VIKTORIA HISLOP
WYSPA
Alexis spojrzała w dół na migocącą w upalnym powietrzu osadę, na białe domki i przystań okoloną...
26 downloads
16 Views
909KB Size
VIKTORIA HISLOP
WYSPA
Alexis spojrzała w dół na migocącą w upalnym powietrzu osadę, na białe domki i przystań okoloną połyskującym w słońcu lazurowym morzem. Gzy to możliwe, żeby w tym miejscu krył się klucz do tajemnicy przeszłości jej matki? A może nawet rozwiązanie zagadki własnej przyszłości? Flaka, 1 953 W ULICZKACH Plaki hulał zimny, jesienny wiatr. Chłód przenikał W młodą kobietę, wprowadzając jej ciało i umysł w stan odrętwienia, który pozbawiał ją niemal zmysłów, lecz nie przynosił ulgi w rozpaczy. Stąpała niepewnie w kierunku pomostu wsparta na ramieniu ojca, jakby każdy krok sprawiał jej ból. Jednak nie ból fizyczny. Jej ciało było równie silne, jak ciała wszystkich innych dziewcząt oddychających czystym powietrzem Krety, a skóra równie świeża i młodzieńcza jak oczy - brązowe oczy dziewcząt tej wyspy. Wątła łódeczka załadowana stertą pakunków powiązanych sznurem kołysała się na falach. Mężczyzna ostrożnie wsiadł i wyciągnął rękę do córki. Kiedy usiadła bezpiecznie w łódce, otulił ją kocem, chroniąc przed zajadłością żywiołów. Jedyną widomą wskazówką, że młoda kobieta nie jest częścią ładunku, były ciemne kosmyki jej tańczących na wietrze włosów. Mężczyzna odcumował łódź - nie pozostawało nic więcej - i wyruszyli w drogę. Nie była to krótka wycieczka w celu dostarczenia na wyspę zapasów. To był początek podróży bez powrotu, podróży prowadzącej do nowego życia. Życia w kolonii trędowatych. Życia na Spinalondze.
CZĘŚĆ 1 Rozdział pierwszy Flaka, 2001 ODCUMOWANA lina wzleciała w powietrze, opryskując nagie ramiona dziewczyny kropelkami morskiej wody. Woda szybko wyschła i w blasku słońca stojącego wysoko na bezchmurnym niebie skóra jej ramion zdawała się pokryta maleńkimi diamencikami. Alexis, jedyna pasażerka malej, starej łodzi z terkotaniem silnika płynącej w kierunku bezludnej wyspy, myślała o wszystkich tych, którzy przemierzyli tę drogę przed nią. Przebiegł ją dreszcz. Spinalonga. Bawiła się tym słowem, obracała je w ustach jak pestkę oliwki. Kiedy łódź zbliżyła się do zwróconych ku morzu murów potężnej weneckiej fortecy, doznała jednocześnie fascynacji przeszłością i przeczucia tego, co kryły owe mury w nieodległym czasie. To miejsce, pomyślała, gdzie historia wciąż jest żywa - miejsce zaludnione przez rzeczywistych, a nie mitycznych mieszkańców. Jakże odmienne od starożytnych pałaców i wykopalisk, które odwiedziła w ciągu minionych tygodni, miesięcy, a nawet lat. Alexis mogłaby spędzić kolejny dzień, wędrując po ruinach Knossos i wypełniając szczątki budowli obrazami życia tętniącego w nich przed czterema tysiącami lat. Ostatnio jednak przeszłość, tak odległa, coraz częściej wymykała się wysiłkom jej wyobraźni, a na pewno coraz mniej ją obchodziła. Mimo zrobionego magisterium z archeologii i etatowej pracy w muzeum z dnia na dzień traciła zainteresowanie dla starożytności. W przeciwieństwie do swego ojca, naukowca, nieodmiennie zafascynowanego przeszłością. Nie było cywilizacji tak odległej w czasie, by nie budziła jego zainteresowania. Natomiast dla liczącej sobie dwadzieścia pięć lat Alexis byczki napotkane tego dnia przy wiejskiej drodze były ciekawsze niż Minotaur kryjący się w korytarzach legendarnego kreteńskiego labiryntu. Kariera zawodowa nie stanowiła najważniejszego celu w życiu Alexis. Dużo pilniejsze było rozwiązanie dylematu, przed jakim postawił ją Ed. Czasy gdy wygrzewali się na greckich wyspach w słońcu późnego lata, a ich romans zapowiadał się obiecująco, powoli odchodziły w przeszłość. Związek ten rozkwitł w oderwanym od życia akademickim światku, ale teraz, po upływie trzech lat, wiądł i marniał jak sadzonka, która nie przeżyła przenosin ze szklarni na rabatkę.
Ed był przystojny. To jego uroda irytowała Alexis niekiedy bardziej niż wszystko inne. Beż wątpienia poczucie własnej atrakcyjności wzmagało jego arogancję i godną pozazdroszczenia pewność siebie. U podłoża ich związku leżało swoiste „przyciąganie przeciwieństw". Ed, blondyn z niebieskimi oczami, wyglądał jak modelowy Aryjczyk. Czasem jednak Alexis czuła, że jego zmysł dyscypliny i porządku ogranicza jej wolną, nieujarzmioną naturę, a upragniona przez nią spontaniczność była dla niego nie do zniesienia. Ed należał do urodzonych królów życia: rok w rok bez wysiłku uzyskiwał najwyższe noty i zdobywał wszelkie możliwe nagrody. Po ukończeniu studiów trafił do jednej z renomowanych firm prawniczych. Przykro będzie na niego patrzeć - myślała - gdy życie przestanie się z nim pieścić. Wyrósł w przeświadczeniu, że świat należy do niego, lecz Alexis ten świat zaczął się nagle wydawać za ciasny. Ed oczekiwał, że po powrocie do Anglii wspólnie zamieszkają w jego apartamencie w Kensington, natomiast ona zastanawiała się, po co mają to robić, skoro nie zamierzają brać ślubu. I wcale nie była pewna, czy chciałaby mieć z nim dzieci. Wątpliwości dręczyły ją od tygodni, a może od miesięcy, i wiedziała, że prędzej lub później będzie musiała zdobyć się na odwagę i podjąć trudne decyzje. Jak to możliwe, żeby dla osoby w dwudziestym piątym roku życia przyszłość wciąż wydawała się tak beznadziejnie nieprzewidywalna? Jej matka w tym wieku była już od kilku lat mężatką i miała dwoje dzieci. Alexis wprost nie mogła w to uwierzyć, gdyż sama wciąż czuła się dzieckiem. Może gdyby wiedziała więcej o młodości matki, byłoby jej łatwiej podejmować decyzje? Ale gdy chodziło o przeszłość, Sofia zawsze zachowywała powściągliwość. Dzieci czuły, że coś przed nimi ukrywa, a to budziło nieufność. Wyglądało na to, że Sofia Fielding pogrzebała przeszłość i że zrobiła to nader starannie. Jedynym kluczem do przeszłości matki była dla Alexis wyblakła fotografia ślubna w ozdobnej srebrnej ramce, wytartej od częstego polerowania. Jak daleko sięgała pamięcią, zdjęcie stało na nocnym stoliku w sypialni rodziców. Kiedy we wczesnym dzieciństwie podskakiwała na ich wielkim, sprężynującym łożu, owa uśmiechnięta, choć poza tym dość sztywno upozowana para, unosiła się przed nią i opadała. Niekiedy pytała matkę, kim jest widoczna na zdjęciu piękna dama w koronkowej sukni i siwowłosy mężczyzna o szlachetnych rysach. Sofia zawsze odpowiadała krótko: to ciotka Maria i wuj Nikolaos, mieszkali na Krecie, ale oboje już
umarli. Wtedy te informacje jej wystarczały, ale teraz chciała wiedzieć więcej. Poza zdjęciem Alexis i jej młodszego brata, Nicka, była to jedyna fotografia w ramce, jaką mieli w domu. Choć para ta musiała odegrać ważną rolę w jej dzieciństwie, Sofia nigdy nie chciała o niej rozmawiać. Jako nastolatka Alexis nauczyła się szanować prawo matki do zachowywania własnych spraw dla siebie. Teraz jednak wyrosła. Chciała poznać przeszłość swej rodziny. Wieczorem w przeddzień wyjazdu na wakacje wybrała się do rodziców. Mieszkali w szeregowym domu przy cichej uliczce w Battersea. Stało się już rodzinnym zwyczajem, że przed wyjazdem Alexis, a potem Nicka na kolejny semestr studiów, a także przed ich późniejszymi wycieczkami za granicę, wybierali się wspólnie do greckiej tawerny nieopodal domu. Tym razem jednak Alexis odwiedziła rodziców w innym celu. Chciała poradzić się matki, co ma zrobić z Edem, a w równej mierze zależało jej na tym, by zadać Sofii kilka pytań. Przyjechawszy o dobrą godzinę wcześniej, niż zapowiedziała, weszła do domu, rzuciła ciężki plecak na posadzkę i położyła klucz na zaśniedziałej mosiężnej tacy leżącej na półce w korytarzu. - Cześć, mamo! - krzyknęła w cichą przestrzeń. Domyśliła się, że matka jest na górze, więc wbiegła na piętro, przeskakując po dwa stopnie. Jak zwykle zadziwił ją idealny porządek panujący w sypialni rodziców. Na rogu lustra wisiała skromna kolekcja korali, na toaletce stały równym rzędem trzy flakoniki perfum. Ani śladu bałaganu. I nic, co pozwalałoby wyrobić sobie pogląd na osobowość lub przeszłość matki. Jak minimalizm sypialni czynił ją domeną Sofii, tak sterty książek piętrzące się bezładnie w półmroku gabinetu wyrażały naturę Marcusa. Ojciec uwielbiał pracować zaszyty w tym zawalonym książkami sanktuarium. Przypominało mu ono wykopaliska, a zawartość i układ każdej sterty pamiętał równie dobrze, jak precyzyjnie oznakowane warstwice przekrojów archeologicznych, nieczytelne dla niewprawnego oka. W gabinecie zawsze było ciepło i jako dziecko Alexis często zakradała się tu i czytała skulona w miękkim skórzanym fotelu stanowiącym najprzytulniejsze i najbardziej zaciszne miejsce w domu. - Cześć. - Sofia pozdrowiła odbicie córki w lustrze, nie przestając czesać krótkich włosów z blond pasemkami ani przeszukiwać szkatułki z biżuterią.
- Jestem już prawie gotowa - dodała, zakładając kolczyki z koralami dobrane pod kolor bluzki. Alexis nie zdawała sobie sprawy, z jakim przejęciem Sofia szykuje się do rodzinnej ceremonii. Posiłki w greckiej tawernie przypominały jej wszystkie chwile z okresu studiów córki, gdy pod pozorną beztroską skrywała smutek wywołany myślą o rychłym rozstaniu. Zdolność Sofii do ukrywania emocji zdawała się rosnąć proporcjonalnie do siły tłumionych uczuć. - Cześć, mamo - powiedziała cicho. - Kiedy wróci tata? - Mam nadzieję, że już niedługo. Wie, że jutro musisz wcześnie wstać, więc obiecał, że się nie spóźni. Alexis sięgnęła po znajomą srebrną ramkę i wzięła głęboki oddech, zbierając się na odwagę. Zamierzała zmusić matkę, by ta dopuściła ją do niedostępnych regionów swej przeszłości. Czuła się tak, jakby miała się przemknąć pod taśmą odgradzającą miejsce zbrodni. - Czy mogłabym... czy mogłabym pojechać i zobaczyć miasteczko, w którym się wychowałaś? - Jedynym zewnętrznym znakiem pochodzenia Sofii, poza imieniem, były jej ciemnobrązowe oczy. Teraz oczy córki wpatrzone były w oczy matki, nie pozwalając im uciec. - Kończymy podróż na Krecie i okropnie bym żałowała, gdybym przepuściła taką okazję. Sofia należała do kobiet, którym z trudem przychodzi okazywanie uczuć. Była powściągliwa z natury, więc w pierwszej chwili chciała się uciec do kolejnej wymówki, ale coś ją powstrzymało. Marcus często jej przypominał, że ich dziecko nie zawsze pozostanie dzieckiem. Pytające spojrzenie nadspodziewanie dojrzałych oczu nie pozostawiało co do tego wątpliwości. Zamiast zamknąć się w sobie, Sofia zareagowała nieoczekiwanie ciepło. - Tak... - zaczęła z wahaniem. - Chyba tak. - Potem już pewniej dodała: Tak, to dobra okazja. Napiszę list do Fortini Davaras. Fortini przeżyła w moim rodzinnym miasteczku całe życie. Wyszła za mąż za właściciela miejscowej tawerny, więc możecie liczyć na smaczny posiłek. Alexis rozpromieniła się z radości. - Dzięki, mamo... Gdzie to dokładnie jest? W stosunku do Chanii? - Jakieś dwie godziny jazdy na wschód od Iraklionu - zastanawiała się głośno Sofia. - Więc dojazd z Chanii może wam zająć ze cztery, pięć godzin. Po kolacji napiszę list i pokażę ci na mapie, jak tam trafić. Swobodne trzaśniecie drzwiami oznajmiło powrót Marcusa z biblioteki uniwersyteckiej. Zwalisty olbrzym w okularach, z gęstą, przyprószoną siwizną czupryną, prawdopodobnie ważący tyle, ile jego żona i córka razem
wzięte, powitał zbiegającą schodami Alexis promiennym uśmiechem. Rzuciła się w ramiona ojca tak samo, jak to czyniła, mając trzy lata. - Tato! - wykrzyknęła radośnie. - Moja dziewczynka! Ale wypiękniałaś! - Marcus otulił córkę tak ciepłym i opiekuńczym uściskiem, do jakiego zdolni są wyłącznie ojcowie obdarzeni dostatecznie potężną posturą. Wkrótce potem wyszli do restauracji oddalonej od domu zaledwie o pięć minut spaceru. Taverna „Loukakis" stała się po latach jedynym stałym punktem na mapie miasta, wśród szykownych winiarni, horrendalnie drogich kawiarni i modnych restauracji oferujących potrawy ze wszystkich kontynentów. Lokal otworzył swe podwoje niedługo po tym, jak Fieldingowie kupili dom. Od tej pory w okolicy otwarto sto innych sklepów oraz lokali gastronomicznych – i wszystkie splajtowały. Od dwudziestu lat Fieldingowie świętowali w tym miejscu wszystkie ważniejsze chwile swojego życia. Właściciel imieniem Gregorio powitał stałych gości jak dobrych znajomych. Ich wizyty miały tak zrytualizowany przebieg, że wiedział, co zamówią, nim jeszcze usiedli za stołem. Wieczór upłynął w beztroskiej atmosferze. Spotkali się we trójkę po raz pierwszy od wielu miesięcy i Alexis miała do nadrobienia sporo zaległości, w dużej mierze dotyczących miłosnych przygód brata. Nick mieszkał w Manchesterze, pisał doktorat i nieustannie zadziwiał rodzinę rozległością i zmiennością swych związków. W miarę upływu czasu Alexis ogarniało coraz większe podniecenie na myśl, że wreszcie pozna dalsze rozdziały rodzinnej historii. I choć wiedziała, że te wakacje nie będą wolne od napięć, perspektywa odwiedzin miejsca, w którym urodziła się jej matka, przesłaniała wszystkie obawy. Skończyli jeść, wypili po pół kieliszka raki podanej na koszt firmy i wrócili do domu. Alexis nie mogła się doczekać chwili, gdy znów się znajdzie w swojej dziecinnej sypialni, gdzie miała przespać kilka godzin przed poranną jazdą metrem na lotnisko Heathrow. Wprawdzie nie poradziła się matki w sprawie Eda, ale i tak czuła dziwne zadowolenie. W tej chwili najważniejsze było to, że z pełnym przyzwoleniem matki jechała do miejsca jej narodzin. Troska o jej przyszłość zeszła na razie na dalszy plan. Po powrocie z restauracji Alexis zaparzyła kawę, Sofia zasiadła przy kuchennym stole i wzięła się za pisanie listu do Fortini. Trzy pierwsze podarła, dopiero czwarty włożyła do koperty i podała córce. Pisanie tak ją pochłonęło, że przez cały czas nie odezwała się ani słowem. Alexis także się
nie odzywała, bo czuła, że jedno nieopatrzne słowo mogłoby rozproszyć skupienie matki i sprawić, że w ostatniej chwili zmieni zdanie. OD DWÓCH i pół tygodnia list Sofii spoczywał w wewnętrznej kieszeni torby podróżnej Alexis, przechowywany równie pieczołowicie jak paszport. Wędrował z nią na zadymionych, a niekiedy rozkołysanych falami promach z Aten na Paros, Santorini i Kretę. Na tę ostatnią wyspę przypłynęli przed kilkoma dniami i wynajęli w Chanii pokój z widokiem na morze, co o tej porze roku, po wyjeździe większości turystów, nie sprawiało najmniejszej trudności. Mijały ostatnie dni wakacji. Obejrzawszy bez większego entuzjazmu Knossos i muzeum archeologiczne w Iraklionie, Ed marzył tylko o tym, żeby wreszcie spędzić kilka dni na plaży. Alexis jednak miała inne plany. - Wybieram się jutro z wizytą do dawnej przyjaciółki mojej matki oznajmiła, gdy siedzieli w portowej tawernie, czekając, aż przyjdzie kelner, by przyjąć zamówienie. - Ona mieszka za Iraklionem, więc nie będzie mnie przez większą część dnia. Po raz pierwszy wspomniała Edowi o planowanej wyprawie, więc siedziała sztywno, szykując się na jego reakcję. - Cudownie! - parsknął z nieskrywaną urazą w głosie. - Domyślam się, że weźmiesz samochód? - Jeśli nie masz nic przeciwko temu. Autobusem nie obróciłabym tam i z powrotem w ciągu dnia. - W takim razie chyba nie mam nic do gadania, prawda? I na pewno nie pojadę z tobą. Rzucił jej gniewne spojrzenie oczu błyszczących jak szafiry i skrył twarz za jadłospisem. Alexis wiedziała, że będzie się dąsał przez resztę wieczoru, ale trudno się było dziwić. W końcu trochę go zaskoczyła swoim pomysłem. Bardziej bolało ją to, że nie wykazał najmniejszego zainteresowania jej planami, nie spytał nawet, jak się nazywa osoba, którą zamierza odwiedzić. Nazajutrz, ledwie słońce wzniosło się ponad góry, wygramoliła się z łóżka i opuściła hotel. Kiedy szukała Plaki w przewodniku, coś przyciągnęło jej uwagę. Naprzeciwko wioski, nieopodal wybrzeża, leżała maleńka wysepka i choć notatka była krótka, ledwie zauważalna, zawładnęła jej wyobraźnią: SPINALONGA: Wyspę, nad którą góruje potężna wenecka forteca, zdobyli w XVIII wieku Turcy. Większość z nich opuściła Kretę po uzyskaniu przez nią autonomii w 1898 roku, ale Turcy mieszkający na Spinalondze
porzucili wysepkę i lukratywny przemyt dopiero w 1903 roku, po czym utworzono tam kolonię trędowatych. W1941 roku Niemcy zajęli Kretę, natomiast Spinalongę ocaliła przed okupacją obecność trędowatych. Ostatecznie wysepka opustoszała w 1957 roku. Wyglądało na to, że racją bytu rodzinnego miasteczka matki było zaopatrywanie kolonii trędowatych. Alexis zaintrygował fakt, że Sofia nigdy nie wspomniała jej o tym ani słowem. Usiadła za kierownicą wypożyczonego cinquecento z nadzieją, że znajdzie czas na odwiedzenie Spinalongi. Minęła Iraklion i pojechała dalej na wschód, gładką i prostą drogą biegnącą wzdłuż wybrzeża, przez przesadnie rozbudowane nowoczesne miasteczka, Hersonissos i Malię. Przejechawszy dziesiątki kilometrów pośród gajów oliwnych, a tam, gdzie teren był płaski, pośród wielkich plantacji pomidorów i winogron, w końcu zjechała z szosy i rozpoczęła ostatni etap podróży. Jadąc pnącą się pod górę, wąską drogą, Alexis musiała zwolnić, by wymijać niewielkie sterty kamieni i przepuszczać kozy snujące się leniwie przed maską samochodu. Minąwszy kolejny zakręt serpentyny, zjechała na wysypane żwirem pobocze. Daleko w dole leżała niemal idealnie okrągła, wypełniona oślepiająco błękitną wodą zatoka Mirabelle U ujścia zatoki, w miejscu gdzie brzegi zdawały się ze sobą łączyć, sterczało niewielkie, krągłe wzgórze. Z daleka wydawało się połączone z lądem, ale Alexis wiedziała z mapy, że to Spinalonga. Aby się dostać na wyspę, trzeba było przepłynąć wąską cieśninę. Na bliższym końcu wyspy piętrzyły się ruiny weneckiej fortecy, za nimi dostrzegła niezbyt wyraźne, ale rozróżnialne linie ulic. Oto miała przed sobą wysepkę opuszczoną przed niespełna pięćdziesięciu laty, choć ludzie zamieszkiwali ją od tysięcy lat. Ostatnie kilometry drogi prowadzącej w dół, do Plaki, przejechała powoli, z uchylonymi oknami, by cieszyć się ciepłymi powiewami wiatru i unoszącym się w powietrzu zapachem tymianku. Kiedy zajechała na opustoszały plac pośrodku miasteczka, była godzina druga. Plaka sprawiała wrażenie wymarłej. Poza wylegującymi się w cieniu psami i krążącymi w poszukiwaniu resztek pokarmu kotami nie było widać niemal żadnych śladów życia. Na obecność ludzi wskazywał tylko oparty o drzewo motorower i rozłożona na ławce plansza do tryktraka. Miasteczko wyglądało pewnie tak samo jak w latach siedemdziesiątych, gdy wyjechała z niego Sofia.
Alexis postanowiła zacząć od wizyty na Spinalondze, bo pomyślała, że kiedy już odnajdzie Fortini Davaras, niegrzecznie będzie ją opuścić, by wybrać się na wyspę. Nie zapomniała, że wieczorem czeka ją powrót do Chanii, niemiła rozmowa z Edem i poszukiwanie kwatery, ale na razie chciała się cieszyć leniwym popołudniem. Wedle kupionego w Anglii przewodnika: „W barze, w małej osadzie rybackiej Plaka, można zwykle znaleźć miejscowego rybaka, skłonnego przewieźć turystów swą łodzią za kilka tysięcy drachm". Przeszła na ukos przez plac i odgarnęła tęczowe, lepkie paski plastikowej zasłony wiszącej w drzwiach knajpki. Wewnątrz panowały takie ciemności, że ledwie widziała sylwetkę siedzącej za barem kobiety. - Nero, parakalo - powiedziała z wahaniem. Barmanka sięgnęła do lodówki, ostrożnie napełniła wysoką, prostą szklankę wodą sodową i wrzuciła do niej gruby plaster cytryny. - Angielka? - zagadnęła, podsuwając szklankę. Alexis kiwnęła głową. W końcu po części tak było. By wyrazić swoje pragnienie, wystarczyło jej jedno słowo: - Spinalonga? Kobieta odwróciła się na pięcie i znikła w małych drzwiach za barem. Alexis usłyszała stłumione wołanie: „Gerasimo! Gerasimo!", a wkrótce odgłos stąpania po skrzypiących, drewnianych schodach. Zjawił się starszy mężczyzna z zaczerwienionymi od snu oczami. Z potoku wymowy, jakim powitała go barmanka, Alexis wychwyciła tylko słowo „drachma", powtórzone kilkakrotnie. Było jasne, że w niedwuznaczny sposób oznajmia mężczyźnie, iż nadarza się okazja do dobrego zarobku. Po chwili odwróciła się, chwyciła bloczek zamówień, narysowała coś i napisała rząd cyfr. Alexis wywnioskowała z nich, że podróż na Spinalongę i z powrotem po dwugodzinnym pobycie na wyspie ma kosztować 20 tysięcy drachm, około 35 funtów. Kiwnęła głową i uśmiechnęła się do przewoźnika. Mężczyzna odkłonił się jej z powagą. Dopiero wtedy zaświtało jej w głowie, że w milczeniu właściciela łodzi kryje się coś więcej, niż dotąd sądziła. Gerasimo był niemową. Stara, wysłużona łajba stała zacumowana przy nabrzeżu niedaleko od baru. Gdy szli w milczeniu, mijając psy śpiące w cieniu domów z pozamykanymi okiennicami, Alexis czyniła sobie wyrzuty, że przed wyjazdem nie poprosiła matki, by nauczyła ją podstawowych słów i zwrotów. Wprawdzie Sofia nigdy nie wymówiła przy niej ani słowa po grecku, lecz Alexis nie
wątpiła, że matka wciąż płynnie włada ojczystym językiem. Ciszę zakłócały jedynie miękkie plaśnięcia gumowych podeszew ich butów i niemilknący chór cykad. Nawet morze było płaskie i milczące. Gerasimo pomógł jej wspiąć się na pokład. Wymamrotała uprzejme efliaristo - „dziękuję", na co starzec cicho chrząknął i przytknął dłoń do ronda podniszczonego słomkowego kapelusza. I tak oto wyruszyła w półkilometrową podróż przez morze, z milczącym przewoźnikiem, który się od czasu do czasu uśmiechał i nic ponadto. Oblicze Gerasima było spieczone słońcem jak twarze wszystkich kreteńskich rybaków, którzy dziesiątki lat spędzili na niespokojnym morzu, nocami zmagając się ze wzburzonymi żywiołami, a za dnia naprawiając sieci w słonecznej spiekocie. Nie wyrażało niczego poza spokojną rezygnacją starości i odciśniętym w pomarszczonych rysach życiowym doświadczeniem minionego wieku. Nim jeszcze przybili do brzegu, trzymała w rękach aparat i dwulitrową butlę wody. Dostała ją od barmanki pouczającej gestami, że trzeba dużo pić. Potem, nie wyłączając silnika, staruszek podał jej rękę i Alexis zeszła na puste wybrzeże. Nie od razu zrozumiała, że Gerasimo nie zamierza czekać na nią na wyspie. W końcu jednak upewniła-się na migi, że wróci za dwie godziny, i patrzyła, jak powoli zawraca i kieruje łódź w stronę Plaki. Poczuła się więźniem Spinalongi i przebiegł ją dreszcz. A jeśli Gerasimo o niej zapomni? Ogarnęła ją bezradność. Zdołała się jednak otrząsnąć, uświadamiając sobie, że czekające ją dwie godziny samotności są niczym w porównaniu z wyrokiem dożywotniej izolacji ciążącym na dawnych mieszkańcach wyspy. Wysoko nad nią ciągnęły się wzdłuż brzegu masywne mury weneckiej fortecy. Jak pokonać tę na pierwszy rzut oka nieprzekraczalną barierę? Dopiero po chwili dostrzegła w zagłębieniu muru wąski, czarny otwór, widniejący niczym skaza na gładkiej kamiennej powierzchni wypłowiałej od słońca. Wkroczyła w czarny wylot tunelu i odkryła, że krzywizna korytarza nie pozwala dostrzec jego końca. Ciemny, klaustrofobiczny tunel ciągnął się przez dobrych kilka metrów, ale gdy go w końcu pokonała i rozejrzała się wokół, mrużąc oczy w oślepiającym blasku słońca, stanęła porażona widokiem. Znajdowała się w dole ulicy zabudowanej z obu stron piętrowymi domkami. Kiedyś ta osada wyglądała zapewne jak każda inna na Krecie, lecz teraz opuszczone budynki z wolna chyliły się ku ruinie. Futryny okien
wisiały na wyłamanych zawiasach, a poruszane lekkim wiaterkiem okiennice kiwały się i piszczały żałośnie. Ruszyła niepewnie zakurzoną ulicą. Minęła po prawej kościół z masywnymi, rzeźbionymi wrotami, dalej jakiś budynek, sądząc po wielkich oknach parteru, mieszczący dawniej sklep, potem wolno stojący dom większy od innych, z drewnianym balkonem, półkolistym wejściem i resztkami ogrodzonego kamiennym murkiem ogrodu. Wszędzie panowała głęboka, niesamowita cisza. W parterowych pomieszczeniach rosły bujne kępy barwnych polnych kwiatów, wyżej ze szczelin w tynku wyzierały pnącza. Wiszące wciąż na wielu domach tabliczki z numerami uświadomiły Alexis, że kiedyś każdy z nich zamieszkiwali jak najbardziej rzeczywiści ludzie. Szła przed siebie jak pogrążona w transie. Wszystko wokół zdawało się dziwnie nierealne, jakby odbywała wędrówkę we śnie. Minęła dom z dużą salą, najwyraźniej mieszczącą kiedyś kawiarnię, potem budynek z szeregiem betonowych basenów, zapewne pralnię. Obok stał trzypiętrowy blok mieszkalny w stylu funkcjonalizmu dwudziestolecia międzywojennego, z balkonami otoczonymi żeliwnymi poręczami. Przez swój ogrom kontrastował zdecydowanie z innymi domkami w miasteczku i dziwnie było pomyśleć, że przed jakimiś siedemdziesięciu laty wydawał się zapewne szczytem nowoczesności. Teraz wielkie okna otwierały się na morskie bryzy, a pęki kabli zwisały z sufitów jak posklejane spaghetti. Opustoszały blok wydał się Alexis najsmutniejszym budynkiem ze wszystkich. Miasto się skończyło, a ona szła dalej zarośniętą ścieżką, aż straciła z oczu wszelkie ślady cywilizacji. Znalazła się na wysokim cyplu, zakończonym urwiskiem opadającym pionowo do falującego kilkadziesiąt metrów niżej morza. Alexis zamyśliła się nad strasznym losem trędowatych. Czy zdarzało im się w rozpaczy przychodzić w to miejsce z myślą, by położyć kres swej udręce? Uniosła wzrok i zapatrzyła się w linię horyzontu. Zahipnotyzowana atmosferą tego miejsca, kompletnie zapomniała o własnych sprawach. Wróciwszy do pogrążonego w ciszy miasteczka, przycupnęła na kamiennym progu i napiła się wody. Wszystko wokół trwało w bezruchu, tylko czasem wśród suchych liści zaścielających podłogi zrujnowanych domów przemknęła z szelestem jaszczurka. Przez otwór w ścianie naprzeciwko zobaczyła domy stojące za wodą w Place. Trudno było wprost wyobrazić sobie udrękę, którą musiała stanowić dla trędowatych bliskość i zarazem niedostępność lądu.
Jakie historie mogłyby opowiedzieć mury otaczających ją domów? Na pewno widziały wiele cierpienia. Nie ulegało wątpliwości, że los chorych, odciętych od świata na skalistej wyspie, należał do najgorszych kart, jakie mogło rozdać życie. Alexis jednak dobrze opanowała sztukę czytania z archeologicznych szczątków. Poza bólem i rozpaczą umiała dostrzec w ruinach miasteczka również ślady innych uczuć. Gdyby egzystencja mieszkańców Spinalongi była wyłącznie pasmem nieszczęść i cierpień, na cóż byłaby im kawiarnia? Po co budynek, który nie mógł być niczym innym jak ratuszem? Pozostałości miasteczka wskazywały jasno, że nie było to tylko miejsce, gdzie przybywano, żeby umrzeć, lecz także siedziba społeczności żywych. Czas płynął szybko. Spojrzawszy na zegarek, Alexis przekonała się, że dochodzi piąta. Zerwała się z bijącym sercem. Choć urzekła ją cisza i spokój tego miejsca, nie miała najmniejszej ochoty w nim pozostać. Pośpiesznie wróciła ciemnym korytarzem na wybrzeże. Stary rybak czekał na nią w łodzi i ledwie się pojawiła, uruchomił silnik. Najwyraźniej nie zamierzał tkwić tu dłużej, niż było to konieczne. Podróż powrotna trwała zaledwie kilka minut. Na znajomy widok wynajętego samochodu pozostawionego przez nią na placu przed barem poczuła ulgę. Pod jej nieobecność Plaka ożyła. Kobiety siedziały przed domami i rozmawiały, mężczyźni grali w karty w cieniu drzew rosnących przed barem, w powietrzu unosiły się smużki papierosowego dymu. W barze czekała na nich jakaś staruszka i Alexis uświadomiła sobie, że to zapewne żona Gerasima. Przeliczyła podniszczone, lepkie banknoty i zapłaciła, a potem wygrzebała z plecaka zmiętą kopertę z listem Sofii. Barmanka natychmiast rozpoznała adres, ujęła Alexis za ramię, wyprowadziła na ulicę i wskazała tawernę oddaloną nie więcej niż pięćdziesiąt metrów. Dla miejscowych było jeszcze stanowczo za wcześnie na posiłek, ale już od chwili, gdy właściciel tawerny imieniem Stephanos serdecznie ją powitał, Alexis wiedziała, że mimo samotności z przyjemnością tu posiedzi, patrząc na zachód słońca. - Czy zastałam panią Fortini Davaras? - spytała wąsatego restauratora, gdy prowadził ją do stolika z widokiem na morze. - Moja matka znała ją jako dziecko, mieszkała tutaj. Mam od niej list do pani Davaras. Stephanos, który władał angielskim dużo lepiej od barmanki, odpowiedział ciepłym tonem, że żona, owszem, jest w restauracji i przyjdzie porozmawiać z Alexis, gdy tylko skończy szykować posiłek. Zaproponował też, by
wypełniła sobie czas oczekiwania, spożywając półmisek miejscowych specjałów. Siedząc z kieliszkiem schłodzonej retsiny w ręku i wchłaniając zapach świeżego chleba piętrzącego się w koszyku, Alexis czuła, jak ogarnia ją błogi spokój. Stephanos wrócił, niosąc na wyciągniętym przedramieniu szereg białych talerzyków. Leżały na nich maleńkie porcyjki świeżo przyrządzonych przysmaków - krewetki, nadziewane kwiaty cukinii, tzatziki i maleńkie paszteciki z serem. Alexis zastanawiała się, czy kiedykolwiek w życiu była równie głodna i czy kiedykolwiek podano jej równie apetyczne jedzenie. Podchodząc do stolika, Stephanos zauważył, że klientka patrzy w kierunku wyspy. Intrygowała go ta samotna Angielka, która - co wiedział od Ariany, żony Gerasima - spędziła popołudnie na Spinalondze. - I jak się pani podobała wyspa? - zagadnął. - Zaskoczyła mnie. Spodziewałam się, że będzie przygnębiająca... i po trochu taka jest, ale znalazłam tam też dużo więcej rzeczy do przemyślenia. Widać wyraźnie, że życie mieszkańców Spinalongi nie sprowadzało się wyłącznie do rozpamiętywania swojego nieszczęścia. Przynajmniej takie odniosłam wrażenie. Słusznie? - Czy mogę się przysiąść? - Nie czekając na odpowiedź, Stephanos odsunął wiklinowe krzesło i usiadł na krawędzi fotela. - Moja żona miała tam przyjaciółkę. Ona jest jedną z ostatnich osób do dziś w jakiś sposób powiązanych z wyspą. Po wynalezieniu lekarstwa na trąd wszyscy się rozpierzchli, uciekając jak najdalej stąd. Oprócz starego Gerasima. - Gerasimo... był trędowaty? - wystraszyła się Alexis. To wyjaśniało, dlaczego starzec z takim pośpiechem opuścił wyspę, ledwie wysadził ją na brzeg. Pojawili się inni klienci. Stephanos wstał, by zaprowadzić ich do stolika i wręczyć menu. Słońce opadło już za horyzont i niebo przybrało ciemnoróżową barwę. W szybko oziębiającym się powietrzu nurkowały ze świergotem jaskółki. Alexis zjadła wszystko, co postawił przed nią Stephanos, lecz mimo to nadal była głodna. Właśnie zamierzała wybrać się do kuchni, by zgodnie z przyjętymi na Krecie zwyczajami zamówić następne danie, gdy zjawiła się kelnerka i postawiła na stole owalny półmisek. - Dziś złowiona. To barbouni, po angielsku chyba barwena. Mam nadzieję, że będzie pani smakowała - upiekłam ją na ruszcie ze świeżymi ziołami.
Alexis oniemiała. Zdumiało ją nie tyle pięknie prezentujące się danie, nie tyle swobodna angielszczyzna, niemal wolna od greckiego akcentu, ile niezwykła uroda stojącej przed nią kobiety. Zawsze ją intrygowało, jaka twarz mogła sprawić, by tysiąc okrętów wyruszyło pod Troję. Teraz już wiedziała. - Dziękuję - powiedziała w końcu. - Ryba wygląda wspaniale. Zjawiskowa piękność już miała się odwrócić i odejść, lecz nagle się zatrzymała. - Mąż mówił, że pani o mnie pytała. Jestem Fortini Davaras. Alexis przeżyła kolejne zaskoczenie. Kobieta była szczupła, na jej twarzy ledwie rysowały się pierwsze zmarszczki, a wysoko upięte włosy wciąż zachowały lśniący kasztanowy kolor. Alexis spodziewała się zobaczyć kogoś dużo starszego. Niepewnie podniosła się z krzesła. - Mam dla pani list - powiedziała, ochłonąwszy z zaskoczenia. - Od mojej matki, Sofii Fielding. Twarz Fortini Davaras rozjaśniła radość. - Jesteś córką Sofii! Mój Boże, to cudowne! Jak ona się miewa? Co u niej słychać? Fortini przyjęła list wręczony przez Alexis z ogromnym entuzjazmem, tuląc go do piersi, jakby to była Sofia we własnej osobie. - Tak się cieszę. Nic o niej nie wiem, odkąd przed kilku laty umarła jej ciotka. Martwiłam się, bo przestała odpisywać na moje listy. Wszystko to było dla Alexis nowością. Jakie to dziwne, że nigdy nie widziała w rodzinnym domu koperty z greckim znaczkiem pocztowym. Jej matka musiała zadać sobie wiele trudu, żeby ukryć przed nią tę korespondencję. Fortini chwyciła Alexis za ramiona i wpatrywała się w nią ciemnymi oczami o migdałowym wykroju. - Niech się przyjrzę... tak, tak, jesteś do niej trochę podobna. Ale jeszcze bardziej przypominasz biedną Annę. Anna? Mimo wielu prób wyciągnięcia od matki jakichś informacji na temat pary ze starej sepiowej fotografii, nigdy nie słyszała tego imienia. - Matkę twojej matki - dodała pośpiesznie, zauważywszy pytające spojrzenie Alexis. - Chodź, siadaj, siadaj. Musisz koniecznie zjeść barbouni. Alexis prawie straciła apetyt, przytłoczona świadomością, jak wiele matka przed nią ukrywała, ale czuła, że nie wypadało odmówić. Usiadły razem przy stoliku.
Choć tyle nasuwało jej się pytań, na razie odpowiadała na pytania swej rozmówczyni. Fortini z powodzeniem mogłaby być babką Alexis, a jednak nie potrzebowała wiele czasu, by pozyskać jej zaufanie. - Matka zawsze ukrywała przede mną wszystko, co dotyczyło jej młodości. Wiem tylko tyle, że się tu urodziła, wyjechała stąd, gdy miała osiemnaście lat, i nigdy nie wróciła. - Naprawdę nie powiedziała ci nic więcej o swoim życiu na Krecie? zdziwiła się Fortini. - Ani słowa. Po części dlatego tu jestem. Chciałam się w końcu czegoś dowiedzieć. Na przykład czemu zerwała wszelkie więzi z przeszłością i nigdy nie wspomina swojej rodziny. - Czemu akurat teraz? - Och, z wielu powodów. - Alexis wbiła wzrok w talerz. - Przede wszystkim ze względu na mego chłopaka. Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę, jakie mama miała szczęście, spotykając ojca. Kiedyś wydawało mi się, że wszystkie związki tak wyglądają. - Cieszę się, że są szczęśliwi. Ich życie nie zawsze łatwo się układało. - Doszłam do wniosku, że jeśli dowiem się czegoś więcej o matce, będzie mi łatwiej podjąć pewne decyzje. Mama miała szczęście, bo spotkała kogoś, kogo mogła tak bardzo pokochać. Tylko jakim cudem wiedziała, że ojciec jest tą właściwą osobą? Tworzymy z Edem parę od pięciu lat, ale wcale nie mam pewności, czy powinniśmy się wiązać na dobre. To ostatnie wyznanie było dość nietypowe dla zwykle pragmatycznej Alexis. Poza tym czemu jej sprawy miałyby obchodzić tę skądinąd miłą Greczynkę? W tej samej chwili podszedł do nich Stephanos i zabrał opróżnione talerze, a wkrótce potem wrócił z dwiema filiżankami kawy i dwoma pękatymi kieliszkami zawierającymi duże porcje brandy koloru ciemnej melasy. Tymczasem inni klienci zjedli i poszli. Alexis znów była jedynym gościem w tawernie. Rozgrzawszy się gorącą kawą, a jeszcze bardziej ognistą metaksą, Alexis spytała Fortini, od jak dawna zna jej matkę. - Odkąd przyszła na świat - odpowiedziała Greczynka i umilkła przytłoczona ciężarem odpowiedzialności. Kim była, żeby zdradzać tej dziewczynie sekrety rodzinnej przeszłości, zwłaszcza że jej własna matka najwyraźniej wolała zachować je w ukryciu? Dopiero teraz przypomniała sobie o liście. Wyciągnęła kopertę z kieszeni fartucha i ją rozcięła.
Droga Fortini, Proszę, wybacz mi, że tak dawno nie pisałam. Wiem, że nie muszę Ci wyjaśniać przyczyn, ale uwierz mi, że często o Tobie myślę. To moja córka, Alexis. Czy przyjmiesz ją równie życzliwie, jak zawsze przyjmowałaś mnie? Nie muszę o to pytać, prawda? Alexis jest bardzo ciekawa swojej historii - to zrozumiałe, ale odkryłam, że sama nie potrafię jej tego wszystkiego opowiedzieć. To dziwne, jak upływ czasu może utrudnić wyjawienie pewnych spraw. Czy odpowiesz Alexis na jej pytania? Myślę, że będziesz mogła zdać jej prawdziwszą relację, niż ja byłabym w stanie kiedykolwiek to uczynić. Odmaluj jej pełny obraz, Fortini. Czy pokażesz jej, gdzie się urodziłam - wiem, że ją to interesuje - i zabierzesz ją do Agios Nikolaos? Serdeczne uściski dla Ciebie i Stephanosa. Dziękuję Ci, Fortini. Twoja na zawsze Sofia Skończywszy czytać list, Fortini uniosła wzrok na przyglądającą się jej ciekawie dziewczynę. - Twoja matka prosi, żebym opowiedziała ci wszystko o twojej rodzinie, ale to nie jest bajka na dobranoc. W niedzielę i poniedziałek tawerna jest nieczynna. Może zostałabyś u nas na kilka dni? Sprawiłabyś mi wielką przyjemność. Oczy Fortini błyszczały w ciemności, Alexis nie umiała ocenić - czy z radości, czy z powodu łez. Wiedziała, że to może być jedyna okazja, by poznać własną historię, nim rozwieje ją wiatr. Zdawała sobie sprawę, że może udzielić tylko jednej odpowiedzi, nawet gdyby Ed miał to odebrać jako gruboskórne lekceważenie swojej osoby. Postanowiła, że wyśle mu krótką wiadomość. - Dziękuję - powiedziała cicho. - Zostanę z radością. DOCHODZIŁA dziesiąta, gdy jaskrawe promienie słońca przedarły się przez szczelinę w grubych zasłonach i padły na poduszkę. Alexis odruchowo schowała się głębiej pod kołdrę. W ciągu ostatnich dwóch tygodni tyle razy budziła się w nowych pokojach, że nigdy nie była pewna, gdzie właściwie jest. Kiedy wstała i rozsunęła zasłony, ujrzała połyskujące w słońcu morze i wyspy. W rozedrganym od upału powietrzu Spinalonga wydawała się odleglejsza, mniej rzeczywista niż poprzedniego dnia. Nie zamierzała nocować w Place, więc nie wzięła z Chanii niczego poza mapą i aparatem fotograficznym. Na szczęście gospodyni przyszła jej z
pomocą, pożyczając wszystko, czego jej było trzeba - koszulę Stephanosa do spania i nieco poprzecierany, ale czysty ręcznik. Rano znalazła na poręczy łóżka bluzkę w kwiaty, nie całkiem w jej stylu - róż i błękit nieszczególnie pasowały do szortów khaki - ale za dnia panował taki upał, że z rozkoszą włożyła świeże ubranie. Przemyła twarz wodą w stojącej w kącie misce, a potem zeszła ciemnymi schodami na dół, do kuchni tawerny wypełnionej mocnym aromatem świeżo parzonej kawy. Fortini siedziała przy stojącym pośrodku pomieszczenia wielkim, starym stole. - Kalimera, Alexis! - powitała ją ciepło, wstając z krzesła. Miała na sobie bluzkę podobną w kroju do tej, którą pożyczyła Alexis, ale w odcieniach ochry, i długą spódnicę spływającą od wąskiej talii niemal do kostek. Alexis przekonała się, że nie odniosła mylnego wrażenia przy pierwszym spotkaniu. Fortini była rzeczywiście piękna. - Dobrze spałaś? Alexis stłumiła ziewnięcie, kiwnęła głową, a potem uśmiechnęła się do gospodyni ustawiającej na tacy dzbanek z kawą, kilka sporych filiżanek i talerzyków, a do tego świeżo wyjęty z pieca chleb. Odsuwając po drodze wszechobecne plastikowe zasłony z pasków, Alexis wyszła za gospodynią na taras. Bez papierowych obrusów pokryte czerwonym laminatem blaty stolików wydawały się dziwnie nagie. Usiadły naprzeciw siebie w cieniu markizy z widokiem na morze. Wrześniowe słońce darzyło ziemię jasnym blaskiem i przyjemnym ciepłem. Fortini wlała gęstą, czarną kawę do filiżanek i nakryła dłonią dłoń Alexis. - Tak się cieszę, że przyjechałaś. Nie wyobrażasz sobie, jaką mi sprawiłaś przyjemność. Było mi bardzo przykro, kiedy twoja matka nagle przestała odpisywać na listy. Doskonale ją rozumiałam, ale zerwała w ten sposób tak ważną więź z przeszłością. - Nie miałam pojęcia, że do pani pisywała - odparła Alexis z poczuciem, że winna jest Fortini przeprosiny w imieniu matki. - Początki jej życia były bardzo trudne - ciągnęła Fortini - ale staraliśmy się wszyscy, naprawdę ze wszystkich sił staraliśmy się, żeby była szczęśliwa. Dostrzegłszy pytającą minę dziewczyny, Fortini przez długą chwilę zastanawiała się, od czego zacząć. Alexis ogarnął lekki niepokój. Oto miała się przed nią otworzyć zamknięta dotąd przeszłość matki. Rozjaśniony słońcem zarys Spinalongi przypomniał
jej samotne popołudnie. Ogarnęła ją nostalgia. Pandora pożałowała, że otworzyła puszkę. Czy czeka ją ten sam los? Fortini spostrzegła, gdzie kieruje się spojrzenie Alexis. - Na tej wyspie mieszkała twoja prababka Eleni - powiedziała. - Była trędowata. Nie spodziewała się, że zabrzmi to tak brutalnie i bezlitośnie, więc tym bardziej się zawstydziła, widząc bolesne skrzywienie Alexis. - Trędowata? - Alexis z trudem wydobyła głos z gardła. Zdawała sobie sprawę z irracjonalności swojej reakcji, ale myśl, że ktoś z jej przodków chorował na trąd, zdjęła ją przerażeniem. Dla Fortini istnienie kolonii trędowatych było oczywistością, wyrosła w jej cieniu. Widziała w życiu niezliczoną rzeszę trędowatych odpływających na zawsze na Spinalongę. Ale rozumiała reakcję Alexis. Była całkiem naturalna u kogoś, dla kogo trąd oznaczał nieszczęśnika z kołatką, krzyczącego „Nieczysty! Nieczysty!". - Wyjaśnię ci to - zaproponowała. - Trąd nie jest chorobą szerzącą się gwałtownie i zabijającą swe ofiary równie szybko jak dżuma. Czasem rozwija się latami, a ludzie zeszpeceni potwornymi zniekształceniami, jakich obraz zapewne nasuwa ci się na myśl, chorowali przez lata, czasem przez całe dziesięciolecia. Są dwie odmiany trądu, jedna rozwija się szybciej, druga wolniej. Dziś obie są uleczalne. Twoja prababka nie miała szczęścia. Zachorowała na szybciej się rozwijającą postać choroby i ani czas, ani historia nie stały po jej stronie. Alexis wstydziła się swojej początkowej reakcji, ale wiadomość o trądzie w rodzinie spadła na nią jak grom z jasnego nieba. - Wprawdzie chora była twoja prababka, lecz twój pradziadek, Georgios, także wiele wycierpiał. Woził swoją łodzią rybacką dostawy dla kolonii, a to oznaczało, że widział, jak choroba z dnia na dzień pożera jego żonę. Wiesz, jak to przebiega, prawda? Trąd niszczy zakończenia nerwów, wskutek czego chory nie czuje, kiedy się kaleczy lub parzy. Dlatego trędowaci tak łatwo doznają okaleczeń, często mających katastrofalne następstwa. Fortini umilkła i uśmiechnęła się do Alexis. - Nie chciałabym, żeby widmo choroby zdominowało twoje wyobrażenie o rodzinie matki. To nie było tak. Popatrz, mam tu dla ciebie trochę zdjęć. Na dużej drewnianej tacy stała oparta o dzbanek do kawy podniszczona manilowa koperta. Fortini otworzyła ją i zawartość wysypała się stół.
Niektóre z fotografii były nie większe od biletu na pociąg, inne miały wielkość pocztówek; wiele tak wyblakło, że mało było na nich widać. Pierwsze wpadło Alexis w oko zdjęcie już jej znane z nocnego stolika przy łóżku matki. Wzięła je do ręki. - To twoja cioteczna babka, Maria, i cioteczny dziadek, Nikolaos - wyjaśniła Fortini z nutką dumy w glosie. - A to... - wysunęła ze spodu sterty podniszczoną fotografię - ostatnie wspólne zdjęcie twoich pradziadków z obiema córkami. Wyciągnęła rękę do Alexis. Mężczyzna był wzrostu kobiety, ale szerszy w ramionach. Miał ciemne, falujące włosy i roześmiane oczy kontrastujące ze sztywną, upozowaną postawą. Szczupła kobieta u jego boku była uderzająco piękna. Miała długą szyję, a włosy splecione w warkocze misternie upięła na czubku głowy. Uśmiechała się do obiektywu szczerym, spontanicznym uśmiechem. Przed nimi siedziały dwie dziewczynki w bawełnianych sukienkach. Jedna, z gęstymi, opadającymi na ramiona włosami i figlarnymi iskierkami w skośnych, niemal kocich oczach, miała pełne usta i poważną minę. Druga, z włosami zaplecionymi w warkoczyki i delikatniejszymi rysami, marszczyła nos i uśmiechała się nieśmiało do obiektywu. - To Maria. - Fortini wskazała uśmiechniętą dziewczynkę. - A to Anna, twoja babka - dodała, wskazując drugie dziecko. - To zaś są ich rodzice, Eleni i Georgios. Rozłożyła zdjęcia na stoliku. Od czasu do czasu podmuchy wiatru unosiły je lekko, jakby przywracając do życia. Na jednej z fotografii Anna stała u boku mężczyzny ubranego w tradycyjny kreteński strój. Było to zdjęcie ślubne. - Zatem to musi być mój dziadek - zauważyła Alexis. - Anna wygląda na nim naprawdę pięknie - dorzuciła z podziwem. - Wydaje się szczęśliwa. - Hm... Promienny blask młodzieńczej miłości. - Alexis zaskoczyła sarkastyczna nuta w głosie Fortini. Przez moment zamierzała drążyć temat, ale jej uwagę przyciągnęło inne zdjęcie. - To chyba moja matka! - wykrzyknęła. Dziewczynka na fotografii miała znajomy orli nos i słodki, trochę nieśmiały uśmiech. Jak każdy zbiór rodzinnych zdjęć tak i ten był dziełem przypadku i opowiadał tylko fragmenty historii. Całą prawdę mogły ujawnić fotografie zaginione lub nigdy nie zrobione. - Wszystko zaczęło się tutaj, w Place - odezwała się Fortini. - Tuż za nami... o tam. W domu Petrakisów.
Wskazała stojący na rogu domek z pobielonymi ścianami, zaniedbany jak wszystkie inne w miasteczku, ale mimo to pełen uroku. Farba na ścianach łuszczyła się, odsłaniając tynk, a wielokrotnie malowane jasnoblękitne okiennice pokrywała siatka spękań. Balkon tuż nad drzwiami wejściowymi zdawał się uginać pod ciężarem ogromnych wazonów, z których kaskadą opadały płomiennie czerwone pelargonie pomiędzy rzeźbionymi tralkami balustrady. Taki dom, typowy dla zabudowy greckich wysp, mógł powstać w dowolnym czasie w ciągu ostatnich kilkuset lat. - To tam dorastała twoja babka i jej siostra. Maria, moja najlepsza przyjaciółka, była nieco ponad rok młodsza od Anny. Ich ojciec, Georgios, jak większość tutejszych mężczyzn trudnił się rybactwem, a jego żona, Eleni, pracowała jako nauczycielka w szkole w Eloundzie... musiałaś przejeżdżać przez Eloundę po drodze do Plaki. Kochała dzieci - nie tylko własne córki, ale wszystkie dzieci, które trafiały do jej klasy. Myślę, że Annie trudno to było znieść. Nie umiała się dzielić, wszystko chciała zachować dla siebie, zwłaszcza uczucia matki. Ale Eleni była szczodra pod każdym względem i znajdowała czas dla wszystkich dzieci, niezależnie od tego, czy były jej własne, czy tylko je uczyła. Jako dziewczynka spędzałam pewnie więcej czasu u Petrakisów niż w domu rodzinnym. Potem sytuacja się odwróciła i Anna z Marią praktycznie mieszkały z nami. Miejscem naszych zabaw, wówczas i przez resztę dzieciństwa, była plaża. Nigdy nie miałyśmy jej dosyć. Pływałyśmy w morzu codziennie, od końca maja do początku października. Zimą, gdy przypływ sięgał dalej, woda wyrzucała na plażę meduzy, węgorze, ośmiornice i żółwie. Niezależnie od pory roku wracałyśmy o zmroku do domku Petrakisów, gdzie często witał nas zapach świeżo upieczonych przez Eleni pasztecików z serem; zwykle je chrupałam, wracając na noc do domu. - Wasze dzieciństwo było prawdziwą idyllą - wtrąciła Alexis. Miło było słuchać opowieści o beztroskich latach, ale bardziej zależało jej na tym, żeby się dowiedzieć, co dalej. - W jaki sposób Eleni się zaraziła? - spytała nagle. Czy trędowaci mogli opuszczać wyspę? - W żadnym razie. Dlatego wyspa budziła taki lęk. Na początku ubiegłego wieku rząd zadecydował o zamknięciu wszystkich trędowatych z Krety na Spinalondze. Konsekwencje diagnozy tej choroby były więc tak straszne, że ludzie robili, co mogli, żeby ukryć jej objawy. Trudno się zatem dziwić, że Eleni zaraziła się trądem. Nigdy nie myślała o tym, że uczniowie mogą ją zarazić - nie mogłaby ich uczyć, gdyby nie siedzieli obok niej, a kiedy jakieś
dziecko przewróciło się na zakurzonym dziedzińcu szkolnym, pierwsza rzucała mu się z pomocą. No i okazało się, że jeden z jej uczniów był chory na trąd... Fortini umilkła. - Myślisz, że jego rodzice o tym wiedzieli? - To niemal pewne. Zdawali sobie jednak sprawę, że jeśli ktokolwiek się o tym dowie, więcej nie ujrzą swego dziecka na oczy. Wiedząc, że została zarażona, Eleni mogła zrobić tylko jedno - i zrobiła to bez namysłu. Aby zidentyfikować nosiciela choroby, skierowała wszystkich swoich uczniów na badania lekarskie, no i się okazało, że chorym jest dziewięcioletni Dimitri... nieszczęśni rodzice musieli znieść koszmar rozstania z synem. - Dla Eleni to także musiało być trudne - była przecież tak mocno związana z uczniami. - Tak, to było okropne. Dla wszystkich, którzy tego doświadczyli. Alexis tak zaschło w ustach, że nie była pewna, czy wydobędzie z siebie głos. Podsunęła pusty kubek Fortini, a ta napełniła go i przesunęła z powrotem po blacie stolika. Alexis posłodziła kawę i mieszając aromatyczny napój, spytała: - Czemu matka mi o tym nie opowiedziała? - Widać miała swoje powody - odparła Fortini. - Pewnie gdy wrócisz do Anglii, wyjaśni ci, czemu trzymała to przed tobą w tajemnicy. W CIĄGU kilku kolejnych dni Fortini opowiedziała Alexis wszystko, co wiedziała o historii jej rodziny. Kolejne fragmenty układały się w jedną całość. Rozmawiały podczas spacerów wzdłuż wybrzeża, w trakcie godzin spędzonych przy stole i wycieczek wynajętym cinquecento po okolicy. W tych dniach Alexis czuła, że staje się starsza i mądrzejsza, a krążącej myślami wokół minionych wydarzeń Fortini wracała młodość. Pół wieku różnicy zacierało się do tego stopnia, że kiedy spacerowały razem, można je było wziąć za siostry.
CZĘŚĆ 2 Rozdział drugi 1939 maja to na Krecie najwspanialszy okres, prawdziwy dar nieba. W jeden z takich pięknych majowych dni, kiedy drzewa uginały się od kwiatów, a resztki śniegu leżącego na szczytach gór spływały do morza krystalicznie czystymi strumieniami, Eleni odpłynęła na Spinalongę. W okrutnym kontraście do tego tragicznego wydarzenia niebo było olśniewająco błękitne, pozbawione choćby jednej chmurki. Na brzegu zebrał się tłum, by patrzeć, płakać i machać na pożegnanie ukochanej kyria Petrakis. Mieszkańcy Plaki i sąsiednich wsi kochali Eleni Petrakis. Nauczycielka miała w sobie coś, co przyciągało do niej i dzieci, i ich rodziców, w równej mierze darzących ją szacunkiem i podziwem. Powód był prosty. Eleni traktowała swą pracę jako powołanie, a jej niewyczerpany entuzjazm udzielał się dzieciom. „Jeśli to pokochają, to się tego nauczą", mawiała. Lecz nie tylko ulubiona nauczycielka miała tego dnia odpłynąć na Spinalongę. Dzieci żegnały się także ze swym przyjacielem: dziewięcioletnim Dimitrim, którego rodzice zadali sobie tyle trudu, by przez rok lub dłużej ukrywać objawy choroby synka. Z miesiąca na miesiąc uciekali się do nowych sztuczek, by maskować zmiany na jego skórze szorty do kolan zastąpili długimi spodniami, sandały butami skrywającymi stopy, a latem nie pozwalali mu się kąpać wraz z innymi dziećmi, żeby nikt nie zauważył plam na plecach. „Mów, że boisz się fal", błagała matka, wiedząc, że prędzej czy później prawda i tak wyjdzie na jaw. Nie znając szczegółów wydarzeń rozgrywających się tego pogodnego, letniego ranka, można by sądzić, że tłum zebrał się z okazji pogrzebu. Przyszło prawie sto osób, głównie kobiety i dzieci, a wszyscy pogrążeni w głębokim smutku. Ludzie stali na placu pośrodku miasteczka w ponurym oczekiwaniu. Otworzywszy drzwi domu, Eleni Petrakis zobaczyła przed sobą zbity tłum. Odruchowo chciała się cofnąć do wnętrza, ale to nie wchodziło w grę. Georgios czekał na nią przy pomoście, na wodzie kołysała się łódka z jej dobytkiem. Anna i Maria zostały za zamkniętymi drzwiami domu, co oszczędziło im widoku oddalającej się, z każdą chwilą bardziej nikłej postaci matki. Ostatnie minuty spędzone z dziećmi należały do POCZĄTEK
najcięższych w całym życiu Eleni. Pragnęła je przytulić, uściskać ze wszystkich sił, poczuć na skórze ich gorące łzy, uspokoić ich roztrzęsione ciałka. Ale nie mogła sobie pozwolić na żaden z tych gestów. Nie mogła ryzykować. Twarze dziewczynek wykrzywiała żałość, oczy miały zapuchnięte od płaczu. Nie pozostało już nic do powiedzenia. Matka odchodziła. Nie wychodziła, by wrócić wieczorem. Odchodziła na zawsze. Była to najtrudniejsza chwila w życiu Eleni, na dodatek odarta z wszelkiej prywatności. Każdy jej krok śledziły rzędy dziesiątków smutnych oczu. Wiedziała, że ludzie zeszli się, by ją pożegnać, a jednak nigdy nie pragnęła równie mocno być sama. - Żegnajcie - powiedziała miękko. - Żegnajcie. Nie zbliżała się do nich. Dawny odruch tulenia dzieci umarł w niej nagłą śmiercią przed dziesięcioma dniami, tego brzemiennego w następstwa ranka, gdy zauważyła dziwne plamy z tylu nogi. Nie sposób ich było z niczym pomylić. W jej głowie rozbrzmiewały słowa Księgi Kapłańskiej: Jeżeli u kogoś na skórze ciała pojawi się nabrzmienie albo biała plama, kapłan stwierdzi to i uzna człowieka za nieczystego... Trędowaty, który podlega tej chorobie, będzie miał rozerwane szaty, włosy w nieładzie, brodę zasłoniętą i będzie wołać: „Nieczysty, nieczysty!". W kościołach od wieków powtarzano ten ustęp ze Starego Testamentu i obraz trędowatego - mężczyzny, kobiety czy dziecka - jako istoty nieczystej, wykluczonej ze społeczeństwa, był głęboko zakorzeniony, Tłum w milczeniu obserwował idącą w kierunku nabrzeża Eleni. Jakieś dziecko się rozpłakało, ale matka zaraz je uciszyła. Wystarczył jeden fałszywy ruch i pogrążeni w żałobie ludzie utraciliby ostatecznie panowanie nad sobą. Dyscyplina i oficjalny nastrój prysłyby bez śladu, odzierając pożegnanie z wszelkiej godności. Choć kilkaset metrów wydawało się odległością nie do przejścia, droga Eleni na przystań już niemal dobiegła końca. Odwróciła się więc, by po raz ostatni popatrzeć na zgromadzonych i rodzinne miasteczko. Choć nie widziała już swego domu, zdawała sobie sprawę, że w ciemnościach za zamkniętymi okiennicami płaczą jej córki. Nagle dał się słyszeć krzyk. Rozległo się głośne, rozdzierające serce zawodzenie kobiety, a jej rozpacz zdawała się równie nieopanowana, jak powściągliwe było zachowanie Eleni. Nauczycielka przystanęła. Ten krzyk wyrażał wszystko, co czuła, a jednak wiedziała, że nie wydarł się z jej ust. Tłum zafalował, odrywając oczy od Eleni i kierując wzrok ku najdalszemu kątowi placu, gdzie obok uwiązanego do drzewa muła stali mężczyzna i
kobieta. Ledwie widoczny w objęciach matki stał tam również chłopiec. Kobieta tuliła go w ramionach, jakby nigdy nie zamierzała wypuścić z uścisku. - Mój chłopiec! - krzyknęła z rozpaczą. - Mój chłopiec, mój kochany chłopczyk! Mąż stał obok nich. - Katerino - przemówił łagodnie - Dimitri musi płynąć. Łódź czeka. Delikatnie rozwarł zaciśnięte ramiona żony. Kobieta po raz ostatni wymówiła imię dziecka: - Dimitri... - ale malec nie uniósł na nią oczu. Stał bez ruchu, ze wzrokiem wbitym w ziemię. - Chodź, Dimitri - powiedział zdecydowanym tonem ojciec. I chłopiec ruszył za nim w kierunku nabrzeża. Pożegnanie ojca z synem było krótkie, męskie. Zdając sobie sprawę z niezręczności sytuacji, Eleni przywitała się z chłopcem i całkowicie się na nim skupiła, wiedząc, że od tej pory opieka nad nim stanie się jej najważniejszym zadaniem. - Chodźmy - powiedziała, by dodać mu odwagi. - Chodźmy, zobaczmy nasz nowy dom. Wzięła dziecko za rękę i pomogła mu wsiąść do łodzi, jakby wybierali się na wycieczkę, a leżące wokół nich pakunki zawierały prowiant na piknik. Tłum obserwował ich odjazd w milczeniu. Takiej chwili nie przewidywał żaden protokół. Czy mają machać? Wykrzykiwać słowa pożegnania? Ludzie stali pobladli, ze ściśniętymi gardłami i ciężkimi sercami. Nawet jeśli ktoś żywił ambiwalentne uczucia w stosunku do chłopca i winił go za los Eleni, a także niepokoił się o zdrowie własnych dzieci, to w tej chwili wszyscy czuli wyłącznie współczucie dla tych dwojga nieszczęśników opuszczających na zawsze swych najbliższych. Georgios patrzył, otuliwszy pierś ramionami, ze spuszczoną głową. Myślał, że jeśli będzie tak stał, sztywny i napięty, zdoła zapanować nad kłębiącymi się w nim emocjami, powstrzymać rwący się na usta krzyk bólu. Choć przepełniała go rozpacz, mówił sobie, że musi to zrobić, tak jakby ta podróż nie różniła się niczym od wszystkich innych. Do tysiąca dotychczasowych przepraw na wyspę miała dojść jeszcze jedna, a potem znów tysiąc kolejnych. Odepchnął łódź od pomostu, zasiadł do wioseł i wkrótce pochłonęły go zwykłe w cieśninie zmagania z prądem. Ludzie obserwowali łódź jeszcze przez chwilę, lecz gdy postacie pasażerów zmalały, tłum zaczął się rozchodzić.
Jako ostatnie opuściły plac kobieta w wieku Eleni i jej córka. Kobietą była Savina Angelopulos, przyjaciółka nauczycielki z lat dziecinnych, a dziewczynką Fortini, najlepsza przyjaciółka młodszej córeczki Eleni, Marii. Kiedy łódź stała się już ledwie widoczna, odwróciły się i szybkim krokiem ruszyły przez plac do domu opuszczonego przez chorą. Wyblakłe zielone okiennice zatrzaśnięto, ale drzwi nie były zamknięte na klucz i matka z córką weszły do środka. Zaraz potem Savina obdarzyła córki Eleni uściskiem, którego w swej mądrości odmówiła im własna matka. KIEDY łódź zbliżyła się do wyspy, Eleni mocniej ujęła dłoń chłopca. Nie rozmyślała w tej chwili nad ironią losu, lecz cieszyła się, że Dimitri znalazł w niej kogoś, kto się nim zajmie. Wiedziała, że będzie go pielęgnować tak, jakby był jej własnym synem. Georgios zręcznie dobił do pomostu, po czym pomógł żonie i chłopcu wysiąść na brzeg, niemal podświadomie unikając kontaktu z jego odsłoniętą skórą. Potem skupił się na wiązaniu cum, by móc bezpiecznie wyładować skrzynie, a przede wszystkim, by nie myśleć o tym, że za chwilę odpłynie z wyspy bez żony. Znalazłszy się na Spinalondze, Eleni i Dimitri doznali takiego samego uczucia. Wydawało im się, że przepłynęli ocean i zostawili dawne życie tysiące kilometrów za sobą. Georgios odpłynął, zanim Eleni obejrzała się za siebie. Poprzedniego wieczoru umówili się, że nie będą się żegnać, i oboje dotrzymali umowy. Kiedy Eleni odwróciła głowę, Georgios znajdował się już sto metrów od brzegu. Zsunął kapelusz tak nisko na oczy, że nie widział niczego poza ciemnymi burtami łodzi. PRZED murami fortecy czekała na nowo przybyłych gromadka ludzi. Eleni wyciągnęła rękę do starszego mężczyzny, który wyszedł, by ich powitać. Gestem tym wyraziła akceptację dla swego nowego domu. Ścisnęła dłoń sękatą jak kij pasterski i tak zniekształconą, że niezdolną do odwzajemnienia jej uścisku. Ale uśmiech starca był dostatecznie wymowny i Eleni odwzajemniła jego powitanie uprzejmym kalimera. Dimitri stał za nią w milczeniu. Szok po rozstaniu z rodziną i żal pozostał w chłopcu przez wiele jeszcze dni. Wedle zwyczaju panującego na Spinalondze nowo przybyłych witał w sposób poniekąd formalny przywódca miejscowej społeczności, Pe-tros Kontomaris. Podobnie jak grupa starszych zawdzięczał on swoją funkcję wyborowi dokonywanemu corocznie przez około trzystu mieszkańców
wyspy. Do obowiązków przywódcy kolonii należało oficjalne powitanie nowych jej członków. Tylko jemu oraz kilku innym osobom wolno było wychodzić za bramę. Eleni i Dimitri przeszli za Petrosem Kontomarisem przez tunel, trzymając się mocno za ręce. Scena, jaką ujrzeli po wyjściu na światło dzienne, zaskoczyła ich oboje. Wąska uliczka była pełna ludzi; jak w dzień targowy w Place chodzili w tę i z powrotem z koszami pełnymi produktów. Z kościoła właśnie wyszedł ksiądz, dwie starsze kobiety jechały w damskich siodłach na wlokących się, wymęczonych osłach. Niektórzy oglądali się na nowo przybyłych, kilka osób powitało ich skinieniem głowy. Eleni rozejrzała się dookoła. Nie chciała być niegrzeczna, ale nie umiała zapanować nad ciekawością. Pogłoski okazały się prawdziwe. Większość trędowatych wyglądała podobnie do niej: sprawiali wrażenie całkiem zdrowych. Ruszyli ulicą, a za nimi starszy mężczyzna prowadzący dwa osły objuczone ich dobytkiem. Petros Kontomaris odezwał się do Eleni: - Mamy dla was dom. Zwolnił się w ubiegłym tygodniu. Na Spinalondze przybywało wolnych miejsc tylko wskutek śmierci ich mieszkańców. Chorzy przyjeżdżali jednak niezależnie od tego, czy mieszkania były, czy nie, toteż na wyspie panowało przeludnienie. Przed rokiem, gdy istniejące budynki zapełniły się do granic możliwości, ukończono budowę brzydkiego, ale za to pojemnego bloku, co złagodziło kryzys mieszkaniowy. Każdy obywatel wyspy zyskał na powrót odrobinę prywatności. Ostateczna decyzja o tym, gdzie zamieszkają nowo przybyli, należała do Kontomarisa. Przywódca kolonii uznał przypadek Eleni i Dimitriego za wyjątkowy; potraktował ich jak matkę z synem i postanowił umieścić nie w bloku, ale w świeżo opustoszałym domu przy głównej ulicy. - Kyria Petrakis - powiedział. - Oto pani dom. Na końcu ulicy, gdzie kończyły się sklepy, stal mały domek cofnięty nieco poza linię zabudowy. Eleni uderzyło jego niezwykłe podobieństwo do jej domu w Place. Potem powiedziała sobie, że musi przestać tak myśleć - jej domem byl teraz ten stary, kamienny budynek. Kontomaris otworzył drzwi. Na widok wnętrza, ciemnego nawet w tak słoneczny dzień, Eleni ogarnęło przygnębienie. Po raz setny tego dnia jej odwaga została wystawiona na ciężką próbę. Nie wątpiła, że na nic lepszego nie można liczyć i że powinna udawać zadowoloną. - Zostawię was, żebyście się mogli spokojnie rozgościć - powiedział Kontomaris. - Potem przyjdzie moja żona i oprowadzi was po kolonii.
- Pańska żona? - spytała Eleni tonem zdradzającym większe zaskoczenie, niżby chciała, ale Kontomaris przywykł już do takich reakcji. - Tak, moja żona. Tutaj się poznaliśmy i wzięliśmy ślub. Widzi pani, to na tej wyspie nic niezwykłego. - Nie, nie, jasne, że nie - odparła zmieszana Eleni, zdając sobie sprawę, że jeszcze wiele będzie się musiała nauczyć. Kontomaris skłonił się leciutko i odszedł. Eleni i Dimitri zostali sami. Stali bez ruchu i rozglądali się po pokoju. Poza zniszczonym chodnikiem całe wyposażenie izby stanowiła drewniana komoda, mały stolik i dwa krzesła. Łzy napłynęły Eleni do oczu. Więc do tego sprowadzało się teraz jej życie. Po raz kolejny musiała udawać pogodę ducha. - Chodź, Dimitri, może zobaczymy, jak jest na górze? Przeszli przez ciemną izbę i wspięli się po schodach. Na piętrze było dwoje drzwi. Eleni otworzyła te po lewej, przeszła przez pokój i pchnęła okiennice. Do wnętrza wpadło światło. Okna wychodziły na ulicę, w oddali połyskiwało morze. Zostawiła Dimitria i weszła do drugiej sypialni, mniejszej i bardziej mrocznej. Wróciła do pierwszej, gdzie stał nieruchomo chłopiec. - To będzie twój pokój - oznajmiła. - Mój pokój? - spytał chłopiec z niedowierzaniem w głosie. - Tylko mój? Przez całe dotychczasowe życie mieszkał w jednym pokoju z dwoma braćmi i dwoma siostrami. Jego buzia po raz pierwszy się ożywiła. Kiedy schodzili po schodach, przez izbę przebiegł karaluch i skrył się za stojącą w kącie komodą. Eleni odłożyła polowanie na później, a na razie postanowiła zapalić trzy przywiezione z domu lampki oliwne, żeby rozproszyć przygnębiający półmrok. Potem uniosła wieko skrzyni zawierającej jej dobytek, odszukała papier i ołówek i przystąpiła do sporządzania listy potrzebnych rzeczy. Za kilka dni miał wrócić Georgios i była pewna, że przywiezie wszystko, o co go poprosi. Dimitri siedział i przyglądał się Eleni. Trochę się bał tej kobiety, która jeszcze do wczoraj była jego nauczycielką, a teraz miała zostać jego matką, meetera. Postanowił, że nigdy nie będzie do niej mówić inaczej niż kyria Petrakis. Zastanawiał się, co robi jego prawdziwa matka. Pewnie stoi i gotuje w wielkim garnku wieczorny posiłek. Gardło chłopca ścisnął bolesny żal, po twarzy popłynęły mu łzy. Kyria Petrakis natychmiast podbiegła do niego, przytuliła go mocno i szepnęła:
- Wszystko będzie dobrze, Dimitri... wszystko będzie dobrze. Gdyby jeszcze uwierzył. Po południu rozpakowali pudła. W otoczeniu znajomych przedmiotów powinni czuć się lepiej, ale każda rzecz niosła z sobą wspomnienia minionego życia. Jednym ze skarbów Eleni był mały zegar, prezent ślubny od rodziców. Postawiła go pośrodku gzymsu nad kominkiem i łagodne tykanie wypełniło wlokącą się ciszę. Zegar wybijał godziny i równo o trzeciej, nim jeszcze uderzenia wybrzmiały do końca, rozległo się ciche pukanie. Eleni szeroko otworzyła drzwi przed drobną kobietą z okrągłą twarzą i włosami przetykanymi siwizną. - Kalispera - powitała gościa. - Kyrios Kontomaris zapowiedział pani wizytę. Proszę wejść. - To musi być Dimitri - zaczęła kobieta od progu i podeszła do chłopca siedzącego z głową wspartą na rękach. - Chodź - powiedziała, wyciągając do niego rękę. - Oprowadzę was. Nazywam się Elpida Kontomaris, ale mówcie do mnie Elpida. W jej głosie brzmiała nuta wymuszonej wesołości, ten rodzaj entuzjazmu, do jakiego się zmuszamy, gdy przyjdzie nam prowadzić przerażone dziecko na zabieg wyrwania zęba. Wyszli w jasne światło popołudnia i skręcili w prawo. - Najważniejsza jest woda - zaczęła. - Stamtąd - wskazała wielką cysternę u stóp wzgórza - ją czerpiemy. To centrum życia towarzyskiego; wszyscy spędzamy tam sporo czasu, gawędzimy i dzielimy się nowinami. Tak naprawdę konieczność schodzenia kilkuset metrów w dół i wnoszenia wody na górę niewymownie ją złościła, ale jak zwykle, gdy zaznajamiała nowo przybyłych z wyspą, starała się jak mogła podkreślać dobre strony życia w kolonii. Pokazała Eleni nieliczne sklepy z taką miną, jakby to były najelegantsze salony handlowe w Iraklionie, wskazała miejsce, gdzie dwa razy w tygodniu odbywał się targ. Zabrała ją też do apteki, dla wielu chorych będącej najważniejszym przybytkiem w mieście. Powiedziała, kiedy piekarz pali w piecu i gdzie w bocznej uliczce mieści się kafenion. Ksiądz miał ich odwiedzić później, ale tymczasem pokazała im, gdzie mieszka i zaprowadziła ich do kościoła. Entuzjastycznie zachwalała przed Dimitrim cotygodniowe widowiska kukiełkowe w ratuszu, na koniec pokazała im szkołę, tego dnia pustą, ale przez trzy przedpołudnia w tygodniu gromadzącą garstkę żyjących na wyspie dzieci. Próbowała wywołać uśmiech na twarzy
malca, opowiadając o wspólnych grach i zabawach, ale buzia chłopca nadal nie wyrażała żadnych uczuć. Przemilczała natomiast, przede wszystkim ze względu na obecność dziecka, że na Spinalondze wzbiera niepokój. Jako żona przywódcy kolonii znajdowała się w trudnej sytuacji. Petros Kontomaris został wybrany przez mieszkańców kolonii, ale jego głównym zadaniem było pośredniczenie i łagodzenie konfliktów w kontaktach między władzami a hałaśliwą i radykalnie nastrojoną społecznością wyspy, skarżącą się na złe traktowanie i nieustannie domagającą się poprawy warunków życia. Podczas pobytu Elpidy na Spinalondze zaszły tu wielkie zmiany, głównie dzięki wysiłkom jej męża. Kontomaris wynegocjował comiesięczny zasiłek w wysokości dwudziestu pięciu drachm dla każdego mieszkańca wyspy, środki na budowę bloku mieszkalnego, przyzwoitej apteki i szpitala oraz na regularne odwiedziny lekarza ze stałego lądu. Doprowadził też do przydzielenia kawałka ziemi każdemu, kto chciał uprawiać warzywa i owoce, by móc sprzedawać je na targu. Krótko mówiąc, zrobił, co w ludzkiej mocy, ale mieszkańcy Spinalongi wciąż chcieli więcej i Elpida nie była pewna, czy mężowi starczy energii, by sprostać ich oczekiwaniom. Dobiegał sześćdziesiątki podobnie jak ona, ale podupadł na zdrowiu. Trąd zaczynał wygrywać walkę. Niezadowolenie wywołane głównie przez niedostatek wody wzmagało się z dnia na dzień, nasilając się zwłaszcza latem. Weneckie wodociągi sprzed wieków odprowadzały wodę biegnącymi pod ziemią rurami do podziemnych zbiorników, żeby zapobiec jej parowaniu. Był to genialnie prosty system, ale rury zaczęły pękać. Dodatkowo sprowadzano co tydzień świeżą wodę ze stałego lądu, ale nigdy nie było jej dość, by dwieście osób mogło się umyć i miało na czym gotować. Zimą brakowało elektryczności, bo zainstalowany przed kilku laty generator popsuł się po trzech tygodniach i nigdy już nie udało się go naprawić. Prośby o nadesłanie nowych części ignorowano, a urządzenie niszczało, porastając gęstymi chwastami. Woda i elektryczność nie były na Spinalondze luksusem, lecz artykułami pierwszej potrzeby, więc mieszkańcy kolonii nie posiadali się ze złości, że rząd traktuje ich po macoszemu. Wszystko jednak, co mogli zrobić, to starać się, by usłyszano ich głos. Najcenniejszym orężem okazały się negocjacyjne umiejętności Petrosa. Elpida starała się utrzymywać dystans wobec reszty społeczności, ale mieszkańcy wyspy, a zwłaszcza kobiety, nieustannie suszyły jej głowę,
próbując dotrzeć za jej pośrednictwem do męża. Miała tego wszystkiego dość i po cichu namawiała Petrosa, by nie stawał do kolejnych wyborów. Oprowadzając Eleni i Dimitria po wąskich uliczkach miasteczka, Elpida zachowywała to wszystko dla siebie. Patrząc na chłopca, który trzymał się falującej na wietrze spódnicy Eleni, jakby szukał pociechy, Elpida westchnęła. Jaka przyszłość czeka go w tym miejscu? Eleni natomiast te delikatne pociągnięcia za spódnicę dodawały otuchy. Przypomniały jej, że nie jest sama i ma się kim opiekować. Nie dalej jak wczoraj miała męża i córki, a dzień wcześniej wpatrywała się w nią setka uczniów. Trudno się było pogodzić z nową rzeczywistością. Naraz poczuła wzbierające pod powiekami łzy. Po raz pierwszy straciła panowanie nad sobą. Gardło jej się ścisnęło, jakby odmawiając prawa do kolejnego oddechu. Elpida, dotychczas konkretna i rzeczowa, odwróciła się do Eleni i przytuliła ją. Dimitri uniósł wzrok i patrzył na zapłakaną nauczycielkę. - Nie bój się płakać - powiedziała łagodnie Elpida. - Chłopiec napatrzy się tu jeszcze na łzy. Uwierz mi, na Spinalondze nikt ich sobie nie żałuje. Eleni wtuliła twarz w ramię przewodniczki. Zakłopotany Dimitri odwrócił głowę. Szczęśliwie dotarli właśnie do domu Kontomarisów i Elpida bez ceregieli wciągnęła Eleni do środka. Oficjalna rezydencja przywódcy wyspy mieściła się w budynku z czasów weneckiej okupacji, ozdobionym okazałym drewnianym balkonem nad portykiem. Wnętrze domu kontrastowało uderzająco z niemal wszystkimi innymi na wyspie i stanowiło przedmiot skrywanego pożądania jej mieszkańców. Okna od podłogi do sufitu wpuszczały światło z trzech stron, a nieregularne różnobarwne paciorki wiszącego pośrodku sufitu ozdobnego kryształowego żyrandola rzucały kalejdoskopowy wzór na pastelowe ściany. Meble były podniszczone, ale wygodne. Elpida zaprosiła Eleni, żeby ta usiadła. Dimitri wędrował po pokoju, przystając przed oprawionymi w ramki fotografiami i serwantką prezentującą skarby Kontomarisów: rytowany dzbanek ze srebra, klocki do wyrobu koronek, filiżanki z chińskiej porcelany i, co najciekawsze, szeregi ołowianych żołnierzyków. Stał przed nimi kilka minut, ale nie patrzył na ustawione za szybą skarby, lecz na odbicie płaczącej fcyria Petrakis w opiekuńczym uścisku kyria Kontomaris. Przez chwilę im się przyglądał, a potem na powrót skupił wzrok na równiutko ustawionych pułkach. Kiedy odwrócił się do kobiet, fcyria Petrakis już się uspokoiła i wyciągnęła do niego ręce.
- Przepraszam, Dimitri - powiedziała. Płacz nauczycielki zaszokował go i zmieszał. Nagle przyszło mu na myśl, że fcyria Petrakis może tęsknić za swymi dziećmi równie mocno, jak on sam tęskni za matką. Ujął jej dłonie i ścisnął. - Nie trzeba przepraszać. Elpida poszła do kuchni, żeby zrobić kawę dla Eleni i lemoniadę dla Dimitria. Kiedy wróciła, goście siedzieli i rozmawiali. Na widok lemoniady oczy chłopca zabłysły. Szybko opróżnił szklankę. Eleni nie wiedziała, czy należy przypisać to słodyczy kawy, czy dobroci okazanej przez gospodynię, ale poczuła się lepiej. Dotąd to ona troszczyła się o wszystkich. Teraz się przekonała, że łatwiej przychodzi jej dawać, niż brać. Światło popołudnia z wolna przygasało. Jeszcze przez chwilę siedzieli, każde pogrążone we własnych myślach. Tylko od czasu do czasu przerywał ciszę delikatny brzęk porcelany. Gdy wszyscy wypili, odezwała się Elpida: - Możemy iść dalej? - spytała, wstając z fotela. - Ktoś na was czeka. Wyszli za nią z domu. Dimitri trochę się ociągał. Spodobał mu się ten dom rozświetlony tęczowym światłem, z krzesłami miększymi od ław, na których dotąd sypiał. Miał nadzieję, że jeszcze kiedyś tu wróci i przyjrzy się lepiej żołnierzom w witrynie serwantki. Poszli ulicą do funkcjonalnego budynku, o kilkaset lat młodszego od rezydencji przywódcy kolonii. Ich przybycie na Spinalongę zbiegło się z jedną z wizyt lekarza przypływającego na wyspę ze stałego lądu. Medyk gotów był narażać się na ryzyko zarażenia trądem, które powodowało, że inni lekarze omijali wyspę. Christos Lapakis był jowialnym trzydziestokilkulatkiem, lubianym przez personel oddziału chorób skórnych i wenerycznych szpitala w Agios Nikolaos i uwielbianym przez pacjentów ze Spinalongi. Obwód lekarza w pasie stanowił odzwierciedlenie jego przeświadczenia, że dane nam jest to, co tu i teraz, a zatem nie ma sobie czego przy stole żałować. W trakcie wizyt na Spinalondze doktor Lapakis opatrywał rany, a także zapoznawał pacjentów ze środkami zapobiegawczymi i pomocnymi im ćwiczeniami. Kładł nacisk na warunki higieniczne i sanitarne oraz fizykoterapię, wpływał na poprawę stanu zdrowia i morale chorych. Przypłynąwszy na wyspę po raz pierwszy, odkrył, że wielu jej mieszkańców pogrążyło się w apatii. Poczucie, że pozostawiono ich własnemu losowi, miało katastrofalne skutki, a szkody psychiczne spowodowane pobytem na wyspie były większe niż fizyczne następstwa choroby.
Christos Lapakis leczył zarówno dusze, jak i ciała chorych. Powtarzał im zawsze, żeby nie tracili nadziei i nigdy się nie poddawali. Stanowczy, często wręcz brutalny, mawiał: „Umrzesz, jak nie będziesz przemywał ran". Chociaż był pragmatykiem i nie rozczulał się nad pacjentami, oni i tak czuli, że ich los nie jest mu obojętny. Lapakis, gorący rzecznik Kontomarisa, wspierał jak mógł jego starania o zwiększenie dostaw świeżej wody, co mogło zmienić życie na wyspie i poprawić samopoczucie wielu jej mieszkańców. - Tu jest szpital - powiedziała Elpida. - Doktor Lapakis na was czeka. Znaleźli się w przestrzeni białej i zimnej jak grobowiec i usiedli na ławce biegnącej wzdłuż ściany pokoju. Wkrótce wyszedł doktor, powitał ich i kolejno zbadał. Blady Dimitri miał na plecach i nogach kilka dużych, suchych plam. Wskazywało to na łagodniejszą, gruźlicopodobną postać choroby. Dużo bardziej zmartwiły lekarza mniejsze, lśniące plamy na nogach i stopach Eleni Petrakis. Nie miał wątpliwości, że nauczycielka cierpi na oporną na leczenie postać trądu. W przypadku chłopca rokowanie wygląda dość pomyślnie, myślał Lapakis. Ale ta biedna kobieta niedługo zabawi na wyspie. Jednak twarz lekarza nie zdradzała, co odkrył.
Rozdział trzeci GDY ELENI odpłynęła na Spinalongę, Anna miała dwanaście, a Maria dziesięć lat. Przed Georgiosem stanęło wyzwanie samotnego prowadzenia domu i co ważniejsze, wychowania dziewczynek bez matki. Z dwóch córek Anna zawsze przysparzała więcej kłopotów. Wykazywała skłonność do hałaśliwych protestów i nieopanowanych wybuchów złości, nim jeszcze nauczyła się chodzić, a odkąd na świat przyszła jej młodsza siostra, sprawiała wrażenie obrażonej na życie. Obdarzonej łagodniejszym usposobieniem Marii naturalnym trybem rzeczy przypadała rola rozjemcy, choć często musiała powstrzymywać odruchową skłonność do przeciwstawiania się agresywności siostry. W przeciwieństwie do Anny, nie uważała ona prac domowych za uwłaczające i chętnie pomagała ojcu sprzątać i gotować, za co Georgios po cichu dziękował Bogu. Większość sąsiadów miała Georgiosa za człowieka małomównego. Bliżsi znajomi dostrzegali w jego milczeniu spokojny stoicyzm, dobrze mu służący w drastycznie zmienionych okolicznościach. Jego życie nie należało do lekkich. Był rybakiem jak ojciec i dziadek i podobnie jak oni przywykł do długich okresów spędzanych na morzu i walki ze wzburzonymi falami. Kreteńscy rybacy nigdy nie buntowali się przeciw swej surowej doli. Była ona dla nich zrządzeniem losu, nie kwestią wyboru. Georgios zaczął dorabiać, pływając z dostawami na Spinalongę kilka lat, zanim Eleni stała się jednym spośród jej wykluczonych ze społeczeństwa mieszkańców. Teraz miał łódź z silnikiem i pływał na wyspę raz w tygodniu, wożąc skrzynie z artykułami pierwszej potrzeby i wyładowując je na brzeg, skąd towary zabierali trędowaci. Przez kilka pierwszych dni po odjeździe Eleni Georgios nie odważył się ani na chwilę zostawić córek samych. Czas, który upływał od rozstania z matką, powiększał tylko ich cierpienie. Wprawdzie dobrzy sąsiedzi przynosili im jedzenie, ale Georgios musiał namawiać córki, żeby coś zjadły. Pewnego wieczoru, gdy sam próbował gotować posiłek, pożałowania godna bezradność, z jaką krzątał się przy kuchni, omal nie wywołała uśmiechu Marii. Natomiast Anna bezlitośnie kpiła z ojca. - Nie zjem tego! - krzyknęła, rzucając widelec na talerz z gulaszem baranim. - Nie zjadłoby tego nawet zdychające z głodu zwierzę!
Po raz dziesiąty tego dnia wybuchnęła płaczem i wybiegła z pokoju. Trzeci wieczór z rzędu nie zjadła nic prócz chleba. - Głód szybko przełamie jej upór - powiedział lekkim tonem ojciec do Marii przeżuwającej w milczeniu rozgotowane mięso. W końcu nadszedł dzień powrotu do szkoły. Szkolne sprawy tak pochłonęły uwagę dziewczynek, że przytłumiły ich rozpacz. Tego dnia Georgios po raz kolejny skierował dziób łodzi w kierunku Spinalongi. Płynąc przez wąski pas wody, odczuwał osobliwą mieszaninę przerażenia i podniecenia. Myślał o tym, że Eleni nie wie o jego przyjeździe i że będzie musiał posłać do niej kogoś z wiadomością. Ale na Spinalondze wieści rozchodziły się szybko i nim jeszcze zdążył zacumować łódź do pomostu, Eleni wyłoniła się zza narożnika potężnego muru. Co mieli mówić? Jak się zachować? Nie dotykali się, choć rozpaczliwie tego pragnęli. Wymówili tylko swoje imiona. Wypowiadali je wcześniej tysiąc razy, ale tego dnia znajome sylaby brzmiały jak dźwięki pozbawione znaczenia. W tamtej chwili Georgios żałował, że w ogóle przypłynął. Od tygodnia opłakiwał żonę, a tymczasem ona stała przed nim taka sama jak zawsze, żywa i urocza, co tylko potęgowało nieznośny ból rozstania. Eleni miała na wyspie mnóstwo roboty, więc czas płynął jej szybko, lecz kiedy usłyszała, że widziano płynącą z Plaki łódź Georgiosa, ogarnęło ją podniecenie i smutek zarazem. Widząc przed sobą Georgiosa, patrząc w jego zielone oczy, myślała tylko o tym, jak bardzo kocha tego barczystego mężczyznę i jak głęboko boli ją ich rozłąka. Niemal oficjalnie zapytali się nawzajem o zdrowie, a potem Eleni spytała o córki. Cóż mógł na to odpowiedzieć? Myślał, że gdy już oboje przyzwyczają się do nowej sytuacji, zdoła szczerze wyznać żonie wszystko. Jednak tego dnia prawdą było tylko to, co Eleni odpowiedziała na jego pytanie. - Jak tam jest? - Wskazał głową kamienny mur. - Mamy z Dimitrim dom tylko dla nas, trochę podobny do naszego domu w Place. Mamy też własne podwórko i na wiosnę moglibyśmy założyć ogródek z ziołami, jeślibyś mi przywiózł nasiona. Za naszym progiem kwitnie róża. Naprawdę nie jest tak źle. Georgios słuchał jej słów z poczuciem ulgi. Eleni wyjęła z kieszeni złożoną kartkę i kopertę. - To lista rzeczy, których potrzebujemy, a to list do dziewczynek. Georgiosa uderzyło, że żona używa liczby mnogiej i zazdrość ukłuła go w
serce. Kiedyś „my" oznaczało Annę, Marię i jego. Teraz trudno mu się było pogodzić z myślą, że jest jeszcze jedno dziecko. I to właśnie to, które odebrało im Eleni. Trudno było uwierzyć, że Bóg ich nie opuścił. W jednej chwili z głowy rodziny przeistoczył się w mężczyznę z dwoma córkami. Pora była płynąć. Wkrótce wracały ze szkoły dziewczynki. - Niedługo znów przypłynę - obiecał. - Przywiozę wszystko, o co tylko poprosisz. - Umówmy się co do jednego - powiedziała Eleni. - Nie mówmy sobie do widzenia. To słowo nie ma sensu. - Masz rację. Nie będziemy się żegnać. Uśmiechnęli się i odwrócili od siebie. Eleni ruszyła w stronę ciemnej bramy, a Georgios do łodzi. Żadne z nich się nie obejrzało. Z czasem Georgios zaczął częściej odwiedzać wyspę; spotkania z Eleni były mu potrzebne jak powietrze. Nie mógł się doczekać chwili, gdy żona pojawi się w luku bramy i usiądą razem na kamiennych słupkach do cumowania albo w cieniu sosen, które wyrosły z suchej ziemi jakby z myślą o nich. Mówił, jak się czują dziewczynki i co robią, opowiadał o kłopotach z Anną. - Czasem tak się zachowuje, jakby w nią diabeł wstąpił - powiedział pewnego dnia. - Mimo upływu czasu wcale nie zmienia się na lepsze. - Dobrze, że choć Maria nie jest taka. - Pewnie dlatego Anna tak często się buntuje, bo Maria wydaje się z gruntu dobra - zauważył Georgios. - Myślałem, że z wiekiem dzieciom przechodzą napady złości. - Przykro mi, że zostawiłam cię z takim brzemieniem, naprawdę westchnęła Eleni, wiedząc, że wszystko oddałaby za to, by móc uczestniczyć w tej codziennej próbie sił, zamiast tkwić na wyspie. W CHWILI odjazdu Eleni na Spinalongę Georgios nie miał jeszcze czterdziestki, ale w ciągu następnych miesięcy postarzał się nie do poznania. Lśniące czarne włosy stały się srebrzystoszare jak eukaliptus. Ludzie nie mówili o nim inaczej jak „Biedny Georgios" i tak już zostało. Matka Fortini, Savina Angelopulos, pomagała, jak mogła, prowadząc przy tym własny dom. W bezwietrzne, bezksiężycowe noce Georgios wypływał na morze w nadziei na dobry połów, Maria spała w wąskim łóżku Fortini wraz z przyjaciółką, a obok, na podłodze, na posłaniu z dwóch grubych koców Anna. Dziewczynki częściej jadały posiłki w domu Angelopulosów niż we własnym. W takie wieczory przy stole siedziało osiem osób: Fortini,
jej bracia Antonis i Angelos, ich rodzice i Georgios. Savina próbowała niekiedy uczyć Annę i Marię, jak schludnie prowadzić dom, trzepać dywany i ścielić łóżka, ale zwykle kończyło się na tym, że wszystko to robiła za nie sama. Anny prowadzenie domu nie interesowało. Nie rozumiała, po co ma się uczyć łatania pościeli, patroszenia ryb czy pieczenia chleba. Uznała, że obejdzie się bez tych umiejętności i od najmłodszego wieku czuła przemożne pragnienie ucieczki przed wszystkim, co uważała za jałową harówkę. Brakło jej mądrości Marii, godzącej się z losem, świadomej, że narzekaniem może tylko pogorszyć sprawę. - Czemu muszę co rano chodzić po chleb? - narzekała pewnego dnia. - Nie musisz - wyjaśniał cierpliwie ojciec. - Co drugi dzień chodzi Maria. - A dlaczego ona nie może chodzić codziennie? Jestem starsza i nie rozumiem, dlaczego mam chodzić dla niej po chleb. - Gdyby każdy pytał, dlaczego ma coś robić dla innych, świat stanąłby w miejscu. A teraz marsz po chleb. W tej chwili! Georgios rąbnął pięścią w stół. Dość miał tego, że dla Anny każde polecenie, by coś zrobiła w domu, staje się okazją do sprzeczki. Tymczasem na Spinalondze doszło do nieprzyjemnej konfrontacji między Eleni a prowadzącą tam szkołę Kristiną Kroustalakis. - Nie oczekuję po niej sympatii - zauważyła w rozmowie z Georgiosem ale ona się zachowuje jak zapędzone w kąt zwierzę. - Czemu to robi? - spytał pewnego dnia Georgios, z góry znając odpowiedź. - Jest do niczego jako nauczycielka, dzieci nic jej nie obchodzą - i wie, co o niej myślę. Georgios westchnął. Eleni nigdy nie kryła się ze swymi poglądami. Niemal zaraz po przybyciu stwierdziła, że szkoła ma Dimitriemu niewiele do zaoferowania. Pierwszego dnia wrócił milczący i nadąsany, a kiedy spytała, co robił na lekcjach, odpowiedział: - Nic. - Jak to nic? Przecież musieliście coś robić. - Nauczycielka wypisała na tablicy litery i cyfry, a mnie przesadziła na koniec klasy, bo powiedziałem, że już to umiem. Potem poleciła najstarszym dzieciom zrobić kilka łatwych działań, a kiedy wykrzyknąłem, że znam odpowiedź, wyrzuciła mnie z klasy. Od tej pory Eleni sama uczyła Dimitria. Potem inne dzieci także zaczęły do niej przychodzić na lekcje. Wkrótce uczniowie ledwie odróżniający cyfry
i litery, nauczyli się czytać i rachować, a po kilku miesiącach jej dom wypełniał gwar dziecięcych głosów przez pięć poranków w tygodniu. Między Kristiną Kroustalakis i Eleni zaczęło narastać napięcie. Niemal nikt nie miał wątpliwości, że Eleni powinna przejąć nauczanie, a także cenne wynagrodzenie nauczycielskie. Kristiną Kroustalakis nie chciała nawet rozmawiać o wspólnym prowadzeniu szkoły; w końcu rada starszych zaprosiła Eleni na swoje zebranie. Przyniosła z sobą prace, które wykonały dzieci przed i po jej przybyciu. - Tak po prostu przebiega naturalny rozwój - protestował jeden ze starszych, powszechnie znany jako przyjaciel Kristiny Kroustalakis, ale dla większości sprawa była jasna. Przegłosowano usunięcie dotychczasowej nauczycielki i zatrudnienie na jej miejsce Eleni. Szkoła dała Dimitriemu niemal wszystko, czego potrzebuje dziecko w jego wieku: ład, poczucie bezpieczeństwa, inspirację do własnych przemyśleń i towarzystwo w osobie nowego przyjaciela, Nikosa. Pod pewnymi względami jego życie zmieniło się na lepsze. Drobny, ciemnowłosy chłopiec miał teraz mniej zmartwień i trosk niż we własnym domu, gdzie był najstarszym z pięciorga dzieci. Jednak co dzień, wracając ze szkoły, odczuwał napięcie dorosłych. Słyszał urywki rozmów toczących się w kafenionie i prowadzone ściszonym głosem dyskusje na ulicy. Raz po raz powracał w nich temat nowego generatora i odwieczny problem zaopatrzenia w wodę, szeptano także na temat podniesienia zasiłku mieszkańcom wyspy. Przewidywano zawczasu i wałkowano w nieskończoność najbłahsze wydarzenia, ale także poważniejsze sprawy, takie jak choroba i śmierć. Pewnego dnia jednak wydarzyło się coś, czego nikt się nie spodziewał i na co nikt nie był przygotowany, a co wywarło wielki wpływ na życie w kolonii. Któregoś wieczoru, kilka miesięcy po przybyciu na Spinalongę, Eleni i Dimitri siedzieli przy stole, gdy naraz przerwało im kolację gwałtowne walenie w drzwi. To była Elpida, wpadła zdyszana i zarumieniona z podniecenia. - Eleni, proszę, chodź - wydyszała. - Są ich całe łodzie, całe łodzie! I potrzebują pomocy. Chodź! Eleni znała już Elpidę na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że kiedy mówi ona o konieczności pomocy, nie ma co tracić czasu na próżne gadanie. Zaciekawiony Dimitri odłożył sztućce i udał się za kobietami.
- Są z Aten - opowiadała zdyszana Elpida, gdy spiesznie szły z Eleni mroczniejącą o zmierzchu ulicą. - Georgios był już dwa razy i zaraz przywiezie kolejnych. Głównie to mężczyźni, ale zauważyłam także kobiety. Tymczasem doszli do prowadzącego na wybrzeże korytarza w murze. Eleni odwróciła się do Dimitria, poleciła mu wrócić do domu i dokończyć kolację. Potem kobiety pośpieszyły dalej i zniknęły w tunelu. Nawet stojąc na końcu korytarza, Dimitri słyszał stłumione echo męskich głosów i jego ciekawość jeszcze się wzmogła. Rozejrzał się ukradkiem i wbiegł w ciemny tunel, trzymając się blisko ściany. Minął zakręt i zobaczył na własne oczy przyczynę całego zamieszania. Nowi mieszkańcy zwykle przybywali pojedynczo, po czym wtapiali się w miejscową społeczność najdyskretniej jak mogli. Tego wieczoru jednak na wybrzeżu nie było spokojnie. Wyskakujący z łodzi Georgiosa nowo przybyli tracili równowagę i padał ciężko na kamienisty grunt, miotając się i krzycząc. Ze swej kryjówki u wylotu ciemnego korytarza Dimitri dostrzegł, że wszyscy są dziwacznie ubrani, a związane na plecach długie rękawy krępują im ręce. Chłopiec wpatrywał się w Eleni i Elpidę, które rozsupływały węzły i uwalniały skrępowanych ludzi jednego po drugim. Zafascynowany obserwował, jak powoli podnosząc się z ziemi i przyjmując wyprostowaną pozycję, odzyskują odrobinę godności. Nawet z miejsca, gdzie stał, wyczuwał bijący od nich gniew i agresję. Przemawiając głośno, gromadzili się wokół jednego z mężczyzn, który zdawał się uspokajać resztę. Dimitri naliczył ich osiemnastu, podczas gdy Georgios zawracał łódź, by popłynąć do Plaki po ostatnią partię pasażerów. KILKA dni wcześniej Georgios dostarczył Petrosowi Kontomarisowi list z Aten zapowiadający w najbliższym czasie przybycie grupy trędowatych. Petros zachował nowiny dla siebie. Perspektywa przybycia na Spinalongę ponad dwudziestu nowych pacjentów naraz wywołałaby na wyspie panikę. Z listu dowiedział się tylko, że przybywający chorzy sprawiali jakieś problemy w szpitalu w Atenach, toteż zostali wysłani jak bydło do Plaki, skąd Georgios dostarczył ich na wyspę. Wróciła łódź z ostatnimi pasażerami. Wcześniej przybyli chodzili po brzegu. Po raz pierwszy od trzydziestu sześciu godzin cieszyli się pełną swobodą ruchów. Cztery kobiety stały osobno, zbite w ciasną grupkę. Kontomaris krążył między nimi, wypytując o imiona, nazwiska, zawód i czas trwania choroby. Każda chwila zyskana na tej próżnej biurokracji
oddalała moment rozlokowania ich w zatłoczonej kolonii. Kończąc, wiedział jedno - nowo przybyli byli w większości ludźmi wykształconymi. Znajdował się wśród nich adwokat, nauczyciel, lekarz, redaktor, inżynier... To byli ludzie zupełnie innego rodzaju niż większość mieszkańców Spinalongi i Kontomaris trochę się bał tych ateńczyków przywiezionych tu w najgłębszym poniżeniu. Przyszła pora, by wprowadzić przybyłych do nowego świata. Kontomaris powiódł ich korytarzem w murze na główną ulicę, gdzie wszyscy przystanęli. Przywódca kolonii odwrócił się do ateńczyków. - Kobiety zamieszkają w bloku na wzgórzu, a mężczyźni w ratuszu. Wraz z waszym przybyciem liczebność mieszkańców wyspy wzrosła o dziesięć procent, więc spodziewamy się, że rząd da pieniądze na nowe mieszkania, jak nam to od dawna obiecuje. Na tę wiadomość gromadzący się mieszkańcy wyspy zaczęli szemrać. Ratusz był ośrodkiem skromnego życie towarzyskiego na Spinalondze i decyzja Kontomarisa pozbawiała ich miejsca odgrywającego ważną rolę. Ale czy było inne wyjście? Mężczyźni musieli zamieszkać w ratuszu. Kilka pierwszych dni upłynęło w napięciu. Wszyscy byli ciekawi, jaki wpływ wywrze przyjazd dwadzieściorga trojga nowych pacjentów, ale w ciągu pierwszych czterdziestu ośmiu godzin niemal ich nie widziano. Wielu przybyłych po prostu leżało bez sił na prowizorycznych posłaniach. Doktor Lapakis stwierdził, że cierpieli nie tylko wskutek trądu, lecz także pragnienia, głodu i braku osłony przed bezlitosnym słońcem podczas podróży. Widać było, że trzeba kilku tygodni, by przyszli do siebie po miesiącach, może nawet latach złego traktowania w Atenach. Z tego, co usłyszał, wynikało, że warunki pobytu w tamtejszym szpitalu nie różniły się zasadniczo od panujących w miejskim więzieniu. Pacjentów traktowano w sposób barbarzyński. Doprowadziło to do buntu, którego przywódców zesłano na Spinalongę. W większości byli to ludzie wykształceni - prowadzili strajk głodowy, przemycali na zewnątrz listy do przyjaciół i polityków, podburzali innych pacjentów. Dyrektor szpitala wolał jednak - jak to ujął - „przenieść ich w odpowiedniejsze miejsce", niż zgodzić się na wprowadzenie choćby najmniejszych zmian. Elpida codziennie odwiedzała kobiety. Niebawem poczuły się na tyle lepiej, że mogły zapoznać się z wyspą i zaczęły planować, jakimi warzywami obsadzą spłachetek ziemi oczyszczony dla nich pod uprawę. Bardzo szybko uznały przeniesienie na Spinalongę za zmianę na lepsze. Ze swego
okna na piętrze widziały wschód słońca, przez pierwsze dni urzeczone były powoli wstającym świtem. Podobnie jak Eleni przekształciły przydzieloną im przestrzeń w dom. Wieczorami zasłaniały okna haftowanymi zasłonami, a rozesławszy na łóżkach tkane kilimy, odmieniły wygląd pokoju. Z mężczyznami sprawy miały się inaczej. Przez kilka pierwszych dni leżeli bez życia w łóżkach. Kontomaris zorganizował dostawy posiłków do ratusza, ale z początku pozostawiali jedzenie niemal nietknięte. Na czwarty dzień Nikos Papadimitriou wyszedł przed dom, mrużąc oczy w blasku słońca. Był przywódcą i rzecznikiem grupy trędowatych i wkładał w tę funkcję tyle samo energii, ile kiedyś w swą karierę prawniczą. Papadimitriou miał ostry język, ale posiadał także urok osobisty i potrafił pozyskiwać sobie sympatyków. Jego największy sprzymierzeniec i przyjaciel, inżynier Michalis Kouris, podobnie jak Papadimitriou spędził w ateńskim szpitalu pięć lat. Oprowadzani przez Kontomarisa po Spinalondze zasypywali go gradem pytań: „To gdzie jest źródło wody? Od jak dawna czekacie na generator? Jak często przyjeżdża lekarz? Jakie są plany budowlane?". Kontomaris odpowiadał na ich pytania, jak umiał, ale z wydawanych przez nich chrząknięć i westchnień domyślał się, że rzadko byli zadowoleni z jego odpowiedzi. Od sześciu lat zabiegał niestrudzenie o poprawę warunków, ale było to zajęcie mało skuteczne i niewdzięczne. Prowadząc ich na położony za miastem cmentarz, zastanawiał się, po co w ogóle zadaje sobie ten trud, skoro ostatecznie wszystkie ludzkie wysiłki i tak obrócą się wniwecz. Uporczywa indagacja Papadimitriou i Kourisa tak go zmęczyła, że najchętniej by usiadł i zapłakał. W końcu postanowił zagrać z ateńczykami w otwarte karty. Stanął i odwrócił się do idących za nim mężczyzn. - Powiem wam wszystko, co chcecie wiedzieć, ale odtąd weźmiecie ten ciężar także na siebie. Rozumiemy się? Kiwnęli głowami, na co Kontomaris przedstawił im niedostatki życia na wyspie i opisał, co stanowi przedmiot negocjacji z rządem. Zawrócili do miasta i udali się wszyscy do domu przywódcy. Poznawszy prawdziwy stan rzeczy, Papadimitriou i Kouris przystąpili do obmyślania planu działania. Objął on prace bieżące, projekt na następny rok i zarys potrzeb w perspektywie pięcioletniej. Po kilku tygodniach propozycje pod adresem władz były gotowe. „Wszyscy mieszkańcy tej wyspy są obywatelami Grecji
- stwierdzali autorzy - i wszyscy mają prawa obywatelskie". W sprawę zaangażowała się kancelaria Papadimitriou w Atenach, wpływowa firma rodzinna. Ku powszechnemu zaskoczeniu po miesiącu dostali odpowiedź. Rząd obiecał im żądaną kwotę. Pozostali ateńczycy także otrząsnęli się z apatii i zaangażowali w realizację nowych projektów budowlanych. Z inwalidów pozostawionych własnemu losowi przedzierzgnęli się w członków społeczności, w której każdy musiał przykładać się do pracy. Choć zbliżał się koniec września i upał zelżał, niedostatek wody wciąż dawał się we znaki. Trzeba było naprawić nieszczelne rury i cysterny. Zadanie to przypadło Michalisowi Kourisowi. Kiedy już ukończono prace remontowe, wszyscy wpatrywali się w niebo, wyczekując deszczu. Na początku listopada ich modlitwy zostały wysłuchane. Niebiosa otworzyły się burzą, piorunami i deszczem. Grad wielkości kamyków tłuki w ziemię, błyskawice rozświetlały krajobraz apokaliptyczną poświatą. Nazajutrz rano mieszkańcy wyspy ujrzeli w zbiornikach chłodną, czystą wodę. Ateńczycy zajęli się szykowaniem dla siebie siedzib. Z rzadko spotykaną na Krecie pomysłowością i pracowitością odbudowali i odnowili zrujnowane budynki stojące pomiędzy główną ulicą i morzem. Na długo zanim śnieg okrył szczyt góry Dhikti, domy nadawały się do zamieszkania i ratusz mógł na powrót służyć wszystkim. Przed nadejściem zimy kampania w sprawie generatora zaczęła przynosić owoce. Z Aten nadszedł list zawierający obietnicę dostarczenia wszystkich żądanych części. Eleni napisała w dwóch identycznych listach do córek: „Generator odmieni nasze życie na lepsze. Kiedyś już był tu generator, istnieje także część instalacji, a dwaj przyjezdni z Aten umieją doprowadzić to wszystko do porządku (dzięki Bogu). Obiecano też, że w każdym domu będzie przynajmniej jedna lampa i mały grzejnik". Anna przeczytała list w gasnącym świetle zimowego popołudnia. Choć ogień na kominku przygasł, widziała parę swego oddechu unoszącą się w zimnym powietrzu. Czemu matka tak często pisze? Czy naprawdę sądzi, że wszyscy chcą czytać, jak jej się żyje z tym chłopcem, jak im dobrze, ciepło, a teraz na dodatek jasno? Ojciec kazał im odpisywać na każdy list z wyspy, ale ona biedziła się nad każdym słowem. Nie była szczęśliwa i nie zamierzała udawać, że jest inaczej. Maria przeczytała list od matki i pokazała go ojcu.
- To dobra wiadomość, prawda? - skomentował Georgios. - A wszystko dzięki tym ateńczykom. Nim rozhulały się grudniowe wichury, mieszkańcy Spinalongi mieli światło i ogrzewanie. Petrakisowie postanowili, że w okresie świąt Bożego Narodzeniu Georgios nie będzie się przeprawiał przez wzburzone wody cieśniny. Był teraz potrzebny córkom. Po porannej mszy w dniu Bożego Narodzenia Georgios, Anna i Maria, zaproszeni do domu Angelopulosów, zajadali się wieprzowiną i upieczonymi przez Savinę ciastkami orzechowymi fcourambiethes. Nie inaczej miały się rzeczy na Spinalondze. Dzieci śpiewały na placu, pomagały piec świąteczne pieczywo - christopsomo, chleb Chrystusa. Dimitri najadł się jak nigdy w życiu. Pierwszego stycznia, w dzień świętego Bazylego, Georgios znów przypłynął do Eleni, przywożąc prezenty od dzieci i Saviny. Koniec starego i początek nowego roku przyniosły w życiu Petrakisów przełom, rozpoczynając nową epokę. Choć Anna i Maria wciąż tęskniły za matką, przekonały się, że potrafią sobie bez niej radzić.
Rozdział czwarty 1940 Po NAJLEPSZEJ zimie od lat na Spinalongę zawitała najpiękniejsza wiosna w jej dziejach. Najpiękniejsza nie tylko za sprawą kwietnych kobierców pokrywających północne stoki wzgórz i kwiatów wyzierających z każdej szczeliny w skalach, ale też dzięki przepełniającemu społeczność kolonii poczuciu nowego życia. Główna ulica miasteczka, zaledwie przed kilku miesiącami zabudowana na wpół zrujnowanymi domami, przemieniła się w szereg eleganckich sklepów z okiennicami świeżo malowanymi na kolor ciemnozielony i ciemnoniebieski. Obok świetnie prosperującego kafenionu otwarła podwoje tawerna specjalizująca się w gotowanej co dnia zupie rybnej, kakavia. Podupadający na zdrowiu Kontomaris w coraz większej mierze polegał na Papadimitriou, nieustannie zyskującym na popularności wśród mieszkańców wyspy. Mężczyźni i kobiety szanowali go za to, co osiągnął w tak krótkim czasie, i wkrótce zaczęli darzyć go uwielbieniem godnym bohatera. Mimo ambicji ateńczyk nie był człowiekiem żądnym władzy i nie zamierzał stawać do wyborów, dopóki Kontomaris nie postanowi się wycofać z aktywnego życia. - Papadimitriou, z ochotą zrezygnuję z tego stanowiska - powiedział starszy mężczyzna pewnego wieczoru na początku marca, gdy siedzieli razem i grali w tryktraka. - Mówiłem ci to już tysiąc razy. Ta praca wymaga świeżej krwi, a popatrz tylko, ile dobrego już zrobiłeś dla wyspy! Moi zwolennicy cię poprą, nie ma co do tego wątpliwości. Uwierz mi, ja już jestem tym wszystkim zanadto zmęczony. To wyznanie nie zaskoczyło Papadimitriou. W ciągu sześciu miesięcy od jego przybycia na wyspę stan Kontomarisa uległ widocznemu pogorszeniu. - Przejmę przywództwo tylko wówczas, kiedy będziesz naprawdę gotów się wycofać - powiedział cicho - ale chcę, żebyś wiedział, że jeśli wygram wybory, nie wprowadzę się do twojego domu. - Ależ to nie jest mój dom - odparł Kontomaris. - To dom przywódcy. Należy się osobie sprawującej to stanowisko, zawsze tak było. Papadimitriou zaciągnął się papierosem i postanowił się nie upierać. Problem mieszkania mógł się okazać czysto hipotetyczny, bo kwestia wyniku wyborów była jeszcze daleka od rozstrzygnięcia. Do rywalizacji o
funkcję przywódcy szykowało się jeszcze dwóch kandydatów, z czego jeden już od sześciu lat mieszkał na wyspie. Jednak pod koniec marca Papadimitriou wygrał wybory zdecydowaną większością głosów. Ludzie kierowali się sercem, ale nie zapominali o rozsądku. Nastąpiła przełomowa chwila w procesie cywilizowania wyspy. - Współmieszkańcy Spinalongi - przemówił Papadimitriou wieczorem w dniu wyborów do tłumu zgromadzonego na placyku przed ratuszem - życzę tej wyspie tego samego, czego i wy jej życzycie. Już uczyniliśmy Spinalongę miejscem bardziej ucywilizowanym i pod pewnymi względami lepiej się nam powodzi, niż obsługującym nas miasteczkom i wsiom. - Wyciągnął rękę w kierunku Plaki. - Mamy elektryczność, a Plaka nie. Mamy sumienny personel medyczny i oddane swej pracy nauczycielki. Na stałym lądzie wielu ludzi ledwie ma co do garnka włożyć i niemal głoduje, ale nie u nas. W ubiegłym tygodniu niektórzy z nich przypłynęli do nas łodziami wiosłowymi aż z Eloundy. Usłyszeli pogłoski o naszym dobrobycie i przyjechali, by prosić o jedzenie. Czy to nie szczęśliwa odmiana losu? Tłum wydał pomruk aprobaty. Ktoś krzyknął: - Wiwat Papadimitriou! Kiedy umilkły okrzyki, nowy przywódca dodał ostatnią uwagę: - Łączy nas jedno. Trąd. Dlatego, póki żyjemy, starajmy się, by żyło się nam jak najlepiej. Oto nasz wspólny cel. - Uniósł rękę i skierował palec do góry, ku niebu, w geście triumfu i zwycięstwa. - Za Spinalongę! - zawołał. Tłum powtórzył jego gest i zawołał jednym głosem: - Za Spinalongę! NASTĘPNEGO popołudnia Elpida zaczęła pakować dobytek. Za dzień lub dwa mieli się z Petrosem wyprowadzić z rezydencji przywódcy kolonii i zamieszkać w domu zajmowanym na razie przez Papadimitriou. Elpida od dawna wiedziała, że ta chwila musi kiedyś nastąpić, to jednak w niczym nie łagodziło jej obaw. Z zamyślenia wyrwało ją delikatne pukanie. Otworzyła drzwi i ujrzała rosłą męską postać w ciemnym ubraniu. To był Papadimitriou. - Kalispera, kyria Kontomaris. Czy mogę wejść? - Tak... proszę - odpowiedziała i odsunęła się na bok, by go wpuścić. - Mam tylko jedno do powiedzenia - rzekł, stając naprzeciw niej, pośród pudeł wyładowanych książkami, porcelaną i fotografiami. - Nie ma potrzeby, żebyście się stąd wyprowadzali. Nie zamierzam odbierać wam domu. Petros
tyle lat życia poświęcił sprawom wyspy, że postanowiłem przekazać mu ten dom na dożywocie. - Ależ to zawsze było mieszkanie przywódcy - zaprotestowała Elpida. Teraz należy się panu. Petros nawet nie zechce o tym słyszeć. - Nie interesuje mnie, jak było kiedyś - odparł Papadimitriou. - Teraz ja jestem przywódcą. Żądam, żeby wypakowała pani swoje rzeczy z tych pudeł i ustawiła je dokładnie tam, gdzie były. Później przyjdę, żeby sprawdzić, czy moje polecenie zostało wykonane. Oczy Elpidy zalśniły od łez. - Jest pan dla nas taki dobry. Nim Papadimitriou wyszedł, Elpida zaprosiła go na kolację. Tylko głupiec odrzuciłby zaproszenie kobiety znanej z najlepszej kuchni na wyspie. Później tego popołudnia wrócił do domu Kontomaris lżejszym krokiem niż zwykle. W progu powitał go zapach pieczeni. Elpida wyszła z kuchni i wyciągnęła ręce do męża. - No i już po wszystkim - mruknął, obejmując żonę. - Wreszcie się to skończyło. Rozejrzał się wokół i zauważył, że pokój wygląda tak samo jak zwykle. Na wpół wypełnione pudła, które widział rano przed wyjściem z domu znikły bez śladu. - Czemu nie dokończyłaś pakowania? - spytał nieco zirytowany. Był zmęczony i nie miał siły zabierać się teraz za pakowanie dobytku do transportu. - Spakowałam wszystko i znów rozpakowałam - odparła enigmatycznie Elpida. - Zostajemy. Dokładnie, jakby się zmówili, rozległo się pukanie. Zjawił się Papadimitriou. - Kyńa Kontomaris zaprosiła mnie na kolację - oznajmił. Kiedy zasiedli przy stole i przed każdym z nich stanęła spora szklaneczka ouzo, Kontomaris odzyskał równowagę ducha. - Czuję nosem spisek - powiedział. - Powinienem być zły, ale znam was oboje i wiem, że nie mam wyboru. Uśmiech przeczył sztucznej oficjalności jego tonu. W głębi duszy był uszczęśliwiony szczodrością Papadimitriou, tym bardziej że wiedział, jak wiele ten dom znaczy dla jego żony. Wypili nawzajem swoje zdrowie, przypieczętowując toastem milczącą umowę i nigdy więcej nie wracali do kwestii rezydencji przywódcy.
PRACE remontowe toczyły się nadal w szybkim tempie. Aktywność Papadimitriou nie osłabła po uzyskaniu przez niego stanowiska przywódcy. Odbudowa i remonty domów trwały dopóty, dopóki każdy mieszkaniec Spinalongi nie miał przyzwoitego lokum, własnego pieca, zwykle stawianego na podwórzu przed domem, i co jeszcze ważniejsze - latryny za domem. Życie towarzyskie także się ożywiło, gdy Panos Sklavounis, niegdyś aktor ateńskich scen, odwołał Papadimitriou na stronę i zgłosił pewną propozycję. - Nuda szerzy się tu jak grzyb - zauważył. - Ludziom trzeba rozrywki. Większość z nich nie doczeka uroków przyszłego lata, ale mogłaby się chociaż doczekać atrakcji przyszłego tygodnia. - Rozumiem, o co ci chodzi, i w pełni się z tobą zgadzam. Co zatem proponujesz? - Rozrywkę. Rozrywkę na wielką skalę - odparł wyniośle Sklavounis. - To znaczy? - Kino. Pół roku wcześniej taka propozycja wydałaby się równie komiczna jak pomysł, by trędowaci popłynęli na wycieczkę do kina w Eloundzie. Teraz jednak jej realizacja leżała w granicach ich możliwości. - No cóż, mamy generator - rozważał głośno Papadimitriou - co można uznać za dobry początek. Czego jeszcze będziemy potrzebować? Sklavounis nie namyślał się długo nad odpowiedzią. Zawczasu obliczył, ile osób pomieści sala w ratuszu, wykombinował także, jak zdobyć projektor, ekran i szpule z filmami. Równie ważne było to, że skalkulował finansową stronę przedsięwzięcia. Ponieważ wielu trędowatych posiadało takie lub inne źródła dochodów, można było pobierać opłaty za bilety, dzięki czemu nakłady na całe przedsięwzięcie mogły się zwrócić. Po kilku tygodniach od zgłoszenia tego pomysłu w miasteczku pojawiły się plakaty zapowiadające projekcję filmu „Ateńscy apasze". W sobotni wieczór w kolejce przed ratuszem ustawiło się blisko dwieście osób. W następną sobotę projekcja wywołała równie wielkie zainteresowanie. Jednak kilka tygodni później Georgios przywiózł na wyspę kronikę filmową, która nagle uprzytomniła widzom ponure wydarzenia rozgrywające się na świecie. Choć na Spinalongę docierały kreteńskie gazety, a trzeszczące radio co jakiś czas podawało wiadomości, nikt nie zdawał sobie sprawy ze skali spustoszenia dokonywanego przez hitlerowskie Niemcy w
całej Europie. Na razie okropności te zdawały się odległe, a mieszkańcy kolonii mieli na głowie pilniejsze sprawy. Nadchodziła Wielkanoc i Papadimitriou zamierzał się postarać, by celebracja zmartwychwstania Chrystusa przebiegała równie uroczyście jak gdzie indziej na Krecie i na stałym lądzie w Grecji. Ściśle przestrzegano reguł Wielkiego Postu. Większość chorych przez czterdzieści dni obywała się bez mięsa i ryb, a w ostatnim tygodniu w najciemniejszy kąt odstawiono wino i oliwę. W Wielki Czwartek drewniany krucyfiks w kościółku pod wezwaniem Świętego Pantalejmona udekorowano kwiatami cytrynyra na ulicy uformowała się długa kolejka opłakujących Chrystusa i pragnących ucałować jego stopy. Była to smutna chwila, zwłaszcza gdy wzrok wiernych kierował się ku ikonie świętego Pantalejmona będącego - jak powiadali co bardziej cyniczni spośród chorych - rzekomym uzdrowicielem trądu. Jakkolwiek sceptycznie mieszkańcy Spinalongi mogli się zapatrywać na lecznicze moce świętego, nazajutrz wszyscy uczestniczyli w procesji upamiętniającej złożenie Chrystusa do grobu. Udekorowano całun kwiatami i uroczyście przeniesiono ulicami miasteczka. Sobota powinna być dniem wyciszenia i żałoby, ale wszyscy mieli pełne ręce roboty. Eleni zebrała dzieci i posadziła je do malowania jajek i zdobienia ich roślinnymi wzorami, a pozostałe kobiety piekły tradycyjne ciasteczka. Ukończywszy przygotowania do świąt, ludzie ponownie odwiedzali kościół, by udekorować jego wnętrze gałązkami rozmarynu, lauru i mirtu. Wczesnym wieczorem ze świątyni płynął gorzkosłodki zapach kadzideł. Trwał czas oczekiwania. O północy pogaszono świece rozświetlające zatłoczoną nawę. Ksiądz w głuchej ciszy zapalił paschał. - Przychodźcie po światło - polecił wiernym ojciec Kazakos, wymawiając uświęcone słowa z szacunkiem, lecz tak rzeczowo, że najbliżej stojący, jeden po drugim przysuwali świece i dzielili się światłem, aż kościół wypełnił las płomieni. - Christos anesti! - oznajmił ojciec Kazakos. - Chrystus zmartwychwstał! - Christos anesti! Christos anesti! - odpowiedzieli jednym głosem zgromadzeni. Przyszła chwila powrotu z zapaloną świecą do domu. - Chodź, Dimitri - zachęcała chłopca Eleni. - Zobaczymy, czy uda się nam donieść ją do domu tak, żeby nam po drodze nie zgasła.
Powrót do domu z płonącą świecą zapowiadał pomyślny rok. W bezwietrzną noc nie było to trudne i wkrótce okna wszystkich domów rozjaśnił blask płomyków. Ostatnim etapem rytuału było palenie ogniska, symbolicznego stosu dla zdrajcy Judasza Iskarioty. Przez cały dzień ludzie znosili gałęzie i gdy w końcu ksiądz podpalił stos, buchnął płomień, wywołując okrzyki entuzjazmu, a w niebo poleciały fajerwerki. Rozpoczęło się świętowanie. W każdej wiosce, miasteczku i mieście, od Plaki po Ateny, zapanowała wielka radość. Na Spinalondze świętowano tego roku równie hałaśliwie jak wszędzie w kraju. RESZTA kwietnia upłynęła mieszkańcom wyspy na ożywionej aktywności. W marcu przybyło z Aten kilkoro kolejnych trędowatych, co oznaczało konieczność wyremontowania nowych domów. Ukończono naprawę weneckich cystern, drzwi i okiennice pomalowaną świeżą farbą, ułożono równo dachówki na dachu kościoła. Kiedy Spinalonga dźwigała się z gruzów, stan zdrowia Eleni się pogarszał. Od miesięcy udawała, że choroba się nie rozwija, ale w końcu niemal z dnia na dzień zaszły dostrzegalne zmiany. Jej stopy pokryły się guzami i straciła w nich czucie. - Czy lekarz nie może na to jakoś pomóc? - spytał Georgios. - Nie. Musimy się z tym pogodzić. - Jak Dimitri? - spytał, by zmienić temat. - Dobrze. Teraz, gdy trudniej mi chodzić, bardzo mi pomaga. W ciągu ostatnich miesięcy wyrósł jak na drożdżach i nosi za mnie zakupy. Pod koniec maja życie zaczęło się toczyć, jak zwykle latem, w rytmie długich sjest i upalnych nocy. Od południa do zmierzchu w rozedrganym od spiekoty powietrzu poruszały się tylko bzyczące muchy. Mimo to na Spinalondze nadal wiele się działo. Zdarzały się nawet śluby. Ważne wydarzenia i intensywne życie towarzyskie wkrótce zaowocowały potrzebą lokalnej prasy. Zareagował na to Yiannis Solomonidis, dawniej dziennikarz ateńskiej gazety. Otrzymawszy maszynę drukarską, zaczął drukować co tydzień pięćdziesiąt egzemplarzy tygodnika „Gwiazda Spi-nalongi". Czytelnicy przekazywali sobie nawzajem pismo i pochłaniali je z najwyższym zainteresowaniem. W listopadzie zaszło wydarzenie wielkiej wagi, czego jednak „Gwiazda Spinalongi" wcale nie odnotowała. Ani słowem nie wspomniano o wizycie tajemniczego ciemnowłosego mężczyzny. W Iraklionie jego elegancki
garnitur pozwoliłby mu rozpłynąć się w tłumie, w Place natomiast zwróciło na niego uwagę kilka osób, bo w miasteczku rzadko widywano kogoś w garniturze. DOKTOR Lapakis uprzedził Georgiosa, że spodziewa się gościa, którego po kilku godzinach pobytu na Spinalondze trzeba będzie odwieźć z powrotem na stały ląd. Przybysz nazywał się Nikolaos Kyristis. Miał niewiele ponad trzydziestkę, gęste, czarne włosy i wydatne kości policzkowe. W porównaniu z większością Kreteńczyków był dość drobnej budowy, a świetnie skrojony garnitur podkreślał jego zgrabną sylwetkę. Na nabrzeżu w Place Kyristis sprawiał dość osobliwe wrażenie. Nie miał bagażu, nie żegnała go zapłakana rodzina, jak to miało miejsce z większością ludzi ruszających z Georgiesem na wyspę. Poza doktorem Lapakisem jedynymi gośćmi na Spinalondze bywali z rzadka odwiedzający kolonię przedstawiciele władz, w trakcie krótkiego pobytu oceniający zasadność roszczeń finansowych lokalnej społeczności. - Po co pan płynie na wyspę? - Jestem lekarzem - odparł mężczyzna. - Ale tam już jest lekarz. Zawiozłem go rano. - Tak, wiem. Wybieram się właśnie do doktora Lapakisa. Jest moim wieloletnim przyjacielem i kolegą. - Pan nie jest trędowaty, prawda? - Nie - odparł nieznajomy, a na jego twarzy omal nie zawitał uśmiech. - A przyjdzie taki dzień, kiedy nikt na wyspie nie będzie chory na trąd. Na tę obiecującą zapowiedź serce Georgiosa uderzyło mocniej. Stan Eleni uległ w ciągu ostatnich miesięcy wyraźnemu pogorszeniu. Po raz pierwszy odkąd przed półtora rokiem odwiózł żonę na Spinalongę, Georgiosowi zrobiło się lżej na sercu. Odrobinę. PAPADIMITRIOU wyszedł na nabrzeże, by powitać gościa. W drodze powrotnej wypytywał Kyristisa o postępy badań. Doktor nie sądził, że znajdzie się w krzyżowym ogniu pytań, ale też nie przewidywał spotkania z taką osobowością jak Papadimitriou. - To dopiero początki - studził zapał rozmówców. - Przede wszystkim chcemy mieć pewność, że robimy wszystko, co możliwe, w zakresie leczenia i zapobiegania, bo nie chciałbym, żeby lekarstwo pojawiło się za późno dla wszystkich tu żyjących. Papadimitriou, wytrawny aktor, ukrył rozczarowanie pod maską żartu.
- A to szkoda! Obiecałem rodzinie, że na Boże Narodzenie wrócę do Aten, więc bardzo liczyłem na wasze panaceum. Kyristis był realistą. Wiedział, że nim zostanie opracowana skuteczna metoda leczenia, mogą upłynąć lata, i nie chciał rozbudzać próżnych nadziei. Nie miał trędowatym do zaoferowania żadnego magicznego eliksiru. Idąc u boku Papadimitriou do szpitala, lekarz rozglądał się wokoło z niedowierzaniem. Miasteczko wyglądało tak samo jak wszystkie inne, było może nawet trochę mniej zaniedbane niż większość osad w tym rejonie Krety. Czasem dostrzegał powiększoną małżowinę uszną lub zniekształconą stopę, ale zasadniczo mieszkańcy sprawiali wrażenie zdrowych ludzi zajętych swoimi sprawami. O tej porze roku mało kto miał całkowicie odsłoniętą twarz. Mężczyźni nosili kapelusze nisko nasunięte na czoło i postawione kołnierze, kobiety otulały głowy i ramiona wełnianymi chustami, chroniąc się przed zimnem. Lapakis oczekiwał Kyristisa przy głównym wejściu. Powitał gościa spontanicznym uściskiem, a potem pokazał mu przychodnię, salę zabiegową i oddział szpitalny, ledwie oświetlony pojedynczymi promieniami światła wpadającego przez zamknięte okiennice. - Wszyscy ci pacjenci znajdują się w fazie reaktywnej - powiedział półgłosem Lapakis, opierając się o framugę drzwi. W fazie reaktywnej objawy choroby się nasilały, niekiedy na okres wielu dni i tygodni, a pacjenci cierpieli z powodu okropnego bólu, gorączki i jątrzących się wrzodów. Nasilenie objawów czasem prowadziło do trwałego pogorszenia, niekiedy jednak wskazywało, że organizm walczy z chorobą. Większość pacjentów wypełniających zatłoczoną salę leżała spokojnie. Jedna osoba co chwila jęczała, inna - Kyristisowi zdawało się, że kobieta, ale nie był tego pewny - zawodziła. Lapakis i Kyristis cofnęli się na korytarz. Nie mogąc pomóc cierpiącym, czuli się wśród nich intruzami. - Chodźmy do gabinetu - odezwał się Lapakis. - Tam pogadamy. Poprowadził Kyristisa do ostatnich drzwi po lewej stronie ciemnego korytarza. W przeciwieństwie do pozostałych pomieszczeń z okna pokoju rozciągał się widok na Plakę i wznoszące się nad nią góry. - Mów, przyjacielu, co cię ściągnęło z powrotem na Kretę? Twój list bardzo mnie ucieszył, ale nie napisałeś, po co przyjeżdżasz. Zaczęli rozmawiać ze swobodą cechującą ludzi znających się z okresu wspólnej nauki. Razem studiowali medycynę w Atenach. Choć od ich
ostatniego spotkania upłynęło sześć lat, nie odczuwali upływu czasu, tak jakby się rozstali nie dawniej niż wczoraj. - To proste - wyjaśnił Kyristis. - Zbrzydły mi Ateny i kiedy zobaczyłem ogłoszenie oddziału chorób skórnych i wenerycznych w Iraklionie, wysłałem podanie o pracę. Wiedziałem, że w Iraklionie będę mógł kontynuować badania nad trądem, a Spinalonga jest wymarzonym miejscem do badań. Czy byłbyś skłonny tolerować od czasu do czasu moje wizyty? I przede wszystkim, czy sądzisz, że zniosą je pacjenci? - Nie mam żadnych obiekcji i jestem pewny, że chorzy także nie będą mieli nic przeciwko temu. - W przyszłości mogą się pojawić nowe leki do przetestowania, ale nie liczyłbym na cuda. Lapakis usiadł za biurkiem. Słuchał uważnie i z każdym słowem Kyristisa poprawiał mu się humor. Przez sześć długich lat był jedynym lekarzem gotowym odwiedzać Spinalongę i w ciągu tego czasu leczył niekończącą się rzeszę chorych i umierających. Ostatnio zyskał nieoczekiwaną pomocw osobie Athiny Manakis, przed zdiagnozowaniem u niej trądu lekarki pracującej w Atenach. Dwudziestopięcioletnie doświadczenie Athiny Manakis i gotowość do pracy od świtu do nocy czyniły ją bezcennym sprzymierzeńcem Lapakisa. Gdyby lekarz wierzył w Boga, serdecznie by Mu dziękował. W ten szary listopadowy dzień Nikolaos Kyristis ze swoją prośbą o zgodę na regularne wizyty w kolonii był dla niego również niespodziewanym darem losu. Lapakis poczuł taką ulgę, że omal się nie rozpłakał. Tyle lat borykał się samotnie z niewdzięczną pracą, ale teraz jego samotność wreszcie dobiegła końca. - Bardzo proszę, przyjeżdżaj, kiedy tylko zechcesz. Nie masz pojęcia, jak się cieszę. Powiedz, co zamierzasz robić. - No więc - zaczął Kyristis - badacze są pewni, że jesteśmy coraz bliżej wynalezienia leku na trąd. Nadal pozostaję związany z Instytutem Pasteura w Atenach i nasz naczelny robi, co może, by przyśpieszyć bieg spraw. Moim zdaniem mamy przed sobą jeszcze długą drogę, ale studium każdego nowego przypadku przybliża chwilę, gdy będziemy mogli zapobiec dalszemu szerzeniu się choroby. - Co konkretnie planujesz? - Potrzebuję kilkudziesięciu chorych, których mógłbym obserwować przez następne miesiące, a jeśli się uda, to przez lata.
- Mamy karty wszystkich pacjentów, których tu zastałem i którzy się pojawili, odkąd tu przyjeżdżam, czyli od trzydziestego czwartego roku. Opisałem stan, w jakim tu przybyli, i odnotowywałem wszystkie zmiany. Ułożyłem karty według dat urodzenia, co wydało mi się porządkiem równie sensownym jak każdy inny. Przejrzyj, wybierz najciekawsze przypadki, to umówię ich na wizytę. Wysunął najwyższą szufladę najbliżej stojącego segregatora i szerokim gestem zaprosił Kyristisa do ich przeglądania. - Zostawię cię z tym wszystkim, a sam wrócę na oddział. Gdy po półtorej godziny wrócił do gabinetu, na podłodze leżała sterta teczek. Teczka leżąca na wierzchu była podpisana „Eleni Petrakis". - Rano poznałeś jej męża - powiedział Lapakis. - Przewiózł cię swą łodzią przez cieśninę. Zapisali wszystkich wybranych pacjentów, po czym Kyristis spojrzał na wiszący na ścianie zegar. Pora wracać. Zanim wszedł do pomieszczenia dezynfekcyjnego, żeby się odkazić, uścisnęli sobie ręce. Potem Lapakis odprowadził kolegę do stóp wzgórza. Rozstali się przed wejściem w skalny korytarz, skąd Kyristis poszedł dalej sam, na nabrzeże, gdzie już czekał Georgios. W drodze na stały ląd zamienili zaledwie kilka słów, ale gdy dopłynęli do Plaki, Kyristis spytał przewoźnika, czy za tydzień zawiezie go znów na Spinalongę. Z jakiegoś nie całkiem jasnego powodu perspektywa powrotu nowego doktora, jak go nazywał w myślach, ucieszyła Georgiosa. NIKOLAOS Kyristis odwiedzał wyspę w każdą środę mimo przejmująco zimnego grudnia, stycznia i lutego, a potem mimo porywistych marcowych wichrów. Ani on, ani Georgios nie należeli do ludzi rozmownych, ale płynąc przez cieśninę, zawsze zamieniali kilka słów. - Jak się pan ma, kyrie Petrakis? - zagaił lekarz. - Dobrze, chwała Bogu - odpowiadał ostrożnie Georgios. - A jak żona? Słysząc to pytanie, Georgios czuł się przez moment tak, jakby prowadził normalne życie małżeńskie, jak wszyscy inni mężczyźni. Obaj starali się nie dostrzegać ironii losu polegającej na tym, że to pytający najlepiej znał odpowiedź na własne pytanie. W kwietniu wiatry zelżały i w powietrzu czuło się zmianę. Ziemia się nagrzewała. Z dnia na dzień zakwitły fioletowe anemony i bladoróżowe
orchidee. Z nadejścia wiosny wszyscy się cieszyli, lecz czas niósł ze sobą także zmiany na gorsze. Wojna srożyła się w Europie już od jakiegoś czasu, ale w kwietniu Niemcy zajęli Grecję. „Gwiazda Spinalongi" regularnie zamieszczała komunikaty z frontu, a nadsyłane wraz z filmami kroniki filmowe budziły niepokój mieszkańców wyspy. W końcu stało się to, czego obawiano się najbardziej: Niemcy zainteresowali się Kretą.
Rozdział piąty MARIO! Mario! - krzyczała Anna na ulicy pod oknem siostry. - Są tu! Niemcy tu są! W jej głosie brzmiała panika. Maria zbiegła schodami, przeskakując po dwa stopnie naraz, pewna, że lada chwila na ich ulicy rozlegnie się łoskot podkutych stalą butów. - Gdzie? - rzuciła zdyszana, wpadając na stojącą przed domem siostrę. Gdzie oni są? Nikogo nie widzę. - Nie tu, idiotko. Jeszcze nie, ale są na Krecie i mogą tu przyjść. Każdy, kto dobrze znał Annę, wyczułby w jej głosie nutę radosnego podniecenia. W pewnym sensie cieszyły ją wszelkie wydarzenia przerywające monotonię życia toczącego się w niezmiennym cyklu pór roku, niezależnie od ich treści. Anna przybiegła z domu Fortini, gdzie cała grupa zebrała się przy trzeszczącym radioodbiorniku, by wysłuchać wiadomości o lądowaniu niemieckich spadochroniarzy w zachodniej części Krety. Dziewczynki pognały razem na plac. Mimo późnego popołudnia bar był pełen mężczyzn i, rzecz niezwykła, także kobiet głośno domagających się dostępu do najświeższych informacji. Skąpe wiadomości brzmiały ponuro. „Dziś około szóstej rano na ziemi kreteńskiej, w pobliżu lotniska Maleme nieopodal Chanii, wylądowała grupa spadochroniarzy. Przypuszczalnie wszyscy zginęli". Maria pomyślała, że siostra jak zwykle przesadza. Mimo to w powietrzu czuło się napięcie. Przed czterema tygodniami upadły Ateny i nad Akropolem załopotała niemiecka flaga. Ale Maria nigdy nie była w stolicy i to, co się tam działo, wydawało jej się odległe i siłą rzeczy niegroźne. W złudnym poczuciu bezpieczeństwa utwierdzały ją rozmowy dorosłych. - Nie mają najmniejszych szans! - twierdził pewnym tonem właściciel baru Vangelis Lidaki. - Stały ląd to jedno, ale Kreta to całkiem co innego. Mowy nie ma, żeby przejechali swymi czołgami przez góry! - Przed Turkami się nie obroniliśmy - zauważył cierpko Pavlos Angelopulos. - Ani przed Wenecjanami - dorzucił ktoś z tłumu. - Nawet jak tu dojdą, to dostaną, o co się proszą - rzucił ktoś, tłukąc pięścią w otwartą dłoń. Nie były to puste groźby. Wiedzieli o tym wszyscy obecni. Owszem, najeźdźcom udawało się zdobyć Kretę, ale jej mieszkańcy nie ustawali w
oporze. Historia wyspy to pasmo powstań, represji, żarliwego patriotyzmu. Niemal wszyscy z obecnych powyżej czternastego roku życia umieli posługiwać się bronią. Savina Angelopulos, stojąca wówczas w drzwiach baru obok Fortini, Anny i Marii, nie podzielała powszechnego optymizmu związanego z obecnością na wyspie dziesiątków tysięcy alianckich żołnierzy. Mężczyźni wmawiali sobie, że odparcie kilkuset spadochroniarzy załatwia sprawę. Savina instynktownie czuła, że jest inaczej. Sytuacja zmieniała się z dnia na dzień. Każdego popołudnia wszyscy mieszkańcy miasteczka schodzili się do baru, by nasłuchiwać fragmentów wiadomości nadpływających z zachodu jak niesione wiatrem nasiona ostu. Wyglądało na to, że choć wielu skoczków zginęło, to jednak przeżyło ich dość, by opanować lotnisko, na którym wylądowały niemieckie samoloty z tysiącami żołnierzy. Szala przechyliła się na korzyść Niemców. Po tygodniu Kreta znalazła się w ich rękach. Tego wieczoru wszyscy spotkali się w barze jak co dnia. - Czemu nie przygotowaliśmy się na to? - pytał Antonis Angelopulos, głośno odstawiając szklankę na metalowy blat stołu. - Jasne było, że zaatakują z powietrza. - W zielonych oczach skrytych za zasłoną ciemnych rzęs zalśnił gniew. - Nic nie było jasne - zbył go brat z lekceważącym machnięciem pulchnej ręki. - Desantu nikt się nie spodziewał. Nie po raz pierwszy Pavlos zastanawiał się nad tym, dlaczego jego synowie nie mogą się zgodzić w żadnej sprawie. W końcu rozstrzygnął kwestię. - Zgadzam się z Angelosem. Nikt się nie spodziewał ataku z powietrza. To zakrawa na samobójstwo - rzucać się z nieba, pozwalając strzelać do siebie jak do kaczek! Pavlos miał rację. Dla wielu spadochroniarzy straceńczy skok zakończył się śmiercią, ale Niemcy nie wahali się poświęcić tysięcy żołnierzy dla osiągnięcia zaplanowanego celu i nim alianci zdobyli się na jakąś reakcję, kluczowe lotnisko w Maleme znalazło się w rękach nazistów. Przez kilka pierwszych dni Plaka żyła swoim życiem, a mieszkańcy wciąż znajdowali się w szoku wywołanym klęską. Z wiadomości, które nadchodziły, wynikało, że sytuacja wygląda gorzej, niż ktokolwiek sobie wyobrażał. Czterdzieści tysięcy greckich i alianckich żołnierzy dostało się do niewoli, a tysiące aliantów ewakuowano z wielkimi stratami w ludziach do
Egiptu. Żądza walki szerzyła się jak gorączka. Mieszkańcy Plaki nie bali się rozlewu krwi. Wielu nie mogło się doczekać chwili, gdy chwycą za broń. Okupacja nabrała realnych kształtów pewnego ranka, kiedy do Plaki wkroczył niewielki oddział niemieckich żołnierzy. - Otwierać! - krzyczeli, łomocząc w drzwi kolbami karabinów. Mimo nieznajomości niemieckiego rodzina zamieszkująca dom szybko zrozumiała ten i kolejne rozkazy. Okazało się, że mają opuścić swoją dotychczasową siedzibę pod rygorem surowych konsekwencji. Na co dzień niewiele docierało wiadomości o tym, co dzieje się gdzie indziej na Krecie, krążyły natomiast pogłoski, że małe grupki aliantów przedzierają się na wschód, w kierunku Sitii. Pewnego wieczoru, po zmierzchu, ze wzgórz zeszło do Plaki czterech brytyjskich żołnierzy w przebraniu. Przyjęto ich ciepło. Ludzi przyciągało do nich nie tylko pragnienie poznania najświeższych informacji; mieszkańcy wsi tradycyjnie przyjmowali nieznajomych tułaczy tak, jakby zesłał ich sam Bóg. Żołnierze, ukrywający się dotąd w opuszczonym szałasie pasterskim, jedli i pili wszystko, czym ich częstowano, ale najpierw jeden z nich, mówiący po grecku, zdał relację o tym, co przeżyli i co się wydarzyło na północnozachodnim wybrzeżu. - Ostatnie, czego się spodziewaliśmy po Niemcach, to atak z powietrza, nie wspominając już o liczebności desantu. Ale jeszcze nigdzie nie napotkali na równie zawzięty opór jak na Krecie. Całkiem ich to zaskoczyło. Muszę was jednak ostrzec, bo na zachodzie rozprawiają się z opornymi wioskami bardzo brutalnie. Dosłownie zrównują je z ziemią... nie oszczędzają nawet kościołów i szkół... W barze wybuchła taka wrzawa, że żołnierz musiał przerwać. - Czy powinniśmy stawić im opór? - zagrzmiał Pavlos Angelopulos, przekrzykując zgiełk. - Tak! - krzyknęło chórem koło czterdziestu mężczyzn. - Aż do śmierci! - ryknął Angelopulos. - Aż do śmierci! - zawtórowali zebrani. Choć Niemcy rzadko wychodzili po zmroku, mężczyźni na zmianę czuwali w drzwiach baru. Rozmawiali niemal do rana, aż powietrze zrobiło się gęste od dymu, a na stołach zasrebrzył się las butelek po raki. Przed świtem Brytyjczycy ciężko dźwignęli się z krzeseł, by wracać w góry. Musieli się ukrywać. Kilkadziesiąt tysięcy aliantów ewakuowano do Aleksandrii, a pozostali na Krecie nie mogli dać się złapać, bo mieli do
wykonania ważne zadania wywiadowcze. Czterej Brytyjczycy wybierali się do świeżo opanowanej przez Włochów Sitii. Chłodnym Anglikom pożegnania i uściski wydawać się mogły zbyt gorące jak na przelotną znajomość, ale w odczuciu Kreteńczyków była to najzupełniej naturalna demonstracja uczuć. Żony kilku rozpolitykowanych mężczyzn przyniosły do baru paczki z zapasami jedzenia na dwa tygodnie. Żołnierze dziękowali wylewnie. - Efharisto, efharisto - powtarzali. - Nie ma za co - odpowiadali mieszkańcy Plaki. - Przecież nam pomagacie. To my powinniśmy wam dziękować. Nim opuścili bar, Antonis Angelopulos, starszy z dwóch braci Fortini, wymknął się do domu, by spakować kilka rzeczy: ostry nóż, wełniany koc, koszulę na zmianę i mały pistolet, prezent od ojca na osiemnaste urodziny. W ostatniej chwili spakował jeszcze drewniany flet. Nie wiedział, kiedy znów znajdzie się w domu, więc postanowił wziąć instrument ze sobą. Zapinał właśnie sprzączkę skórzanej torby, gdy w drzwiach stanęła Savina. Zbudził ją hałas, jakiego narobił Antonis, zdejmując pistolet z haka wbitego w ścianę. Antonis nie chciał, by matka to zobaczyła. Bał się, że będzie go zatrzymywać. - Co robisz? - Chcę im pomóc. Zamierzam poprowadzić angielskich żołnierzy, bo bez kogoś znającego teren, nie poradzą sobie w górach nawet przez jeden dzień. - Antonis gorąco bronił swego pomysłu, spodziewając się gwałtownego sprzeciwu matki. Ona jednak, ku jego wielkiemu zdumieniu, kiwnęła głową. - Dobrze robisz - powiedziała niemal rzeczowym tonem. - Mamy obowiązek wspomagać ich, jak tylko możemy. Na krótką chwilę przygarnęła syna do piersi, a potem się rozstali. - Uważaj na siebie - rzuciła szeptem do oddalającego się cienia, choć wiedziała, że już jej nie słyszy. - Obiecaj mi, że będziesz na siebie uważał. NAZAJUTRZ, podczas wizyty na wyspie, Georgios opowiedział o tym wszystkim Eleni. - Biedna Savina! - wykrzyknęła ochrypłym głosem. - Będzie się o niego zamartwiać. - Ktoś to musi zrobić, a ten młody człowiek pragnie przygód odpowiedział nonszalancko Georgios, starając się lekko traktować całą sprawę. - Ale jak długo go nie będzie?
- Tego nikt nie wie. Równie dobrze można by spytać, jak długo potrwa wojna. - Jak się ci Niemcy zachowują? - Ich obecność ledwie się zauważa. Za dnia patrole chodzą jeden za drugim, ale nocą nigdzie ich nie widać. Georgios nie chciał, by Eleni zdała sobie sprawę z trudnej do zniesienia atmosfery nieustannego zagrożenia. Zmienił temat. - Jak się czujesz, Eleni? Jej stan uległ widocznemu pogorszeniu. Zmiany chorobowe ogarniały już twarz, głos stał się szorstki. - Trochę mnie boli gardło - przyznała - ale przecież sam słyszysz. Opowiedz mi o dziewczynkach. Georgios zdał sobie sprawę, że żona nie chce rozmawiać o swym zdrowiu. - Anna wydaje się ostatnio trochę pogodniejsza. Pilnie się uczy, ale nie nabrała zapału do prowadzenia gospodarstwa. Prawdę mówiąc, leni się, choć nie bardziej niż zwykle. Za to Maria wydaje się spokojna. Myślę, że w głębi duszy przeżywa okupację silniej od Anny. W takich chwilach Eleni bardziej niż zwykle czuła się winna temu, że nie bierze udziału w wychowaniu córek. - Nie mogę nawet dzielić z wami niebezpieczeństwa - westchnęła. Starała się nie załamać na oczach męża. - Nic nam nie grozi, Eleni. Oczywiście mijał się z prawdą. Kreteński ruch oporu organizował się coraz lepiej, z wioski odchodzili kolejni mężczyźni, by wziąć udział w walce. Wzmagało się poczucie, że prędzej czy później ich życie może się dramatycznie zmienić. Wsie takie jak Plaka, których mieszkańcy zostali andarte, członkami ruchu oporu, spotykały brutalne represje. Pewnego dnia na początku 1942 roku grupka dzieci, w tym Anna i Maria, wracała ze szkoły okrężną drogą brzegiem morza. - Patrzcie! - Maria pierwsza spostrzegła niezwykłe zjawisko. - Śnieg! Ona także pierwsza zdała sobie sprawę z własnej pomyłki. To nie śnieg leciał z nieba. To był papier. Ulotki wyrzucono z małego samolotu, który przed chwilą przeleciał z warkotem nad nimi. Anna złapała jedną z nich. - Patrzcie! Niemieckie. Skupili się wokół niej, by odczytać:
KAŻDY WINNY WSPIERANIA ELEMENTÓW WYWROTOWYCH ZOSTANIE UKARANY SZYBKO MIEJSCOWOŚCI.
I
SUROWO
WRAZ
Z
RESZTĄ
MIESZKAŃCÓW
- Trzeba to pokazać rodzicom - zaproponował ktoś, zbierając ulotki rozwiewane przez wiatr. Gdy wracały do domu, ich serca mocno biły ze strachu. Okoliczne wsie otrzymały podobne ostrzeżenie, ale skutki były odmienne, niż się spodziewali Niemcy. - Zwariowałeś, tato - powiedziała Anna, kiedy ojciec zbył ulotkę wzruszeniem ramion. - Jak możesz tak to lekceważyć? Ci andarte narażają życie nas wszystkich. Przygód im się zachciało! Georgios z trudem panował nad złością. - Naprawdę myślisz, że robią to dla siebie? Marzną w jaskiniach i żrą siano jak zwierzęta! Jak śmiesz! Anna aż się skuliła. Lubiła prowokować awantury, ale rzadko widywała ojca równie rozgniewanego. - Nie widziałaś, w jakim stanie schodzą do wsi w środku nocy - ciągnął. Ledwie żywi z głodu, kości omal nie przebijają im skóry! Robią to dla ciebie, Anno, i dla mnie, i dla Marii. - I dla mamy - dodała cicho Maria z kąta. Georgios mówił szczerą prawdę. Głód był taki, że niektórzy wydawali za „niemieckie drachmy" członków ruchu oporu. Mógł zdeprawować nawet uczciwych ludzi, a groźba zdrady sprawiała, że Antonis i inni partyzanci składali rodzinom wizyty z rzadka i na krótko, bojąc się ściągnąć na najbliższych nieszczęście. Przez cały ten czas jedynym miejscem naprawdę niezależnym od Niemców pozostała Spinalonga. Okupacja przerwała wizyty Nikolaosa Kyristisa, bo pozornie bezcelowe podróże wzbudziły podejrzenia niemieckich władz. Kyristis zaniechał badań niechętnie, choć z drugiej strony jako lekarz miał dość roboty z rannymi i umierającymi w szpitalach polowych wokół Iraklionu. Zmęczenie sprawiało, że rzadko powracał myślami do trędowatych, tymczasem dla nich nieobecność doktora Kyristisa była najdotkliwszym ciosem, jaki zadała im wojna. Dopóki odwiedzał Spinalongę, patrzyli w przyszłość z nadzieją. Kiedy przestał się pojawiać, pewny stał się tylko ulotny dzień dzisiejszy. Georgios pływał z zaopatrzeniem tak samo jak dawniej. Niemcy bali się Spinalongi, bali się setek trędowatych żyjących tuż za wąską cieśniną, więc
w niczym nie utrudniali dostaw. Nie mieli najmniejszej ochoty prowokować chorych do porzucenia wyspy w poszukiwaniu pożywienia. Na wyspie co dnia palono świece za cierpiących na stałym lądzie. Mieszkańcy Spinalongi dobrze wiedzieli, że Kreteńczycy żyją w lęku przed niemieckim okrucieństwem i modlili się o szybki koniec okupacji. Doktor Lapakis, bardziej wierzący w potęgę medycyny niż w Boską interwencję, poczuł się rozczarowany. Uświadomił sobie, że na dłużej zaniechano badań. Słał do Kyristisa, do Iraklionu, list za listem, ale gdy przez kilka miesięcy nie doczekał się odpowiedzi, doszedł do wniosku, że kolega musi mieć na głowie pilniejsze sprawy. Częściej za to pływał na Spinalongę, nie trzy, a sześć razy w tygodniu. Część chorych wymagała nieustannej opieki i Athina Manakis nie dawała sobie z nimi rady sama. Do tych pacjentów należała Eleni. Georgios do końca życia zapamiętał dzień, gdy podpływając do wyspy, zamiast smukłej sylwetki żony zobaczył na wybrzeżu przysadzistą figurę Elpidy. Serce niespokojnie zabiło w piersi przewoźnika. Co się dzieje z Eleni? Pierwszy raz nie wyszła mu na spotkanie. Elpida odezwała się pierwsza. - Nie martw się, Georgiosie - usiłowała dodać mu otuchy tonem głosu. - Z Eleni wszystko w porządku. - No to gdzie ona jest? - spytał z nutą paniki w głosie. - Musiała pójść na kilka dni do szpitala. Doktor Lapakis wziął ją na obserwację, dopóki nie poprawi się stan jej gardła. - A może się poprawić? - Mam nadzieję. Lekarze robią, co mogą - powiedziała wymijająco, bo nie lepiej mogła ocenić szanse Eleni niż sam Georgios. Rybak wyładował paczki i wrócił do Plaki. Przez następne cztery miesiące Eleni leżała w szpitalu, zbyt chora, by pokonać drogę przez korytarz w murze i wyjść na spotkanie męża. Co wieczór powracający na stały ląd Lapakis uspokajał przewoźnika, mówiąc: „Wciąż walczy z chorobą" lub: „Dziś trochę jej spadła temperatura". Wkrótce jednak Lapakis zdał sobie sprawę, że rozbudza w Georgiosie fałszywe nadzieje i że tym trudniejsze będzie dla niego przeżycie tego, co nieuniknione. Zmiany chorobowe objęły już nogi, plecy, szyję i twarz znękanej bólem Eleni. W tej fazie choroby Elpida zaprowadziła Dimitria z wizytą do Eleni. Odkąd leżała w szpitalu, chłopiec mieszkał u Kontomarisów. Początkowo
wszyscy traktowali to rozwiązanie jako prowizoryczne, ale z czasem nabierało ono znamion trwałości. - Witaj, Dimitri - powiedziała Eleni słabym głosem. Potem odwróciła głowę do Elpidy i z trudem wydobyła z siebie jeszcze jedno słowo: Dziękuję. Mówiła spokojnie, ale Elpida rozumiała, że tym słowem Eleni powierza chłopca jej opiece. Przynajmniej to mogło jej przynieść ulgę. Potem przeniesiono Eleni do małego pokoju, by jęki chorej, której cierpienie się wzmagało, nie budziły innych pacjentów w środku nocy. W tych ciemnych godzinach opiekowała się nią Athina Matakis, wlewając w usta Eleni wodnistą zupę i ocierając pot z jej czoła. Nadeszła jednak taka noc, gdy chora nie była w stanie niczego przełknąć. Nazajutrz rano Eleni z trudem chwytała oddech. Widząc to, doktor Lapakis uświadomił sobie, że weszła w kolejną, przypuszczalnie ostatnią fazę choroby. - Kyria Petrakis, muszę obejrzeć pani gardło - powiedział łagodnie, zerkając na stojącą po przeciwnej stronie łóżka doktor Manakis. Widząc wrzody wokół warg chorej, wiedział, że nawet rozchylenie ust na tyle, by mógł zbadać gardło, sprawi jej wiele bólu. Badanie potwierdziło najgorsze obawy lekarza. Eleni zostało niewiele życia. Usiadł obok pacjentki i ujął jej dłoń. Tyle już razy trwał przy swych chorych. Nie pozostawało mu nic innego, jak towarzyszyć im w ostatnich chwilach. Siedząc i słuchając coraz bardziej chrapliwego oddechu Eleni, patrzył przez wielkie okno na widoczną za wodą Plakę i myślał o Georgiosie, szykującym się do drogi na Spinalongę. Siedział tak dwie, może trzy godziny, nim agonia dobiegła końca. Ostatnie tchnienie Eleni przypominało daremne zmaganie o kolejny oddech. Georgiosa zdziwił widok lekarza oczekującego na przystani. Doktor rzadko zjawiał się na wybrzeżu przed czasem, a na dodatek było w jego zachowaniu coś, co z miejsca wzbudziło niepokój przewoźnika. - Możemy porozmawiać tutaj? - spytał Lapakis, świadom, że musi oznajmić Georgiosowi smutną nowinę, dopóki są na wyspie, by mógł się uspokoić przed powrotem do domu i spotkaniem z córkami. Wyciągnął rękę, by pomóc mu wyjść z łodzi. Nim się jeszcze odezwał, Georgios już wiedział, że jego nadzieje na wyzdrowienie Eleni okazały się płonne. Usiedli na kamiennym murku otaczającym kępę sosen i wbili wzrok w morze.
- Nie żyje - powiedział cicho Georgios. Nie wyczytał tej prawdy z bruzd, jakie przeorały twarz lekarza po ciężkim dniu. Po prostu czuł, że jego żony nie ma już na świecie. - Okropnie mi przykro - odezwał się Lapakis. - Nie mogliśmy w żaden sposób jej pomóc. Umarła spokojnie. Wypowiedział to kłamstwo już nieraz i gotów był powtarzać je, ilekroć będzie trzeba. Doktor Lapakis położył dłoń na ramieniu Georgiosa siedzącego z głową wspartą na rękach. Rzęsiste łzy padały na zakurzone buty rybaka, znaczyły wyschniętą ziemię ciemnymi plamami. Spędzili tak ponad godzinę, aż koło siódmej, gdy niebo pociemniało, pierwsza fala rozpaczy minęła i łzy przestały spływać po policzkach wdowca. - Dziewczynki pewnie się martwią, gdzie się podziewam. Płynąc kołyszącą się na falach łodzią w kierunku widocznych w oddali świateł Plaki, Georgios wyznał lekarzowi, że zataił przed córkami ciężki stan zdrowia żony. - Dobrze pan zrobił - pocieszył go Lapakis. - Zaledwie przed miesiącem sam jeszcze wierzyłem, że może wygrać walkę z chorobą. Zawsze lepiej mieć nadzieję. Georgios wrócił do domu dużo później niż zwykle i ledwie stanął w drzwiach, dziewczynki poznały, że ma im do powiedzenia coś złego. - Coś się stało z mamą, tak? - spytała Anna. - Co? Twarz Georgiosa wykrzywił bolesny grymas, zacisnął kurczowo dłonie na oparciu krzesła. Maria podeszła do ojca i objęła go. - Usiądź, tato... Powiedz nam, co się stało... proszę. Georgios usiadł przy stole i starał się zapanować nad rozpaczą. Minęło kilka minut, nim zdołał cokolwiek z siebie wykrztusić. - Wasza matka... nie żyje. - Ledwie mu te słowa przeszły przez gardło. - Nie żyje! - krzyknęła Anna. - Nie powiedziałeś nam, że ma umrzeć! Anna nigdy nie przyjęła do wiadomości, że choroba matki może mieć tylko jedno nieuniknione zakończenie. Wskutek decyzji Georgiosa, by nie informować dziewczynek o pogorszeniu stanu Eleni, jej śmierć stanowiła dla nich tym większy wstrząs. Anna zareagowała gniewem - ojciec w żaden sposób nie przygotował ich na katastrofę, która spadła jak grom z jasnego nieba. Dziewczynkom trudno było pojąć nieodwołalność rozstania z matką. Zawsze żywiły nadzieję na jej
powrót, a pogłoski o mającym się pojawić leku jeszcze ją wzmogły. I nagle wszystkie złudzenia prysły. Szlochy Anny słychać było aż na rynku. Marii łzy nie przychodziły równie łatwo. Patrzyła na ojca i widziała człowieka złamanego rozpaczą. Jego życie uległo tragicznej zmianie, gdy odwiózł Eleni na Spinalongę, ale śmierć żony zmieniła je nieodwracalnie. Przez czterdzieści dni we frontowym pokoju płonęła lampka oliwna za duszę zmarłej, a okna i drzwi pozostawały zamknięte. Eleni pochowano na Spinalondze. W Place modlono się za nią w nikłym blasku pojedynczej świecy zapalonej na ołtarzu kaplicy Agia Marina, stojącej tak blisko brzegu, że fale zalewały stopnie schodów prowadzących do świątyni. Po upływie kilku miesięcy Maria, a nawet Anna zostawiły okres najgłębszej żałoby za sobą. Przez ten czas wydarzenia zewnętrzne nikły w cieniu ich osobistej tragedii. A kiedy otrząsnęły się z rozpaczy, zrozumiały, że życie wokół nich toczyło się tak jak przedtem. W kwietniu brawurowe porwanie generała Kreipego, dowódcy dywizji sewastopolskiej na Krecie, spowodowało nasilenie panującego na wyspie napięcia. Dzięki pomocy partyzantów przebrani za Niemców żołnierze angielscy zastawili na generała pułapkę i pomimo wysiłków okupanta przetransportowali najcenniejszego jeńca wojennego aliantów do Egiptu. Ludzie bali się, że śmiały wyczyn pociągnie za sobą nasilenie barbarzyńskich represji. - Jak długo jeszcze mamy to znosić? - spytała żona właściciela baru, Vangelisa Lidakiego, wysłuchawszy relacji męża o spalonych wsiach, które widział, wracając z Neapoli. - Gdybyśmy przestali pomagać andarte, moglibyśmy spać spokojnie. Dyskusja w barze przeciągnęła się do późnej nocy. Kapitulacja i kolaboracja były sprzeczne z odczuciami większości Kreteńczyków. Czuli, że powinni stawiać opór i walczyć. Zresztą lubili walczyć. Mężczyźni od wieków żyli wojaczką, poczynając od błahych kłótni, a kończąc na ciągnących się przez całe dziesięciolecia wojnach zwaśnionych rodzin. Inaczej kobiety, w większości modlące się gorąco o pokój i dopatrujące się odpowiedzi na swe modły w każdym przejawie słabnącego morale okupanta. Pewnej nocy do miasteczka przybył nocą Antonis, by uspokoić rodziców, że jest zdrów i cały. Przyniósł ze sobą brytyjski biuletyn informujący, że niemiecki opór słabnie, i zapowiadający desant aliantów na wyspę. Z przesadnym optymizmem relacjonował sukcesy partyzantów. Wszyscy
mówili o rychłej Kapitulation, a rankami Niemcy zastawali na budkach wartowniczych, ścianach koszar i pojazdach zamaszyście wymalowane, wielkie litery K. Same w sobie te działania wymierzone przeciw Niemcom niewiele znaczyły, jednak rozpatrywane w szerszej perspektywie i one także przyczyniały się do zmiany sytuacji. Los odwracał się od Niemców w całej Europie, a ich bezwzględne panowanie nad kontynentem stawało się coraz mniej pewne. Na Krecie morale Niemców tak się obniżyło, że zaczęli wycofywać oddziały z wysuniętych placówek; zdarzały się również przypadki dezercji. Maria pierwsza spostrzegła zniknięcie małego garnizonu stacjonującego w Place. Zawsze dotąd, punktualnie o szóstej, Niemcy urządzali pokaz siły i starali się zastraszyć mieszkańców, maszerując tam i z powrotem główną ulicą miasteczka, a niekiedy także zatrzymując napotkanych po drodze przechodniów. - Dzieje się coś dziwnego - powiedziała do swej przyjaciółki Fortini. - Coś się zmieniło. Nie trzeba im było wiele czasu, by zrozumieć, na czym polegała ta zmiana. Zegar wskazywał już dziesięć po szóstej, a wciąż nie słyszały znajomego łoskotu podkutych butów. - Masz rację - odparła Fortini. - Jest cicho. W ciągu godziny nowina o zniknięciu niemieckiego garnizonu obiegła miasteczko. Wieczorem główny plac wypełnił się ludźmi świętującymi oswobodzenie ich skrawka wyspy. Zaledwie kilka dni później, 11 października 1944 roku, wyzwolenia doczekał się Iraklion. To zdumiewające, biorąc pod uwagę wcześniejsze okrucieństwa Niemców, ale na opuszczających miasto oddziałach niemieckich nie dopuszczono się żadnego odwetu; okrutnie za to rozprawiono się z wszystkimi podejrzanymi o kolaborację. W zachodniej części Krety natomiast Niemcy utrzymali się aż do 1945 roku. Pewnego ranka Vangelis Lidaki zmywał kieliszki pozostałe z poprzedniego wieczoru, słuchając ryczącego na cały głos radia, gdy naraz muzyka ucichła i zapowiedziano komunikat. Przerwa trochę zirytowała właściciela baru, jednak uroczysty i radosny ton spikera sprawił, że Lidaki nadstawił uszu.
„Dziś, ósmego maja 1945, Niemcy podpisali formalny akt kapitulacji. W najbliższych dniach wszystkie oddziały nieprzyjacielskie opuszczą rejon Chanii i Kreta znów będzie wolna". Na powrót zabrzmiała muzyka i Lidaki zastanawiał się przez chwilę, czy nie padł ofiarą halucynacji. Wystawił głowę za drzwi baru i zobaczył nadchodzącego pośpiesznie Georgiosa. - Słyszałeś? - spytał Georgios. - Tak! A zatem była to prawda. Tyrania dobiegła kresu. Kreteńczycy nigdy nie przestali wierzyć, że prędzej czy później wypędzą wrogów z wyspy, a jednak, gdy to w końcu nastąpiło, ich radość nie miała granic.
CZĘŚĆ 3 Rozdział szósty 1945 do celebrowania świeżo odzyskanej wolności stało się przypadające dwa tygodnie po zakończeniu okupacji święto Agios Konstandinos. Burza minęła i upojonych szczęściem Kreteńczyków ogarnęło istne szaleństwo. Jak wyspa długa i szeroka na rożnach obracały się tłuste koźlęta i suto wykarmione jagnięta, a na niebie wybuchały fajerwerki. Dziewczęta z Plaki wystroiły się w najpiękniejsze suknie. Nawet podczas nabożeństwa w kościele błądziły myślami daleko od świętych spraw. Anna stała się tymczasem doświadczoną flirciarą. Najszczęśliwsza czuła się wówczas, gdy potrząsając bujną grzywą i uśmiechając się czarująco, wiedziała, że otaczający ją chłopcy nie mogą oderwać od niej oczu. - Dzisiejszy wieczór będzie wyjątkowy - oznajmiła. - Czuję to w powietrzu. - A to czemu? - zdziwiła się Fortini. - A to temu, że chłopcy wrócili. Mówiła o kilkudziesięciu kolegach, którzy opuścili miasteczko, by walczyć w partyzantce, a teraz pojawili się z powrotem już jako młodzieńcy. Wśród nich był Antonis, brat Fortini. W ciągu czterech lat spędzonych z dala od Plaki stał się szczupłym, silnym mężczyzną. Nosił już nie tylko wąsy, ale i brodę, a przeżyte w górach zimy i upalne lata dały mu poczucie niezależności. To właśnie romantyczna postać Antonisa zawładnęła tego wieczoru sercem Anny. Kiedy zaczęły się tańce, robiła co w jej mocy, żeby zwrócił na nią uwagę. Gdyby się jej to nie udało, Antonis stałby się w miasteczku prawdziwym wyjątkiem. Wszyscy zwracali na nią uwagę nie tylko dlatego, że była o pół głowy wyższa od innych dziewczyn w Place. Anna miała także dłuższe, bardziej falujące i błyszczące od nich włosy, jej wielkie, migdałowe oczy ocieniały frędzle rzęs, a równiutkie zęby połyskiwały jak sznur pereł, gdy śmiała się i gawędziła z przyjaciółkami, świadoma swego wdzięku. Unoszący się w powietrzu zapach pieczonego jagnięcia zapowiadał oczekujące zgromadzonych rozkosze podniebienia. Wzdłuż trzech pierzei rynku ustawiono stoły i krzesła, a po czwartej stronie długi stół na kozłach dźwigał dziesiątki półmisków wypełnionych pasztecikami serowymi i OKAZJĄ
pikantnymi kiełbaskami, ciasta, piramidy pomarańcz i dojrzałych moreli. Jednak w ściśle określonym porządku wydarzeń kolej na ucztę miała przyjść dopiero po tańcach. Zrazu rozmawiający między sobą mężczyźni i chłopcy tworzyli jedną grupę, a rozchichotane dziewczęta i kobiety drugą, ale separacja nie trwała długo. Zagrała orkiestra i zaczęły się pląsy. Siedzący wstawali z krzeseł, chłopcy i dziewczęta odrywali się od swoich grupek. Wkrótce wolna przestrzeń wypełniła się ludźmi. Tańcząca w obracającym się powoli wewnętrznym kręgu kobiet Anna wiedziała, że prędzej czy później znajdzie się naprzeciw Antonisa i nim każde z nich przesunie się dalej, przez kilka chwil będą tańczyć razem. Co zrobić, żeby dostrzegł we mnie kogoś więcej niż tylko przyjaciółkę swojej młodszej siostry? - zadawała sobie pytanie. Nie musiała nic robić. Antonis stanął przed nią. Powolny taniec pen-tozali dał jej kilka upragnionych chwil, by mogła spojrzeć w przepastne oczy spoglądające na nią spod zdobnej czarną frędzlą krawędzi sanki, tradycyjnego męskiego nakrycia głowy. Anna uśmiechnęła się promiennie do stojącego przed nią młodego mężczyzny, ale on nie odwzajemnił jej uśmiechu. Hebanowe oczy wpatrywały się w nią tak uporczywie, że niemal poczuła ulgę, gdy przyszła pora na zmianę partnerów. Taniec się skończył i wróciła do przyjaciółek, by wraz z nimi podziwiać oszałamiający popis wirujących i podskakujących mężczyzn, wśród których był Antonis. Patrząc, jak obracał się w rytm coraz szybszych dźwięków lutni, liry i bębna, Anna była pewna, że ten przystojny wojownik tańczy wyłącznie dla niej. Widownia nagrodziła akrobatyczny popis okrzykami i oklaskami. Anna była śmiałą dziewczyną. Oderwała się od grupki kobiet i podeszła do Antonisa, który nalewał sobie szklaneczkę wina. Do tego wieczoru właściwie jej nie zauważał. Przed okupacją wydawała mu się po prostu małą dziewczynką; teraz zamiast dziecka ujrzał zgrabną, zmysłową kobietę. - Cześć, Antonis. Musiałeś ćwiczyć ten taniec, kiedy cię tu nie było, inaczej nie umiałbyś tak zręcznie wykonać tych wszystkich kroków. - W górach widywaliśmy tylko kozy - odparł Antonis ze śmiechem. - Ale zwinne z nich zwierzęta, więc może i zdołaliśmy się czegoś od nich nauczyć. - Zatańczymy za chwilę jeszcze raz? - spytała, przekrzykując głośne tony liry. - Tak - odparł i w końcu się uśmiechnął.
- To dobrze. Będę czekać. Tam - powiedziała i, niespeszona, wróciła do przyjaciółek. Antonis czuł, że Anna proponuje mu coś więcej niż tylko pentozali. Kiedy zaczął się kolejny taniec, podszedł, ujął ją za rękę i poprowadził do kręgu. Obejmując ją w talii, wdychał nieopisanie zmysłowy zapach jej skóry, słodszy od wszelkich aromatów, jakie dotąd poznał. Po skończonym tańcu poczuł w uchu jej gorący oddech. - Spotkajmy się za kościołem - szepnęła. Anna wiedziała, że pójście do kościoła, nawet podczas tak szalonej zabawy, było w dniu świątecznym rzeczą zupełnie normalną. Szybkim krokiem udała się w uliczkę za świątynią. Antonis ruszył tam zaraz za nią, stąpając niepewnie z wyciągniętymi rękami i szukając jej w ciemnościach. Rozchylone wargi Anny natychmiast odnalazły jego usta. Antonis wyczuwał w jej pocałunku prawdziwe pożądanie. Nie miał co do tego wątpliwości. Całym sobą pragnął, by ten namiętny pocałunek trwał jak najdłużej. Wrócił do miasteczka na dobre, by się ożenić i ustatkować, i oto trzymał w ramionach kobietę pragnącą miłości i czekającą na niego dosłownie na progu jego domu właściwie od dzieciństwa. Była mu przeznaczona. Odstąpili od siebie o krok. - Musimy wracać na rynek - odezwała się Anna, wiedząc, że jeśli tego nie zrobią, ojciec zauważy jej nieobecność. - Ale wracajmy osobno. Wymknęła się z cienia i weszła na kilka minut do kościoła. Zapaliła świeczkę i wargami wciąż jeszcze wilgotnymi od pocałunków Antonisa wyszeptała słowa modlitwy. Kiedy wróciła, na rynku panowało niewielkie poruszenie. Właśnie zajechała tam limuzyna, jedna z niewielu na Krecie. Anna przystanęła, by przyjrzeć się wysiadającym pasażerom. W kierowcy, dystyngowanym mężczyźnie po sześćdziesiątce, zgromadzeni natychmiast rozpoznali Alexandrosa Vandoulakisa, głowę zamożnej rodziny właścicieli ziemskich z Eloundy. Cieszył się wielką popularnością, a jego żona, Eleftheria, była również osobą powszechnie lubianą. Vandoulakisowie zatrudniali kilkunastu mężczyzn z miasteczka, w tym przyjętego po powrocie z partyzantki Antonisa. Nie oszczędzali na wynagrodzeniach dla pracowników, choć niektórzy powiadali z sarkazmem, że po prostu ich na to stać. Posiadali ogromną fortunę. Na ich majątek składały się nie tylko tysiące hektarów porośnięte gajami oliwnymi, ale też równie rozległe posiadłości na żyznej
wyżynie Lasithi. Przez okrągły rok przynosiły one ogromne dochody z upraw ziemniaków, zbóż i jabłek. Chłodny klimat płaskowyżu leżącego na wysokości ośmiuset metrów rzadko zawodził, a pola zieleniły się zasilane wodą wytopioną ze śniegu zalegającego na zboczach okolicznych gór. Alexandros i Eleftheria Vandoulakisowie często spędzali lato w oddalonym o jakieś dwadzieścia kilometrów Neapoli, gdzie mieli wspaniały dom, pozostawiając prowadzenie majątku swemu synowi, Andreasowi. Mimo bogactwa Vandoulakisów nikogo nie zaskoczyło, że pojawili się w miasteczku, by świętować wraz z rybakami, pasterzami i robotnikami rolnymi pracującymi na ich ziemi. Bogaci i biedni mieli równie dobre powody, by się cieszyć z wyzwolenia, a nawet najbogatsi właściciele ziemscy nie mogliby wyprawić lepszej zabawy. Z tyłu samochodu wysiadły dwie córki Vandoulakisów, a za nimi ich starszy brat, Andreas. Niektórzy z mieszkańców miasteczka natychmiast ich powitali i zaprowadzili do stołu, skąd mieli najlepszy widok na tańczących. Andreas jednak nie usiedział długo przy stole. - Chodźcie - zachęcił siostry - Zatańczmy i my. Chwycił je za ręce i pociągnął za sobą do kręgu, gdzie za sprawą strojów, niczym się nieróżniących od ubioru mieszkańców miasteczka, zaraz wtopili się w tłum. Anna obserwowała ich, bo uderzyła ją myśl, że skoro niektóre z jej koleżanek będą miały sposobność, by zatańczyć z Andreasem, to i ona może to zrobić. Kiedy zagrano pentozali, dołączyła do tanecznego kręgu i jak przed godziną w Antonisa, tak teraz wpatrywała się w Andreasa. Wkrótce tańce dobiegły końca. Jagnię już się upiekło i podawano sobie z rąk do rąk talerze z grubymi plastrami mięsa, by wszyscy mogli uczestniczyć w uczcie. Andreas siedział wraz z rodziną, ale myślami błądził gdzie indziej. Skończył dwadzieścia pięć lat i rodzice naciskali, żeby wreszcie znalazł sobie żonę. Ku zmartwieniu Alexandrosa i Eleftherii odrzucił córki wszystkich ich przyjaciół i znajomych, choć każda wniosłaby do małżeństwa więcej niż hojny posag. - Co to za dziewczyna z tymi zadziwiającymi włosami? - spytał sióstr, wskazując Annę. - Skąd mamy wiedzieć? - odparły chórem. - Jakaś tutejsza. - Piękna. Taką właśnie chciałbym mieć żonę. Kiedy wstał od stołu, Eleftheria popatrzyła znacząco na Alexandrosa. Uważała, że skoro nawet największy posag i tak nie zmieni życia Andreasa, to w gruncie rzeczy nie ma znaczenia, z kim się chłopak ożeni. Zależało jej
tylko na szczęściu syna i nawet gdyby wymagało to złamania konwenansów, niewiele ją one obchodziły. Sama pochodziła ze znacznie uboższego środowiska niż mąż, co w niczym nie zaszkodziło ich małżeństwu. Andreas podszedł prosto do grupy dziewcząt siedzących w kręgu i jedzących palcami kawałki miękkiego mięsa. Odziedziczywszy po ojcu wyraziste rysy, po matce zaś ziemistą cerę, nie był szczególnie urodziwy, ale pewność siebie wyróżniała go spośród innych mężczyzn. - Która z was ze mną zatańczy? - spytał, patrząc na Annę. Zachowywał się jak człowiek świadomy własnej wysokiej pozycji społecznej, nie pozostawiając dziewczynie innego wyboru, jak tylko wstać i ująć wyciągniętą rękę. Świece na stołach wypaliły się i pogasły, ale wzeszedł księżyc i rzucał na ziemię jasną poświatę. Raki i wino lały się strumieniami, a zachęcona panującą atmosferą orkiestra grała coraz szybciej, aż znów zdawało się, że tancerze unoszą się w powietrzu. Andreas mocno trzymał Annę w ramionach. Nadeszła pora, gdy można już było zlekceważyć tradycyjny zwyczaj wymieniania się w tańcu partnerkami, i nie zamierzał wypuścić jej z objęć. Alexandros i Eleftheria obserwowali zaloty syna, ale nie tylko oni nie odrywali wzroku od tańczącej pary. Widząc, że jego pracodawca uwodzi mu upragnioną dziewczynę, Antonis zasiadł przy stole obok przyjaciół i pił na umór. Jakąż mógł żywić nadzieję na utrzymanie Anny przy sobie, skoro jego rywalem okazał się najlepszy kandydat na męża po tej stronie Agios Nikolaos? Vandoulakisowie podnieśli się w końcu zza stołu, by wracać do domu. Eleftheria wiedziała, że syn nie będzie chciał wracać, ale wzgląd na reputację wiejskiej piękności, którą tak sobie upodobał, nakazywał, by to uczynił. - Muszę już jechać - powiedział Andreas do Anny - ale chcę się z tobą jeszcze zobaczyć. Przyślę do ciebie jutro list, napiszę, kiedy znów będziemy się mogli spotkać. Mówił jak człowiek nawykły do wydawania rozkazów i oczekujący, że będą wypełniane. Anna nie miała nic przeciwko temu, świadoma, że najtrafniejszą odpowiedzią będzie uległość. Bądź co bądź, może się to okazać drogą do wyrwania się z Plaki. NAZAJUTRZ rano jeden z robotników zatrudnianych przez Vandoulakisów przyniósł do domu Petrakisów kopertę. Anna usiadła przy stole i otworzyła ją drżącymi rękami. Chciała nacieszyć się tą chwilą. Co znajdzie w liście?
Zgrabnie wyrażoną namiętność? Słowa eksplodujące jak fajerwerki? Rozłożony na stole list rozczarował ją, jak rozczarowałby każdą osiemnastolatkę oczekującą poetyckiego wyznania miłości. Droga Anno, Chciałbym Cię jeszcze spotkać. Proszę, przyjdź do nas z ojcem na obiad w przyszłą niedzielę. Moi rodzice chcieliby poznać was oboje. Twój Andreas Vandoulakis Choć treść była ekscytująca, to oficjalny ton ją zmroził. Sądziła, że jako człowiek wykształcony Andreas jest mistrzem słowa, a tymczasem pośpiesznie skreślony liścik zawierał w sobie tyle emocji, ile podręcznik greckiej gramatyki. Obiad odbył się jak należy, a potem szereg kolejnych. Zgodnie z surowymi zasadami etykiety przestrzeganymi w takich sytuacjach tak przez bogatych, jak i przez biednych, Annie zawsze towarzyszył ojciec. Podczas pierwszych wizyt na ogół w południe przyjeżdżał samochodem Alexandrosa Vandoulakisa służący i zabierał oboje do wielkiego domu z portykiem w Neapoli, gdzie rodzina jak zwykle spędzała letnie miesiące. Punktualnie o wpół do czwartej wyruszali w drogę powrotną do domu. Wszystkie wizyty miały identyczny przebieg. Po przyjeździe wprowadzano gości do przestronnego salonu, gdzie Eleftheria Vandoulakis częstowała ich konfiturami na maleńkich talerzykach i kieliszeczkami likieru. Potem wszyscy przechodzili do ponurej jadalni. Tam, z wysokości wyłożonych boazerią ścian, mierzyły ich surowym wzrokiem olejne podobizny porywczych i wąsatych przodków. Eleftheria jak mogła starała się, by goście czuli się swobodnie; przed laty sama przeszła równie ciężką próbę, oceniana przez poprzednie pokolenie Vandoulakisów. Wciąż pamiętała nieznośną sztywność tamtych posiedzeń, jakby uczestniczyła w nich nie dawniej niż wczoraj. Jednak mimo podyktowanych dobrocią serca wysiłków gospodyni rozmowa kulała i zarówno Georgios, jak i Anna, mieli dotkliwe poczucie, że przechodzą ciężki okres próbny. Nim doszło do siódmego spotkania, rodzina Vandoulakisów przeniosła się do obszernego domu w dużej posiadłości w Eloundzie, gdzie mieszkali od września do kwietnia. Anna zaczynała tracić cierpliwość. Odkąd tańczyła w maju z Andreasem, ani na chwilę nie znaleźli się we dwoje. Pewnego wieczoru poskarżyła się Fortini i jej matce, Savinie:
- Wtedy zresztą też trudno byłoby powiedzieć, że byliśmy sami tańczyłam z nim przecież na oczach całego miasteczka! Czemu to tak długo trwa? - Bo jeśli ma wyjść na dobre wam obojgu i waszym rodzinom, to nie ma się co śpieszyć - wyjaśniła mądrze Savina. Dopiero wiosną następnego roku Alexandros Vandoulakis nabrał przekonania, że pomimo różnicy stanu posiadania i pozycji społecznej nie popełni błędu, pozwalając synowi poślubić Annę. W końcu była wyjątkowo urodziwa, dostatecznie bystra i najwyraźniej szczerze oddana Andreasowi. Pewnego dnia po obiedzie obaj ojcowie przeszli sami do salonu. Alexandros postawił sprawę jasno. - Wszyscy mamy świadomość nierówności stron potencjalnego związku, ale żona przekonała mnie, że Andreas będzie z pańską córką szczęśliwszy niż z jakąkolwiek inną kobietą. Jeśli Anna zechce należycie wypełniać obowiązki żony i matki, to nie mamy żadnych zastrzeżeń. - Nie mogę jej dać dużego posagu - oświadczył Georgios, stwierdzając rzecz dla obu rozmówców oczywistą. - Doskonale zdajemy sobie z tego sprawę - odrzekł Alexandros. - Jej posag niech stanowi obietnica, że będzie dobrą żoną i zrobi wszystko, by pomóc zarządzać naszym majątkiem. Za kilka lat zamierzam się wycofać z interesów i ciężar prowadzenia gospodarstwa spocznie na barkach Andreasa. - Jestem pewny, że Anna zrobi, co będzie w jej mocy - odparł po prostu Georgios. Onieśmielony możliwościami i bogactwem Vandoulakisów, czuł się wśród nich nieswojo, ale wiedział, że naprawdę liczy się to, czy Anna będzie umiała przyzwyczaić się do wielkopańskiego stylu życia. Na razie wszystko wskazywało na to, że córka czuje się w ich domu zupełnie swobodnie. Potrafiła subtelnie sączyć trunki z kieliszka, jeść z wdziękiem i wyrażać się należycie, jakby była do tego stworzona. On oczywiście zdawał sobie sprawę z tego, że dziewczyna po prostu umiejętnie odgrywa swoją rolę. - Najważniejsze, że odebrała odpowiednią edukację. Pańska żona dobrze ją wykształciła, fcyrie Petrakis. Georgios nic nie odpowiedział na wzmiankę o żonie. Vandoulakiso-wie wiedzieli tylko, że matka Anny zmarła przed kilku laty, a on nie zamierzał wyjawiać im niczego więcej. Kiedy wrócili do domu po południu, czekała na nich Maria. - I co? - spytała. - Oświadczył ci się?
- Jeszcze nie - odparła Anna. - Ale wiem, że to zrobi, po prostu wiem i już. Maria rozumiała, że siostra niczego bardziej nie pragnie, niż zostać Anną Vandoulakis, i sama także jej tego życzyła. Małżeństwo pozwoliłoby Annie przenieść się z Plaki do wymarzonego, lepszego świata, w którym nie musiałaby gotować, sprzątać, cerować czy prząść. - Na pewno to zrobi - przytaknęła Maria. - To jasne, że cię kocha. Wszyscy tak mówią. - Jacy znów wszyscy? - rzuciła ostro Anna. - No, właściwie to nie wiem kto, ale Fortini mówi, że wszyscy w majątku są tego zdania. - A skąd Fortini to wie? Maria zdała sobie sprawę, że powiedziała za dużo. Fortini wyznała jej w zaufaniu, że brat zadurzył się w Annie, i opowiedziała, jak chłopak cierpi, słuchając niekończących się rozmów innych pracowników majątku o zbliżających się zaręczynach. Biedny Antonis. Partyzancka tułaczka, choć pełna trudów, niosła ze sobą także chwile radosnej swobody i trudno mu było nawyknąć do jarzma roboty na dniówki w majątku Vandoulakisow. Maria wiedziała też, że Antonisowi niełatwo nagiąć karku i służyć na każde zawołanie młodego pana. Na dodatek widziała, jakim wzrokiem wpatrywał się w jej siostrę tańczącą z Andreasem owej majowej nocy, gdy świętowano Agios Konstandinos. Anna tak długo dręczyła siostrę, aż w końcu Maria powiedziała jej całą prawdę. - Chodzi o Antonisa. Zwariował na twoim punkcie, musisz o tym wiedzieć. Powtarza Fortini plotki krążące wśród robotników z majątku, a oni tam wszyscy są pewni, że Andreas lada dzień poprosi cię o rękę. Przez chwilę Anna napawała się świadomością, że znajduje się w centrum uwagi i stanowi temat rozmów i spekulacji. Zaraz jednak zapragnęła wiedzieć więcej. - Co jeszcze mówią? No, dalej, Mario, powiedz mi! - Mówią, że Alexandros popełnia mezalians. Nie tego Anna oczekiwała, a już na pewno nie to chciała usłyszeć. Wybuchła. - A cóż mnie obchodzi, co oni sobie myślą? Czemu niby nie miałabym wyjść za Andreasa Vandoulakisa? Na pewno nie zostałabym żoną Antonisa Angelopulosa. Przecież on nie ma niczego poza koszulą na grzbiecie!
- Nie powinnaś tak mówić o bracie swojej najlepszej przyjaciółki... a jeśli Antonis niczego nie ma, to dlatego, że walczył za ojczyznę, podczas gdy inni siedzieli w domu i napychali sobie kieszenie. Cięta riposta Marii przelała czarę goryczy. Anna wybuchła płaczem i wybiegła z domu. W KWIETNIU odbyły się zaręczyny. Pewnego dnia po kolacji Andreas wreszcie poprosił Annę o rękę. Tyle razy wyobrażała sobie tę chwilę, że kiedy naprawdę nadeszła, nie poczuła nic szczególnego. - Anno - zaczął Andreas - muszę cię o coś spytać. Wyjdziesz za mnie? W jego słowach nie było cienia romantyzmu, lecz Anna w końcu dopięła celu i zagrała na nosie wszystkim, którzy uważali, że nie nadaje się na żonę właściciela ziemskiego. O tym głównie pomyślała po przyjęciu oświadczyn i pierwszym namiętnym pocałunku, który Andreas złożył na jej ustach. Dla uczczenia zaręczyn wydano wspaniałe przyjęcie, a przyszli teściowie zgodnie ze zwyczajem obsypali Annę prezentami, kupując jej piękne suknie, jedwabną bieliznę, kosztowne dodatki i biżuterię. Ojciec niewiele mógł córce dać, ale Vandoulakisom zależało na tym, by niczego jej nie brakowało, gdy już wejdzie do ich rodziny. Nie szczędzono pieniędzy na przygotowania do wesela zaplanowanego na marzec następnego roku. Ceremonia ślubna miała się odbyć w Eloundzie, przedtem jednak w domu Vandoulakisow zebrali się goście stanowiący ciekawą mieszaninę. Bogacze z Eloundy, Agios Nikolaos i Neapoli obok pracowników majątku i kilkudziesięciu osób z Plaki. Na widok Anny jej dotychczasowi sąsiedzi wstrzymali oddech. Na piersi dziewczyny podzwaniało tyle złotych monet, że można by nimi wypełnić skarbiec banku, a w uszach wisiały ciężkie, wysadzane klejnotami kolczyki. Wystrojona w tradycyjną czerwoną suknię ślubną wyglądała, jakby zeszła z kart „Baśni z tysiąca i jednej nocy". Georgios patrzył na Annę z dumą i lekkim zaskoczeniem, nie mogąc się nadziwić, że to jego dziecko. Żałował, że nie ma z nimi Eleni i że żona nie może się cieszyć urodą ich pierworodnej córki. Tego ranka Maria pomogła siostrze przygotować się do ślubu. Annie tak się trzęsły ręce, że Maria musiała jej zapinać guziki. - Powiedz mi, że to się dzieje naprawdę - poprosiła Anna. - Nie mogę uwierzyć, że zostanę kyria Vandoulakis. - To prawda - upewniła siostrę Maria, zastanawiając się przy tym, jakie czeka ją życie w wielkim domu. Miała nadzieję, że będzie oznaczało coś
więcej niż drogą biżuterię i eleganckie stroje. Takie rzeczy nie mogłyby wystarczyć nawet Annie. Jeśli mieszanina gości była czymś niezwykłym, to jeszcze bardziej niekonwencjonalne było wyprawienie uczty przedślubnej w domu pana młodego, a nie panny młodej. Na samą myśl o tym wytworne damy z Neapoli parskały nerwowym śmiechem; tak samo zresztą zareagowały na wiadomość, że chłopak Vandoulakisów żeni się z córką biednego rybaka. Ale ceremonia zaślubin była jednakowa dla bogatych i biednych Kreteńczyków. Ksiądz wieńczy młodą parę tradycyjnymi koronami małżeńskimi, Stephana, uplecionymi z suchych kwiatów i traw i powiązanymi wstążkami, a potem małżonkowie wymieniają się nimi trzykrotnie, by umocnić związek. Słowa świętego obrządku tonęły w gwarze, lecz kiedy małżonkowie połączyli się uściskiem dłoni z kapłanem, w kościele zapadła cisza. Na koniec młodzi powoli obeszli dookoła mensę ołtarza z rozłożoną Ewangelią, co nazywa się tańcem Izajasza, a goście wiedzieli, że wkrótce wyjdą na słońce. Podążając za jadącą powozem młodą parą, wszyscy wrócili do domu Vandoulakisów, gdzie rozstawiono stoły na kozłach i przygotowano kolejną ucztę. Ludzie jedli, pili i tańczyli do rana, kiedy to rozległa się palba z karabinów, obwieszczając zakończenie uroczystości. Po ŚLUBIE Anna właściwie znikła z Plaki. Z początku przyjeżdżała co tydzień w odwiedziny do ojca, ale z czasem zaczęła zamiast tego przysyłać po niego samochód. Każdy dzień spędzała w towarzystwie Eleftherii i jej przyjaciółek, mając tyle wolnego czasu, że graniczyło to z nieróbstwem. Pragnęła wprowadzić zmiany w urządzeniu obu domów należących do Vandoulakisów, usunąć z nich ciemne draperie i ponure meble. Tak długo męczyła Andreasa, aż ten poprosił matkę o pozwolenie na remont i przemeblowanie, a potem z kolei Eleftheria zwróciła się w tej sprawie do prawdziwej głowy rodziny. - Nie chciałbym zmieniać za wiele w dużym domu - odparł Alexandres, mając na myśli dom w Eloundzie. - Ale jeśli Anna chce, może odnowić dom w Neapoli. Młoda małżonka rzuciła się w wir pracy. Ogarnięta entuzjazmem, jeździła raz po raz do importera ekskluzywnych towarów francuskich i włoskich, prowadzącego elegancki sklep w Agios Nikolaos. Dzięki temu była zajęta i zaaferowana. Korzystał na tym Andreas, który, wracając wieczorem do domu, zastawał żonę ożywioną i radosną.
Do obowiązków Anny należało również organizowanie panegyria - dni pamięci świętych, urządzanych przez Vandoulakisów dla ich pracowników. Niekiedy podczas tych uczt czuła na sobie wzrok Antonisa Angelopulosa, a gdy podnosiła oczy, napotykała jego stalowe spojrzenie. Małżeństwo zmieniło nie tylko pozycję społeczną Anny. Jej wyjazd zmienił również życie Marii. Dotąd większość energii zużywała na zjednywanie sobie siostry i miarkowanie jej złości. Odkąd została sama z ojcem, mogła się w pełni poświęcić prowadzeniu domu. Maria nie miała wątpliwości co do tego, że jej obowiązkiem jest opieka nad ojcem, nawet jeśli kiedyś marzyła o tym, żeby z kredą w ręku stanąć przed klasą, jak ongiś jej matka. Dawno jednak zrezygnowała z takich aspiracji. Maria i Fortini wspólnie przeżywały radości i ograniczenia życia w Place. Podczas wykonywania obowiązków nigdy nie przyszło im do głowy, że mogłyby narzekać. Trzeba było nosić wodę z pompy, zbierać drewno na opał, zamiatać, prząść, gotować i trzepać dywany. Ponadto Maria regularnie wybierała miód z uli rozstawionych na porośniętych tymiankiem stokach wzgórz nad Plaką. Babka Fortini uczyła dziewczęta farbować wełnę w wyciągach z płatków irysów, hibiskusów i chryzantem, a także wyplatać kunsztowne koszyki i maty z różnobarwnych traw. Inne kobiety przekazywały im wiedzę o magicznych właściwościach rosnących w okolicy ziół. Czasem zapuszczały się daleko w góry, by szukać leczniczych roślin dzikiej szałwii, czystka i rumianku. Kiedy ojciec chorował, Maria zawsze umiała przyrządzić mu odpowiedni napar i wkrótce całe miasteczko uznało ją za znakomitą zielarkę. Choć komuś mieszkającemu w mieście obowiązki Marii mogłyby się wydać nader ciężkie, zawsze zostawał jej czas na pogawędki i plotki. Ośrodkiem tego rodzaju aktywności był dom Fortini, gdzie pod pretekstem tak niewinnych zajęć, jak szycie i haftowanie, bez wytchnienia komentowano bieżące wydarzenia towarzyskie. Dzięki temu dziewczęta nie tylko miały zajęte ręce, lecz także szykowały sobie wyprawę. Każda powłoczka, poduszka, obrus i bieżnik w domu mężatki był utkany i wyhaftowany przez nią samą, przez jej matkę lub babkę. Anna stanowiła wyjątek. W pewnych okresach roku dziewczęta zajmowały się pracami sezonowymi. Uczestniczyły w rywalizacji towarzyszącej zbiorom winogron i pierwsze wskakiwały do kadzi, by wyciskać stopami soczyste owoce. A także włączały się w tłum strząsający z drzew kaskady oliwek, które spadały
do nadstawionych koszy. Takie dni pełne były śmiechu i flirtów, a ukończenie zbiorowego wysiłku wieńczyły tańce i zabawy. Jedna po drugiej młode kobiety znajdowały sobie mężów lub, co zdarzało się częściej, mężów tych wyszukiwały im rodziny. Kiedy Fortini oznajmiła, że się zaręcza, Maria zrozumiała, że jej dotychczasowe życie dobiega końca. Nie okazała jednak tego, co czuje, z radością winszując przyjaciółce. Po cichu jednak czyniła sobie wyrzuty z powodu zazdrości, jaką budziła w niej myśl o spędzeniu reszty życia pośród brzydkich, starych wdów i dzierganiu koronek w blasku zachodzącego słońca. Fortini, podobnie jak Maria, miała dwadzieścia dwa lata. Jej ojciec od lat zaopatrywał tawernę nad morzem i zaprzyjaźnił się blisko z jej właścicielem, Stavrosem Davarasem. Syn Stavrosa, Stephanos, miał pewnego dnia przejąć rodzinny interes i Pavlos Angelopulos uważał go za dobrą partię dla córki. Młodzi znali się od dziecka i wierzyli, że potrafią rozbudzić w sobie nawzajem głębsze uczucia. Świadomość, że przyjaciółka nadal będzie mieszkała równie blisko jak dotąd, była dla Marii wielką pociechą. Za żadne skarby nie chcąc zdradzić przerażenia, jakie budziła w niej myśl o pozostaniu ostatnią panną z nieustannie kurczącej się grupki dziewcząt, Maria z zapałem wypełniała swoje obowiązki wobec ojca. W miasteczku podziwiano wprawdzie jej oddanie Georgiosowi, lecz brak męża obniżył jej pozycję; staropanieństwo oznaczało codziennie publiczne upokorzenie. Maria nie brała pod uwagę małżeństwa z kimś spoza Plaki. Nie sposób było sobie wyobrazić, by Georgios na stare lata przeniósł się do innej miejscowości, a zatem i ona nie mogła opuścić miasteczka. W końcu uznała, że jej szanse na zamążpójście są takie same jak prawdopodobieństwo ujrzenia w drzwiach domu ukochanej, dawno utraconej matki.
Rozdział siódmy 1951 Po UPŁYWIE czterech lat stan małżeński wciąż wyśmienicie Annie służył. Kochała Andreasa sumiennie i ochoczo odpowiadała na przejawy jego namiętności. Wszyscy wokół uważali ją za doskonałą żonę. Ona zdawała sobie jednak sprawę, że rodzina czeka na wiadomość o ciąży, choć sama w najmniejszym stopniu nie martwiła się tym, że nie ma dziecka. Zbyt cieszyło ją nowe, beztroskie życie, żeby je zamieniać na macierzyństwo. Stopniowo przekształcała dom w Eloundzie wedle własnego gustu, wbrew upodobaniu teścia do ponurych wnętrz, tak lubianych przez ludzi jego pokolenia. Pewnego dnia, późną jesienią, po powrocie z zakupów w Agios Nikolaos wpadła pośpiesznie do kuchni i złożyła pocałunek na głowie mężczyzny siedzącego przy stole tyłem do drzwi. - Witaj, kochanie. Jak się sprawuje prasa? Był to pierwszy dzień tłoczenia oliwy, ważna data w kalendarzu prac rolniczych, ponieważ uruchomiona po wielomiesięcznej przerwie tło-czarka do oliwy często zawodziła. Gęsta, złocista ciecz spływająca spod prasy do wielkich glinianych pithoi stanowiła podstawę rodzinnego bogactwa, a w oczach Anny każde pełne naczynie oznaczało dalsze metry tkanin i kolejne suknie idealnie dopasowane przez zręczną krawcową do powabnych krągłości jej ciała. Opowiadając o drobnych sprawach, jakie wydarzyły się jej w ciągu dnia, ruszyła przez kuchnię z szelestem jedwabnej podszewki szmaragdowozielonego płaszcza, który otulał jej piersi i biodra i opadał niemal do podłogi ekstrawaganckimi falami materiału. By uchronić szyję i uszy przed przenikliwym listopadowym wiatrem, założyła futrzany kołnierz. Nastawiała wodę na kawę, gdy siedzący za stołem mężczyzna wstał. Anna odwróciła się i wydała okrzyk zaskoczenia. - Kim pan jest? - spytała zduszonym głosem. - Ja... ja wzięłam pana za męża. - Tak też myślałem. - Nieznajomy uśmiechnął się, najwyraźniej rozbawiony jej zmieszaniem. Kiedy tak stali naprzeciw siebie, Anna dostrzegła, że choć mężczyzna, którego tak poufale powitała, nie był jej mężem, to jednak pod każdym względem ogromnie go przypominał. Kiedy się odezwał, zaschło jej w ustach. Co to za sztuczka?
- Jestem Manoli Vandoulakis. - Wyciągnął rękę. - Domyślam się, że ty jesteś Anną. Wiedziała o istnieniu kuzyna, słyszała niekiedy wymieniane w rozmowie imię Manoli, ale niewiele ponad to. - Manoli - powtórzyła imię i stwierdziła, że podoba jej się jego brzmienie. - Jesteście z Andreasem niesamowicie podobni. - Nie widziałem Andreasa od dziesięciu lat, ale owszem, zawsze byliśmy do siebie podobni. Do tego stopnia, że ludzie często brali nas za bliźniaków. Anna to dostrzegła, ale zauważyła również liczne różnice pomiędzy nową wersją jej męża a oryginałem. Choć równie szeroki w barach jak Andreas, Manoli był szczuplejszy. Okolone głębokimi bruzdami oczy śmiały się figlarnie, a uśmiech zdawał się mówić, że życie jest po to, by się nim cieszyć. W tym momencie wrócili Andreas z ojcem i na widok Manolego obaj wydali okrzyki zdumienia i radości. Trzej mężczyźni niezwłocznie zasiedli nad butelką raki, Anna zaś została w kuchni, by dopilnować przygotowań do kolacji. Po jakiejś godzinie zjawiła się Eleftheria i ona także uściskała Manolego; oboje mieli przy tym łzy w oczach. Manoli Vandoulakis był beztroskim młodzieńcem. Ostatnie dziesięć lat upłynęło mu na przepuszczaniu spadku, głównie w Grecji. Jego matka umarła przy porodzie, a ojciec pięć lat później, w trzydziestym roku życia, na zawał serca. Dorastając, Manoli nieraz słyszał pogłoski, jakoby ojca zabiło złamane serce i bez względu na to, czy było to prawdą, czy nie, postanowił żyć tak, jakby każdy dzień miał być ostatnim. Okazał się tak dalece wierny tej filozofii życiowej, że nawet opiekujący się nim po śmierci Yiannisa Vandoulakisa stryj Alexandras nie zdołał go zawrócić z obranej drogi. Przed dziesięcioma laty Manoli opuścił dom. Poza sporadycznymi listami do stryja i stryjenki, zawierającymi niewiele ponad to, że wciąż żyje, niemal nie kontaktował się z rodziną. Alexandres zdawał sobie sprawę, że gdyby jego starszy brat nie umarł tak młodo, wówczas Manoli, a nie jego syn, byłby dziedzicem majątku Vandoulakisów. To jednak były tylko spekulacje. Ukończywszy osiemnaście lat, Manoli zamiast prawa do rodzinnych posiadłości otrzymał niewielką fortunę w gotówce. Te właśnie pieniądze przehulał w Rzymie, Belgradzie i Aleksandrii.
- Za eleganckie życie trzeba elegancko płacić - zwierzył się Andre-asowi wkrótce po powrocie. - Najlepsze kobiety są jak dobre wino, drogie, lecz warte każdej wydanej na nie drachmy. Wrócił w odpowiedniej chwili. Alexandres zamierzał wycofać się w następnym roku z interesów i Andreas potrzebował pomocy w prowadzeniu majątku. Wszyscy uważali, że lepiej powierzyć to zadanie Ma-nolemu, niż zatrudniać kogoś spoza rodziny, choć Alexandres nieco wątpił, by młody hulaka potrafił porządnie przyłożyć się do roboty. Alexandres oczekiwał natomiast, że prędzej czy później bratanek się ożeni, więc w grudniu oddał Manolemu do dyspozycji dom należący kiedyś do zwolnionego przed laty zarządcy majątku. Oddalony o kilometr od rezydencji budynek z czterema sypialniami i salonem był zupełnie wystarczający dla kawalera, lecz Manoli i tak regularnie odwiedzał stryjostwo. Pragnął, by go karmiono i rozpieszczano tak samo jak Alexandrosa i Andreasa, a w dużym domu aż dwie kobiety mogły mu to zapewnić. Ku zaskoczeniu Alexandrosa jego bratanek pracował całkiem solidnie, choć z mniejszym zaangażowaniem niż Andreas. By nie tracić czasu, Andreas zabierał drugie śniadanie ze sobą, natomiast Manoli uciekał przed ostrym słońcem, by zjeść południowy posiłek w kuchni Vandoulakisów. Anna nie miała nic przeciwko temu. Stryjeczny brat męża wprawiał ją w dobry humor, a z kolei jej śmiech i iskierki błyszczące w jej oczach, gdy ich spojrzenia się spotykały, wystarczały, by zatrzymać go z dala od gajów oliwnych do późnego popołudnia. Przyjeżdżającą od czasu do czasu z Neapoli Eleftherię trochę to niepokoiło, bo uważała, że bratanek nie przykłada się należycie do roboty. - Mężczyźni nie powinni kręcić się za dnia w domu - zwróciła kiedyś uwagę Annie. - Dom należy do kobiet. Miejsce mężczyzn jest na zewnątrz. Anna zignorowała ten wyraz dezaprobaty ze strony teściowej. Uważała, że bliskie powinowactwo w pełni sankcjonuje ich zażyłość. Ponieważ mężatki cieszyły się znaczniejszą swobodą niż panny, z początku nikt nie kwestionował jej prawa do spędzania co dnia godziny, a często nawet więcej z „kuzynem". Wkrótce jednak języki poszły w ruch. Pewnego wiosennego dnia Manoli dłużej niż zwykle ociągał się z opuszczeniem kuchni po drugim śniadaniu. Anna wyczuwała, że młody mężczyzna nie bierze pod uwagę możliwych konsekwencji przedłużających się wizyt i tym razem przestraszyła się na myśl o niebezpieczeństwie, na jakie ją naraża. Tego dnia Manoli nazrywał po drodze polnych kwiatów i
obdarował ją bukietem. Romantyczny gest oczarował Annę, zwłaszcza że młodzieniec wyjął jeden kwiat z bukietu i wsunął go za jej dekolt. Zrobił to tak delikatnie, że nie miała pewności, czy przypadkiem, czy też z rozmysłem, musnął przy tym palcami jej pierś. Chwilę później poczuła łagodny dotyk na szyi i sprawa stała się jasna. - Posłuchaj, młodzieńcze. Jak wiesz, nie jestem wolna. Zanieść swoje kwiaty gdzie indziej. - Doprawdy? A dokładnie dokąd mam je zanieść? - No cóż, moja siostra nie jest jeszcze zaręczona. Możesz je zanieść Marii. - Usłyszała swój głos, jakby prawdziwa Anna była gdzieś bardzo daleko: W przyszłą niedzielę zaproszę ją na obiad. Na pewno ci się spodoba. W następną niedzielę wypadało Agios Georgios, więc nadarzała się świetna okazja, by zaprosić siostrę i ojca. W tym czasie ich wizyty były już dla Anny raczej obowiązkiem niż przyjemnością; młodsza siostra ją nudziła, a ojcu niewiele miała do powiedzenia. Natomiast Georgiosowi zaproszenie sprawiło ogromną radość. - Popatrz, Mario! Anna zaprasza nas w niedzielę na obiad. - Bardzo to łaskawie ze strony jaśnie pani - odparła Maria z rzadkim u niej sarkazmem, choć w głębi duszy i ona ucieszyła się z zaproszenia. Marzyła o utrzymaniu więzi z siostrą, jak życzyłaby sobie tego ich matka, lecz mimo to w miarę jak zbliżał się dzień wizyty, narastał w niej niepokój. Anna aż się skuliła, słysząc na podjeździe warkot świeżo kupionej furgonetki ojca. Bez entuzjazmu zeszła wielkimi schodami na dół, by powitać rodzinę. Manoli już się zjawił, pierwszy dotarł do drzwi i otworzył je przed gośćmi. Maria była zupełnie inna, niż się spodziewał. Nigdy dotąd nie widział równie wielkich brązowych oczu, one zaś wpatrywały się w niego ze zdumieniem. - Jestem Manoli Vandoulakis - przedstawił się i wyciągnął rękę. - Kuzyn Andreasa. Anna do tego stopnia zaniedbywała korespondencję, że Maria i Georgios pojęcia nie mieli o przybyciu dawno niewidzianego kuzyna. Obecność ładnej dziewczyny zawsze sprawiała, że Manoli czuł się w swoim żywiole, tym bardziej jeśli dziewczyna była tak słodka i niewinna jak Maria. Podczas całego posiłku Manoli bawił młodszą siostrę Anny swawolnymi żartami i uwagami, Maria zaś, choć nieprzyzwyczajona do podobnego
zachowania, znajdowała zręczne riposty. Od większości znanych dotąd Manolemu kobiet odróżniał ją bezpretensjonalny wdzięk, a naturalna naiwność dodawała jej niespodziewanego uroku. Anna obserwowała, jak Manoli wabi Marię w krąg swego magnetyzmu, snując zabawne opowieści i prowokując ją do śmiechu. Nim posiłek dobiegł końca, zdała sobie sprawę, co narobiła. Oddała Manolego siostrze, obdarowała nim Marię, jakby wręczyła jej efektownie opakowany prezent. A teraz chciała go z powrotem. WZORY zachowań obowiązujących mężczyzn i kobiety w Place bardzo się różniły od wzorów przyjętych w miastach znanych Manolemu. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę, ilekroć składał Annie wizyty. Świadom był również, że igra z ogniem. Widział w bratowej znudzoną, żyjącą w izolacji od świata kobietę, która zerwawszy z rodzinnym miasteczkiem, straciła przyjaciół i wylądowała w towarzyskiej próżni. Nieprzyzwoitością byłoby zignorowanie kobiety tak spragnionej jego wzroku, tak szczodrze rozchylającej usta w uśmiechu. Maria była całkiem inna. Nie tylko nie podzielała ambicji siostry, by przez małżeństwo wyrwać się ze swego środowiska, ale też zdawała się w ogóle nie chcieć wychodzić za mąż. Manoli niechętnie się do tego przed sobą przyznawał, ale to właśnie ta obojętność wobec perspektywy zamążpójścia najsilniej go w Marii pociągała. Czasu mu nie brakowało i był przeświadczony, że prędzej czy później ją zdobędzie. Wiele za nim przemawiało. Najważniejszy był może fakt, że Fortini oszczędziła Marii plotek o Manolim i Annie, choć na co dzień stykała się z ich niewyczerpanym źródłem w osobie Antonisa. Ponad pięć lat minęło od pocałunku, który dla Anny nie znaczył nic, a dla brata Fortini o wiele za dużo. Mimo upływu czasu odtrącenie nie przestało go boleć. Nienawiść i pogarda sprawiły, że z mściwą satysfakcją śledził wizyty Manolego i relacjonował je siostrze, ilekroć przychodził na kolację do tawerny. - W ubiegłym tygodniu siedział u niej przez długie godziny - mówił ze złośliwą radością. - Nie chcę słuchać tych twoich opowieści - odparła szorstko Fortini, nalewając bratu raki. - A przede wszystkim nie chcę, żeby dotarły do Marii. - Czemu nie? Jej siostra to zwykła dziwka. Myślisz, że Maria jeszcze tego nie wie?
- Oczywiście, że nie wie. I ty też nic nie wiesz. Co z tego, że kuzyn męża ją odwiedza? Są w końcu rodziną, więc czemu nie miałby do niej przychodzić? - Wizyta od czasu do czasu to co innego, ale nie codziennie. Nawet najbliższe rodziny nie odwiedzają się tak często. - No cóż, cokolwiek o tym sądzisz, Maria nie może się o niczym dowiedzieć. Ani Georgios. Dość już się w życiu wycierpiał. Trzymaj gębę na kłódkę. Nie żartuję. Wzrok Fortini nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do tego, że traktuje ostatnie słowa poważnie. Chroniła Georgiosa i Marię Petrakisów, jakby byli jej najbliższą rodziną. Poza tym miała nadzieję, że pewnego dnia Manoli w końcu zauważy Marię. Ona bowiem mówiła o nim od czasu wspólnego obiadu z okazji Agios Georgios niemal nieustannie. Od czasu do czasu Manoli bywał w Place. Dzięki powiązaniom rodzinnym z Petrakisami spotkał się z ciepłym przyjęciem ze strony mężczyzn. Wkrótce został stałym klientem baru i przesiadywał w nim godzinami, grając w tryktraka i dyskutując o polityce, okryty gęstą chmurą dymu. Nawet wśród mieszkańców prowincjonalnego miasteczka wydarzenia w Grecji kontynentalnej budziły gorące emocje. - To wszystko wina komunistów! - krzyczał Lidaki, waląc pięścią w blat baru. - Jak możesz tak mówić? - oponował inny gromki głos. - Gdyby nie monarchia, nie byłoby nawet połowy tego bałaganu. I tak się to ciągnęło, czasami aż do rana. Manoli miał szersze spojrzenie na świat niż reszta bywalców baru - wielu z nich nigdy nie wyjechało dalej niż do Iraklionu - więc wniósł do ich dyskusji nową perspektywę. Zabawiał swych rozmówców opowieściami o Włochach, mieszkańcach Jugosławii i braciach Grekach ze stałego lądu, nie przechwalał się natomiast miłosnymi podbojami, choć to właśnie one stanowiły przewodni wątek jego podróży. Nawet Antonis przestał się kryć przed rozpustnym kuzynem szefa w najciemniejszym kącie baru i ciepło go witał. Połączyła ich muzyka. W latach wędrówek lira stała się dla Manolego nieodłączną towarzyszką podróży. Była też jedynym przedmiotem, którego nie przehulał. Z kolei stałym towarzyszem Antonisa w latach partyzanckiej tułaczki był drewniany flet thiaboli. Jego słodkie, soczyste dźwięki rozbrzmiewały w setkach jaskiń i pasterskich szałasów, niosły pociechę sercom i duszom towarzyszy broni.
Mimo wszystkich dzielących ich różnic, Manoli i Antonis spotykali się w neutralnej przestrzeni muzyki, gdzie bogactwo i pozycja społeczna nie odgrywały żadnej roli. Wygrywane przez nich melodie czarowały i wzruszały słuchaczy. Choć wszyscy wiedzieli, że rodzice Manolego byli ogromnie bogaci, a on sam przepuścił fortunę, większość mieszkańców miasteczka akceptowała go jako kogoś, kto tak samo jak oni musi w pocie czoła pracować na chleb. Dla niego zaś prostota ich płynącego stałym nurtem życia także miała swoje zalety. Trwałość zawartych w dzieciństwie przyjaźni, lojalność wobec rodziny, niezmienny od wieków tryb życia, wszystko to bardzo go pociągało. Gdyby jeszcze udało mu się zdobyć taką żonę jak Maria, może odnalazłby w końcu własne miejsce na świecie. Wiedział, że nie może się zdradzić ze swymi zamiarami przed Anną, i nie odwiedzał jej już tak często jak kiedyś. Podczas ostatniego spotkania potraktowała go tak ozięble, jak się tego spodziewał. - Dziękuję, że raczyłeś się pofatygować z wizytą - zaczęła cierpko. - Myślę, że nie powinienem dłużej przychodzić na drugie śniadanie do domu. Ludzie mówią, że za mało przykładam się do roboty. - Rób sobie, co chcesz - rzuciła Anna. - Najwyraźniej skończyłeś już swoje gierki za mną. Domyślam się, że teraz zabawiasz się z kimś innym. Z tymi słowami wyszła. Manolemu żal było iskierek w oczach Anny, ale uznał, że może zapłacić tę cenę. Ponieważ we własnym domu nie miał mu kto gotować, więc jadał w którejś z tawern w Eloundzie lub w Place, a co piątek odwiedzał tawernę Fortini i Stephanosa. Kiedyś w lipcu siedział tam o zmierzchu, patrzył przez okno na Spinalongę i zastanawiał się, choć bez większej ciekawości, jak też może wyglądać życie na wyspie trędowatych. Naraz jego uwagę przyciągnęło terkotanie silnika łodzi wracającej z wyspy. - Stephanosie! - zawołał, gdy łódź wpłynęła do przystani. - Czy to była Maria z Georgiosem? Kobiety zwykle nie łowią ryb, prawda? - Oni nie byli na rybach - odparł Stephanos. - Popłynęli z dostawą dla kolonii trędowatych. - Aha - zamyślił się Manoli. - No tak, ktoś to musi robić. - Georgios trudni się tym od lat. Główny powód... Kręcąca się koło nich Fortini szybko się połapała, do czego może doprowadzić dalsza rozmowa i rzuciła się do stolika z talerzem nadziewanych bakłażanów.
- Proszę, Manoli! Świeżo pieczone. Mam nadzieję, że będą ci smakować. Możemy cię na chwilę przeprosić? Chwyciła męża za ramię i pociągnęła do kuchni. - Uważaj, na Boga! - krzyknęła. - Musimy zapomnieć o tym, że matka Anny i Marii trafiła na Spinalongę. My wiemy, że nie ma się czego wstydzić, ale Alexandros Vandoulakis może na to spojrzeć zupełnie inaczej. - Wiem, wiem - wymamrotał zawstydzony Stephanos. - Po prostu czasami wylatuje mi to z głowy i tyle - dodał. - Manoli tak często tu bywa, że zapomniałem o jego powiązaniach z Anną. - Nie tylko o Annę chodzi. Maria się w nim zakochała. Odkąd się poznali u Anny, nieustannie o nim mówi. - Naprawdę? Jeśli chcesz znać moje zdanie, to Manoli wygląda mi na kawał nicponia - nie krył wątpliwości Stephanos, ale rozumiał żonę i zdał sobie sprawę, że wspólnie mogą pomóc w zbliżeniu tych dwojga. W następny piątek, gdy tylko Manoli stanął w drzwiach tawerny, Fortini wymknęła się przez tylne wyjście i pobiegła do domu Petrakisów. Georgios poszedł do baru zagrać w tryktraka, a Maria siedziała nad książką. - Chodź, Mario... - zaczęła bez tchu - Manoli jest w tawernie. Chodź, zobaczysz się z nim. - Nie mogę. Co by ojciec pomyślał? - Na miłość boską. - Fortini chwyciła przyjaciółkę za rękę. - Masz dwadzieścia trzy lata, Mario. Bądźże trochę śmielsza. Ojciec nie musi o niczym wiedzieć. Maria opierała się, ale bez przekonania. - Tylko co ja mu powiem? - zaniepokoiła się. - Nic się nie bój - uspokajała ją Fortini. - Taki facet jak Manoli nie pozwoli ci się tym martwić. Już on będzie miał dość do powiedzenia. Fortini miała rację. Ledwie się pokazały, Manoli przejął inicjatywę. Nie dociekał, co Maria robi w tawernie. Spytał, czym się zajmowała od ostatniego spotkania i jak się czuje jej ojciec. Potem, śmielej niż miejscowi mężczyźni w podobnych sytuacjach, zaproponował: - W Agios Nikolaos otworzyli nowe kino. Wybierze się pani ze mną? Maria oblała się rumieńcem. - Poszłabym z przyjemnością. Ale tutaj to nie jest przyjęte... chodzić do kina z kimś, kogo się ledwie zna.
- To zróbmy inaczej. Poproszę Stephanosa i Fortini, żeby też się z nami wybrali. Jako przyzwoitki. Pojedziemy w poniedziałek. Tego dnia tawerna jest nieczynna. I tak, nim Maria się obejrzała, ustalono datę kolejnego spotkania. Trzy dni później wybrali się wszyscy razem do Agios Nikolaos. Manoli zachowywał się wzorowo, więc po tygodniu powtórzyli wycieczkę. Odtąd już w każdy poniedziałek wyruszali we czwórkę do Agios Nikolaos, by obejrzeć nowy film, a potem zjeść kolację. Wspólnie spędzony czas płynął im wesoło, a żarty i wygłupy Manolego sprawiały, że pokładali się ze śmiechu. Maria pozwalała sobie na luksus śnienia na jawie - marzyła, by spędzić resztę życia, patrząc na tego mężczyznę o przystojnej twarzy, porysowanej pierwszymi zmarszczkami śmiechu i doświadczeń. Czasem, kiedy Manoli patrzył jej prosto w oczy, czuła, że ogarnia ją nagła fala gorąca. Komplementy i przekomarzanki były dla niej zupełną nowością. Nigdy dotąd nie cieszyła się tak beztroskim szczęściem i zaczęła uznawać ten euforyczny stan za miłość. Georgios nie był zachwycony, że do jego córki zaleca się ten uwodziciel. Ona zaś martwiła się o to, co stanie się z ojcem, jeśli wyjdzie za Manolego. Z reguły to dziewczyna opuszczała dom rodzinny, by zamieszkać przy rodzicach męża. Ale Manoli nie miał rodziców, więc nie było to możliwe. Równie nierealny zdawał się pomysł życia we troje w domku w Place. Maria rozmyślała nad tym nieustannie, nie zastanawiając się nawet nad absurdalnością takich rozważań - przecież Manoli dotąd jej nawet nie pocałował. On natomiast zachowywał się nienagannie. Dawno już doszedł do wniosku, że to jedyny sposób, żeby zdobyć Marię. Pożądał jej namiętnie, ale odsuwanie chwili zaspokojenia swych pragnień uznał za zachwycającą nowość. W pierwszych miesiącach zalotów, kiedy przyglądał się blademu owalowi jej twarzy okolonemu aureolą ciemnych warkoczy, spuszczała wstydliwie wzrok, bojąc się spojrzeć mu w oczy. Z czasem stała się śmielsza i odwzajemniała jego spojrzenie. Choć Manoli w przeszłości pozbawił dziewictwa dziesiątki dziewcząt, nie potrafiłby zhańbić Marii. Wstrzymywał go przed tym jakiś wewnętrzny głos. Przyszła pora, żeby się ustatkować. Dowiedziawszy się od ojca, że Manoli zaleca się do siostry, Anna zapłonęła skrywaną zazdrością. Czy robił to, by ją sprowokować? Gdyby tylko
miała okazję, pokazałaby mu, że nic jej nie obchodzi. Ponieważ jednak tak się nie zdarzało, wzbierał w niej bezsilny gniew. Zaniepokojony dziwnym nastrojem żony Andreas raz po raz pytał ją, co się dzieje, ale ona odpowiadała tylko, żeby dał jej spokój. Skapitulował. Już od jakiegoś czasu czuł, że błogie szczęście początków małżeństwa minęło, więc coraz więcej czasu spędzał, zarządzając majątkiem. Eleftheria także zauważyła zmianę w zachowaniu synowej, ale przypisywała drażliwość Anny niemożności zajścia w ciążę. Pewnego lutowego wieczoru, po pół roku cotygodniowych wycieczek do kina, Manoli odszukał Georgiosa w barze. Starszy mężczyzna siedział sam i czytał lokalną gazetę. - Czy mogę usiąść, Georgiosie? - spytał uprzejmie. - Czemuż by nie - odparł Georgios, wracając do gazety. - Przecież to miejsce nie należy do mnie, prawda? - Pragnę cię o coś spytać i od razu przejdę do rzeczy. Chciałbym ożenić się z twoją córką. Czy się na to zgodzisz? Georgios starannie złożył gazetę i położył na stole. Manolemu zdawało się, że wieki minęły, nim odpowiedział. - Czy się zgodzę? Oczywiście, że tak! Od pół roku zalecasz się do najładniejszej dziewczyny w miasteczku - najwyższa pora, by w końcu poprosić o jej rękę! Za bezceremonialną odpowiedzią Georgiosa kryła się ogromna radość. Już nie jedna, lecz obie córki miały wejść do najznaczniejszej rodziny w prowincji. Obie miały zabezpieczoną przyszłość. Jako ojciec nie mógłby im życzyć lepszego losu. Ponad głową Manolego widział migocące światła Spinalongi. Żałował tylko, że Eleni nie dożyła tej chwili. Nie znajdując więcej słów, wyciągnął rękę i uścisnął dłoń Manolego. - Dziękuję. Będę się o nią troszczył, ale o tobie też nie zapomnimy obiecał Manoli, zdając sobie sprawę, że z chwilą małżeństwa Marii jej ojciec zostaje sam. - Hej, Lidaki! Daj nam swojej najlepszej tsikoudia! - zawołał do gospodarza. - Musimy coś uczcić. To cud. Nie jestem już sierotą! - O czym ty gadasz? - dopytywał się Vangelis Lidaki, przyzwyczajony do żartów Manolego. - Georgios zgodził się zostać moim teściem. Żenię się z Marią. Tego wieczoru w barze było kilka osób, więc nim jeszcze wiadomość dotarła do samej wybranki, mężczyźni zdążyli uczcić szczęśliwe wydarzenie niejednym toastem.
Kiedy Georgios wrócił wieczorem do domu, Maria szykowała się już do snu. Spojrzawszy na wchodzącego ojca, spostrzegła, że ma dziwną minę. Na jego twarzy malowało się podniecenie i radość. - Mario - zaczął, ujmując ją za ręce - Manoli poprosił o twoją rękę. Na chwilę opuściła głowę, czując zarazem szczęście i smutek. - Jaką mu dałeś odpowiedź? - spytała szeptem. - Taką, jakiej byś chciała. Oczywiście, tak! Nigdy w życiu Maria nie czuła tak dziwnie splątanych i sprzecznych emocji. Ogarnął ją lęk. Co to oznacza? Była przecież pewna, że kocha Manolego. Jak mogłoby być inaczej? A jednak natychmiast jej radość przesłoniła troska. Co stanie się z ojcem? - To cudownie, ojcze. Cudownie. Ale nie mogę zostawić cię samego. - Nie martw się o mnie. Dam sobie radę. Nie chciałbym się jeszcze wyprowadzać z Plaki. Mam tu naprawdę dużo do roboty. - Co masz na myśli? - spytała, choć z góry znała odpowiedź. - Spinalongę. Doktor Lapakis liczy na mnie tak samo jak wszyscy mieszkańcy wyspy. Ruch między Plaką a kolonią trędowatych trwał w najlepsze. Przybywali nowi chorzy, dostarczano produkty i materiały budowlane do rozbudowy miasteczka. Georgios odgrywał ważną rolę w kontaktach z wyspą. - Rozumiesz mnie, Mario, prawda? - Oczywiście, ojcze. - Maria wiedziała, że Georgios uważa zaopatrywanie wyspy za swoją misję, a zarazem sposób utrzymania więzi z Eleni. - Nie mam nic przeciw temu pod warunkiem, że będziesz nas odwiedzał tak często, jak tylko będziesz mógł. Zresztą i my będziemy cię odwiedzać w Place. Georgios wiedział, że Maria, w przeciwieństwie do swej siostry, dotrzyma obietnicy. ZARĘCZYNY Manolego z Marią przypieczętowano miesiąc później przyjęciem, na które zaproszono całą Plakę. Oboje narzeczeni czuli się wybrańcami losu. Maria ze zdumieniem i wdzięcznością myślała o tym, że wychodzi za mąż z miłości. Co do Manolego, to zachwycała go sama idea małżeństwa. Cieszyła go myśl, że oto znalazł kogoś, kto będzie o niego dbał, radowała perspektywa posiadania dzieci. Wieczorem w dniu przyjęcia zaręczynowego rynek miasteczka wypełnił rozbawiony tłum. Stephanos roznosił ogromne tace z jedzeniem, a Maria i Manoli zabawiali gości. Jednak ku powszechnemu zdziwieniu i
zaniepokojeniu nie pojawiła się Anna. Przybyły wraz z rodzicami Andreas przeprosił narzeczonych w jej imieniu. Zabawa toczyła się w najlepsze, gdy Manoli wziął kuzyna na stronę, chcąc zamienić z nim kilka słów. - Andreasie! - By jego głos dał się słyszeć przez muzykę i śpiewy, musiał niemal krzyczeć. - Zostałbyś moim drużbą? Drużba, koumbaros, jest najważniejszym uczestnikiem ceremonii ślubnej, a jeśli Bóg chce, to z czasem zostaje także ojcem chrzestnym pierworodnego dziecka. - Nic nie mogłoby mi sprawić większej radości, kuzynie! - odparł Andreas i prawdę mówiąc, poczułby się obrażony, gdyby Manoli poprosił kogo innego. Tego wieczoru Maria otrzymała pierwszy z licznych prezentów mających się złożyć na jej wyprawę. Zabawa trwała do bladego świtu, po czym miasteczko stało się najcichszym i najspokojniejszym miejscem na Krecie. Nawet psy były zbyt zmęczone, żeby szczekać, dopóki słońce nie wzniosło się wysoko ponad horyzont. Kiedy Andreas wrócił do domu, wszyscy już spali. Alexandros i Eleftheria wrócili przed nim, dom był dziwnie cichy i ciemny. Wślizgnął się do sypialni i usłyszał, że Anna się poruszyła. Myślał, że śpi. Ale prawda była taka, że nie zmrużyła oka. Całą noc wierciła się i przewracała z boku na bok, wybuchając na nowo złością, ilekroć wyobraziła sobie promienny uśmiech siostry i utkwione w niej ciemne oczy Manolego. Kiedy Andreas zapalił lampkę stojącą na nocnym stoliku, odwróciła się do niego. - I co? Dobrze się bawiliście? - To było wspaniałe przyjęcie. - Rozbierając się, nie spojrzał na żonę i nie dostrzegł wyrazu jej zapłakanej twarzy. - Manoli poprosił, żebym został koumbarosl Wystosowanie tej prośby było oczywistością, ale Annie zdawało się policzkiem. Gorące łzy zapiekły ją pod powiekami, odwróciła się i skryła twarz w poduszce. - Dobranoc, Anno. Śpij dobrze. - Andreas położył się obok żony. Po kilku sekundach łóżko aż się trzęsło od jego chrapania.
WIOSNA wybuchła pąkami i kwiatami, a latem przygotowania do wesela były już mocno zaawansowane. Datę ślubu wyznaczono na październik, by móc wznieść toast za zdrowie młodej pary winem z tegorocznych zbiorów. Maria i Manoli kontynuowali cotygodniowe wyprawy do kina, nieodmiennie w towarzystwie Fortini i Stephanosa. Wymóg zachowania przez dziewczynę dziewictwa aż do nocy poślubnej traktowano poważnie, a że nie lekceważono siły pożądania, przeto obyczaj nakazywał, by narzeczeni w żadnych okolicznościach nie przebywali sam na sam. Pewnego pięknego majowego wieczoru, gdy siedzieli we czwórkę w kawiarni w Agios Nikolaos, Maria zauważyła na twarzy przyjaciółki lekki rumieniec. - Co się z tobą dzieje, Fortini? Wyglądasz, jakbyś nie posiadała się ze szczęścia! - Bo tak właśnie jest... Będziemy mieli dziecko! - wyrzuciła z siebie Fortini. - Jesteś w ciąży! To cudowna nowina! - Maria chwyciła ją za ręce. - Kiedy się urodzi? - Za około pół roku... to dopiero początek... - Zaledwie miesiąc po naszym ślubie... Będę musiała codziennie przyjeżdżać do Plaki, żeby cię widywać. - Maria tryskała entuzjazmem. W sierpniu, zdziwiona kompletnym brakiem zainteresowania ze strony Anny, Maria postanowiła odwiedzić ją wraz z Manolim. Było to śmiałe posunięcie. Anna nigdy ich nie zapraszała i Maria chciała poznać powód dziwnego zachowania siostry. Kiedy zajechali przed dom Vandoulakisów, Maria pierwsza wysiadła z samochodu. Nie mogła się doczekać tego spotkania. Manoli trzykrotnie zapukał w drzwi. W końcu otworzyła Eleftheria zaskoczona ich widokiem. Niezapowiedziane wizyty należały do rzadkości, ale wszyscy wiedzieli, że Manoli nie przejmuje się konwenansami, toteż Eleftheria serdecznie ich powitała. - Wchodźcie, wchodźcie - zapraszała. - Cieszę się, że was widzę. Zaraz zrobię coś do jedzenia i przyniosę coś do picia. - Właściwie przyjechaliśmy do Anny - przerwał jej Manoli. - Co u niej słychać? Nie mamy z nią kontaktu... od miesięcy. - Naprawdę? Och, rozumiem. Nic o tym nie wiedziałam. - Eleftheria wybiegła z pokoju.
Anna widziała nadjeżdżający samochód z okna sypialni. Co robić? Unikała tego spotkania, jak długo się dało? przekonana, że jeśli nie będzie widywać Manolego, jej uczucia z czasem osłabną. Niestety, namiętność, jaką w niej budził, była równie silna jak w dniu, gdy wsunął kwiat pomiędzy jej piersi. Tęskniła za jego promiennym uśmiechem, ale wiedziała, że teraz we wszystkich ich spotkaniach będzie uczestniczyć Maria, nieustannie przypominając swoją obecnością, iż Manoli należy tylko do niej. Eleftheria delikatnie zapukała do drzwi. - Anno, przyjechała twoja siostra z narzeczonym! - zawołała, nie wchodząc do pokoju. - Zejdziesz się z nimi zobaczyć? Choć Anna nigdy niczego jej nie wyznała, Eleftheria podejrzewała, że synowa czuje coś do Manolego. Była jedyną osobą, która zdawała sobie sprawę z tego, jak często kuzyn odwiedzał Annę, wiedziała również, że w dniu przyjęcia zaręczynowego jej synowa wcale nie była chora. Teraz wszystko zaczęło nabierać sensu. Zapukała powtórnie. - Anno? Schodzisz? - Tak. Zejdę, gdy będę gotowa. Chwilę później, z ustami świeżo umalowanymi cynobrową szminką, wzięła głęboki oddech, otworzyła drzwi sypialni i zeszła na dół. Wkroczyła do pokoju i cmoknęła siostrę łaskawie w policzek. Potem odwróciła się do Manolego i podała mu bladą, wiotką dłoń. - Witam - odezwała się z uśmiechem. - Co za niespodzianka. Miła niespodzianka. Pod wieloma względami zresztą naprawdę cieszyła się z obecności tego obsesyjnie upragnionego mężczyzny. Jego widok rozbudził w niej jeszcze silniejsze pożądanie, niż zapamiętała. Zdała sobie sprawę, że wciąż trzyma jego dłoń. Cofnęła rękę. - Mam wrażenie, że nie widziałam cię od wieków - odezwała się Maria. Czas szybko płynie. Wiesz, że w październiku bierzemy ślub, prawda? - Tak, tak, to wspaniała wiadomość. Naprawdę wspaniała. Wróciła spiesznie Eleftheria, niosąc na tacy kieliszki i rząd talerzyków zapełnionych oliwkami, kostkami fety, migdałami i gorącymi pasztecikami ze szpinakiem. Nie przestając się krzątać, wyjęła z kredensu karafkę i napełniła kieliszki. Wszyscy usiedli. Anna przysiadła na brzeżku krzesła, Manoli rozsiadł się wygodnie, z beztroską swobodą. Rozmowa się nie kleiła. Anna robiła, co mogła, by ją podtrzymać, wiedząc, że to jej rola.
- Co słychać u ojca? Jak się czuje? Trudno było powiedzieć, czy naprawdę cokolwiek ją to obchodziło, ale Marii przez myśl nie przeszło, że może być inaczej. - Dobrze. Bardzo się cieszy ze ślubu, ale uparł się, że zostanie w Place. Zawsze znajdowała jakieś usprawiedliwienia dla nieskrywanej obojętności siostry na sprawy rodziny - życie z dala od Plaki, obowiązki względem męża. Stojąc wobec perspektywy podobnych zmian we własnym życiu, myślała, że byłoby dobrze, gdyby i Anna wykazała większą troskę o ojca. Właśnie chciała poruszyć ten temat, gdy w holu rozległy się męskie głosy. Alexandres i Andreas wrócili z inspekcji obszarów na płaskowyżu Lasithi i choć kuzyni spotykali się regularnie, by omawiać sprawy majątku, uściskali się jak po długiej rozłące. Napełniono kieliszki i wszyscy na powrót usiedli. Maria wyczuwała dziwne napięcie, ale nie potrafiła określić jego źródła. Anna wydawała się najzupełniej zadowolona z rozmowy, ale trudno było nie zauważyć, że częściej zwraca się do Manolego niż do własnej siostry. Manoli zapomniał już, jak silnie pociągała go Anna. Było w niej coś cudownie kokieteryjnego. Mimo zaręczyn pozostał w głębi duszy starym szelmą. Eleftheria dostrzegła różnicę w zachowaniu synowej. Ożywiona jak rzadko i zarumieniona słuchała Manolego ze schlebiającą mu uwagą. On zaś, jak zwykle, grał w rozmowie pierwsze skrzypce. Anna starała się nie ulegać złości, kiedy mówiąc o Marii, używał słów „moja piękna narzeczona". Przychodziło jej to tym łatwiej, że wzrok, jakim na nią patrzył, sposób, w jaki się do niej zwracał, jasno wskazywały, że nie zapomniał o ich flircie. Było już niemal ciemno, gdy goście wstali, żeby się pożegnać. - Jeszcze jedna sprawa, Anno. - Maria czuła, że nie może wyjść, nie wypełniwszy swej misji. - Czy mogłabyś w najbliższym czasie odwiedzić ojca? Wiem, że jesteś zajęta, ale bardzo byś go tym ucieszyła. - Tak, tak, odwiedzę go - obiecała Anna, reagując na prośbę młodszej siostry nietypową ustępliwością. - To nieładnie z mojej strony, że tak długo go nie odwiedzałam. Co powiesz na pierwszą środę września? Odpowiada? W tym z pozoru zdawkowym pytaniu kryła się jadowita uszczypliwość. Anna doskonale wiedziała, że w życiu siostry pierwsza środa września nie różni się niczym od innych dni. Poza tym Maria wyraźnie liczyła na to, że Anna zaproponuje jakiś bliższy termin. Nie dała się jednak sprowokować. - Cudownie. Ojciec bardzo się ucieszy z twojej wizyty.
MARIA odliczała dni do ślubu: zostały już tylko cztery tygodnie. Nie mogła się doczekać, kiedy miną, ale myśl o pozostawieniu ojca samemu sobie nie przestawała jej ciążyć. Postanowiła zrobić wszystko, co w jej mocy, żeby złagodzić skutki tej zmiany w jego życiu. Najbardziej praktycznym pierwszym krokiem wydało jej się uporządkowanie całego domu. Zwlekała z tym przez letnie miesiąca, ale pewnego ranka, gdy upał zelżał, wzięła się do roboty. Krzątała się, słuchając trzeszczącego radia i nucąc do wtóru melodii. Właśnie nadawano jedną z jej ulubionych piosenek Mikisa Theodorakisa. Nastawiła radio głośniej i zdjęła buty, żeby wejść na krzesło, z którego mogła sięgnąć w głąb górnej półki wysokiej szafy. Stawiając nogę na siedzeniu, zauważyła na stopie dziwne znamię. Serce jej zamarło. W słabszym świetle znamię byłoby ledwie widoczne. Wyglądało jak odwrotność cienia - plama suchej skóry, odrobinę bledszej niż ciało wokół. Mogłoby się wydawać, że spiekła stopę na słońcu i złuszczony naskórek odsłonił jaśniejszą warstwę skóry pod spodem. Może nie było się czym martwić, ale Marii zrobiło się z przerażenia ciemno przed oczami. To była najgorsza noc w jej życiu. Prawie do świtu przewracała się z boku na bok. Kiedy wreszcie zapadła na krótko w niespokojny sen, przyśniła jej się matka i ogromne, wzburzone morze zatapiające Spinalongę niczym wielki statek. Z ulgą powitała nadejście świtu. Postanowiła pójść do Fortini i zwierzyć się ze swych obaw. Przyjaciółka wstawała o szóstej rano, by przygotować w tawernie jedzenie na cały dzień. Nie stanowiło to lekkiego zadania, zważywszy na to, że była w siódmym miesiącu ciąży. - Maria! Co tu tak wcześnie robisz? - zawołała Fortini. Od razu spostrzegła, że przyjaciółkę coś trapi. - Napijmy się kawy. - Przerwała pracę i usiadły razem w kuchni. - Denerwujesz się weselem? Maria uniosła wzrok na Fortini. W oczach miała łzy, pod oczami cienie czarne jak jej nietknięta kawa. - Co się dzieje, Mario? - Fortini wyciągnęła rękę i ujęła z troską dłoń przyjaciółki. - To. - Maria wstała, postawiła nogę na krześle i wskazała plamę na stopie. - Widzisz? Fortini nachyliła się. Zrozumiała, czemu Maria ma taką przerażoną minę. Wszyscy w Place znali symptomy trądu. A plama wyglądała niepokojąco. - Co mam teraz zrobić? - spytała cicho Maria. Po jej policzkach płynęły łzy.
Fortini zachowała spokój. - Przede wszystkim na razie nikomu o tym nie mów. Być może to nic poważnego. Trzeba zacząć od kompetentnej diagnozy. Twój ojciec prawie codziennie wozi na wyspę i z powrotem tego lekarza, prawda? Czemu nie miałabyś poprosić go, żeby na to spojrzał? - Doktor Lapakis bardzo blisko przyjaźni się z ojcem. Boję się, że mógłby mu coś powiedzieć. Ale jest jeszcze inny lekarz. Przyjeżdżał tu przed wojną. Zdaje się, że pracował w Iraklionie. Ojciec powinien wiedzieć, gdzie teraz jest. - Więc jedź do Iraklionu. Wkrótce bierzesz ślub, łatwo ci będzie znaleźć pretekst. - Ale to znaczy, że będę musiała powiedzieć o wszystkim ojcu - szlochała Maria. Na darmo ocierała łzy, bo wciąż lały się nowe. Nie da się tego uniknąć. Nawet jeśli zdoła utrzymać swoje obawy w sekrecie przed wszystkimi, Georgios będzie musiał się dowiedzieć. Maria wróciła do domu. Była dopiero ósma, lecz ojciec już wyszedł. Musiała zaczekać z rozmową do wieczora. Żeby się nie zamartwiać, postanowiła kontynuować rozpoczęte poprzedniego dnia porządki. Rzuciła się w wir sprzątania z nowym zapałem, polerowała meble na wysoki połysk i usuwała kurz z najgłębszych zakamarków szaf i szuflad. Tuż przed powrotem Georgiosa do domu ktoś zapukał i nie czekając na odpowiedź, otworzył drzwi. Anna. - Witaj, Mario, co robisz? - spytała, wchodząc do izby. - Czy ty nigdy nie przestajesz się krzątać? - Witaj, Anno. Chcę uporządkować dom, zanim ojciec zostanie tu sam odpowiedziała Maria spokojnie, przypominając sobie, że właśnie nadszedł dzień zapowiedzianej wizyty. Tak się przejęła plamą na skórze, że na śmierć o tym zapomniała. Anna nie odpowiedziała. Stała bez ruchu, wpatrzona w bosą stopę siostry. Maria, zakłopotana, przestąpiła z nogi na nogę, a potem zeszła z krzesła. Anna nie odrywała oczu od jej stopy. Zauważyła złowieszcze znamię i było już za późno, by je ukryć. - Co to za plama? - spytała i pochyliła się, żeby przypatrzeć się stopie z bliska. - Nie wiem - broniła się Maria. - Chyba nic takiego, ale zamierzam to sprawdzić. - Powiedziałaś ojcu? Manoli to widział? - dopytywała się Anna.
- Nie, żaden z nich jeszcze o tym nie wie. - Jeśli zamierzasz to przed nimi ukrywać, nie sądź, że ci w tym pomogę. To wygląda na trąd! - Posłuchaj, dziś wieczorem porozmawiam o tym z ojcem. Ale nie chcę, żeby ktokolwiek więcej o tym wiedział. Być może to nic takiego. - No cóż, jak tylko się czegoś dowiesz, poinformuj mnie. Zabrzmiało to jak rozkaz. Marii przemknęło nawet przez myśl, że podejrzenie trądu wydaje się siostrę cieszyć. - Jeśli przez dwa tygodnie nie dostanę wiadomości, przyjadę. Po tych słowach wyszła z domu. Jedynym potwierdzeniem jej obecności był unoszący się w powietrzu zapach francuskich perfum. Wieczorem Maria powiedziała ojcu, że siostra przyszła w odwiedziny, ale nie mogła czekać na jego powrót. Potem pokazała mu stopę. - Powinniśmy pojechać do doktora Kyristisa - orzekł Georgios. - Doktor Kyristis pracuje w dużym szpitalu w Iraklionie. Zaraz do niego napiszę i poproszę o wyznaczenie terminu wizyty. Nie powiedział nic więcej, ale gardło miał ściśnięte z przerażenia.
Rozdział ósmy W PONIEDZIAŁEK 17 sierpnia, po śniadaniu, Georgios i Maria wyruszyli w trzygodzinną podróż do Iraklionu. Po długiej jeździe wzdłuż wybrzeża, często w porywistym wietrze, dotarli do celu. Miasto ogłuszyło ich warkotem ciężarówek i łoskotem maszyn pracujących na licznych placach budowy. Georgios nie odwiedzał Iraklionu od czasu wojny. Poza potężnymi murami, ocalałymi pomimo niemieckich bombardowań, wszystko się tu zmieniło nie do poznania. W końcu wypatrzyli szpital i Georgios zaparkował. Dziesięć minut później pielęgniarka wprowadziła ich do gabinetu doktora Kyristisa. Jeśli wojna zmieniła oblicze Iraklionu, to jeszcze silniejszy ślad odcisnęła na lekarzu. Był wprawdzie równie szczupły jak dawniej, ale gęste czarne włosy przyprószyła siwizna, a wiek i ciężka praca odcisnęły piętno na gładkiej niegdyś twarzy. Lekarz w pełni wyglądał na swoje czterdzieści dwa lata. - Kyrie Petrakis - powiedział Kyristis, wyciągając rękę do Georgiosa. - To moja córka, Maria. - Despineda Petrakis. Wiele lat upłynęło. Kiedy panią poznałem, była pani jeszcze dzieckiem. - Lekarz uścisnął dłoń Marii. - Proszę siadać i opowiadać, co was sprowadza. Maria zaczęła najpierw nerwowo, potem już spokojniej opisywać symptomy. - Dwa tygodnie temu zauważyłam na lewej stopie jasną plamę. Skóra jest tam sucha i trochę bez czucia. Biorąc pod uwagę historię matki, nie mogłam tego zlekceważyć. - Tylko w tym jednym miejscu? Czy także w innych? Maria spojrzała na ojca. Od czasu odkrycia pierwszego znamienia, pojawiło się kilka innych. - Nie. Jest ich więcej. - Będę musiał je obejrzeć. Jeśli okaże się to konieczne, trzeba będzie pobrać wymazy. Doktor Kyristis wstał i zaprowadził Marię do izby zabiegowej, pozostawiając Georgiosa sam na sam z wiszącymi na ścianach tablicami anatomicznymi. Lekarz przede wszystkim obejrzał zmiany na stopie i na plecach. Potem sprawdził wrażliwość skóry na dotyk, najpierw piórkiem,
później spinką. Nie ulegało wątpliwości, że zakończenia włókien nerwowych są uszkodzone, ale nie był stuprocentowo pewny, czy ma do czynienia z trądem. - Przepraszam, despineda Petrakis, ale będę musiał pobrać materiał do badania. Obawiam się, że potem może pani odczuwać lekki ból. Maria siedziała w milczeniu, czekając, aż Kyristis i pielęgniarka przygotują potrzebne do zabiegu narzędzia. Skalpel był ostry jak brzytwa. Lekarz pobrał próbkę zmienionej tkanki na plecach, a potem pielęgniarka zdezynfekowała nacięcie maścią na bawełnianym waciku. Kiedy krwawienie ustało, pomogła Marii wstać z kozetki. Wrócili do gabinetu, gdzie czekał na nich Georgios. - No dobrze - powiedział lekarz. - Za kilka dni będę miał wyniki. Przyjedźcie za tydzień, powiem wam wtedy, jak brzmi diagnoza. To był najdłuższy tydzień w życiu Marii. Zawiadomiła Manolego, że źle się czuje i przez kilka dni nie będą mogli się widywać. Próbowała się skupić na pracach domowych, ale bez względu na to, co robiła, nie przestawała myśleć o tym, co czeka ją w poniedziałek. W piątek zjawiła się Anna. Dopytywała się, czy Maria zrobiła badania. Jaka jest diagnoza? Czemu jeszcze nie wie? W całej tej indagacji Maria nie wyczuwała ani śladu współczucia czy troski, raczej nutę mściwej satysfakcji. Odpowiadała siostrze monosylabami i wreszcie Anna sobie poszła. W końcu nadszedł poniedziałek i Maria z Georgiosem udali się w kolejną podróż do Iraklionu. Doktor Kyristis powitał ich, usiadł, otworzył leżącą na biurku teczkę i zaraz zamknął, jakby coś sprawdzał. Oczywiście nie było to potrzebne. Lekarz doskonale wiedział, co ma do powiedzenia. Nie zwlekał dłużej. - Despineda Petrakis, niestety bakterie wykryte w pobranym materiale wskazują na trąd. Przykro mi, że mam dla pani złe nowiny. Nienawidził takich chwil. Nie wiedział, czy diagnoza stanowi silniejszy cios dla chorej, czy dla jej ojca. Siedząca przed nim dziewczyna była żywym obrazem zmarłej matki, co tym silniej uświadamiało mu okrutną powtarzalność losu. Maria i Georgios siedzieli bez słowa. Spełniły się ich najgorsze obawy. Kyristis starał się dodać im otuchy. - To bolesna wiadomość i przekazuję ją z prawdziwą przykrością. Musicie jednak wiedzieć, że w ostatnich latach poczyniono wielkie postępy w
badaniach nad trądem. Bardzo liczę na to, że pani z nich skorzysta, despineda Petrakis. Maria ledwie słyszała głos lekarza, jakby dobiegał z wielkiej odległości. Dopiero na dźwięk swego imienia uniosła głowę. - Może minąć osiem, może nawet dziesięć lat, nim objawy w pełni się rozwiną. Pani choroba ma postać gruźlicopodobną i jeśli ogólny stan pani zdrowia pozostanie dobry, to istnieje szansa na uniknięcie postaci lepromatycznej. Co on mówi? - myślała Maria. Że jestem skazana na śmierć, ale długo potrwa, zanim umrę? - No i co dalej? - spytała niemal szeptem. Po raz pierwszy od wejścia do gabinetu spojrzała lekarzowi w twarz. W jego spokojnym spojrzeniu widziała, że powie jej wszystko, co jest do powiedzenia. Wiedziała też, że ze względu na ojca raczej niż na siebie musi być dzielna. Nie wolno jej płakać. - Napiszę list do doktora Lapakisa, żeby go o wszystkim poinformować i mniej więcej w ciągu tygodnia będzie pani musiała udać się do kolonii na Spinalondze. Radziłbym jak najmniej rozmawiać o tym z kimkolwiek poza najbliższymi. Ludzie wciąż mają bardzo przestarzałe poglądy na temat trądu i sądzą, że można się nim zarazić przez samo tylko przebywanie w jednym pomieszczeniu z chorym. W tym momencie odezwał się Georgios. - Wiemy. Kiedy mieszka się długo koło Spinalongi, trudno nie wiedzieć, co większość ludzi myśli o trędowatych. - Wstał. - Pora iść, Mario. Doktor powiedział nam wszystko, co powinniśmy wiedzieć. - Tak, dziękuję. - Maria odzyskała już w pełni panowanie nad sobą. Wiedziała, gdzie spędzi resztę życia. Nie z Manolim w pobliżu Eloundy, lecz samotnie na Spinalondze. Kyristis otworzył przed nimi drzwi. - Jeszcze jedno - powiedział. - Prowadzę korespondencję z doktorem Lapakisem i zamierzam wznowić wizyty na Spinalondze. A to oznacza, że będę uczestniczył w pani leczeniu. Oboje słuchali tych słów pociechy. Ujmujące było, że okazywał im taką troskę, ale w niczym to nie poprawiało sytuacji. Maria i Georgios wyszli ze szpitala w jaskrawe słońce. Wszędzie ludzie krzątali się wokół swoich spraw, niepomni smutku tych dwojga. Jakże im Maria zazdrościła banalnej rutyny codziennych zajęć, które już za kilka dni
miały przestać być jej udziałem. W ciągu godziny życie jej i ojca uległo całkowitej zmianie. KIEDY wrócili do Plaki, przed domem stał samochód Anny. Siostra była ostatnią osobą, którą Maria chciała teraz widzieć. Anna miała jednak klucz i weszła do środka. Było już niemal ciemno, siedziała więc w półmroku, czekając, aż wrócą. Ich przygnębione miny mówiły dostatecznie dużo, lecz Anna, jak zawsze niewrażliwa na cudze cierpienie, musiała się upewnić. - No i? Jakie są wyniki? - Pozytywne. Mam trąd. Brutalnie szczere słowa. Nawet Anna umilkła. Wszyscy troje doskonale wiedzieli, co to oznacza. - Pójdę porozmawiać z Manolim - oświadczył stanowczo Georgios. - A jutro porozmawiam z Eleftheria i Alexandrosem. Trzeba im jak najprędzej wszystko powiedzieć. Po tych słowach wyszedł. Córki siedziały jeszcze przez chwilę razem, choć niewiele miały sobie do powiedzenia. Georgios wiedział, gdzie znajdzie Manolego. Wszedł do baru i powiedział bez ogródek: - Musimy porozmawiać, Manoli. Na osobności. Udali się do stolika w kącie sali, gdzie nikt ich nie słyszał. - Mam złe nowiny. Maria nie będzie mogła za ciebie wyjść. - Co się stało? Dlaczego?! - wykrzyknął Manoli z niedowierzaniem w głosie. Wiedział, że Maria od kilku dni źle się czuła, ale sądził, że to nic poważnego. - Ma trąd. - Trąd! - Tak, trąd. Pojutrze zawiozę ją na Spinalongę. - Jak się zaraziła? - Manoli natychmiast przestraszył się o własne zdrowie. Co Georgios miał mu powiedzieć? Od zakażenia do wystąpienia objawów mogło upłynąć wiele lat, możliwe było zatem, że Maria zaraziła się jeszcze od matki. Zatroskał się o konsekwencje tej ponurej nowiny dla Anny. - Nie wiem. Ale mało prawdopodobne, żeby ktokolwiek mógł się od niej zarazić. - Nie wiem, co powiedzieć. To straszna wiadomość. Manoli odsunął się z krzesłem od Georgiosa. Ten nieświadomy gest był głęboko znaczący. Georgios przyjrzał mu się i zaskoczyło go to, co zobaczył. Manoli był wstrząśnięty i wystraszony, ale nie zrozpaczony.
Stan Marii bardzo go zasmucił. Uważał trąd za najgorszy los, jaki może człowieka spotkać. Ale to nie jego świat się kończył. Kochał Marię, ale kochał już w życiu tuzin innych kobiet. Był realistą i wiedział, że jego uczucia prędzej lub później znajdą sobie nowy obiekt; Maria nie była jedyną prawdziwą miłością jego życia. Georgios pożegnał go i poszedł. Nazajutrz musiał wcześnie wstać, żeby złożyć wizytę Alexandrosowi i Eleftherii. Gdy rankiem przybył do Vandoulakisów, wszyscy czworo już na niego czekali. Zdając sobie sprawę, że prawda wyjdzie wkrótce na jaw, Anna wyznała Andreasowi, że jej matka umarła na Spinalondze. Przemyślała wszystko i doszła do wniosku, że w zaistniałej sytuacji szczerość może tylko przemawiać na jej korzyść. Spotkało ją rozczarowanie. Mimo swej inteligencji Alexandros Vandoulakis miał o trądzie takie samo wyobrażenie jak niewykształceni wieśniacy: wierzył, że to choroba dziedziczna, a jej pojawienie się w rodzinie oznacza przekleństwo. - Czemu trzymaliście chorobę Eleni w tajemnicy? - spytał Georgiosa. Okryliście naszą rodzinę hańbą! Eleftheria usiłowała go powstrzymać, ale on kontynuował swoją pełną oburzenia tyradę. - Za względu na nasze dobre imię zatrzymamy Annę w rodzinie, choć nigdy wam nie wybaczymy, że oszukaliście nas. Tylko jedno mogłoby pogorszyć sprawę - gdyby mój bratanek ożenił się z Marią. Odtąd Anna będzie cię odwiedzać w Place, ale ty już nie jesteś tu mile widziany, Georgiosie. Ani słowa troski o Marię, ani jednej myśli o jej strasznym położeniu. Wracając do Plaki, Georgios gorzko szlochał, opłakując ostateczny rozpad rodziny. Po POWROCIE zastał u Marii jej wierną przyjaciółkę Fortini. Kiedy wszedł, młode kobiety przerwały rozmowę i uniosły głowy. Nie musiały o nic pytać. Pobladła, znękana twarz i zgarbiona sylwetka Georgiosa dostatecznie jasno mówiły, że spotkanie z Vandoulakisami nie należało do łatwych. Georgios zostawił przyjaciółki zajęte przygotowaniami do wyjazdu Marii na wyspę, choć prawdę mówiąc, niewiele było do pakowania. Zaledwie przed kilkoma tygodniami Maria naszykowała wyprawę i w kącie izby stały pełne skrzynie. Wyjmując nocne koszule i misternie haftowaną bieliznę, zrosiła je gorzkimi łzami.
- Czemu nie chcesz ich zabrać? - spytała Fortini. - Dlaczego nie miałabyś mieć na Spinalondze tych pięknych rzeczy? - Może masz rację. Być może dzięki nim życie tam będzie łatwiejsze do zniesienia. - Maria schowała jedwabie z powrotem do skrzyni i zamknęła wieko. - Jak myślisz, co jeszcze powinnam ze sobą wziąć? - Starała się być dzielna i rzeczowa. - No cóż, twój ojciec kilka razy w tygodniu pływa na wyspę z dostawami, więc w każdej chwili będziemy mogli ci dostarczyć wszystko, co tylko okaże się potrzebne. Może powinnaś zabrać trochę ziół. Na pewno znajdzie się tam ktoś, komu będą potrzebne. Reszta dnia upłynęła im na rozważaniu, jakie zioła mogą się okazać przydatne na wyspie. Pozwalało to oderwać myśli od nieuchronnie nadciągającej katastrofy, jaką był wyjazd. Fortini aż do zmierzchu podtrzymywała spokojną rozmowę. Kiedy nadeszła pora rozstania, powiedziała tylko: - Nie żegnam cię. Nie dlatego, że to boli, ale dlatego, że nigdy nie przestaniemy się widywać. Będę cię odwiedzać. Przyjadę niedługo z twoim ojcem. - To cudownie, że jeszcze cię zobaczę. Nagle w serce Marii wstąpiła odwaga. Wiedziała, że mnóstwo mieszkańców wyspy od lat nie widziało swych bliskich. Ona przynajmniej będzie regularnie widywać ojca, a jak się teraz okazało, również najbliższą przyjaciółkę. - Zatem bywaj. Żadnych pożegnań - oświadczyła mężnie Fortini. - Tylko „do zobaczenia w przyszłym tygodniu". Nie uściskała jednak przyjaciółki, bo nawet ona obawiała się tak bliskiego kontaktu, zwłaszcza że nosiła pod sercem dziecko. Nikt, nawet Fortini nie umiała wyzbyć się lęku wynikającego z przeświadczenia, że trądem można się zarazić przez najbardziej choćby powierzchowny kontakt fizyczny. - A co z dzieckiem? - Dziecko urodzi się dopiero w listopadzie, a gdy się wtedy do ciebie wybiorę, zajmie się nim Stephanos. Po wyjściu Fortini Maria po raz pierwszy od wielu dni została sama. Przez kilka następnych godzin czytała na nowo listy matki, próbując wyobrazić sobie życie na Spinalondze. Z zamyślenia wyrwało ją gwałtowne stukanie do drzwi. Manoli.
- Mario - zaczął bez tchu. - Chciałem się tylko pożegnać. Okropnie mi przykro, że tak się to wszystko potoczyło. Nie podał jej ręki, nie przytulił. Tego zresztą nawet nie oczekiwała. Ale miała nadzieję, że Manoli podzieli jej smutek, a on unikał jej wzroku. Jego zachowanie uświadomiło Marii, że narzeczony rychło znajdzie sobie nowy obiekt pożądania. Gardło jej się ścisnęło. - Żegnaj - powiedział. I już go nie było. Maria została sama. Głucha cisza wypełniała dom. Georgios jeszcze nie wrócił. Ostatni dzień wolności córki spędził, naprawiając sieci i szorując łódź. Maria jak co dnia przygotowała kolację i koło siódmej zasiedli naprzeciw siebie przy stole, choć żadne z nich nie miało apetytu. Rozmawiali zarówno o sprawach banalnych, jak i o rzeczach ważniejszych. Ustalali, kiedy znów się zobaczą i ile razy w tygodniu Georgios będzie jadał kolacje w gościnnym domu Angelopulosów. O dziewiątej, zmęczeni, położyli się do łóżek. Nazajutrz o wpół do siódmej rano Georgios załadował skrzynie na łódź i wrócił do domu po córkę. Wciąż pamiętał odjazd Eleni tak żywo, jakby to się działo nie dalej niż wczoraj. W ów majowy dzień świeciło słońce, a odjeżdżającą nauczycielkę żegnał tłum przyjaciół i dzieci ze szkoły. Tego ranka w miasteczku panowała głucha cisza. Maria miała po prostu zniknąć. W uliczkach Plaki hulał zimny, jesienny wiatr. Chłód przenikał młodą kobietę, wprowadzając jej ciało i umysł w stan odrętwienia, który pozbawiał ją niemal zmysłów, lecz nie przynosił ulgi w rozpaczy. Stąpała niepewnie w kierunku pomostu, wsparta na ramieniu ojca, jakby każdy krok sprawiał jej ból. Jednak nie ból fizyczny. Jej ciało było równie silne, jak ciała wszystkich dziewcząt oddychających czystym powietrzem Krety, a skóra równie świeża i młodzieńcza jak oczy - brązowe oczy dziewcząt tej wyspy. Wątła łódeczka załadowana stertą pakunków powiązanych sznurem kołysała się na falach. Mężczyzna ostrożnie wsiadł pierwszy i wyciągnął rękę do córki. Kiedy usiadła bezpiecznie w łódce, otulił ją kocem, chroniąc przed zajadłością żywiołów. Jedyną widomą wskazówką, że młoda kobieta nie jest częścią ładunku, były ciemne kosmyki jej tańczących na wietrze włosów. Mężczyzna odcumował łódź - nie pozostawało nic więcej - i wyruszyli w drogę. Nie była to krótka wycieczka w celu dostarczenia zapasów, lecz początek podróży bez powrotu. Początek nowego życia. Życia w kolonii trędowatych. Życia na Spinalondze.
Rozdział dziewiąty kilka minut stali samotnie na nabrzeżu. Georgios postanowił zaczekać, aż ktoś przyjdzie po córkę. - Bądź dzielna, Mario - powiedział cicho. - Jutro znów przypłynę. Jeśli będziesz mogła, przyjdź się ze mną spotkać. Ujął ją za ręce. Choćby miał się zarazić trądem, do diabła! - nie dbał o to. Może byłoby to najlepsze wyjście, bo mógłby zamieszkać na wyspie z córką. Choć z drugiej strony, trudno byłoby wówczas znaleźć kogoś, kto zająłby się przewożeniem dostaw na Spinalongę. - Oczywiście, że przyjdę, jeśli to dozwolone. - Na pewno ci pozwolą. Słuchaj - wskazał człowieka wyłaniającego się z przejścia w murze fortecy - to Nikos Papadimitriou, przywódca kolonii. Wczoraj zostawiłem mu list z wiadomością, że cię dziś przywiozę. - Witamy na Spinalondze - zwrócił się do Marii Papadimitriou. Jego lekki ton ją zaskoczył, ale też pozwolił na moment zapomnieć o strachu. - Wkrótce ktoś odniesie pani dobytek do domu. Idziemy? Wskazał gestem, by poszła za nim do tunelu. - Zanim pójdziemy - wtrąciła pośpiesznie - czy mogę prosić o pozwolenie na widywanie ojca, gdy będzie tu przypływał z doktorem Lapakisem lub z zaopatrzeniem? - Ależ oczywiście! - odparł gromkim głosem Papadimitriou. - Spodziewałem się tego. Wiem przecież, że nie będzie pani próbowała uciekać. Georgios chciał już zakończyć chwilę rozstania. Wiedział, że któreś z nich musi odwrócić się pierwsze, i czekał, aż zrobi to Maria. Zawsze żałował, że przed czternastu laty odpłynął w takim pośpiechu po przywiezieniu tu Eleni. Był tak zrozpaczony, że wsiadł do łodzi i odbił od brzegu bez pożegnania. Maria weszła za Papadimitriou do tunelu. Szedł powoli, ciężko opierając się na lasce, aż w końcu ujrzeli światło na końcu korytarza. Wejście do miasteczka było dla niej takim samym zaskoczeniem jak dla innych przybyszów. Mimo świeżej lektury listów pełnych barwnych opisów, nie była przygotowana na widok, jaki ujrzała. Długi rząd sklepów z okiennicami, na razie jeszcze zamkniętymi, okna domów ze skrzynkami i doniczkami, w których rosły późno kwitnące odmiany pelargonii, kilka większych budynków z rzeźbionymi drewnianymi balkonami. Ulicę wypełniał zapach świeżo pieczonego chleba i pasztecików. PRZEZ
- Zanim pokażę pani jej nowy dom, despineda Petrakis, chciałbym, żeby poznała pani moją żonę - powiedział Papadimitriou. - Przygotowała dla pani śniadanie. Skręcili w lewo, w uliczkę prowadzącą na dziedziniec dawnej twierdzy, zabudowany ze wszystkich stron domami. Papadimitriou otworzył drzwi jednego z nich i wszedł do środka, pochylając głowę. Wnętrze domu było jasne i czyste. W izbie obok znajdowała się kuchnia, na piętro prowadziły schody. - Pozwoli pani, że przedstawię ją żonie. Katerino, to Maria Petrakis. Kobiety uścisnęły sobie dłonie. Wbrew wszystkiemu, co pisała Eleni, Maria spodziewała się, że kolonię zamieszkują osoby kulawe i zdeformowane, więc tym bardziej zaskoczyła ją elegancja i uroda gospodyni. Katerina była młodsza od swego siwowłosego męża, Maria oceniała ją na niespełna pięćdziesiąt lat. Na stole nakrytym haftowanym lnianym obrusem stała przygotowana na wizytę Marii elegancka porcelanowa zastawa. Usiedli. Katerina napełniła filiżanki gorącą czarną kawą. - Obok nas jest wolny domek - powiedział Papadimitriou. - Pomyśleliśmy, że może się pani spodoba, chyba że woli pani dzielić mieszkanie z jakąś inną osobą. - Wolałabym raczej mieszkać sama. Jeśli to możliwe. Na stole stał duży talerz świeżych bułeczek. Maria zjadła jedną z nadspodziewanym apetytem. W ciągu ostatnich kilku dni nic nie mogła przełknąć. - Czy pamiętacie moją matkę, Eleni Petrakis? - Oczywiście, że pamiętamy! Była cudowną kobietą i wspaniałą nauczycielką - odparła Katerina. - Wszyscy ogromnie ją ceniliśmy. Papadimitriou wstał. Było już po ósmej, najwyższa pora, by przywódca kolonii udał się do biura. - Nie wątpię, że wkrótce znów się zobaczymy, despineda Petrakis. Zostawiam panią w kompetentnych rękach Kateriny. Żona oprowadzi panią po wyspie. - Dziękuję za serdeczne powitanie - odpowiedziała Maria. - Dokończmy kawę i chodźmy - zaproponowała pogodnie Katerina po wyjściu Papadimitriou. - Nie wiem, co wiesz o Spinalondze, ale nie jest to najgorsze miejsce do zamieszkania. Głównym źródłem problemów jest konieczność obcowania przez całe życie z tymi samymi, nielicznymi
osobami. Ponieważ pochodzę z Aten, z początku trudno mi było do tego przywyknąć. - Spędziłam życie w Place, więc dla mnie to nic nowego. Wychodząc z domu, Maria otuliła się ciaśniej szalem. Kiedy skręciły w główną ulicę, sklepy już były otwarte. Ludzie przybywali i oddalali się w swoich sprawach pieszo, na mułach, a także na osłach i wózkach. Wszyscy sprawiali wrażenie bardzo zaabsorbowanych. Znalazły się przed pantopoleion, sklepem z artykułami gospodarstwa domowego, z których wiele wystawiono przed budynkiem; obok miał swój warsztat wytwórca noży; dalej był sklepik z raki i piekarnia przyciągająca klientów rzędami świeżo upieczonych chlebów. Wreszcie najważniejsze miejsce, przynajmniej dla zamieszkujących wyspę mężczyzn, bar prowadzony przez młodzieńczego i powszechnie lubianego Gerasima Mandakisa. Mimo wczesnej pory siedziało tam już kilku klientów, popijając kawę. Tuż przed kościołem stał parterowy budynek. Katerina powiedziała Marii, że mieści się w nim szkoła. Zajrzały przez okno i zobaczyły młodego mężczyznę stojącego przed gromadką dzieci zapełniających ławki. - Kto jest teraz nauczycielem? - spytała Maria. - Przez jakiś czas prowadził szkołę pewien ateńczyk, ale umarł. Na szczęście twoja matka zdążyła wykształcić następcę. Był bardzo miody, kiedy podjął pracę, ale dzieci go uwielbiają. - Jak się nazywa? - Dimitri Limonias. - Dimitri Limonias! To chłopiec, który przyjechał tu razem z moją matką. Mówiono, że to on ją zaraził trądem. Jak się to czasami zdarzało, od czasu diagnozy objawy choroby Dimitria prawie się nie rozwinęły. I oto teraz prowadził szkołę. Maria poczuła przelotne ukłucie żalu. - Wygląda na to, że jest tu sporo dzieci - zauważyła. - Skąd się ich tyle wzięło? Czy ich rodzice też tu są? - Na ogół nie. Zaraziły się trądem w różnych miejscach i wtedy je tu odesłano. Mieszkańcy kolonii starają się chronić przed ciążą, a jeśli dziecko rodzi się zdrowe, odsyłane jest na stały ląd do adopcji. Ostatnio zdarzyły się dwa takie przypadki. - To strasznie smutne. A kto zajmuje się dziećmi, które tu trafiają? - Większość zostaje adoptowana. My z Nikosem także wychowaliśmy jedno z nich. Wszystkie znajdują dobrą opiekę.
Wolno ruszyły główną ulicą, w kierunku górującego nad miasteczkiem szpitala. - Potem cię tam zaprowadzę - powiedziała Katerina, podchwyciwszy niespokojne spojrzenie Marii. - Doktor Lapakis bada wszystkich nowo przybyłych. Udały się na północną, niezamieszkaną część wyspy, gdzie tylko orły szybowały po niebie. Z tej strony atakował Spinalongę zimny i gwałtowny północno-zachodni wiatr, a głęboko w dole morze tłukło o skały u stóp urwiska, wyrzucając wysoko w powietrze wodny pył. Zaczęło mżyć i ścieżka zrobiła się śliska. - Chodźmy - powiedziała Katerina. - Pora wracać. Pewnie już przynieśli twoje skrzynie. Pokażę ci twój nowy dom i pomogę się rozpakować. Musisz być zmęczona. Gdy schodziły ścieżką, Maria zauważyła kilkadziesiąt zadbanych kawałków gruntu, gdzie na przekór niechętnym żywiołom ludzie uprawiali warzywa. Minęły kaplicę z widokiem na morze i dotarły do ogrodzonego cmentarza. - Tu spoczywa twoja matka - powiedziała Katerina. - Wszyscy na Spinalondze tu kończą swój żywot. Katerina nie chciała, żeby zabrzmiało to tak brutalnie, ale Maria i tak nie zareagowała. Trzymała emocje na wodzy. Tuż przed powrotem do punktu wyjścia minęły budynek z dużym balkonem i portykiem, największy, jaki Maria widziała na wyspie. - To oficjalna rezydencja przywódcy kolonii - wyjaśniła Katerina - ale Nikos po przejęciu tej funkcji nie chciał usuwać stamtąd swego poprzednika, więc Elpida i Petros Kontomarisowie pozostali w swym domu. Elpida mieszka tu do dziś. Maria natychmiast przypomniała sobie to nazwisko. Elpida stała się najlepszą przyjaciółką jej matki. Okrutna prawda zdawała się wyglądać tak, że niemal wszyscy ludzie z najbliższego otoczenia Eleni zdołali ją przeżyć. - Matka pisała o Elpidzie Kontomaris w listach. Wiem, że bardzo się zaprzyjaźniły. Wróciły do skupiska domów, od którego zaczęły spacer. Podeszły do drzwi jednego z nich, o ponurej rdzawej barwie; Katerina wyciągnęła z kieszeni klucz i podała go Marii. Wewnątrz panował przygnębiający półmrok, a zapalenie światła w niewielkim stopniu rozweseliło izbę. Dom był wyziębiony i wilgotny - widać od dawna nikt w nim nie mieszkał - a izba
skąpo umeblowana: ciemny stół, dwa krzesła i kanapa pod ścianą. Bardziej przytulny byłby pasterski szałas w górach. - Zostanę, pomogę ci się rozpakować - oznajmiła Katerina kategorycznym tonem. Maria zdecydowana była nie pokazać po sobie, co myśli o tej ruderze, ale mogło się jej to udać wyłącznie pod warunkiem, że natychmiast zostanie sama. - To bardzo miło z twojej strony, ale nie chcę ci już zabierać więcej czasu. - Jak sobie życzysz, ale po południu wpadnę, żeby zobaczyć, czy mogę ci w czymś pomóc. Gdybyś czegoś potrzebowała, wiesz, gdzie mnie szukać. Maria ucieszyła się, gdy wreszcie została sama ze swymi myślami, ale z miejsca ogarnęło ją przygnębienie. Wszystkie godziny narzuconej sobie samokontroli i optymizmu udawanego przed ojcem, Nikosem i Katerina, a wreszcie przed sobą samą, drogo ją kosztowały. Przeszyło ją dojmujące odczucie okrucieństwa losu. Zamknęła drzwi na zamek, weszła po schodach na piętro i zajrzała do sypialni. Stało tam jedynie łóżko z siennikiem, a na ścianie wisiała drewniana ikona Matki Boskiej. Maria położyła się na twardym łóżku, przyciągnęła kolana do piersi i zaczęła szlochać. Leżała tak i płakała, aż w końcu zapadła w niespokojny, pełen koszmarów sen. Tkwiła w bezdennej ciemności snu jak w otchłani morza, aż dobiegające skądś bębnienie wyciągnęło ją na powierzchnię. Zdała sobie sprawę, że monotonne łomotanie wcale nie jest dźwiękiem bębnów, lecz odgłosem uporczywego dobijania się do jej domu. Zeszła wąskimi schodami, odsunęła zasuwkę i uchyliła drzwi. W półmroku za progiem stały dwie kobiety. - Mario! Wszystko w porządku?! - krzyknęła Katerina. - Dobijamy się chyba od godziny. Przestraszyłam się, że mogłaś... coś sobie zrobić. Niepokój Kateriny był całkiem uzasadniony. Zdarzało się, że nowo przybyli próbowali odbierać sobie życie, a kilkorgu się to nawet udało. - Wszystko w porządku. Naprawdę. Po prostu usnęłam... Wejdźcie. Otworzyła drzwi szerzej i odsunęła się, by wpuścić gości do środka. - Muszę was sobie przedstawić. To Elpida Kontomaris. Staruszka ujęła Marię za ręce. - Jak widzę, masz w sobie wiele z matki - powiedziała. - Kochałam ją jak córkę, była jedną z moich najlepszych przyjaciółek. - Kyria Kontomaris, tak dobrze znam pani nazwisko. Matka pisała w listach o waszej przyjaźni.
Elpida rozejrzała się po pustym, wyziębionym pokoju. Skrzynie z dobytkiem Marii wciąż stały nieotwarte. Było oczywiste, że młoda kobieta nadal nie otrząsnęła się z szoku i nawet nie próbowała zagospodarować nowego miejsca zamieszkania. Ten dom wciąż jeszcze należał do nieżyjącego już poprzedniego lokatora. - A może zanocowałabyś dziś u mnie? - spytała ciepło. - Mam pokój gościnny, więc nie sprawisz mi żadnego kłopotu. Maria zgodziła się bez wahania. Pamiętała, że wcześniej tego dnia minęły dom Elpidy. Tak, w tym miejscu chętnie spędziłaby wieczór. MARIA przespała u Elpidy jeszcze kilka nocy, a za dnia wracała do własnego domu i ciężko pracowała, by go zmienić. Pobieliła ściany i pomalowała drzwi jasnozieloną farbą. Rozpakowała książki, powiesiła na ścianach fotografie i obrazki, wyprasowała haftowane bawełniane narzuty i rozłożyła je na stole oraz na wygodnych krzesłach, które dostała od Elpidy. Podobno nie były jej już potrzebne. Wyszorowała kuchnię do połysku, a potem powiesiła półkę i ustawiła na niej słoiki z suszonymi ziołami. Ponieważ zmorzona rozpaczą przespała termin pierwszej wizyty u doktora Lapakisa, wybrała się do niego dopiero kilka dni po przybyciu na Spinalongę. Lekarz odnotował objawy, zbadał Marię i naniósł rozmieszczenie plam na schematyczny rysunek ludzkiej postaci. Porównawszy własne spostrzeżenia z informacjami przesłanymi przez doktora Kyristisa, stwierdził z niepokojem, że na plecach chorej pojawiła się nowa plama. Ogólny stan zdrowia Marii był na razie dobry, ale gdyby zaszły jakieś niekorzystne zmiany, przewidywania doktora Kyristisa, dającego Marii szanse przeżycia wielu lat, mogłyby się okazać tylko pobożnymi życzeniami. Trzy dni później Maria wybrała się na spotkanie z ojcem. Obserwując zbliżającą się łódź, wypatrzyła za doktorem Lapakisem jeszcze jednego pasażera. Przez głowę przemknęła jej myśl, że może Manoli, na przekór przyjętym zasadom, postanowił się z nią zobaczyć. Wiele razy zastanawiała się, jak potoczyłoby się ich życie i jak reagowałby na nieuniknione trudności. Jednak gdy łódź podpłynęła bliżej, rozpoznała w drugim pasażerze doktora Kyristisa. Burta łodzi lekko stuknęła o nabrzeże. Georgios rzucił cumę, a Maria z wprawą przywiązała ją do słupka. - Mario... Tak się cieszę, że cię widzę - powiedział Georgios, starając się nie zdradzać niepokoju w głosie. - Jak się masz, Mario? - spytał Kyristis, zręcznie wyskakując na brzeg.
- Zupełnie dobrze, panie doktorze. Przystanął, by się jej przyjrzeć. Ta młoda, doskonale piękna kobieta wydawała się w kolonii trędowatych zupełnie nie na miejscu. Lekarze pozostawili Marię w towarzystwie ojca i zniknęli w tunelu. Od ostatniej wizyty Nikolaosa Kyristisa upłynęło ponad dwanaście lat i zmiany, jakie zaszły w tym czasie na wyspie, wprawiły go w zdumienie. Jeszcze bardziej zdziwił się, gdy doszli do szpitala. Pierwotny budynek nie uległ zmianie, ale dobudowano do niego obszerne nowe skrzydło. - To zadziwiające! - wykrzyknął. - Wszystko wygląda tak, jak sobie planowałeś. - Mogę cię zapewnić, że nie przyszło nam to łatwo - odparł doktor Lapakis. Z dumą oprowadził kolegę po szpitalu. Sale w nowym skrzydle były przestronne, z oknami od podłogi do sufitu. Zimą solidne okiennice i grube mury chroniły pacjentów od lodowatych wichrów, latem przez otwarte okna wpadał kojący wietrzyk. Wszędzie panowała nieskazitelna czystość i jak zauważył Kyristis, każda sala była wyposażona w kabinę prysznicową. - Wreszcie doczekałem się szpitala, w którym mogę leczyć pacjentów tak jak należy - powiedział Lapakis, wprowadzając gościa do swego gabinetu. A co ważniejsze, mogą tu zachować poczucie godności. - Imponujące, Christosie - przyznał Kyristis. - Wszystko wygląda wyjątkowo schludnie i wygodnie. - Owszem, ale dobre warunki to nie wszystko, czego trzeba moim pacjentom. Jeszcze bardziej chcieliby wyzdrowieć i opuścić to miejsce - odparł Lapakis znużonym głosem. Mieszkańcy kolonii wiedzieli, że trwają prace nad lekiem przeciw trądowi, ale na razie niewiele z tego wynikało, a leczenie wciąż pozostawało w sferze marzeń. - Posłuchaj, musimy zachować optymizm - powiedział Kyristis. - Prace nad lekarstwem na trąd weszły w etap badań klinicznych. Poprawa nie nastąpi wprawdzie z dnia na dzień, ale jednak powinna nastąpić. Dlatego chciałem cię spytać, czy są tu chorzy, którzy byliby skłonni poddać się terapii doświadczalnej? - Na pewno, Nikolaosie. Co mają do stracenia? - Prawdę mówiąc, na tym etapie całkiem sporo... - zamyślił się Kyristis. To specyfik na bazie siarki, o czym zapewne wiesz, i jeśli ogólny stan zdrowia leczonego nim pacjenta nie jest dobry, to skutki mogą być
katastrofalne. Właśnie wróciłem z kongresu poświęconego eksperymentalnym metodom leczenia trądu. Z wygłoszonych tam referatów wynika, że wśród pacjentów poddanych nowej terapii zdarzają się nawet przypadki samobójstw. - No cóż, w takim razie będziemy musieli dobrze się zastanowić, kto z naszych chorych nadaje się na królika doświadczalnego, o ile w ogóle kogoś znajdziemy. Kyristis wrócił na nabrzeże. Było południe, i gdy wyszedł z ciemnego korytarza, ujrzał sto metrów od brzegu kołyszącą się na falach wzburzonego październikowego morza łódź Georgiosa. Przewoźnik przybywał po niego tak, jak się umówili. Na nabrzeżu czekała również młoda kobieta. Patrzyła na morze, ale słysząc kroki lekarza, odwróciła się. Wielkie oczy patrzyły na Kyristisa spoza przesłaniającej twarz fali długich włosów z wyrazem nadziei. Wiele lat wcześniej, jeszcze przed wojną, Kyristis odwiedził Florencję, gdzie zachwycił go obraz Botticellego „Narodziny Wenus". Na tle szarozielonego morza z rozwianymi przez wiatr włosami Maria tak bardzo przypominała postać z obrazu, że aż przystanął. Nigdy w życiu nie widział równie pięknej kobiety. - Doktorze Kyristis. - Dźwięk własnego nazwiska wyrwał go z rozmarzenia. - Doktorze Kyristis, ojciec na pana czeka. - Tak, tak, dziękuję pani - powiedział głośniej, niż zamierzał, zakłopotany odkryciem, że zapatrzony w nią zapomniał o bożym świecie. Maria mocno trzymała burtę łodzi, dopóki lekarz nie wsiadł, a potem rzuciła mu cumę. Łapiąc ją, Kyristis uniósł na nią wzrok. Twarz samej Wenus nie mogłaby być doskonalsza. PIERWSZE tygodnie na wyspie upłynęły Marii zaskakująco szybko. Pewnego wieczoru Elpida zaprosiła ją do siebie, by poznała Dimitria Limoniasa. Oboje szli na to spotkanie z lekkim niepokojem. - Pani matka była dla mnie niezmiernie dobra - zaczął Dimitri, gdy gospodyni napełniła kieliszki i usiedli. - Traktowała mnie jak rodzonego syna. - To dlatego, że kochała pana jak rodzone dziecko. - Wiem, że wszyscy winią mnie o to, że ją zaraziłem - kontynuował z wahaniem Dimitri. - Rozmawiałem na ten temat z doktorem Lapakisem, lecz on uważa, że to mało prawdopodobne.
- Teraz to już nie ma znaczenia - odparła Maria. - Nie przyszłam tutaj, żeby pana obwiniać. Po prostu pomyślałam, że miło będzie pana poznać. W końcu jesteśmy niemal rodzeństwem. - To bardzo wielkoduszne z pani strony. Właściwie czuję się tak, jakbym już nie miał rodziny. Rodzice umarli, a bracia i siostry nigdy nie mieli zwyczaju pisania listów. Kilka godzin upłynęło im na rozmowie o wyspie, szkole i Eleni. Dimitri miał szczęście. Podczas pobytu na Spinalondze cieszył się troskliwą opieką Eleni, a potem Elpidy. Pierwsza była już wcześniej matką, druga traktowała go jak ukochane dziecko, którego zawsze pragnęła. Maria ucieszyła się, że poznała tego przyszywanego brata i odtąd spotykali się często przy kawie lub jedli razem kolację. Podczas gdy przygotowywała posiłek, Dimitri z entuzjazmem opowiadał o szkole. Jego fascynacja pracą uświadomiła Marii, że choroba nie musi odciskać swego piętna na każdej chwili życia. Wizyta w szpitalu raz na dwa tygodnie, utrzymywanie czystości i porządku w domu, uprawianie małej działki, a do tego spotkania z ojcem - wszystkie te zajęcia stanowiły podwaliny jej nowej egzystencji. Wkrótce jednak poczuła, że musi znaleźć sobie więcej zajęć, zdjęła więc z półki podniszczony notes zawierający zebrane przez lata recepty zielarskie. „Sposoby leczenia i kuracje" napisała na tytułowej stronie starannym pismem uczennicy. W odniesieniu do trądu słowa te brzmiały naiwnie i nierealistycznie. Jednak mieszkańców Spinalongi nękało prócz trądu również wiele pospolitych dolegliwości i mogąc im ulżyć, wniosłaby cenny wkład w życie kolonii. Gdy pewnego dnia przybyła na wyspę Fortini, by ją odwiedzić, Maria podzieliła się z nią swymi pomysłami. Powiedziała, że z nadejściem wiosny zamierza wybrać się na poszukiwanie ziół w niezamieszkanej, skalistej części wyspy. - Wygląda na to, że nawet na tych wapiennych urwiskach nieustannie zraszanych słoną morską wodą rośnie pod dostatkiem szałwii, czystki, oregano, rozmarynu i tymianku. Będę musiała poprosić doktora La-pakisa o zgodę, ale kiedy już ją otrzymam, zamierzam reklamować swoje ziołowe leki w „Gwieździe Spinalongi" - opowiadała i choć dzień był zimny, Fortini ciepło się robiło na sercu, gdy widziała ukochaną przyjaciółkę tak ożywioną i tryskającą entuzjazmem. - Ale powiedz, co się dzieje w Place - spytała po chwili, jak zwykle daleka od jednostronnego prowadzenia rozmowy.
- Tak naprawdę to niewiele. Mama mówi, że Antonis zrzędzi jak nigdy dotąd i najwyższa pora, żeby poszukał sobie żony. Za to Angelos poznał w Eloundzie dziewczynę i chyba bardzo mu przypadła do serca. Więc wygląda na to, że przynajmniej jeden z moich braci wkrótce się ożeni. - A co z Manolim? - dopytywała się Maria spokojnie. - Pokazuje się w Place? - Antonis rzadko się z nim widuje... Nie przychodzi do tawerny jak dawniej. Smutno ci z jego powodu, Mario? - Pewnie to zabrzmi okropnie, ale tęsknię za nim mniej, niż się spodziewałam. Uważasz, że to dziwne? - Nie, myślę, że to nawet dobrze. - Pamiętając powtarzane przez Antonisa plotki na temat Manolego, Fortini nigdy nie darzyła narzeczonego Marii pełnym zaufaniem. Maria opuściła wzrok na wielki brzuch przyjaciółki. - Kopie? - Tak. Teraz przez cały czas. - Może na razie nie powinnaś tu przypływać. Brakuje tylko, żebyś zaczęła rodzić w łodzi mego ojca. - Zaraz po porodzie znów cię odwiedzę - pocieszyła Marię Fortini. Zbliżał się koniec ciąży i zaczynała obawiać się przeprawy przez wzburzone wody cieśniny. - I będę pisać. Obiecuję. Maria i Georgios ustalili reguły dotyczące ich spotkań. Uzgodnili, że niezależnie od częstotliwości przyjazdów Georgiosa na wyspę, będą się widywać trzy razy na tydzień - w poniedziałki, środy i piątki. Te trzy dni stały się najważniejszymi w życiu Marii. W grudniu Georgios przywiózł ekscytujące nowiny; Fortini urodziła syna imieniem Mattheos. W następnym tygodniu Maria uszyła maleńką poduszeczkę, wyhaftowała na niej imię i datę urodzenia dziecka, po czym wypchała ją suszoną lawendą. „Włóż mu ją do kołyski - napisała do przyjaciółki. - Będzie lepiej spał". W kwietniu Fortini mogła znów odwiedzić Marię. Mimo nowych obowiązków, wiedziała w najdrobniejszych szczegółach o wszystkim, co wydarzyło się w Place. - Widziałaś ostatnio moją siostrę? - spytała Maria przyjaciółkę. - Nie. Już dawno jej nie widziałam - odparła Fortini w zamyśleniu. Georgios twierdził, że Anna regularnie go odwiedza, ale teraz Maria zaczęła się zastanawiać, czy to prawda. Gdyby Anna pojawiła się tam w
swoim błyszczącym samochodzie, Fortini by o tym wiedziała. Vandoulakisowie zareagowali na wiadomość o chorobie Marii gniewnym oburzeniem, więc nie dziwiło jej, że siostra do niej nie pisze. Nie zdziwiłaby się też specjalnie, gdyby się okazało, że ojciec kłamał, mówiąc o wizytach Anny. - Antonis widuje ją od czasu do czasu w pracy - powiedziała w końcu Fortini. - Mówił, jak wygląda? - Chyba dobrze. Fortini wiedziała, o co Marii naprawdę chodzi. Czy siostra jest w ciąży? Po tylu latach małżeństwa był już najwyższy czas, żeby Anna urodziła dziecko. Jeśli dotąd nic tego nie zapowiadało, można było przypuszczać, że na przeszkodzie stoi jakiś problem zdrowotny. - Słuchaj, może nie powinnam o tym mówić, ale Antonis widuje Manolego, gdy ten odwiedza Annę pod nieobecność Andreasa. - To chyba nic złego, prawda? Przecież Manoli należy do rodziny. - Owszem, ale nawet członkowie rodziny nie odwiedzają się dzień w dzień. Maria poczuła się zobowiązana do wystąpienia w obronie siostry. - Coś mi się wydaje, że Antonis ich szpieguje. - Mario, on ich nie szpieguje. Myślę, że twoja siostra i Manoli nawiązali... bardzo bliską znajomość. Bywa u niej w ciągu dnia, gdy Andreas jest zajęty w majątku. - Więc czemu Andreas czegoś z tym nie zrobi? - Bo nie ma pojęcia, co się dzieje. Ale jestem pewna, że z czasem cała sprawa po prostu przygaśnie. Przez chwilę siedziały w milczeniu. Naraz Marii przypomniało się dziwne zachowanie siostry podczas wizyty, jaką złożyli jej z Manolim. Całkiem możliwe, że coś ich jednak łączy, pomyślała. Nie wątpiła, że Anna jest zdolna do niewierności. Jak zwykle zatroszczyła się przede wszystkim o ojca. Czuła, przewidywała, że Anna narazi go swym postępowaniem na wstyd. Oczy zapiekły ją od wzbierających pod powiekami łez bezsilnego gniewu. Pogodziła się z tym, że Manoli nie będzie należał do niej, trudno jednak było znieść myśl o jego związku z siostrą. Maria pierwsza przerwała milczenie, podejmując nowy temat.
- Wróciłam do ziołolecznictwa. I to z powodzeniem. Coraz więcej ludzi przychodzi do mnie ze swoimi dolegliwościami. Gawędziły dalej, ale rewelacje pochodzące od Antonisa nie dawały im spokoju. Wbrew przewidywaniom Fortini związek Anny i Manolego nie przygasał. Wręcz przeciwnie, iskra wznieciła płomień. W okresie narzeczeństwa Manoli dochował Marii wierności. Była jego ideałem, jego wymarzoną dziewicą, jego świętością i niewątpliwie by go uszczęśliwiła. Lecz gdy tylko przestał opłakiwać utratę narzeczonej, znów zaczęło go ciągnąć do Anny jak ćmę do płomienia świecy.
Rozdział dziesiąty KILKA tygodni od wizyty Kyristisa obaj lekarze wytypowali przypadki przeznaczone do obserwacji pod kątem zastosowania w ich terapii nowego leku. Na liście znalazła się także Maria. Młoda i zdrowa, stanowiła idealną kandydatkę, a jednak z niejasnych nawet dla niego samego powodów Kyristis nie chciał włączyć jej do pierwszej grupy osób, którym już za kilka miesięcy mieli zacząć wstrzykiwać eksperymentalny lek. Podjął decyzję pozbawioną racjonalnego uzasadnienia, choć wmawiał sobie, że skutki uboczne terapii są za słabo znane, by narażać na nie pacjentkę w mało zaawansowanym stadium choroby. Ze swej strony Maria z miesiąca na miesiąc coraz bardziej niecierpliwie wyczekiwała wizyt Kyristisa i zawsze schodziła na nabrzeże, by spotkać tam ojca i szpakowatego lekarza. Pewnego letniego dnia doktor przystanął, by z nią porozmawiać. Usłyszał od Lapakisa o ziołowych kuracjach Marii i zainteresował się nimi. Jako niezłomny wyznawca nowoczesnej farmakologii nie dowierzał skuteczności słodko pachnących kwiatów zebranych na górskich zboczach, lecz gdy kilkoro pacjentów ze Spinalongi opowiedziało mu, jaką ulgę przyniosły im ziołowe nalewki, gotów był odstąpić od swego dotychczasowego sceptycyzmu. - Nie jestem odporny na argumenty - powiedział. - i zobaczyłem tu przekonujące dowody skuteczności ziół. Zatem nie mam powodów, by uparcie kwestionować ich wartość. - Słusznie. Cieszę się, że potrafi pan to przyznać - odparła Maria z nutką triumfu w głosie. Świadomość, że udało jej się przekonać tego człowieka do zmiany zapatrywań, sprawiła jej ogromną satysfakcję. Jeszcze większą radość wzbudził w niej jednak uśmiech na twarzy lekarza. Zmienił go w innego człowieka. Kiedyś Kyristis rzadko się uśmiechał. Nieodłącznym składnikiem jego życia było ludzkie cierpienie, toteż do rzadkości należały w nim chwile beztroskiej radości. Mieszkał sam w Iraklionie, całymi dniami pracował w szpitalu, a kilka wolnych godzin przed snem poświęcał lekturze. Teraz w końcu w jego życiu pojawiło się coś nowego: piękno kobiecej twarzy. Dla kolegów lekarzy i trędowatych pacjentów pozostał tym, kim był dotychczas: oddanym bez reszty swej pracy, irytująco poważnym, niektórzy
powiedzieliby nawet - ponurym naukowcem. Dla Marii był zupełnie kim innym. Nie wiedziała, czy uratuje ją przed chorobą, ale za każdym razem, gdy przepływał cieśninę, serce jej biło szybciej i na powrót stawała się kobietą, a nie tylko pacjentką czekającą na skalistej wyspie na śmierć. Choć z początkiem jesieni zaczęło się robić chłodniej, Maria wyczuwała w Nikolaosie Kyristisie coraz więcej ciepła. W każdą środę po przybyciu na Spinalongę przystawał, żeby z nią porozmawiać. Najpierw zatrzymywał się zaledwie na pięć minut, ale z każdym spotkaniem ich rozmowy się wydłużały. W końcu poprosił Georgiosa, by przywoził go na wyspę o wpół do dziewiątej zamiast o dziewiątej. Przed przyjęciem pierwszego pacjenta chciał pogawędzić z Marią. Georgios spostrzegł, że skończyły się czasy, gdy córka przychodziła na nabrzeże wyłącznie po to, żeby się z nim spotkać. Zwykle małomówny Kyristis przy Marii wyraźnie się zmieniał. Opowiadał o swojej pracy w Iraklionie i wyjaśniał, na czym polegają badania, w których uczestniczy. Opowiadał o podróżach na międzynarodowe konferencje i nowych lekach przechodzących próby kliniczne. Czasem przypominał sobie, że jego rozmówczyni jest pacjentką i kiedyś sama otrzyma leki przetestowane na innych mieszkańcach kolonii. Jakie to dziwne, myślał niekiedy, że znalazł tyle przyjaźni na tej maleńkiej wysepce. To przecież na Spinalondze spotkał nie tylko kolegę ze studiów, lecz również tę cudowną młodą kobietę. Pod koniec października wichury przybrały na sile, a wkrótce przenikliwy wiatr miał się wdzierać nawet pod najgrubsze palta i ciężkie wełniane szale. Maria czuła, że nie powinna zmuszać doktora Kyristisa do stania na lodowatym zimnie, ale rozmowy z nim zbyt wiele dla niej znaczyły, by potrafiła się ich wyrzec. Wydawało jej się, że nigdy nie wyczerpią tematów, choć żałowała, że sama tak niewiele ważnego ma do powiedzenia. - Ciekaw jestem, jak naprawdę się tutaj żyje - zagadnął ją kiedyś, gdy stali na smaganym wiatrem nabrzeżu. - Przecież widzi pan wyspę co tydzień. Zna ją pan równie dobrze jak ja odparła zaskoczona. - Oglądam ją co tydzień, ale jestem kimś spoza niej. Bywam tu tylko przelotnie. To zasadnicza różnica - wyjaśnił. - Może w takim razie zechciałby pan zajrzeć do mnie i napić się kawy? Maria z trudem rozpoznała własny głos. - Kawy? - Kyristis słyszał ją całkiem dobrze, ale powtórzył ostatnie słowo, bo nie wiedział, co odpowiedzieć. - Chyba tak... tak.
Ruszyli razem przez tunel w weneckim murze. Oboje przechodzili nim setki razy, ale teraz było zupełnie inaczej. Kyristis od lat nie szedł ulicą w towarzystwie kobiety, a Maria czuła się onieśmielona jak w dzieciństwie, choć myślała, że nigdy już nie dozna podobnego uczucia. Widząc ich, ktoś mógłby nabrać nieuzasadnionych podejrzeń. „To lekarz!", miała ochotę krzyczeć, prowadząc Kyristisa do domu, ogarnięta lękiem przed plotkami. Podczas gdy szykowała kawę, Kyristis rozglądał się po pokoju, wygodniejszym i barwniejszym od jego małego mieszkanka w Iraklionie. Zwrócił uwagę na haftowane narzuty, wiszące na ścianie zdjęcie młodej kyria Petrakis z Marią i jeszcze jedną dziewczynką. Zauważył stojące równym rzędem książki, dzban z pękiem gałązek drzewa oliwnego, suszące się pod sufitem pęczki lawendy i ziół. Ujrzał uporządkowane, przytulne wnętrze i zrobiło mu się cieplej na sercu. Teraz, gdy znaleźli się na terytorium Marii, poczuł, że może ją skłonić do poruszenia bardziej osobistych tematów. Przede wszystkim pragnął jej zadać jedno pytanie, od dawna niedające mu spokoju. Tyle wiedział o trądzie, o jego symptomach, epidemiologii i patologii, lecz pojęcia nie miał, jakie doznania psychiczne towarzyszą chorobie. - Jak to jest... - zaczął niepewnie - co czuje człowiek, który cierpi na trąd? Choć pytanie wydawało się bardzo osobiste, Maria odpowiedziała bez wahania. - Pod pewnymi względami czuję się tak samo jak przed rokiem, ale to nie dotyczy wszystkich chorych. Dla kogoś, kto jak ja nie odczuwa z dnia na dzień postępów choroby, życie tu przypomina pobyt w więzieniu. Tyle że to więzienie nie ma zamków w drzwiach i krat. Mówiąc to, wróciła myślami do zimnego jesiennego poranka, gdy opuszczała Plakę, by zamieszkać na Spinalondze. Życie w kolonii trędowatych na pewno nie było jej marzeniem, ale czasem zadawała sobie pytanie, jak wyglądałaby jej egzystencja, gdyby wyszła za Manolego. Niekiedy nasuwała jej się refleksja, że los obszedł się z nią mniej okrutnie, niż kiedyś sądziła. Jakim mężem byłby Manoli, skoro okazał się tak nielojalny wobec własnej rodziny? Wobec ludzi, którzy przygarnęli go, gdy znalazł się w biedzie. Nigdy nie rozmawiali o sprawach poważniejszych i głębszych niż zbiór oliwek czy obchody dnia kolejnego świętego w Eloundzie. Jego joie de vivre początkowo ją pociągała, z czasem jednak uświadomiła sobie, że poza tą radością życia jest w nim niewiele więcej.
Małżeństwo z Manolim mogło się okazać inną formą dożywotniego więzienia. - Życie tutaj ma dobre strony - dodała. - Są tu cudowni przyjaciele, tacy jak Elpida Kontomaris, Papadimitriousowie, Dimitri. To ludzie wielkiego ducha, nigdy nie skarżą się na swój los. Maria umilkła, napełniła filiżankę i podała ją Kyristisowi. Zbyt późno spostrzegła, że trzęsą mu się ręce, a kiedy ujął spodeczek, filiżanka spadła na podłogę. Zapadła niezręczna cisza. Maria rzuciła się do zlewu po ścierkę. Wyczuwała, że lekarz jest bardzo zakłopotany i chciała czym prędzej rozładować napięcie. - Najmocniej przepraszam. Okropny ze mnie niezdara. - Proszę się nie przejmować, nic się nie stało - uspokajała go, wycierając podłogę i zbierając kawałki wzorzystej porcelany. - Najważniejsze, że się pan nie oparzył. W gruncie rzeczy była to nie byle jaka filiżanka, lecz jedna z kompletu należącego przed laty do Eleni, ale Maria naprawdę nie czuła żalu. Niemal z ulgą przyjęła fakt, że Kyristis nie jest tak doskonały, jak się wydaje. - Może nie powinienem tu przychodzić - wymamrotał. - Oczywiście, że powinien pan przyjść. Gdyby pan odmówił, sprawiłby mi pan przykrość - obruszyła się gwałtownie i natychmiast zawstydziła się tak gorącego protestu. Ale przynajmniej byli teraz kwita. Żadne z nich nie popisało się opanowaniem. - Proszę zostać i wypić jednak trochę kawy. Patrzyła w jego oczy tak błagalnie, że nie pozostawało mu nic innego, jak przyjąć zaproszenie. Wzięła z półki drugą filiżankę, napełniła i tym razem postawiła na stoliku. Popijali kawę w milczeniu. Czasem cisza bywa niezręczna, tym razem tak nie było. W końcu Maria ją przerwała. - Słyszałam, że kilkoro pacjentów zaczęło dostawać leki. Myśli pan, że kuracja okaże się skuteczna? - Od dawna ją to nurtowało. - Jeszcze za wcześnie na odpowiedź, ale trzeba mieć nadzieję. Zdajemy sobie sprawę z przeciwwskazań i dlatego na razie musimy zachować ostrożność. Ale największy problem polega na tym, że oznaki poprawy pojawiają się dopiero po długiej kuracji. - Zatem nie jest to cudowne panaceum. - Maria starała się nie zdradzać swego rozczarowania.
- Obawiam się, że nie. Trochę potrwa, nim będziemy mieli pewność, że udało się nam kogokolwiek w zupełności wyleczyć. Na razie nikt nie opuści wyspy. - A zatem będzie pan tu przyjeżdżał dość długo, by jeszcze kiedyś przyjść na kawę? - Mam nadzieję. Robi ją pani znakomicie. - Kyristis natychmiast uświadomił sobie, że jego odpowiedź zabrzmiała niezbyt zręcznie, jakby gotów był przyjść do Marii tylko ze względu na kawę. - Chyba już powinienem iść - wymamrotał, starając się ukryć zakłopotanie. - Dziękuję pani. Po tym dość sztywnym pożegnaniu wyszedł. Sprzątając po wizycie lekarza, Maria odkryła z zaskoczeniem, że nuci jakąś melodię. Stan, w którym się znajdowała, mogłaby określić tylko jako pogodę ducha, a było to niezwykłe uczucie wobec szarzyzny życia w kolonii trędowatych. Posprzątawszy, włożyła do koszyka słoiki z ziołami i wybrała się do Elpidy cierpiącej z powodu bolesnych skurczów żołądka. Staruszka była blada, ale siedziała w łóżku, wsparta na poduszkach. - Jak się dziś czujesz, Elpido? - Dużo lepiej. Dzięki tobie. - To zasługa natury, nie moja - skorygowała ją Maria. - Przygotuję ci świeży napar. Teraz wypijesz filiżankę, drugą za trzy godziny, a wieczorem wrócę i dam ci trzecią. Upewniwszy się, że Elpida ma wszystko, czego jej potrzeba, Maria udała się do „bloku", jak nazywano bez cienia sympatii wielki budynek mieszkalny na końcu głównej ulicy. Chodziła tam do czworga mieszkańców nieradzących sobie bez pomocy. Niektórym z nich amputowano pokryte wrzodziejącymi ranami stopy, innym szponiaste palce nie pozwalały wykonywać nawet najprostszych prac domowych, jeszcze inni mieli twarze tak zdeformowane, że nawet na Spinalondze kryli się przed ludzkim wzrokiem. Mniej więcej tuzin chorych znajdujących się w takim stanie odpowiadał biblijnemu obrazowi trędowatych, a wszyscy posunęli się na piekielnej drodze deformacji ciała tak daleko, że wręcz graniczyło to zatratą podobieństwa do istot ludzkich. Wszyscy też żyli na krawędzi rozpaczy i jedynie wysiłki Marii i kilku podobnych jej kobiet ratowały ich przed ostatecznym załamaniem. Chorzy w tak ciężkim stanie najbardziej cenili sobie możliwość ukrycia się przed światem. Dla młodej kobiety pozbawionej nosa, wyżartego przez trąd,
z oczami nieustannie otwartymi wskutek paraliżu mięśni twarzy, spojrzenia mieszkańców kolonii były nie do zniesienia. Inna, nieco starsza, straciła jedną dłoń wskutek poparzeń doznanych przed przybyciem na Spinalongę, gdy gotowała posiłek dla rodziny. Jej drugą dłoń choroba przemieniła w wiecznie zaciśnięty szpon. Maria robiła tym dogorywającym nieszczęśnikom zakupy i gotowała posiłki. Podając im obiad, a niekiedy karmiąc, niemal nie zauważała ich deformacji. Wsuwając im do ust łyżkę ryżu, miała nadzieję, że Eleni nie cierpiała tak bardzo jak oni. Większość mieszkańców stałego lądu wyobrażała sobie, że wszyscy trędowaci są w równym stopniu okaleczeni przez chorobę, jak te najcięższe przypadki. Sama myśl o takim sąsiedztwie napawała ich odrazą i budziła lęk przed chorobą - tym silniejszy, że wierzyli, iż może ona dotrzeć z wiatrem do ich domostw. Nawet w Place znajdowali się ludzie ulegający tak błędnym mniemaniom. W ciągu ostatnich lat pojawiła się jeszcze jedna przyczyna niechęci do trędowatych. Przesadzone opowieści o bogactwie przybyłych na wyspę ateńczyków wzmagały uprzedzenia, zwłaszcza wśród wieśniaków żyjących w uboższych górskich osadach. Ci biedacy na przemian to drżeli z przerażenia, że mogliby sami skończyć na Spinalondze, to znów chorowali z zawiści na myśl, że mieszkańcy kolonii wiodą bardziej komfortowe życie od nich. W lutym bezpodstawne pomówienie pewnego człowieka wywołało falę pogłosek, która na podobieństwo pożaru spowodowanego przez niedbale upuszczoną zapałkę szerzyła się z zatrważającą szybkością od Elo-undy na południu po Vilhadię na północnym wybrzeżu Krety. Opowiadano sobie, że burmistrz Selles zawiózł swego dziesięcioletniego syna do lekarza w Iraklionie na badanie, podejrzewając, że chłopiec ma trąd. Niewykluczone, powiadano, że choroba przeniosła się na Kretę ze Spinalongi. Wystarczyło pojawienie się prowodyrów podsycających od dawna kiełkujący lęk, by niechęć zmieniła się w gniew. Wzburzeni ludzie zaczęli się zjeżdżać do Plaki z zamiarem zniszczenia kolonii. Zakładano, że po spustoszeniu Spinalongi rząd będzie zmuszony przenieść kolonię trędowatych w inne miejsce. Tłuszcza zamierzała zagarnąć wszystkie łodzie rybackie, jakie jej wpadną w ręce, przepłynąć na wyspę pod osłoną ciemności i wzniecić pożar. W środę o piątej po południu na nabrzeżu w Place zgromadziło się około dwustu mężczyzn. By dotrzeć do łodzi, Georgios musiał przedzierać się między nimi. Szykując się do drogi, słyszał urywki rozmów.
- Kto ma benzynę? - Postarajcie się, żeby jej było dosyć! Jeden z prowodyrów dostrzegł wsiadającego do łodzi starszego mężczyznę i krzyknął wrogo: - A ty dokąd? - Płynę na wyspę po doktora. - A co doktor pomoże trędowatym? - zadrwił mężczyzna. Georgios odbił od nabrzeża, żegnany rechotem i drwinami motłochu. Trząsł się ze strachu tak, że jego ręka na rumplu aż dygotała. Nigdy jeszcze przeprawa na Spinalongę nie wydawała mu się równie długa. Kyristis czekał na niego jak zwykle na nabrzeżu. Miał za sobą ciężki dzień i marzył o tym, żeby jak najprędzej znaleźć się w domu. W półmroku ledwie widział twarz Georgiosa skrytą w cieniu kapelusza, za to głos starego człowieka zabrzmiał głośno jak rzadko. - Doktorze Kyristis - Georgios z trudem wydobywał słowa ze ściśniętego gardła - tam się zebrał tłum. Szykuje się do napaści na Spinalongę. - Co to znaczy? - Zjechały się ich setki. Zbierają łodzie, mają kanistry z benzyną. Lada chwila chcą wyruszyć. Kyristis osłupiał na myśl o głupocie agresorów i jednocześnie zaniepokoił się o mieszkańców wyspy. Uznał, że wracając za mury, by ich ostrzec, tylko straci cenny czas. Postanowić płynąć do Plaki i wyperswadować szykującym się do napaści szaleńcom ich plany. - Wracajmy i to jak najszybciej - odparł. Georgios zawrócił łódź. Tym razem mieli wiatr w plecy i płynęli z falą, więc pokonali cieśninę w mgnieniu oka. Tłum na nabrzeżu w Place zapalił pochodnie, a gdy Georgios cumował łódź, rozstąpił się, by przepuścić wysokiego, barczystego mężczyznę, najwyraźniej przywódcę. - A ty coś za jeden? - zawołał ów wrogo do wysiadającego na brzeg lekarza. - Pływasz sobie do trędowatych i z powrotem, jak ci się żywnie spodoba? Podniecony, rozwrzeszczany motłoch ucichł, by przysłuchiwać się dalszej wymianie zdań. - Jestem doktor Kyristis. Leczę grupę pacjentów na wyspie nowymi lekami. Wszystko wskazuje na to, że kuracja przywróci im zdrowie. - Ho, ho - zaśmiał się sarkastycznie prowodyr. - Słuchajcie! Słyszycie? Trędowatym się polepszy.
- Wszystko na to wskazuje. - A jak ci nie uwierzymy? - Nie obchodzi mnie, czy mi wierzysz, czy nie. - Kyristis zwrócił się wprost do prowodyra. Zdał sobie sprawę, że wyodrębniony z tłumu straci pewność siebie. - A to czemu? - Mężczyzna obejrzał się na swych popleczników stłoczonych wzdłuż nabrzeża. Czuł, że nie docenił tego szczupłego mężczyzny, który umiał zapewnić sobie posłuch lepiej, niż można by sądzić po jego skromnej posturze. - Jeśli tkniesz palcem choć jednego z trędowatych - wskazał majaczącą w półmroku sylwetkę wyspy - trafisz do więziennej celi, ciemniejszej i głębszej od twoich najgorszych koszmarów. Jeśli choćby jeden trędowaty zginie, staniesz przed sądem i zostaniesz skazany za morderstwo. Osobiście tego dopilnuję. Tłum zawrzał i zaraz na powrót ucichł. Prowodyr poczuł, że stracił władzę. Nagłą ciszę przerwał donośny, stanowczy głos Kyristisa. - Co zamierzacie zrobić? Wracać spokojnie do domów, czy ściągnąć na siebie kłopoty? Ludzie patrzyli po sobie i zbijali się w małe grupki. Pochodnie gasły jedna po drugiej. Przybysze rozchodzili się w milczeniu do samochodów. Zamiar zniszczenia kolonii wywietrzał im z głów. Wracający samotnie do głównej ulicy prowodyr, obejrzał się na Kyristisa. - Poczekamy, aż trędowatym się polepszy! - wrzasnął. - Ale jak im się nie polepszy, to wrócimy. Wspomnisz moje słowa. NIEWIELE trzeba było czasu, by Spinalongę obiegła wieść, że doktor Kyristis w pojedynkę rozpędził tłuszczę szykującą się do napaści na kolonię. Lekarz stał się bohaterem dnia. Kiedy pojawił się na wyspie w kolejną środę, Maria czekała na niego na nabrzeżu - znajoma sylwetka w zielonym płaszczu tego dnia powitała go uśmiechem bardziej promiennym niż zwykle. - Dziękuję, doktorze Kyristis - powiedziała, nim jeszcze zdążył wysiąść z łodzi. - Ojciec mówił mi, że stawił pan czoło tym ludziom. Wszyscy tu jesteśmy panu ogromnie wdzięczni. Stając na brzegu, Kyristis wiedział, że siły do rozprawy z agresywnym motłochem zawdzięczał obawie o ukochaną kobietę. Nie mógł nie przyznać się przed samym sobą, że zdecydował się na desperacki krok, by ocalić Marię. Teraz z kolei niczego nie pragnął bardziej, niż chwycić ją w ramiona i wyznać swą miłość - od tygodnia nie myślał o niczym innym - ale tak
spontaniczny postępek byłby sprzeczny z jego powściągliwością, utrwaloną nawykami całego życia. - Każdy by tak postąpił na moim miejscu. To nic wielkiego - zbagatelizował sprawę, po czym nieoczekiwanie dla siebie samego dodał: Zrobiłem do dla pani. - Co za nieostrożność, przeraził się natychmiast. - I dla wszystkich na wyspie - dorzucił czym prędzej. Maria nic nie odpowiedziała i Kyristis nie miał pojęcia, czy w ogóle go słyszała. Jak zwykle poszli razem korytarzem na drugą stronę muru, ale gdy dotarli do wyjścia, okazało się, że jest ono zablokowane. Powód szybko się wyjaśnił. Kto żyw na wyspie, jeśli tylko starczało mu sił, przyszedł, by wyrazić lekarzowi swą wdzięczność. Kiedy Kyristis wyłonił się z tunelu, ujrzał morze głów. Wybuch oklasków zatrzymał go w miejscu. Przed tłum wystąpił Papadimitriou. - Doktorze Kyristis, w imieniu wszystkich mieszkańców wyspy pragnę panu podziękować za to, co pan zrobił w zeszłym tygodniu. Wiemy, że ocalił nas pan przed napaścią, obrażeniami, a może i śmiercią. Wszyscy będziemy panu za to dozgonnie wdzięczni. W Kyristisa wpatrywały się wyczekujące oczy. Ludzie chcieli usłyszeć jego głos. - Macie takie samo prawo do życia jak wszyscy ludzie. Dopóki będę miał coś do powiedzenia, nikt nie tknie tego miejsca. Zgromadzeni nagrodzili jego słowa powtórnymi oklaskami i zaczęli się rozchodzić. Owacja wprawiła Kyristisa w zakłopotanie, poczuł więc ulgę, gdy wreszcie przestał być ośrodkiem powszechnej uwagi. Wtedy podszedł do niego Papadimitriou. - Pozwoli pan, doktorze, że odprowadzę pana do szpitala - powiedział, nie zdając sobie sprawy, że pozbawia lekarza bezcennych chwil w towarzystwie Marii. Stojąc w topniejącym tłumie, Maria zrozumiała, że w takich okolicznościach Kyristis nie może jej odwiedzić. Długo śledziła wzrokiem jego oddalającą się sylwetkę, a potem wróciła samotnie do domu. - Witaj, Nikolaosie! - zawołał Lapakis na widok kolegi i zażartował przyjaźnie: - Najlepszy lekarzu na Krecie i święty patronie Spinalongi! - Dajże spokój, Christosie - odparł speszony Kyristis. - Dobrze wiesz, że zrobiłbyś to samo. - Wcale nie jestem pewny. Z tego, co słyszałem, ta hołota wyglądała całkiem groźnie.
- To już przeszłość - zbagatelizował sprawę Kyristis. - Lepiej zajmijmy się sprawami dnia dzisiejszego. Jak się czują pacjenci poddani nowej terapii? - Chodźmy do gabinetu, to ci powiem, jak się sprawy mają. Na biurku piętrzyła się sterta teczek. Lapakis zaglądał do nich po kolei i opisywał krótko stan każdego z piętnaściorga pacjentów poddanych kuracji. Większość zareagowała na leki dobrze, ale nie wszyscy. - W dwóch przypadkach doszło do ponownego uczynnienia procesu chorobowego - mówił Lapakis. - Jeden z pacjentów miał prawie czterdzieści stopni gorączki, a inna pacjentka krzyczała ostatniej nocy tak strasznie, że nikt na wyspie nie mógł zmrużyć oka. Ta biedaczka wciąż pyta, jak to możliwe, że nie mając czucia w rękach i w nogach, jednocześnie czuje tak straszny ból. Nie wiem, co jej odpowiedzieć. - Obejrzę ją, ale sądzę, że na razie trzeba przerwać kurację. Całkiem możliwe, że rozpoczął się proces spontanicznego zdrowienia, a w takim razie sulfon może jej tylko zaszkodzić. Przejrzawszy karty pacjentów, lekarze wybrali się na obchód. Było to przygnębiające zajęcie. Jeden z chorych płakał z bólu, gdy Lapakis osuszał mu roztworem kwasu trójchlorooctowego zaropiałe rany. Inny bez słowa przyjął sugestię Kyristisa, że najlepszym sposobem na martwicę kości palców byłaby amputacja. Jeszcze inny jednak zareagował wyraźnym optymizmem na przedstawiony przez Lapakisa opis przeszczepu ścięgna w stopie, co miało mu przywrócić zdolność poruszania się na własnych nogach. Przy każdym łóżku lekarze informowali chorego, jak będzie wyglądał kolejny etap kuracji. Tymczasem zaczęli się schodzić pacjenci ambulatoryjni, więc lekarze dopiero po południu mogli zbadać osoby poddane kuracji. Jedno było jasne: po kilku miesiącach prób zwiększone dawki leku przynosiły zachęcające rezultaty, a w większości przypadków nie wystąpiły skutki uboczne, których obawiał się Kyristis. - Wszystkim naszym królikom doświadczalnym zwiększyliśmy dawki z dwudziestu pięciu do trzystu miligramów dapsone dwa razy w tygodniu powiedział Lapakis. - Więcej już im podawać nie można, prawda? - Na pewno bym tego nie zalecał, a skoro stosowane dawki przynoszą pożądany skutek, to nie należy ich przekraczać, zwłaszcza że kurację trzeba będzie kontynuować przez kilka lat, aż zarazki trądu całkowicie wyginą. - A kiedy podejmiemy leczenie następnej grupy?
Lapakis był podekscytowany i niecierpliwy. Intuicja mówiła mu, że po wielu latach wreszcie osiągnęli punkt zwrotny. - To prawda, nie ma sensu dłużej czekać. Myślę, że powinniśmy jak najszybciej wytypować kolejną piętnastkę - odparł Kyristis. Bardzo mu zależało, by wśród wybrańców znalazła się Maria, ale miał poczucie, że próba wywierania jakiegokolwiek wpływu na kolegę byłaby sprzeczna z etyką zawodową. W NASTĘPNY poniedziałek jak zwykle przypłynęła na wyspę Fortini. Maria już z daleka poznała, że przyjaciółka przywozi jakieś nadzwyczajne nowiny. - Anna jest w ciąży! - W końcu - odparła Maria, niepewna, czy to dobra, czy zła wiadomość. Ojciec wie? - Nie może wiedzieć, bo chyba coś by ci o tym powiedział, prawda? - Chyba tak - przytaknęła Maria w zamyśleniu. - A ty skąd się o tym dowiedziałaś? - Od Antonisa, rzecz jasna. Z tego, co mówią ludzie, wynika, że w majątku od kilku tygodni aż huczało od domysłów! Ale teraz ogłosili to oficjalnie. Anna jest już w połowie czwartego miesiąca. Przez pierwsze miesiące ciąży Annę dręczyły mdłości, a kiedy ustąpiły, pojawił się nowy problem. Zaczęła krwawić. Jedynym ratunkiem zdawało się nieustanne leżenie w łóżku. Wyglądało jednak na to, że dziecko z uporem trzyma się życia, bo w czternastym tygodniu ciąży stan Anny się ustabilizował. Ku wielkiej uldze Andreasa żona wstała z łóżka. Nosiła teraz obszerniejsze stroje, pod którymi powoli rósł jej brzuch. Zbliżające się narodziny dziecka stanowiły powód do świętowania. Pewnego dnia Andreas otworzył piwnice i wczesnym wieczorem pod drzewami kolo domu zebrali się wszyscy pracownicy, by napić się najlepszego wina z ubiegłorocznych zbiorów. Był wśród nich także Manoli i najgłośniej ze wszystkich wznosił toasty za szczęśliwy poród. Maria słuchała ze zdumieniem opowieści Fortini. - Nie mogę uwierzyć, że nie zawiadomiła ojca. Co prawda zawsze myśli tylko o sobie. Nie wiem, czy mam mu o tym powiedzieć, czy poczekać, aż ona znajdzie na to czas? - Na twoim miejscu powiedziałabym mu sama. W przeciwnym razie dowie się o tym od obcych ludzi.
Siedziały w milczeniu. Z reguły oczekiwanie na dziecko wywołuje radosne podniecenie. Ale nie tym razem. - Myślisz, że to dziecko Andreasa? Maria wyraziła to, co zdawało się nie do wypowiedzenia. - Nie wiem. Moim zdaniem Anna sama tego nie wie, natomiast Antonis twierdzi, że plotkom i domysłom nie ma końca. - Lepiej będzie, jak powiem ojcu o Annie - zdecydowała się w końcu Maria. - Postaram się to przedstawić jak najlepszą wiadomość na świecie i usprawiedliwię Annę, mówiąc mu, że była zbyt chora, żeby go odwiedzić. Co zresztą będzie po części prawdą. Georgios rozładował łódź i usiadł obok kobiet na ławce stojącej u stóp kamiennego muru. - Mam dla ciebie nowinę, ojcze. I to nie byle jaką - zaczęła Maria, starając się nadać głosowi entuzjastyczne brzmienie. Georgios zamienił się w słuch. Jedyną dobrą nowiną, na jaką wciąż po cichu liczył, była zapowiedź powrotu córki do domu. - Anna spodziewa się dziecka. - Anna? - powiedział z roztargnieniem, jakby nie bardzo pamiętał, o kogo chodzi. - Prawda wyglądała tak, że nie widział starszej córki od ponad roku. Z początku bardzo go to smuciło, ale z upływem czasu postać Anny zaczęła się zacierać w jego pamięci. - To dobrze - odparł w końcu, niepewny, co właściwie powinien powiedzieć. - Kiedy? - Powinno się urodzić w sierpniu. Może by ojciec do niej napisał? - Tak, może powinienem to zrobić. To byłby dobry pretekst do nawiązania z nią kontaktu. Georgios postanowił poprosić Marię, by pomogła mu napisać list, ale zaraz odłożył to na inny dzień tygodnia. Nie było się z czym śpieszyć. Dwa dni później wypadła kolejna wizyta doktora Kyristisa. By dotrzeć na Spinalongę o wpół do dziewiątej, musiał wstać o piątej rano. Przemierzając ostatnie kilometry długiej drogi z Iraklionu, nie mógł się doczekać chwili, gdy wreszcie poczuje w ustach smak kawy. Miał przed oczami czekającą na niego Marię i powtarzał w myślach słowa, które pragnął jej wyznać. I choć wyobrażał sobie, jak przemawia do niej - namiętnie, spokojnie, z wewnętrznym ogniem - gdy tylko wysiadł z łodzi, zrozumiał, że nie powinien się śpieszyć. Maria spoglądała na niego oczami przyjaciółki, lecz przemawiała głosem pacjentki. Kyristis zdał sobie sprawę, że dopóki jest
lekarzem, musi uznać miłosne wyznania za czystą fantazję. Przekroczenie bariery wyznaczającej ich relacje nie wchodziło w grę. Jak zwykle przeszli przez tunel w murze i jak zwykle czekały na nich na stole filiżanki. Maria zaparzyła kawę. - Dotychczasowe testy przyniosły zachęcające rezultaty. - Kyristis podjął temat niewzbudzający w nim tak silnych emocji. - U niektórych pacjentów nastąpiła wyraźna poprawa. - Wiem. Jednym z nich jest Dimitri Limonias. Rozmawiałam z nim wczoraj. Powiedział mi, że już odczuwa różnicę. - To może być wrażenie czysto psychiczne - ostudził jej zapał Kyristis. Każda terapia niesie ze sobą efekt placebo. Doktor Lapakis wybiera pacjentów do kolejnej grupy. Mamy nadzieję, że ostatecznie wszyscy na Spinalondze dostaną leki. Chciał powiedzieć, że ma nadzieję, iż w tej drugiej grupie znajdzie się Maria. Chciał powiedzieć, że lata prowadzonych przez niego badań i doświadczeń nabiorą sensu, jeśli ją uratują. Chciał powiedzieć, że ją kocha. Ale żadne z tych słów nie padło. Chciałby zostać dłużej w jej przytulnym domku, ale wiedział, że czekają na niego w szpitalu. Jego środowe wizyty niczym promień słońca rozświetlały ciemności wyczerpującego, zapracowanego tygodnia doktora Lapakisa i doktor Manakis. Prowadzenie terapii farmakologicznej i kontrolowanie jej skutków ubocznych stanowiło dodatkowe obciążenie, niemal przekraczające siły tych dwojga. Kyristis zdał sobie sprawę, że wkrótce trzeba będzie pomyśleć o zwiększeniu częstotliwości wizyt. DWA TYGODNIE później doktor Lapakis skompletował kolejną grupę przeznaczoną do kuracji farmakologicznej. Znalazła się w niej także Maria. Pewnej środy w połowie marca, gdy zwarte pąki migdałowców rozwijały się w kwiaty, Kyristis udał się do niej z wizytą. Zbliżała się szósta po południu, więc pukanie do drzwi było dla Marii zaskoczeniem. Jeszcze bardziej zdumiał ją widok doktora, zwykle prosto ze szpitala śpieszącego na nabrzeże, gdzie czekał na niego Georgios. - Doktor Kyristis. Proszę wejść... Czym mogę panu służyć? Światło zmierzchu rzucało przez tiulowe firanki bursztynową poświatę, jakby miasteczko za oknem stanęło w płomieniach, czym zresztą lekarz w tej chwili zbytnio by się nie przejął. Ku zaskoczeniu Marii Kyristis chwycił ją za ręce.
- W przyszłym tygodniu rozpocznie pani kurację - oznajmił, patrząc jej prosto w oczy, po czym dodał absolutnie pewnym tonem: - Pewnego dnia, Mario, opuścisz tę wyspę. Tyle razy powtarzał w myślach najróżniejsze słowa, a przecież w końcu wyznał swoją miłość gestem. Dla Marii dotknięcie jego chłodnych palców, które ujęły jej dłonie i lekko je uścisnęły, stanowiło bardziej intymne i wymowne wyznanie niż wszelkie miłosne zaklęcia. Uniosła wzrok. Ich oczy i ręce były teraz połączone. Ogarnęło ją poczucie spokoju i harmonii. Żadne z nich nie wiedziało, jak długo tak stali, choć z pewnością trwało to dostatecznie długo, by zakończyć jedną epokę ich życia i rozpocząć drugą. - Do zobaczenia w przyszłym tygodniu - odezwał się w końcu Kyristis. Mam nadzieję, że do tej pory doktor Lapakis poda pani datę rozpoczęcia kuracji. Do widzenia, Mario. Kiedy wyszedł, śledziła wzrokiem jego szczupłą sylwetkę, dopóki nie zniknął za rogiem. Miała wrażenie, że zna go od zawsze. I faktycznie, od czasu gdy po raz pierwszy go zobaczyła, minęła ponad połowa jej życia. Choć wtedy nie wywarł na niej większego wrażenie, teraz nie potrafiła zrozumieć, jak to możliwe, że kiedyś go nie kochała. Dla przybyłej w poniedziałek Fortini od razu było jasne, że w życiu przyjaciółki zaszło coś niezwykłego. Maria promieniała szczęściem. - Wyglądasz, jakbyś wyzdrowiała - zażartowała Fortini, stawiając torbę na nabrzeżu. - No, mów. Co się wydarzyło? - Doktor Kyristis... - zaczęła Maria. - Jakbym nie mogła się domyślić - zaśmiała się Fortini, dobrze pamiętając, jak często Maria wraca w rozmowach do osoby lekarza. - No, ale opowiadaj... - Właściwie to nie wiem, co powiedzieć... Wziął mnie za ręce i powiedział, że wkrótce zacznę kurację, a pewnego dnia opuszczę wyspę... i mówił to tak, jakby mu na tym zależało. Fortini, która nie znała Kyristisa bliżej, mogło się to wydawać słabym dowodem miłości, ale kimże była, by to oceniać? Widziała natomiast, że stojąca przed nią Maria jest uszczęśliwiona. Przynajmniej to nie ulegało wątpliwości. W tym samym miesiącu Maria rozpoczęła kurację. Odkąd przybyła na Spinalongę, objawy trądu rozwijały się powoli, lecz mimo to czuła niewymowną ulgę, że w końcu podjęto jakieś kroki zmierzające do opa-
nowania choroby. Trąd nie zdołał wprawdzie zniszczyć jej ciała, ale poczynił wielkie spustoszenia w całym jej życiu. WIOSENNY wiatr, sokoros, wiał z południa, znajdując między górami drogę do zatoki Mirabello, gdzie smagał morze i zmieniał je w kłębowisko spienionych bałwanów. Tymczasem na lądzie okryte młodziutkimi listkami drzewa zaczęły szumieć. Zbliżał się maj, słońce co dnia wspinało się na niebie coraz wyżej, napełniając krajobraz błękitem, złotem, zielenią, żółcią i fioletem. Już ponad połowie mieszkańców Spinalongi podawano dapsone. Wszyscy wiedzieli, że nie wyzdrowieją z dnia na dzień, ale przynajmniej zyskali nadzieję. Jednak nie wszystkim kuracja służyła. W lipcu, po zaledwie dwóch tygodniach kuracji, u Elpidy Kontomaris doszło do uczynnienia procesu chorobowego. Lekarze nie mieli pewności, czy to skutek podawania leku, ale natychmiast przerwali kurację i robili, co mogli, by ulżyć jej w cierpieniu. Mimo ich wysiłków gorączka nie spadała, ciało staruszki pokryło się wrzodziejącymi ranami, a każdy nerw stał się wyczulony do bólu. Maria poszła odwiedzić Elpidę w szpitalu, a doktor Lapakis wbrew obowiązującym regułom wpuścił ją na mały oddział, gdzie leżała chora. Przez półprzymknięte powieki staruszka poznała Marię. - Mario - wyszeptała ochryple - nic już nie mogą dla mnie zrobić. Tak długo choruję. Chcę teraz odejść. Chcę być z Petrosem... Proszę, powiedz im, żeby mnie dłużej nie zatrzymywali - błagała. Siedząc przy łóżku na starym drewnianym krześle, Maria ujęła wiotką, spoconą dłoń. Czy taką śmiercią umierała jej własna matka? Wówczas nie było jej na wyspie i nie mogła pożegnać się z Eleni, ale teraz postanowiła zostać z Elpida aż do końca. W pewnej chwili w ciągu tej upalnej nocy przyszła Athina Manakis, by ją zastąpić. - Idź, odpocznij trochę, Mario. Posiedzę z Elpida. Oddech staruszki był płytki. Po raz pierwszy zdawało się, że nic jej nie boli. Maria czuła, że agonia nie potrwa długo. - Zostanę - odparła stanowczo. - Muszę zostać. Przeczucia jej nie myliły. Wkrótce potem, w najcichszej godzinie nocy, Elpida wydała ostatnie tchnienie. Maria płakała tak długo i tak rozpaczliwie, aż w końcu zabrakło jej łez i sił. Opłakiwała nie tylko przyjaciółkę, z którą serdecznie się zżyła, lecz także matkę.
Pogrzeb Elpidy był wydarzeniem i ściągnął do małego kościółka pod wezwaniem Świętego Pantalejmona wszystkich mieszkańców wyspy. Ksiądz odprawiał nabożeństwo żałobne, stojąc w drzwiach świątyni, by mogli w nim uczestniczyć nie tylko ludzie stłoczeni w chłodnym wnętrzu, lecz także wszyscy wierni stojący na słońcu przed kościołem. Kiedy śpiewy i modły dobiegły końca, długa procesja z okrytą kwiatami trumną na przedzie ruszyła powoli na cmentarz. Działo się to w ostatnim tygodniu lipca, krótko przed dniem świętego Pantalejmona. Obchody tego święta budziły sprzeczne odczucia. Z jednej strony śmierć jednej z najbardziej lubianych osób w kolonii wskazywała, że patron trędowatych niezbyt dobrze wywiązuje się ze swoich obowiązków. Z drugiej zaś wiele osób poddanych kuracji wykazywało oznaki poprawy, niekiedy tak wyraźne, że zakrawało to na cud. W przeddzień święta pieczono chleby i ciasta, zaś w świątecznym dniu wierni wypełnili kościółek, by zapalić świece i odmówić modły. Wieczorem tańczono i śpiewano mantinades, a wiatr niósł dźwięki liry i buzuki aż do Plaki. Jakby dla zachowania równowagi między życiem i śmiercią, pod koniec sierpnia nadeszła wiadomość, że Anna urodziła córkę. Pojawienie się w domu Vandoulakisów dziecka po blisko dziesięcioletnim oczekiwaniu było okazją do dziękczynienia i świętowania zarówno dla rodziny, jak i dla całej społeczności. Kiedy ludzie posiadający ziemię i dający biedakom pracę nie mogą się doczekać potomstwa, następuje zakłócenie naturalnego porządku rzeczy. Nikt teraz nie wątpił, że skoro Anna Vandoulakis wreszcie urodziła dziecko, to wkrótce przyjdzie na świat następne, i tym razem będzie to chłopiec. Wierzono również, że pojawienie się dziedzica rodzinnej schedy zapewni trwałość tradycyjnych wzorców. Narodziny dziecka złagodziły nieprzejednaną dotąd postawę Alexandrosa, który uznał, że pora się pogodzić i zaprosił na chrzest w kościele w Eloundzie również ojca Anny. Georgios siedział na twardej, drewnianej ławie w głębi nawy i czekał wraz z kilkudziesięcioma innymi gośćmi na przyjazd córki z mężem i dzieckiem. Przyglądał się w tym czasie Manolemu, który zajął miejsce w pierwszym rzędzie obok Alexandrosa i Eleftherii i z ożywieniem rozmawiał z jakimiś ludźmi siedzącymi tuż za nim. Był przystojny jak zawsze, jego ciemne włosy wydawały się teraz nieco dłuższe, niż Georgios zapamiętał, a białe zęby lśniły na tle opalonej skóry. Musi tęsknić za Marią, dumał Georgios, skoro dotąd nie znalazł sobie żony. Potem
zgromadzeni wstali. Wszedł kapłan i ruszył wzdłuż nawy, a za nim Andreas i Anna niosąca zawiniątko w białych koronkach. Georgiosa nieprzyjemnie zaskoczył wygląd córki. Spodziewał się, że Anna będzie promieniała szczęściem macierzyństwa, tymczasem minęła go wymizerowana, zmęczona kobieta. Natomiast idący obok niej Andreas trzymał się sztywno i prosto, jak zawsze pewien swej pozycji wśród zebranych. Gwar rozmów ucichł. W kościele zapadła cisza. Dziecko spało, nieświadome niczego poza ciepłem matczynego uścisku, lecz dla wszystkich poza nim była to doniosła uroczystość. Do czasu chrztu Sofia, bo tak miała się nazywać mała, zagrożona była urokami „złych oczu". Dopiero dopełnienie obrzędu mogło zapewnić jej bezpieczeństwo. Podczas gdy reszta zgromadzonych na powrót zasiadła w ławach, Manoli wystąpił do przodu. Poza kapłanem i dzieckiem był głównym uczestnikiem ceremonii: ojcem chrzestnym, nonos. W ostatniej fazie ceremonii, gdy woda obmyła dziecko z grzechu pierworodnego, Manoli wziął chrześniaczkę na ręce. Kapłan zarzucił mu na ramiona czystą białą wstążkę i zawiązał ją, by stworzyć symboliczny krąg obejmujący mężczyznę i dziecko, umacniając ich duchową więź. Manoli opuścił wzrok na słodką buzię dziewczynki i uśmiechnął się do niej. Sofia nie spała i jej ciemne, niewinne oczka wpatrywały się w jego oczy nieskoordynowanym spojrzeniem niemowlęcia. Gdyby widziała Manolego wyraźniej, zobaczyłaby na jego twarzy wyraz czystego uwielbienia. Nikt nie mógłby wątpić, że Manoli zawsze będzie kochał swoją chrześniaczkę, swoją drogą filitosa. Po chrzcie, kiedy tłum ruszył do wyjścia w światło słońca, Georgios pozostał w głębi nawy. Anna odwróciła się, spostrzegła ojca i entuzjastycznie pomachała mu ręką ponad morzem ludzi. - Ojcze! - powitała go pogodnie, kiedy do niego dotarła. - Tak się cieszę, że ojciec mógł przyjść. - Skoro cieszy cię mój widok, to czemu nigdy mnie nie odwiedziłaś? Wiesz, że nie wyjeżdżam z Plaki. Poza przeprawami na Spinalongę - dodał znacząco. - Przepraszam, ojcze, ale na początku i pod koniec ciąży bardzo źle się czułam, a letnie miesiące były takie upalne i męczące. Czynienie Annie wyrzutów mijało się z celem. Zawsze potrafiła wykręcić kota ogonem i doprowadzić do tego, że osobę krytykującą jej postępowanie ogarniało w końcu poczucie winy.
- Czy mogę spojrzeć na wnuczkę? Manoli czekał przy drzwiach kościoła, otoczony przez grupkę ludzi podziwiających jego chrześniaczkę. W końcu ruszył wzdłuż nawy, w stronę człowieka, który omal nie został jego teściem. Przywitali się, potem Georgios długo wpatrywał się we wnuczkę, ledwie widoczną spod kilku warstw koronek. - Piękna, prawda? - zapytał Manoli, uśmiechając się z dumą. - Z tego, co mogę zobaczyć, tak - odparł Georgios. - Zupełnie jak jej matka! - ciągnął Manoli, spoglądając na Annę roześmianym wzrokiem. Od miesięcy nie myślał o Marii, teraz jednak poczuł, że wypada o nią zagadnąć. - Co u Marii? - zapytał stosownie zatroskanym głosem. To pytanie powinna była zadać Anna. Nie zrobiła tego jednak. A gdy już padło, stała i spokojnie słuchała odpowiedzi, zastanawiając się, czy aby Manoli w skrytości ducha nie płonie wciąż jeszcze namiętnością do jej młodszej siostry. - Czuje się całkiem dobrze. Odkąd jest na Spinalondze, objawy choroby się nie nasilają. Większość czasu poświęca opiece nad chorymi, którzy już nie radzą sobie sami. Nie wspomniał o tym, że Maria podobnie jak większość mieszkańców wyspy rozpoczęła kurację farmakologiczną. Nie miało to sensu, zwłaszcza że sam nie bardzo wiedział, do czego to właściwie prowadzi. Nie wierzył, by istniało lekarstwo na trąd, i nigdy nie pozwoliłby sobie na snucie marzeń o powrocie córki do zdrowia. Kiedy skończył, głos zabrał Andreas. - Kalispera, Georgiosie. Jak się masz? - zagadnął teścia dość oficjalnym tonem. Wymienili stosowne uprzejmości i wyszli z kościoła. Ale-xandros i Eleftheria Vandoulakisowie trzymali się w pewnej odległości. Osobiście Eleftheria współczuła Georgiosowi, brakło jej jednak odwagi, żeby to głośno powiedzieć. Takie zachowanie byłoby sprzeczne ze stanowiskiem męża, który wciąż równie mocno wstydził się powinowactwa z człowiekiem naznaczonym piętnem bliskich związków z kolonią trędowatych. Po wyjściu z kościoła Georgiosa uderzyła fala upału, przyprawiając go o zawrót głowy. Zmrużył oczy w jaskrawym blasku słońca i już zamierzał oddalić się niepostrzeżenie, gdy pojawiła się przy nim Anna.
- Ojcze, musi ojciec koniecznie pójść z nami i wypić kieliszek za przyszłość małej, żeby jej się dobrze wiodło w życiu. Georgios wierzył we wpływ losu i konieczność zabezpieczania się przed złymi duchami równie mocno jak w Boga i Jego świętych, nie mógł więc odmówić prośbie córki. Chwilę później zaparkował furgonetkę pod drzewem cytrynowym na poboczu długiego podjazdu prowadzącego do domu Vandoulakisów. Na tarasie przed domem grała orkiestra i choć tańce jeszcze się nie zaczęły, widać było, że goście nie mogą się ich doczekać. Długi stół na kozłach zastawiono rzędami szklanek, ludzie nalewali sobie wino z beczek i nakładali na talerze meze, małe kostki fety, mięsiste oliwki i świeżo przyrządzone dolmades - gołąbki w winogronowych liściach. Georgios patrzył na to wszystko przez chwilę, nim nałożył sobie na talerz coś do jedzenia. Kiedy zaczęły się tańce, stał ze szklanką w dłoni i przyglądał się Manolemu, który kręcił partnerkę w koło tak długo, aż widzom zakręciło się w głowach. Gibka sylwetka i energiczne kroki, uśmiech i głośne okrzyki zachęty dla innych tancerzy czyniły z niego bohatera dnia. Georgios miał przed sobą człowieka posiadającego rzadką zdolność życia chwilą, demonstrującego beztroskim zapamiętaniem, że nic nie robi sobie z tego, co ludzie o nim myślą. Georgios spostrzegł, że córka przystanęła obok niego, ale dopóki grała muzyka, nie było sensu jej przekrzykiwać. Nim jeszcze zdał sobie sprawę z obecności Anny, poczuł bijący od niej żar. Wyczuwał w niej napięcie, a kiedy muzyka umilkła i nowe osoby dołączały do kręgu w miejsce odchodzących, szybko zajęła w nim miejsce. Tuż przy Manolim. Grajkowie zagrali nową melodię, bardziej stateczną i dostojną od poprzedniej. Tancerze trzymali głowy wysoko, kołysali się w tył i w przód, w lewo i w prawo. Georgios obserwował ich przez chwilę. Kiedy dostrzegł przez las rąk i kręcących się ciał Annę, zauważył, że napięcie ją opuściło. Uśmiechała się i mówiła coś do partnera. Skorzystał z tego, że córkę pochłonął taniec, i odjechał. Jego furgonetka ujechała już kawał drogi, ale wciąż dobiegały go dźwięki muzyki. W Place zatrzymał się koło baru. To było spokojne miejsce, gdzie mógł usiąść i pomyśleć o szczególnej więzi zdającej się łączyć jego córkę z kuzynem Andreasa.
ŻYCIE na Spinalondze toczyło się zwykłym trybem. Doktor Lapakis przypływał na wyspę codziennie, doktor Kyristis zwiększył liczbę wizyt z jednej do trzech w tygodniu. Pewnego jesiennego wieczoru, kiedy wracał do Plaki, ujrzał niezwykły widok. Zapadł już zmierzch; słońce skryło się za górami, pogrążając wybrzeże w ciemności. Jednak oglądając się za siebie, spostrzegł, że Spinalonga wciąż pozostaje skąpana w złotym blasku ostatnich promieni. Dostrzegł w tym głębszy sens. To Plaka, zaściankowa i senna, była głęboko wyspiarska, natomiast wyspa trędowatych tętniła życiem, kipiała-energią. „Gwiazda Spinalongi" drukowała skrót wiadomości ze świata, komentarze i opinie, a także recenzje nowych filmów i fragmenty świeżo opublikowanych książek. Zapewne to właśnie marzenie o wyrwaniu się z wyspy sprawiało, że jej mieszkańcy nieustannie wyglądali poza ciasne granice miejsca, do którego sprowadzało się ich życie. Wieczorami kafenion i tawerna wprost pękały w szwach, a ostatnio zyskały nawet konkurencję w postaci nowej, mniejszej tawerny. Działki po drugiej stronie wyspy przynosiły obfite plony i na odbywającym się dwa razy w tygodniu targu było co kupować i sprzedawać. Wyspa nigdy w swej historii nie przeżywała takiej prosperity. Niekiedy Maria dawała ujście nurtującej ją frustracji. - Teraz, kiedy wiem, że mamy szansę na powrót do zdrowia, jest mi czasem jeszcze ciężej - skarżyła się siedzącej z nią na ławce przyjaciółce, zaciskając złożone dłonie. - Doprawdy nie jestem pewna, czy żyć marzeniami, czy cieszyć się chwilą obecną. - Nie ma nic złego w cieszeniu się z danej nam chwili - zauważyła Fortini. Maria wiedziała, że przyjaciółka ma rację. Jednak myśl o konsekwencjach powrotu do zdrowia nie dawała jej spokoju. - I co się wtedy stanie? Jeśli wyjadę ze Spinalongi, to już nigdy nie zobaczę doktora Kyristisa. - Oczywiście, że zobaczysz. - Fortini przerwała obrębianie szydełkiem dziecinnego ubranka i uniosła wzrok na Marię. Znów była w ciąży. - Kiedy opuścisz wyspę, doktor Kyristis przestanie być twoim lekarzem i wszystko zacznie wyglądać inaczej. - Wiem, że masz rację, ale napawa mnie to lękiem. - W dalszym ciągu nic nie powiedział? - Nic, ani słowa. - Ale nadal odwiedza cię co tydzień? Czy to nie dość wymowne?
- Nie całkiem - odparła Maria szczerze. - Chociaż rozumiem, czemu nie może niczego powiedzieć. To byłoby wbrew etyce lekarskiej. PODCZAS spotkań z doktorem Kyristisem Maria nie zdradzała swoich obaw. Natomiast coraz więcej energii wkładała w pomoc dla swych podopiecznych z „bloku". Nie wiedziała, że lekarze raz po raz badają pacjentów, którzy jako pierwsi, nieco przed rokiem, zostali objęci kuracją farmakologiczną. Wyglądało na to, że w organizmach pięciorga z nich nie wykryto już zarazków. Jednym z piątki szczęśliwców był Dimitri Limonias. Pod koniec pewnego długiego dnia Kyristis i Lapakis zasiedli nad wynikami badań. Kiedy je przeanalizowali, sprawy stały się jasne. - Wiesz, myślę, że niedługo będziemy mieli solidne podstawy do wypuszczenia pierwszych pacjentów z wyspy. Jak sądzisz? - spytał Kyristis z uśmiechem, nieczęsto goszczącym na jego twarzy. - Wiem - odparł Lapakis. - Ale najpierw musimy uzyskać aprobatę władz i obawiam się, że to nie nastąpi szybko. - Poproszę, by wypuszczono ich pod warunkiem, że przez najbliższe miesiące będą nadal przyjmować leki, a przez kolejny rok regularnie zgłaszać się na badania kontrolne. - Zgoda. Kiedy uzyskamy na to pozwolenie, zawiadomimy pacjentów. Upłynęło kilka tygodni, nim doczekali się odpowiedzi. Postanowiono objąć pacjentów kwarantanną - jeśli w ciągu roku badania nie wykażą obecności bakterii, ludzie ci będą mogli opuścić wyspę. Decyzja władz rozczarowała Kyristisa, ale wyglądało na to, że mimo drastycznie długiej kwarantanny, dwanaścioro mieszkańców kolonii wkrótce i tak będzie mogło wrócić na stały ląd. Kilkoro pierwszych wyleczonych przyjęło dobrą nowinę ze łzami w oczach, ale gdy doktor Kyristis zakomunikował ją Dimitriemu, młody nauczyciel zareagował tak, jakby odrętwienie atakujące dawniej jego ręce, wróciło i sparaliżowało mu język. Spinalonga stała się jego domem, a mieszkańcy kolonii rodziną. Zdawał sobie także sprawę, że zniekształcona połowa jego twarzy będzie budzić nieprzychylne zainteresowanie ludzi. No i komu miał przekazać prowadzenie szkoły? - Wolałbym tu zostać jeszcze przez jakiś czas, niż tak nagle jechać w nieznane - powiedział w końcu. Nie on jeden nie miał ochoty opuszczać wyspy. Inni ozdrowieńcy również bali się, że trwałe ślady choroby zawsze będą przykuwać do nich uwagę.
Potrzebowali pewności, że zdołają na powrót znaleźć sobie miejsce wśród zdrowych. Pomimo obaw Dimitria i kilku innych osób było to przełomowe wydarzenie w dziejach Spinalongi. W ciągu następnego roku przybyło wyleczonych. - Pod koniec roku zostaniemy bez pracy - zauważył Lapakis ironicznie. - Nigdy nie sądziłam, że celem mojego życia będzie bezrobocie, a tymczasem na to wygląda - odparła Athina Manakis. Późną wiosną stało się jasne, że latem wyspę opuści znaczna liczba pacjentów. Zostanie tylko kilkadziesiąt osób, reagujących na lek źle lub niereagujących wcale. Troje lekarzy spotkało się w gabinecie Lapakisa z przywódcą kolonii, żeby wspólnie obmyślić sposób na upowszechnienie wiedzy o powodzeniu kuracji. - Chcę, aby świat wiedział, że wracamy z wyspy dlatego, bo zostaliśmy wyleczeni - powiedział Papadimitriou. - Uważam, że powinniśmy wyjechać stąd wszyscy razem, a nie cichcem pojedynczo się wymykać. Chcę również, żebyśmy to uczcili uroczystością dziękczynną. I to nie na wyspie, lecz na stałym lądzie. - Musimy jednak pamiętać o tych, którzy nie zostali wyleczeni - zwróciła mu uwagę doktor Manakis. - Oni nie widzą powodów do świętowania. - Mamy nadzieję, że pacjenci, których kuracja potrwa dłużej - wtrącił dyplomatycznie Kyristis - także opuszczą wyspę. - Jak to? - zdziwił się Papadimitriou. - Czekam na zgodę na przeniesienie ich do szpitala w Atenach. Będą tam mieli lepszą opiekę, a poza tym rząd nie będzie chciał finansować kolonii, gdy zostanie tu tylko garstka pacjentów. - W takim razie proponowałbym, żeby chorzy opuścili wyspę przed wyleczonymi - powiedział Lapakis. - Myślę, że ułatwi im to pogodzenie się z niepowodzeniem kuracji. Wszyscy się z nim zgodzili. Postanowiono, że publiczna manifestacja z racji odzyskanego zdrowia i wolności nastąpi dopiero wówczas, gdy chorzy wymagający dalszego leczenia zostaną taktownie przetransportowani do szpitala Świętej Barbary w Atenach. Pozostało tylko ustalenie daty. Uzgodniono, że owo historyczne wydarzenie nastąpi 25 sierpnia, w dniu Agios Titos.
Jedynym uczestnikiem narady zaniepokojonym faktem, że dni kolonii na Spinalondze są policzone, był Kyristis. Bał się, że może już nigdy więcej nie zobaczyć Marii.
Rozdział jedenasty 1957 NADSZEDŁ dzień wyjazdu. Tym razem nie tylko Georgios płynął na wyspę, ale także pół tuzina innych rybaków z Plaki, którzy w końcu dali się przekonać, że nie ma się czego bać i zadeklarowali gotowość przewożenia mieszkańców Spinalongi na Kretę. Pożegnalne nabożeństwo odbyło się poprzedniego dnia w kościółku Świętego Pantalejmona, gdzie już od wielu dni schodzili się wierni, by zapalać świece i się modlić. Przybywali, żeby dziękować Bogu i prosić Go o odwagę stawienia czoła temu, co czekało ich w świecie rozciągającym się za wąskim pasem wody. Nawet ci, którzy nie zostali napiętnowani przez chorobę i nie nosili żadnych śladów trądu, obawiali się, że nie zdołają na powrót żyć normalnym życiem. Pierwsze wprowadzono na łodzie osoby starsze i jeszcze chore. Osły wlokły się przez tunel tam i z powrotem, ciągnąc wózki załadowane skrzyniami. Nad wodą wyrosła wielka góra rzeczy, unaoczniając wszystkim przemianę marzenia o wyjeździe w rzeczywistość. Kyristis czekał na nabrzeżu w Place, aby dopilnować prawidłowego transportu pacjentów przewożonych na dalsze leczenie do Aten. Doktor Lapakis i Maria należeli do grupki tych, którzy pozostali na wyspie do końca. Kiedy Maria po raz ostatni patrzyła na główną ulicę, pamięć nasuwała jej wspomnienia, które nakładały się na siebie i potęgowały znaczenie tej chwili. Niezwykłe przyjaźnie, radość wspólnego świętowania, satysfakcja z niesienia pomocy tym, którzy potrzebowali wsparcia. Wydawało jej się, że czas trwał w miejscu, odkąd przed czterema laty po raz pierwszy stanęła na wyspie. Schodzący ulicą Lapakis wyczytał to wszystko z jej twarzy. On także nie wiedział, co przyniesie mu życie. Najbliższe miesiące miał spędzić w Atenach z chorymi wymagającymi dłuższej kuracji, ale dalsza przyszłość była dla niego niewiadomą. - Chodźmy - powiedział, stając obok Marii. - Najwyższy czas. Pani ojciec na pewno nie może się nas doczekać. Odwrócili się i weszli do tunelu. Georgios siedział na murku w cieniu mimozy, niecierpliwie wyczekując nadejścia córki. Ostatnia łódź odpłynęła przed dziesięcioma minutami i nabrzeże opustoszało. Może coś się stało? myślał przerażony. Może doktor nie podpisał jej papierów?
W tej chwili Maria wyłoniła się z czarnego półkola tunelu i podbiegła do niego z wyciągniętymi ramionami. Objęła ojca i w jednej chwili zapomniała o wszystkich wątpliwościach i wahaniach. Georgios w milczeniu cieszył się dotykiem jedwabistych włosów córki na swojej szorstkiej skórze. - Płyniemy? - spytała w końcu Maria. Jej dobytek był już załadowany. Lapakis wsiadł pierwszy i pomógł jej wsiąść na łódź. Ich życie na Spinalondze dobiegło kresu. Georgios odcumował starą łajbę i odepchnął od nabrzeża. Z zaskakującą jak na człowieka w jego wieku zręcznością wskoczył do łodzi i skierował dziób w stronę Plaki. PRZYSTAŃ W Place była pełna ludzi. Najhałaśliwszą grupkę stanowili krewni i przyjaciele ateńczyków, którzy zjechali się, by wspólnie z ozdrowiałymi świętować ten historyczny dzień. Do Iraklionu wybierali się nazajutrz, a teraz zamierzali pokazać mieszkańcom miasteczka, jak wygląda prawdziwa zabawa. Fortini i Stephanos wyszli na powitanie Marii wraz z ciemnookim Mattheosem, który podskakiwał rozochocony niezwykłą atmosferą, oraz maleńkim Petrosem. - Witaj w domu, Mario - powiedział Stephanos. Stał z boku, czekając, aż żona wyściska przyjaciółkę, by samemu wziąć ją w objęcia. - Cieszymy się, że do nas wróciłaś. Zaczął ładować skrzynie Marii na swoją furgonetkę. Do domu Petrakisów było wprawdzie blisko, ale za daleko, żeby nosić wszystko piechotą. Pozostawiając Georgiosa cumującego łódź, przyjaciółki ruszyły przez plac. Nim dotarły do domu, Stephanos zdążył rozładować samochód i wstawić skrzynie do izby. Maria przestąpiła próg i nagle zaczęła drżeć. Choć od dnia jej wyjazdu nic się tu nie zmieniło, miała wrażenie, że ściany domu wchłonęły cierpienie żyjących wśród nich ludzi. Wszystko wyglądało tak samo i wszystko było inne. Gdy chwilę później zjawił się Georgios, zastał w ciasnej izdebce swego domku Stephanosa, Fortini, Petrosa i Mattheosa ściskającego w rączce bukiecik kwiatków. Wydawało się, że jego rozbite życie zaczyna się na powrót składać w całość. Znów stała przed nim jego piękna córka, jeszcze bardziej zachwycająca i urocza niż zwykle. - No dobrze - odezwała się Fortini. - Nie mogę za długo z wami siedzieć, bo muszę się brać za szykowanie jedzenia. - Do zobaczenia na placu.
Pół godziny później, przebrana w nową sukienkę, z lśniącymi, wyszczotkowanymi włosami, Maria gotowa była stawić czoło sąsiadom. Zdawała sobie sprawę, że wiele osób będzie jej się uważnie przyglądać, wypatrując śladów choroby. Rozczarują się. Trąd nie pozostawił na jej ciele najmniejszej skazy. Maria i Georgios ruszyli razem na plac. - Nie uwierzę, dopóki się nie przekonam na własne oczy - mówił Georgios - ale nawet twoja siostra zapowiedziała swój przyjazd. Wczoraj dostałem od niej list. Jak wszyscy rodzice Georgios marzył o połączeniu całej rodziny, Maria natomiast nie czuła szczególnego entuzjazmu na myśl o spotkaniu z Anną. Ten dzień miał być dniem święta, a nie łagodzenia rodzinnych nieporozumień. W SWYM domu w Eloundzie Anna szykowała się na zabawę w Place, misternie upinając włosy i ostrożnie wodząc szminką po pełnych wargach. Siedząca na kolanach babci mała Sofia uważnie obserwowała swoją piękną matkę. - Jeszcze nie jesteś gotowa? - spytał zimno Andreas, nie zwracając uwagi na matkę ani na córkę. - Prawie - odparła Anna, zlewając się chmurą francuskich perfum. - Możemy już jechać? - warknął Andreas. Anna zdawała się nie zauważać lodowatego tonu męża, nie uszedł on jednak uwagi Eleftherii. Zastanawiała się, czy synowi w końcu otwarły się oczy na podejrzaną zażyłość żony z Manolim. - Dobranoc, skarbusiu. - Anna zwróciła się do córeczki, która wyciągnęła do niej pulchne rączki. - Bądź grzeczna. Z tymi słowy zostawiła na czole Sofii idealne odbicie świeżo umalowanych ust i wyszła z pokoju. Andreas czekał w samochodzie. Wiedział już, czemu żona tak dba o wygląd. Zdał sobie sprawę, że go zdradza, kiedy znalazł pod swoją poduszką kolczyk. Anna nigdy nie kładła się z nim do łóżka w biżuterii. Zauważywszy błysk złota na białej pościeli, słowem się nie odezwał, ale jego serce zmieniło się w bryłę lodu. Dwa dni później wrócił do domu wczesnym popołudniem, zaparkował samochód w pewnej odległości i przeszedł ostatnie pięćdziesiąt metrów piechotą. Bez zaskoczenia przyjął widok furgonetki Manolego przed domem. Otworzył cicho frontowe drzwi i wszedł do środka. Naraz panującą w domu
ciszę przerwał kobiecy jęk rozkoszy. Andreas poczuł, że go mdli. Instynktownie pragnął wbiec po schodach, przeskakując po dwa stopnie, i rozedrzeć kochanków na strzępy, ale się powstrzymał. Potrzebował czasu do namysłu. KIEDY Maria z Georgiosem weszli na plac, zebrał się tam już ogromny tłum. Maria dostrzegła Dimitria stojącego pośrodku małej grupki wraz z Gerasimem Mandakisem, prowadzącym na wyspie kafenion. W ciągu ostatnich godzin była tak przejęta, że prawie nie myślała o doktorze Kyristisie. Nie pożegnali się, więc nie wątpiła, że się jeszcze zobaczą. Włączyła się w tłum i naraz serce jej zamarło. Ujrzała Kyristisa przy jednym z długich stołów; siedział obok doktora Lapakisa. Lekarze byli pochłonięci rozmową, lecz Lapakis uniósł głowę i ją zauważył. - Mario! - zawołał, wstając. - Jak się pani czuje w tym wielkim dniu? Jak to jest wrócić do domu po tak długim czasie? Szczęście, że były to tylko pytanie retoryczne, gdyż Maria nie wiedziałaby, od czego zacząć odpowiedź. W tej chwili do mężczyzn, którzy obdarowali mieszkańców wyspy nowym życiem, podszedł Papadimitriou. Czekały ich jeszcze tysiące toastów, ale przywódca nieistniejącej już kolonii chciał wypowiedzieć słowa podziękowania jako pierwszy. Korzystając z tego, że Lapakis zajął się rozmową z Papadimitriou, Kyristis odciągnął Marię na bok. - Czy mógłbym zająć pani chwilkę? - spytał. - W jakimś spokojniejszym miejscu. - Możemy pójść do kościoła. Chciałabym zapalić świecę. Gdy szli wzdłuż pustej ulicy w Kyristisie z każdym krokiem wzbierała niecierpliwość. Choroba odebrała tej kobiecie tyle życia, że każda mijająca sekunda zdawała mu się zbyteczną stratą czasu. Przystanęli przed drzwiami kościoła. Lekarz odwrócił się do swej wyleczonej pacjentki. - Chciałbym panią o coś spytać, Mario... W gruncie rzeczy to bardzo proste - powiedział i ujął ją za ramiona. - Proszę, żeby pani za mnie wyszła. To brzmiało jak stwierdzenie, nie pytanie. Postawione tak, jakby odpowiedź w ogóle nie była potrzebna. Maria już od pewnego czasu nie wątpiła, że Kyristis ją kocha, ale nauczona gorzkim doświadczeniem uparcie broniła się przed marzeniami. Lekarz przerwał milczenie, jakby chciał ją przekonać o szczerości swoich słów.
- Nikt dotąd nie wywarł na mnie takiego wrażenia jak pani. Jeśli nie zechce pani za mnie wyjść, odejdę i nigdy już nie będę zaprzątał pani myśli swoją osobą. Ale cokolwiek pani zadecyduje... muszę to wiedzieć teraz. A zatem było to jednak pytanie. - Tak - wykrztusiła ochrypłym nagle głosem. - Naprawdę? - Kyristis wydawał się szczerze zdumiony. Uśmiechnął się do Marii, która spojrzała mu w oczy z olśniewającym uśmiechem. Pocałował ją, zrazu niepewnie, potem bardziej namiętnie. A ona równie żarliwie odpowiedziała na jego pocałunek. - Musimy wracać - opamiętał się w końcu. - Ludzie będą się zastanawiać, gdzie się podziewamy. Kiedy dotarli z powrotem na plac, utworzył się tam już ogromny krąg i rozpoczęto powolny taniec pentozali. Kyristis i Maria dołączyli do kręgu, nawet Georgios tańczył. Człowiek tak często trzymający się na uboczu wyszedł w końcu z cienia i całym sercem przyłączył się do zabawy. ANNA i Andreas dojeżdżali tymczasem do Plaki. Przez całą drogę żadne z nich się nie odezwało. W końcu Andreasowi przyszło do głowy, że Manoli mógłby odnowić zaręczyny z Marią, więc przerwał milczenie. Wysunięcie sugestii mającej rozdrażnić żonę sprawiło mu osobliwą przyjemność. - Manoli? Ożenić się z Marią? Po moim trupie! - wrzasnęła z pasją, o jaką jej nie podejrzewał. - Czemu nie? Przecież byli zaręczeni - drażnił ją dalej, parkując samochód. - Zamknij się. Po prostu się zamknij! - rzuciła się na niego jak furia. Gwałtowność jej reakcji zaszokowała go. - Mój Boże! - ryknął, zasłaniając się przed gradem ciosów. - Kochasz go, prawda? No, śmiało, przyznaj się, Anno! Wiesz, że nie jestem kompletnym idiotą. Któregoś dnia w ubiegłym tygodniu wróciłem do domu wcześniej i wiem, że był tam z tobą. Od jak dawna...? Anna wpadła w histerię, śmiała się i płakała na przemian. - Od lat - wybełkotała. - Od wielu, wielu lat... Andreasowi wydawało się, że szkarłatne wargi żony składają się w radosny uśmiech, jakby wyznanie prawdy wprawiło ją w ekstazę. Gdyby zaprzeczyła, mógłby się jeszcze wycofać, uznać, że się mylił, ale to ekstatyczne wyznanie było szczytem szyderstwa. Nie mógł ścierpieć tego śmiechu ani chwili dłużej. Szybkim ruchem sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął pistolet. Anna nawet na niego nie spojrzała. Śmiała się nieprzytomnie.
- Nigdy... - ledwie złapała oddech, opętana pragnieniem wyznania mu całej prawdy. - Nigdy... nigdy w życiu nie kochałam cię tak, jak kocham Manolego. Jej słowa cięły niczym szpicruta, rozdzierały powietrze wokół Andreasa. KYRISTIS śledził wzrokiem pierwsze fajerwerki wzlatujące w niebo. Do północy pokaz miał powtarzać się co godzinę, ogłuszając widzów hukiem eksplozji i olśniewając prysznicem kolorowych iskier, odbijających się w tafli morza jak klejnoty. Pierwszy pokaz się skończył i orkiestra już miała zabrać się do grania, gdy naraz rozległy się jeszcze dwa głośne wystrzały. Kyristis uniósł wzrok, spodziewając się ujrzeć deszcz kolorowych iskier, ale niebo było czarne. Naraz wszczął się ruch koło samochodu zaparkowanego niedaleko placu. Widziano, jak podjechał zaledwie kilka minut wcześniej, a teraz pasażerka leżała rozciągnięta bezwładnie na siedzeniu. Kyristis puścił się biegiem. Szok wywołany niespodziewanym aktem przemocy sparaliżował ludzi, ale mimo to rozstępowali się, by przepuścić lekarza. Kyristis schwycił przegub kobiety. Puls był słaby, ale wyczuwalny. - Musimy ją wynieść z samochodu - powiedział do Lapakisa, który także przedarł się przez tłum. Jakimś cudem pojawiły się poduszki i koce z najbliższego domu i lekarze ostrożnie ułożyli na nich kobietę. Maria przepchnęła się między ludźmi. Kiedy Lapakis i Kyristis układali ranną na kocu, zdała sobie sprawę, kogo trzymają w skrwawionych rękach. Nie ona jedna rozpoznała ofiarę, a straszne odkrycie wywołało zbiorowy jęk grozy. Nie było wątpliwości. Kruczowłosa, biuściasta, w sukni, na jaką nie mogłaby sobie pozwolić żadna inna niewiasta w okolicy. Żadna, poza małżonką Andreasa Vandoulakisa. - To moja siostra - szepnęła Maria do Kyristisa, szlochając. - Moja siostra. W tłumie rozległ się krzyk: „Poszukajcie Georgiosa!". Kilka sekund później Georgios klęczał obok Marii, szlochając bezgłośnie na widok starszej córki, odchodzącej z tego świata wcześniej od niego. - Dlaczego? Dlaczego? - powtarzał przez łzy, kiedy już było po wszystkim. Maria znała odpowiedź, ale nie zamierzała jej zdradzać. I tak wkrótce ojciec ją pozna.
POGRZEB Anny odbył się nie w głównym kościele Plaki, lecz w kaplicy nad morzem. Z niewielkiej budowli rozciągał się widok na Spinalongę, gdzie leżały pogrzebane szczątki jej matki. Niecałe czterdzieści osiem godzin po śmierci Anny w wilgotnej kaplicy zebrała się mała grupka ludzi w czarnych strojach. Nie zjawił się nikt z rodziny Vandoulakisów. Odkąd w kościele w Place odnaleziono Andreasa, który wciąż ściskał w ręku pistolet, i oddano go w ręce policji, Vandoulakisowie nie opuszczali czterech ścian swego domostwa w Eloundzie. Poza Manolim, który przepadł bez śladu. Maria, Georgios, Kyristis, Fortini, Savina i Pavlos ze spuszczonymi głowami słuchali modlitw odmawianych przez kapłana nad trumną. Podczas długich modłów w intencji odpuszczenia grzechów z trybularza rozchodziły się smugi kadzidlanego dymu. Dopiero na koniec zabrzmiały słowa Modlitwy Pańskiej. Pochówek odbył się w ostrym blasku słońca, a na policzkach stojących nad grobem żałobników łzy mieszały się z potem. Po pogrzebie Maria wróciła do domu z ojcem. Georgios powiedział tylko, że chce spać. Fortini z rodzicami poszła do tawerny, gdzie czekał Stephanos z synkami: Petrosem i Mattheosem. W tej południowej godzinie miasteczko było ciche i spokojne. Na ulicach nie widziano żywego ducha. Kyristis czekał na Marię na placu. Czuła, że musi wyrwać się z Plaki choćby na kilka godzin, więc wybrali się do Eloundy, by odszukać zapamiętany przez nią mały kafenion nad brzegiem morza. Dla Marii była to pierwsza wycieczka od czterech lat, dla obojga pierwsza od tragicznie przerwanej zabawy okazja do wspólnego spędzenia czasu. Przez chwilę życie wydawało się Marii pełne obietnic, widziała przed sobą przyszłość. Ale teraz czuła, że po jednym kroku zrobionym w przód, cofnęła się o kilka kroków wstecz. Kiedy Kyristis przypominał sobie tę chwilę kilka tygodni później, obwiniał się o nadmierny pośpiech. Tak go cieszyła perspektywa wspólnej przyszłości, że zaczął mówić o swoim mieszkaniu w Iraklionie, wyrażając nadzieję, że będzie Marii odpowiadać. - Nie jest bardzo przestronne, ale ma gabinet i pokój gościnny. I na dodatek leży blisko szpitala. Wyciągnął ręce ponad stołem i ujął dłonie Marii. Wyglądała na zmartwioną. Nie dziwiło go to. Dopiero co pochowała siostrę, a tymczasem on chciał rozmawiać o praktycznych aspektach wspólnego życia.
- Nie mogę za ciebie wyjść - powiedziała nagle. - Muszę się opiekować ojcem. Kyristis był zaszokowany. Dopiero po kilku minutach pojął, że decyzja Marii jest zupełnie oczywista. Jak mógł się spodziewać, że ta kobieta, fascynująca go uczciwością i bezinteresownością nie mniej niż nieprzeciętną urodą, opuści starego ojca, pogrążonego teraz w żałobie i rozpaczy? - Postępujesz właściwie, Mario. I dlatego właśnie cię kocham. Bo wiesz, co jest słuszne i tego się trzymasz. - Umilkł. A potem dodał: - Nigdy nie pokocham nikogo innego. Maria wysunęła dłonie z uścisku Kyristisa. Siedziała z pochyloną głową i płakała. Nie próbowała powstrzymywać łez, nie była w stanie. Powściągając smutek nad grobem siostry, tylko na krótko odepchnęła od siebie wszechogarniającą falę rozpaczy, która teraz przerwała tamy. Wyrozumiałość Kyristisa jedynie wzmogła ból. Lekarz siedział i patrzył na czubek jej pochylonej głowy. Kiedy przestała szlochać, dotknął delikatnie jej ramienia. - Mario - szepnął - pójdziemy? Odeszli od stolika, trzymając się za ręce. Jechali do Plaki w milczeniu. Szafirowa woda wciąż jeszcze błyszczała, ale niebo zaczęło blednąc i ciemnieć. Dzień wreszcie dobiegał końca. Kiedy dotarli do miasteczka, lekarz spytał ze sztuczną pogodą: - Napiszesz do mnie, jak się czujesz? Jak ci się żyje w wolnym świecie? Maria kiwnęła głową. Nie było sensu przeciągać rozstania. Kyristis zaparkował przed domem Petrakisów i wysiadł, żeby otworzyć drzwi od strony pasażera. Stanęli twarzą w twarz, na chwilę się objęli. Właściwie nie był to nawet uścisk, raczej przytulili się do siebie jak dzieci w czasie burzy. Potem najwyższym wysiłkiem woli oboje jednocześnie cofnęli się o krok. Maria natychmiast odwróciła się i weszła do domu. Kyristis wsiadł do samochodu i odjechał. Zatrzymał się dopiero w Iraklionie. ŚMIERĆ Anny spowodowała katastrofalne zmiany i spustoszenia także w życiu innych ludzi. Nie tylko siostry, lecz także ojca, męża i córki. Niespełna dwuletnia Sofia szybko zauważyła nieobecność rodziców. Dziadkowie powiedzieli jej, że Anna i Andreas wyjechali na jakiś czas. Początkowo mała płakała, ale potem zaczęła o nich zapominać. Co do Eleftherii i Alexandrosa, to tego jednego wieczoru stracili syna, nadzieje na przyszłość i dobre imię rodziny. Najgorsze obawy, jakie wiązał Alexandros z tym mezaliansem,
spełniły się co do joty. A kiedy Vandoulakisowie dowiedzieli się, że Manoli zniknął, domyślili się, co doprowadziło do strasznych wydarzeń w dniu Agios Titos. Proces Andreasa w Agios Nikolaos trwał trzy dni. Eleftheria i Alexandros siedzieli jak skamieniali na galerii, półżywi z niepokoju i wstydu. Okoliczności morderstwa, ujawnione i rozgłoszone przez radio, wzbudziły zainteresowanie całej Krety, a gazety codziennie z upodobaniem roztrząsały jego najbardziej sensacyjne szczegóły.
Rozdział dwunasty 1958 PRZEZ kilka miesięcy rodziny Vandoulakisów i Petrakisów nie utrzymywały żadnych kontaktów. Jednak ze względu na Sofię ta epoka musiała kiedyś dobiec końca. Nawet Alexandros po przemyśleniu wszystkiego zaczął dostrzegać, że nie tylko jego rodzina ucierpiała. Obie strony poniosły ciężkie straty, a teraz wspólnym obowiązkiem stało się odnowienie rodzinnych więzi dla dobra małej dziewczynki. Alexandros napisał do Georgiosa List. Stwierdzał w nim, że pora zapomnieć o przeszłości, i zapraszał go wraz z Marią w najbliższą niedzielę na obiad. Podczas tego spotkania doszło do swego rodzaju ugody między obiema rodzinami. Opierała się ona na milczącej akceptacji faktu, że każda ze stron ponosiła część odpowiedzialności za katastrofę, która dotknęła wszystkich. Od samego początku zgodnie chronili Sofię przed konsekwencjami tragicznych wydarzeń. Mała mieszkała z Vandoulakisami, ale co tydzień wożono ją do Plaki w odwiedziny do drugiego dziadka i cioci Marii. Petrakisowie wypływali z nią w morze, łowili ryby, kraby i jeżowce lub spacerowali ścieżką wzdłuż urwistego brzegu. Po odwiezieniu jej z powrotem do wielkiego domu w Eloundzie wszyscy padali ze zmęczenia. Sofia cieszyła się czułą opieką trojga dziadków. Pod pewnymi względami miała szczęście. KYRISTIS od wielu miesięcy kontynuował pracę w szpitalu w Iraklionie, dokąd napływały tłumy ludzi pragnących leczyć się u lekarza, który sprowadził na Kretę lekarstwo na trąd. Widok pacjentów uleczonych z tej choroby powinien mu sprawiać największą satysfakcję, a tymczasem czuł wyłącznie straszliwą pustkę. Prowadził życie równie zdyscyplinowane i skupione na pracy jak dawniej: punktualnie o wpół do ósmej rano stawiał się w szpitalu, opuszczał go o ósmej wieczorem, a po powrocie do domu czytał i pogłębiał wiedzę. Mimo to z każdym dniem trudniej mu było zwlec się rano z łóżka i wracać do obowiązków. Pewnego dnia dostał list od Lapakisa. Po opuszczeniu Spinalongi stary przyjaciel ożenił się i został kierownikiem oddziału chorób skórnych i wenerycznych w szpitalu w Agios Nikolaos. Drogi Nikolaosie,
Ciekaw jestem, jak się miewasz. Dawno już chciałem się z Tobą skontaktować, ale tu, w Agios Nikolaos, wciąż mam mnóstwo roboty, bo odkąd stąd wyjechałem, szpital ogromnie się rozrósł. Piszę, by dać Ci znać, że zamierzam zrezygnować z tutejszej pracy, bo żona chce się przenieść gdzieś bliżej rodziców mieszkających w Rethimnonie. Pomyślałem, że może zechciałbyś przejąć mój oddział. Szpital szybko się rozwija. Dlatego uznałem, że powinienem Cię zawiadomić o swoich planach. Twój Christos Choć nigdy o tym nie rozmawiali, Lapakis wiedział o więzi łączącej przyjaciela z Marią Petrakis i był bardzo rozczarowany, kiedy Kyristis wrócił do Iraklionu samotnie. Domyślił się też, że Maria czuła się w obowiązku pozostać z ojcem. Kyristis kilkakrotnie przeczytał list, nim wsunął go do górnej kieszeni białego fartucha. Praca w Agios Nikolaos zamykała przed nim wprawdzie drogę do dalszej kariery, ale za to stwarzała okazję, by znaleźć się bliżej Marii. Tego samego wieczoru napisał list z podaniem o pracę. Jak dobrze wiedział Lapakis, Kyristis miał aż nadto wysokie kwalifikacje na stanowisko, o które się ubiegał. Choć więc dyrektor szpitala nie bardzo rozumiał, dlaczego lekarz o takiej renomie stara się o pracę na prowincji, przyjął go z otwartymi ramionami. Niecały miesiąc później, w majowe niedzielne popołudnie, Kyristis wyruszył w drogę do Plaki, odległej od jego miejsca zamieszkania o zaledwie dwadzieścia pięć minut jazdy samochodem. Maria otworzyła drzwi i zobaczywszy go, pobladła. - Nikolaos! Odsunęła się i Kyristis przestąpił próg. Kiedy ją mijał, spojrzała na jego plecy, te same gładkie, proste plecy, w które tyle razy się wpatrywała, gdy wychodził z jej domu na Spinalondze, by udać się do szpitala. Nagle wydało jej się, że zaledwie przed momentem była na wyspie i marzyła o przyszłości. Ręce jej drżały, gdy stawiała filiżanki i spodeczki. Wkrótce popijali razem kawę, jak kiedyś na Spinalondze. - Przeprowadziłem się - powiedział Kyristis. - Do Agios Nikolaos. - Agios Nikolaos? - Maria omal się nie zakrztusiła, równie zdumiona i zachwycona jego słowami. Kyristis nachylił się do niej i Maria po raz trzeci w życiu usłyszała: - Wyjdź za mnie.
Wiedziała, że teraz Georgios poradzi sobie bez niej. Pogodził się ze śmiercią Anny, a radość, którą wniosła w jego życie mała Sofia, odsunęła myśli o tragicznym losie córki na dalszy plan. Bliskość Agios Nikolaos oznaczała, że będzie mogła odwiedzać ojca kilka razy w tygodniu, jak również widywać siostrzenicę. Dała więc Kyristisowi odpowiedź, nim jeszcze zaczerpnęła kolejny oddech. Wkrótce wrócił Georgios. Od dnia, w którym się dowiedział, że Maria wraca, nie cieszył się bardziej. Nazajutrz cała Plaka wiedziała, że Maria Petrakis wychodzi za człowieka, który ją wyleczył. Ani chwili nie zwlekano z przygotowaniami do wesela. Ranek w dniu ślubu wstał jasny i bezchmurny. Wszyscy mieszkańcy miasteczka stawili się przed skromnym domkiem, by w uroczystej procesji odprowadzić pannę młodą z domu do kościoła. Młoda para stanęła przed ołtarzem i ksiądz uwieńczył ją koronami plecionymi z kwiatów i traw. W kościele panowała cisza jak makiem zasiał, a ludzie stojący na zewnątrz, w słońcu, wstrzymywali oddech, by nie uronić ani słowa. Kiedy wreszcie małżeństwo zostało zawarte, wszystkich zgromadzonych w kościele i przed nim poczęstowano migdałami w cukrze, stanowiącymi symbol obfitości i radości. Każdy z uczestników uroczystości miał nadzieję, że Maria i Kyristis będą się nimi cieszyć przez długie lata. Nie było osoby, która nie życzyłaby im jak najlepiej. Georgios siedział w pierwszym rzędzie obok Eleftherii i Alexandro-sa Vandoulakisów. W ten sposób manifestowali publicznie świeżo zawartą zgodę. Między nimi siedziała mała Sofia, oczarowana i podniecona wspaniałością barwnej ceremonii ślubnej. Georgios czuł, że wszystko naprawdę zaczyna się od nowa, że katastrofy i tragedie należą do przeszłości. Po raz pierwszy od lat odczuwał głęboki spokój. Kiedy Maria wyłoniła się z kościoła wraz ze szpakowatym panem młodym, tłum wzniósł okrzyk radości, po czym odprowadził ich do tawerny, gdzie miała się rozpocząć zabawa. Tego wieczoru Stephanos przygotował dla wszystkich prawdziwą ucztę. Długo w noc lało się strumieniami wino i raki. Muzycy szarpali struny i wodzili po nich smyczkami, aż tańczącym pod gwiazdami ludziom nogi odmawiały posłuszeństwa. Dwie pierwsze noce młoda para spędziła w luksusowym hotelu z widokiem na port w Agios Nikolaos. Oboje jednak pragnęli jak najszybciej rozpocząć nowe życie. Maria nigdy dotąd nie mieszkała w dużym mieście i cieszyła ją perspektywa zmiany. Ich dom stojący blisko szpitala na stromym
zboczu wzgórza był wielki i przestronny, z balkonem z kutego żelaza i oknami od podłogi do sufitu. Po raz pierwszy w życiu Maria miała lodówkę i telefon. Przez kilka miesięcy wszystko układało się jak po różach. Maria kochała nowy dom i urządzała go zgodnie ze swym gustem, wieszając własnoręcznie haftowane makatki i rodzinne fotografie. Jednak pewnego sierpniowego ranka zadzwonił Georgios i Maria od razu wiedziała, że stało się coś złego. - Chodzi o Eleftherię - powiedział. - Umarła dziś rano. W ciągu ostatnich miesięcy Georgios zżył się z Vandoulakisami i Maria czuła w jego głosie prawdziwy smutek. Pogrzeb Eleftherii odbył się po kilku dniach i dopiero pod koniec ceremonii, gdy Maria ujrzała swą małą siostrzenicę trzymającą za ręce dwóch dziadków, uświadomiła sobie, że Sofia potrzebuje matki. Miała zaledwie trzy latka. Co z nią dalej będzie? A jeśli Alexandros też umrze? Georgios nigdy sam nie poradzi sobie z małą. A co do ojca Sofii, to sąd potraktował go tak surowo, że nie wyjdzie z więzienia, zanim córka skończy szesnaście lat. Dwa dni później, po wcześniejszej rozmowie telefonicznej, Maria i Nikolaos Kyristisowie znaleźli się w salonie domu Vandoulakisów. - Sofia już poszła spać - zaczął Alexandros, napełniając kieliszki. - Inaczej by tu przybiegła, żeby się z wami przywitać. - Przyjechaliśmy właśnie w sprawie Sofii. - Tak sądziłem - odparł Vandoulakis. - Właściwie to nie ma o czym rozmawiać. Maria zbladła. Pomyślała, że być może przyjeżdżając, popełnili okropne fawc pas. - Kilka miesięcy temu omówiliśmy tę sprawę z Eleftheria - ciągnął gospodarz. - Rozmawialiśmy o tym, co stanie się z Sofią, jeśli jedno z nas umrze, choć oczywiście spodziewaliśmy się, że to ja odejdę pierwszy. Zgodziliśmy się, że gdy to nastąpi, wówczas najlepszym wyjściem będzie, jeśli nasza wnuczka zamieszka z wami - zwrócił się do nich obojga. - Czy moglibyście to przemyśleć? Wiem, że bardzo ją lubisz, Mario, no i jesteś jej najbliższą krewną. Maria przez kilka chwil daremnie usiłowała wydobyć z siebie głos, ale na szczęście Kyristis powiedział za nią wszystko, co trzeba. Nazajutrz po powrocie Kyristisa ze szpitala pojechali do domu Vandoulakisów po raz kolejny, by wspólnie przygotowywać Sofię do nowego
etapu jej życia. Pod koniec następnego tygodnia dziewczynkę przewieziono do domu w Agios Nikolaos. Z początku Maria bardzo się denerwowała. Rok po opuszczeniu Spinalongi została żoną, a teraz, niemal z dnia na dzień, matką trzylatki. Jednak jej obawy okazały się nieuzasadnione. Sofia szybko i szczęśliwie przystosowała się do życia z parą młodych ludzi, weselszych i bardziej energicznych od jej dziadków. Uwielbiała towarzystwo innych dzieci i wkrótce znalazła sobie mnóstwo przyjaciół. Kiedy Sofia poszła do szkoły, Maria zaczęła pracować w szpitalnej aptece. Wydawało się to znakomitym dopełnieniem jej zainteresowań ziołolecznictwem. Raz w tygodniu woziła Sofię samochodem do dziadka, gdzie na dziewczynkę czekała przygotowana specjalnie dla niej sypialnia. Nazajutrz Maria wracała po małą do Eloundy i zwykle jechały dalej, do Plaki, by spotkać się z Georgiosem. Niemal zawsze odwiedzały również Fortini, a Sofia bawiła się z Mattheosem i Petrosem na plaży przed tawerną. Życie upływało im spokojnie i szczęśliwie, aż w końcu świadomość, że Maria i Nikolaos nie są jej prawdziwymi rodzicami całkowicie się zatarła w pamięci dziecka. Dom w Agios Nikolaos miał pozostać jej jedynym wspomnieniem z okresu dzieciństwa. Sofia miała dziewięć lat, gdy Alexandros Vandoulakis zmarł spokojnie we śnie, zostawiając wnuczce niebagatelną sumę w funduszu powierniczym. Trzy lata później ciężkie zapalenie płuc przykuło Georgiosa do łóżka, przewieźli go więc do Agios Nikolaos, gdzie Maria mogła się nim opiekować. Umarł pewnego jesiennego dnia dwa lata później. Podczas pogrzebu w Place kościół wypełniła ponad setka mieszkańców miasteczka, z wielkim żalem wspominających małomównego rybaka. ROK PÓŹNIEJ, pewnego chłodnego ranka Maria znalazła na słomiance list opatrzony pieczątką poczty w Iraklionie i zaadresowany na maszynie: „Opiekunowie Sofii Vandoulakis". Na widok tego nazwiska Marię ścisnęło w gardle. Sofia pojęcia nie miała, że je nosi. Maria porwała list ze słomianki i natychmiast wepchnęła głęboko do szuflady. Wyjęła go dopiero wieczorem, po powrocie Nikolaosa ze szpitala, gdy Sofia już od godziny spala. Nikolaos rozciął kopertę srebrnym nożykiem i wyciągnął sztywną kartkę. Do wszystkich zainteresowanych,
Ze smutkiem informujemy, że 7 stycznia zmarł Andreas Vandoulakis. Przyczyną zgonu było zapalenie płuc. Pogrzeb odbędzie się 14 stycznia. Prosimy o potwierdzenie odbioru listu. Z poważaniem Dyrektor więzienia w Iraklionie Przez chwilę oboje milczeli. Trudno było uwierzyć, że życie człowieka o tak wysokiej pozycji społecznej skończyło się tak po prostu w wilgotnej celi więziennej. Nikolaos bez słowa wsunął list z powrotem do koperty, przeszedł przez pokój i zamknął go w biurku. Nie było żadnej możliwości, by Sofia kiedykolwiek mogła go tam znaleźć. Dwa dni później Maria była jedynym świadkiem złożenia trumny ze zwłokami Andreasa do zbiorowej mogiły. Żadna z jego sióstr się nie zjawiła. Obie już od dawna traktowały brata jak zmarłego. Był to koniec lat sześćdziesiątych i do Agios Nikolaos napływała pierwsza fala turystów z północy. Przyciągało ich słońce, ciepłe morze i tanie wino. Sofia miała czternaście lat i stawała się nieposłuszna. Najchętniej włóczyła się po mieście z młodymi Francuzami i Niemcami zachwyconymi, że mogą dotrzymywać towarzystwa pięknej Greczynce z olśniewającymi, sięgającymi do pasa włosami. - Odziedziczyła po matce urodę - zamartwiała się Maria pewnego wieczoru, nie mogąc się doczekać powrotu siostrzenicy. - Ale teraz wygląda na to, że odziedziczyła po niej także charakter. Mimo buntowniczej natury Sofia przykładała się do nauki, więc gdy skończyła osiemnaście lat, przyszła pora na wybór kierunku studiów. Maria spodziewała się, że dziewczyna będzie studiować w Iraklionie, ona jednak pragnęła wybrać uniwersytet w Atenach. Maria nigdy w życiu nie opuściła Krety i ambitne plany Sofii napawały ją niepokojem. - Uniwersytet w Iraklionie jest równie dobry jak każdy inny w Grecji próbowała przekonywać. - Nie wątpię - odpowiedziała Sofia z niezachwianym uporem. - Ale chcę wyjechać gdzieś dalej, do Aten albo do Salonik. Tam się dzieje tyle ciekawych rzeczy. Pragnienie podróżowania było u dziewczyny w jej wieku najzupełniej naturalne. Wszyscy wokół chcieli wyjeżdżać z Krety i poznawać świat, ale Maria dobrze pamiętała, że tak właśnie mówił Manoli - Kreta to tylko maleńka wyspa na ogromnej planecie. To namiętne pragnienie podróżowania wydawało jej się dziwnie znajome.
W czerwcu Sofia podjęła decyzję. Jedzie do Aten, czy się to spodoba rodzicom, czy nie. Wieczorem w przeddzień wyjazdu Maria i Nikolaos doszli do wniosku, że nim się rozstaną, muszą powiedzieć Sofii, że nie są jej prawdziwymi rodzicami.
CZĘŚĆ 4 Rozdział trzynasty W TYM MIEJSCU opowieści Fortini nieoczekiwanie uświadomiła sobie, że opisuje uczucia osoby, która z powodzeniem mogła sama dalej opowiedzieć swoją historię. Choć równie dobrze jak wszyscy wiedziała, co czuła Sofia tamtego wieczoru, nikt lepiej niż ona sama nie mógłby opowiedzieć, jak się odbiera tak szokującą prawdę. To Sofia w ów sierpniowy wieczór z trudem łapała oddech, dowiadując się, że rodzice wcale nie są jej naturalnymi rodzicami, że jej matka nie żyje, a tożsamość ojca nie jest pewna. Fortini uświadomiła sobie, że w tej sytuacji można zrobić tylko jedno, a mianowicie zadzwonić do Sofii do Londynu. Wyszła po cichu, pozostawiając Alexis kontemplację znajomego widoku Spinalongi. Podnosząc słuchawkę, Sofia od razu wiedziała, kto dzwoni. - Fortini! To ty? - To ja. Jak się masz, Sofio? - Bardzo dobrze, dziękuję. Czy odwiedziła cię moja córka, Alexis? - Jak najbardziej. Jest tu do tej pory. Bardzo ciekawie spędziłyśmy ten czas, a ja zrobiłam niemal wszystko, o co prosiłaś. Na drugim końcu linii nastąpiła chwila wahania. - Sofio, ile czasu ci trzeba, żeby tu przyjechać? Opowiedziałam Alexis wszystko, co mogłam, ale mam poczucie, że o pewnych sprawach nie powinna się dowiadywać ode mnie. Czy mogłabyś przyjechać przed jej wyjazdem? Zapadła cisza. - Sofio, jesteś tam? - Tak, jestem. To było takie nieoczekiwane zaproszenie. Sofia miała tysiąc powodów, dla których nie mogła rzucić wszystkiego i lecieć do Grecji, ale miała też dość powodów, by to zrobić. - Słuchaj, zobaczę, czy uda mi się znaleźć jakiś lot. Cudownie byłoby zobaczyć Plakę po tylu latach. Sofia bez trudu kupiła bilet na popołudniowy lot do Aten. Spakowała torbę podróżną i zostawiła Marcusowi na sekretarce wiadomość, dokąd się wybiera. Samolot wystartował o czasie. O ósmej jechała taksówką do Pireusu, gdzie złapała nocny prom do Iraklionu.
Nazajutrz rano, niecałe dwadzieścia cztery godziny od rozmowy telefonicznej obu kobiet, Fortini ujrzała samochód parkujący w bocznej uliczce koło tawerny. Z samochodu wysiadła pulchna blondynka. Fortini natychmiast ją poznała i pośpieszyła na spotkanie. - Więc jednak przyjechałaś! - krzyknęła. - Nie byłam pewna, czy to zrobisz! - Oczywiście, że przyjechałam. Od lat o tym marzyłam, ale nigdy nie nadarzała się sprzyjająca okazja. - Sofia przystanęła i rozejrzała się wokoło. Wszystko wygląda tak samo. - Niewiele się tu zmieniło - przyznała Fortini. - Wiesz, jak to jest. W miejscowym sklepie pomaluje się okiennice na inny kolor i już wybucha wrzawa! Fortini nie powiedziała Alexis o spodziewanym przyjeździe matki, więc kiedy dziewczyna pojawiła się na tarasie z oczami jeszcze opuchniętymi od snu, widok Sofii wprawił ją w osłupienie. - Mama? - to było wszystko, co zdołała powiedzieć. - Tak, to ja - odparła Sofia. - Fortini mnie zaprosiła i pomyślałam, że to dobra okazja, żeby przyjechać. - Taka niespodzianka! Trzy kobiety usiadły przy stoliku i popijały kawę. - Jak ci się udała wycieczka? - spytała Sofia. - Och, wiesz, tak sobie. - Alexis wzruszyła ramionami. - Dopóki nie przyjechałam tutaj. Wtedy zrobiło się ciekawie. Wspaniale spędziłam tu czas. - Jest z tobą Ed? - Nie, zostawiłam go w Chanii - odparła Alexis, wpatrując się w filiżankę z kawą. Nagle poczuła wyrzuty sumienia, że trwa to tak długo. - Ale jutro mam zamiar do niego wrócić - dodała. - W takim razie nie mamy wiele czasu - skomentowała Fortini. Wszystkie trzy wiedziały, że istnieje jakiś plan. Gdyby było inaczej, po co Sofia miałaby przyjeżdżać? Alexis wciąż jeszcze kręciło się w głowie od rewelacji usłyszanych w ciągu ostatnich dni, ale wiedziała, że czeka ją jeszcze ostatni rozdział. I jej matka przyjechała właśnie po to, by go opowiedzieć. POWRÓCIWSZY do domu po pożegnalnym spotkaniu z przyjaciółmi, Sofia zastała ojca chodzącego tam i z powrotem po pokoju. Matka siedziała na brzeżku krzesła z zaciśniętymi dłońmi.
- Przepraszam, że wróciłam tak późno. Ale przecież nie musieliście na mnie czekać. - Sofio, chcieliśmy z tobą porozmawiać - wyjaśnił łagodnie Nikolaos. Powinnaś wiedzieć o pewnych sprawach, zanim wyjedziesz do Aten. W tej chwili głos zabrała matka. Ostatecznie w przeważającej mierze była to również jej historia. - Nie bardzo wiem, jak zacząć, ale musimy ci opowiedzieć o twojej rodzinie... Tej nocy opowiedzieli jej wszystko to, co Fortini zrelacjonowała Alexis. Żadne nieopatrzne słowo nie wzbudziło wcześniej podejrzeń Sofii, więc była kompletnie nieprzygotowana na rewelacje, jakie usłyszała. Nigdy nie wątpiła, że jest dzieckiem dwojga siedzących przed nią ludzi. Czemu miałaby w to wątpić? Tymczasem okazało się, że mężczyzna, którego dotąd nazywała ojcem, nie jest z nią bliżej spokrewniony niż pierwszy lepszy przechodzień na ulicy. Dotychczas kochała rodziców bezwarunkową miłością dziecka. Czy teraz, gdy się okazało, że wcale nie są jej rodzicami, w jej uczuciach zajdzie jakaś zmiana? W ciągu godziny zmieniło się całe jej życie. Znajoma przeszłość rozpłynęła się bez śladu i kiedy się obejrzała, była za nią tylko pustka. Próżnia. Nicość. Przyjęła te nowiny w milczeniu, ogarnięta nagłą falą mdłości. Ani przez chwilę nie pomyślała o tym, jak się czują Maria i Kyristis. Nie. To jej historię, jej życie, zakłamali, więc ogarnął ją gniew. - Czemu nie powiedzieliście mi o tym wcześniej? - krzyczała. - Chcieliśmy cię chronić - odparł stanowczo Kyristis. - Nie widzieliśmy potrzeby, by o tym mówić. - Kochaliśmy cię tak samo, jak kochalibyśmy własną córkę - wtrąciła błagalnie Maria. Wystarczająco cierpiała z powodu wyjazdu jedynego dziecka na uniwersytet, a teraz jeszcze stojąca przed nią dziewczyna spoglądała na nią jak na obcą kobietę, której odtąd nie zamierzała traktować jak matki. W tamtej chwili jednak Sofia widziała w stojącej przed nią parze wyłącznie kłamców i to kłamców oszukujących ją z pełną premedytacją. Miała osiemnaście lat, nie myślała racjonalnie, zdecydowana była stworzyć sobie własną przyszłość, w której sama będzie panować nad sytuacją. Gniew ustąpił miejsca zimnej obojętności, która zmroziła serca ludzi kochających ją nade wszystko na świecie.
- Zobaczymy się rano - powiedziała. - Prom odpływa o dziewiątej. Po tych słowach obróciła się na pięcie. Następnego ranka wstała o świcie, by dokończyć pakowanie. O ósmej razem z Kyristisem załadowali bagaż do samochodu. Wszyscy troje pojechali do portu, a gdy przyszła chwila rozstania, Sofia pożegnała się zdawkowo. Pocałowała każde z nich w oba policzki. - Do widzenia. Napiszę. Maria i Kyristis wpatrywali się w odbijający od brzegu prom, ale Sofia nawet nie wyszła na pokład. Odwrócili się dopiero, gdy statek zniknął na horyzoncie. Wrócili do domu z poczuciem nieznośnej pustki. Dla Sofii podróż do Aten stała się ucieczką od przeszłości, od piętna trądu i niepewności pochodzenia. Dopiero po kilku miesiącach była gotowa napisać obiecany list. Droga Matko i Ojcze (a może powinnam napisać: Ciociu i Wujku?), przykro mi, że mój wyjazd był taki bolesny. Przeżyłam straszny szok. Nawet nie umiem ująć tego w słowa i wciąż na myśl o tym wszystkim dostaję mdłości. Piszę, żeby dać wam znać, że radzę tu sobie dobrze i że lubię wykłady. Napiszę znowu, obiecuję. Pozdrawiam, Sofia Ten list mówił wszystko i nic. Potem dostali kolejne listy, opisowe, często entuzjastyczne, ale niewiele mówiące o uczuciach Sofii. Po zakończeniu pierwszego roku przeżyli przykre zaskoczenie i rozczarowanie, gdy nie wróciła do domu na wakacje. Postanowiła wykorzystać lato, by odszukać Manolego. Podążała pewnymi tropami w okolicach Aten, a potem w innych częściach Grecji, ale wszystkie okazały się fałszywe. Zdała sobie sprawę, że nawet gdyby odnalazła tego człowieka, nie miałaby pewności, czy jest jej ojcem. A zresztą, czy wolałaby mieć za ojca mordercę, zabójcę jej matki, czy cudzołożnika, który uciekł przed odpowiedzialnością? Nie miała wielkiego wyboru. Na początku drugiego roku studiów poznała kogoś, kto okazał się postacią o wiele ważniejszą w jej życiu niż hipotetyczny ojciec. Tą postacią był Anglik Marcus Fielding spędzający w Atenach roczny urlop przyznany mu przez jego uczelnię. Był potężny, misiowaty i zawsze wyglądał na wymiętego, jak to się zdarza tylko Anglikom. Ujrzał Sofię w pierwszym miesiącu spędzonym na uniwersytecie i uznał ją za najpiękniejszą kobietę, jaką w życiu widział. Choć wydawała się osobą
światową, nie była wyniosła i ku wielkiemu zaskoczeniu Marcusa przyjęła jego zaproszenie na kolację. W ciągu kilku tygodni stali się nierozłączną parą i kiedy nadeszła pora powrotu Marcusa do Anglii, Sofia zdecydowała się rzucić studia, by jechać wraz z nim. - Nic mnie tu nie trzyma - powiedziała mu pewnej nocy. Nie mógł w to uwierzyć. - Naprawdę - zapewniła go. - Jestem sierotą. Wychowali mnie wujostwo, ale oni mieszkają na Krecie. Nie będą mieli nic przeciwko mojemu wyjazdowi do Londynu. Niczego więcej o swoim dzieciństwie nie powiedziała, a Marcus o nic nie wypytywał, nalegał tylko, żeby wzięli ślub. Sofii nie trzeba było namawiać. Zakochała się w tym mężczyźnie po uszy i nie miała wątpliwości, że nigdy jej nie zawiedzie. Pewnego zimnego lutowego dnia wzięli ślub w Urzędzie Stanu Cywilnego w południowym Londynie. Nieformalne zaproszenie stało przez kilka tygodni na półce nad kominkiem w domu Marii i Nikolaosa. Mieli zobaczyć Sofię po raz pierwszy, odkąd znikła z ich życia, więc czekali na ślub z mieszaniną podniecenia i niepokoju. Z miejsca polubili Marcusa. Sofia nie mogłaby sobie znaleźć lepszego i bardziej odpowiedzialnego męża. A skoro była zadowolona i bezpieczna, uznali, że to szczęśliwe zrządzenie losu, choć wydawało się mało prawdopodobne, by wróciła kiedyś na Kretę. Podczas wesela Maria trzymała się Nikolaosa, który służył nieznającej angielskiego żonie jako tłumacz. Doktor Kyristis zmarł w 1990 roku, w wieku osiemdziesięciu lat. W brytyjskich gazetach pojawiło się kilka krótkich nekrologów podkreślających jego wkład w badania nad trądem. Sofia starannie je powycinała i schowała. Mimo prawie dwudziestoletniej różnicy wieku Maria przeżyła męża zaledwie o kilka lat. Sofia poleciała na Kretę na pogrzeb ciotki, przytłoczona poczuciem winy i straty. Zdała sobie sprawę, że jako osiemnastolatka okazała wujostwu wyłącznie egoistyczną niewdzięczność, opuszczając Kretę w sposób, w jaki to uczyniła. Ale było już za późno, by to naprawić. O wiele za późno. Marcus czuł, że nie należy zadawać zbyt wielu pytań i zgodnie z wolą Sofii unikał jakichkolwiek wzmianek o przeszłości, ale w miarę jak dzieci dorastały, ona sama coraz bardziej się bała, że pewnego dnia mogą odkryć,
jakimi ludźmi byli ich przodkowie. Patrząc teraz na Alexis, Sofia żałowała, że nie była bardziej szczera. - Przepraszam - zwróciła się do córki - że nigdy ci o tym nie powiedziałam. - Ale czemu ty się tego wszystkiego tak wstydzisz? - spytała Alexis, nachylając się do matki. - W pewnym sensie to historia twojego życia, ale z drugiej strony osobiście nie brałaś w niej udziału. - Ci ludzie to moja rodzina, krew z krwi, kość z kości. Trędowaci, cudzołożnicy, mordercy... - Na miłość boską, mamo, niektórzy z nich byli bohaterami. Weź swoją ciotkę i wuja... ich miłość przetrwała najcięższe próby, a praca twojego wuja ocaliła setki, jeśli nie tysiące osób. A twój dziadek! Co za przykład dla dzisiejszych ludzi! Nigdy się nie skarżył, nikogo się nie wyparł, znosił to wszystko w milczeniu. - A co z moją matką? - No cóż, cieszę się, że to nie moja matka, ale nie winiłabym jej bez reszty. Po prostu taka była. - Jesteś bardzo wyrozumiała, Alexis. Niewątpliwie miała wady, ale czy nie powinna była bardziej opierać się swoim skłonnościom? - Może wszyscy powinniśmy to robić, ale nie każdemu starcza sił, by oprzeć się uczuciu. A Manoli wykorzystał jej słabość, jak zawsze to czynią ludzie jego pokroju. Na chwilę zapadło milczenie. Sofia nerwowo bawiła się kolczykiem, jakby chciała coś dodać, ale nie mogła się na to zdobyć. - A wiesz, kto się zachował najgorzej ze wszystkich? - wyrzuciła z siebie w końcu. - Ja. Odwróciłam się plecami do dwojga cudownie dobrych ludzi. Dali mi wszystko, a ja ich odepchnęłam! A teraz jest już za późno na przeprosiny. Oczy Sofii wypełniły się łzami. Alexis nigdy nie widziała matki płaczącej. - Nie możesz być dla siebie zbyt surowa - szepnęła, obejmując ją ramieniem. - Twój gniew i przygnębienie są zrozumiałe. - Ale wciąż mam z tego powodu poczucie winy, od lat. - Myślę, że nie powinnaś się winić. To przeszłość, mamo - powiedziała Alexis i przytuliła matkę mocniej. - Sądząc z tego, co wiem o Marii, myślę, że ci wybaczyła. No i przyjechali na twój ślub, prawda? Jestem pewna, że Maria nie żywiła do ciebie urazy, myślę, że nie była do tego zdolna.
- Mam nadzieję, że się nie mylisz - odparła Sofia, starając się powstrzymać łzy. Odwróciła spojrzenie na wyspę i powoli odzyskała panowanie nad sobą. Fortini przysłuchiwała się ich rozmowie w milczeniu. Zdawała sobie sprawę, że Alexis przekonuje matkę, by ta spojrzała na przeszłość z nowej perspektywy, i postanowiła na razie pozostawić je samym sobie. Tego wieczoru tawerna była nieczynna, ale zjawił się Mattheos, który wkrótce miał przejąć interes po rodzicach. Wyrósł na przystojnego mężczyznę. Serdecznie uścisnęli się z Sofią. - Miło cię znów zobaczyć, Sofio - powiedział ciepło. - Dawnośmy się nie widzieli. Mattheos zaczął nakrywać obrusem długi stół. Oczekiwali jeszcze jednego gościa. W ciągu dnia Fortini zadzwoniła do swego brata, Antonisa, i wreszcie o dziewiątej przyjechał z Sitii. Z latami osiwiał i mocno się przygarbił, ale jego oczy były ciemne i romantyczne jak przed laty, gdy oczarowały Annę. Po kilku kieliszkach opuściło go onieśmielenie i zaczął mówić po angielsku. - Twoja matka była najpiękniejszą kobietą, jaką w życiu widziałem powiedział do Sofii, a po namyśle dodał - poza moją żoną, oczywiście. Siedział przez chwilę w milczeniu i dodał: - Jej uroda była zarówno darem, jak i przekleństwem, a kobiety takie jak ona zawsze będą popychać mężczyzn do skrajnych zachowań. To nie wyłącznie jej wina. Przyglądająca się twarzy matki Alexis widziała, że Sofia go rozumie. - Efharisto - powiedziała Sofia cicho. Dziękuję. Było już dobrze po północy i świece dawno pogasły, zanim wstali od stołu, żeby się w końcu rozejść. Alexis i Sofia musiały już za kilka godzin wyruszyć w drogę. W rozczuleniu obiecywano sobie dłuższe spotkanie za rok. Alexis odwiozła matkę do Iraklionu, gdzie Sofia miała wsiąść na nocny prom do Aten. Podczas jazdy ani na moment nie zapadła cisza, bo nieustannie miały sobie coś do powiedzenia. Wysadziwszy matkę, która zamierzała spędzić dzień na wędrówce po muzeach, Alexis udała się w dalszą drogę do Chanii. Po blisko trzech godzinach znalazła się z powrotem w hotelu. Ed siedział w barze z widokiem na plażę, samotny i wpatrzony w morze. Alexis
podeszła cicho i usiadła obok niego przy stoliku. Szurnięcie krzesła wyrwało Eda z zamyślenia. Zaskoczony hałasem, rozejrzał się wokół. - Gdzie się, do diabła, podziewałaś? - krzyknął na jej widok. Poza zostawioną mu przed czterema dniami wiadomością, że zatrzyma się w Place na parę dni, nie dała znaku życia. Wyłączyła nawet komórkę. - Posłuchaj - powiedziała z poczuciem, że źle zrobiła, nie dając mu szansy nawiązania kontaktu. - Naprawdę bardzo cię przepraszam. Wszystko się skomplikowało i straciłam rachubę czasu. Potem przyjechała moja mama i... - Jak to przyjechała twoja mama? Urządzacie sobie tutaj zjazd rodzinny, a ty zapominasz mi o tym powiedzieć? Wielkie dzięki! - Posłuchaj - próbowała mu wyjaśnić. - To było naprawdę ważne. - Na miłość boską, Alexis! - jęknął z sarkazmem w głosie. - Co jest dla ciebie ważniejsze? Urwać się stąd na spotkanie z matką, z którą codziennie możesz się widzieć w domu, czy wakacje ze mną? Ed nie czekał na odpowiedź, lecz odwrócił się do niej plecami i ruszył do baru po kolejnego drinka. Z linii jego ramion wyczytała złość i urazę, więc póki stał do niej tyłem, wymknęła się z baru szybko i cicho. Wystarczyło jej kilka minut, by wrzucić ubrania do torby i napisać: „Szkoda, że tak się to skończyło. Nigdy mnie nie słuchałeś". WKRÓTCE znalazła się z powrotem na drodze do Iraklionu. Musiała dobrze wciskać gaz, żeby przed siódmą zwrócić samochód do wypożyczalni i zdążyć na odpływający o ósmej prom. Pędziła równą gładką drogą wzdłuż wybrzeża, podziwiając wspaniały widok na lazurowe morze. Była niemal w euforii. Nic nie mogło się równać z poczuciem swobody ogarniającym ją za kierownicą. W ostatniej chwili przebrnęła przez irytujące formalności związane ze zwrotem wypożyczonego samochodu kupiła bilet i wspięła się po trapie na pokład. Wiedziała, że gdzieś na promie znajdzie matkę. Obeszła dwie sale wypełnione dużymi grupami rodzinnymi wracającymi z wakacji na kontynent, a nie widząc w nich Sofii, wyszła na pokład. W gasnącym świetle dnia dostrzegła ją na drugim końcu, po stronie dziobu. Siedziała samotna, z małą torbą podróżną u stóp, zapatrzona w migocące światła Iraklionu i sklepione łuki wielkiego arsenału, stanowiącego część szesnastowiecznej weneckiej fortecy. Tym razem to Sofia zdumiała się na widok córki.
- Alexis! Skąd się tu wzięłaś? - wykrzyknęła. - Myślałam, że wracasz do Chanii. Gdzie jest Ed? - W Chanii. Zostawiłam go tam. Niewiele było do wyjaśniania, ale Alexis pragnęła mówić. - Wszystko skończone. Zdałam sobie sprawę, jakie to było bezsensowne, jakie wymuszone - zaczęła. - Kiedy siedziałam i słuchałam opowieści Fortini o twojej rodzinie, o tym, co ona przeszła, uderzyło mnie, jak bardzo się kochali. W chorobie i w zdrowiu, na dobre i na złe, póki śmierć ich nie rozłączyła... Wiedziałam, że nie żywię takiego uczucia do Eda, a tym bardziej nie będę go żywić za dwadzieścia, a choćby i za dziesięć lat. W ciągu minionych dziesięcioleci, odkąd odwróciła się plecami do ludzi i miejsc swego dzieciństwa, Sofia nigdy nie widziała tego równie jasno. Wreszcie dostrzegła w swojej historii nie hańbę, lecz heroizm, nie zdradę, lecz namiętność, nie trąd, lecz miłość. W końcu wszystko się odsłoniło, rany przestały budzić wstyd. Nie miała już nic do ukrycia i po raz pierwszy mogła się wypłakać, nie powstrzymując łez. Kiedy ociężały prom wypływał powoli z portu, rozdzierając rykiem syreny nocne powietrze, Alexis i Sofia stały oparte o reling z twarzami wystawionymi na powiew bryzy. Ze splecionymi ramionami spoglądały ponad czarną jak smoła wodą na gasnące w oddali światła Krety.
Viktoria Hislop Data i miejsce urodzin. 1959 r.. Bromley. Kent Ulubione rozrywki: tenis i spacery Reader's Digest: Twoje reportaże z podróży cieszyły się wielkim powodzeniem. Co sprawiło, że postanowiłaś spróbować sił w beletrystyce? Victoria Hislop: Wyjechaliśmy z łanem i dziećmi na rodzinne wakacje na Krecie. Snuliśmy się od kościoła do kościoła i wokół starożytnych ruin minojskich, aż pewnego dnia przeczytałam w przewodniku o Spinalondze. Ta mała wysepka u wybrzeży Krety od 1903 do 1957 roku była kolonią trędowatych. Zapragnęliśmy ją zwiedzić. Gdy tylko postawiłam tam pierwsze kroki, moja wyobraźnia zaczęła pracować... R.D.: Dlaczego to izolowane ongiś miejsce wywarło na tobie takie wrażenie?
V.H.: Bardzo silnie reaguję na atmosferę. Tymczasem patrząc na opustoszałe uliczki, nawet przez chwilę nie pomyślałam: Jakie to musiało być straszne. Przeciwnie, byłam pewna, że ludzie prowadzili tam na pozór normalne życie. Mieli kościół, teatrzyk, prasę, kawiarnię i sklepy, spotykali się i wspierali. Chorzy na trąd wiedzieli, że nigdy nie opuszczą wyspy, że na niej umrą. Musieli zatem przystosować się do swego losu najlepiej, jak w tych warunkach było to możliwe. Od czasu wycieczki na Spinalongę nieustannie nurtowała mnie myśl o tej wyspie. Pewnego ranka przebudziłam się ze świadomością, że muszę siąść do pisania. R.D.: Czy doświadczenie zdobyte podczas pracy nad Wyspą stało się dla ciebie bodźcem do dalszej twórczości literackiej? V.H.: Owszem, kończę właśnie następną książkę i jestem równie podekscytowana jak poprzednio. Literatura piękna daje autorowi nieskończoną swobodę. Mogę tworzyć swoich bohaterów dosłownie z niczego. Mam wrażenie, że wciąż poznaję nowych ludzi. R.D.: Jakie są twoje marzenia i nadzieje na przyszłość? V.H.: Marzę, by życie moich dzieci - szesnastoletniej Emily i trzynastoletniego Williama - było satysfakcjonujące i szczęśliwe. Myślę, że dorastają w świecie, który stawia większe wymagania i jest bardziej nastawiony na rywalizację niż świat mojego dzieciństwa. W porównaniu z obecnymi wyzwaniami lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte były okresem błogiego spokoju.