek i pomaga mi wznosić się i opadać. Przyspieszam, rzucam się szaleńczo, napięcie rośnie, wspinam się na szczyt. On to czuje, widzi to. – Dojdź dla mnie. Sam się chyba powstrzymuje. – Twoja k olej – mówię. – Chcę, żebyś teraz ty doszedł. On warczy i k ładzie mnie na plecach, a sam jest nade mną i teraz dopiero jest idealnie. Jestem w niebie. Szczęście, jak iego wcześniej nie znałam i nie czuję się winna, nie czuję bólu ani wstydu, nie ma nic poza ciałem Coltona przycisk ającym się do mojego, poza jego ustami, sk ładającymi ogniste pocałunk i na moich piersiach i ssącymi brodawk i, poza jego k utasem, k tóry zagłębia się coraz bardziej… Oplatam go nogami, dłonie k ładę na jego k ark u i przycisk am go do piersi. Porusza się we mnie powoli, z początk u leniwie. Przenosi usta z jednej piersi na drugą, dłonie trzyma po obu stronach mojej głowy. Odwracam się na bok i całuję jego stalowe przedramię, a później wyk rzywiam usta w cichym jęk u, k iedy zaczyna nacierać szybciej i k ąsa moją brodawk ę tak , że aż boli. Nie wiem, jak to możliwe, ale znów jestem blisk o spełnienia i wydaje mi się, że k olejnego już nie wytrzymam, szczególnie że one nabierają intensywności. Jeśli dojdzie do tego, rozerwie mnie na pół, tak się stanie, bo już jestem blisk o. On naciera mocno, wchodzi we mnie szaleńczo, czuję jego ciężar, ociera się o mnie k latk ą piersiową, jego usta wędrują do mojego ucha. Szepcze moje imię raz za razem, intonuje je, poruszając się we mnie. Jedną ręk ę mam wplątaną w jego włosy, a drugą zsuwam w dół jego pleców, żeby złapać go za napięte pośladk i i przyciągnąć bliżej siebie. Słyszę w uchu stłumiony, urywany szept. – O Boże. Dochodzę, Nell. Dojdź ze mną. Dojdź ze mną, k otk u. Unosi głowę i nasze spojrzenia się spotyk ają. – Tak … Tak … teraz – mówię. – Daj mi wszystk o. To go doprowadza do szaleństwa i naciera na mnie ostro, mocno, nie panując nad sobą. To najniezwyk lejsze doświadczenie w moim życiu, pierwotna siła mężczyzny, k tóry zatapia się w falach ek stazy, miażdży mnie w rozk oszy. Wchodzi we mnie z furią, głębok o, a ja wbijam palce w jego ciało, wplatam je we włosy, mocniej obejmuję nogami i czuję, że zalewa mnie fala spełnienia. Zwalnia, wychodzi z rytmu, napina się, k ażdy jego mięsień jest jak cięciwa łuk u, tk wi głębok o we mnie. Powoli się podnosi, wycofuje, a potem naciera głębok o, po raz drugi i jeszcze trzeci, a wtedy opada na mnie bezwładnie, rozk osznie miażdżąc mnie swoim ciężarem. Podnosi się. – Przecież cię uduszę. Zatrzymuję go. – Nie, nie ruszaj się. Lubię to. Nic mi nie będzie. Uwielbiam cię czuć w ten sposób. Uk łada twarz w zagłębieniu między moją szyją i brodą, oddycha powoli i równo. Nigdy wcześniej nie czułam się tak spełniona jak w tej chwili. Jestem nasycona, szczęśliwa. Wciąż pulsuję, moje ciało drży, jestem zarumieniona, oszołomiona i pełna, mam pełne serce, umysł, ciało i duszę. A później coś mnie uderza. Oboje mówimy „uwielbiam to” albo „uwielbiam, k iedy ty…” i w potocznym język u jest to całk owicie ak ceptowalne wyrażenie oznaczające, że coś k omuś sprawia przyjemność, ale prawda jest tak a, że oboje używamy tego w głębszym znaczeniu. W k ażdym razie ja. Nie zamieniłabym tej chwili na nic. Na pewno nie wyrzek łabym się tego przeżycia z Coltonem. Chcę tego doznawać jeszcze i jeszcze, tak często, jak to będzie możliwe. W tej chwili jest mi bliższy niż k tok olwiek k iedyk olwiek wcześniej. Ta myśl budzi falę poczucia winy, ale ją odpycham. – O czym myślisz, dziewczynk o-Nelly? – Colton przetacza się po łóżk u razem ze mną i teraz leżę na nim. Przerzucam nogę nad jego udami i głaszczę go po k latce piersiowej. Moje włosy ok rywają mnie i jego pierś. – Myślę o tym, że to najpięk niejsza chwila mojego życia. Naprawdę. Jesteś mi bliższy niż k tok olwiek . Kiedyk olwiek … Myślę, że… Chcę przeżywać tak ie chwile z tobą do k ońca świata. – Biorę głębok i wdech, wypuszczam powietrze i idę na całość. – Czuję się winna z tego powodu, biorąc pod uwagę to, o czym mówiliśmy o twoim bracie, ale… Tak a jest prawda. Jesteś mi bliższy niż on był k iedyk olwiek . Nie wiem, jak to się stało. To boli i nie wiem, co o tym myśleć. Kochałam go, wiem to. Kochałam. Ale… To, co się dzieje między nami, jest w jak iś sposób… bardziej. Nie wiem. Głaszcze mnie po włosach, gładzi je. – Rozumiem. Czuję to samo. Wiem, że k ochałem Indię. Ale ty? Jesteś tak bardzo „bardziej”, że wydaje się, że to zupełnie inne uczucie. Przesuwam się i przek rzywiam głowę, żeby popatrzeć mu w oczy. – Zak ochuję się w tobie, Coltonie. Nie wiem, może to za wcześnie, żeby ci to mówić, ale… To prawda. Boję się, bo wiem, że pewnie nik t tego nie zrozumie, ale mam to gdzieś. Muszę ci to powiedzieć, bo… Bo tak . Przyciąga mnie do siebie i całuje. Kładzie wielk ą dłoń na moim policzk u. Czuję się przy nim tak maleńk a, że gdybym zwinęła się obok niego w k łębek , znik nęłabym.
– Nie jest za wcześnie. Chciałem powiedzieć ci to samo, ale mnie ubiegłaś. Uśmiecham się. – Powiedz i tak . Proszę. Bierze głębok i wdech i zaczyna mówić. Patrzy na mnie niemal nieuważnie, widzę, że dobiera słowa. – Ja nie tylk o zak ochuję się w tobie, Nell. Wydaje mi się, że nic nie istnieje. Jesteś tylk o ty. Jesteś oceanem, do k tórego wpadłem i tonę w twojej głębinie. Tak jak powiedziałaś, z jednej strony to przerażające, ale tak że najniezwyk lejsze, czego w życiu doświadczyłem. Ty jesteś najniezwyk lejszym, co mnie spotk ało. Po raz pierwszy od śmierci Kyle’a płaczę ze szczęścia. Już zapomniałam, jak to jest.
12. Pod skórą Budzi mnie gitara i głos Coltona. Cichy, dociera z dalek a. Jest na dachu. Przecieram oczy, odgarniam poplątane k osmyk i włosów i zsuwam nogi z jego – naszego? – łóżk a. Z k osza z bielizną wyjmuję czysty podk oszulek . Na dworze jest ciemno, ale k iedy z gitarą w ręce wychodzę po sk rzypiących schodach na dach, na horyzoncie między drapaczami chmur i ponad blok ami widzę pierwsze odcienie szarości. Świt wstanie za jak ąś godzinę czy dwie. Colton siedzi w fotelu. Ma na sobie luźne spodnie od dresu i podartą, powyciąganą szarą bluzę z k apturem, k tóry naciągnął prawie na brwi. Spod k aptura wysypują się na czoło ciemne splątane pasma. Nogi ma wyprostowane, bose stopy opiera o k rawędź dachu. Zamk nął oczy, gitarę trzyma na brzuchu, powoli przebiera palcami, a melodia przypomina mi coś City & Colour, ale nie do k ońca. Śpiewa cicho, k iedy przechodzi na wyższe rejestry, marszczy brwi i k rzywi się, a na twarzy widać uczucia, k tóre towarzyszą tej piosence. Na podłodze w zasięgu ręk i stoi k ubek z k awą, jeszcze parującą, a równie blisk o jest wielk i termos, z k tórego można dolać płynu. Siadam na k rawędzi dachu, stopy stawiam na schodach i patrzę. Słucham. Co jak iś czas zatrzymuje się, cofa o k ilk a ak ordów, poprawia melodię albo słowa. Dociera do mnie, że pisze piosenk ę. Kończy, sięga po k ubek z k awą i wtedy mnie zauważa. – O, cześć. Mam nadzieję, że cię nie obudziłem? Wzruszam ramionami i przechodzę k awałek dalej, żeby usiąść na sofie. – Obudziłeś, ale to nic. Lubię się budzić na dźwięk twojego głosu. – Boże, jak to tandetnie brzmi, ale mam to gdzieś, szczególnie k iedy widzę, jak rozświetlają mu się oczy. – Co tu robisz tak wcześnie? Podaje mi k ubek z k awą i odpowiada, a ja biorę łyk . – Obudziłem się i słyszałem w głowie tę piosenk ę. Musiałem ją zapisać, wyrzucić z siebie. – Jest pięk na, z tego co słyszałam – mówię całk iem szczerze. – Nie jest jeszcze gotowa, ale dzięk i. – O czym opowiada? Trąca k ciuk iem struny. – O tobie. O nas. Wzięła się ze słów, k tóre powiedziałem do ciebie wczoraj. – Zagrasz mi? Uśmiecha się i k ręci głową. – Nie! Dopiero jak sk ończę. Mamy występ w czwartek , tam ją usłyszysz. Udaję, że strzelam focha, ale on tylk o się śmieje. Wypijamy razem k awę i patrzymy, jak pomiędzy budynk ami wschodzi słońce. Ć wiczymy piosenk i na najbliższy występ. Jestem szczęśliwa i nie chcę, żeby cok olwiek to zepsuło, nawet odwieczne poczucie winy i to, że wciąż tęsk nię za Kyle’em. Dociera do mnie, że zawsze będę za nim tęsk niła i że jak aś część mnie zawsze będzie czuła się winna dlatego, że żyję, ale po prostu muszę to zaak ceptować. Jest czwartek i nerwy mam jak postronk i. W tym tygodniu śpiewam trzy solówk i, a na dodatek Colton wyk ona nową piosenk ę. Mamy też przygotowane duety, między innymi covery Mumford & Sons, The Civil War i Rosi Golan. Moje solówk i to Le It Be Me Raya LaMontagne’a i autorsk ie wersje piosenek Elli i Billie, k tóre w ciągu ostatnich k ilk u tygodni występów z Coltonem stały się hitami widowni. Po przerwie Colton niespodziewanie odchrząk uje do mik rofonu i trąca struny, przygotowując instrument. W ten sposób zwraca na siebie uwagę widowni. – No dobra, więc mam nową piosenk ę – zaczyna. – To produk cja własna Colta. Ktoś chce posłuchać? Krzyczę do mik rofonu, że tak , a potem k laszczę razem z widownią. On uśmiecha się do mnie, bo wie, jak bardzo chcę ją usłyszeć. Od naszego pierwszego dachowego jam session o świcie dręczyłam go nieustannie, żeby dał mi posłuchać. – Więc zagram dla was. – Bierze głębok i wdech i wypuszcza powietrze. – No to tak . Piosenk a nazywa się Tylko ty i jest o Nell. To w pewnym sensie piosenk a miłosna, ale nie mówcie nik omu, w k ońcu mam tu renomę zimnego drania. – Widownia się śmieje i ok rzyk ami dodaje mu odwagi. Zaczyna grać. Sk omplik owana mieszank a szarpania za struny i trącania ich. Melodia jest teraz bardziej złożona, ale na dnie rozpoznaję to, co słyszałam na dachu. Zaczyna śpiewać. Nie odrywa ode mnie wzrok u i zdaję sobie sprawę, że śpiewa do mnie, tylk o i wyłącznie. Moglibyśmy stać przed tłumem setek osób, a i tak bylibyśmy całk iem sami.
Klęska za wpadką, kanał, upadek. Życie na straty, miazga i krew. Niczyj na zawsze, sam, niezniszczalny. Pustka, bezsłowie, zmarszczona brew. I wtedy nagle pod wielkim drzewem anioł jak żywy, diabelski zew. Czułość jak z puchu, walka ze stali, blizny na duszy, spaprany blef. To twoja miłość, niespodziewanie, zza czarnej linii cofnęła mnie. Czas się nie skończył, świat się nie zaczął. Pozwól się dotknąć, nie skrzywdzę cię. Odbierz mi oddech, zaśpiewaj dla mnie,
weź mnie do siebie, nie chcę już biec. Daj mi swój ból na zawsze, w klatce żeber go zamknę. Będę patrzył, jak śpisz. Bo jesteś tylko ty. Kiedy k ończy, jestem cała we łzach. Ale to znów dobre łzy. Łzy szczęścia, rozczulenia. Zapominam, że jesteśmy na scenie. Zrywam się ze stołk a i wpadam między jego nogi. Choć rozdziela nas gitara, całuję go. Wplata dłoń w moje włosy i oddaje pocałunek , a tłum zaczyna gwizdać i wiwatować. To przywołuje nas do rzeczywistości. – Rozumiem, że ci się podobało? – szepcze mi do ucha. Mogę tylk o k iwnąć głową. Doprowadzam się do porządk u, żebyśmy mogli przejść do następnej piosenk i. Stoimy na schodach apartamentowca, w k tórym mieszk am. Obejmuję Coltona za szyję. Stoję na drugim schodk u, a on na chodnik u, więc jesteśmy równego wzrostu. Sk ubię go zębami w ucho, a on usiłuje mnie przek onać, żebym poszła do niego, zamiast spać u siebie. – Colton, to jest moje mieszk anie, mój dom. Płacę za nie czynsz, duży czynsz, muszę czasem z niego k orzystać. Ty możesz nocować u mnie. – Rano pracuję. Chłopak i przychodzą o siódmej, będziemy k ończyć hemiego. – A ja mam o ósmej zajęcia. Wstaniemy wcześnie. – Marszczę brwi, bo zdaję sobie sprawę, że on znów chce unik nąć czegoś, co mu nie pasuje, jednocześnie woli się do tego nie przyznawać. – O co ci chodzi? Dlaczego nie chcesz zostać u mnie? Wzrusza ramionami, ale potem patrzy mi w oczy. – Po prostu tak jest. Tak długo byłem bezdomny, że teraz niechętnie nocuję poza swoim mieszk aniem. Nie wiem, jak to wyjaśnić. Po prostu nigdzie nie czuję się jak u siebie. Nie chodzi o to, że nie lubię twojego mieszk ania czy coś. Po prostu wolę moje. – A mógłbyś spróbować? Dla mnie? Chcę cię w moim łóżk u. – Do tej pory się nad tym nie zastanawiałam, ale rzeczywiście, prawie cały wspólny czas spędzamy u niego albo na mieście. – Chcesz mnie w swoim łóżk u? – uśmiecha się znacząco. – Tak jest. I to w bardzo k onk retnym celu. – W tak im razie być może rzeczywiście spróbuję zrobić wyjątek . – Zsuwa dłonie po moich plecach, łapie mnie za tyłek i przycisk a do siebie, jednocześnie trochę unosząc. Gryzę go w szyję i szepczę mu do ucha: – Nie pożałujesz, obiecuję. – Wiem. Nigdy nie żałuję czasu spędzonego z tobą. Nawet jeśli tylk o śpimy, zawsze warto. Otwieram drzwi i idąc tyłem, prowadzę go na górę. – Dziś będziemy robić znacznie więcej niż tylk o spać. – Tak ? A co tak iego? – pyta głębok im, mrocznym głosem pełnym obietnic. – Będą w tym brały udział moje usta i pewne elementy twojej anatomii. – Wchodzę w to. – Może wolałbyś wejść we mnie? Nie uśmiecha się ustami, ale oczy mu się śmieją. – W ciebie też wejdę. Chyba oprę cię o k anapę i wezmę od tyłu. – Co ty powiesz? – Właśnie tak . Jesteśmy już przy moich drzwiach. Przek ręcam k lucz w zamk u i wciągam go za sobą do ciemnego mieszk ania. Nie zawracam sobie głowy zapalaniem świateł. On zamyk a za nami i od razu ściąga mi przez głowę k oszulk ę, zdejmuje mi dżinsy i majtk i, w następnej chwili jak imś cudem też jest nagi, a jego usta lądują na moich, cudowne, mięk k ie i pełne oczek iwań. Jego ręce są wszędzie, na moich piersiach, we włosach, pocierają wargi sromowe, głaszczą tyłek ; k ciuk iem gładzi mnie po policzk u i odgarnia k osmyk włosów z twarzy. Wzdycham, gdy jego palec wędruje do łechtaczk i i zaczyna pieścić ją k olistymi ruchami. Kątem ok a zauważam, jak rozrywa pak iecik z prezerwatywą i nak łada ją sobie jedną ręk ą, a folię rzuca na podłogę, – Gotowa? – pyta surowo i władczo. – Weź mnie – szepczę. – Jak tylk o chcesz. Zostaję obrócona w miejscu i odbiera mi oddech, serce mi wali. O cholera… On nie żartował! Ustawia nas tak , że stoję przodem do bok u k anapy i lek k o popycha mnie do przodu. Zsuwa dłonie po moich ramionach, przeplata palce z moimi i pok azuje mi, jak mam rozłożyć ciężar ciała. Rozsuwa mi stopy nogami, a ja się temu poddaję, aż stoję na szerok o rozstawionych nogach, zgięta w pasie, z wysok o zadartymi pośladk ami. – Boże… – jęczę. – Jeszcze cię nawet nie dotk nąłem, k otk u – mruczy Colton. – Wiem, chciałam tylk o wypowiedzieć twoje imię. Śmieje się, cicho dudni mu w piersi, a potem przesuwa dłonią po moim k ręgosłupie, po żebrach i chwyta zwisającą swobodnie pierś. Ścisk a moją brodawk ę, wyk ręca ją, szczypie, a ja już nie mogę złapać tchu. Drugą ręk ę wsuwa mi między uda, głaszcze wargi i jestem stracona. Wyginam plecy, podnoszę wyżej pupę, żeby ułatwić mu dostęp i zwieszam głowę, a on k olistymi ruchami prowadzi mnie do orgazmu. Kiedy dochodzę i przenik a mnie dreszcz pierwszej rozk oszy, czuję, że potrąca wejście główk ą penisa. Wstrzymuję oddech, zagryzam wargę, a później zalewa mnie druga fala. Wie o tym i gdy fala osiąga punk t k ulminacyjny, wchodzi we mnie. Krzyczę, bo czuję, że jest na swoim miejscu, gdy z cichym, pełnym satysfak cji sapnięciem zagłębia się we mnie aż do k ońca. – Boże, Nell. Jesteś niesamowita. Tak a pięk na. Uwielbiam to, jak podnosisz dla mnie pupę. Uwielbiam odgłosy, jak ie wydajesz, k iedy dla mnie dochodzisz. Uwielbiam twoją bladą sk órę i jasne lok i. – Porusza się we mnie powoli, a wypowiadając k ażde „uwielbiam”, wchodzi głębiej. Wypinam tyłek , żeby przyjąć jego pchnięcia, po k ażdym cicho k rzyczę, a k iedy się wysuwa, wzdycham. Robi to w tym tempie, powoli i rytmicznie. Nie tak lubię i on o tym wie. Chce, żebym go prosiła. Podejmuję grę. Odwracam się, żeby spojrzeć na niego przez ramię, a włosy spływają mi na jedną stronę. – Mocniej, Colton. Ma przymk nięte oczy, na usta wypełza mu uśmieszek . – Chcesz mocniej? – Tak , k otk u, chcę mocniej. – Jak mocno? – Bardzo mocno. – Poproś mnie, żebym zerżnął cię mocniej, dziewczynk o-Nelly. Nie poznaję siebie tak iej, zatraconej w chwili. Podoba mi się ta bezwstydna k obieta. Nell, k tóra błaga swojego mężczyznę, żeby ją pieprzył. Jak dalek o w tyle została niewinna, szesnastoletnia dziewczyna, k tóra cała się trzęsła w Zajeździe pod Czerwonym Dachem, k iedy pierwszy chłopak dotyk ał jej niepewnie. Zagryzam wargę, żeby doprowadzić go do szaleństwa, odsuwam się, k iedy ze mnie wychodzi, a potem nacieram pośladk ami na jego biodra, żeby znalazł się głębiej, wszedł mocniej. – Pieprz mnie, Colton. Pieprz mnie mocno. Głębok o. I dawaj mi k lapsy. Boże, to było mocne. Ledwie udało mi się to powiedzieć. Ale tego chcę, szczerze i do szaleństwa. Chcę jego, w całości. Chcę Coltona, tak iego, jak i jest. Nieok rzesanego, zwierzęcego, delik atnego, k ochającego i czułego. Uwielbiam to, co ze mną robi, jak doprowadza mnie do szaleństwa, jak sprawia, że pragnę rzeczy, o k tóre nigdy bym się nie podejrzewała.
k tóre nigdy bym się nie podejrzewała. Colton się zatraca. Łapie mnie za biodra obiema ręk ami, staje w więk szym rozk rok u i wysuwa się ze mnie prawie całk iem. Wciągam szybk o powietrze, bo spodziewam się mocnego, przeszywającego natarcia jego bioder. Zamiast tego wsuwa się tak powoli, jak to tylk o możliwe, musk a sobą moją żądzę. Droczy się ze mną. A później, dlatego właśnie, że nie jestem gotowa, wdziera się. Krzyczę, k rzywię twarz w grymasie przyjemności. Wysuwa się powoli i powoli wchodzi, jeszcze dwa czy trzy razy, delik atny jak szept. Kiedy już otwieram usta, żeby coś powiedzieć, naciera mocno, tak mocno, że tracę oddech i moc wypowiadania słów. Nie mogę nawet złapać tchu, bo sk ończył się już ze mną bawić. Wpada we mnie, penetruje mnie z dzik ą zapalczywością. Z k ażdym pchnięciem moje ciało leci naprzód, po k ażdym wydaję urywane jęk i. Jęk i zmieniają się w słowo „tak ”, a to w jego imię, wyk rzyk iwane przeze mnie w agresywnym rytmie narzucanym przez jego biodra. Przyciąga mnie do siebie i odpycha, a ja jestem tak pochłonięta przeżywaniem rozk oszy płynącej z bólu, że niemal nie zauważam pierwszego orgazmu. Zatapiam się w cudownym dźwięk u, k tóry wydaje jego ciało, k iedy uderza o moje, w przeżywaniu tego, jak mnie za k ażdym razem wypełnia, jak mnie rozciąga. Później i on dochodzi, warcząc i rycząc, rzucając się na mnie, zatapiając się w najmocniejszym jak do tej pory pchnięciu, prawie zbyt mocnym, ale jednak nie. Nie może być „za mocno”. A później… O Boże, o cholera, omójboże, wraca do delik atnego musk ania, pochyla się nade mną, całuje mój k ręgosłup, bierze w dłoń mój pośladek i porusza się we mnie płytk o, co rozk łada mnie na czynnik i pierwsze. Chowam twarz w poduszce k anapy i k rzyczę, a milion piorunów przeszywa k ażdą k omórk ę mojego ciała. Kiedy k rzyczę, daje mi k lapsa w lewy pośladek i orgazm wchodzi na wyższy poziom, a ja pochylam się do przodu pod wpływem powolnego, ale precyzyjnego pchnięcia w ten wszechmocny punk t, co zbiega się z k olejnym k lapsem. Wychodzi, a k iedy zalewa mnie następna fala, uderza mnie w prawy pośladek , a ja aż szlocham, tak jest to intensywne. Nasuwam się z powrotem na niego, opadam naprzód i k ołyszę się w spazmach, nad k tórymi nie mogę zapanować. Ciało rozdziera mi wrząca lawa i prąd elek tryczny, wstrząsa mną trzęsienie ziemi. Wszystk o to k oncentruje się w moim łonie, w dole brzucha, gdzieś bardzo głębok o. On rusza się powoli, ek sploatując do k ońca moje spełnienie, aż całk iem we mnie mięk nie, a ja jestem tylk o mok rą plamą w k ształcie zaspok ojonej k obiety. Wychodzi ze mnie, bierze w silne ramiona i niesie do łóżk a. Odchodzi na chwilę, ale wraca i przytula mnie do siebie. – Nie mogę uwierzyć, że lubisz tak ostry sek s – mówi. – Dlaczego? – pytam i zaczynam śledzić palcami wzork i na jego sk órze, a potem zjeżdżam niżej, żeby wziąć go do ręk i. Głaszczę go. – Wydajesz się tak a delik atna i niewinna. – Wiesz dobrze, że tak a nie jestem. – Tak , wiem, ale tak a się wydajesz. – Bawi się moją brodawk ą, ok rąża ją opuszk ą palca wsk azującego. – W jednej chwili jesteś pełna k lasy, zdystansowana, pięk na i w ogóle, a w następnej odpuszczasz sobie i stajesz się dzik a. Zmieniasz się w… – Bezwstydną bestiozdzirę? Parsk a, ale palcem unosi mi brodę, żebym musiała na niego spojrzeć. – To zabawne, ale nie. Nie jesteś ani trochę tak a i nie myśl tak o sobie. – Nie myślę, to był żart. – W pewnym sensie, ale drugie dno zachowuję dla siebie. Niech go szlag, on i tak je dostrzega. – Nell? – Wpatruje się we mnie niebiesk imi oczami. Muszę spojrzeć w bok . – To ciągle te same stare strachy, Colton. Część mnie nie może się oprzeć wrażeniu, że to jest złe. Jesteś jego starszym bratem. Wiem, wiem! On umarł, a ja muszę żyć normalnie. My, to znaczy ty i ja, nie robimy nic złego. Naprawdę nie. Ale to głupie poczucie winy nie odpuszcza. Nie odpowiada od razu. – Nell, rozumiem. Naprawdę. Ale… mów mi o tak ich rzeczach, dobra? Nie chowaj tego w sobie, nie spychaj. Ja zrozumiem. Kiwam głową, k tórą opieram na jego piersi, a potem uśmiecham się, bo czuję, że on rośnie w mojej dłoni. Przesuwam po nim ręk ę, dopók i nie zaczyna poruszać biodrami do rytmu. Wtedy siadam na nim ok rak iem. Jest we mnie, wsunął się gładk o, idealnie. Siedzę na nim, unoszę się i opadam. Wzięłam go z zask oczenia i to wprawia mnie w figlarny nastrój. Na k ilk a ruchów zamiera, ale potem chwyta mnie w talii i zaczyna poruszać się ze mną. Później znów się zatrzymuje. – Kotk u, musimy wziąć gumk ę. – Patrzy na mnie niezwyk le intensywnie. – Ostatnie, czego nam teraz trzeba, to ciąża. Nie zwalniam moich falujących ruchów w górę i w dół. – Nie martw się, k ochanie, biorę pigułk i. – Od k iedy? Marszczę brwi. – Od… zawsze. Nie przestałam ich brać po… No wiesz. – To k łopotliwa chwila. Pochylam się i całuję go. – Najważniejsze, że jesteśmy bezpieczni. Chcę, żeby nic między nami nie było. Bierze moją twarz w dłonie i musk a moje wargi. – Dzięk i Bogu. Strasznie chciałem cię poczuć na nagiej sk órze. – Ja też. Później nie ma już miejsca na słowa, dyszymy, całujemy się, jęczymy. Przez całą wieczność poruszamy się razem w dosk onałej harmonii, k ażdy ruch, k ażdy oddech jest dopasowany, aż w k ońcu razem się wznosimy, razem k ończymy. Kiedy leżymy splątani, bez tchu, i przeżywamy rozk osz sprzed chwili, przysuwam usta do jego ucha. – Kocham cię. – No, masz szczęście! Parsk am i patrzę na niego gniewnie. Całuje mnie delik atnie. – Żartowałem, Nell. Kocham cię. Bardzo, bardzo.
13. Niebieski krzyżyk Osiem tygodni później
Nie. Nie. Nie, do diabła! To się nie dzieje naprawdę. Niemożliwe. Nie teraz. Prawą dłoń przycisk am do ust i to hamuje wybuch panik i. Siedzę na brzegu wanny w mojej łazience, jestem naga, nie licząc k oszulk i z k rótk im ręk awem. Kolana mam złączone, nogami macham w powietrzu. Kręcę głową, oczy mam szerok o otwarte, zamglone. Błyszczą i piek ą. Patrzę na lewą ręk ę. Trzymam w niej plastik owy patyczek , pomiędzy k ciuk iem a palcem wsk azującym. W małym ok ienk u są dwie przecinające się linie. Nawet nie k łopoczę się pak owaniem torby. Buk uję najbliższy lot do Detroit, to za trzy godziny. Mało czasu, ale muszę zdążyć. Wychodząc, zostawiam na drzwiach wyjaśnienie dla Coltona: notatk ę zawierającą trzy słowa i test. Jadę tak sówk ą na lotnisk o, a w głowie jak echo tłuk ą mi się bez przerwy jego słowa: „Ostatnie, czego bym teraz chciał, to ciąża”. Emocjonalnie jestem z powrotem tam, sk ąd wyruszyłam: ciasno pozamyk ana, odmawiająca sobie prawa do płaczu. Chcę znaleźć sposób, żeby sprawić sobie ból, żebym nie musiała doznawać strachu i panik i. Nie musieć pamiętać, że to ostatnie, czego chciał.
Kiedy docieram do Detroit, wargę mam aż opuchniętą od zagryzania. Prawie płaczę na głos, k iedy przypominam sobie, do jak iego szaleństwa go to doprowadzało.
Część III
Colton
14. Nienarodzona piosenka Dwa dni później
Jestem prawie oszalały z niepok oju, k iedy mogę w k ońcu zamk nąć sk lep i pojechać tak sówk ą do mieszk ania Nell w Tribece. Minęły dwa dni bez znak u życia od niej. Nie dzwoni, nie pisze. Miała przyjść po zajęciach, ale się nie pok azała. Telefon przełącza mnie od razu do poczty głosowej, SMS-y nie dochodzą. Jej szef w niewielk im barze powiedział, że nie przyszła na swoją zmianę. Na czacie na Facebook u też nie odpowiada. W k ońcu nie mogę już wytrzymać i zostawiam w warsztacie Hek tora, żeby zamk nął. Rzucam bank noty na siedzenie tak sówk i, nie czek am na resztę. Biorę k ilk a wdechów, zanim jestem na tyle spok ojny, żeby otworzyć drzwi do budynk u k luczem, k tóry mi dała. Wymieniliśmy się k luczami zaledwie tydzień temu, myślałem, że wszystk o jest dobrze. Wbiegam na górę po trzy schody naraz, prawie przewracam przy tym jak ąś starszą panią. Do drzwi przyk lejona jest złożona na pół k artk a. Cholera, nie. Kurwa, nie! Co to ma być? Zrywam k artk ę z drzwi, ale jest dziwnie ciężk a jak na k awałek papieru. W środk u plastik owa torebk a, a w niej test ciążowy. Nie, po prostu nie! A jednak , tak . Pozytywny. A Nell nie ma. Przeszuk uję małe mieszank o, tak jak by mogła siedzieć schowana w szufladzie. Tylk o ten test w woreczk u i trzy nabazgrane słowa: „Bardzo cię przepraszam”. A ona uciek ła. Jestem wściek ły, przerażony. W myślach i w sercu tak mi się k otłuje, że nie mogę się sk upić. Nagle ok azuje się, że jestem w samolocie, ale nie pamiętam nawet, żebym jechał na lotnisk o czy k upował bilet. Kiepsk o ze mną, fatalnie. Wracają wspomnienia chwil, o k tórych nie opowiedziałem nawet Nell, a przecież opowiedziałem jej dużo o moim zrąbanym życiu. Z wyjątk iem właśnie tego. Kilk a długich, przesyconych lęk iem godzin później samolot ląduje, a ja jadę wypożyczonym samochodem, nawet nie wiem, jak iej mark i. Zdecydowanie za szybk o jadę na północ drogą I-75. Odrzuciłem myśli, jestem pusty, beznamiętny, nie myślę. Myśli są niebezpieczne. Nie czuję. Mogę tylk o ruszać się, działać, istnieć. Muszę ją znaleźć. Po prostu muszę. Kilometry mijają, światła uliczne spowalniają mój pęd. Więcej niż raz przemyk am na czerwonym, ściągając na siebie ogłuszający ryk k lak sonów i wystawione środk owe palce. O zmierzchu podjeżdżam do domu moich rodziców, ale wiem, że jej tam nie ma, co miałaby tam robić? Zatrzymuję auto na środk u drogi przed domem jej rodziców. Zostawiam drzwi otwarte, nie wyłączam silnik a. Kieruje mną bezmyślna panik a, tak dogłębna, że nie mogę jej pojąć ani powstrzymać. Mogę jej tylk o pozwolić sobą k ierować, niech nade mną panuje. Docieram przed drzwi wejściowe do domu Hawthorne’ów, otwieram je z huk iem. Słyszę brzęk szk ła i k rzyk k obiety. – Colt, co z tobą? Co ty tu robisz? Rachel Hawthorne stoi tyłem do zlewu i przycisk a ręk ę do piersi. Jej oczy wyrażają niezrozumienie i strach. – Gdzie ona jest? – Kto? Co ty tu robisz? – Gdzie jest Nell? – pytam śmiertelnie poważnie i złowrogo. Słyszy w moim głosie groźbę i blednie, zaczyna się trząść i cofa się. – Colt, nie wiem, co ty… Ona poszła biegać. – Jak ą trasą biega? – dopytuję. – Dlaczego chcesz to wiedzieć? Czy wy… – Którędy ona biega, Rachel? Stoję k ilk a centymetrów od niej, góruję nad nią, mój wzrok płonie. Powinienem się uspok oić, ale nie mogę. Rachel drży, jest biała jak ściana. – Biega starą drogą graniczną, na północ. Robi duży łuk i wraca przez pole Farrella. Wypadam przez drzwi i biegnę jak mogę najszybciej. Przerażenie trzyma mnie za gardło, nie mogę się go pozbyć, nie umiem wyrwać się z jego pazurów. Popędza mnie, gna naprzód. Ona jest w ciąży, ale woli ode mnie uciec niż o tym porozmawiać, ale nawet to nie tłumaczy reak cji, k tórą obserwuję u siebie od rana. Bierze się gdzieś z głębi mnie, to podświadome przeczucie, że coś jest bardzo, bardzo nie w porządk u i muszę ją znaleźć. Biegnę w błocie, k ilometr za k ilometrem. Jest już ciemno. Świecą gwiazdy, k siężyc w pełni wisi nisk o. Krew płonie mi w żyłach, serce wali, w uszach słyszę dudnienie, a ręce zacisk am w pięści. Trzęsę się, biegłem z całych sił co najmniej trzy k ilometry, nie jestem w formie, ale nie mogę się zatrzymać. Nie mogę. Nie, że się nie zatrzymam. Po prostu nie mogę. Kolejny k ilometr i już wiem, że zwolniłem, ale zmuszam się do dalszego biegu, bo muszę ją znaleźć. Pole Farrella, mnóstwo wysok iej trawy, dawne ugory i linia drzew wyznaczająca granice posiadłości. Jeśli położyła się w trawie, mogę k oło niej przebiec i nawet się o tym nie dowiedzieć. Ale nie, jest! Boże, dzięk uję. Siedzi ze zwieszonymi ramionami, chowa twarz w dłoniach. Łk a. Nawet wówczas, gdy powiedziała mi wszystk o i uwolniła tłumioną od lat rozpacz, nie płak ała tak , jak teraz. Boże, to najstraszliwszy odgłos, jak i w życiu słyszałem. Gorszy nawet niż mok ry dźwięk , z jak im pocisk wbił się w głowę Indii. Nell jest całk iem załamana, a ja nie wiem dlaczego. Kucam przy niej, dotyk am je ramienia. Nie odpowiada, nawet na mnie nie patrzy. Biorę ją w ramiona, k tóre pok rywają się czymś gorącym i wilgotnym.
Trawa, na k tórej siedzi jest wilgotna, w świetle mrok u wygląda na czarną. Duża połać jest zalana ciemną cieczą. Krew. Kurwa. – Nell? Kotk u. – Nie mów tak do mnie! – Gwałtowny, dzik i k rzyk . Wyrywa się z moich objęć, upada na trawę, odczołguje się, szlocha tak gwałtownie, że niemal wymiotuje. – Ono odeszło. Odeszło, umarło… Wiem, co się stało, ale nie mogę nawet pomyśleć tego słowa. Znów ją przytulam, czuję gorącą, lepk ą ciecz, k tóra z niej wypływa. Wciąż k rwawi. – Nell, k ochana, jestem tutaj… – Nie, nie… Nie rozumiesz. Nie możesz tego rozumieć. Straciłam je. Dzieck o. Straciłam dzieck o. – Wiem, k ochanie. Wiem. Jestem przy tobie, już jestem. – Głos mi się łamie. Jestem równie zdruzgotany jak ona, ale nie mogę sobie na to pozwolić. Ona i tak słyszy. W k ońcu dociera do niej, że to ja. Bezwładnieje w moich ramionach, odwraca głowę, żeby na mnie spojrzeć. Twarz ma mok rą od k rwi i potu, włosy potargane i przyk lejone do czoła. – Colton? O Boże, Boże… Miałeś za mną nie jechać. Nagle robię się wściek ły. – Nell, coś ty w ogóle sobie myślała? Dlaczego uciek łaś? Kocham cię. Myślałaś, że ja nie… Że ja… Myślałaś, że co powiem? Uderza mnie w ramię słabą pięścią. – Przecież już powiedziałeś. Że dzieck o jest ostatnią rzeczą, jak iej byś chciał. A ja miałam mieć dzieck o. Pieprzone dzieck o. – Nie, Nell, wcale nie. Nie to powiedziałem. Powiedziałem, że ciąża jest ostatnim, czego nam trzeba. Nie, że dzieck o jest ostatnim, czego bym chciał. Zresztą nieważne, ta ucieczk a była bez sensu. Jesteś moja. Zająłbym się tobą. Zawsze będę o ciebie dbał. – Płaczę. Jak jak aś pieprzona dziewczyna. Płaczę na głos, k iedy niosę Nell przez pole, potyk ając się o k orzenie, gałęzie i pagórk i. – Jestem tu. Jestem. Jest za cicha. Patrzy na mnie spod opuszczonych powiek , oczy ma puste. Niesk upione. Lśnią w świetle k siężyca. Krwawi na mnie. – Przepraszam. Przepraszam. Tak się bałam. Wciąż się boję. Colt… Po raz pierwszy powiedziała do mnie „Colt”. – Wiem, dziewczynk o-Nelly. Już jesteś ze mną. Wszystk o będzie dobrze. – Nie, nie. Nie jest dobrze. Straciłam dzieck o, Coltonie. – Głos jej się załamuje. – Wiem. – Mój głos też drży. – Nie chciałam dzieck a. Nie chciałam być matk ą. Jestem za młoda. To za szybk o. Przez całą drogę błagałam, żebym nie była w ciąży, ale… Nie miałam tego na myśli. Przysięgam. Nie chciałam tego. Przepraszam. Nie tak miało być. – Prawie jej nie słyszę, mamrocze. Straciła dużo k rwi. Jestem zak rwawiony od k latk i piersiowej w dół. Trzęsą mi się ręce, nogi mam jak z galarety. Przebiegłem tak i k awał i tak szybk o, że teraz funk cjonuję tylk o na adrenalinie, k ieruje mną czysta determinacja. Biegnę truchtem, potyk am się w ciemności. Wreszcie widzę żółte światła tyłu domu Hawthorne’ów i zak rwawionymi palcami otwieram przesuwane drzwi. Rachel Hawthorne szaleje, błaga, domaga się odpowiedzi, co się stało. Jim Hawthorne rozmawia przez telefon. – Co się stało, Colt? – słyszę z dalek a głos Rachel. Nie wypuszczam Nell z ramion, nie mogę. Jest nieprzytomna. Wciąż k rwawi. Jak ieś ręce potrząsają moimi ramionami, przywracają mnie do rzeczywistości. – Colton, co się stało? Dlaczego ona k rwawi? – Jim z wściek łością domaga się odpowiedzi. – Poroniła… – Tylk o na tyle mnie stać. – Poro… Była w ciąży? Z tobą? – Jest jeszcze bardziej zły. – Ja nie wiedziałem. Nie powiedziała mi. Uciek ła. Przyleciała tutaj… – Patrzę na jej śliczną twarz, w k tórej nie ma śladu życia. – Nell, proszę cię. Obudź się, obudź. Ale ona się nie budzi. Jej głowa opada na jedną stronę, ręk a zwisa w powietrzu. Ona ledwie oddycha. Jeśli w ogóle… Ręce w niebiesk ich ręk awiczk ach zabierają ją ode mnie, delik atnie, ale zdecydowanie. Walczę z nimi, ale odciąga mnie jeszcze inna para rąk . Mocniejszych, bardziej zdecydowanych. Zbyt wiele rąk chce mnie z nią rozdzielić. Odwracam się. Tata. Jim. Mama, Rachel. Odciągają mnie. Krzyczą na mnie, ale ja nic nie słyszę, tylk o huk w uszach. Staje przede mną ubrany w uniform młody chłopak z pogotowia. Ma brązowe oczy, zdecydowane, ale pełne współczucia. Znów zaczynam słyszeć. – …nic jej nie będzie, Coltonie. Straciła dużo k rwi, ale przyniosłeś ją na czas. Uspok ój się albo będę musiał zadzwonić na policję, a tym nie pomożesz Nell. Ciężk o dyszę. Patrzę mu w oczy. Serce wypełnia mi nadzieja. – Ona nie umarła? Wyjdzie z tego? – Tak , żyje. Jest nieprzytomna, ale żywa. – Tyle k rwi… – Zataczam się w tył, chcę usiąść na k anapie, ale trafiam na k rawędź i ląduję na podłodze jak pijany. – Rzeczywiście, k rwotok jest duży, ale jestem pewien, że lek arze go powstrzymają. Nie słyszę już nic poza tym. Cofam się w czasie, jestem w szpitalu w Harlemie, lek arz coś mi tłumaczy, ale jego też wtedy nie słyszę, wyłączyłem się po słowach: „Straciła dzieck o”. Znów stoję na zimnych płytk ach szpitalnej poczek alni i płaczę. India… nie żyje. Nie powiedziała mi. A może sama nie wiedziała, że jest w ciąży. Tak czy siak , odeszła. A z nią dzieck o, o k tórym nawet nie wiedziałem. Ręce mnie chwytają, popychają, szarpią. Ktoś zdejmuje mi zak rwawioną k oszulk ę, ociera mi pierś ciepłym, mok rym ręcznik iem. Pozwalam na to. Jestem w tylu miejscach jednocześnie. Rozdarty, sk ołowany, zdruzgotany, złamany. Odeszło k olejne moje dzieck o, o k tórym nawet nie wiedziałem. Byłbym przy nim, ale nie miałem szansy. Nik t mnie nie pyta, czego chcę. Tylk o dlatego, że jestem mięśniak iem, k tóry nie umie czytać, wydaje się, że nie chciałbym mieć dzieck a. Nie, jestem niesprawiedliwy. India też nie miała szansy. Może ona by mi powiedziała. Pozwoliłaby mi być ojcem. Rozmawialiśmy o dzieciach, India i ja. Ona chciała mieć dzieci. Ja nic nie mówiłem, słuchałem jej, nie powiedziałem jej, co myślę Nie powiedziałem, że k ochałbym dzieck o i pozwoliłbym mu być k imk olwiek zechce. Nawet, jeśli nie umiałoby czytać. Sam przez całe życie tak iego uczucia pragnąłem i nigdy nie dostałem. A teraz znów zostało mi odebrane. Przeszywa mnie fala gniewu, rozgrzana do czerwoności wściek łość, oszałamiająca i nawet więcej niż wszechmocna. To jest k urwa niesprawiedliwe! Nagle przestaję być sobą. Patrzę z zewnątrz na k ogoś, k to wygląda tak jak ja, zrywa się na równe nogi, porywa przedmiot stojący najbliżej niego – ciężk i, obity sk órą fotel – i cisk a nim przez przesuwane drzwi. Szk ło pęk a, sypie się, framuga się łamie. Znajome, a jednocześnie obce ręce dotyk ają mojego ramienia. – Wszystk o będzie dobrze, Coltonie – szepcze mi do ucha mój ojciec nisk im głosem. – Uspok ój się tylk o. Ale on nie wie. Nie zna mnie. Nie ma pojęcia o moim życiu ani o tym, przez co przeszedłem. Odpycham go i wychodzę przez drzwi wejściowe. Ktoś przestawił mój wynajęty samochód. Wsiadam za k ierownicę. Obok mnie siada Jim Hawthorne. – Jesteś pewien, że powinieneś prowadzić, synu? – Stara się mówić neutralnym tonem. – Nic mi nie jest. I nie jestem twoim synem. – To nieprawda, że nic mi nie jest, ale jak ie to ma znaczenie. Staram się w miarę spok ojnie dojechać do szpitala. Zanim udaje mi się wysiąść z auta, Jim k ładzie mi ręk ę na przedramieniu. – Zaczek aj sek undę. Wiem, o co mu chodzi. – Nie czas na to. – Właśnie, że czas. – Zacisk a palce mocniej, a ja jestem blisk i oderwania jego ręk i, ale tego nie robię. On się mnie nie boi, chociaż powinien. – To moja córk a. Moje jedyne dzieck o. Zwieszam głowę i sięgam do wyczerpujących się rezerw spok oju. – Ja ją k ocham. Przysięgam ci na moją przek lętą duszę, że nie wiedziałem. Gdybym wiedział, nie pozwoliłbym jej wyruszyć nigdzie samej. Ona uciek ła. Wystraszyła się.
– Jak mogłeś narazić ją na to po wszystk im, co przeszła? – On też jest zraniony, przerażony i zły. Rozumiem to. – Radziliśmy sobie z tym. Razem. To się po prostu stało i nie mam zamiaru ci tłumaczyć tego, co jest między nami, ani teraz, ani nigdy. Jest dorosła, podjęła decyzję. Dobrze nam ze sobą. – Zmuszam się, żeby patrzeć mu w oczy. Są tak podobne do jej oczu, że to aż boli. – Będę się nią opiek ował. Teraz i zawsze. Nie odpowiada, tylk o siedzi i patrzy, a jego oczy wwiercają się we mnie. Widzę w nim ojca, ale i cwanego biznesmena, widzę przeszywające, sk anujące oczy człowiek a, k tóry umie oceniać szybk o i prawidłowo. – Może i jest dorosła, ale nadal jest moją córk ą. Moją dziewczynk ą. – Mówi nisk im, głębok im głosem, w k tórym pobrzmiewa groźba. – Dbaj o nią. Przeżyła już dość. A teraz jeszcze to. Lepiej się nią zajmij. Albo cię zabiję, przysięgam. Nie musi mi grozić, ale rozumiem go. Patrzę mu prosto w oczy, pozwalam mu zobaczyć moją mroczną stronę, tego k olesia, k tóry bardzo wcześnie nauczył się nie cofać przed nik im ani przed niczym. Po długim czasie k iwa głową. Wysiadam i wchodzę do szpitala. Pytam pielęgniark ę o numer pok oju Nell. Sto czterdzieści jeden. Na intensywnej terapii. Podeszwy moich butów piszczą na k afelk ach. W nozdrza wpada mi ostry zapach odk ażacza. Sk ądś dochodzą dziwne głosy k obiece. Młoda brunetk a w fartuchu chirurga przechodzi obok mnie, trzymając w ręk ach tablet. Zaczynam liczyć pok oje. Sto trzydzieści siedem, sto trzydzieści dziewięć, sto czterdzieści jeden. Zasłony w drzwiach zaciągnięte. Monitor wydaje miarowe dźwięk i. Zatrzymuję się na sek undę przed zasłoną, moja ręk a drży na materiale. Starsza k obieta, chuda jak szczapa, z jasnymi włosami ściągniętymi w ciasny k oczek , pojawia się obok mnie. – W tej chwili śpi. Trzeba zrobić k ilk a badań, będzie wiadomo coś więcej. – Czy wciąż k rwawi? – Krwotok został zatamowany, ale tak , k rwawi nadal. – Patrzy na mnie, postuk ując dłonią w k artę chorego, k tórą trzyma. – Pan jest ojcem? Prawie się dławię na dźwięk tego słowa. – Tak , jestem jej chłopak iem. Dociera do niej, jak ą gafę palnęła. – Przepraszam. To było nie na miejscu. – Przechodzi obok mnie. – Może pan z nią posiedzieć, ale niech jej pan nie budzi. Boże, jest biała jak śnieg. Tak a k rucha, k iedy leży. Z nosa wychodzą jej rurk i, w nadgarstek ma wbite igły. Siadam. I siedzę. I siedzę. Nie mówię do niej, bo nie wiem, co powiedzieć. Przychodzą i wywożą gdzieś jej łóżk o, a ona wciąż śpi. Nie, nie śpi, jest nieprzytomna. Nie potrzeba eufemizmów. Czy się obudzi? Nie mówią, co sugeruje, że niek oniecznie. Idę do k aplicy. Nie po to, żeby się modlić, tylk o żeby doświadczyć ciszy, unik nąć zapachu szpitala, smrodu choroby i śmierci, odgłosu gumowych podeszew na k afelk ach, odbijających się echem głosów i piszczących monitorów. I widok u twarzy, tak ich jak moja, poważnych, smutnych, zaniepok ojonych, przerażonych. Witraż, lśniący na purpurowo, czerwono, niebiesk o i żółto, przedstawia coś, co mnie nie obchodzi. Krzyż jest wielk i, pusty, fabrycznie zrobiony z drewna w k olorze błota. Mój tata znajduje mnie w k aplicy. Niesie w ręce moją pierwszą gitarę w poobijanym, odrapanym futerale. Nie jest firmowa, z brązowego drewna ze stalowymi strunami, zostawiłem ją z pozostałymi gratami. Nie wiem, po co ją przyniósł, ale jestem mu wdzięczny. Jesteśmy w k aplicy sami. Ojciec nie patrzy na mnie, k iedy zaczyna mówić: – Jestem ci winien przeprosiny za całe twoje życie, Colt. Jesteś dobrym człowiek iem. – Nie znasz mnie, tato, nie wiesz, co zrobiłem. – Wiem. Ale jesteś tutaj i widzę, że ją k ochasz. Przetrwałeś sam, bez naszej pomocy. Powinniśmy być przy tobie, ale nas nie było. Przepraszam… Wiem, że dużo go k osztowało wypowiedzenie tych słów, ale to nie wystarczy. To początek . – Dzięk i, tato. Chciałbym, żebyś powiedział mi to dawno temu, ale dzięk i. – Wiem, że to nie wynagrodzi ci tego, jak cię trak towaliśmy, k iedy dorastałeś, tego, że pozwoliliśmy ci żyć na swoim. Byłeś na to za młody, ale ja… – Byłeś zajęty robieniem k ariery i sk upiony na swoim złotym dzieck u. – Drapię się w głowę. – Rozumiem. Nie chce mi się o tym gadać. Już za późno, po wszystk im. Przyjechałem tu dla Nell, nie żeby naprawiać popalone mosty. Otwieram futerał i wyjmuję gitarę. Jest haniebnie rozstrojona. Z małej k ieszonk i we wnętrzu futerału, w tej części, gdzie mieści się gryf gitary, wyciagam paczk ę strun. Zajmuję się naciąganiem ich, strojeniem. Tata tylk o patrzy, zatopiony w myślach, wspomnieniach albo w swoim żalu. Mam to w dupie, naprawdę. W k ońcu wychodzi bez słowa. Wtedy zaczynam grać. Muzyk a wypływa ze mnie niesk rępowana, jak rzek a. Kulę się nad gitarą, siedzę na twardej ławce pośrodk u k aplicy, gapię się na swoje zdarte, zaplamione timberlandy. Śpiewam pod nosem, zatapiam się w natchnieniu, muzyk a przeze mnie przepływa, czuję w sobie słowa i melodię. – Panie Calloway? – Od strony drzwi do k aplicy dociera do mnie nieśmiały damsk i głos. Odwracam lek k o głowę, żeby ją widzieć. – Panna Hawthorne się obudziła. Pyta o pana. Kiwam głową, pak uję gitarę i niosę ze sobą, idąc za pielęgniark ą. Kiedy wchodzę, Nell zagryza wargę, drapie się palcem wsk azującym po bliznach. Przysuwam do jej łóżk a twarde k rzesło i biorę jej dłonie w moją wielk ą łapę. Całuję ją w k ażdy palec. Usiłuję się znowu nie rozpłak ać jak baba. Patrzy na mnie, szarozielone oczy ma podbite na czerwono, jest pięk na i załamana. – Colt… Colton… Ja… Dotyk am jej ust. – Ć śś. Kocham cię. Zawsze. Jak zwyk le przejrzała mnie na wylot. – Ty też nie jesteś w formie, co? Kręcę głową. – W zasadzie nie. – Widzę w jej oczach pytanie, więc wzdycham i zaczynam opowiadać. – Mówiłem ci o Indii. O tym, jak umarła. – Tak … – Jest niepewna, jak by wiedziała, co powiem dalej. – Byłem w szpitalu, bo niek tórzy z moich chłopak ów oberwali w tym zamieszaniu i musiałem ich odwiedzać. Chciałem się upewnić, że wszystk o będzie w porządk u. Jak imś cudem ok azało się, że jedna z pielęgniarek mnie zna, wiedziała, że byłem z Indią. Chyba mieszk ała w tym samym budynk u albo co. – Muszę głębok o oddychać, żeby zapanować nad drżeniem głosu, mimo że minęło tyle lat. – Powiedziała mi… Boże. Cholera. Powiedziała… Że India była w ciąży, k iedy umarła. Nie wiedziałem o tym. Nie wiem, czy ona wiedziała. Nie była to zaawansowana ciąża, jak iś szósty tydzień… Ale… No tak . Była w ciąży. Nie mogłem nawet… Nie zdążyła mi powiedzieć. – Boże, Colton! Tak mi przyk ro. O mój Boże… – Tak . – Nie mogę na nią patrzeć, wgapiam się w poplamione smarem paznok cie. – Rozumiem, czemu uciek łaś. Naprawdę. Ale obiecaj mi, że już nigdy więcej przede mną nie uciek niesz. Musisz mi to obiecać. A już na pewno nie z tak iego powodu. Ja wiem, wiem, że jestem zafajdanym półgłówk iem, ale potrafię o ciebie zadbać. Potrafię cię k ochać i jeśli ty… Jeśli my… Jeśli… Zajmę się tobą, bez względu na wszystk o. Ona płacze. – Boże, Colton. Nie dlatego uciek łam. Jesteś k imś znacznie więcej niż zafajdany półgłówek . Nie jesteś draniem. Nie ma w tobie nic z tego, co sam o sobie myślisz. Jesteś wyjątk owy. Ja się wystraszyłam. Spanik owałam. – Stara się oddychać mimo łez. – Nie powinnam była. Tak cię przepraszam. To moja wina. Nie powinnam była wyjeżdżać, nie powinnam była uciek ać. Gdybym… Ścisk am ją mocno za ręk ę. – Nie, Nell. Nie! Niech ci to nie przyjdzie do głowy. To nie twoja wina. W tej chwili do sali wchodzi lek arz. – Niechcący podsłuchałem – mówi. To Hindus w średnim wiek u, emanujący wyćwiczonym współczuciem i sk utecznością. – To nie twoja wina pod żadnym względem, Nell. Tak się czasem zdarza, nie znamy przyczyny ani nie umiemy temu zapobiec. – Mówi bardzo poważnie i tak samo na nią patrzy. – Nie wpadnij w pułapk ę
obwinienia się o to. Fak t, że biegłaś, nie wywołał poronienia. Nie mogłaś go ani wywołać, ani powstrzymać. To się po prostu stało i jest to niczyja wina. Nell k iwa głową, ale i tak wiem, że będzie się obwiniać. Lek arz mówi, żeby odpoczywała i że zatrzymają ją na noc, na obserwację. Kiedy wychodzi, wstaję, nachylam się nad nią i całuję najdelik atniej, jak potrafię. – Proszę cię, dziewczynk o-Nelly, nie wiń się za to. Słyszałaś lek arza. Tak bywa. – Wiem. Wiem. Staram się. – Zerk a na mój futerał z gitarą. – Zagraj coś dla mnie. – A na co masz ochotę? Coś wesołego? – Wyjmuję gitarę i uk ładam na k olanie. Kręci głową. – Nie. Po prostu coś. Co chcesz. Zagraj jak ąś ważną dla siebie piosenk ę. Zacząłem od Rocketship zespołu Guster, bo ta piosenk a zawsze mnie poruszała. Kiedyś słuchałem jej non stop. Gram ją często, prawie jak k ołysank ę dla samego siebie. Pomysł rak iety, k tóra zabiera mnie gdzieś dalek o, żebym mógł zacząć od nowa… Tak , mógłbym w to wejść. Czuję, że k toś za nami stoi, ale nieważne. Niech słuchają. – Zagraj coś innego – prosi Nell. – Cok olwiek . Wzdycham. – Kiedy spałaś, napisałem piosenk ę. Chyba na pożegnanie. – Zagraj ją. Proszę. – Oboje się poryczymy jak frajerzy – ostrzegam. – Wiem. Ale zagraj. Kiwam głową i trącam palcami struny. To prosta piosenk a, prawie k ołysank a. Wzdycham, zamyk am oczy i pozwalam jej płynąć.
Nie ma cię, nie ma nic. Imienia ani twarzy. Cicho tak, pusto tak, już nigdy się nie zdarzysz. Los coś dał, los coś wziął, nie pytał nas o zgodę. Szary dym, kropla krwi, musiałeś od nas odejść? Jak to jest, pytam w snach, pokochać ślad na piasku. Nie mieć już dokąd iść i nawet nie móc zasnąć. Byłeś moim marzeniem, modlitwą i ucieczką. Byłeś wszystkim, lecz cię nie ma, moje dziecko. Pokaż się, daj nam znak, zakołysz morską falą. Tyle dni dawał czas i co się z nimi stało? Byłeś wszystkim, marzeniem i ucieczką. A teraz cię już nie ma, moje dziecko. Ostatnie dźwięk i zawisają w powietrzu. Nell zak rywa dłońmi twarz i łk a. Słyszę stłumiony k aszel zza pleców, a k iedy się odwracam, widzę w drzwiach tłum pielęgniarek , lek arzy, sanitariuszy, pacjentów i gości. Wszyscy są wyraźnie poruszeni. Mam mok re policzk i, szczypią mnie oczy. Raz mogę sobie pozwolić na słabość. Nell gramoli się z łóżk a, choć trzymają ją k abelk i i rurk i, a potem wchodzi mi na k olana. Przytulam ją do siebie, przycisk am mocno i płaczemy oboje. Wspieram ją w jedyny sposób, jak i znam: milczeniem, ramionami, ustami na jej sk órze. Nie mam słów, a te k tóre miałem, zostały już wyśpiewane.
15. Melodia oddechów Dwa i pół tygodnia później
W oda plusk a i obmywa pale pomostu. Księżycowi brak uje sk rawk a z jednej strony, ale i tak posrebrza czarne zmarszczk i na jeziorze. Jesteśmy z powrotem tu, gdzie wszystk o się zaczęło, na pomoście, z moją gitarą i butelk ą Jamesona. Ona siedzi na k rawędzi, spodnie ma podwinięte do k olan i k opie nogami w wodzie ciepłej jak k rew. Ja gram Don’t Drink The Water Dave Matthews Band, a ona siedzi i słucha. Opieram się o narożny palik , jedną stopę moczę w wodzie, drugą położyłem na jej udach. Ona gapi się w wodę i musk a palcami moją łydk ę. Odk ąd przyjechaliśmy tu przed dwiema godzinami, o północy, nie rozmawialiśmy dużo. Oboje jesteśmy rozmięk czeni i ta swobodna obojętność jest nam miła. Odbyliśmy wiele wizyt w szpitalu, żeby upewnić się, że na pewno nie jest na nic chora. Mamy też za sobą jeszcze więcej spotk ań terapeutycznych, zajęć z radzenia sobie z żałobą i tego typu psychoterapeutycznego bełk otu. Ja mieszk ałem u rodziców, rozmawiałam z tatą. Nie powiedziałem mu dużo, ale tyle, żeby choć trochę zrozumiał, przez co przeszedłem. Nie przeprosił mnie ponownie i dobrze, bo przeprosiny gówno znaczą, ale widzę, że się stara. Zresztą, co za różnica. Żyć z dnia na dzień i nie chować urazy. To drugie jest znacznie trudniejsze. Nell… nie ma się dobrze, ale coraz lepiej. Ja też nie mam się dobrze, ale lepiej. A teraz siedzimy sami i pijani na pomoście. Don’t Drink Water przechodzi w Blackbird. Nie jestem pewien, czy gram wersję Sary McLachlan czy Paula McCartneya, ale w sumie co to ma za znaczenie. Śpiewam, a słowa tej piosenk i nigdy nie znaczyły dla mnie tak wiele. Zresztą to żadne odk rycie, tylk o przypomnienie, że jak imś cudem k tóregoś dnia wszystk o będzie dobrze. Ona wie, co chcę powiedzieć. Odwraca się i patrzy na mnie, a jej oczy są jasne w ciemności srebrzystej od k siężycowego światła. – You were only waiting for this moment to arise … – śpiewa ze mną ostatni wers. – Uwielbiam tę piosenk ę. Sk ąd wiedziałeś? Wzruszam ramionami i odk ładam gitarę. – Tak naprawdę nie wiedziałem. Po prostu zawsze była dla mnie ważna, a teraz jest nawet ważniejsza. – Czy my też?
– Czy my też co? Przysuwa się do mnie bliżej, aż w k ońcu opiera się plecami o moją pierś. – Czek amy na tę chwilę, jak w piosence. Parsk am czymś w rodzaju śmiechu, – Nie jestem pewien, o co pytasz, ale moja odpowiedź brzmi „tak ”. Życie nam ostro dosrało. Ostatnio, to już było piek ło. – Wciąż nie mogę wypowiedzieć głośno tego słowa, to zbyt trudne. – Ale musimy się nauczyć wolności. Musimy, Nell. To nie znaczy, że mamy być cały czas szczęśliwi albo non stop zadowoleni. Nie ma nic złego w złym nastroju. Mówiłem ci już, choć sam dopiero się tego uczę. Ale to, że jest źle, nie znaczy, że można przestać żyć. Odchyla się i przek ręca głowę tak , żeby przycisnąć usta do moich. Smak uje jamesonem i nutk ą cytryny ze sprite’a, z k tórym go miesza. Whisk y i sprite? Fuj! Ale sk oro tak lubi, to niech jej będzie. Smak uje jak Nell i tylk o to się liczy. Przesuwa język iem po moich ustach i wtedy dociera do mnie, jak ie ma zamiary. Podnosi ręk ę i gładzi tył mojej głowy, potem obejmuje k ark i przycisk a mnie do siebie. Przesuwam dłonią po jej brzuchu, znajduję przerwę między k oszulk ą i spodniami, dotyk am ak samitnej, gorącej sk óry. Podciągam w górę k oszulk ę, a ona odsuwa się trochę, żeby mi to ułatwić. Przyszliśmy na pomost w nocy, wzięła już prysznic i nie ma na sobie stanik a. Podoba mi się to. Dzięk i temu mogę gładzić dłońmi jej brzuch, a potem przesunąć je w górę na żebra, musnąć palcami naprężone brodawk i i objąć ciężk ie piersi. Jęczy mi w otwarte usta i wiem, że tego potrzebuje. Ja też. Całuję ją, badam jej usta, uczę się na nowo k ształtu jej bioder i piersi, przypominam sobie sk ręcone po prysznicu lok i. Całuje mnie i pozwala, żebym jej dotyk ał. Każda pieszczota to dla niej lek arstwo, tak myślę. Udowadnia, że jest k imś więcej niż tylk o sumą rozpaczy. Ja też czuję, że zdrowieję. Wreszcie odwraca się i przek ręcamy się tak , że ja leżę na plecach na pomoście, a ona k ładzie się na mnie. Ciało przyciśnięte do ciała, mięk k ość styk a się z twardością. Kładzie się na mnie całym ciężarem, obejmuje dłońmi moją twarz i całuje tak , że tracę przytomność. Słodk i Jezu, jej usta to moje niebo.
Nell Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo go pragnę, dopók i nie przesunął dłoni po moich udach i nie zacisnął ich na pośladk ach. Do tego momentu pocałunk i były cudowne i dosk onałe, sprawiały, że zapominałam o wszystk im, o czym musiałam zapomnieć. Ale później coś w jego palcach zaciśniętych na mojej pupie wyzwoliło żądzę. Potrzebuję go. To znaczy emocjonalnie, psychicznie oczywiście też. Jest moją sk ałą. Jest zawsze obok , zawsze przy mnie, zawsze tak i, jak iego potrzebuję. Spok ojny, k ojący, silny, odwracający moją uwagę od wszystk iego. Ale to… Chcę czuć wok ół siebie jego ramiona, jego dłonie na mnie, palce wyznaczające linię ognia na mojej sk órze i usta rozpętujące burzę zmysłów. Nie wytrzymam bez tego ani minuty. Oszalałam. Myślę, że on to wyczuł po tym, jak łapczywie się na niego rzuciłam, Najpierw tylk o się całowaliśmy, przytulaliśmy się, trochę dotyk aliśmy, ale potem się odsunęłam, spojrzałam na niego, zobaczyłam żywe, szafirowe oczy, lśniące w świetle gwiazd i k siężyca, patrzące na mnie, jak bym była najpięk niejszą istotą świata. Wtedy przepadłam. Szarpię jego dżinsy, desperack o mocuję się z guzik iem, gumk ą bok serek i z podk oszulk iem. Jak oszalała dyszę z pragnienia. Łapie moje obydwa nadgarstk i w jedną dłoń, a drugą unosi mi podbródek . – Uspok ój się, Nell. Powoli. – Nie mogę, nie mogę. – To nie mój głos, jest niemal pisk liwy, a ja przecież nie piszczę. – Chcę cię. Natychmiast. Oczy ma wygłodniałe, ale spok ojne. – Ja też chcę ciebie. Ale powoli. Jestem tu. Jestem. Przyciąga mnie do siebie, czuję gorące ciało, twarde mięśnie, a na udzie jego podniecenie. – To nie wystarczy. Chcę cię w środk u, Colton. Proszę. Odgarnia mi k ciuk iem niesforny k osmyk włosów. – Wiem, sk arbie. Ale oddychaj dla mnie, dobrze? Wszystk o jest dobrze. Zdaję sobie sprawę, że prawie się hiperwentylowałam. Niedobrze ze mną. Ale Colton sprawi, że wszystk o będzie w porządk u, nie dlatego, że mnie naprawi, ale dlatego, że jest sobą. Niezmienny. Surowy, twardy, dobry i mądry. Choć prawie całk iem niepiśmienny, tak zdolny, tak utalentowany i tak k urewsk o sek sowny, że to aż niedorzeczne. I do tego mój. To wszystk o sprawia, że się uspok ajam, bo on mnie k ocha, nawet k iedy uciek am i nawet k iedy się hiperwentyluję. Oddycham. Uspok ajam się. Jeden oddech, za nim dopiero następy, tak jak mnie uczyli na terapii. Powoli zaczynam zdradzać pozory równowagi. A wtedy Colton bez trudu podnosi się, bierze mnie na ręce i niesie do gościnnej sypialni w domu jego rodziców, w k tórej sypia. Dom jest pusty i cichy w ten szczególny sposób, w jak i są ciche puste domy. Jego rodzice w k ońcu wyjechali na zasłużony week end tylk o we dwoje. Colton k ładzie mnie na łóżk u, a w nozdrza wpada mi zapach jego wody k olońsk iej, szamponu i whisk y. Patrzę na niego, wpatruję się wręcz, spijam jego surowe, męsk ie pięk no. Zdejmuje k oszulk ę, sek sownym męsk im ruchem zrywa ją szybk o przez głowę, naprężając przy tym mięśnie brzucha i piersi. Potem rozpina guzik dżinsów, a ja cała drżę, bo drażni się ze mną i zamek odsuwa powolutk u. Dżinsy opadają na podłogę, a majtk i k ryją wybrzuszenie. W ogóle nie jest sk rępowany. Wsuwa k ciuk i pod szarą gumk ę i ściąga czarny fragment bawełny w dół, obnaża się przede mną. Boże, tak ! Nie mogę powstrzymać się od zagryzienia wargi, uśmiecham się na jego widok , wyprostowanego, z lśniącą główk ą. Wyciągam ręk ę i przyciągam go do siebie. Wchodzi do łóżk a i k lęk a nade mną. – Jesteś za bardzo ubrana – mruczy. – Zrób z tym coś – mówię. Uśmiecha się szerok o i ściąga mi spodnie do jogi, a potem majtk i. Przycisk a usta do moich ust, ale ten pocałunek nie jest delik atny ani łagodny. Wyraża pragnienie. Żąda. Głaszczę go, pieszczę, musk am k ciuk iem wilgotną główk ę, gładzę żyłk i, zagłębienia, badam k ontrast jedwabiu i stali. Czek am, aż we mnie wejdzie, ale tego nie robi. – Lek arz ci pozwolił? – szepcze mięk k o. Kiwam głową i chcę go do siebie przyciągnąć, ale on się opiera. Patrzy na mnie, a jego spojrzenie jest nieoczywiste. Nie wiem, czemu się waha, chyba wyraziłam się jasno. A potem k ładzie się na plecach i wciąga mnie na siebie, ale tak , że leżę plecami na jego brzuchu. Podciąga się wyżej, uk łada poduszk i tak , żebyśmy znaleźli się oboje w pozycji półleżącej. Boże, to totalnie wygodne, a jednocześnie cholernie sek sowne. Leżę na nim, a on szturmuje wejście we mnie. Odchylam głowę, żeby móc całować jego szczęk ę i zatapiam się w smak u jego sk óry, on w tym czasie odsuwa szufladę i po coś sięga. Słyszę rozrywany pak iecik , potem zręcznie naciąga gumk ę. Ledwie to zauważam, rozk oszuję się słonym smak iem sk óry na jego szyi, ale k iedy k ładzie na mnie dłonie, przesuwa je na żebra, a potem szczypie moje brodawk i, dyszę, jęczę, sięgam ręk ą między nasze nogi, pok azuję mu k ierunek , miejsce, gdzie ma się znaleźć, wcisk am go w siebie. Och… O Boże! Kiedy we mnie wchodzi, dotyk am palcami miejsca, w k tórym spotyk ają się nasze ciała. On, ok ryty latek sem, ocierający się o moje wilgotne z podniecenia wargi oszałamia mnie, nigdy jeszcze nie czułam czegoś tak ek scytującego. Zaczynamy się ruszać, czuję, jak moje ciało napręża się pod wpływem jego grubości, obydwoje nas zalewa wilgoć, a później natyk am się na jego palce na mojej łechtaczce i pieścimy mnie we dwoje. Drugą dłoń trzymam na jego szczęce, a on odwraca głowę, żeby ucałować jej wnętrze. Ugniata i głaszcze moje piersi, drugą ręk ą pieści nabrzmiały punk cik , jego uda napinają się, stają się twarde jak sk ała, a moje nogi, przytulone do jego nóg, wznoszą mnie i opuszczają. Sięgam zaledwie do jego jąder, więc pieszczę je, zamyk am w dłoni, wyciągam trochę dalej ręk ę, żeby musk ać palcem mięsień, k tóry jest tuż za nimi. Czuję na szyi jego gorący oddech, słyszę, jak mruczy moje imię, wyśpiewuje swoją miłość, powtarza, że jestem pięk na, idealna, niezwyk ła. Każde słowo spływające z jego ust to poezja, pieśń pasuje rytmem do naszych wygiętych w łuk i poruszających się ciał. Nie ma początk u, nie ma k ońca, nie ma jego i mnie, jesteśmy my, jedność, splątane dusze i zwarte ciała, rozk osz przyprawiająca o zawrót głowy. W k tórymś momencie dochodzę, a to spełnienie się nie k ończy, fala za falą cudownego napięcia, wszechogarniającego gorąca i oparów przyjemności tak ogromnej, że nie mogę oddychać, k ładę więc głowę na jego ramieniu i trwam w nim, szepczę jego imię jak modlitwę do naszej miłości. To nie magiczne uzdrowienie. Nie obudzę się jutro zdrowa i szczęśliwa. Wciąż cierpię i przeżywam żałobę. Ale tak ie chwile, jak ta z Coltonem, sprawiają, że to wszystk o jest znośne. Nie naprawia mnie, nie uzdrawia, ale sprawia, że życie jest warte istnienia. On mi przypomina o oddychaniu, pok azuje, jak się na nowo uśmiechać. Całuje mnie i zapominam o bólu, zapominam o potrzebie cięcia się, żeby cierpienie uwolniło emocje. Wsuwa się we mnie, wzdycham z nim, oddycham z nim, jęczę, k ażdy oddech jest oddzielną piosenk ą, a przez te minuty, te godziny, k iedy trwam przesycona jego miłością, czując jego miłość w sobie, jestem po prostu jego Nell, tą bez blizn i upiorów. Kiedy on dochodzi, ja dochodzę po raz drugi i szepczę słowa, k tóre niemal już zastąpiły dla nas wyrażenie „k ocham cię”. – Tylk o ty. To prawda. Kiedy przeżywamy razem rozk osz, k iedy się całujemy, k iedy zapadamy w sen, leżąc obok siebie, jesteśmy tylk o my. Wtedy wszystk o jest w porządk u. Kiedy istnieje tylk o on.
Playlista piosenek występujących w książce Danny’s Song – Kenny Loggins Reminder – Mumford & Sons Barton Hollow – The Civil Wars Like a Bridge Over Troubled Waters – Simon and Garfunk el I and Love and You – The Avett Brothers Make You Feel My Love – Adele Can’t Break Her Fall – Matt Kearney Stillborn – Black Label Society Come On Get Higher – Matt Nathanson I Won’t Give Up – Jason Mraz This Girl – City & Colour My Funny Valentine – Ella Fitzgerald Dream a Little Dream of Me – Ella Fitzgerald i Louis Armstrong Stormy Blues – Billie Holiday I Would Be Sad – The Avett Brothers Hello, I’m Delaware – City & Colour 99 Problems – Hugo (autor i wyk onawca oryginału – Jay-Z) It’s Time – Imagine Dragons Let It Be Me – Ray LaMontagne Rocketship – Guster Don’t Drink The Water – Dave Matthews Band Blackbird – The Beatles
Podziękowania Chciałabym podziękować wszystkim tym artystom. Muzyka jest integralnym elementem mojego procesu twórczego, a ta książka nie istniałaby bez wymienionych tu piosenek oraz bez wielu, wielu innych. Zachęcam was do zapoznania się z tymi wykonawcami, jeśli jeszcze ich nie słuchaliście. I do tego, żebyście nie piratowali. Kupujcie muzykę legalnie. Wspierajcie artystów, nieważne, czy to pisarze, poeci, malarze, rzeźbiarze, fotograficy… Płaćcie za ich pracę i wspierajcie ich talent. Dzięki temu świat będzie lepszy.