Drodzy Czytelnicy Virginii Andrews! Ci z nas, którzy znali i kochali Virginię, wiedzą, że najważniejsze w jej życiu były powieści, a najszczęśli wszy...
6 downloads
16 Views
2MB Size
Drodzy
Czytelnicy
Virginii
Andrews!
Ci z nas, którzy znali i kochali Virginię, wiedzą, że najważniejsze w jej życiu były powieści, a najszczęśli wszym i napawającym ją największą dumą momentem była chwila, kiedy wzięła do rąk pierwsze wydanie Kwia tów na poddaszu. Virginia była wyjątkową i utalentowa ną gawędziarką. Każdego dnia zasiadała do pisania z wielkim entuzjazmem i nieustannie rozwijała wątki no wych historii, które ostatecznie przybierały kształt powie ści. Pisarstwo napełniało ją dumą i z wielką radością przyjmowała listy od czytelników poruszonych jej książ kami. Od momentu jej śmierci wielu z was pisze do nas z za pytaniami, czy wciąż będą pojawiały się nowe powieści Virginii Andrews. Otóż na krótko przed jej śmiercią zło żyliśmy sobie obietnicę, że znajdziemy sposób, aby czer piąc z jej wyobraźni i pomysłów, tworzyć kolejne historie. Ostatnie książki w serii Casteel to początek bliskiej współpracy z pisarzem, którego wyłoniliśmy po dokonaniu dokładnej selekcji, aby wspólnie z nim rozwijać genialne pomysły Virginii do rozmiarów powieści takich jak W rę kach losu czy Sekrety poranka. Sekrety poranka to druga książka w tej nowej serii. Jesteśmy przekonani, że wasza radość z jej wydania ogrom nie ucieszyłaby Virginię. Inne powieści, włącznie z tymi opartymi na historiach, które Virginia zdołała ukończyć przed swoją śmiercią, zostaną opublikowane w nadcho dzących latach i mamy nadzieję, że będą dla was znaczyły wciąż tak wiele, jak do tej pory. Z wyrazami szacunku RODZINA ANDREWS 5
Prolog Samolot obniżył lot i przebił się przez kłębiaste chmu ry. W dole ujrzałam nagle Nowy Jork. Tak, Nowy Jork! Najbardziej ekscytujące miasto na świecie; miasto, o któ rym dotąd jedynie czytałam i słyszałam i którego zdjęcia oglądałam tylko w kolorowych czasopismach. Patrzyłam przez okno z zapartym tchem. Wydawało mi się, że wy sokie drapacze chmur sięgają w nieskończoność, daleko poza granice mojej wyobraźni. Kiedy stewardesa zakomunikowała nam, żeby zapiąć pasy i wyprostować fotele, a nad drzwiami zabłysnął na pis NIE PALIĆ, poczułam gwałtowne bicie serca. Prze mknęło mi przez myśl, że dojdzie ono do uszu siedzącej tuż obok mnie miłej staruszki. Na jej twarzy pojawił się uśmiech, jak gdyby rzeczywiście je dosłyszała. Oparłam się i zamknęłam oczy. Wszystko stało się tak nagle. Odkryłam prawdę o moim uprowadzeniu i stawiłam czoło babce Cutler i jej kłam stwom. Zmusiłam ją do złożenia obietnicy, że doprowadzi do warunkowego zwolnienia taty Longchampa, mężczyzny, którego zawsze, błędnie zresztą, uważałam za swojego pra wdziwego ojca. Jednakże w zamian za to ustępstwo ze stro ny babki musiałam się zgodzić na wyjazd do Szkoły Sztuk Scenicznych im. Sary Bernhardt w Nowym Jorku. Babka Cutler zaaranżowała wszystko tak, aby tylko nie musiała znosić obecności wnuczki, która — jak twier dziła — w gruncie rzeczy nigdy naprawdę nie należała do rodu Cutlerów. Osąd taki brał się stąd, że moja matka przyznała się do romansu z pewnym śpiewakiem i okazało się, że to on jest moim prawdziwym ojcem. Trzeba dodać, iż zrzuciwszy z serca ów ciężar winy, moja matka uciekła 7
się do najwygodniejszego wyjścia z sytuacji i popadła w jed no ze swych załamań nerwowych, wyzbywając się tym samym jakiejkolwiek odpowiedzialności za moje wycho wanie. Dzięki temu babka Cutler mogła zacząć wyprawiać ze mną — tak jak ze wszystkimi innymi w Cutler's Cove, włącznie z jej synem, a mężem mojej matki, Randolphem — co jej się żywnie podobało. Jakże straszne było życie w hotelu! Oddano mnie tam, abym zżyła się z moją prawdziwą rodziną, ale chyba nigdy nie uda mi się zapomnieć natręctwa Philipa i złośliwości Clary Sue, myślałam sobie. Przecież to ona ostatecznie doprowadziła do schwytania biednego Jimmy'ego po jego ucieczce od tamtej okropnej rodziny zastępczej. Teraz znajdowałam się pomiędzy dwoma światami. Ten, który został daleko w hotelu, gdzie nie miałam do kogo się zwrócić i na kim polegać, był brzydki i ponury; ten drugi zaś przerażał mnie wizją życia w Nowym Jorku, w którym nikogo nie znałam. Chociaż miałam robić to, o czym zawsze marzyłam — kształcić się na śpiewaczkę — bałam się potwornie moich pierwszych kroków w tym ogromnym mieście. Nic więc dziwnego, że brakowało mi tchu, a serce kołatało mi w pier siach jak oszalałe. — Czy ktoś wyjdzie po ciebie na lotnisko, kochanie? — zagadnęła starsza pani obok mnie. Przedstawiła się jako Miriam Levy. — Taksówkarz — wymamrotałam pod nosem i za częłam szperać w torebce, szukając wskazówek, które do stałam przed wyjazdem. Musiałam je czytać już ze dwa dzieścia razy podczas lotu, a mimo to wciąż wpatrywałam się w nie na nowo, aby mieć całkowitą pewność, co ma się stać wkrótce po lądowaniu. — Będzie przy taśmie z ba gażami i będzie trzymał tabliczkę z moim imieniem i na zwiskiem — dodałam. — A tak, wielu ludzi tak robi. Zobaczysz — odparła moja sąsiadka, poklepując mnie leciutko po ramieniu. Powiedziałam jej, że mam zamieszkać na stancji wraz z innymi studentami Szkoły im. Sary Bernhardt. Od niej 8
dowiedziałam się, że szkoła jest położona w bardzo ładnej okolicy, w East Side. Kiedy spytałam ją, co znaczy East Side, wytłumaczyła mi, że ulice i aleje w Nowym Jorku dzielą się na wschodnie i zachodnie, i dodała, że zawsze będę musiała wiedzieć, czy numer 15 na Trzydziestej Trzeciej Ulicy, na przykład, to Trzydziesta Trzecia Wschodnia czy Zachodnia. Wydawało mi się to okrutnie skomplikowane. Widziałam już siebie zagubioną i błąka jącą się po długich, szerokich alejach, po których w po śpiechu biegną obojętni ludzie. — Nie wolno ci się bać Nowego Jorku — rzuciła pani Levy, poprawiając kapelusz. — To jest duże miasto, ale ludzie, kiedy tylko poznać ich bliżej, są przyjaźni. Jestem pewna, że tak sympatyczna dziewczyna jak ty wkrót ce znajdzie przyjaciół. Pomyśl tylko o tych wszystkich wspaniałych rzeczach, które zobaczysz i które będziesz robiła! — Tak, wiem — odparłam, wkładając informator o Nowym Jorku do podręcznej torby. — Ale z ciebie szczęściara! Lecisz do Nowego Jorku rozpocząć naukę w sławnej szkole — ciągnęła. — Nie byłam wiele młodsza od ciebie, kiedy moja matka przy wiozła mnie tu z Europy — zaśmiała się. — Myślały śmy wtedy, że ulice naprawdę brukowane są tu złotem. Rzecz jasna to były tylko bajki. Znów poklepała mnie lekko po ręce. — Może dla ciebie ulice, którymi będziesz szła, wyło żone będą złotem, a bajki staną się rzeczywistością. Życzę ci tego — dodała z życzliwym błyskiem w oczach. — Dziękuję — odpowiedziałam, choć nie wierzyłam już w bajki, szczególnie takie, które miałyby się dla mnie przemienić w rzeczywistość. Kiedy koła samolotu wysunęły się i dotknęły pasa star towego, znów wstrzymałam oddech. Samolot leciutko od bił się od ziemi i pomknął dalej, już po pasie startowym. Wylądowaliśmy. Naprawdę byłam w tym mieście. Byłam w Nowym Jorku. 9
Rozdział pierwszy
Nowa przygoda,
nowy przyjaciel
Opuszczaliśmy samolot powoli. Kiedy znaleźliśmy się w hali przylotów, pani Levy spostrzegła swojego syna i sy nową i pomachała im z daleka. Podeszli do niej, przytulili się i ucałowali. Przez chwilę stałam z boku i przyglądałam się im. Tak bardzo pragnęłam mieć tu jakąś rodzinę, która tak samo niecierpliwie oczekiwałaby na mój przyjazd. Jakże cudownie musi się czuć człowiek, który po długiej podróży dociera na miejsce i spotyka kochających go ludzi, czekających, aby go przytulić i powiedzieć, jak bardzo za nim tęsknili, pomyślałam. Czy ja kiedykolwiek poznam to uczucie? Pani Levy, gdy tylko odnalazła swych najbliższych, za raz o mnie zapomniała. Ruszyłam więc sama za tłumem pasażerów, ponieważ wszyscy zmierzaliśmy w to samo miejsce — do taśmy z bagażami. Byłam jak mała dziew czynka, która po raz pierwszy znalazła się w cyrku. Nie mogłam powstrzymać się od przyglądania się wszystkim i wszystkiemu. Na ścianach wisiały wielkie, kolorowe pla katy zapraszające na przedstawienia w Nowym Jorku. Wszędzie wokół widniały tytuły musicali, które zawsze pragnęłam zobaczyć. Czy to możliwe, aby te gwiazdy i te przedstawienia były tuż, tuż, tylko kilka minut drogi stąd? Czy to niemądre marzyć, że pewnego dnia i ja znaj dę się na którymś z tych pięknych afiszy? Szłam korytarzem, wpatrując się w ogromną reklamę perfum Elizabeth Arden. Kobiety na wszystkich rekla11
mach wyglądały jak gwiazdy filmowe — miały na sobie cudowne stroje i biżuterię, ich twarze były piękne i pro mieniejące. Obracając się w kółko, słyszałam w głośnikach głos zapowiadający przyloty i odloty. Minęła mnie jakaś rodzina mówiąca obcym językiem. Ojciec skarżył się na coś, a matka, idąc szybko, ciągnęła za ręce swoje pociechy. Dwaj marynarze przeszli powoli obok mnie i gwizdnęli, po czym roześmiali się, widząc moje zakłopotanie. Dalej, w końcu korytarza, zobaczyłam trzy nastolatki palące w kącie papierosy. Żadna z nich nie była starsza ode mnie i wszystkie nosiły okulary prze ciwsłoneczne, zupełnie nieprzydatne w holu. Kiedy przy stanęłam obok nich, obrzuciły mnie spojrzeniami pełnymi złości, więc szybko się odwróciłam. Nigdy nie widziałam naraz tak wielu ludzi. I na do datek tak wielu bogatych ludzi! Mężczyźni ubrani byli w miękkie, czarne garnitury, a na nogach mieli brązowe lub czarne buty tak wypolerowane, że niemal można się było w nich przejrzeć. Kobiety w eleganckich, jedwabnych sukniach i płaszczach obnosiły na sobie diamenty, które, gdy szły wzdłuż korytarzy, stukając wysokimi obcasami, błyszczały im w uszach i na szyjach. Nagle uzmysłowiłam sobie z przestrachem, że poszłam w złym kierunku. Rozejrzałam się uważnie i spostrze głam, że w pobliżu nie ma żadnej z osób, które leciały ze mną samolotem. Co będzie, jeśli zgubiłam się i taksów karz, który przyjechał po mnie, odjedzie? Do kogo miała bym się zwrócić? Dokąd pójść? Wydawało mi się, że widzę panią Levy, idącą spiesz nym krokiem korytarzem. Z radości serce zabiło mi gwał towniej, ale tylko na chwilę, gdyż okazało się, że to jakaś inna starsza pani, tyle że podobnie ubrana. Skręciłam w lewo i błąkałam się bez celu, aż w końcu spostrzegłam policjanta stojącego przy budce z gazetami. — Przepraszam — zagadnęłam go. Uniósł na mnie wzrok znad gazety i lekko zmarszczył czoło, nad którym falowały brązowe włosy. — Cóż mogę dla ciebie zrobić, młoda damo? 12
— Wydaje mi się, że troszkę się pogubiłam. Właśnie wysiadłam z samolotu i miałam iść do taśmy z bagażami, ale zaczęłam oglądać plakaty i... Jego niebieskie oczy rozbłysły. — Jesteś zupełnie sama? — zapytał, składając gazetę. — Tak, proszę pana. — Ile masz lat? — Zmrużył badawczo oczy. — Prawie szesnaście i pół. — W takim razie jesteś wystarczająco dorosła, aby poradzić sobie, pod warunkiem że będziesz uważała na informacje. Nie zgubiłaś się aż tak bardzo. Nic się nie martw. Położył mi rękę na ramieniu i obrócił mnie, wyjaśnia jąc, jak dojść do taśm bagażowych. — A teraz nie rozglądaj się już po reklamach, sły szysz? — upomniał mnie jeszcze, grożąc palcem. — Już nie będę — odparłam i szybko odeszłam, sły sząc za sobą jego śmiech. Gdy wreszcie odnalazłam pasażerów mojego samolotu, wszyscy już ściskali się i tłoczyli wokół walizek i toreb. Znalazłam małą szczelinę pomiędzy młodym żołnierzem i starszym panem w garniturze. Widząc mnie, żołnierz przesunął się w prawo, aby zrobić mi więcej miejsca. Miał ciemnobrązowe oczy i przyjazny uśmiech. Pod obcisłym mundurem zarysowywały się szerokie, silne ramiona. Na jego piersi zobaczyłam kolorowe baretki i zaczęłam się im przyglądać. — Ta jest za strzelanie — wskazał z dumą żołnierz. Zaczerwieniłam się. Przypomniałam sobie jedną z rad udzielonych mi przez panią Levy jeszcze w samolocie, a do tyczącą właśnie przyglądania się ludziom. „W Nowym Jor ku — mówiła moja sąsiadka — nie należy przypatry wać się nieznajomym". Cóż, kiedy ja nieustannie to robiłam. — Skąd jesteś? — zapytał żołnierz. Nad lewą boczną kieszonką widniało jego nazwisko: WILSON. — Z Wirginii — odpowiedziałam. — Z Cutler's Cove. Pokiwał głową. — Ja jestem z Brooklynu. To Brooklyn w Nowym Jor13
ku — dodał ze śmiechem. — Pięćdziesiąty pierwszy stan. Ależ ja się za nim stęskniłem. — Brooklyn jest stanem? — zdziwiłam się. Żołnierz roześmiał się. — Jak masz na imię? — spytał. — Dawn. — Dawn, jestem Johnny Wilson, starszy szeregowy. Moi przyjaciele nazywają mnie Jeż z powodu mojej fry zury — przedstawił się, przejechawszy prawą ręką po krótko przyciętych włosach. — Miałem już takie, zanim wstąpiłem do wojska. Uśmiechnęłam się do niego i wtedy zauważyłam na taśmie jedną z moich niebieskich walizek. — O, mój bagaż! — wykrzyknęłam, na próżno po nie go sięgając. — Poczekaj — rzucił żołnierz, przecisnął się za mną przez tłumek ludzi i chwycił moją walizkę. — Dziękuję — powiedziałam, kiedy mi ją przyniósł. — Mam jeszcze jedną. Lepiej będę na nią uważała. Sięgnął po swój worek, który leżał pomiędzy dwiema czarnymi walizami, a wtedy dostrzegłam swoją drugą wa lizkę. Wilson jeszcze raz przecisnął się przez tłum i wy ciągnął ją ze sterty bagaży. — Dziękuję — powiedziałam. — W jakim kierunku jedziesz, Dawn? Gdzieś na Brook lyn? — zapytał z nadzieją w głosie. — O nie, jadę do Nowego Jorku — odparłam. Znów się roześmiał. — Brooklyn jest w Nowym Jorku. Nie znasz adresu? — Nie. Ma mnie zabrać taksówkarz — wyjaśniłam. — Aha, rozumiem. Wiesz co, zaniosę ci tę torbę do bramki — zaproponował i nim zdążyłam cokolwiek od powiedzieć, podniósł walizkę i ruszył z miejsca. Przy bramce także stał tłum ludzi. Wiele osób trzy mało w górze tabliczki z imionami i nazwiskami, tak jak zapowiedziała pani Levy. Wypatrywałam uważnie swoje go nazwiska, ale bez skutku. Coś ścisnęło mnie za gardło. Co będzie, jeśli nikt po mnie nie przyszedł, bo pomylił 14
mój lot? Wszyscy ludzie wokół mnie zdawali się wiedzieć, dokąd idą. Czyżbym była tu jedyną osobą, która przyje chała do Nowego Jorku po raz pierwszy? — O, jest tam — wskazał żołnierz. Spojrzałam w tym kierunku i zobaczyłam wysokiego, nie ogolonego mężczyznę o ciemnych włosach; wydawał się zmęczony i bardzo znudzony. W ręku trzymał tabliczkę z napisem: DAWN CUTLER. — To rzadkie imię, więc na pewno chodzi o ciebie — zauważył Wilson. Podprowadził mnie do mężczyzny i oznajmił: — Oto ona. — Świetnie — odparł taksówkarz. — Moja taksów ka stoi przy głównym wejściu, ale depcze mi po piętach policjant ze służby lotniskowej. Chodź! — rzucił, ledwie omiatając mnie wzrokiem. Złapał moje walizki i pognał do przodu. — Dziękuję — zwróciłam się do żołnierza. Uśmiechnął się. — Życzę pomyślnej służby w Nowym Jorku — zawo łał, gdy wychodziłam z lotniska za chudym taksówkarzem. Kiedy się obejrzałam, szeregowego Wilsona już nie by ło, jak gdyby najpierw zstąpił na ziemię w postaci anioła stróża, żeby wybawić mnie z trudnej sytuacji, a potem zniknął. Przez parę chwil czułam się pewnie i bezpiecznie nawet w tym olbrzymim miejscu, pośród nieprzebranego tłumu obcych ludzi. Miałam wrażenie, jak gdybym znów była z Jimmym, z kimś silnym, kto się o mnie troszczy. Gdy wyszliśmy z lotniska, musiałam przesłonić oczy ręką, aby widzieć, dokąd idę — tak jasno świeciło słońce. Cieszyłam się jednak, iż dzień jest ciepły i słoneczny, bo napełniał mnie nadzieją i wiarą, że zostanę życzliwie przyjęta. Taksówkarz zaprowadził mnie do samochodu, włożył moje walizki do bagażnika i otworzył tylne drzwi. — Wskakuj — powiedział. Szybkim krokiem zbliżał się do nas policjant z ponurą twarzą. — Już, już, jadę! — wykrzyknął kierowca i obiegł wokół samochód, żeby siąść za kierownicą. — Nie dadzą ci tu zarobić — skomento15
wał, ruszając z miejsca. — Depczą człowiekowi po pię tach dzień i noc. Jechał tak szybko, że musiałam chwycić się za rączkę nad oknem. Nagle zatrzymał się gwałtownie za sznurem samochodów. Po chwili wykręcił, znalazł wolne miejsce i wyprowadził nasz samochód z korka z taką zręcznością i wprawą, że zabrakło mi tchu. Kilka razy omal nie zde rzyliśmy się z innym samochodem, ale wkrótce znaleź liśmy się na otwartej autostradzie. — Pierwszy raz w Nowym Jorku? — zagadnął kie rowca, nie odwracając głowy. — Tak. — Codziennie mam zgagę, ale nie chciałbym mieszkać gdzie indziej. Wiesz, co mam na myśli, nie? — Nie mia łam pojęcia, czy czeka na odpowiedź. — Po prostu tylko żyj i pozwól żyć innym, a zawsze sobie poradzisz — ciąg nął. — Powiem ci coś, co mówię mojej córce. Kiedy idziesz ulicą, patrz prosto przed siebie i nie słuchaj nikogo. Ro zumiesz? — spytał znowu. — Tak, proszę pana. — Aa, poradzisz sobie. Wyglądasz na sprytną dzie wuszkę i będziesz mieszkała w ładnej okolicy. Jeśli ktoś tam wyciąga do ciebie rękę, to robi to uprzejmie. Mówią: „Przepraszam, masz może dziesięć dolarów?" — Spojrzał w przednie lusterko i zobaczył przerażenie na mojej twa rzy. — Żartowałem — dodał ze śmiechem. Włączył radio. Patrzyłam jak urzeczona na drapacze chmur, do których się zbliżaliśmy; na ruch uliczny, na bieganinę i zgiełk. Chciałam zapamiętać i smakować całą tę podróż, mój wjazd do Nowego Jorku, aby potem móc wracać do tych wspomnień. To wszystko wydawało mi się nie do ogarnięcia. Jakie nadzieje pchnęły do tego babkę Cutler? Dlaczego zorganizowała mój przyjazd do Nowego Jorku? Może chciała, żeby coś mi się tu przytrafiło? Czyż by sądziła, że się przestraszę i będę ją błagała o pozwo lenie na powrót? A może miała nadzieję, że ucieknę i już nigdy więcej nie będzie musiała mnie bacznie obser wować? 16
Poczułam ucisk w sercu. Nie mam zamiaru zawrócić i uciec, powiedziałam sobie. Będę stanowcza i wytrwała i pokażę jej, że jestem równie silna jak ona; może nawet silniejsza. Przejechaliśmy przez most i wpadliśmy w samo serce miasta. Bez przerwy zadzierałam głowę, oglądając wyso kie budynki. Przez ich drzwi przepływały tłumy ludzi, to w jedną, to w drugą stronę; klaksony trąbiły, taksówkarze krzyczeli na siebie nawzajem i na innych kierowców. Lu dzie w pośpiechu przebiegali przez ulice, jak gdyby my śleli, że kierowcy jadą prosto na nich. I sklepy! Były tu wszystkie sklepy całego świata. Wśród nich tak znane jak Saks na Piątej Alei czy Macy's, o któ rych dotąd jedynie słyszałam lub czytałam. — Jak będziesz tak zadzierała głowę, to się nabawisz skurczu szyi — rzekł taksówkarz. Poczułam, jak rumieniec oblewa mi twarz. Nie wie działam, że kierowca mnie obserwował. — Wiesz, kiedy widać, że ktoś jest nowojorczykiem? — spytał, patrząc na mnie w lusterku. Potrząsnęłam przecząco głową. — Kiedy się nie rozgląda, przechodząc przez jedno kierunkową ulicę — zaśmiał się. Z pewnością miał to być żart, ale ja nic z niego nie zrozumiałam. O tak, aby stać się prawdziwym nowojor czykiem, będę musiała pokonać bardzo długą drogę. Wkrótce wjechaliśmy w dzielnicę ładnych ulic, gdzie ludzie wydawali się lepiej ubrani, a chodniki sprawiały wrażenie o wiele czystszych. Frontony budynków były no wsze i również bardziej zadbane. Wreszcie zbliżyliśmy się do domu z brązowego kamienia z cementowymi schodami i czarną żelazną balustradą. Dwuskrzydłowe drzwi były wysokie i wykonane chyba z dobrego gatunkowo, ciemne go drewna dębowego. Zatrzymaliśmy się. Taksówkarz wysiadł i wystawił mój bagaż na chodnik. Ja też wysiadłam z samochodu i powoli się rozejrzałam. Teraz ten dom na długi czas ma się stać moim nowym domem, pomyślałam. W górze zobaczyłam 17
dwa samoloty wzbijające się w niebo, na którego szafiro wym tle wędrowały puszyste chmurki. Po drugiej stronie ulicy znajdował się mały park, a za nim, pomiędzy drze wami, widać było jakąś wodę — chyba East River. Wciąż rozglądałam się wokół i przez moment zapomniałam, że taksówkarz jeszcze stoi obok. — Opłatą się już zajęli — oznajmił — ale nie napi wkiem. — Napiwkiem? — Pewnie, kochanie. W Nowym Jorku zawsze daje się taksówkarzom napiwki. Nie zapomnij o tym. O wszy stkim innym możesz zapomnieć. — Aha. W zakłopotaniu otworzyłam torebkę i zaczęłam w niej szperać, szukając drobnych. Ile miałam mu dać? — Dolar wystarczy — odezwał się. Wyciągnęłam banknot. — Dzięki. Powodzenia — rzucił. — Muszę wracać do harówy — dodał i obiegł samochód tak szybko, jak na lot nisku. Po chwili już odjeżdżał. Zatrąbił, wcisnął się przed inny samochód, po czym zniknął za zakrętem. Obróciłam się i spojrzałam na niskie, cementowe schody. Nagle wydały się wysokie i odpychające. Chwyciłam rą czki walizek i rozpoczęłam powolną wspinaczkę. Kiedy znalazłam się przed drzwiami, postawiłam bagaż i nacis nęłam dzwonek. Zastanawiałam się, czy działa, a jeżeli tak, to czy ktoś go usłyszał, bo zza drzwi wciąż nie do biegał odgłos kroków. Po długiej chwili nacisnęłam po nownie. Kilka sekund później wysoka, dystyngowana ko bieta gwałtownie szarpnęła drzwi. Miała chyba dobrze po pięćdziesiątce. Stała wyprostowana, ze ściągniętymi ra mionami, jak kobiety na obrazkach w podręcznikach de monstrujące idealną postawę i paradujące z książką na głowie, aby tę postawę osiągnąć. Siwe pasemka przepla tały srebrną nitką jej brązowe włosy. Kobieta ubrana była w granatową spódnicę do kostek i różowe baletki. Jej bluzka w kolorze kości słoniowej mia ła bufiaste rękawy i szeroki kołnierz, którego dwa rozpięte 18
guziki odsłaniały dekolt z dużym naszyjnikiem mieniącym się kolorowymi kamieniami. W lewym uchu kobieta miała ciężki kolczyk z takimi samymi, lecz mniejszymi, kamie niami. Trudno było zgadnąć, czy są one prawdziwe, czy sztuczne. Zastanawiałam się, czy ona wie, że brakuje jej drugiego kolczyka. Miała bardzo mocno umalowaną twarz. Jej policzki po kryte były smugami różu, jak gdyby położyła go po ciem ku. Oczy obrysowane miała ciemną kreską, a jej rzęsy były tak długie, że nie miałam wątpliwości, iż są sztuczne. Na jej ustach błyszczała karminowa szminka. Przyglądała mi się badawczo, lustrując mnie od stóp do głów, po czym skinęła głową, jakby potwierdzając tym samym swoje domysły. — Jeśli się nie mylę, jesteś Dawn — odezwała się. — Tak, proszę pani — odpowiedziałam. — A ja jestem Agnes, Agnes Morris — przedstawiła się. Skinęłam głową. Było to imię i nazwisko, które miałam na swojej kartce ze wskazówkami. Pani Agnes sprawiała jednak wrażenie, jak gdyby spodziewała się, że znacznie żywiej zareaguję. — No, więc weź swój bagaż i wejdź — powiedziała. — Nie mamy tu służących. To nie hotel. — Tak, proszę pani — powtórzyłam. Cofnęła się, aby mnie przepuścić. Kiedy ją mijałam, poczułam silny, niemal duszący zapach wody toaletowej. Pachniała jak mieszanka jaśminu i róży. Miałam wraże nie, że najpierw spryskała się jedną wodą, a potem za pomniała o tym i użyła drugiej. Zatrzymałam się w holu. Na podłodze z wiśniowego drewna leżał długi, trochę wydeptany owalny dywan. Orientalny wzór na nim już prawie zupełnie wypłowiał. Ledwie zdążyłyśmy wejść do środka i zamknąć za sobą drugie drzwi, kiedy odezwał się zegar stojący po prawej stronie. — Pan Fairbanks ci się przedstawił — powiedziała Agnes, odwracając się do wysokiego zegara z prawdziwego 19
mahoniowego drewna. Na jego tarczy widniały rzymskie cyfry i grube, czarne wskazówki, których zakończenia przy pominały palce. — Pan Fairbanks? — zapytałam zdezorientowana. — Zegar stojący — odpowiedziała zdegustowanym to nem. — Nadaję imiona prawie wszystkim przedmiotom, jakie mam. Są to imiona sławnych aktorów, z którymi kiedyś pracowałam. Dzięki temu dom jest bardziej... bardziej... — rozglądała się, jak gdyby słowa unosiły się gdzieś w powie trzu — bardziej przytulny i ma swój charakter. Co? — zapytała szybko. — Czyżbyś się nie zgadzała? — Przymru żyła oczy i ściągnęła kąciki ust tak mocno, że aż zbladły. — O, nie — odparłam. — Nie znoszę ludzi, którzy nie zgadzają się z czymś tylko dlatego, że nigdy wcześniej się nad tym nie zasta nawiali. — Pogłaskała dłonią szafkę zegara i uśmiech nęła się, jak gdyby rzeczywiście ktoś tam stał. — Ach, Romeo, Romeo — wyszeptała. Szurnęłam nogami. Wydawało mi się, że zapomniała o mnie, a walizki ciążyły mi ogromnie. — Proszę pani? — odezwałam się. Gwałtownie odwróciła głowę i obrzuciła mnie wzro kiem pełnym oburzenia. — Idź dalej — powiedziała, wskazując na klatkę scho dową. Tuż przed nami znajdowały się schody z grubą, brązową, ręcznie rzeźbioną balustradą. Szary dywan na stopniach był równie wydeptany jak dywan w holu. Ściany były ob wieszone starymi obrazami aktorów i aktorek, śpiewaków i tancerzy, obok których widniały oprawione w ramki wy cinki z gazet z recenzjami przedstawień oraz zdjęcia wy konawców wraz z artykułami. W domu unosił się przyjem ny, lekko zalatujący starociami zapach. Wnętrza były czy ste, porządnie utrzymane i znacznie ładniejsze od większo ści miejsc, do których tato i mama Longchamp zabierali Jimmy'ego, mnie i Fern. Ale teraz tamto wszystko wyda wało się tak bardzo odległe, jak gdyby wydarzyło się w in nym życiu. 20
Agnes zatrzymała się przy wejściu do pokoju po prawej stronie. — Oto salon — oznajmiła — gdzie przyjmujemy na szych gości. Wejdź i usiądź — poleciła mi. — Od razu się rozmówimy, żeby na przyszłość uniknąć nieporozu mień. — Zamilkła na moment i zacisnęła usta. — Przy puszczam, że jesteś głodna. — Tak — odparłam. — Przyjechałam prosto z lot niska, a w samolocie nic nie jadłam. — Czas lunchu już minął, a ja nie lubię, kiedy pani Liddy zmuszona jest spełniać zachcianki studentów, któ rzy jadają, albo nie, według swojego widzimisię. Pani Lid dy nie jest niczyim niewolnikiem — dodała. — Przepraszam. Naprawdę nie mam zamiaru spra wiać komukolwiek kłopotu. Nie wiedziałam, jak zareagować. Najpierw proponuje mi posiłek, a gdy przyznaję się, że jestem głodna, każe mi się z tego powodu czuć okropnie. — Wejdź! — rozkazała. — Dziękuję — odparłam i już miałam przekroczyć próg, gdy nagle na ramieniu poczułam uścisk jej dłoni. — Nie, nie. Gdy wchodzisz do pokoju, zawsze trzymaj głowę wysoko. O tak. — Zademonstrowała. — Dzięki temu każdy zwróci na ciebie uwagę. Mogłabyś się od razu na uczyć prawidłowego zachowania — dodała i wolnym kro kiem wyszła na korytarz. Gdy tylko opuściła pokój, odwróciłam się. Rozproszone, blade promienie słońca przenikały przez firany w kolorze kości słoniowej i napełniały pokój gościnny baśniowym blaskiem. Kanapa obita błyszczącym, wzorzystym mate riałem, wraz ze stojącym obok, identycznym fotelem o mięk kich oparciach, wyglądały na wysiedziane, ale dość wy godne. Na niskim stoliczku leżały czasopisma teatralne, a naprzeciwko kanapy stał stary bujany fotel. Po prawej stronie w rogu, obok pięknego biurka, stał stół z ciemnego dębowego drewna, a na nim stary model gramofonu — taki, jaki znajduje się na znaku firmowym RCA. Obok leżał stos starych płyt, na którego wierzchu 21
zobaczyłam krążek z nagraniem arii z opery Madam Butterfly. Nad kominkiem wisiał obraz przedstawiający scenę z jakiejś sztuki teatralnej; była to chyba scena balkonowa z Romea i Julii. W drugiej części pokoju stał fortepian. Spojrzałam na otwarty zeszyt z nutami i zobaczyłam, że jest to koncert Mozarta, który często grałam w Richmond. Miałam ochotę usiąść i zagrać go teraz. Poczułam niecierpliwe mrowienie w koniuszkach palców. Ogarnęło mnie wrażenie, jak gdy bym nigdy nie odchodziła od tego instrumentu. Za fortepianem na półkach stały książki: dramaty i stare powieści. Szklana gablotka obok pełna była pamiątek z przed stawień — starych programów, zdjęć aktorów i aktorek, rekwizytów. Znajdowała się tam, na przykład, kolorowa ma ska, jaką nosi się na balach przebierańców, kilka szklanych figurek i kastaniety, spod których wystawała kartka z na pisem: Otrzymałam od Rudolfa Valentino. Mój wzrok zatrzymał się na fotografii w srebrnej ram ce. Przedstawiała zapewne Agnes Morris jako bardzo mło dą dziewczynę. Wzięłam fotografię do rąk, aby z bliska przyjrzeć się gospodyni domu. Bez grubej warstwy maki jażu wyglądała świeżo i ładnie. — Nie powinnaś dotykać niczego bez pozwolenia. Podskoczyłam na dźwięk głosu Agnes. Obróciłam się i zobaczyłam ją stojącą przy drzwiach z rękoma przyciś niętymi do piersi. — Przepraszam, ja tylko... — Pragnę, aby studenci czuli się tu jak u siebie w do mu, wymagam jednakże, aby szanowali moją własność. — Przepraszam — powtórzyłam i szybko odstawiłam fotografię na miejsce. — Mam tu sporo cennych pamiątek, których straty nie mogłabyś mi w żaden sposób wynagrodzić, gdyż wiążą się one ze wspomnieniami, a wspomnienia są cenniejsze od złota i diamentów. Weszła do pokoju i spojrzała na fotografię. — Bardzo ładne zdjęcie — powiedziałam. Jej twarz złagodniała. 22
— Ilekroć patrzę na to zdjęcie, wydaje mi się, że widzę zupełnie obcą osobę. Zostało zrobione, kiedy po raz pier wszy stanęłam na scenie. — Naprawdę? Wygląda pani tak młodo — odrzekłam. — Nie byłam o wiele starsza od ciebie. — Przechyliła głowę do tyłu i wbiła wzrok w jasny stiuk na suficie. — Spotkałam wtedy wielkiego Stanisławskiego i pracowa łam z nim. Grałam Ofelię w Hamlecie i otrzymałam re welacyjne recenzje. Zerknęła na mnie, aby sprawdzić, czy zrobiło to na mnie wrażenie, ale ja nigdy dotąd nie słyszałam o Sta nisławskim. — Usiądź — powiedziała ostrym tonem. — Pani Liddy zjawi się za chwilę z herbatą i kanapkami, ale nie spo dziewaj się, że potem ktoś będzie ci tu usługiwać. Usiadłam na kanapie, a ona w bujanym fotelu naprze ciwko. — Wiem co nieco o tobie — oznajmiła, kiwając głową i mrużąc oczy. Zacisnęła mocno usta, włożyła rękę za pas spódnicy i wyjęła stamtąd list. Cóż to za dziwaczne miejsce na trzymanie listu, po myślałam. Podniosła kopertę, jak gdyby chciała mi poka zać, że posiadła jakiś cenny sekret. Z chwilą gdy ujrzałam papeterię hotelu Cutler's Cove, serce zabiło mi mocniej. Otworzyła kopertę i wyjęła z niej list. Ze sposobu, w ja ki był złożony, zgadywałam, że od chwili jego przyjścia często go czytała. — To jest list od twojej babki. List polecający — dodała. — O? — Tak. — Uniosła brwi i pochyliła się, aby spojrzeć mi prosto w twarz. — Napisała mi o paru twoich pro blemach. — Moich problemach? Czyżby babka Cutler opisała w swoim liście moją stra szną historię? Dlaczego? Może miała nadzieję, że zrobi ze mnie jakieś dziwadło, zanim jeszcze zdążę się tu zado mowić. Jeśli tak, to tylko po to, aby nie udało mi się spełnić moich marzeń. 23
— Owszem — odrzekła Agnes, kiwając głową. Wa chlowała się listem, siedząc wygodnie w fotelu. — O two ich problemach w szkole. O tym, jak musieli przenosić cię z jednej szkoły do drugiej z powodu trudności, jakie sprawiały ci stosunki z rówieśnikami. — Babcia pani o tym napisała? — Tak, i cieszę się, że to zrobiła — odpowiedziała szybko Agnes. — Ale ja nie miałam żadnych problemów w szkole. Zawsze byłam dobrą uczennicą i... — Nie ma sensu czemukolwiek zaprzeczać. Wszystko jest tu czarno na białym — ciągnęła, stukając palcem w list. — Twoja babcia jest wybitną, dystyngowaną damą. Napisanie mi o takich rzeczach musiało złamać jej serce. — Oparła się głęboko w fotelu. — Jesteś sporym ciężarem dla swojej rodziny, szczególnie dla babci. — To nieprawda — zaprotestowałam. — Proszę. — Kiedy uniosła rękę, zobaczyłam, że ma powykręcane przez artretyzm palce. Skojarzyła mi się z cza rownicą. — Teraz ważny jest tylko twój następny występ. — Występ? — To, jak będziesz się zachowywała tutaj, pod moimi skrzydłami — wyjaśniła. — Co jeszcze napisała moja babcia? — Reszta jest poufna — rzekła, składając list, po czym włożyła go do koperty i wsunęła z powrotem za pas u spódnicy. — Ale to dotyczy mnie! — zaprotestowałam. — To nie ma znaczenia. Nie kłóć się — dodała, nim zdążyłam się odezwać. — A zatem, mając na uwadze wszy stkie twoje nieszczęsne przygody — zakończyła — oba wiam się, że najpierw będę musiała przyjąć cię na okres próbny. — Na okres próbny? Ale przecież ja dopiero przyje chałam i nie zrobiłam nic złego. — Niemniej jednak muszę powziąć pewne środki ostroż ności. Nie wolno ci złamać żadnej z panujących tu zasad — ostrzegała, kiwając długim palcem. — W dni powszednie 24
nikomu nie wolno wracać później niż o godzinie dwudziestej drugiej, a w soboty i niedziele — o północy. I to tylko wtedy, kiedy wiem, dokąd ktoś idzie — ciągnęła. — Nad mierny hałas jest niedozwolony. W moim domu nie można bałaganić ani wyrządzać żadnych szkód. Rozumiesz chyba, że w czasie twojego pobytu w tym domu jesteś moim go ściem, prawda? — Tak, proszę pani — odpowiedziałam potulnie. — Ale jeśli list od mojej babki dotyczy mojej osoby, to czy nie może mi pani zdradzić, co jeszcze napisała? Zanim zdążyła mi odpowiedzieć, do pokoju wkroczyła pulchna, okrąglutka na twarzy kobieta niskiego wzrostu, o siwych włosach i życzliwym spojrzeniu. Niosła przed sobą tacę z kanapkami i filiżanką herbaty. Jej ręce przy pominały wałki do ciasta, a małe dłonie zakończone były krótkimi, grubymi paluszkami. Miała na sobie jasnonie bieską sukienkę przepasaną żółtym, kwiecistym fartusz kiem. W jej uśmiechu natychmiast wyczułam życzliwość i ciepło. — A więc to jest nasza nowa Sara Bernhardt, tak? — zagadnęła. — Zgadza się, pani Liddy. Nasza nowa prima donna — odparła z przekąsem Agnes. — Dawn, to jest pani Liddy, osoba, która właściwie zarządza domem. Masz jej słuchać tak jak mnie. Nie będę pobłażać nikomu, kto będzie jej dokuczał — powiedziała z naciskiem. — O, nie sądzę, pani Morris, aby to maleństwo mogło być niemiłe. Witaj, kochanie! Postawiła tacę na stoliczku i wyprostowała się, opie rając ręce na biodrach. — Dziękuję. — Ładniutka — rzuciła pani Liddy do Agnes. — Tak, ale te ładniutkie zwykle popadają w najwię ksze tarapaty — przyznała skwapliwie Agnes. Kiedy tak wpatrywały się we mnie, czułam się jak teatralny rekwizyt zamknięty w szklanej gablocie. — No cóż, moja droga — powiedziała pani Liddy — prawie całe poranki jestem w kuchni. Jeśli będziesz cze25
gokolwiek potrzebowała, możesz tam przyjść. Chcemy, aby łóżka w dni powszednie były zasłane najpóźniej do godzi ny dziesiątej. Raz w tygodniu dokładnie sprzątamy dom i każdy wtedy pomaga. — Właśnie — potwierdziła Agnes, spoglądając na mnie z ukosa. — Tu wszyscy pracujemy. Dziewczęta związują włosy, wskakują w stare spódnice i bluzki i zakasują rę kawy. Chłopcy również sprzątają. Myjemy okna, szorujemy łazienki. Porównuję to do rozbierania dekoracji w teatrze — dodała. — Sądzę, że wiesz, co to znaczy, prawda? Potrząsnęłam przecząco głową. Oczy Agnes zaokrągliły się ze zdziwienia. — Kiedy sztuka schodzi z afisza, aktorzy i reszta ze społu zdejmują dekorację, aby można było zacząć grać następną sztukę. Gdy Agnes skończyła wyjaśnienia, pani Liddy uśmiech nęła się i wyszła. — Czy pobierałaś kiedykolwiek lekcje gry na forte pianie? — zapytała Agnes. — Trochę. — To dobrze. Będziesz grała dla nas podczas naszych artystycznych spotkań. Staram się zebrać wszystkich ra zem raz w miesiącu na recitale. Niektórzy studenci od grywają fragmenty sztuk, inni śpiewają, a jeszcze inni grają na instrumentach. Ale to będzie później, kiedy za cznie się rok szkolny — ciągnęła. — W tej chwili są tu tylko dwie osoby, ale jesienią dołączą jeszcze trzy. Wrócą bliźniaczki Beldock, a Donald Rossi jest nowym nabyt kiem, tak jak ty. Trisha Kramer — mówiła — zgodziła się dzielić z tobą swój pokój. Jeżeli nie będzie ci się dobrze mieszkało z Trishą, wówczas będę musiała przenieść cię na poddasze albo poprosić o opuszczenie szkoły. Trisha jest zachwycającą młodą damą i obiecującą tancerką. Nie byłoby dobrze, gdyby coś miałoby zepsuć jej pobyt w tym domu. Czy jasno się wyrażam? — zapytała. — Tak, proszę pani. Mogłam się tylko domyślać, jakich kłamstw naopowia dała Agnes mojej nowej współlokatorce. 26
— W szczególności życzyłabym sobie, abyś nie przeszka dzała pewnemu studentowi, który tu teraz mieszka — ostrzegła. — Nazywa się Arthur Garwood. — Westchnę ła i pokręciła głową. — To wrażliwy młodzieniec, studiuje grę na oboju. Jego rodzice są bardzo znani. To Bernard i Louella Garwood, oboje grają w Orkiestrze Filharmonii Nowojorskiej. No, widzę, że smakowała ci ta lekka prze kąska. Pokażę ci teraz resztę domu i zaprowadzę cię do twojego pokoju. — Dziękuję — odparłam i wstałam. — Czy mam za nieść tacę do kuchni? — Oczywiście! Z tego, co napisała twoja babcia, wy nika, że jesteś przyzwyczajona, aby ci usługiwano, ale obawiam się... — To nieprawda! — wykrzyknęłam. — Nigdy mi nie usługiwano. Agnes uważnie przymrużyła oczy i przez długą chwilę wpatrywała się we mnie. — Chodź za mną do kuchni. Po twój bagaż wrócimy, gdy pokażę ci resztę domu. Wyszłam z pokoju za Agnes i podążyłam za nią w głąb korytarza. Kuchnia i jadalnia znajdowały się na samym jego końcu. Kuchnia, pośrodku której stał stół i krzesła, była raczej niewielka. Jej okno wychodziło na jakiś budy nek, co oznaczało, że rankiem nie dochodzi tu słońce. Mimo to jednak, dzięki pani Liddy w kuchni było jak w ładnym pudełeczku — lśniące, jasnożółte linoleum i czyściutki sprzęt kuchenny rozświetlały swym blaskiem całe pomie szczenie. Jadalnia była długa i wąska, z dużym żyrandolem z kry ształkami w kształcie łezek. Przy stole z łatwością mie ściło się około dwunastu osób. Teraz pośrodku niego leżała kryształowa taca, a obok w wazonie stały kwiaty. Na dru gim końcu stołu rozłożone były cztery obrusiki, które — jak się domyśliłam — przygotowane były dla mnie, dwóch pozostałych studentów i Agnes Morris. — Dziś rano do stołu nakrywała Trisha — objaśniła Agnes. — Na każdego ze studentów po kolei przypada 27
tygodniowy dyżur obejmujący nakrywanie do stołu i zmy wanie naczyń. I nikt się nie skarży — dodała zgryźliwie. W jadalni nie było okien, ale na całej ścianie po prawej stronie wisiało lustro, które sprawiało, że pokój wydawał się dłuższy i szerszy. Ściana po przeciwnej stronie obwie szona była fotografiami tancerzy, śpiewaków, muzyków i aktorów. Wiedziałam, że muszą być stare, gdyż niektóre z nich wyblakły już do koloru sepii. Na podłodze leżał ciemnobrązowy dywan, który wyglądał znacznie lepiej niż ten w holu. Agnes wprowadziła mnie przez jadalnię na nieduży korytarz i wyjaśniła, że tu mieści się jej pokój, a w drugim końcu pokój pani Liddy. Zatrzymała się przed swoimi drzwiami i wydało mi się, że jej spojrzenie trochę złagod niało. — Gdybyś kiedykolwiek chciała porozmawiać — odezwa ła się — zastukaj delikatnie do moich drzwi, bez względu na porę. Byłam zdziwiona, ale i uradowana, że nareszcie usły szałam od niej miłe słowo. — To jeden z powodów, dla których mój dom jest tak popularny wśród przyjezdnych studentów. Sama praco wałam kiedyś w teatrze, potrafię więc zrozumieć proble my, przed jakimi stają studenci sztuk scenicznych. Rozu miem i potrafię współczuć. Mówiąc do mnie, od czasu do czasu wykonywała tak zamaszyste gesty, jakbyśmy znajdowały się na scenie przed publicznością, a nasza rozmowa była dialogiem z jakiejś sztuki. — Zapukaj. O tak. — Zastukała delikatnie do swoich drzwi. — Potem poczekaj. Powiem: Proszę wejść! Wtedy naciśniesz powoli klamkę i stopniowo zaczniesz otwierać drzwi. Centymetr po centymetrze. — Demonstrowała, mówiąc głośnym szeptem. — Nie znoszę, kiedy drzwi otwiera się gwałtownie. Wpatrywałam się w nią, urzeczona każdym jej ruchem i łagodnym szeptem. Nigdy nie spotkałam nikogo, kto by z takim namaszczeniem pokazywał, jak wejść do pokoju. 28
Po chwili mój wzrok przeniósł się z Agnes na to, co uka zało mi się tuż za drzwiami: zobaczyłam kotarę. Składała się z dwóch części udrapowanych w fałdy, zwisające od sufitu do podłogi w odległości około pięciu stóp od drzwi. Każdy, kto wchodził do pokoju, musiał rozsunąć kotarę, aby przejść dalej, tak jak rozsuwa się kurtynę, wchodząc na scenę. Zanim zdążyłam zapytać o jej przeznaczenie, Agnes delikatnie zamknęła drzwi i zwróciła się do mnie. — Czy zrozumiałaś wszystko, co ci powiedziałam? — spytała. — Tak, proszę pani. — To dobrze. Teraz pokażę ci twój pokój. Wróciłyśmy do salonu po mój bagaż i ruszyłyśmy na pierwsze piętro, gdzie znajdowały się cztery sypialnie. Po każdej stronie korytarza mieściła się jedna łazienka. — Jeśli chodzi o łazienki — odezwała się Agnes, za trzymując się przed tą po lewej stronie — to choć w razie potrzeby każdy może korzystać z obu, wolałabym, aby ta przeznaczona była dla panów, a ta dla pań. Nie wolno oku pować łazienek — podkreśliła. — Zawsze musimy myśleć o innych. Nie należy być samolubnym i zbyt długo guzdrać się przed lustrem. Odkąd mam tu studentów — ciągnęła cicho — nigdy nie było żadnych kłopotów wynikających z tego, że mieszkają tu zarówno dziewczęta, jak i chłopcy, a to dlatego, że wszyscy przestrzegamy reguł — mówiła. — Nie przesiadujemy godzinami w towarzystwie osób płci przeciwnej i nigdy nie zamykamy drzwi, gdy jesteśmy sami. Czy wyrażam się dość jasno? — spytała. — Obawiam się, że została pani źle poinformowana co do mojej osoby — odparłam i poczułam pod powieka mi piekące łzy. — Ach, proszę, moja droga Dawn. Nie wnośmy do tej pierwszej sceny ani jednej nieprzyjemnej nuty. Niech wszy stko działa jak w zegarku: wszyscy bądźmy w zgodzie ze wszystkimi, przyjmując wskazówki od siebie nawzajem. Wiemy przecież, że po każdym naszym wyjściu przed kur tynę nastąpi kolejne wyjście, a po nim jeszcze następne. Nie sądzisz? 29
jej
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Wyjście przed kur tynę, ale dlaczego? Za korzystanie z łazienki zgodnie z re gułami? Za unikanie zbyt częstego towarzystwa chłopców? Jakie wskazówki miała na myśli? Wszystko, co mogłam zrobić, to skinąć potakująco głową. Otworzyła drzwi i weszła do sypialni. — Być może nie jest tak duża i wyszukana, jak ta, do której byłaś przyzwyczajona, ale jestem dość dumna wyposażenia — oznajmiła. Nie zareagowałam. Wiedziałam, że jeśli teraz będę próbowała się bronić, i tak nic nie wskóram. Jej opinię o mnie zatruł już jad babki Cutler. Pokój był śliczny. Stały w nim dwa białe łóżka z bal dachimami, a pomiędzy nimi u wezgłowia — nocny stoli czek. Na nim stała lampka z abażurem w kształcie dzwon ka. Na podłodze nie było wykładziny, ale pomiędzy łóżkami leżał spory dywanik, którego różowy kolor pasował do na rzut na łóżkach. Dwa nieduże okna po prawej stronie, tuż powyżej dwóch biurek, zasłonięte były białymi, bawełnia nymi firankami, obszytymi koronką. Okna zaopatrzone by ły też w żaluzje, teraz podciągnięte, aby wpuścić do środka choć trochę słońca, przeciskającego się pomiędzy naszym budynkiem a tym obok. W pokoju stały jeszcze dwie komody i duża szafa z przesuwanymi drzwiami. Agnes powiedziała mi, że łóżko po prawej stronie i sto jąca obok komoda należą do mnie. Na szafce Trishy było zdjęcie ładnej kobiety i mężczyzny, którzy — jak zgady wałam — są jej rodzicami. Obok stała fotografia przy stojnego młodzieńca — jej brata, a może chłopca. Na biurku Trishy leżały równiutko ułożone zeszyty i książki. — Teraz cię opuszczę, abyś mogła się rozpakować — powiedziała Agnes. — Trisha powinna wrócić ze szkoły lada moment. Pamiętaj, jesteś gościem w moim domu — rzuciła, wychodząc. Przy drzwiach odwróciła się jeszcze i dodała: — Akt pierwszy. — Po czym opuściła pokój. Postawiłam walizki i jeszcze raz rozejrzałam się wokół. Ten pokój na długo miał stać się moim nowym domem. Był ciepły i przytulny, ale miałam go dzielić z drugą osobą 30
i fakt ten zarówno mnie przerażał, jak i ekscytował. Szcze gólnie po ostrzeżeniach, które otrzymałam od Agnes. Co będzie, jeśli nie przypadniemy sobie do gustu, jeśli będzie my tak różne, że w końcu w ogóle przestaniemy ze sobą rozmawiać? Co wtedy z moim marzeniem o śpiewaniu? Zaczęłam rozpakowywać swój bagaż. Powiesiłam ubra nia i ułożyłam w szufladach bieliznę i skarpetki. Zdąży łam właśnie schować za szafę walizki, gdy nagle otworzyły się drzwi i do pokoju wpadła Trisha Kramer. Była wyższa ode mnie może o dwa centymetry i miała brązowe włosy zaczesane do tyłu i upięte w bardzo wyszukany kok. Na jej czarnym trykocie powiewała czarna, szyfonowa sukien ka, a na nogach lśniły srebrne baletki. Nigdy nie widziałam tak jasnych zielonych oczu. Choć nosek miała bardzo zgrabny, mały, to jej usta wydały mi się ciut za szerokie. Jednak delikatna, cudowna cera o brzos kwiniowym odcieniu i zgrabna figura rekompensowały wszelkie niedoskonałości. — Cześć! — wykrzyknęła. — Jestem Trisha. Przepra szam, że nie było mnie tu, aby cię powitać, ale miałam akurat lekcję tańca — dodała i wykonała piruet. Mój lekki uśmiech przemienił się w prawdziwy śmiech. — Musisz wiedzieć, że prawie przez miesiąc doskonaliłam ten piruet. — Wyszedł dobrze — pochwaliłam i skinęłam głową. Trisha ukłoniła się. — Dziękuję, dziękuję. A teraz rzuć wszystko — do dała, zanim zdążyłam cokolwiek zrobić. — Siadaj i opo wiedz mi wszystko o sobie. Byłam spragniona... spragnio na... — powtórzyła, patrząc na mnie szeroko otwartymi oczami — damskiego towarzystwa! Jedyną osobą miesz kającą tu teraz jest Szkielet. Agnes już poznałaś — do dała, rzucając spojrzenie w kierunku drzwi. — Szkielet? — Arthur Garwood. Ale nie mówmy teraz o nim. Chodź — powiedziała i pociągnęła mnie na moje łóżko. — Opowiadaj, opowiadaj, opowiadaj. Gdzie poprzednio chodziłaś do szkoły? Ilu miałaś chłopców? Czy masz teraz jakiegoś? Czy twoi rodzice naprawdę są właścicielami 31
sławnego kurortu w Wirginii? — Siedziałam, uśmiechając się. — Może jutro pójdziemy na jakiś film. Chciałabyś? — zaproponowała, a jej twarz zdradzała, że oczekuje po twierdzenia. — Nigdy nie byłam w kinie — wyznałam. — Co? — Oparła się o ścianę i wpatrywała się we mnie z zastygłym uśmiechem. W końcu pochyliła się w moją stronę. — Czy w Wirginii nie ma elektryczności? — spytała. Patrzyłyśmy na siebie przez chwilę. Nie wytrzymałam napięcia i rozpłakałam się. Może w tych łzach znalazło ujście to wszystko, co kryłam w sobie do tej pory: ujaw nienie prawdy o tym, że rodzice, których znałam i kocha łam przez czternaście lat, nie są moimi prawdziwymi ro dzicami; że rodzina, w której znalazłam się pod przymusem, tak naprawdę nie chciała mnie już przyjąć; że chłopiec, o którym myślałam, że zostanie moją pierwszą sympatią, okazał się w rzeczywistości moim bratem, a ten, którego uważałam za swojego brata, był tym, którego darzyłam uczuciem takim, jakim darzy chłopca zakochana dziew czyna. Do tego dochodzi jeszcze ta złośliwa i zazdrosna siostra, Clara Sue, i matka, która zajmuje się tylko sobą. I właśnie teraz, po tym jak odprawiono mnie jako część przetargu przeprowadzonego przez babkę, która zaprze czała nawet mojemu istnieniu — i to z powodów, których do końca nie rozumiałam — poczułam, jak wszystko spa da na mnie niczym ogromna ulewa. Kiedy tak patrzyłam na Trishę z jej roziskrzonymi ocza mi i tryskającą energią osobowością, z jej entuzjazmem dla rock and rolla i filmu, zafascynowaną chłopcami, zda łam sobie nagle sprawę, jak bardzo się od niej różnię. W gruncie rzeczy przecież nigdy nie miałam okazji być młodą dziewczyną czy nastolatką. Z powodu choroby ma my Longchamp zmuszona byłam stać się matką. Jakże wtedy tęskniłam do tego, aby być taka, jak Trisha Kramer i inne, podobne do niej dziewczyny. Czy jeszcze miałam na to szansę? Czy nie było już za późno? Łzy spływały mi po policzkach. 32
— O co chodzi? — zapytała Trisha. — Czy powie działam coś złego? — Och, Trisho, przepraszam — odparłam. — Nie, je steś wspaniała. Po tym, co powiedziała mi Agnes, myśla łam, że będziesz nie do zniesienia. — Ach, Agnes — westchnęła Trisha, machnąwszy rę ką. — Nie trzeba zwracać uwagi na to, co mówi. Poka zała ci swój pokój? — Tak — odpowiedziałam, kiwając głową i wyciera jąc łzy. — Ten z kotarą. — Niezła artystka, co? Myśli, że mieszka na scenie. Poczekaj, aż zobaczysz resztę. Dostałaś już plan zajęć? Przytaknęłam i wyszperałam go w torebce. — Świetnie! Mamy razem angielski i zajęcia wokalne. Zabiorę cię teraz do szkoły i urządzę ci wycieczkę krajo znawczą. Ale najpierw przebierzemy się w podkoszulki i dżinsy, wskoczymy w tenisówki i pójdziemy na lody. Bę dziemy rozmawiać, rozmawiać i jeszcze raz rozmawiać tak długo, aż nam zaschnie w gardłach. — Mama kupiła mi do szkoły tylko eleganckie rzeczy. Nie mam żadnego podkoszulka — jęknęłam. — A właśnie, że masz — orzekła Trisha, zrywając się z łóżka. Podeszła do szafy i wyjęła z niej swój błękitny, bawełniany podkoszulek, po czym rzuciła nim we mnie. Przebrałyśmy się pospiesznie, szczebiocząc jak najęte i chichocząc ze wszystkiego. Kiedy wreszcie opuszczały śmy pokój, Trisha zatrzymała mnie przy drzwiach. — Proszę, moja droga — powiedziała, naśladując po stawę i zachowanie Agnes Morris. — Kiedy wchodzisz do pokoju lub wychodzisz z niego, zawsze unieś głowę do góry i ściągnij ramiona. W przeciwnym razie nikt cię nie zauważy. Nasz śmiech potoczył się za nami, gdy w podskokach zbiegałyśmy na dół. Nie minęło kilka godzin od mojego przyjazdu do No wego Jorku, a już miałam przyjaciółkę!
33
Rozdział drugi
Zwiedzanie
szkoły
Bar, do którego zabrała mnie Trisha, był oddalony od naszej stancji zaledwie o dwie przecznice, mimo to nie mogłam przezwyciężyć strachu, jaki ogarniał mnie na samą myśl o tym, że mogłabym się zgubić wśród tych długich ulic. Musiałam iść bardzo szybko, aby dotrzymać kroku przyjaciółce. Rozbieganym wzrokiem próbowałam ogarnąć ruch uliczny, ludzi, sklepy i domy mieszkalne. Trisha tym czasem, nie podnosząc nawet oczu i wciąż nie przestając mówić, pędziła chodnikiem do kolejnego rogu, gdzie skrę cała, by poprowadzić mnie znów inną ulicą, a potem na stępną. Odnosiłam wrażenie, jak gdyby wyczuwała na od ległość ruch uliczny i ludzi albo miała oczy na czubku głowy, dzięki czemu nie musiała się obawiać, że na kogoś wpadnie czy zostanie potrącona przez samochód. — Prędzej — wykrzykiwała, kiedy wahałam się przejść przez ulicę — bo zmienią się światła. — I łapała mnie za rękę, ściągając z chodnika. Co chwilę trąbili na nas kierowcy, ponieważ światło za zwyczaj się zmieniało, zanim zdążyłyśmy zejść z jezdni. Byłam przerażona, w przeciwieństwie do Trishy, któ ra świetnie się przy tym bawiła. Gdy weszłyśmy do baru, stojący za ladą łysawy, tęgi kasjer w podeszłym wieku i kilka kelnerek rozpoznało Trishę i pomachało jej na powitanie. Trisha wsunęła się na krzesło przy pierwszym wolnym stoliku, a ja usiadłam obok niej, szczęśliwa, że jestem już bezpieczna i mogę odpocząć. — Nigdy nie byłam w Wirginii — zaczęła Trisha. — Moja rodzina mieszka w północnej części stanu Nowy Jork. Ale dlaczego właściwie nie mówisz z południowym akcen tem? — spytała szybko, jakby dopiero teraz to zauważyła. — Nie wychowywałam się w Wirginii — odparłam. — Moja rodzina dużo podróżowała i nie zawsze mieszkali śmy na Południu. 34
Do naszego stołu podeszła kelnerka. — Chcesz czarny z białym? — spytała Trisha. Nie miałam pojęcia, o co jej chodzi, ale bałam się, że jeśli to okażę, mogę wyjść na idiotkę. — Chętnie — odpowiedziałam. — Wszystkie dzieciaki ze szkoły tu przychodzą — ciągnęła Trisha. — Mają tu szafę grającą. Chcesz czegoś posłuchać? — Pewnie — odparłam. Trisha poderwała się i podbiegła do szafy grającej. — Czyż to nie wspaniałe? — zachwycała się, wraca jąc. — Czekaj, czekaj — dodała jednym tchem. — Co masz na myśli, mówiąc, że twoja rodzina dużo podróżo wała? Agnes wspominała mi, że twoja rodzina prowadzi znany hotel i że ma go od dawna. Z opisu Agnes wynika, że to istny zabytek. — To prawda. — Nie rozumiem. — Potrząsnęła głową. — To skomplikowane — odparłam, mając nadzieję na tym zakończyć temat. Byłam pewna, że kiedy już opowiem jej swoją historię, Trisha pożałuje, że jestem jej współlokatorką. — Och, wybacz, jeśli wydałam ci się wścibska. Pan Van Dan, nasz nauczyciel angielskiego, mówi, że powin nam redagować dla jakiejś gazety kolumnę z plotkami. — Trochę mi ciężko mówić o tym wszystkim właśnie teraz — wyznałam. Zauważyłam jednak, że to jeszcze bardziej rozbudziło zainteresowanie Trishy. — Poczekam. Mamy dużo czasu na wtykanie nosa w swoje sprawy — dodała. Roześmiałam się. — Na tym zdjęciu obok rodziców jest twój brat czy chło pak? — zapytałam. — Skoro pozwalamy sobie na wścibstwo... — To mój chłopak z rodzinnej miejscowości — odrzekła Trisha, po czym wyrzuciła w górę ręce i zawołała: — Jes tem jedynaczką i jestem bardzo rozpieszczona. Popatrz, co przysłał mi ojciec w zeszłym tygodniu. — Wyciągnęła do mnie rękę, aby pokazać piękny złoty zegarek z dwoma diamentami, z których jeden zaznaczał godzinę dwunastą, a drugi szóstą. 35
— Jest przepiękny. Mój komplement był szczery, ale nie mogłam powstrzy mać łez, które zaczęły napływać mi do oczu. Czy ja kie dykolwiek się dowiem, kto jest moim prawdziwym ojcem? Nie mówiąc już o tym, czy go spotkam i czy pokocha mnie, tak jak ojciec powinien kochać swoją córkę. Według babki Cutler moje narodziny nie obeszły zbytnio mego ojca. Był szczęśliwy, że udało mu się wywinąć od odpowiedzialno ści. Mimo to jednak gdzieś głęboko w sercu nosiłam na dzieję, że to, co mówi babka Cutler, jest zwyczajnym kłamstwem; podobnie jak kłamstwem było to, co rozpo wiadała na mój temat. W głębi duszy marzyłam, że będąc w Nowym Jorku — stolicy rozrywki — odnajdę swego prawdziwego ojca, a kiedy już go spotkam, mój widok sprawi mu ogromną radość. — Zawsze przesyła mi prezenty — ciągnęła Trisha. — Jestem chyba córeczką tatusia. A jaki jest twój ojciec? Masz rodzeństwo? O to mogę cię teraz pytać, prawda? — Tak. Mam brata i siostrę. Mój brat, Philip, jest star szy, a siostra, Clara Sue, o rok młodsza — mówiąc to, myślałam o Jimmym i Fern i o tym, z jakim trudem przy chodzi mi nazywanie ich bratem i siostrą. — Mój ojciec jest... bardzo zajętym człowiekiem — dodałam sucho, ma jąc na myśli Randolpha i to, jak za każdym razem, kiedy go potrzebowałam, wynajdywał sobie coś do roboty. — Więcej nie mów — powiedziała Trisha, pochylając się nad stołem. — Więc co robisz? — Co robię? — Jaki masz talent, głuptasie. Ja będę tancerką. Ale to już wiesz. Więc? — Śpiewam, ale... — Wspaniale, następna śpiewaczka — przerwała mi Trisha, wzdychając. Ale już po sekundzie jej twarz roz promieniła się w uśmiechu i oczy zabłysły rozświetlone jak przystrojona choinka. — Żartowałam. Wprost nie mo gę się doczekać, kiedy usłyszę, jak śpiewasz. — Nie jestem wcale aż taka dobra. — Znalazłaś się w szkole Sary Bernhardt, czyż nie? 36
Przeszłaś przez to ich makabryczne przesłuchanie. Nie powiesz mi chyba, że podobał ci się ten egzamin? Ale ktoś ważny stwierdził, że masz talent — zakończyła. — Ina czej by cię tutaj nie było. Co miałam powiedzieć? Gdybym się przyznała, że zna lazłam się w tej szkole dzięki staraniom babki Cutler, Trisha mogłaby się oburzyć. Wtedy trzeba by jej wyjaśnić, że była to część planu, i musiałabym wyjawić jej wszystko. — W każdym razie już niedługo Agnes będzie kazała ci zaśpiewać na jednym z naszych spotkań. — Czy ona naprawdę była aktorką? — O, tak. I wciąż nią jest. No, nie na scenie czy ekranie, ale w życiu. Do tego ma tych wszystkich swoich starych przyjaciół — aktorów, którzy przychodzą na niedzielne her batki. Zabawnie jest przysłuchiwać się ich wspomnieniom. Poznałaś już panią Liddy? — Tak, jest bardzo miła. — Ona i Agnes mieszkają razem od wielu lat. Cza sami jest jedyną osobą, której Agnes skłonna jest posłu chać. Ale nie przejmuj się, na pewno ci się tu spodoba. Zobaczysz. Tylko nie pozwól, żeby Szkielet psuł ci humor. — Dlaczego miałby to robić? — Jest taki ponury. Przysięgam, że gdyby się uśmiech nął, pewnie popękałaby mu twarz — odparła Trisha. Tymczasem kelnerka przyniosła mrożony napój z gałką lodu. — Dlaczego nazywasz go Szkielet? — Sama zobaczysz. Pycha — powiedziała Trisha i za częła sączyć swój napój przez słomkę. Była jak ciepły, słoneczny dzień. Nigdy dotąd nie spotkałam tak szczęśli wej i emanującej życiem dziewczyny. — Lepiej pij. Ma my dużo do zrobienia, a ja muszę wrócić, aby pomóc przy kolacji. To mój tydzień. — Aha, dobrze. Trisha uparła się, że to ona ureguluje rachunek. Kiedy położyła na stole napiwek dla kelnerki, opowiedziałam jej, co mi się przytrafiło z taksówkarzem. — I miał czelność prosić? — Z niedowierzaniem po37
kręciła głową. — Ale co ja mówię, jasne, że miał, w końcu jest nowojorskim taksówkarzem. Chodźmy. — Pociągnę ła mnie za rękę. O nie, pomyślałam, tylko nie rajd po ulicach. Wypad łyśmy z baru i skręciłyśmy w lewo. — Skąd wiesz, którędy iść? Wszystko tu jest takie mylące — zdziwiłam się. Już zapomniałam, skąd przyszłyśmy, bo wszystkie ulice były do siebie bardzo podobne. — To łatwiejsze niż myślisz. Zapamiętanie tej drogi nie zajmie ci dużo czasu. Szkoła jest o dwie przecznice stąd — wyjaśniła. — Mój chłopak ma na imię Viktor, ale wszyscy mówią na niego Vik — ciągnęła. — Pisze do mnie parę razy w tygodniu i dzwoni raz na tydzień. Tego lata odwiedził mnie już dwa razy. — To bardzo miłe. Masz szczęście, że jest ktoś, komu tak bardzo na tobie zależy. — Ale muszę zdradzić ci sekret — wyznała Trisha. Zatrzymała się i przyciągnęła mnie do siebie, jak gdyby każdy mijający nas przechodzień zainteresowany był na szą rozmową. — Jaki sekret? — Podoba mi się w szkole pewien chłopiec. Nazywa się Graham Gili. Ach, jaki on jest przystojny... Studiuje aktorstwo na ostatnim roku. — Raptem kąciki jej ust opadły smutno. — Ale on nawet nie wie o moim istnieniu — do dała. Spuściła oczy, ale już po chwili energicznie uniosła głowę. — Spieszmy się! — wykrzyknęła, znów się rozpę dzając i ciągnąc mnie za sobą. — Jeszcze zdążymy na jego próbę, więc będziemy mogły mu się przyjrzeć. Spieszyć się? — pomyślałam. A niby co innego robi łyśmy do tej pory? Gdy skręciłyśmy, po drugiej stronie ulicy ujrzałam Szko łę im. Sary Bernhardt. Okalało ją bardzo wysokie, żelazne ogrodzenie, po którym pięła się winorośl. Do wejścia pro wadził podjazd wijący się jak wąż w górę niewielkiego wzniesienia, na którego szczycie stał budynek z szarego kamienia, swoim rozmiarem i okrągłym kształtem przy pominający zamek. Z jego prawej strony znajdowała się 38
płaska przybudówka o dużych oknach; musiała tam stać od niedawna. Po lewej stronie zobaczyłam dwa korty te nisowe. Na jednym z nich grały dwie pary. Mimo ulicz nego zgiełku i trąbienia samochodów, od czasu do czasu dobiegał nas ich śmiech. Niebo pociemniało trochę i raz po raz nad naszymi gło wami przepływały puszyste, okrągłe chmurki. Ciepły, słonawy wiaterek rozwiewał pasemka moich włosów i wpra wiał je w niesforny taniec nad moim czołem. Za szkołą dostrzegłam wodę, tę samą, którą widać było z frontowych schodów domu. — Chodź — ponagliła mnie Trisha, gdy zapaliło się zielone światło. Widok dziedzińca szkoły zaskoczył mnie. Nie spodzie wałam się, że w środku Nowego Jorku znajdę zieloną tra wę z grządkami kwiatów czy fontanny otoczone ławecz kami, wokół których będą ciągnęły się ułożone z kamienia ścieżki. Tak właśnie tu było. Do tego naokoło dziedzińca rosły wielkie klony i dęby, których grube konary rzucały wokół chłodny cień. Teraz odpoczywali w nim studenci, czytając lub rozmawiając przyciszonym głosem. Pomiędzy nimi przechadzały się dumnie dziesiątki białych i szarych gołębi. Wszystko to bardziej przypominało piękny park aniżeli szkolne podwórko. — Tu jest bardzo ładnie — powiedziałam. — Kiedyś to wszystko należało do pewnego multimilionera, który pokochał Sarę Bernhardt, sławną aktorkę, i po jej śmierci postanowił otworzyć na jej cześć tę oto szko łę. Szkoła istnieje od 1923, ale wszystko tu jest unowocześ nione. Dziesięć lat temu dodali nowe budynki. Tam wmu rowana jest tablica. — Trisha wskazała na ogrodzenie. Kiedy przeszłyśmy przez ulicę, zatrzymałam się, aby przeczytać umieszczony na niej napis: PAMIĘCI SARY BERNHARDT, KTÓREJ JASNE ŚWIATŁO WYPEŁNIŁO SCENĘ NIE ZNANYM DOTĄD BLASKIEM.
39
— Czyż nie jest to najbardziej romantyczna dedykacja, jaką w życiu przeczytałaś? — westchnęła Trisha. — Mam nadzieję, że pewnego dnia ktoś bardzo bogaty za kocha się we mnie i wykuje moje imię w marmurze. — Ktoś na pewno to zrobi — odparłam z uśmiechem. — Dziękuję. To bardzo miło z twojej strony. — Trisha ujęła moją dłoń, aby przeprowadzić mnie przez bramę. Spojrzałam na okrągłe wejście do szkoły. Z bliska bu dynek wyglądał jeszcze bardziej onieśmielająco, niż go so bie wyobrażałam. W tych czcigodnych salach prawdziwie utalentowani ludzie ćwiczyli i rozwijali swoje zdolności. Wielu absolwentów tej szkoły zdobyło sławę. Nauczyciele pracowali tu z najlepszymi i najzdolniejszymi. Ktoś taki jak ja z pewnością będzie odróżniał się od reszty jak nie dojrzały pomidor w koszu pełnym czerwonych pomidorów. Dotąd uczyłam się tylko gry na pianinie i nigdy przedtem nie pobierałam lekcji śpiewu. A poza tym babka Cutler wcisnęła mnie do szkoły bez przesłuchania. Nikt nie stwierdził, czy jestem wystarczająco utalentowana, aby się tu zapisać. Ogarnięta uczuciem paniki spuściłam głowę. — Co się stało? — zapytała Trisha. — Jesteś zmę czona? — Nie. Może... powinnam poczekać do jutra — po wiedziałam, zatrzymując się na ścieżce. — Chyba się nie boisz, co? — spytała zaraz. Z tonu, w jakim zadała to pytanie, wynikało, że i ona miała podobne odczucia, kiedy znalazła się tutaj po raz pierwszy. — Chodź — dodała, ponaglając mnie. — Wszyscy są tu serdeczni i każdy rozumie, co to znaczy być artystą. Nie martw się. Znów pociągnęła mnie za sobą, a ja zaczynałam się czuć jak szczeniak na smyczy. Pospieszyłyśmy do głów nego wejścia, skąd wychodził właśnie wysoki, szczupły mężczyzna w jasnoniebieskiej, sportowej bluzie i spod niach w tym samym kolorze. Miał szpakowate włosy i wą sy, które dość wyraźnie kontrastowały z jego błękitnymi oczami i smagłą cerą.
40
— Trisha? — zagadnął, jak gdyby nie dowierzał włas nym oczom. — Dzień dobry, panie Van Dan. To jest Dawn Cutler, nowa studentka. Właśnie przyjechała i oprowadzam ją po szkole. — Ach, tak — odparł, obrzucając mnie badawczym spojrzeniem. — Będziesz w mojej klasie. — Tak, proszę pana — przytaknęłam. — A zatem już teraz niecierpliwie oczekuję naszego jutrzejszego spotkania — rzekł i z błyszczącymi oczami odwrócił się do Trishy. — Odejmij pięćdziesiąt procent od tego, co opowiada ci Trisha. Ma skłonność do przebie rania miary — dodał i poszedł dalej. — Co on powiedział? — zapytałam, robiąc grymas. — Mam skłonność do przesady — odparła Trisha, chi chocząc. — W klasie jest bardzo miły i zabawny. Zoba czysz — ciągnęła. — Mówiłam ci, że ludzie są tu życzliwi. Kiedy weszłyśmy do szkoły, w holu przywitał nas ogrom ny fresk. Rozciągał się prawie na całą ścianę, od podłogi do sufitu. Był to portret Sary Bernhardt z oczami wznie sionymi ku niebu i wyciągniętą w górę ręką, jak gdyby po coś sięgała. — Tędy. — Wskazała Trisha i skręciłyśmy w prawo, stąpając po brązowej marmurowej posadzce. Późnopopołudniowe słońce prześwietlało wysokie wi traże, malując na ścianach tęczę kolorów. Trisha prowa dziła mnie w głąb korytarza. Zatrzymałyśmy się w mniej szym holu, przed dwojgiem dwuskrzydłowych drzwi. Na dużej tablicy ogłoszeń widniał plakat zapraszający na przedstawienie, które miało się odbyć w najbliższym cza sie; była to Czajka Czechowa. — To jest amfiteatr — wyjaśniła Trisha, po czym de likatnie otworzyła drzwi i skinęła na mnie, abym podeszła bliżej. Zaglądając do środka przez jej ramię, ujrzałam ogro mną salę z krzesłami ustawionymi w półkola i zwrócony mi ku scenie jak w sali wykładowej. Odbywała się właśnie
41
jakaś próba; na scenie było sześć osób. Trisha przyłożyła palec do ust i gestem wskazała, że mam wejść za nią. W połowie drogi zatrzymała się i kazała mi usiąść obok siebie. Przez chwilę słuchałyśmy, jak młody reżyser ob jaśnia jednemu z aktorów, w którym miejscu powinien stać w tej scenie. Trisha pochyliła się do mnie i szepnęła: — Ten chłopak pierwszy z prawej strony to Graham. Czyż nie jest boski? Był to wysoki blondyn o klasycznych rysach twarzy. Włosy niedbale opadały mu na czoło. Stał, opierając się o ścianę i sprawiał wrażenie zupełnie nie zainteresowa nego tym, co dzieje się na scenie. — Niczego sobie. Po chwili Trisha kazała mi wstać i mijając rzędy krze seł, wycofałyśmy się ku drzwiom. — Chodź — powiedziała Trisha, zamknąwszy za na mi drzwi. — Pokażę ci klasy, sale do muzyki i pokój, w którym odbywają się próby tańca. Choć nasz obchód odbył się w błyskawicznym tempie, poczułam się pewniej przed pierwszym dniem zajęć w szko le. Teraz już wiedziałam, gdzie wszystko się mieści. Kiedy Trisha spojrzała na zegarek i zobaczyła, która godzina, popędziła przez boczne wyjście, prowadząc mnie skrótami przez tereny szkolne. Minęłyśmy bramę, przez którą dostarczano do szkoły zaopatrzenie, i wypadłyśmy na ulicę. Przeszłyśmy jedną przecznicę i znalazłyśmy się przed naszą stancją. Ledwie zdążyłyśmy wejść, gdy z gościnnego pokoju wy padła Agnes Morris. Wyglądała, jak gdyby przez cały czas czatowała na nas pod drzwiami. — Gdzie byłyście? — spytała stanowczo, biorąc się pod boki. — Poszłyśmy do baru George'a na lody, a potem opro wadzałam Dawn po szkole — odparła Trisha. — A o co chodzi? — Dlaczego nie zapytałyście, czy Arthur nie chciałby z wami pójść? On też może mieć ochotę na lody. Zazwyczaj jesteś bardziej rozważna, Trisho — dodała, mierząc mnie 42
groźnym wzrokiem. — Nie pozwól, aby inni mieli na cie bie zły wpływ. — Wyprężyła się wyniośle. — Odtąd proszę się wpisywać, kiedy wychodzicie, tak bym wiedzia ła, że was nie ma. Zrozumiano? — spytała, ponownie kierując na mnie piorunujące spojrzenie. — Wpisywać się? — spytała z niedowierzaniem Trisha. — Tak. Zostawię bloczek papieru na stoliczku w holu. Od tej pory macie tam wpisywać swoje nazwiska i godziny opuszczania domu oraz powrotu do niego — zażądała. — Zaprowadziłam Arthura do waszego pokoju, aby przedsta wić go Dawn, i nie zastałam nikogo — dodała, dokładając wszelkich starań, aby jej słowa zabrzmiały tak, jak gdyby przytrafiła jej się najstraszniejsza rzecz na świecie. — Jestem pewna, że nie było mu przykro — odparła Trisha, rzucając mi wymowne spojrzenie. — Bzdura. Oczywiście, że było mu przykro. To tak, jakby ktoś wyszedł na scenę, a widownia okazała się pu sta. Chodź, Dawn. Przedstawię cię teraz. Nie lubię, kiedy lekceważy się Arthura. Trisha i ja podążyłyśmy za Agnes po schodach na górę. Zatrzymałyśmy się przed zamkniętymi drzwiami i Agnes zastukała delikatnie. Nikt się nie odezwał ani nie podszedł do drzwi. Zaintrygowana odwróciłam się do Trishy, ale ona tylko wzruszyła ramionami. Agnes ponownie zastukała. — Arthur? Arthur, kochanie? Po chwili bardzo wysoki, przerażająco chudy chłopak otworzył drzwi. Na jego szyi rysowało się wydatne jabłko Adama. W uszach zabrzmiały mi słowa taty Longchampa: „A to ci tyczka". Arthur miał wielkie i smutne oczy tej samej barwy co jego długie, rzadkie, hebanowe włosy, które wyglądały zre sztą, jak gdyby nigdy nie widziały szczotki. Na jego pocią głej twarzy zakończonej szpiczastym podbródkiem widniał długi, wąski nos i cienkie jak kreseczki usta. W zestawieniu z kruczoczarnymi włosami i oczami jak węgielki jego skóra wydawała się bardzo blada. Jego wygląd przywodził mi na myśl dzikie grzyby rosnące w wilgotnych i ciemnych za kątkach lasów. 43
Arthur był ubrany w grafitowe spodnie i wciśniętą w nie czarną, bawełnianą koszulę, która układała się na nim na kształt balonu, jak gdyby wypchana była powietrzem. — Dzień dobry, Arthurze — przywitała się Agnes. — Oto ta młoda dama, którą obiecałam ci przedstawić; nasza nowa studentka — zaprezentowała mnie i cofnęła się, aby przepuścić mnie przed siebie. — Dawn, poznaj Arthura Garwooda. — Cześć — odezwałam się, wyciągając rękę. — Cześć. Spojrzał na moją dłoń, jakby z zamiarem skontrolo wania jej czystości, po czym chwycił ją i uścisnął tak pręd ko, że nie byłam pewna, czy jej w ogóle dotknął. Choć spojrzał na mnie tylko przelotnie, wydało mi się, że w jego oczach zobaczyłam błysk zainteresowania. Zaraz jednak spuścił wzrok i wbił go w ziemię. — Jak już wspominałam, Arthur jest bardzo utalen towanym muzykiem — zwróciła się do mnie Agnes. — Nie jestem utalentowany — rzucił Arthur, podno sząc gwałtownie głowę. Jego ciemne oczy zapłonęły. — Ależ jesteś utalentowany — sprzeciwiła się Agnes. — Wszyscy jesteście zdolnymi, młodymi ludźmi. W przeciw nym razie nie byłoby was tutaj. Tak więc — rzekła, skła dając ręce i teatralnym gestem przyciskając je do piersi — mam nadzieję, że staniecie się dobrymi przyjaciółmi i po wielu, wielu latach, kiedy wasze nazwiska będą widniały na afiszach, przypomnicie sobie tę chwilę. — Ja jej nigdy nie zapomnę — odezwała się Trisha. Spojrzałam na nią i zobaczyłam, jak się uśmiecha. — Przygotujmy się teraz do kolacji — rzekła Agnes, udając, że nie usłyszała nuty sarkazmu w głosie Trishy. Arthur Garwood przyjął to za znak, że może zamknąć drzwi. Zaskoczona jego ruchem musiałam szybko się cof nąć, bo inaczej przytrzasnąłby mi stopę. Trisha spostrze gła przerażenie na mojej twarzy i szybko pociągnęła mnie za rękę do naszego pokoju. Ledwo zamknęła za sobą drzwi, wybuchnęła śmiechem. Śmiała się tak głośno, że i ja za raziłam się jej wesołością. 44
— Już wiesz, dlaczego mówię na niego Szkielet? — spytała, trzymając się za brzuch. — Nie jestem utalen towany — przedrzeźniała głos Arthura. — Dlaczego jest taki nieszczęśliwy? — zapytałam. — Chyba nigdy nie widziałam tak głębokich i smutnych oczu. — Wcale nie chce tu być. Zmusili go do tego rodzice. Gdybyś kiedyś miała ochotę wpędzić się w depresję, po proś go, aby poczytał ci swoje wiersze. Ale, dzięki Bogu, teraz jesteś tu jeszcze ty — dodała. — Nie muszę już znosić tego w pojedynkę. — Zaczęła rozbierać się, po czym włożyła szlafrok i ruszyła pod prysznic. — Możesz skorzystać z drugiej łazienki. Nie musisz czekać na mnie. — Agnes mówiła, że ta druga jest dla chłopców. — To prawda, ale Arthur nigdy nie bierze prysznica ani nie przebiera się do obiadu. Rano nosi to samo ubra nie, co wieczorem, a oprócz niego nikogo tu teraz nie ma. Na pierwszą kolację w internacie postanowiłam ubrać śliczną, różową princeskę, więc wyjęłam ją z szafy i roz łożyłam na łóżku. Potem chwyciłam szlafrok i poszłam wziąć prysznic. Ledwie zdążyłam się rozebrać i wejść do kabiny, usłyszałam, jak ktoś przekręca gałkę w drzwiach, i zobaczyłam, jak otwiera się zamek. Byłam pewna, że go zamknęłam, więc musiał być zepsuty. Wszystko potem stało się tak szybko, że nie zdążyłam nawet zareagować. Z ręcznikiem przewieszonym przez ramię i spuszczoną głową do łazienki wszedł Arthur Garwood. Krzyknęłam, lewą ręką, jak tylko mogłam, zakryłam piersi, prawą sta rając się ukryć nagość łona. Arthur podniósł głowę. Na mój widok otworzył usta i jego blada twarz oblała się taką purpurą, jak gdyby w jednej sekundzie ogarnęła go gorączka. Sięgnęłam po zasłonę i okręciłam ją wokół ciała. — Ja... ja... przepraszam, ja... — Odskoczył i zamknął za sobą drzwi. Serce waliło mi jak blaszany bębenek. Nie dlatego, że zamek otworzył się i spowodował to całe zamieszanie, ale dlatego, że to wszystko przywołało wspomnienia o moim bracie Philipie i o tym, co zaszło między nami w hotelu 45
Cutlerów. Na myśl o tym zakręciło mi się w głowie i po czułam mdłości. Musiałam usiąść na brzegu brodzika i za czerpnąć powietrza. Nawet to nie pomogło; nie mogłam odpędzić myśli o dłoniach Philipa dotykających mego ciała i jego ustach lgnących do moich piersi, kiedy tamtego dnia w hotelu zaczął mnie napastować, szepcząc mi do ucha niewyraźne prośby. Nigdy nie zdobyłam się na wy jawienie komukolwiek tego, co zaszło tamtego dnia. Nie chciałam narażać Jimmy'ego, który wtedy u nas się ukry wał. Jakież to wszystko było okropne. Wciąż nosiłam w so bie żywy obraz tamtych wydarzeń. Wciąż ranił mnie ni czym ostry nóż wbijany prosto w serce. Skuliłam się w sobie i kołysałam się, dopóki nie ustąpiły mdłości. Po kilku głęb szych oddechach wstałam i dokończyłam prysznic. Odkrę ciłam kurek z gorącą wodą prawie do końca. Woda parzyła mi ciało, spływając po nim silnym strumieniem. Może mia łam nadzieję, że w ten sposób spalę i zetrę wstyd, jaki rozbudziły we mnie moje myśli i wspomnienia. Teraz już wiem, że nigdy się od nich nie uwolnię. Kiedy od gorącej wody poczerwieniała mi skóra i za częła piec nie do zniesienia, wyszłam z kabiny i szybko się wytarłam, po czym zawinięta w szlafrok pospieszyłam do pokoju. Trisha była już ubrana i właśnie kończyła się czesać. Zatrzasnęłam za sobą drzwi, oparłam się o nie i zamknęłam oczy. — Co się stało? — spytała. — Wyglądasz na zdener wowaną. Opowiedziałam jej o tym, jak Arthur naszedł mnie w łazience. — To obudziło we mnie przykre wspomnienia — sze pnęłam na koniec i usiadłam na łóżku. — Naprawdę? — Trisha przysiadła się do mnie, lecz po chwili zerknęła na zegarek. — Ach, muszę już zejść na dół i pomóc pani Liddy. Porozmawiamy później, wie czorem. Położymy się wcześnie do łóżek, zgasimy światło i będziemy rozmawiać, dopóki nie zmorzy nas kamienny sen, zgoda? Przytaknęłam skinieniem głowy. Nic na to nie mogłam 46
poradzić. Jakaś cząstka mnie chciała zachować w tajem nicy wszystkie złe sekrety skrywane w głębi serca, pod czas gdy ta druga czuła nieprzeparte pragnienie podzie lenia się nimi z kimś. Gdybym tylko miała prawdziwą matkę; taką, jaką mają inne dziewczęta — matkę, z któ rą można się śmiać i do której można się zwrócić ze swoi mi problemami; taką, która pogłaskałaby po głowie, kiedy mi smutno. Moja matka niestety była tylko kruchym, de likatnym kwiatkiem, który należało strzec przed wszel kim smutkiem. Wszyscy, których kochałam, odeszli z mego życia, a tych, którzy zajęli ich miejsce, nie umiałam pokochać. Wśród nich była przecież podejrzliwa i sroga babka Cutler, Randolph, ojciec chłodny i wiecznie zajęty, Clara Sue, moja złośliwa siostra, oraz Philip, który chciał ofiarować mi uczucie, jakim brat nigdy nie powinien darzyć swej sio stry. Rozpaczliwie potrzebowałam przyjaciółki takiej jak Trisha; może zbyt rozpaczliwie. Miałam nadzieję i mod liłam się, aby nie okazała się taka jak inne i nie zdradziła mnie. Niekiedy nie pozostaje nam nic innego, jak tylko komuś zaufać, pomyślałam. Po wyjściu Trishy ubrałam się, przeczesałam włosy i zeszłam na moją pierwszą kolację w internacie. Jeśli przy naszym pierwszym spotkaniu Arthur Gar wood był zbyt nieśmiały, aby na mnie spojrzeć, to teraz przerażała go nawet sama myśl o tym, że nasze spojrzenia przypadkiem mogłyby się skrzyżować. Na jego policzkach wciąż malował się rumieniec zakłopotania i podnosił gło wę znad talerza tylko wtedy, gdy naprawdę musiał. Kolacja była przepyszna: pieczona wołowina w sosie własnym, a do tego ziemniaki. Pani Liddy dokonała też kulinarnego cudu, przygotowując warzywa; nigdy nie jad łam równie smacznego szpinaku i marchewek. Na deser natomiast mieliśmy babkę nasączoną winem, przełożoną pianką, migdałami i udekorowaną bitą śmietaną. Pani Liddy nazywała to Fantazją. Kiedy Trisha skończyła pomagać przy podawaniu do 47
stołu, usiadła obok mnie. Nie miałyśmy jednak okazji po rozmawiać, ponieważ całą konwersację zdominowała Agnes Morris. Raczyła nas historiami o aktorach, z którymi pra cowała i których znała, o sztukach, w których występowała, oraz o tym, gdzie posiadła swój warsztat aktorski. Zdawała się na każdy temat mieć swoje zdanie i wszystko potrafiła skomentować odpowiednią historyjką; nie pominęła nawet szpinaku, gdy pochwaliłam za niego panią Liddy. — O, to mi przypomina pewną zabawną historię — po wiedziała wówczas. Spojrzałam na Arthura. Przez cały wie czór słał w moją stronę ukradkowe spojrzenia, ale kiedy łapałam go na tym, rumienił się i wbijał wzrok w talerz. — Jest to historia o pewnej młodej, marnej aktorce, którą znałam, lecz której imienia nie wymienię, gdyż ostatnio zyskała sobie znaczną sławę w Hollywood. Była prawie tak zarozumiała jak pewne osoby z waszego kręgu. — W tym miejscu rzuciła wymowne spojrzenie w moim kierunku. — Nie potrafiła minąć okna wystawowego, aby nie stanąć i nie przejrzeć się w nim. Otóż ta młoda dama tak długo uganiała się za pewnym wcale przystojnym i bywałym w świecie młodzieńcem, aż w końcu go namówiła, aby ten zaprosił ją na kolację, a potem na spacer po Central Park. Miała nadzieję, że będzie to bardzo romantyczny wieczór. Stało się jednak inaczej i kiedy amant odprowadził ją do domu, zwyczajnie uścisnął jej rękę i pożegnał się. Nie było nawet ukradkowego pocałunku na dobranoc — podkreśliła Ag nes. — Cóż, moja zarozumiała znajoma była ogromnie wzburzona; możecie sobie to wyobrazić. Pobiegła do swojego pokoju, aby wypłakać się w poduszkę, lecz kiedy się za trzymała, by, jak to miała w zwyczaju, spojrzeć w lustro wi szące w holu, zgadnijcie, co zobaczyła... Kawałek szpinaku tkwiący dokładnie między dwoma przednimi zębami! — Agnes przyklasnęła w ręce i roześmiała się. Trisha zerknęła na mnie i wzniosła oczy ku górze. Po patrzyłam na Arthura. Zadrgały mu usta i omal się nie uśmiechnął, potrząsając głową. Zaofiarowałam się pomóc Trishy uprzątnąć stół, lecz Agnes powtórzyła, że na każdego przyjdzie jego kolej i pra48
wie rozkazała mi pójść razem z nią do pokoju gościnnego, aby tam mogła pokazać mi album. — Oczywiście, Arthur może iść z nami, jeśli tylko ma ochotę — dodała. Wtedy Arthur odezwał się po raz pierwszy tego wieczoru: — Dziękuję pani, ale muszę dokończyć pracę domową z matematyki, a później ć w i c z y ć — oznajmił, robiąc grymas przy słowie „ćwiczyć", jak gdyby było ono prze kleństwem. Obrzucił mnie jeszcze jednym ukradkowym spojrze niem i pomknął do pokoju. Nawet jako mysz nie mógłby być bardziej nieśmiały, pomyślałam. Okazało się, że Agnes miała aż pięć albumów, wypeł nionych do ostatniej strony. Zachowała w nich każde sło wo, jakie kiedykolwiek o niej napisano, nawet opinie i oceny wystawione przez jej nauczycieli ze szkoły podstawowej. Niektóre zdania były podkreślone, szczególnie takie jak: „Agnes wykazuje zdolności sceniczne". — To jest moje zdjęcie, kiedy miałam dwa lata i tań czyłam na werandzie. Fotografia była tak stara i spłowiała, że z trudem roz poznałam rysy jej twarzy, ale mimo to uśmiechnęłam się i oświadczyłam, że jest nadzwyczajna. Agnes miała coś do powiedzenia o każdym wycinku w albumie, toteż zdą żyłyśmy przejrzeć tylko jeden z nich i połowę drugiego, gdy z kuchni przyszła Trisha i wybawiła mnie od dalszych wspominków. — Już czas, abym odrobiła zadanie domowe z angiel skiego — oznajmiła, stojąc w progu. — Pomyślałam, że pokażę Dawn, co zrobiliśmy do tej pory, żeby było jej ła twiej nadrobić zaległości. — A tak, oczywiście — przytaknęła Agnes. — Dziękuję — powiedziałam, podnosząc się z miej sca. Rzuciłam wdzięczne spojrzenie w kierunku Trishy i wyszłam z pokoju. Ledwo dotarłyśmy do schodów, pędem rzuciłyśmy się na górę, tłumiąc chichot, dopóki nie znalazłyśmy się w na szym pokoju. 49
— Wiem, jak to jest — parsknęła Trisha. — Tortu rowała mnie tymi albumami przez kilka pierwszych wieczo rów po moim przyjeździe. Byłam w prawdziwym potrzasku. Mnie nie miał kto wybawić, tak jak ja ciebie teraz — do dała. — Ciekawa jestem, skąd jej przyszedł do głowy ten wariacki pomysł z wpisywaniem i wypisywaniem się? — ciągnęła. — Agnes nigdy dotąd się tak nie zachowywała. — To moja wina — odparłam. — Twoja wina? Dlatego, że nie było cię w pokoju, kie dy chciała ci przedstawić Arthura? Nie, nie sądzę... — Nie. Dlatego, że moja babka powypisywała w liście do Agnes jakieś okropieństwa na mój temat. Agnes po wiedziała mi, że przyjmuje mnie tu na okres próbny. — Na okres próbny? Agnes to powiedziała? Dziwne. Rzadko nalega na przestrzeganie panujących tu zasad i na ogół ma je w nosie. Przeważnie sama ich nie pamięta. Ale dlaczego twoja babcia zrobiła coś takiego? — spytała. Nie zdążyłam odpowiedzieć, ponieważ rozległo się pu kanie do drzwi. Agnes wsunęła głowę do pokoju i oznajmiła: — Dawn, telefon do ciebie. — Telefon? — Zdziwiona spojrzałam na Trishę. — Zapomniałam ci powiedzieć, że nie wolno korzystać z telefonu po siódmej wieczorem, chyba że sprawa jest pilna albo dotyczy szkoły. Skoro jednak jest to rozmowa zamiejscowa, robię wyjątek i proszę cię do telefonu — oznajmiła Agnes. — Możesz odebrać w salonie. — Czy to moja matka? — zapytałam, wyjmując szla frok z szafy. — Nie. To ktoś o imieniu Jimmy — odparła. — Jimmy! — wykrzyknęłam i pomknęłam do salonu, prędko zbiegając po schodach. — Jimmy! — zawołałam do słuchawki. — Witaj, Dawn. Co słychać? Mam nadzieję, że nie ściągam na ciebie kłopotów, dzwoniąc tak późno. Ta pani, która odebrała telefon, miała trochę zdenerwowany głos. — Nie, wszystko w porządku. Co u ciebie? — Wspaniale. Mam dla ciebie ważną nowinę, a że jutro wyjeżdżam, pomyślałem, że lepiej spróbować zadzwonić. 50
— Wyjeżdżasz jutro? Dokąd? — Zaciągnąłem się do wojska, Dawn. Jutro jadę na obóz dla rekrutów — powiedział stanowczo. — Do wojska! A co ze szkołą? — Oficer z komisji rekrutacyjnej wyjaśnił mi, jak mo gę otrzymać dyplom szkoły średniej w wojsku. A poza tym zdobędę umiejętności, które przydadzą mi się, kiedy już wyjdę do cywila. — Ależ, Jimmy... wojsko... — Zamilkłam. Serce zabiło mi mocniej, gdy przypomniałam sobie tamtego żołnierza z lotniska, który okazał mi taką pomoc. Był podobny do Jimmy'ego. Czyżby miał to być jakiś znak, a może wróżba? — Wszystko jest w najlepszym porządku, Dawn. To mi dobrze zrobi. Chcę się usamodzielnić, a nie w kółko przenosić się od jednej przybranej rodziny do innej. — W głosie Jimmy'ego zabrzmiała determinacja. — Jimmy, kiedy cię zobaczę? — spytałam ze smutkiem. — Zaraz po obozie dostanę przepustkę i przyjadę do Nowego Jorku, żeby się z tobą zobaczyć. Obiecuję. Nie mam nikogo innego, z kim mógłbym się spotkać, i nikt inny, prócz ciebie, Dawn, mnie nie obchodzi — powiedział cicho. Przed oczami mignął mi obraz jego kochanej twarzy. Miał ciemne, błyszczące oczy, w których odbijało się roz paczliwe pragnienie miłości. Ale dotąd sądziliśmy, że to uczucie jest nam zabronione i dlatego teraz, kiedy pozna liśmy już prawdę, byliśmy jak dzieci, które dopiero za czynają uczyć się chodzić. Niepewni potykaliśmy się i szu kaliśmy właściwych słów i gestów. Po tylu latach wspól nego życia jako rodzeństwo trudno nam było odrzucić te dawne role i przyjąć nowe. — Tęsknię za tobą, Jimmy — powiedziałam. — Od kąd znalazłam się w Nowym Jorku, tęsknię bardziej niż kiedykolwiek. To miasto jest takie ogromne i przerażające. — Nie martw się, Dawn. Nim się obejrzysz, będę z to bą. Wiem, że sobie poradzisz. — Zaprzyjaźniłam się już z moją współlokatorką. Na zywa się Trisha Kramer. Jest bardzo sympatyczna. Po znasz ją. 51
— Widzisz? Wiedziałem. — Ale, Jimmy, powinieneś odnaleźć tatę. Zwłaszcza teraz, kiedy idziesz do wojska. On cię potrzebuje. Nie mogę znieść myśli, że wyjdzie z tego okropnego więzienia i bę dzie zupełnie sam. On nie ma już mamy ani Fern. I nie ma ciebie. — Zapadła cisza. — Jimmy? — Napisałem do niego list — wyznał. — Och, tak się cieszę, Jimmy. — Zrobiłem to przede wszystkim dlatego, że ty tak chciałaś — powiedział, nadając swojemu głosowi męską szorstkość. — Jestem szczęśliwa, Jimmy, że zrobiłeś coś ze wzglę du na mnie — rzekłam cicho. — Aha — dodał pośpiesznie. — A co z twoją nową rodziną? Przyjadą cię odwiedzić? — Powiedzieli, że przyjadą. Jimmy... — Słucham, Dawn? — To ty jesteś nadal moją prawdziwą rodziną. Przez długą chwilę nic nie mówił. — Muszę już kończyć, Dawn. Muszę się pakować i za łatwić jeszcze parę spraw. — Uważaj na siebie, Jimmy. I pisz do mnie. Proszę! — powiedziałam błagalnym tonem. — Jasne, że będę pisał. Tylko nie zamieniaj się zbyt szybko w wielką gwiazdę i nie zapominaj o mnie — za żartował. — Nigdy, Jimmy. Obiecuję. — Dobranoc, Dawn. — Dobranoc. — Dawn! — zawołał jeszcze. — Tak, Jimmy? — Kocham cię — rzucił pospiesznie. Wiedziałam, z jaką trudnością przyszło mu to wyzna nie, jak ciężko było mu ująć w słowa uczucia, które do tej pory uważaliśmy za grzeszne. — Ja też cię kocham, Jimmy — odparłam i wtedy usłyszałam, jak odkłada słuchawkę. Miałam już położyć na widełki swoją, gdy rozległ się w niej jeszcze jeden dźwięk. 52
Czyżby Agnes podsłuchiwała? Może babka Cutler zrobiła z niej swojego szpiega? Dopiero gdy wstałam od telefonu, uświadomiłam sobie, że po policzkach spływają mi łzy. Teraz już kapały z pod bródka. Wytarłam je dłońmi i powoli ruszyłam w stronę pokoju. Trisha leżała już w łóżku i czytała jakieś czasopismo. Gdy weszłam, odłożyła je szybko i spojrzała na mnie py tająco. — Kto to jest Jimmy? — To chłopak, którego przez lata uważałam za swego brata — odparłam. Trisha ze zdumienia otworzyła buzię. — Chłopak, którego uważałaś za swego brata? Babcia, która pisze o tobie złośliwe listy? Co ty masz za rodzinę? To był chyba odpowiedni moment na opowiedzenie jej pokrótce mojej historii. Jeśli chciałam mieć przyjaciółkę — prawdziwą przyjaciółkę — nie mogłam ukrywać przed nią swoich mrocznych sekretów. Musiałam jej zaufać, zaryzy kować i powierzyć jej swoją tajemnicę. Mogłam tylko mieć nadzieję i modlić się, że mnie nie zdradzi i nie rozpowie w szkole o moich przeżyciach. Ludzie patrzyliby na mnie jak na jakiegoś odmieńca, zwłaszcza nieznajomi. — Obiecujesz, że nie powiesz nikomu tego, co teraz usłyszysz? — spytałam. — Oczywiście, że nie — zapewniła mnie, a jej oczy zaokrągliły się z zaciekawienia. — Przysięgam, że prę dzej umrę, niż zdradzę — dodała i podniosła prawą rękę do serca. Skinęłam głową na znak zgody i usiadłam na swoim łóżku. Trisha przyklęknęła przy nim, odrzuciła włosy do tyłu, położyła dłonie na kolanach i zastygła bez ruchu. Moje myśli uleciały ku chwilom, gdy razem z Jimmym leżeliśmy godzinami obok siebie na rozkładanej sofie i szeptaliśmy do późna w nocy. Położyłam się i wbiłam wzrok w sufit. — Wkrótce po moich narodzinach zostałam uprowa dzona — zaczęłam opowiadać historię swego życia. 53
Przez dłuższy czas Trisha nie zadawała żadnych pytań i nie odzywała się ani słowem. Potem położyła się, splotła ręce na piersiach i słuchała. Myślę, że nie chciała mi prze rywać w obawie, iż mogę nie dokończyć swej opowieści. Najpierw opowiedziałam jej o mamie i tacie Longchamp, o Fern i o Jimmym, i o tym, jak się nam razem żyło. Później szybko przeszłam do wspomnień o moim powrocie do Cut ler's Cove. Mimo wszystko wstydziłam się wyjawić jej ta jemnicę o moim krótkim romansie z Philipem, który roze grał się, gdy chodziłam do szkoły Emerson Peabody w Ri chmond, i o tym, co zaszło między nami później, w hotelu. — Clara Sue musi być okropna — stwierdziła Trisha. — Jak można było wyrządzić Jimmy'emu taką podłość. — Wcale bym się nie zmartwiła, gdybym miała jej już nigdy nie zobaczyć — odparłam. Trisha milczała przez dłuższą chwilę, potem usiadła i zapytała: — Kiedy wróciłaś dziś z łazienki, powiedziałaś mi, że ten wypadek z Arthurem obudził w tobie przykre wspo mnienia. Jakie wspomnienia? O czymś, co wydarzyło się w hotelu? — zapytała przenikliwie. — Kiedyś omal mnie nie zgwałcono pod prysznicem... — odpowiedziałam, postanawiając coś zmyślić — to był ho telowy majster. — To straszne. I co wtedy zrobiłaś? — Obroniłam się, a on uciekł. Policja wciąż go szuka. — Odwróciłam głowę, aby Trisha nie wyczytała w moich oczach, że skłamałam. Nagle zakręciło mi się w głowie i przebiegły mnie dre szcze na myśl o tym, jak Trisha odniesie się do tego wszy stkiego, co jej właśnie opowiedziałam. Co ja zrobiłam? Nowy Jork był moją jedyną i ostatnią szansą na rozpoczęcie nowego życia. Tu nikt nie znał osobliwych kolei mojego losu. Dlaczego je odkryłam? Przecież powinnam była po grzebać moją przeszłość głęboko pod ziemią i nie pozwolić jej ujrzeć światła dziennego. Z sercem bijącym z prędko ścią rozpędzającego się pociągu popatrzyłam na Trishę, przerażona, że w jej oczach mogę dostrzec niechęć. 54
— Ale z ciebie szczęściara! — wykrzyknęła nagle Trisha. — Co? — Chyba się przesłyszałam. — Szczęściara? — Twoje życie jest takie pasjonujące, a mnie nic się nie przytrafia — poskarżyła się. — Chodziłam do zwy kłej, starej szkoły w małym miasteczku; miałam jednego chłopaka i prawie nigdzie nie byłam... Ach, prawda, ze sto razy jeździliśmy do Palm Beach na Florydzie, ale to żadna przyjemność. Kiedy tam jestem, siedzę uwięziona w jakimś nudnym hotelu i ciągle mnie zmuszają do nie skazitelnego ubierania się i zachowywania doskonałych manier, ponieważ bogaci i ważni ludzie mają zwyczaj ga pienia się na siebie nawzajem, a szczególnie na dzieci innych. Jeśli chociaż jeden włosek mam nie na swoim miejscu, moja matka dostaje histerii. Manier uczymy się prosto z poradników Emily Post. Nie mogę nawet położyć łokcia na stole. Przeskoczyła na moje łóżko i wyciągnęła się na brzuchu. — Ale kiedy już będę sławną tancerką, mam zamiar wywoływać skandale — oświadczyła stanowczo. — Bę dę ubierała się ekstrawagancko; będę miała tuziny olś niewających chłopaków — każdy ze zdrowo nadszarpniętą reputacją; będę paliła papierosy w długich, perłowych cy garniczkach i będę bywała w eleganckich miejscach. Gdzie kolwiek się pojawię, będzie otaczał mnie tłum reporterów pstrykających zdjęcia. I nie wyjdę za mąż, aż do... aż do trzydziestki. Mój mąż będzie bogaty, a jego nazwisko bę dzie otwierało wszystkie drzwi i ludzie będą pierzchać przed nim jak zające. Czyż to nie podniecające? — spy tała. — Podniecające — przytaknęłam, nie chcąc ranić jej uczuć. A przecież gdzieś w głębi duszę rozdzierały mi róż ne pragnienia. Chciałam zostać wielką śpiewaczką, sko sztować sławy i doświadczyć życia — było na świecie tyle rzeczy, które chciałam zobaczyć i robić. Ale jednocześnie wiedziałam, że gdybym tylko zajrzała w najgłębsze zaka marki mego serca, zobaczyłabym tam moje najsilniejsze pragnienie: chciałam mieć rodzinę i kochać moje dzieci 55
oraz dbać o nie tak, aby nigdy nie czuły tego, co ja czułam w tej chwili. Tego uczucia nie życzyłabym nikomu. Trisha przewróciła się na plecy. — Czy Agnes wie o tym wszystkim? — Nie wie nic oprócz kłamstw, które nawypisywała moja babka w liście. Chciałabym dostać go w swoje ręce. — Dostaniemy — przyrzekła Trisha. — Ale jak? — Kiedy będziemy wiedziały, że Agnes nie ma w do mu, a pani Liddy jest zajęta, wślizgniemy się do jej pokoju i znajdziemy list. — Ale ja nie wiem, czy mogłabym to zrobić — zawa hałam się. Sama myśl o tym przyprawiła mnie o drżenie serca. — Zostaw to mnie — rzekła Trisha. — Och... — pis nęła — to jest najbardziej ekscytująca przygoda, jaką mia łam od lat. — A ja wolałabym wcale nie mieć takich przygód — mruknęłam pod nosem, ale Trisha tego nie dosłyszała, i chyba nie chciała dosłyszeć. Poprosiła mnie, abym sięgnęła pamięcią wstecz i opo wiedziała jej w szczegółach, jak to było, kiedy przepro wadzałam się z jednego miasta do drugiego, z jednej szko ły do drugiej. Rozmawiałyśmy, dopóki obie nie przyzna łyśmy się, że jesteśmy już bardzo zmęczone, i w końcu zgasiłyśmy lampki. Zasnęłam szybko, wyczerpana podróżą i przeżyciami minionego dnia. Około północy zbudziły mnie odgłosy de szczu — to była moja pierwsza letnia burza w Nowym Jorku. Miarowe bębnienie kropel o dach brzmiało niczym żołnierskie werble przywołujące wspomnienia minionych dni; wspomnienia pierwszej nocy w Cutler's Cove — pierwszej nocy w obcym świecie, z nową rodziną. Tak bardzo tęsk niłam wtedy do mamy i taty Longchamp, Fern i Jimmy'ego. Wstałam z łóżka. Trisha spała mocno, oddychając głę boko i regularnie. Poruszając się ostrożnie, aby jej nie obudzić, wyszłam do łazienki. Gdy wracałam do pokoju, usłyszałam dziwne odgłosy. Wsłuchałam się w nie uważ56
nie i stwierdziłam, że to szloch dochodzący z pokoju Art hura. Podeszłam bliżej do jego drzwi i nasłuchiwałam. — Arthur? — zawołałam. — Wszystko w porządku? Czekałam, ale płacz umilkł i nikt nie odpowiadał. Po stałam jeszcze chwilę pod drzwiami, a potem wróciłam do siebie, by pogrążyć się w rozmyślaniach o tym ciemno włosym, zadumanym chłopcu, który zamknął się przed światem w pancerzu swego ciała.
Rozdział trzeci
List Lato, które zwykle wlokło się jak żółw, tym razem prze minęło jak błyskawica i nim zdążyłam się obejrzeć, na stały późnosierpniowe poranki. Mój pobyt w Nowym Jor ku i zajęcia w Szkole Sztuk Scenicznych przyprawiały mnie o istną huśtawkę uczuć. Paniczny strach, jaki od czuwałam pierwszego dnia zajęć, nie opuścił mnie tak od razu, choć Trisha istotnie miała rację: wszyscy byli życz liwi i dodawali nam otuchy, szczególnie nauczyciele, któ rzy nie byli tak oficjalni, jak ci z moich poprzednich szkół. Na wszystkich zajęciach, oprócz przedmiotów ścisłych, sie dzieliśmy w półkolu naprzeciw nauczyciela, który zazwy czaj prowadził z nami luźną rozmowę. Nasz instruktor od nauki dykcji kazał nam nawet zwracać się do siebie po imieniu! Studenci również różnili się od tych, których spotykałam wcześniej. Pogawędki w kawiarence czy na korytarzach do tyczyły zawsze teatru, kina i koncertów. Nie mieliśmy dru żyn sportowych, ani siatkarskiej, ani piłkarskiej. Wszystko koncentrowało się wokół sztuki. Zazwyczaj jedynie przy słuchiwałam się rozmowom innych o ich ulubionych wyko nawcach i przedstawieniach teatralnych. Wstydziłam się przyznać, że nie byłam jeszcze na żadnej prawdziwej sztuce, 57
a już tym bardziej na Broadwayu. Powiedziałam o tym tylko Trishy, a ona natychmiast zorganizowała nam wspól ne wyjście na przedpołudniowy spektakl. Prawie każdego dnia na głównej tablicy ogłoszeń wy wieszane były nowe zawiadomienia o przesłuchaniach lub propozycje interesujących angaży skierowane przede wszystkim do studentów drugiego roku. Nie mogłam sobie wyobrazić, że i ja dostanę kiedyś wynagrodzenie za swój występ. Trisha miała te same odczucia, lecz mimo to za wsze zatrzymywałyśmy się przed tablicą i udawałyśmy, że planujemy wziąć udział w jakichś przesłuchaniach. Otrzymałam sporo pochwał i dużo wsparcia od nauczy ciela wokalistyki i kolegów z grupy, lecz jeśli był ktoś, kto trzymał mnie jeszcze na ziemi, to z pewnością była to madame Steichen — moja nauczycielka gry na forte pianie, która prowadziła ponadto ogólne zajęcia z muzyki oraz udzielała prywatnych lekcji. Wcześniej była piani stką w Austrii i zdobyła wielką sławę. Znalezienie się w jej klasie uchodziło za ogromny zaszczyt, ale dla mnie w pier wszych dniach było to przede wszystkim okrutnie stresu jące. Po zachowaniu studentów wchodzących na jej zajęcia poznałam, że ta pani z pewnością różni się nieco od reszty nauczycieli. Madame Steichen zawsze przychodziła na zajęcia ubra na niezwykle elegancko, jak gdyby za każdym razem mia ła wystąpić przed publicznością. Do klasy wkraczała tuż przed rozpoczęciem lekcji i nigdy nie tolerowała spóźnień. Zajmowaliśmy swoje miejsca i czekaliśmy, wsłuchując się w dochodzące z korytarza odgłosy jej zbliżających się kro ków. Kiedy wchodziła, nikt nie śmiał pisnąć ani słówka. Ponadto madame Steichen należała do osób, które rzadko się uśmiechają. Była wysoką i szczupłą kobietą, o długich, delikatnych palcach, które, dotykając klawiatury, sprawiały wrażenie obdarzonych własną duszą. Kiedy prezentowała nam jakiś utwór w czasie zajęć, widziałam ogromne napięcie w jej ciemnoszarych oczach. Byłam oczarowana i bardzo rada, że mogę być jej uczennicą. 58
Włosy madame Steichen miała zawsze upięte w sta ranny kok i nigdy się nie malowała — na jej bladoróżo wych ustach nie było nawet śladu szminki. Gdy siedzia łam obok niej na stołku przy fortepianie, widziałam małe, brązowe plamki na jej nadgarstkach i skroniach. Miała tak cienką skórę, że na powiekach prześwitywały przez nią drobne żyłki. Kruchość ta jednakże była niezwykle złudna. W klasie madame Steichen była silna i stanowcza i nigdy nie wa hała się uszczypnąć któregoś ze swych uczniów jakąś ką śliwą uwagą, jeśli tylko uznała to za konieczne. Mnie sa mej przynajmniej dwa razy omal nie doprowadziła do łez. — Dlaczego mi powiedziałaś, że pobierałaś lekcje gry na fortepianie? — zapytała ostro, gdy po raz pierwszy zasiadłam do klawiatury, aby zagrać jakiś utwór. — Czy ktoś ci powiedział, że nie mam słuchu? — Nie, madame, ja naprawdę miałam lekcje. Ja... — Proszę cię — przerwała mi ruchem ręki — uwa żaj się za początkującą i zapomnij o wszystkim, czego cię do tej pory nauczono. Rozumiesz? — spytała, świdrują cym spojrzeniem przykuwając mnie do ławki. — Tak, madame — odparłam szybko. — Dobrze. A teraz przejdźmy do spraw podstawo wych — oznajmiła. Przez resztę dnia traktowała mnie tak, jak gdyby do piero co objaśniono mi, że instrument, na którym będę grać, to fortepian. A jednak pewnego dnia, późnym latem, przystanęła obok mnie tuż przed końcem zajęć i wpatrywała się we mnie przez długi czas. Z bijącym sercem czekałam, aż powie, że powinnam dać sobie spokój z grą na fortepianie. Zamiast tego jednak madame Steichen, ściągnąwszy ra miona, pokiwała głową i popatrzyła na mnie z góry, by w końcu oznajmić coś, co w moich uszach zabrzmiało wprost niewiarygodnie: — Wydaje się, że masz naturalne wyczucie muzyki. Sądzę, że za jakiś czas zostaniesz pianistką wysokiej klasy. — I odwróciła się, pozostawiając mnie osłupiałą w ławce. 59
Naturalnie natychmiast popędziłam do Trishy, aby jej o tym powiedzieć. Postanowiłyśmy uczcić mój sukces pod wójnymi lodami karmelowo-czekoladowymi z owocami i bi tą śmietaną w barze u George'a. Byłyśmy w tak dobrym nastroju, że gdy spotkałyśmy Arthura na szkolnym placu, próbowałyśmy go nawet namówić, żeby się do nas przy łączył. Arthur wybałuszył oczy, jak gdybyśmy kazały mu zeskoczyć z mostu George'a Washingtona. Przez chwilę, gdy patrzył tylko na mnie, pomyślałam, że zgodzi się pójść z nami, ale on tylko potrząsnął głową, podziękował i szyb ko odszedł. Przez całe lato trzymał się na uboczu, ale ja i tak wyczuwałam, że pragnie pokonać swoją nieśmiałość i porozmawiać ze mną; szczególnie wtedy, gdy byłam sama. Poza Trisha i kilkoma przyjaciółmi z klasy, nie miałam z kim dzielić swojej radości. Do Jimmy'ego mogłam na pisać list, ale nie mogłam do niego zadzwonić. Zaczyna łam się czuć jak prawdziwa sierota. Okrutny los skradł mi rodzinę i obdarował mnie nową, która wcale mnie nie chciała. Czułam się, jak gdybym wcale nie miała rodziny: nie miałam jej w przeszłości, nie mam w chwili obecnej i nie będę miała w przyszłości. Moje rówieśnice bez prze rwy trajkotały o swoim dzieciństwie, rodzeństwie, dziad kach i rodzicach. Mogły w kółko opowiadać o podróżach, o niezapomnianych świątecznych kolacjach i o rodzeństwie, które płatało im figle. Ja słuchałam tego, nie odzywając się ani słowem. Moja prawdziwa matka, Laura Sue, do tej pory nie przy jechała odwiedzić mnie w Nowym Jorku, choć obiecała mi to w dniu mojego wyjazdu z Cutler's Cove. Pewnego wie czoru, w ostatni poniedziałek sierpnia, zadzwoniła do mnie jednak, aby się dowiedzieć, jak sobie radzę, i na swoje uspra wiedliwienie wyrecytować jednym tchem tysiąc powodów, dla których zaniedbywała mnie przez całe lato. — Od twego wyjazdu nie czułam się dobrze — za częła. — Najpierw zmogło mnie okropne przeziębienie. Skończyło się to prawie zapaleniem płuc, a potem przeszło w alergię, wobec której lekarze okazali się zupełnie bez radni. Tak, tak, miałam kilku lekarzy. Randolph przy60
prowadzał specjalistów od alergii, ale to nic nie pomagało. Wciąż łzawiły mi oczy i co chwila miałam ataki kichania. Możesz sobie wyobrazić, jak to wyglądało. Prawie w ogóle nie schodziłam na dół, do hotelu. — Przykro mi to słyszeć, mamo — odparłam. — Może gdybyś przyjechała do Nowego Jorku, pozbyłabyś się tej alergii — zasugerowałam. — Ach, nie, alergia opuściła mnie w równie tajemniczy sposób, w jaki przyszła. Teraz nic mi nie dolega, z wyjąt kiem wyczerpania. Ze względu na nie lekarze radzą mi pozostać w łóżku jeszcze przez jakiś czas. Przykro mi. Tak bardzo chciałam zabrać cię w Nowym Jorku na zakupy. Dobrze spędzasz czas? Podoba ci się w szkole? — spytała. — Owszem — odrzekłam, zastanawiając się, czy to ją w ogóle obchodzi. Wiedziałam, że gdybym zaprzeczyła albo próbowała zwierzyć się ze swych trosk, matka naty chmiast dostałaby ataku słabości i odskoczyła od telefonu tak szybko, że nie zdążyłabym się nawet odezwać. — To dobrze. Może za miesiąc będę mogła już podró żować. Teraz dopilnuję, żeby Randolph przesłał ci trochę pieniędzy, abyś mogła pójść na zakupy z jakąś koleżanką, zgoda? Wysłałabym do ciebie Randolpha, ale w hotelu jest teraz wyjątkowo dużo pracy i babcia bardzo liczy na jego pomoc. — Jestem pewna — rzuciłam sucho — że babcia nie liczy na nikogo oprócz samej siebie. — Nie wolno ci tak mówić, Dawn — skarciła mnie matka. — Nikomu nie przyjdzie z tego nic dobrego. Mu simy wykorzystać tę sytuację, jak tylko się da. Proszę cię, nie zaczynaj dyskusji. Nie teraz, kiedy zebrałam dość sił, aby z tobą rozmawiać. — Dlaczego potrzeba ci aż tylu sił, mamo, aby ze mną rozmawiać? Czy to z powodu tej chmury kłamstw, która wisi nad nami? — Muszę już kończyć, Dawn. Czuję się zmęczona — rzekła szybko matka. — Kiedy mi powiesz, jak nazywa się mój ojciec? Kiedy, mamo? — zapytałam stanowczym tonem. 61
— O, Boże. Nie mogę mówić o tym przez telefon. Wkrótce znów do ciebie zadzwonię — ucięła i prędko od łożyła słuchawkę, byleby tylko już nie słuchać moich nie przyjemnych uwag. Po chwili usłyszałam jeszcze jeden dźwięk odkładanej słuchawki. Zmroziło mnie. Agnes Morris naprawdę pod słuchuje moje rozmowy, pomyślałam. Okrutnie mnie to zirytowało i kiedy wróciłam na górę, powiedziałam o tym Trishy. — Ona mnie szpieguje. Jestem tego pewna. A wszy stko przez to, że uwierzyła w te kłamstwa, które nawypisywała o mnie babka. — Musimy przeczytać ten list — stwierdziła Trisha. — Spróbujmy jutro wieczorem, kiedy pójdzie z przyjaciółmi do teatru. Na pewno nie zamknie swojej sypialni na klucz. — Och, Trisho, sama już nie wiem. Co będzie, jeśli nas na tym przyłapie? — Nie przyłapie. Chcesz przeczytać list czy nie? No, powiedz. — Chcę — odparłam i popatrzyłam jej w oczy. — Bar dzo chcę przeczytać ten list. Następnego wieczoru siedziałyśmy w pokoju gościn nym i udawałyśmy zainteresowanie albumami Agnes, a ona objaśniała zdjęcie po zdjęciu i opowiadała anegdoty o swo ich występach i o znajomych. Marudziła tak długo, że omal nie przegapiła umówionego wyjścia do teatru. Do piero gdy pan Fairbanks wybił godzinę, uświadomiła so bie, że jeśli nie chce się spóźnić na spotkanie z przyja ciółmi, to musi pędzić się przebrać. Po jej wyjściu poszłyśmy poszukać pani Liddy. Kiedy upewniłyśmy się, że siedzi w swoim pokoju i słucha radia, Trisha spojrzała na mnie, porozumiewawczo skinęła gło wą i podeszła do drzwi Agnes. Jak przewidywała, drzwi rzeczywiście nie były zamknięte na klucz. Kiedy przekrę ciła gałkę, poczułam się, jakby tysiąc motyli z trzepotem skrzydełek zerwało się w mojej piersi. Zawahałam się. — Co będzie, jeśli wróci i zastanie nas tutaj? — spy tałam. 62
— Nie wróci. Poszła do teatru. Chodź — szepnęła Trisha. Zerknęłam na drzwi pani Liddy. Były zamknięte. Do chodziła zza nich muzyka, ale przecież pani Liddy mogła wyjść ze swego pokoju i nas zobaczyć albo usłyszeć. To byłoby straszne, pomyślałam. W tej samej chwili wyob raziłam sobie, jakim wzrokiem przeszyłyby mnie szare oczy babki Cutler; jak, widząc, co teraz robię, zbombar dowałyby mnie strumieniem diabolicznych, elektrycznych iskier. — Dobrze — powiedziałam i weszłam za Trisha do pokoju Agnes. Gdy zaglądałam tu po raz pierwszy, nie widziałam, co znajduje się za kotarą. Teraz Trisha odsłoniła ją i weszłyśmy do środka. Rzeczywiście — poczułam się, jak bym wchodziła na scenę przygotowaną do spektaklu. Znalazłyśmy się w sypialni oświetlonej bladym świat łem małej lampki od Tiffany'ego stojącej na biurku po lewej stronie. Zobaczyłyśmy starodawne, białe, żelazne łóżko z sosnowymi stoliczkami nocnymi po obu stronach. Na nim leżały olbrzymie poduszki i biała, długa narzuta obszyta różową taśmą. Na ścianie po prawej stronie wi siało olbrzymie lustro. Długa toaletka zastawiona była słoiczkami, tubkami z podkładami do makijażu, kremami i najróżniejszymi pudrami. W prawym kąciku stały fla koniki perfum, a było ich tak dużo, że miało się wrażenie, jak gdyby patrzyło się na półkę w dziale drogeryjnym domu towarowego. Gdy podeszłyśmy bliżej, zauważyłam rząd małych żarówek okalających lustro. Nawet zapach unoszący się w tym pokoju przywodził na myśl atmosferę garderoby teatralnej. Po lewej stronie stały dwie identyczne komody, a po między nimi szafa. Nad zamkniętymi drzwiami widniał napis: WYJŚCIE. Zdezorientowana spojrzałam z uśmie chem na Trishę. — Agnes znosi tu z teatrów różne rzeczy. Ta toaletka stała kiedyś w pewnym starym teatrze. A te wszystkie zasłony — dodała, wskazując na okna — to przerobione 63
prawdziwe kurtyny. Kiedy rano wychodzi z pokoju, udaje, że gra w nowej sztuce. Spojrzałam na fotografie na ścianach. Wszystkie przed stawiały Agnes w najróżniejszych kostiumach ze spektakli, w których kiedyś występowała. Niektóre z tych zdjęć wi działam już w jej albumach. Wszystko to wydało mi się bardzo smutne. Agnes żyła minionym czasem, ponieważ nie miała ani teraźniejszości, ani przyszłości. Każdego dnia zbierała nici wspomnień i na wrzecionie wyobraźni przędła z nich swoje życie, aby tylko uniknąć zderzenia z rzeczywistością, która mówiła jej, że młodość i uroda przeminęły, a propozycje nowych ról już nie nadejdą. Żyła zastępczym życiem — swych utalentowanych podopiecznych. Zaczęłam się nawet za stanawiać, ile z tego, co nam mówiła, było wytworem tej wybujałej iluzji. — Jeśli ten list jest tutaj — stwierdziła Trisha — to prawdopodobnie leży na biurku. Zaczęłyśmy przeszukiwać sterty poukładanych bez ła du i składu papierów: rachunków pomieszanych z pry watną korespondencją, czasopism teatralnych i ogłoszeń. Nie znalazłyśmy jednak pomiędzy nimi listu od babki. Trisha otworzyła szuflady i przetrząsnęła ich zawartość, ale też bez skutku. Nagle wydało mi się, że usłyszałam czyjeś kroki na korytarzu. Dotknęłam ramienia przyjaciółki, przykładając palec do ust. Nasłuchiwałyśmy, ale nic się nie działo. — Lepiej już chodźmy — zaproponowałam. — Poczekaj. — Trisha rozejrzała się po pokoju. — Ten list to prawdopodobnie część kolejnego scenariusza uro jonego w jej pomylonej głowie. Tajna korespondencja... — zastanawiała się Trisha na głos, badawczym wzrokiem lustrując pokój niczym detektyw amator. — Pamiętam, jak wystawialiśmy tę sztukę w zeszłym roku. Tajemnica... Tak, Agnes była tam... Trisha powoli zbliżyła się do łóżka. — Trisho, zapomnijmy o tym — poprosiłam ją. Gdyby pani Liddy wyszła ze swojego pokoju, na pewno 64
usłyszałaby, że myszkujemy u Agnes. Trisha uniosła dłoń, każąc mi siedzieć cicho i nie przeszkadzać jej myśleć. Po chwili odkryła narzutę na łóżku i klękając, wsunęła rękę między materac i sprężyny. Przeszukała łóżko z jednej strony, a potem, nie znalazłszy niczego, przeszła na drugą. — Trisho. — Poczekaj. Na moment zniknęła za łóżkiem. Natężając słuch, cof nęłam się do drzwi. Po chwili Trisha podniosła się i z uśmie chem pokazała mi list. Rozłożyła go na biurku i w świetle małej lampki zaczęła czytać cichym głosem: Droga Agnes! Jak Ci wiadomo, zapisałam Dawn, moją wnuczką, do Szkoły im. Sary Bernhardt i poprosiłam pana Updike'a, aby przez wzgląd na naszą przyjaźń umieścił ją w twoim internacie. Przykro mi, że nakładam na Twe barki taki ciężar, lecz przyznam szczerze, że jesteś moją ostatnią de ską ratunku. Dawn sprawia nam wszystkim moc kłopotów. Moja sy nowa nie wie już, co z nią począć. W rezultacie przeżyła kilka nerwowych załamań. Nie uwierzysz, jak mój syn, Randolph, postarzał się z powodu tej... przykro mi to mó wić... czarnej owcy w naszej rodzinie. Lecz, o ironio, dziecko to okazuje się obdarzone talentem muzycznym. W związku z tym, że dotąd w każdej z kolejnych szkół, do których uczęszczała, jej młodociane wybryki — między innymi rozwiązłość seksualna — ściągały na nią kłopoty, zdecy dowałam, że nauka w Szkole Sztuk Scenicznych może oka zać się wybawieniem. Być może zmuszona skoncentrować się na swych talentach, mniej będzie się poddawać swym złym skłonnościom. Wina leży w każdym z nas. Zepsuliśmy ją. Randolph od kołyski obsypywał ją prezentami, a ona sama nie prze pracowała nawet jednego dnia w hotelu. Niezależnie od tego, o co ją prosimy, zawsze się skarży. Co więcej, obawiam się, że zrobiła się z niej niezła krętaczka — kłamstwo w żywe oczy to dla niej rzecz zwy65
czajna. Posunęła się nawet do ograbienia jednego z moich starszych wiekiem gości. Mimo że ostrzegłam ją przed utrzymywaniem konta któw ze znajomymi ze szkoły średniej, którzy wywierają na nią zły wpływ, moja wnuczka może się do tego nie zastosować. Zwracaj na to uwagę i proszę Cię — pilnuj, aby przestrzegała zasad panujących w Twym domu i za wsze robiła to, co będzie do niej należało. Wkrótce, rzecz jasna, omówimy to bardziej szczegółowo. Nie wiesz, jak bardzo ja i moja rodzina cenimy sobie Twoją chęć przyjęcia do siebie kogoś, kto — muszę ucz ciwie przyznać — jest bardzo kłopotliwym dzieckiem. Obawiamy się, że Dawn może wywierać zły wpływ na Philipa i Clarę, którzy są bardzo dobrymi dziećmi. Zapewniam Cię, że nie zapomnę o Twojej życzliwości. Z wyrazami szacunku, Lillian Cutler Trisha spojrzała na mnie i objęła mnie ramieniem. — Cały list to jedno wielkie kłamstwo — żachnęłam się. — Jedno wielkie, wstrętne i okrutne kłamstwo. Czar na owca, rozwiązła seksualnie, rozpieszczona, kłamczucha i złodziejka! Ona nienawidzi mojej matki, nienawidzi jej — mówiłam przez łzy. — Jak mogła napisać, że mam zły wpływ na Clarę? To mi się nie mieści w głowie. Wiesz przecież, co Clara zrobiła mnie i Jimmy'emu. — Spodziewałaś się przecież takiego listu — odparła cicho Trisha, obejmując mnie ramieniem. — Wiem, ale zobaczyć to wszystko czarno na białym... Moja babka jest najwstrętnięjszą i najokrutniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałam. Chciałabym móc się na niej jakoś zemścić — powiedziałam przez zaciśnięte zęby. — Po prostu odnieś sukces — szepnęła Trisha. — Bądź tym wszystkim, kim według niej nie jesteś. Skinęłam głową. — Masz rację. Będę się coraz bardziej starała i za wsze, gdy dostanę piątkę albo jakąś pochwałę, będę my ślała, jak przyjęłaby to babka. 66
— Lepiej odłóżmy go na miejsce — poradziła Trisha, wkładając ohydny, kłamliwy list do koperty i wsuwając go pod materac. Wymknęłyśmy się po cichu z sypialni Agnes i prze mierzyłyśmy korytarz. A jednak gdy skręciłyśmy na scho dy, zatrzymałam się i obejrzałam przez ramię. Miałam wrażenie, że czuję na sobie czyjś wzrok ścigający mnie w ciemności. Poruszył się jakiś cień. Trisha, nie wiedząc, że się zatrzymałam, poszła na górę. Zrobiłam krok do tyłu i wtedy ujrzałam Arthura Garwooda przyciśniętego plecami do ściany. Bardzo trud no było dostrzec w ciemnościach jego szczupłą sylwetkę w czarnej koszuli i spodniach. Chociaż musiał się domy ślić, że go zauważyłam, nie wysunął się z cienia. Nadal stał przyciśnięty do ściany, kryjąc się w mroku. Chciałam przywołać Trishę, lecz rozmyśliłam się i poszłam za nią do naszego pokoju. Dopiero kiedy zamknęłam za sobą drzwi, powiedziałam jej, kogo zobaczyłam. — I stał tam w ciemnościach? — spytała. Przytaknęłam i na wspomnienie o tym, co się wyda rzyło, skuliłam się w sobie. — Arthur nie chce, żebyśmy wiedziały, że nas śledził. Nie martw się, on nic nie powie Agnes — zapewniała mnie Trisha. — Ale skąd wiedział, że chcemy przeszukać jej pokój? — zastanawiałam się. — Może chodził za nami albo... — jej oczy powędro wały ku drzwiom — może podsłuchuje nasze rozmowy — wywnioskowała. — Jeśli kiedykolwiek złapię go na tym, dam mu taką nauczkę, że popamięta. Nie zawracaj sobie nim głowy — dodała szybko. — Dziwak z niego i tyle. Zgodziłam się z tym, ale nie tak łatwo przychodziło mi zatrzeć w pamięci niedawne zdarzenie. Szczupła sylwetka Arthura nie znikała spod moich powiek. Przez chwilę za stanawiałam się nawet, czy nie był to tylko wytwór mojej wyobraźni. Podeszłam do drzwi, uchyliłam je i wystawiłam głowę, żeby sprawdzić, czy uda mi się go przyłapać, jak wraca akurat do swego pokoju. Ale korytarz był pusty. 67
— Nie zawracaj sobie nim głowy — powtórzyła Tri sha. — Nie warto się nim przejmować. Zamknęłam drzwi. Trisha włączyła radio i przy mu zyce odrobiłyśmy lekcje. Gdy położyłyśmy się do łóżek, rozmyślania o liście długo nie pozwalały mi zasnąć. Moje myśli krążyły wokół obrazów, wspomnień, rozmów i sy tuacji, jakie przeżyłam od chwili, gdy po raz pierwszy spotkałam babkę Cutler. Wtedy usłyszałam, że będę mu siała zmienić imię i stać się Eugenią. Potem wróciło je szcze wspomnienie mojego ostatniego starcia z babką, gdy powiedziałam jej, że odkryłam prawdę o moim uprowa dzeniu i o jej udziale w tej sprawie. Ale to nie była kobieta gotowa godnie przyjąć porażkę. Bałam się, że obmyśla teraz zemstę. Z chwilą zakończenia letniej sesji Szkoła im. Sary Bernhardt została zamknięta. Pozostali jedynie studenci star szych lat, którzy ćwiczyli i przygotowywali się do prze słuchań. Większość nauczycieli i studentów skorzystała z krótkiej przerwy pomiędzy letnim i jesiennym seme strem, aby wyjechać na wakacje. Zdecydowałam wcześ niej, że nie pojadę do hotelu. Nie chciałam tam wracać, a poza tym nikt, nawet moja matka, nie zaprosił mnie, a tym bardziej nie nalegał, abym przyjechała. Agnes nie była tym zdziwiona. Trisha pojechała do domu i nie mogłam mieć jej tego za złe. Pragnęła zobaczyć rodziców, chłopaka i starych przyjaciół. Zapraszała mnie do siebie, ale ja bałam się, że będę jej przeszkadzać. — Może potem zmienisz zdanie — powiedziała i wy pisała mi wskazówki, jak dojechać do niej autobusem. — Zadzwonię do ciebie za kilka dni i będę cię bardzo mocno namawiać, żebyś przyjechała. Czuję się okropnie, zosta wiając cię tutaj — dodała z takim wyrazem twarzy, jak gdyby zaraz miała wybuchnąć płaczem. Miałam zostać zupełnie sama. Nawet Arthur Garwood wyjechał. Jego rodzice przyjechali po niego na dzień przed wyjazdem Trishy. Byłyśmy akurat na dole, więc miałyśmy 68
okazję ich poznać. Gdy Agnes przedstawiła nas sobie, przyszło mi do głowy, że nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że Arthur został adoptowany, ponieważ wcale nie był podobny do żadnego z rodziców. Jego ojciec był niski i prawie łysy. Miał pulchną twarz, piwne oczy jak paciorki i małe, wąskie usta. Matka Arthura była może ze dwa centymetry niższa od męża i miała gruszkowatą figurę, a jej bladą twarz o jasnoniebieskich oczach okalały włosy w kolorze marchewkowym. Wyczułam instynktownie, że jedyną cechą, jaką dzielili z Arthurem, była surowość charakteru. Odzywali się rzad ko i sprawiali wrażenie, że zajęci są tylko wypełnianiem swego planu dnia. Rozpoczynali właśnie coś, co nazywali roboczymi wakacjami. Udawali się do Bostonu, aby ucze stniczyć w koncercie muzyki kameralnej, po którym chcie li trochę zwiedzić miasto i pojechać na przylądek Cod. Arthur odnosił się do tego niechętnie, lecz oni nalegali. Nie pożegnał się z nikim, tylko tuż przed wyjściem od wrócił się i spojrzał na mnie dużymi oczami, w których odbijała się melancholia. Wtedy, po raz pierwszy, zrobiło mi się go ogromnie żal. Dopóki wszyscy nie wyjechali i nie zostałam sama w naszym pokoju, nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo będę czuła się samotna. Troszkę poczytałam, a potem po stanowiłam wyjść i kupić zeszyt, który chciałam przezna czyć na dziennik. Pomysł prowadzenia takiego zeszytu podsunął nam nauczyciel angielskiego. Mieliśmy zapisy wać w nich nasze wrażenia i obserwacje, aby potem móc wykorzystywać je do prac pisemnych. Ja chciałam, aby ten dziennik pomógł mi zrozumieć moje zmieniające się jak w kalejdoskopie uczucia. W ciągu dnia zajmowałam sobie czas, pomagając pani Liddy, która powiedziała mi, że zawsze wykorzystuje let nią przerwę międzysemestralną na generalne porządki w domu. — Wtedy zazwyczaj nikogo tutaj nie ma — rzekła, ale bez cienia niechęci. Zaraz potem się uśmiechnęła. To sprzątanie każdego pokoju po kolei od sufitu do 69
podłogi przypominało mi moją hotelową pracę pokojówki. Rozmyślałam o paru przyjaciołach z hotelu: o pani Boston, głównej gospodyni w domu Cutlerów, oraz Sissy, która nieświadomie pomogła mi odkryć tajemnicę mojego po rwania, prowadząc mnie do pani Dalton. Sprzątanie pochłonęło mnie całkowicie. Szorowałam podłogi na czworakach, wycierałam kurze i polerowałam meble tak starannie, że nawet te najstarsze lśniły jak nowe. Umyłam też okna, ścierając najdrobniejsze pyłki kurzu, tak że trudno było odgadnąć, czy okna są otwarte, czy zamknięte. Co jakiś czas pani Liddy wychodziła z po koju, w którym sprzątała, i przystawała w drzwiach, krę cąc z niedowierzaniem głową. Pewnego popołudnia przy prowadziła Agnes, aby pokazać jej moją pracę. — Czyż to nie wspaniałe, Agnes? — pochwaliła, skła dając ręce. — Nigdy jeszcze nie trafił nam się student, który pracowałby równie ciężko jak ta dziewczyna, pra wda? Nawet pokoje do wynajęcia w domu mojej matki w Londynie nie lśniły taką czystością. — Rzeczywiście, bardzo pięknie — odparła Agnes, nawet nie rozglądając się wokół. — Będę musiała napi sać do twojej babci i powiadomić ją o tym. — O, tak — odrzekłam. — Dlaczego by nie? Cho ciaż nie dlatego to robię. Mogłaby pani również zadać mojej babci pytanie, jak to się dzieje, że ktoś tak rozpie szczony i samolubny zna się na sprzątaniu — dodałam z cierpkim uśmieszkiem. Oczy pani Liddy zaiskrzyły się rozbawieniem. — Być może zachodzą w tobie jakieś zmiany — rzu ciła Agnes i wyszła, pozostawiając mnie z uczuciem wście kłości. Wolny czas spędzałam na zwiedzaniu muzeów i oglą daniu wystaw sklepowych na Piątej Alei. Któregoś popo łudnia poszłam do luksusowego centrum handlowego, usiadłam sobie w dużym holu i przyglądałam się prze chodniom przyciągającym wzrok modnymi strojami. Pró bowałam wyobrazić sobie, że Jimmy i ja spędzamy wspól nie cudowny tydzień w Nowym Jorku. Kupiłabym na tę 70
okazję kilka pięknych sukienek i poszlibyśmy do jakiejś drogiej restauracji albo nawet na tańce. Rozmyślałam o moim wysokim i silnym Jimmym, o jego ciemnych, wpa trzonych we mnie oczach i subtelnym uśmiechu przebie gającym po zmysłowych wargach. Czułam na sobie jego ciepłe i opiekuńcze dłonie, gdy trzymał mnie mocno w ra mionach. Na myśl o tym przebiegał mnie rozkoszny, nie pokojący dreszczyk. Rzecz jasna, Jimmy nie chciałby włożyć eleganckiego garnituru i udawać kogoś, kim nie jest. Ale po powrocie z wojska może być już innym człowiekiem. Będzie przecież starszy i może bardziej ambitny. Dlaczegóż nie mieliby śmy pragnąć tego samego? — myślałam. Pewnego razu po całym dniu spędzonym w Muzeum Historii Naturalnej wróciłam do domu i zasiedziałam się w salonie, wygrywając na fortepianie jakąś melodię. Na gle wyczułam czyjąś obecność w pokoju i odwróciłam się gwałtownie. Nigdy wcześniej Agnes nie zaskakiwała mnie w ten sposób, ale teraz ujrzałam ją przed sobą wpatrującą się we mnie dziwacznym wzrokiem. Przez chwilę pomy ślałam, że rozzłościła się, ponieważ zasiadłam do pianina, nie zapytawszy jej o pozwolenie. — Mój ojciec był utalentowanym pianistą — zagad nęła — ale uważał, że muzykowanie to niezbyt uczciwy sposób zarabiania na życie, więc nie rozwijał swego daru. — A zatem może stąd pani talent, Agnes. — Rzeczywiście, może — przyznała. Nigdy nie widziałam jej w tak melancholijnym nastro ju. Była nawet ubrana na czarno i nie miała na sobie żadnej biżuterii. Taki strój, wraz z lekkim makijażem, był w jej wypadku czymś niezwykłym. — Czy ma pani rodzeństwo? Nie widziałam ich zdjęć w albumach — zainteresowałam się. — Nie mam. Jestem jedynaczką. Moja matka przeszła takie męki, wydając mnie na świat, że przysięgła sobie nie mieć już więcej dzieci — westchnęła. — A pani nigdy nie chciała wyjść za mąż? — spytałam. Po spojrzeniu, jakim mnie obrzuciła, spodziewałam się, 71
że zwymyśla mnie za wtrącanie się w jej prywatne życie. Tymczasem jednak ni stąd, ni zowąd na jej twarzy pojawił się uśmiech. — Och, miałam wiele sposobności, ale zawsze obawia łam się małżeństwa — wyznała. — Obawiała się pani? Dlaczego? — Bałam się, że małżeństwo podetnie mi skrzydła i stanę się jak piękny kanarek w złotej klatce. Nadal bym śpiewała, lecz mój głos byłby pełen tęsknoty i marzeń. Być dobrą żoną i matką i jednocześnie żyć teatrem jest niezwy kle trudno. Ludzie show-biznesu to inna rasa. Z czasem zrozumiesz, co mam na myśli, mówiąc, że naszą pierwszą miłością jest scena. Nie ma znaczenia, jakie obietnice zło żymy tym, których kochamy, bo nigdy nie zdradzimy naszej pierwszej miłości i nigdy nie poświęcimy naszych karier. Z chwilą gdy zapalają się światła i rozlegają oklaski, coś się z nami dzieje. Kochamy się z publicznością. Właściwie — mówiła, rozglądając się po pokoju jak po scenie — to przez cały ten czas byłam mężatką. Byłam poślubiona teatrowi. — A nie sądzi pani, że mogę być śpiewaczką i jedno cześnie mieć rodzinę i męża? — spytałam, zrozpaczona tym, że będę zmuszona wybierać pomiędzy moimi różnymi ma rzeniami. — To trudne, ale wszystko będzie zależało od twojego męża; od tego, czy będzie wyrozumiały i kochający i czy nie będzie zazdrośnikiem. — Dlaczego zazdrośnikiem? — Dlatego, że będzie widział, jak wyznajesz miłość innym mężczyznom, jak ich całujesz i składasz im miłosne przysięgi, czyniąc to tak przekonująco, że cała widownia uwierzy w szczerość twych uczuć. Nigdy przedtem się nad tym nie zastanawiałam. Po czułam, jak na serce spada mi jakieś ołowiane brzemię. Wyobraziłam sobie Jimmy'ego na widowni, jak obserwuje mnie w scenach, o których przed chwilą mówiła Agnes; wyobraziłam sobie tego Jimmy'ego, który światu wydawał się twardy, lecz o którym ja wiedziałam, że tak naprawdę bardzo łatwo go zranić. 72
— Ale — zaczęła przechwalać się Agnes — podbiłam kilka męskich serc. Wiesz, co jest w tej wazie, którą trzy mam pod kluczem? — zapytała, podchodząc do jednego z kredensów. Dla mnie to był jedynie cenny antyk. — Nie, nie wiem — odparłam. — Prochy Sanforda Littletona, młodego mężczyzny, który tak bardzo mnie kochał, że odebrał sobie życie, za pisując w swej ostatniej woli, aby jego ciało zostało spalone, a prochy złożone na moje ręce — wyjaśniła i zaśmiała się piskliwie. — Och, nie bądź taka przygnębiona. Nie musisz przecież w tej chwili układać planów na całe życie — do dała ganiącym tonem. Lecz to nie przygnębienie mnie ogarnęło; jej słowa były dla mnie wstrząsem. Ruszyła do wyjścia, a potem nagle obróciła się na pięcie. — Dzisiaj przyszedł do ciebie list — powiedziała. — List? — Tak. Pani Liddy zaniosła go do twojego pokoju ra zem z pościelą. Podziękowałam i pomknęłam na górę. List leżał na łóżku. Spodziewałam się, że przyszedł od Jimmy'ego i za wiadamiał mnie o jego przyjeździe do Nowego Jorku, jed nak po kopercie poznałam, że został nadesłany z hotelu Cutler's Cove. Zauważyłam, że koperta została otwarta i ponownie zaklejona taśmą, lecz na widok nazwiska i ad resu zwrotnego zadrżało mi serce. List napisał tato Longchamp — człowiek, którego przez całe moje życie uwa żałam za ojca i który wciąż był nim dla mnie o wiele bardziej niż Randolph Cutler. Rzuciłam się na łóżko i w pośpiechu otworzyłam koper tę. Data wskazywała, że list został wysłany trzy tygodnie temu. Już trzy tygodnie! Okropne, jak można było tak długo przetrzymywać go w hotelu? Nie miałam wątpliwości, że babka Cutler go przeczytała. Jakim prawem to zrobiła? Usiłowałam stłumić w sobie wściekłość, lecz równie dobrze mogłam próbować wstrzymać oddech na trzy go dziny. Czytając, czułam, jak rozsadza mnie gniew. 73
Droga Dawn! Cieszą się, że mogą napisać Ci o moim wyjściu z wię zienia. Wciąż nie wiem, jak i dlaczego stało się to tak szybko. Pewnego dnia wezwał mnie do siebie nadzorca i powiadomił, że zostają warunkowo zwolniony. Ale z tego wszystkiego nie więzienie było najgorsze. Najgorsza była myśl, że bardzo skrzywdziłem Ciebie, Jimmy'ego i Fern. Nie chciałem, żeby tak się stało. Przepraszam. Nie będę miał Ci tego za złe, jeśli mnie znienawidzisz, i mam na dzieję, że teraz jest Ci dobrze między swoimi. Wiem, że są bogaci i już nie będziesz musiała żyć skromnie tak jak z nami. Nigdy więcej mamałygi z grochem na kolację! Znalazłem sobie dobrą pracę. Załatwiły ją dla mnie wła dze więzienne. Zajmuję się konserwacją w dużej pralni i mam ładne mieszkanko niedaleko pracy. Minie trochę czasu, zanim zarobię na samochód, ale i tak nie mogę się stąd oddalać, bo zabrania tego regulamin zwolnienia warunkowego. Najmilszą rzeczą, jaka mi się przytrafiła, jest to, że Jimmy dzwoni i pisze do mnie. Powoli znowu stajemy się dobrymi przyjaciółmi i jestem z tego diabelnie dumny. Mó wi, że utrzymuje też kontakt z Tobą. Martwi mnie to, że Fern mieszka daleko z obcymi, ale powiedziano mi, że to dobrzy i bogaci ludzie, więc mogą dać jej to, czego potrze buje. Mam nadzieję, że niedługo będę mógł sprowadzić ją do siebie. Pytałem o to oficera, który ma nade mną nadzór, ale powiedział mi, że teraz jeszcze nic o tym nie wie. Wy jaśnił mi tylko, że jeśli ta rodzina ją zaadoptuje, będę mieć duże kłopoty. Boję się, że trzeba będzie armii pra wników, żeby to rozwikłać. Ale że to ja jestem winien, nie mogę się dużo skarżyć. W każdym razie chciałem napisać do Ciebie i przepro sić za krzywdę i ból, jakie Ci wyrządziłem. Zawsze byłaś dobrym dzieckiem i byłem dumny, że jestem twoim tatą, choć tak naprawdę nim nie byłem. Bardzo tęsknię za Sally Jean, za Tobą, Jimmym i Fern i tak mnie to boli, jakby ktoś okładał mnie pięściami. Cza sami wcale nie śpię w nocy i wspominam przeszłość. Cięż ko nam było, ale mieliśmy siebie. 74
To by było na tyle. Może któregoś dnia znów się spot kamy. Ale nie będę się gniewał, jeśli nie będziesz chciała mieć ze mną już nic wspólnego. Niech Cię Bóg błogosławi. PS. Podpisałem się tak, bo nadal tak czuję.
Tato
Przycisnęłam list do piersi i zapłakałam, kołysząc się na łóżku w tył i w przód. Łkałam tak mocno, że rozbolał mnie żołądek. Łzy spływały mi po policzkach i wsiąkały w koc. W końcu wzięłam głęboki oddech i przełknęłam łzy. Kopertę wsunęłam pomiędzy kartki mojego pamiętnika i usiadłam przy biurku, aby odpowiedzieć na list taty. Napisałam, że nie czuję do niego nienawiści, że o wszy stkim wiem i że nie mogę doczekać się dnia, w którym znów się spotkamy. Na kilku stronach opisałam mu, jak wyglądało moje życie w hotelu, jak nieznośna była moja rodzina, i zapewniłam, że ich bogactwo wcale nie uczyniło mnie szczęśliwszą. Opowiedziałam mu też o Nowym Jorku i o mojej nowej szkole. List był bardzo gruby i trudno było zmieścić go do koperty. Gdy już mi się to udało, natychmiast go zakleiłam i popędziłam do skrzynki. Do myślałam się, że przez to, iż list, który otrzymałam, był tak długo przetrzymywany w hotelu i doszedł do mnie z takim opóźnieniem, tato pewnie myśli, że nie chcę mieć z nim do czynienia. Aby rozwiać jego wątpliwości, pra gnęłam dać mu znać o sobie jak najszybciej. W pierwszym tygodniu po swym wyjeździe Trisha dzwo niła do mnie kilka razy, próbując nakłonić mnie do odwie dzin. Opowiedziałam jej o mojej dziwnej rozmowie z Ag nes i o tym, czego dowiedziałam się o wazie w szklanej gablotce. — Och, nie wierz w tę historię — żachnęła się Tri sha. — Wzięła to z jakiejś sztuki. — Chciałabym, żeby tak było. Za każdym razem, gdy tam wchodzę, głupio się czuję. Obiecałam, że poważnie się zastanowię nad przyjaz75
dem do niej, lecz któregoś poranka spotkała mnie miła niespodzianka. Do mego pokoju zapukała Agnes i powie działa, że dzwoni madame Steichen. — Wróciłam do szkoły wcześniej — oznajmiła i za milkła, jakby to miało wszystko wyjaśniać. — Ach tak — odparłam jedynie. — Począwszy od dzisiaj, jestem wolna codziennie od dziewiątej do dziesiątej przed południem. — Dobrze, madame. Przyjdę. Dziękuję. — Cieszę się — odpowiedziała i odwiesiła słuchawkę. Poczułam, że wyrastają mi skrzydła u ramion. Gdy zaczęłam chodzić na te prywatne lekcje do madame Stei chen, wyczułam jakąś zmianę w jej stosunku do mnie. Jej głos złagodniał, a ton, jakim wydawała mi polecenia, nabrał czułości. Spostrzegłam również, że gdy pozostali nauczyciele, z którymi miałam zajęcia lub których jeszcze nie zdążyłam poznać, dowiadywali się o moich dodatko wych lekcjach z madame Steichen, zaczynali traktować mnie inaczej. Nagle stawałam się kimś ważnym. Po wakacyjnej przerwie Trisha jako pierwsza wróciła na stancję. Natychmiast po jej przyjeździe tak się rozga dałyśmy, że wystarczyła nam zaledwie godzina na omó wienie tylu spraw, na ile inni potrzebowaliby pewnie trzech godzin. Opowiedziałam przyjaciółce o tym, co ro biłam w Nowym Jorku i jak wyglądały moje lekcje z ma dame Steichen. Wszystko to wywarło na niej duże wra żenie i była wyraźnie podekscytowana. Pokazałam jej też list od taty Longchampa. Przeczytała go i rozpłakała się. Bardzo się oburzyła, kiedy powiedziałam jej, że w hotelu ktoś otworzył kopertę i przesłał mi list dopiero po upływie kilku tygodni. Później poszłyśmy do George'a na nasz ulubiony mro żony napój z gałką lodu i wysłuchałyśmy kilku piosenek z szafy grającej. Do domu wracałyśmy bardzo wolnym krokiem. Był go rący i parny późnoletni dzień, toteż z wdzięcznością po witałyśmy długie cienie rzucane przez wysokie budynki i leciutki wiaterek. Ruch uliczny jednakże nie słabł nawet 76
w tej letniej porze. Zdążyłam już zrozumieć, że Nowy Jork żyje swoim własnym rytmem, i ten, kto chce w nim mie szkać i pracować, musi albo dostosować się do tego tempa, albo zostać przez nie zmiecionym. W domu czekała na mnie następna ogromna nie spodzianka. Z salonu wyszła do nas Agnes i oznajmiła z uśmiechem: — Dobrze, że wróciłyście. Dawn, masz gościa. — Gościa? — Spoglądając na Trishę, wzruszyłam ra mionami. Jimmy nie przyjechałby bez uprzedzenia, pomyślałam. Podeszłyśmy szybko do drzwi salonu, lecz gdy zajrzałam do środka, stanęłam jak wryta; nogi przyrosły mi do pod łogi i nie chciałam iść ani kroku dalej. W pokoju siedział, uśmiechając się do mnie, Philip. — Cześć, Dawn — przywitał mnie, rozparty wygod nie w niedbałej pozie, z rękoma rozrzuconymi na opar ciach fotela. Wydał mi się przystojniejszy niż kiedykolwiek. Jego gęste, płowe włosy zaczesane do góry układały się w piękne fale, a w jego błękitnych oczach migotały figlar ne ogniki. — Udało mi się wyrwać na jeden dzień przed powrotem do szkoły. — Czy to nie miłe? — zagadnęła z uśmiechem Agnes. Nie odezwałam się ani słowem. — Dlaczego nie przed stawisz bratu swojej przyjaciółki? — spytała, przerywa jąc moje milczenie. — Nie prosiłam go, żeby przyjeżdżał — odpowiedzia łam ostro. — Co takiego? — Agnes spojrzała na Philipa, jak gdyby oczekiwała, że on przetłumaczy jej moje słowa. — Myślałem, że ucieszysz się, gdy zobaczysz kogoś bliskiego — odparł, a jego wyniosły uśmiech szybko zgasł. — Myliłeś się — sprostowałam. Poczułam, jak krew napływa mi do twarzy i z przerażenia i złości przewraca mi się w żołądku. Nie mogłam patrzeć na Philipa bez wspomnienia jego ust i rąk przesuwających się po moim ciele. — Nie mam ochoty z tobą rozmawiać. Zostaw mnie w spokoju — powiedziałam. — Zostaw mnie w spokoju! 77
Odwróciłam się i podbiegłam do schodów. — Dawn! — zawołała Agnes. — Wracaj tu natych miast. Wbiegłam na górę, przeskakując po dwa stopnie, wpad łam do pokoju i zatrzasnęłam za sobą drzwi. Rzuciłam się na łóżko i z rękoma na piersiach wbiłam wzrok w su fit. Nie będę przecież udawać, że wszystko jest piękne, pomyślałam. Nigdy mu nie zapomnę tego, co mi zrobił. Za chwilę do pokoju weszła Trisha. Delikatnie zamknęła za sobą drzwi i spojrzała na mnie ze zdumieniem na twarzy. — Jak mogłaś zrobić coś takiego swojemu bratu? Jest taki ładny i chyba bardzo sympatyczny. Myślałam, że to tylko Clara Sue i babcia Cutler... — Och, Trisha... — westchnęłam i przygryzłam wargi. — Co takiego? — Podeszła szybko i usiadła obok mnie. — Okłamałam cię, gdy mnie zapytałaś, dlaczego tak się zdenerwowałam, kiedy Arthur naszedł mnie w łazience. — Okłamałaś? — Powiedziałam ci, że to majster hotelowy mnie na pastował. — Więc... kto to był? — Philip — odparłam. — Mój brat. — Ukryłam twarz w poduszce. — Tak mi wstyd. A on jeszcze ma czelność przyjeżdżać tutaj i zachowywać się, jak gdyby nigdy nic. — To straszne — szepnęła Trisha, głaszcząc mnie po głowie. — Biedna Dawn. Jest tyle rzeczy, o których mu sisz starać się zapomnieć. Odwróciłam się, aby spojrzeć na nią. Poznałam, że mo je życie już straciło dla niej urok bajki. Nigdy więcej nie będzie z żalem mówiła o tym, jak nudne, w porównaniu z moim, jest jej własne życie. Stawienie czoła rzeczywi stości zmusiło mnie do szybszego, niżbym tego pragnęła, wejścia w dojrzałe życie, ale nie miałam wyboru.
78
Rozdział czwarty
Odwiedziny
Jimmy'ego
Gdy stało się jasne, że już nie zejdę na dół i nie przyjmę Philipa, nie pozostało mu nic innego, jak wyjść i zostawić mnie w spokoju. Przyniósł ze sobą pudełko słodyczy i po prosił Agnes, aby przekazała mi je wraz z wiadomością, że wkrótce zadzwoni. — Twój brat był zdruzgotany — rzekła Agnes. — A to taki sympatyczny młodzieniec. — Westchnęła i spo glądając na mnie surowym wzrokiem, pokręciła głową. — Tak się nie zachowuje młoda, dobrze wychowana dama — zganiła mnie. — Babcia nieodmiennie ma nadzieję, że poprawisz tu swoje maniery. Ugryzłam się w język, powstrzymując się od komenta rza. Chciałam na nią wrzasnąć, chciałam wykrzyczeć, że nie wie, co mówi; że nie ma pojęcia, jakie potworne prze życia mam za sobą i że jeśli jest ktoś, kto musi poprawić swoje zachowanie, to z pewnością nie ja; że to babka Cutler wynosi się nad wszystkich, jak gdyby hotel był jej plantacją, a my wszyscy jej niewolnikami. Ale nie odezwałam się ani słowem i poszłam pomóc pani Liddy, ponieważ akurat w tym tygodniu miałam dyżur w kuchni. Podarowałam jej cukierki od Philipa, które przyjęła z wdzięcznością. Późnym popołudniem Agnes była już ponownie w swo im zwykłym nastroju. Biegała jak uskrzydlona po całym domu, rozpalona myślą o uroczystej kolacji wydawanej dla państwa Barrymore, dobroczyńców teatru, na którą wybierała się w sobotę. Nieustannie mówiła o Ethel i Johnie i twierdziła, że w dwóch przedstawieniach występowała u boku Lionela Barrymore'a. Pod wieczór całe jej podnie cenie skupiło się na przyjeździe pozostałych mieszkańców stancji. Pierwsze pojawiły się bliźniaczki Bedlock. Agnes przy wołała mnie, aby przedstawić mi nowe koleżanki i ich rodziców. Wiedziałam już wprawdzie, że mają po czter79
naście lat i że są bardzo niskie, ale nie zdawałam sobie sprawy, że mogą być aż tak malutkie. Wyglądały jak la leczki. Obie miały poniżej stu pięćdziesięciu centymetrów wzrostu i były śliczne: noski jak guziczki, małe, okrągłe usta, piwne oczy i identycznie ostrzyżone, związane ró żowymi kokardami włosy do ramion. Miały na sobie takie same, biało-różowe sukienki, a na nogach sandały. Byłam pewna, że gdy jedna patrzy na drugą, nie potrzebuje już przeglądać się w lustrze; nawet dołeczki w policzkach ukazywały im się w tym samym miejscu. Bardzo mi się podobało to, że jedna z nich zawsze przewidywała gest drugiej i często dokańczała jej zdanie. Trisha powiedziała mi już wcześniej, że Samanthę przy jaciele nazywają Sam, a Beneathę — Bethi. Obie grały na klarnecie i robiły to tak dobrze, że w orkiestrze zaj mowały już miejsca w pierwszym rzędzie. Ale bardziej zafascynowali mnie ich rodzice — mło dzi, energiczni ludzie. Ojciec był pięknym mężczyzną o ty powo amerykańskiej urodzie — niezwykle przystojny, wy sportowany i wypielęgnowany, a przy tym ujmująco grzeczny. Miał przynajmniej metr osiemdziesiąt wzrostu. Wspaniała opalenizna podkreślała jego grafitowe oczy. Rysy twarzy i delikatne dłonie bliźniaczki odziedziczyły po mat ce. Miała ona pogodne, niebieskie oczy i uśmiech jak z re klamówki pasty do zębów. Byłam zachwycona jej aksa mitnym głosem i czułością, z jaką przytulała i całowała córki. Jakże zazdrościłam im szczęśliwego dzieciństwa. Wy glądali jak wzór rodziny — zawsze bezpiecznej i spokoj nej. Gdy mieszkałam z mamą i tatą Longchamp, w na szym domu panowała miłość, lecz wysiłki, jakie podejmował tato, aby nas wyżywić, ubrać i zapewnić nam bezpieczeństwo, zbyt go przygnębiały, aby mógł jeszcze cieszyć się życiem, a mamę pamiętałam tylko jako kobietę schorowaną, zmęczoną i pokonaną. Moja obecna rodzina zaś bez wątpienia daleka była od doskonałości. Dlaczego niektóre dzieci mają tyle szczęścia i rodzą się w prawdziwych domach? Czyżbyśmy byli jak te ziarna 80
na wietrze, z których część pada na urodzajną, a część na jałową glebę, na której panuje cień i mrok i gdzie trzeba walczyć o każdy promyk słońca? Zastanawiałam się, czy ktoś, kto widzi mnie po raz pierwszy — tak jak państwo Bedlock — mógł wyczytać z mojej twarzy, jak byłam nieszczęśliwa i jak nieurodzajny jest mój skrawek ziemi. Bliźniaczki sypały jak z rękawa opowieściami o letnich wakacjach, kiedy Trisha i ja pomagałyśmy im ulokować się w ich pokoju. — Och, Trisho — zaczęła Sam — jesteśmy takie szczęśliwe... — ... że wróciłyśmy — dokończyła Bethi. — Tylko o tym ciągle rozmawiałyśmy. — O naszym powrocie do szkoły — dodała Sam, przy takując skinieniem głowy. — I jak to miło poznać kogoś nowego — dodała, zwracając się do mnie. Nie mogłam powstrzymać się od uśmiechu, widząc, jak organizowały sobie rozpakowywanie: jedna przypominała drugiej, którą szufladę miała i gdzie wisiało każde ubra nie. Potem zaprosiłyśmy je do naszego pokoju i resztę popołudnia spędziłyśmy na rozmowie o muzyce, filmach i fryzurach. Agnes była wyraźnie zaniepokojona o ostatniego loka tora, Donalda Rossiego, który nie pojawił się przez cały dzień. W końcu, gdy siedzieliśmy już przy kolacji, za brzmiał dzwonek i Agnes podniosła się od stołu, aby po witać spóźnialskiego. Przywiózł go szofer, ponieważ jego ojciec, znany komik, miał akurat występ w nocnym klubie w Bostonie. Szofer przyniósł torby do samych drzwi i od jechał, a Agnes przyprowadziła Donalda do jadalni, aby mógł się z nami zapoznać. Donald był niskim, pulchnym piętnastolatkiem o jas nych kręconych włosach i owalnej twarzy pokrytej piega mi, którymi upstrzony był nawet czubek jego nosa. Naj bardziej rzucały się w oczy jego czerwone, mięsiste usta. Gdy mówił, wykrzywiał je na wszystkie strony, próbując naśladować takie znane gwiazdy filmowe, jak James Cag81
ney czy Edward G. Robinson. Nigdy przedtem nie pozna łam kogoś, kto już przy pierwszym spotkaniu byłby tak śmiały i zarozumiały. — Umieram z głodu — powiedział i opadł ciężko na krzesło tuż obok Arthura, który zrobił taką minę, jak gdy by do stołu dosiadła się właśnie osoba zarażona trądem; skulił się w sobie i odsunął krzesło od sąsiada najdalej, jak tylko mógł. — Donaldzie, może najpierw zaniósłbyś swoje rzeczy do pokoju? — rzekła Agnes. — Rzeczy mogą poczekać — odparł. — Ale mój żo łądek nie poczeka — dodał ze śmiechem, po czym zerk nął na Arthura. — Zdaje się, że ty swoje walizy zawsze przepuszczasz przodem. — Roześmiał się ze swojego do wcipu. Arthur zerknął w moją stronę i poczerwieniał. — To przypomina mi dowcip, który niedawno opowiedział mi ojciec — ciągnął Donald, zamierzając się widelcem na zraza, jakby się obawiał, że ucieknie mu z talerza. — Było sobie kiedyś na pustyni dwóch gości. Umierali już z głodu, gdy nagle natknęli się na zdechłego wielbłąda. Pierwszy z nich mówi: „Ale bym sobie zjadł kanapkę z wielbłądem, tylko nie mogę jakoś przebrnąć przez ten odór". „Odór? — dziwi się ten drugi. — Ja nie mogę przebrnąć przez ten garb". I Donald znów ryknął śmie chem ze swojego dowcipu. Bliźniaczki gapiły się na nowego kolegę z otwartymi buziami. Arthur westchnął i pokręcił głową. — Ależ, Donaldzie — odezwała się Agnes. — Nie sądzę, aby takie żarty były odpowiednie przy kolacji. Donald uniósł wzrok znad talerza. Przez cały czas opo wiadania dowcipu wkładał nabierkę po kolei we wszystkie potrawy na stole i zrzucał na swój talerz kawałki zie mniaków i innych warzyw. Teraz akurat oddzielał udko kurczaka. — Aa, pani wolałaby dowcipy o jedzeniu, tak? W po rządku — powiedział, nie dając nikomu dojść do słowa. — Było sobie na dnie beczki zgniłe jabłko. Przychodzi go spodyni i zaczyna grzebać w tej beczce, bo myśli, że na 82
dnie znajdzie najlepsze jabłka. Ale zamiast nich wyjmuje garść papki i widzi... — Wybacz, Donaldzie — przerwała mu Agnes — ale zdechłe wielbłądy i zgniłe owoce to nie są rzeczy, o których chcielibyśmy słyszeć w czasie posiłku. — Och. — Wepchnął do ust kawałek zraza i przez moment żuł go w zamyśleniu. — A znacie ten o karle, co umiera i idzie do nieba? — zaczął od nowa. Wydawało się, że nie ma na niego innego sposobu, jak tylko zastrzelić go na miejscu. Zerknęłam na Agnes. Wzię ła głęboki oddech i potrząsnęła głową. Czy to się komu podobało, czy nie, nasza mała studencka rodzina już się uformowała. Bliźniaczki miały swój pokój, Arthur rów nież, a sypialnia Donalda, dzięki Bogu, znajdowała się w najdalszym końcu korytarza. Trisha i ja, rzecz jasna, urzędowałyśmy u siebie. Nim upłynął pierwszy tydzień, chłopcy wdali się w przykrą sprzeczkę. Powodem były nie kończące się przytyki Donalda do wagi Arthura. Do sporu włączyła się Agnes, skutkiem czego ogłoszony został kruchy rozejm, ale nie cieszyliśmy się już na kolacje tak jak dawniej, ponieważ lada moment można było się spodziewać, że docinki i wzajemne dogry zanie wybuchną na nowo. I tak się stało — w tygodniu, kiedy Donald miał swój dyżur w kuchni. Jakimś sposobem udało mu się dostać tam bez wiedzy pani Liddy i obrać z mięsa kawałek kurczaka. Potem zaserwował Arthurowi same kości z łyżeczką ziemniaków i ziarnkiem grochu. To było naprawdę zabawne, więc Trisha i bliźniaczki parsk nęły śmiechem. Arthur się wściekł, wstał od stołu i wyszedł. Agnes poprosiła Donalda, aby poszedł na górę i prze prosił kolegę. — W tym domu zawsze panował pokój — pouczała go. — Zawsze byliśmy dobrym zespołem, ale nawet do bry zespół nie będzie mógł grać jak należy, jeśli zapanuje w nim niezgoda. — Hej, dla show-biznesu jestem gotów na wszystko — zawołał Donald, przechylając się w krześle jak Groucho Marx i udając, że zaciąga się cygarem. 83
Był niepoprawny, ale w końcu poszedł na górę prze prosić Arthura. Wrócił po chwili, stwierdzając, że nie miałby nic przeciwko rozmowie z drzwiami, gdyby te przy najmniej zechciały skrzypnąć. Później, gdy spotkałam Arthura w holu, poradziłam mu, aby nie zwracał uwagi na Donalda. — Lubi się popisywać — pocieszałam go — bo pró buje być taki, jak jego ojciec. Zacznij go ignorować, a prze stanie ci dokuczać. — Myślałem, że wydaje ci się śmieszny — odciął się Arthur. — Czasami tak, ale przeważnie mnie drażni. Nie lu bię, gdy dokucza się ludziom i robi się z nich pośmiewisko. Twarz Arthura wypogodziła się. — Masz rację — przytaknął. — Nie warto się nim przejmować. Uśmiechnęłam się i chciałam już odejść, gdy Arthur zawołał: — Dawn! Ja... mmm... myślałem, czy nie pokazać ci kiedyś paru moich wierszy. Może by ci się spodobały. — Ależ tak, oczywiście. Z radością bym je przeczytała. Dziękuję, że mi to zaproponowałeś — odparłam. Nigdy jeszcze nie widziałam, żeby jego twarz tak szyb ko się rozpromieniła, a oczy, zazwyczaj ciemne i smutne, pojaśniały taką radością. — Świetnie — ucieszył się. Nie powiedziałam o tym Trishy, bo wiedziałam, że z pewnością odradzałaby mi nawiązywania kontaktu z Arthurem. Było mi go żal. Przyszło mi do głowy, że to chyba najbardziej samotny i smutny chłopiec, jakiego kie dykolwiek poznałam. Tuż po rozpoczęciu roku szkolnego otrzymałam list od taty Longchampa. Pisał, że jest wdzięczny i że mój list dodał mu otuchy. Wyznał, że bardzo za mną tęskni i chciał o tym napisać w pierwszym liście, lecz nie wiedział, czy wciąż jeszcze może. Reszta listu poświęcona była szcze gółom dotyczącym jego mieszkania i pracy. Przez słowa przebijało już więcej nadziei, ponieważ zaprzyjaźnił się 84
z nowymi ludźmi, a szczególnie z pewną wdową, która mieszkała w tym samym budynku. Postanowiłam, że będę pisać do niego przynajmniej dwa razy w miesiącu. Pewnego popołudnia, w kilka dni po tym, jak Arthur prosił mnie o przeczytanie jego wierszy, usłyszałam pu kanie do drzwi. Trisha nie wróciła jeszcze z lekcji tańca, a ja siedziałam na podłodze oparta o łóżko i odrabiałam zadanie domowe z angielskiego. — Przepraszam — powiedział, gdy zaprosiłam go do środka. Stanął w progu, nie mając śmiałości wejść dalej. — Cześć, Arthur. W czym mogę ci pomóc? — spytałam. Zawsze przyglądał mi się w bardzo osobliwy sposób: zwężał oczy i garbił ramiona, upodabniając się do ptaka. — Zastanawiałem się, czy nie jesteś zbyt zajęta, to znaczy, czy nie zechciałabyś rzucić okiem na moje wiersze. Pod pachą trzymał zeszyt. — Pewnie — odpowiedziałam. — Z przyjemnością. Wejdź dalej. Zawahał się przez chwilę, obejrzał się za siebie i do piero wtedy wszedł do środka. — Usiądź — zachęciłam go i wskazałam miejsce obok. — Na podłodze? — Tak, dlaczego nie? Jest bardzo wygodnie. Trisha i ja zawsze siedzimy na podłodze, gdy odrabiamy lekcje. Minęło trochę czasu, zanim Arthur zdołał podwinąć swo je długie nogi i usadowić się wygodnie, ale w końcu mu się to udało i wręczył mi gruby zeszyt. — Masz dużo wierszy — powiedziałam. Byłam pod wrażeniem. — Piszę je od dawna — odparł oschle. — Kto jeszcze je widział? — spytałam, otwierając na pierwszej stronie. — Niewiele osób — odrzekł. — Tylko ci, którym chcia łem je pokazać. Ale naturalnie zawsze znajdą się tacy, któ rzy lubią wtykać nos w nie swoje sprawy — dodał. Domyśliłam się, że ma na myśli Trishę. Kiedyś powie działa mi, że potajemnie zerknęła do jego zeszytu z wier szami, gdy zostawił go na stole w salonie. 85
Przewróciłam pierwszą stronę i zaczęłam czytać. Tri sha miała rację — były to smutne wiersze o porzucanych bądź umierających zwierzętach, o gwiazdach, które wy paliły się i były już tylko czarnymi, niewidocznymi nocą punktami na niebie; o ludziach umierających na nieule czalne choroby. Ale mimo to były to chyba dobre wiersze, gdyż napawały mnie smutkiem, przejmowały lękiem i bu dziły we mnie wspomnienia o ciężkich chwilach w moim życiu. — To bardzo dobre wiersze, Arthurze — pochwaliłam. Odwrócił głowę i pozwolił spotkać się naszym spojrze niom. Jego oczy były jak ciemne sadzawki w lesie — tak głębokie i niczym nie zmącone, jak gdyby pokrywała je tafla lodu. Gdy w nie patrzyłam, wydawało mi się, że zaglądam przez dziurkę od klucza u drzwi, których nie można otworzyć; widziałam w nich smutek i samotność, wyczuwałam pustkę. — Wiem, że są dobre, bo zasmuciły mnie i przypo mniały czasy, kiedy czułam się podobnie. Ale skoro tak dobrze piszesz, dlaczego nie tworzysz czegoś, co by uszczę śliwiło ludzi? — Piszę, co czuję i widzę — odparł. Pokiwałam głową ze zrozumieniem. Gdy czytałam wiersz cudnym gołębiu, który złamał skrzydło i musiał siedzieć na nagiej gałęzi, aż w końcu jego serce przestało bić, po myślałam o tym, jak po urodzeniu Fern mama Longchamp zaczęła powoli słabnąć. Stopniowo traciła siły, aż stała się jak piękny ptak, któremu związano skrzydła. Przypo mniałam sobie dzień, w którym jej serce zabiło po raz ostatni, i w tych wspomnieniach na nowo poczułam po trzebę bliskości rodziców i ich pieszczot, gdy byłam chora czy przestraszona. Łzy zaczęły spływać mi po policzkach. — Ty płaczesz — zdziwił się Arthur. — Nikt jesz cze nie płakał nad moimi wierszami. — Przepraszam, Arthurze — odparłam. — To nie dlatego, że są złe — pospieszyłam z wyjaśnieniem i wrę czyłam mu jego zeszyt. — Trudno mi czytać te wiersze i nie myśleć jednocześnie o bólu, którego doświadczyłam. 86
Przez chwilę spoglądał na mnie zdziwiony, a potem powoli, ze zrozumieniem skinął głową i zacisnął usta. Gdy przełknął ślinę, wydatne jabłko Adama zadrgało mu na szyi. — Nie lubisz swojej rodziny, prawda? — zapytał i nim zdążyłam odpowiedzieć, dodał: — Wiem o liście do Agnes i kłamstwach, jakie twoja babcia w nim nawypisywała. — Śledziłeś nas wtedy i widziałeś, jak wkradamy się do jej pokoju, tak? — spytałam oskarżycielskim tonem. — Tak. Wiem, że widziałaś mnie tamtego wieczoru — wyznał, spoglądając na swoje szczupłe dłonie o długich palcach, spoczywające na kolanach. Po chwili podniósł wzrok. — Stałem pod drzwiami i słyszałem, jakie były ście rozgniewane po przeczytaniu listu. Dlaczego twoja babcia tak bardzo cię nie lubi? — To długa historia, Arthurze. — Jesteś na mnie zła, że za tobą chodziłem? — Nie, ale nie lubię, gdy się mnie śledzi. Czuję się wtedy podle i dostaję gęsiej skórki. Zwiesił głowę i długą chwilę milczeliśmy w napięciu. — Nie lubię być ze swoimi rodzicami — wyznał. — Nie cierpię jeździć do domu i nie mogę znieść wakacji z nimi. — To okropne, Arthurze, to okropne tak mówić o swo jej matce i ojcu. Dlaczego? — Zawsze są mną rozczarowani. Chcą, abym został profesjonalnym muzykiem. Są przekonani, że nim zosta nę. A ja ćwiczę i ćwiczę, i wiem, że jestem przeciętny. Moi nauczyciele też to wiedzą. Tolerują mnie jeszcze tylko ze względu na moich rodziców. — Dlaczego nie powiesz im, co o tym myślisz? — Mówiłem już dziesiątki razy, ale oni nie chcą słu chać. Powtarzają tylko: ćwicz cały czas, to wymaga ćwi czeń. Ale to wymaga więcej niż ćwiczeń — powiedział z naciskiem, unosząc wysoko brwi. — To wymaga rów nież trochę talentu. Aby zostać kimś, trzeba mieć talent. Moi rodzice nie rozumieją, że chcą ze mnie zrobić kogoś, kim nie jestem. 87
— Masz rację, Arthurze. Będą musieli to zrozumieć i kie dyś nadejdzie dzień, że tak się stanie. Jestem tego pewna. Arthur żałośnie pokręcił głową. — Wątpię. Zresztą już mi na tym nie zależy — westchnął głęboko, a jego wąskie ramiona uniosły się i opadły bez radnie. Po chwili spojrzał na mnie oczami jak paciorki. — Napiszę wiersz, specjalny wiersz dla ciebie, Dawn — rzucił pośpiesznie. — Tak naprawdę to będzie wiersz o tobie, bo jesteś inna — dodał i zapłonął rumieńcem, gdy spostrzegł, z jakim uczuciem to wyraził. — To... to znaczy... jesteś bardzo miła. Wstał z podłogi tak szybko, że omal się nie potknął i nie upadł. — To bardzo miłe, co mówisz — odparłam. — Już nie mogę się doczekać tego wiersza. Przez chwilę wpatrywał się we mnie, a potem na jego twarzy po raz pierwszy pojawił się uśmiech. W chwilę później już go nie było. W zdumieniu potrząsnęłam głową, ocierając z policz ków łzy, które nie zdążyły jeszcze wyschnąć. Następnego dnia, po powrocie ze szkoły, czekała mnie prawdziwa niespodzianka. Był to list od Jimmy'ego, w któ rym pisał, że w następnym tygodniu dostaje urlop i chce go wykorzystać na odwiedziny u taty i krótką wizytę u mnie. W Nowym Jorku spędzi weekend. Zajdzie po mnie w so botę o dwunastej i zabierze mnie na lunch. Wprost nie mogłam pohamować ogromnej radości. Każdego wieczoru planowałam, w co się ubiorę, i obmyślałam zmianę fry zury. W rezultacie Trisha oświadczyła, że doprowadzam ją do obłędu. — Pomyślałby kto, że przyjeżdża jakaś gwiazda fil mowa — skomentowała moje zachowanie. — Ja nigdy tak nie szalałam przed odwiedzinami swojego chłopaka — dodała z nutką zawiści. — Tak długo nie widziałam Jimmy'ego i tyle się u nas wydarzyło. Och, Trisho, a jeśli poznał mnóstwo pięknych dziewcząt i teraz myśli, że przy nich jestem jeszcze dziec kiem — westchnęłam żałośnie. 88
Trisha zaśmiała się i pokręciła głową. — Jeśli lubi cię tak, jak mówiłaś, nic nie jest w stanie zmienić łączących was uczuć — stwierdziła. — Mam nadzieję, że się nie mylisz. Następnego dnia wybrałyśmy się do Saksa na Piątej Alei. Miałam dużo szczęścia, ponieważ w dziale kosme tycznym natknęłam się na dwie piękne modelki, które udzielały porad dotyczących prawidłowego makijażu. Wy brałam nowy odcień pomadki i kupiłam flakon perfum, a jedna z modelek zademonstrowała mi, jak należy pod kreślić oczy kreską i nałożyć róż na policzki. Na koniec poradziła mi nawet, jak powinnam czesać włosy. Wyda łam też trochę pieniędzy od matki i kupiłam nowy sweter, a do tego spódniczkę. Taki komplet widziałam w jakimś magazynie mody. W dzień przyjazdu Jimmy'ego od samego rana, kiedy tylko otworzyłam oczy, byłam jak na szpilkach. Przećwi czyłam makijaż zgodnie ze wskazówkami modelki, a po tem wyszczotkowałam włosy, tak że lśniły jak u jakiejś księżniczki z bajki. Włożyłam nowy komplet i dopiero wte dy z niepokojem przejrzałam się cała w lustrze. Nie mo głam uwierzyć własnym oczom: podniecenie rozpaliło mo je policzki i roziskrzyło oczy, a miękka, niebieska wełna pięknie zarysowywała moje piersi i biodra, opadając aż do kolan na wzór spódnic, jakie spotyka się u tancerek. Choć było to z mojej strony troszkę zarozumiałe, nie po trafiłam nie przyznać, że wyglądam pięknie. Byłam zbyt zdenerwowana, aby zjeść śniadanie. Mimo że lato jeszcze zwlekało, ospale przechodząc w późny wrzesień, a dni były wciąż ciepłe, niebo już się chmurzyło i posępniało. Z obawą myślałam o tym, że mógłby spaść deszcz — tyle marzeń snułam o naszym spacerze ulica mi, o silnej dłoni Jimmy'ego ściskającej moją dłoń. Trisha poszła do biblioteki wypożyczyć książki potrzebne do pracy semestralnej, którą miałyśmy napisać. Gdy wró ciła, minęło już południe, a Jimmy'ego wciąż nie było. — Spóźnia się! — zawołałam. — Może coś się stało i nie będzie mógł przyjść. 89
— Zadzwoniłby, prawda? I przestań już się martwić. Przecież wiesz, że nie tak łatwo przejechać przez Nowy Jork. Zaraz obgryziesz sobie paznokcie do kości — zauważyła. Zrezygnowana zwiesiłam głowę i opuściłam ręce. — Masz! — rozkazała, wręczając mi jedną z książek. — Wyjmij swój zeszyt i zejdź do salonu. Będziesz czytała i czekała. — Och, nie mogłabym, Trisho — jęknęłam. — Dzięki temu szybko minie ci czas. No, idź już — ponagliła. — Usiądę i zaczekam z tobą. Zeszłyśmy na dół. W miarę jak upływały godziny, tra ciłam nadzieję. Raz po raz wyjmowałam lusterko i prze glądałam się w nim uważnie, poprawiając i przygładzając włosy. Arthur, wróciwszy z sobotnich zajęć praktycznych, zajrzał do salonu i na jego wąskich ustach zarysował się uśmiech. Lecz gdy tylko ujrzał Trishę, odskoczył do tyłu tak sprężyście, jakby ktoś pociągnął go za szelki i zawrócił do jego pokoju. W końcu, po prawie czterogodzinnym ocze kiwaniu, usłyszałyśmy dzwonek u drzwi. Spojrzałyśmy po sobie; Agnes robiła zakupy z przyjaciółmi, a pani Liddy była w kuchni. — Mam go wpuścić? — zapytała Trisha. — Nie, nie, ja to zrobię — odparłam i zaczerpnęłam głęboki oddech. — Jak wyglądam? — Tak samo jak pięć minut temu, gdy się o to samo pytałaś — odparła ze śmiechem. Podniosłam się i podeszłam do drzwi. Zamknęłam na moment oczy i przywołałam w pamięci obraz Jimmy'ego, gdy w hotelu powierzaliśmy sobie nasze najskrytsze myśli i uczucia. Te minione chwile i słowa były jak sen z dzie ciństwa, jak marzenie. Czy czas i odległość odmieniły na sze uczucia? Serce zaczęło mi szybciej bić. W końcu otwo rzyłam drzwi, aby powitać ukochanego. W mundurze Jimmy wydał mi się znacznie wyższy, a je go twarz zmężniała i straciła ową miękkość właściwą chło pcom. Miał, rzecz jasna, bardzo krótko przystrzyżone włosy, ale nie ujmowało mu to nic z urody. Ta fryzura wydawała się nawet podkreślać jego piwne oczy — oczy mamy Longchamp. Stał przede mną wyprostowany, z twarzy biła mu 90
pewność siebie. Na mój widok jego spojrzenie złagodniało, a ja poczułam rozchodzące się po moim ciele ciepło. — Witaj — odezwał się. — Przepraszam za spóźnie nie, ale zepsuł się autobus i trochę zabłądziłem. Ślicznie wyglądasz. — Dziękuję — odparłam. Stałam nieruchomo. Ogarnęło mnie wrażenie, że prze szliśmy długą drogę, że minęło wiele lat i że obawiamy się odnosić do siebie tak, jak traktowaliśmy się, wzrasta jąc razem jako brat i siostra. Z tyłu dobiegł mnie głos Trishy: — Nie zamierzasz zaprosić go do środka? — Słucham? A, tak. Przepraszam, Jimmy. To jest Trisha. Mieszkamy razem. Trisho, to jest Jimmy. Jimmy postąpił krok naprzód i przywitał się z moją przyjaciółką. — Miło cię poznać — powiedział. — Dawn dużo mi o tobie pisała. — Ja również dużo o tobie słyszałam — odparła Trisha i oboje spojrzeli na mnie, jak gdybym wyjawiła co najmniej jakąś tajemnicę państwową. — Przejdziemy do salonu? — zaproponowała Trisha z głupiutkim uśmiechem przylepionym do twarzy. — Słucham? A tak — zreflektowałam się i wprowa dziłam Jimmy'ego do środka. — Bardzo tu ładnie — powiedział Jimmy, siadając na małej kanapie i wodząc wzrokiem dookoła, po obrazach i pamiątkach. — Masz ochotę czegoś się napić? — zagadnęła Tri sha. — Zdaje się, że Dawn zapomniała o manierach — rzuciła uszczypliwie. — Agnes byłaby bardzo zaniepoko jona. — Nie, dziękuję — odparł Jimmy i zapanowała cisza. Po chwili wszyscy troje przerwaliśmy ją jednocześnie. — Co słychać u taty? — zainteresowałam się. — Jak tam w szkole? — zapytał Jimmy. — Jak jest w wojsku? — zagadnęła Trisha. Wybuchnęliśmy śmiechem. Jimmy, wyraźnie odprężo91
ny, opadł wygodnie na kanapę. Wydawał mi się tak inny, wyciszony i mężny. Zawsze czułam się dużo młodsza od niego — byłam przecież jego młodszą siostrzyczką. Teraz zdawało mi się, że ta dojrzałość, która emanowała z niego takim spokojem, oddalała mnie od niego jeszcze bardziej. — Podoba mi się w wojsku — odpowiedział. — Jak to mówią w obozie: znalazłem nowy dom. Słysząc słowo „dom", uniosłam brwi. Jimmy odwrócił się do mnie i mrugnął. — Jest w porządku. Lubię ludzi, z którymi tam jestem, a poza tym uczę się o silnikach i o mechanice od praktycznej strony. Wiem, że przyda mi się to, kiedy wyjdę do cywila. — Odwrócił się do mnie. — Przepraszam, że się spóźni łem. Miałem cię zabrać na lunch, a teraz to już będzie kolacja. To znaczy, jeśli ci to odpowiada — dodał. — Och... oczywiście — odparłam. — Musisz polecić mi jakąś dobrą restaurację, bo nie znam zbyt dobrze Nowego Jorku — zwrócił się do Trishy. — O, idźcie do Antonia u zbiegu York i Dwudziestej Ósmej — zaproponowała Trisha. — Tam jest za drogo — sprzeciwiłam się. Wprawdzie nigdy tam nie byłyśmy, lecz przystawałyśmy obok, aby zajrzeć do środka, i stąd wiedziałam, że to bardzo wy kwintna restauracja. — O to się nie martw — rzucił Jimmy. Jego ciemne oczy zabłysły na moment dobrze mi znanym płomiennym blaskiem, obwieszczając, jaki jest dumny. — Zresztą — dodał z figlarnym błyskiem w oku — jesteś zbyt dobrze ubrana na coś tańszego. Natychmiast oblałam się tak silnym rumieńcem, że poczułam, jak pali mnie szyja. Zerknęłam na Trishę i na jej twarzy znów ujrzałam ten niemądry uśmieszek saty sfakcji. — W takim razie chodźmy. Umieram z głodu. — Nic dziwnego. Przez cały dzień była zbyt zdener wowana, aby wziąć cokolwiek do ust — skwitowała to Trisha. — Trisho! — wykrzyknęłam. 92
Jimmy wybuchnął śmiechem. Wstaliśmy i wyszliśmy z pokoju. — Miłego wieczoru — rzuciła Trisha na pożegnanie. — Dziękujemy — odparł Jimmy. — Jest bardzo przystojny — szepnęła mi jeszcze do ucha. Gdy znaleźliśmy się na schodach, spostrzegłam stojącą przed domem taksówkę. — Dlaczego nic nie powiedziałeś, Jimmy? — wykrzyk nęłam, zdając sobie sprawę, ile to będzie kosztować. — Przecież licznik cały czas nabijał. — O to się nie martw — uspokoił mnie. — Po tym, przez co przeszedłem, zasługuję na to, żeby komuś zaim ponować. A nikomu nie chcę bardziej zaimponować niż tobie, Dawn. Wyglądasz naprawdę wspaniale — dodał, prowadząc mnie do taksówki. Przez ciężkie chmury nieoczekiwanie przebiło się ośle piające słońce, zalewając światłem ulicę i drzewa, a moje serce otulając ciepłem. Poczułam się, jak gdybym prze stąpiła próg swej wyobraźni i weszła do świata marzeń. Oto Jimmy i ja, dwie półsieroty wychowane w niemal skrajnym ubóstwie, wybieramy się do eleganckiej nowo jorskiej restauracji. Jakże zadziwiające i nieodgadnione potrafią być koleje ludzkiego losu. Trudno było określić, co należy do świata rzeczywistego, a co do świata ma rzeń. Może lepiej, pomyślałam, na razie nie próbować tego ustalać. Restauracja rzeczywiście okazała się tak elegancka, jak domyślałyśmy się z Trisha. Gdy weszliśmy do środka, zapytano nas o rezerwację. Oczywiście nie dokonaliśmy wcześniej żadnej rezerwacji, lecz starszy kelner uważnie przejrzał swoją książkę i pokiwał głową. Sądzę, że mun dur Jimmy'ego zrobił na nim wrażenie. — Zajmę się państwem — oznajmił i odprowadził nas do stolika w rogu sali. Kiedy szliśmy przez salę, zdawało mi się, że patrzą na nas wszyscy ludzie w restauracji. Byłam tak szalenie 93
zdenerwowana, że omal nie zrzuciłam sztućców, gdy wy ciągałam spod nich serwetkę, aby rozłożyć ją na kolanach. Zapytano nas, czy życzymy sobie koktajle. Koktajle? — zdumiałam się. Czy on nie widzi, ile mam lat? — Nie, dziękujemy, przyszliśmy jedynie na kolację — odparł z uśmiechem Jimmy. — Umieramy z głodu. — Oczywiście, sir — przytaknął kelner i odszedł, zo stawiając nam menu. Na widok cen zamarło mi serce. — Och, Jimmy, przecież niektóre z tych dań kosztują więcej niż nasze tygodniowe wyżywienie w domu. — Już ci powiedziałem, żebyś się tym nie przejmo wała — uspokoił mnie. — Nie wydałem do tej pory ani centa z mojego żołdu — wyznał, a potem z nutą dumy w głosie oznajmił, że trochę pieniędzy dał ojcu. — Powiedz mi, Jimmy, jak naprawdę mu się wiedzie — spytałam, gdy kelner przyjął nasze zamówienie. Oczy Jimmy'ego pociemniały. Ściągnął kąciki ust, tak jak zwykł to robić, gdy ogarniał go gniew czy smutek. Spu ścił wzrok i zaczął nerwowo obracać w palcach sztućce. — Skurczył się i zestarzał. Sądzę, że to więzienie tak zmienia człowieka. Posiwiały mu włosy, zeszczuplała twarz, ale kiedy tylko spoglądał na mnie, zaraz się wypogadzał. Długo rozmawialiśmy o tym, co się stało. Wyjaśnił mi, dlaczego mama i on postąpili tak, a nie inaczej; myśleli, że to, co robią, jest właściwe, bo twoi prawdziwi rodzice cię nie chcieli, a oni sami, mimo wszelkich starań, nie mogli mieć drugiego dziecka. Jimmy uniósł głowę i wtedy dostrzegłam łzy w jego oczach. — Oczywiście nadal przyznaje, że postąpił źle, i bar dzo mu przykro, iż sprawił nam wszystkim taki ból. Nic na to nie poradzę, ale bardziej mi żal jego niż siebie. To wszystko zupełnie go złamało, a teraz, kiedy nie ma już mamy, nie zostało mu nic. Ja nie byłam tak silna jak Jimmy; nie umiałam po wstrzymać łez wymykających mi się spod powiek. Jimmy 94
uśmiechnął się do mnie i pochylił nad stołem, aby otrzeć mi słone krople z policzków. — Ale teraz jest szczęśliwszy, Dawn, i przekazuje ci pozdrowienia. Ma kilku nowych przyjaciół. No i lubi swoją nową pracę. — Tak, wiem. Pisał mi o tym. — Ale założę się, że nie napisał ci, iż ma przyjaciół kę — dodał Jimmy z ironicznym uśmiechem. — Przyjaciółkę? — Ta pani niby mu gotuje, ale ja podejrzewam, że to coś więcej; tyle że jeszcze nie chcą, abym o tym wiedział — odrzekł i jego uśmiech się rozszerzył. Naturalnie byłam szczęśliwa, że tato znalazł sobie to warzystwo i że nie będzie już tak osamotniony. Wiedzia łam, co czuje człowiek samotny, jak ciężko mu na sercu i jak nawet najbardziej promienny dzień wydaje mu się mroczny i ponury. Nie mogłam jednak przestać myśleć o mamie Longchamp i dlatego to, co usłyszałam teraz o tacie i jego związku z drugą kobietą, sprawiło mi ból. Targające mną uczucia musiały odbić się na twarzy, bo Jimmy ujął mnie za rękę. — Ale powiedział mi też, że nikt nie mógłby zająć miejsca mamy w jego sercu — dodał prędko. Pokiwałam głową, starając się to zrozumieć. — Opowiedział mi, ile wysiłku wkłada w poszukiwania Fern — ciągnął — ale wciąż nie może ustalić żadnych szczegółów. Wydaje się, jakby każdy poprzysiągł milczenie na ten temat. Powie dziano mu, że w ten sposób chronią rodzinę, która wzięła Fern do siebie, na wypadek, gdyby w przyszłości ktoś chciał ją niepokoić. — Ale on jest jej prawdziwym ojcem! — zaprotesto wałam. — I człowiekiem karanym — przypomniał Jimmy. — Poza tym nie ma ani pieniędzy, ani stałej pracy, ani żony, która pomogłaby mu wychowywać dzieci. Ale, rzecz jasna, wciąż ma nadzieję, że któregoś dnia... — Że któregoś dnia odnajdziemy ją, Jimmy, i nasza rodzina znów będzie razem — dokończyłam stanowczo. 95
Jimmy uśmiechnął się. — Na pewno to zrobimy, Dawn. Dopiero gdy podano nam kolację, zaczęliśmy swobod nie opowiadać o sobie. Jimmy mówił o służbie w wojsku, o przyjaciołach, o tym, co widział i robił; ja zaś o mojej szkole i madame Steichen, o Trishy i pozostałych studen tach mieszkających w naszym internacie — zwłaszcza o biednym Arthurze. Po chwili zorientowałam się, że to ja cały czas mówię, a Jimmy słucha z szeroko otwartymi oczami. — To z pewnością świat zupełnie różny od tego, w któ rym żyłaś do tej pory — podsumował. — I cieszę się, że jesteś wśród ludzi, którzy poznali się na twoim talencie. Potem przeszedł do złych wieści. Okazało się, że rze czywistym powodem, dla którego znalazł się w Nowym Jorku, jest jego wyjazd do Europy zaplanowany na na stępny dzień po południu. — Do Europy! Och, Jimmy, kiedy znów cię zobaczę? — To nie będzie trwało aż tak długo, jak ci się wydaje, Dawn. A poza tym będę często pisał. Nie rób takiej zmar twionej miny — dodał z uśmiechem. — Nie ma prze cież żadnej wojny. Wszyscy żołnierze jadą gdzieś odbywać służbę. Dzięki temu zobaczę trochę świata, a Wuj Sam opłaci mi podróż. Nie mamy zbyt dużo czasu dla siebie, Dawn — rzekł z powagą w oczach. — Nie smućmy się więc nawet przez chwilę. Dobrze? Jakiż on był mądry. To czas i tragiczne przejścia tak go odmieniły. Teraz do mnie dotarło, że Jimmy tak na prawdę był sam od chwili, gdy tamtego ranka do naszego mieszkania w Richmond przyszła policja i oznajmiła, że nasz ojciec jest porywaczem. Jimmy nie miał wyboru — musiał wydorośleć. Przełknęłam łzy, zmuszając się do uśmiechu. — Chodźmy na spacer — zaproponowałam. — Pokażę ci moją szkołę. Jimmy wyjął portfel i bez mrugnięcia uregulował ol brzymi rachunek, po czym opuściliśmy lokal. Zaskoczyło go, z jakim rozeznaniem poruszam się po mieście, więc 96
mu opowiedziałam, jak to z Trisha często wsiadamy do autobusu lub metra i jedziemy do muzeów albo na przed stawienia. — Szybko wydoroślałaś, Dawn — powiedział ze smut kiem na twarzy. — Robi się z ciebie coraz bardziej światowa dama. Pewnie gdy wrócę, wcale cię nie poznam i w ogóle nie będziesz chciała mieć ze mną do czynienia. — Och, Jimmy, nigdy tak nie mów! — krzyknęłam, zatrzymując się gwałtownie. — Nigdy nawet nie przyj dzie mi do głowy, że jestem lepsza od ciebie. To okropne wygadywać takie rzeczy. — W porządku, w porządku — uspokoił mnie Jimmy ze śmiechem. — Przepraszam. — Nie wolno ci nawet tak myśleć. Inaczej natych miast rzucę szkołę. — Ani mi się waż! Masz zostać gwiazdą. Wiem, że nią zostaniesz — powiedział z przekonaniem i ujął moją dłoń. Przez resztę drogi trzymaliśmy się za ręce. Gdy pokazałam mu szkołę i przylegający do niej nie wielki park, opowiedział mi o swoim hotelu w Nowym Jorku. — Nie ma tam żadnych luksusów, ale za to jest ładny widok na miasto, bo mieszkam na dwudziestym ósmym piętrze. — To mnie tam zabierz i pokaż mi ten widok — od parłam. — Nigdy nie byłam w nowojorskim hotelu. — Naprawdę chcesz go zobaczyć? — zapytał. Wydawał się niepewny siebie i niezdecydowany, toteż przez chwilę myślałam, że chce coś powiedzieć. Ale wtedy jego twarz zmieniła się. Sekundę później zatrzymał taksówkę i ruszyliśmy do hotelu. Wiedziałam, że nie jest to miejsce tak eleganckie, jak Plaza czy Waldorf, ale spodobało mi się. Pokój Jimmy'ego był niewielki, ale widok z jego okien istotnie zapierał dech w piersiach. Wspaniale było ogarnąć wzrokiem budynki i ulice w dole, a za nimi, w oddali zobaczyć ocean. Jimmy stał obok, trzymając mnie za rękę i w milczeniu podzi97
wialiśmy panoramę za oknem. Położyłam głowę na jego ramieniu i przymknęłam oczy, starając się przezwyciężyć uścisk w gardle. Nie potrafiłam powstrzymać łez. — Przepraszam, Jimmy — powiedziałam. — Wciąż nawiedzają mnie różne wspomnienia. Wciąż myślę o małej Fern, o tym, jak nosiłam ją na rękach, jak karmiłam i jak obserwowałam ją, gdy raczkowała roześmiana. Wciąż my ślę o mamie z czasów, gdy była jeszcze zdrowa i piękna. — Wiem — odparł Jimmy, gładząc moje włosy. Po chwili poczułam jego pocałunek na czubku głowy. — I wciąż myślę o nas, gdy byliśmy jeszcze razem w hotelu Cutler's Cove. — Ja też bez przerwy o tym myślę — wyznał. Prze chyliłam głowę i spojrzałam na niego. Jego ciemne oczy zatopiły się w moich. — Dawn — wyszeptał — jeśli chcesz sobie popłakać, nie krępuj się. Zrozumiem. I wypłacz się też za mnie. Był taki smutny, gdy to mówił. Nie mogłam płakać. Wspięłam się na palce i dotknęłam jego policzka. Powoli, jakbyśmy przekraczali czas i odległość, które dotąd od dzielały nas od siebie, zbliżyliśmy nasze usta i pocałowa liśmy się delikatnie. Przysunęłam się do niego; rosnąca namiętność wyraziła się w naszym pocałunku. Po chwili, gdy Jimmy odsunął się, tłumiąc swe uczucia, ujrzałam w jego oczach łzy. — Ciągle nie mogę opanować tego zamętu; to mnie naprawdę dręczy — wyznał. — Myślę o tobie, śnię, pra gnę cię, aż tu nagle w pamięci budzi się twój obraz jako siostry, która dorastała obok mnie. Wtedy czuję się podle, myśląc o tobie inaczej. — Wiem — odparłam. — Ale ja nie jestem twoją sio strą. — Nie mam pojęcia, co robić — przyznał się. — Czuję się, jakby dzielił nas mur, który nie pozwala nam się do siebie zbliżyć. — Więc go przeskocz — szepnęłam, zdziwiona poryw czością swej reakcji. Ujęłam jego dłoń i podniosłam do mojej piersi. Przy98
cisnęłam ją tam i przytrzymałam, a wtedy Jimmy mnie pocałował. Z wolna podeszliśmy do łóżka i usiedliśmy, dotykając się czule, a potem Jimmy pochylił się ku mnie tak, że poczułam jego ciepły oddech na twarzy. Przesu nęłam się lekko, odchylając głowę w tył i odsłaniając szyję. Kiedy jego gorące usta okryły pocałunkami zagłębienie na wysokości gardła i zatrzymały się tam, straciłam kon takt z rzeczywistością. Wstrzymałam oddech. Przez długą chwilę czekałam, aż Jimmy się odsunie. Poczułam mro wienie, które stopniowo zamieniało się w fale ciepła roz chodzące się po całym ciele, od miejsca, które całował Jimmy, aż po koniuszki palców. Z westchnieniem osunęłam się na poduszkę. Jimmy pochylił się nade mną, zamykając mnie w swoich ramio nach i uśmiechnął się. — Tak pięknie wyglądasz. Nie sposób cię nie kochać. Nikt nigdy nie zajmie w moim życiu twojego miejsca i gdyby nawet to przejście przez mur miało zająć mi lata, dokonam tego — przyrzekł. — Och, Jimmy, zrób to teraz — błagałam, sama nie dowierzając, że wypowiadam takie słowa. Czułam się, jak gdyby ktoś inny przeze mnie przemawiał. Jimmy spoważ niał, oczy mu pociemniały i zwężyły się. Po chwili usiadł, zdjął marynarkę munduru, a potem rozpiął koszulę. Pa trzyłam na niego, leżąc bez ruchu, a kiedy zaczął ściągać spodnie, zrzuciłam sweter i spódnicę. Jimmy uniósł na rzutę na łóżku, a ja szybko wsunęłam się pod nią w samej bieliźnie. Objęci, zaczęliśmy się całować. Jimmy odszukał zapięcie biustonosza, a gdy z moją pomocą zsunął mi go z ramion, przycisnął twarz do moich piersi i je całował. — Jaka jesteś piękna — wyszeptał. — Pamiętam, jak byłaś młodsza. Tak się wtedy wstydziłaś swego ciała. Za wsze chciałaś nosić luźne swetry, żebym niczego nie wi dział. A jeśli już przypadkiem dotknęliśmy się... Wspomnienia Jimmy'ego zabrały mnie z powrotem w la ta naszego dzieciństwa. Mur między nami, o którym mó wił, wyrósł na nowo z chwilą, kiedy tylko przypomniałam sobie, jak każde przypadkowe dotknięcie intymnego miej99
sca przyprawiało nas kiedyś o głębokie poczucie wstydu i skalania. Trudno było odpędzić obrazy i uczucia zwią zane z tamtym czasem. Gdy poczułam, jak przyciska do mnie swą męskość, przeszył mnie dreszcz podniecenia i poczucia winy zara zem. Ale dlaczego mam się czuć winna? — zapytałam siebie. Jimmy nie jest moim bratem; już nim nie jest! Napięcie, jakim moje ciało zareagowało na te myśli, nie uszło uwagi Jimmy'ego. Przestał mnie całować i po patrzył na mnie uważnie. — Zbyt prędko się posuwamy, Dawn — odezwał się. — To tylko zniszczy naszą miłość, zamiast ją podbudować. Pragnę cię bardziej niż kogokolwiek na świecie, ale nie chcę robić nic, co odepchnęłoby cię ode mnie. Po prostu poleżmy obok siebie przytuleni — szepnął, okazując mą drość, na jaką mnie na pewno nie byłoby stać. Potem objął mnie ramieniem i przygarnął do siebie, tak że moja głowa spoczęła na jego piersi. Przez długą chwilę leżeliśmy w milczeniu, trzymając się w objęciach. Głośne bicie naszych serc uspokoiło się z wolna i ogarnęła nas cudowna błogość. Przez okno obserwowaliśmy zacho dzące nad miastem słońce. Wkrótce rozbłysły tysiące świa teł, cudownie rozświetlając panoramę Nowego Jorku. Za mknęliśmy oczy i zapadliśmy w sen. Gdy otworzyłam oczy, przez moment byłam zupełnie zdezorientowana. Jimmy wciąż spał, więc odwróciłam się ostrożnie, aby go nie zbudzić, po czym zapaliłam lampkę na nocnym stoliku i spojrzałam na zegarek. Poczułam się jak rażona piorunem; zakręciło mi się w głowie. Czy to możliwe? — Och, Jimmy! — wykrzyknęłam, siadając na łóżku. — Hm? — Zamrugał powiekami. Odrzuciłam koc i w pośpiechu zaczęłam się ubierać. — Jest druga nad ranem. Agnes będzie wściekła. W weekendy mamy być w internacie najpóźniej o dwu nastej, a w dni powszednie o dziesiątej. — O, rany. Nie wiem, co się stało — powiedział, sia dając i wciągając spodnie. 100
Zbiegliśmy na dół, do holu. Było tak późno, że nikt już nie siedział w recepcji. Zanim znaleźliśmy taksówkę, minęło trochę czasu, a gdy dotarliśmy do domu, była już prawie trzecia. — Mam pójść z tobą i wytłumaczyć? — zapytał Jimmy. — Wytłumaczyć co? Że zasnęliśmy razem w twoim pokoju hotelowym? — Przepraszam — bąknął. — Ostatnią rzeczą, jaką chciałem zrobić, to ściągnąć na ciebie kłopoty w szkole. — Coś wymyślę. Zadzwoń jutro rano. Och, już jest prze cież rano — przypomniałam sobie. — Ani mi się waż wy jechać do Europy bez pożegnania ze mną, Jimmy. Obie caj — zażądałam. — Obiecuję — odparł. — Wpadnę po ciebie około je denastej. Pocałowałam go i wyskoczyłam z taksówki. Drzwi wej ściowe naturalnie były zamknięte, więc musiałam nacisnąć dzwonek. Jimmy wychylił się jeszcze z samochodu, ale ru chem ręki ponagliłam go, aby już odjechał, toteż polecił taksówkarzowi, aby go zabrał z powrotem do hotelu. Kilka minut później Agnes otworzyła mi drzwi. Stała na progu w podomce, z rozpuszczonymi włosami. Bez tony makijażu na twarzy wyglądała upiornie blado i znaczne starzej. — Czy wiesz, która jest godzina? — zapytała ostro, nim wpuściła mnie do środka. — Przepraszam, Agnes. Straciliśmy poczucie czasu i zanim spojrzeliśmy... — Nie dzwoniłam na policję, ale byłam zmuszona po wiadomić twoją babcię — przerwała mi. — Nie muszę ci chyba mówić, jak bardzo się zdenerwowała. Nie wie działam, że chłopiec, który przyjechał do ciebie w odwie dziny, jest młodocianym przestępcą aresztowanym w ho telu. — To nieprawda! — krzyknęłam. — Ona kłamie, tak samo jak nakłamała w liście do ciebie. — Posłuchaj, jeśli ktoś tutaj posuwa się do kłamstwa, to myślę, moja droga, że robisz to ty — odpaliła, przy bierając surową pozę. 101
Wczuwa się w rolę, pomyślałam. Spieranie się z nią nie miało żadnego sensu. — Ja ci zaufałam, a ty mnie oszukałaś. Jak sądzisz, jak to się odbije na mnie i mojej pozycji w szkole? Twoja babcia zamierzała złożyć skargę do administracji, ale obiecałam jej, że to się już nigdy nie powtórzy i że nigdy nie spotkasz się z tym chłopcem. Poza tym — rzekła, splatając ręce na piersiach i wyprężając się — zakazuję ci oddalania się z domu przez sześć miesięcy. Masz być na miejscu najpóźniej o szóstej, nawet w weekendy, i mo żesz wychodzić tylko wtedy, gdy będziesz miała coś do zrobienia w szkole, i to wyłącznie po tym, jak uzyskam ze szkoły potwierdzenie potrzeby takiego wyjścia. Wszy stko jasne? To niesprawiedliwe, pomyślałam, lecz opanowałam wzburzenie i pokiwałam głową. Nie zależało mi na żad nych wyjściach. Jimmy przecież nazajutrz, a raczej już dzisiaj odpływał do Europy. — Świetnie — rzekła Agnes, ustępując mi z drogi. — Marsz do pokoju i nie rób hałasu, abyś nie zbudziła in nych. Jestem tobą bardzo rozczarowana, Dawn — dorzu ciła jeszcze, gdy przechodziłam obok niej. Weszłam spiesznie po schodach, a gdy tylko wślizgnę łam się do pokoju, zobaczyłam, że Trisha siada na łóżku. — Gdzie byłaś? — zapytała. — Agnes jest wściekła. — Wiem. — Usiadłam obok niej i rozpłakałam się. — Mam karę na sześć miesięcy. Babka Cutler się tym zajęła. — Ale gdzie byłaś? Opowiedziałam jej, jak pojechaliśmy do hotelu Jimmy'ego i zasnęliśmy razem. — O, rany — odparła. — Do niczego nie doszło, Trisho. To nie było tak — wyjaśniłam, ale widziałam sceptycyzm w jej oczach. — Czy mogłabyś mi pomóc? — poprosiłam ją, przypomnia wszy sobie o porannym spotkaniu z Jimmym. — Muszę się z nim zobaczyć, zanim odpłynie do Europy. Ustaliłyśmy, że będzie czekała na zewnątrz i przyjdzie po mnie, gdy tylko zjawi się Jimmy, a potem razem pój102
dziemy do parku się pożegnać. Później zakopię się po uszy w szkolnej pracy i muzyce, starając się zapomnieć o czasie i odległości, jaka będzie nas dzieliła. Poszłam spać, marząc o dniu, w którym Jimmy po wróci i rozpoczniemy wspólne życie z dala od babki Cutler i ludzi pełnych nienawiści. Zacznę zarabiać śpiewem i mu zyką i dzięki temu będziemy mogli się wspaniale urządzić. Czy mając takie nadzieje, wciąż byłam dzieckiem?
Rozdział piąty
Sprawy
rodzinne
Po naszym bolesnym pożegnaniu i wyjeździe Jimmy'ego do Europy próbowałam oddać się pracy. Nie minęło jed nak dużo czasu, a całkowicie znienawidziłam zegar i za pałałam zdecydowaną pogardą dla kalendarza, który zda wał się z rozkoszą nieustannie mi przypominać, jak powoli mijają tygodnie i miesiące. Nie sądziłam, że moja kara aż tak bardzo mnie dotknie, niemniej przymus przeby wania w internacie, kiedy Trisha, wraz z innymi znajo mymi, mogła bez ograniczeń chodzić do kina, na tańce, do restauracji czy sklepów, był szczególnie przykry. Pewnego sobotniego wieczoru, w kilka dni po tym, jak wyjechał Jimmy i Arthur Garwood dowiedział się o mojej karze, usłyszałam pukanie do drzwi. Myślałam, iż to Ag nes przyszła mi powiedzieć, że mogę korzystać z salonu i że nie muszę zamykać się w pokoju. Gotowa byłam się nadąsać i nie odzywać do niej ani słowem. Nie odpowie działam więc na pukanie, ale po chwili usłyszałam głos Arthura wołającego mnie po imieniu. Otworzyłam drzwi i zobaczyłam go stojącego z pudełkiem pod pachą. — O co chodzi? — odezwałam się. Sprawiał wrażenie, jakby stał tam od wieków. — Pomyślałem, że może chciałabyś zagrać w warcaby? 103
— W warcaby? Postukał w pudełko. — Aha. — Ale nie musisz — dodał pośpiesznie z rozczarowa niem, które natychmiast odbiło się na jego pociągłej twa rzy i w przygaszonych oczach. Zaczął się odwracać. — Nie, nie. Z przyjemnością zagram — odparłam, sama nie wiedząc, czy robię to dla niego, czy dla siebie. Jego twarz momentalnie się rozpogodziła i zaczęliśmy roz kładać planszę na biurku. Byłam przekonana, że przez cały czas pozwalał mi wy grywać. Mógł z łatwością wykonać pewne posunięcia, a jednak rezygnował z nich, jakby w obawie, że w ten sposób gra zbyt szybko dobiegnie końca. — Pracuję teraz intensywnie nad tym wierszem dla ciebie — odezwał się. — Chcę, żeby był to wiersz wy jątkowy, lecz wkrótce go skończę. — Nie mogę się go doczekać. Rozmawiałeś z rodzicami o twojej grze na oboju? — Sto razy, odkąd powiedziałem o tym tobie — od parł — ale zawsze z takim samym skutkiem. Poczekaj, a zobaczysz — mówią. — Po prostu ćwicz. I słyszą tyl ko to, co chcą usłyszeć — żalił się. — Wiesz, że mam zagrać dużą solową partię podczas Popisowego Weekendu. Raz w roku, na wiosnę, studenci ostatniego rocznika organizują występy artystyczne, znane pod nazwą Popiso wego Weekendu, w których wykazują się swoimi talentami. Na te dwa wieczory zjeżdżają się całe rodziny studentów, którzy mają wystąpić. Zaprasza się też poważnych kryty ków oraz producentów i reżyserów, którzy często korzystają z tej sposobności przyjrzenia się młodym artystom. — Jestem przekonana, że poradzisz sobie lepiej, niż się tego spodziewasz, Arthurze — pocieszyłam go. — Będę beznadziejny, wiesz o tym — powiedział sta nowczym tonem. — Jestem i zawsze byłem kiepski. Nie ma co liczyć na cud. Powiedziałem rodzicom, błagałem ich, żeby mnie zwolnili z tego weekendu, ale oni byli wręcz oburzeni, że w ogóle śmiem im sugerować coś podobnego. 104
— A co mówią twoi nauczyciele? — Już ci mówiłem — odparł. — Są pod wpływem moich rodziców. Nie będą zabraniać mi występu, a ja zro bię z siebie pośmiewisko. Każdy, kto choć odrobinę zna się na muzyce, natychmiast zauważy, jak jestem słaby. — Westchnął i ukrył głowę w dłoniach. Potem spojrzał na mnie oczami błyszczącymi od łez. — Wszyscy będą się ze mnie śmiać. Przez chwilę wpatrywał się we mnie nieruchomym wzrokiem. — Dawn — odezwał się cicho — ty czujesz muzykę; masz ją we krwi. Słyszałaś, jak gram. Wiem o tym, bo widziałem cię, gdy przechodziłaś obok sali, w której właśnie grałem, i słyszałaś mnie. Nie znam nikogo, kto byłby równie uczciwy i wrażliwy jak ty — ciągnął z taką szczerością, że aż się zarumieniłam. — Proszę, nie okłamuj mnie. Po wiedz, co tak naprawdę myślisz o mojej grze na oboju. Wzięłam głęboki oddech. Ludzie nie lubią, gdy mówi im się prawdę o nich samych. Wolą być okłamywani, na wet gdy wiedzą, że nie jest się szczerym. Tak było z moją siostrą, Clarą Sue. Wiedziała, że jest samolubna i otyła, lecz gdy jej o tym powiedziałam, znienawidziła mnie je szcze bardziej. Wielu ludzi żyje w świecie złudzeń i ma rzeń, nie chcąc, aby ktokolwiek zburzył im ten świat zbu dowany na wygodnych kłamstwach. Pomyślałam o madame Steichen, o jej zaangażowaniu i poświęceniu muzyce, które nigdy nie pozwoliłyby jej uda wać, że ktoś gra dobrze, gdyby tak nie było. Jej uczciwość wynosiła ją ponad innych, choć często też sprawiała pozór okrucieństwa. I oto Arthur Garwood pragnął usłyszeć prawdę o sobie, odwołując się do mojej prawdomówności. Potrzebował sprzy mierzeńca w swej walce z rzeczywistością. — Masz rację, Arthurze — przyznałam. — Nie grasz zbyt dobrze. I pomimo wszystkich wpływów twoich rodziców, nie wyobrażam sobie, abyś kiedykolwiek mógł być zawodowym muzykiem. Ale nie zaszkodzi, jeśli jeszcze przez jakiś czas będziesz grał dla ich przyjemności — 105
dodałam pospiesznie. — Jeśli są takimi dobrymi muzy kami, jak słyszałam, to z czasem na pewno sami zdadzą sobie z tego sprawę... — Nie! — wrzasnął Arthur, waląc dłonią w planszę do warcabów tak mocno, że przesunęły się wszystkie pion ki. — Kiedy idzie o mnie, są zupełnie ślepi. Jeśli ja prze gram, to będzie ich przegrana, a oni nie znoszą porażek. — Ale możesz poświęcić się czemuś innemu. Może zo staniesz pisarzem. Może... — Oni nie będą chcieli nawet o tym słyszeć! Oczy napełniły mu się łzami, potrząsnął głową i opuścił wzrok. Gdy wziął głęboki oddech, jego wąskie ramiona unio sły się i opadły gwałtownie, aż przemknęło mi przez myśl, że za chwilę złożą się jak marynarka, która ześlizgnęła się z wieszaka. Żadne z nas nie wypowiedziało przez chwilę ani słowa. Obawiałam się, że Arthur może nagle wybuch nąć, dając upust swej złości i rozpaczy. Wiedziałam, że w jednej chwili potrafi być łagodny i mówić cichym, ledwie słyszalnym głosem, a za moment zaczyna krzyczeć i wtedy jego małe oczy robią się ogromne, czerwienieje na twarzy, a jego chude ciało wije się w spazmach. — Jestem adoptowany — wyznał takim tonem, jak gdyby to była zbrodnia. Przez zaciśnięte zęby powiedział mi coś, co podejrzewałam już od dnia, gdy ujrzałam jego rodziców, do których zupełnie nie był podobny. — Ale nie chcą, aby ktokolwiek o tym wiedział. Trzymali to w ta jemnicy przez całe moje życie. — Podniósł głowę i spoj rzał na mnie, tłumiąc łkanie. — Jesteś jedyną osobą, któ rej to powiedziałem — rzekł. — Więc jeśli zostałeś adoptowany — powiedziałam tak cicho i łagodnie, jak tylko mogłam — nie powinni spodziewać się po tobie, że odziedziczyłeś po nich talent, prawda? — O to właśnie chodzi — odparł szybko. — Oni uwa żają, że jeśli nie wykażę się talentem muzycznym, to ludzie odkryją, iż jestem adoptowany, i prawda wyjdzie na jaw. — Dlaczego robią z tego tajemnicę? — spytałam. — Oni nie żyją razem jak mąż i żona — odparł, ale 106
widząc brak zrozumienia na mojej twarzy, zmuszony był wyjaśnić dalej: — Nie śpią w jednym łóżku. Moja matka nigdy nie robiła tego, co należy, żeby mieć dziecko. Nie pytaj mnie, skąd wiem — poprosił. Ogarnęło mnie podejrzenie, że śledzenie ludzi i pod patrywanie ich z ukrycia to coś, co Arthur robił przez całe życie. — Nie mówmy już o moich problemach — dodał po spiesznie, podnosząc głowę i spoglądając na mnie. — Nie powinienem być tak samolubny i mówić tylko o sobie, kiedy to ciebie uwięziono w tym domu na sześć miesięcy. To bardzo niesprawiedliwa i okrutna kara. Zachowanie Agnes bardzo mnie zaskoczyło — dodał. Kąciki jego wą skich ust pobielały od gniewu. — To nie jej wina. Moja babka zmusiła ją do tego — odparłam. — Nie ma o czym mówić. Przeżyję — wes tchnęłam. — Ja też nie będę wychodził — oznajmił z determi nacją Arthur. — Będę zostawał w domu każdego wieczo ru w weekendy, a jeśli tylko zapragniesz towarzystwa, będę do twojej dyspozycji. Zrobię wszystko, czego sobie zażyczysz: możemy grać w szachy, w karty albo po prostu rozmawiać. Wystarczy, że tylko poprosisz. Szczerość, z jaką to mówił, wzruszyła mnie do łez. — Och, Arthurze, nie mogę od ciebie wymagać, żebyś wymierzał sobie takie kary. Nie waż się robić tego. — I tak nie mam żadnych pilnych wyjść — odparł. — Ani prawdziwych przyjaciół. Poza tym nie przychodzi mi do głowy nikt inny, z kim wolałbym przebywać. — Szyb ko odwrócił wzrok, zakłopotany swoim wyznaniem. Jego słowa również mnie przyprawiły o zażenowanie i przez chwilę nic nie mówiłam. Stwierdziłam, że najpro ściej i najlepiej będzie, jeśli udam, że nie usłyszałam lub nie zrozumiałam tego, co powiedział. — Zrobił się bałagan na planszy — odezwałam się w końcu. — Zacznijmy od początku. — A, tak, oczywiście — przyznał Arthur, ustawiając pionki. 107
Graliśmy, dopóki mu nie powiedziałam, że jestem zmę czona. Podziękowałam Arthurowi za jego towarzystwo, a gdy wyszedł, zaczęłam rozmyślać o tym, co usłyszałam. Dlaczego mężczyzna i kobieta żyją ze sobą jako mąż i żo na, jeśli jedno z nich nie chce dotykać drugiego i nie pra gnie jego dotyku? Czyż to nie seks ma właśnie najbardziej przybliżać dwie kochające się osoby? Dlaczego kobieta tak się go obawia? Czy to tylko strach przed zajściem w ciążę? Jakże skomplikowany i trudny do zrozumienia staje się świat, kiedy człowiek opuści królestwo dzieciństwa, po myślałam. Żyjemy jak w bańce mydlanej, aż do dnia, gdy owa bańka pryska i trzeba rozejrzeć się wokół i dostrzec, że ból i cierpienie nie są częścią czegoś, co — jak sądzą niektórzy — zniknie wraz z zamknięciem oczu. Bańka Arthura Garwooda nie zniknęłaby na pewno. W jakiś dziwny sposób moja kara stała się powodem, dla którego znalazłam się w pułapce, a moje stosunki z Arthurem Garwoodem skomplikowały się. Nie chcia łam, aby Arthur pomyślał sobie, że mogę zostać jego dziewczyną, a jednocześnie nie chciałam go ranić ciągłym odrzucaniem jego towarzystwa. Na szczęście wiele wie czorów spędzałam z Trishą, a gdy ona wychodziła, w po bliżu były bliźniaczki. Gdy w internacie był jeszcze ktoś inny, a szczególnie Donald Rossi, Arthur nie zachodził do mnie. Rozmawiał ze mną tylko wtedy, gdy byłam sama, a jeśli szłam z kimś szkolnym korytarzem lub ulicą, jedynie spoglądał na mnie i kiwał głową. W końcu Arthur skomplikował sytuację jeszcze bardziej, gdy pewnego sobotniego wieczoru odwiedził mnie z zamiarem podarowania mi swego wiersza. Przyniósł go w kopercie. — Pozwolę przeczytać ci to w samotności — powie dział, cofając się do drzwi — i możesz przyjść w każdej chwili, aby szczerze mi powiedzieć, co o nim sądzisz. Pa miętaj — dodał już na progu — bądź szczera. Spojrzałam na zaklejoną kopertę. Otwierałam ją po woli, leżąc na łóżku z głową na poduszce. Zobaczyłam, że Arthur zadał sobie trud przepisania tego wiersza staroangielskim pismem. Może i nie jest utalentowanym mu108
zykiem, przemknęło mi przez myśl, ale na pewno ma ar tystyczną duszę. Wiersz zatytułowany był Dawn. Świat spowity ciemnością, jak obręczą żelazną ujęty. Gwiazdy, choć tak jasne, pięści nocy nie rozerwą, Jej uściskiem czarnym ja i świat owładnięci. Samotny byłem. W swoim cieniu jak więzień żyłem. Płaczu i wołania obojętni ludzie usłyszeć nie chcieli. Jak ptak bez skrzydeł Pełen zwątpienia czekałem, nie mając nadziei. I wtedy ty nadeszłaś. Nad horyzont wniosłaś uśmiech słońca ciepły. Ciemność jak lód odeszła w dzień promienny. Padło światło na twarz moją, cień odrzucam i w skrzydła strojny Jak ptak lecę w chmury, ziemię mam pod sobą. Uniosłam głowę, ale w progu nie było Arthura; dotrzy mał obietnicy i zaszył się w swoim pokoju, gdzie na pewno czekał na mnie z niecierpliwością. Przez chwilę nie byłam w stanie wykonać żadnego ruchu. Wiersz był piękny, lecz wyjawiał tak wiele, że ta głębia uczuć dla mnie, jaką Art hur krył w sobie, napawała mnie lękiem. Co ja takiego zrobiłam, że obdarzył mnie tak silnym uczuciem? Czy to tylko dlatego, że poświęciłam mu trochę uwagi i nie wy śmiewałam go? Nie prosiłam go przecież o miłość ani o wy jawienie mi swoich najskrytszych sekretów. Choć nie uczyniłam niczego, co mogłoby, według mnie, ośmielić go w jakikolwiek sposób, to jednak jego głębokie wyznanie sprawiło, iż poczułam się, jakbym zdradziła Jimmy'ego. Wiedziałam, że nie chciałby usłyszeć, że jest jeszcze ktoś, kto bardzo mnie lubi. Co ja mam zrobić? — zastanawiałam się. Już słyszałam, co powiedziałaby Trisha: „Powiedz mu, że wiersz jest ładny, i wyjdź". Ale Arthur był zbyt wra żliwy i spostrzegawczy, aby można było postąpić z nim w ten sposób. Musiałam być taką, jaką wierzył, że jestem, i jaką miał nadzieję, że będę; musiałam być uczciwa. 109
Wstałam i wolnym krokiem poszłam do jego pokoju. Drzwi były zamknięte jak zawsze. Zastukałam delikatnie. — Proszę — odpowiedział. Siedział przy biurku, przy zapalonej lampce, w której świetle jego twarz wyglądała niczym maska. — Arthur — powiedziałam drżącym głosem — to pięk ny wiersz, naprawdę uroczy. Nie zasługuję na niego. — Ależ tak, zasługujesz — odparł pospiesznie. — Arthurze, muszę wyznać ci coś, co powinnam była powiedzieć ci wcześniej. Ja już kogoś kocham. Przez całe życie go kochałam i on odwzajemnia moje uczucie. Złoży liśmy sobie obietnicę, że będziemy na siebie czekać. Nie mówiłam o tym wielu osobom — ciągnęłam — lecz ufam tobie, tak jak ty zaufałeś mnie, powierzając mi swoją ta jemnicę. Arthur wbił we mnie wzrok, a jego nieruchoma twarz jeszcze bardziej upodobniła się do maski; nie drgnęły mu nawet usta. — Pomimo to chciałbym, abyś zatrzymała ten wiersz — odezwał się w końcu. — Och, chcę, Arthurze. Zawsze będzie dla mnie jak skarb. Szczególnie wtedy, gdy zostaniesz sławnym poetą — dodałam. Arthur ze smutkiem potrząsnął głową. — Ja mogę zostać jedynie sławnym niedojdą, ot co — oznajmił, jak gdyby wiedział to z góry. — Och, proszę, Arthurze, nie mów tak. Odwrócił głowę i spojrzał na rozłożone przed sobą kar tki. Zrozumiałam, że nie chce już ze mną rozmawiać, więc jeszcze raz podziękowałam mu za wiersz i wyszłam. Jego reakcja zraniła mnie równie mocno, jak moje słowa zra niły jego. Nigdy z większą radością nie zobaczyłam Trishy ani nigdy z większą przyjemnością nie upajałam się jej werwą i śmiechem, jak tego właśnie dnia. Trisha wróciła z kina, przynosząc mi najświeższe plotki ze szkoły. Nie powiedziałam jej o wierszu Arthura; ukryłam go głęboko w szufladzie wraz z innymi cennymi pamiątkami, których nigdy nie chciałam stracić, a które wywoływały u mnie 110
uczucie zarówno bólu, jak i miłości. Do nich należała właś nie fotografia mamy Longchamp. Ona, wraz z innymi pa miątkami, przypominała mi o tym, co już minęło i nigdy nie miało powrócić. Mijał czas, a wraz z nim słabł gniew Agnes. Nigdy więcej nie rozmawiałyśmy o moim powrocie o trzeciej nad ranem. Wiedziałam, że znalazłam wiernego sprzymierzeńca w osobie pani Liddy, która wychwalała mnie pod niebiosa, szczególnie wtedy, gdy przychodził mój dyżur w kuchni. Spędzałam z nią wówczas dużo czasu, przyglądając się jej pracy. Opowiedziała mi wtedy historię swojego życia. Pani Liddy została sierotą, gdy miała osiem lat; jej rodzice zmarli w czasie epidemii hiszpanki, a rodzeństwo rozdzie lono, gdyż nikt nie chciał zaadoptować więcej niż jedno dziecko. Takim oto sposobem od dwudziestu lat pani Lid dy nie widziała ani swych dwóch sióstr, ani brata. Ja z kolei opowiedziałam jej swoje przeżycia i zwie rzyłam się ze strachu, jaki ogarniał mnie na myśl o tym, że Jimmy'emu, Fern i mnie przytrafi się to samo. Do tej pory przecież nie mieliśmy żadnych wiadomości o naszej najmłodszej siostrze. — Pomimo to, co się wydarzyło — ciągnęłam — z chęcią zamieniłabym moją prawdziwą rodzinę na tę, w której wy rosłam. Pani Liddy nie wydawała się zgorszona tym stwier dzeniem, zwłaszcza gdy powiedziałam jej o moich pery petiach w hotelu i o tym, jak byłam, i wciąż jestem, tra ktowana przez babkę Cutler. Po moich zwierzeniach pani Liddy i ja zbliżyłyśmy się jeszcze bardziej. Poświęcała mi dużo czasu, zapoznając mnie z kulinarnymi przepisami i raz nawet pozwoliła mi pomóc w przygotowaniu kolacji. Jej przyjaźń pomogła mi przetrwać ten czas. Pewnego wieczoru, na krótko przed świątecznymi fe riami, odwiedziła mnie Agnes. Jako że przez te wszystkie poprzednie miesiące była bardzo zadowolona z mojego za chowania, zdecydowała zawiesić na próbę moją karę. Są111
dziłam, że to wstawiennictwo pani Liddy zmieniło decyzję Agnes, lecz wszystko wyjaśniło się kilka dni później, gdy odebrałam telefon od matki. — Przyjeżdżam na weekend do Nowego Jorku z Randolphem i Clarą Sue; w czasie ferii udajemy się na rejs luksusowym transatlantykiem — oświadczyła. — Chcie libyśmy zajechać i wziąć cię na kolację. — A co z Philipem? — zapytałam pospiesznie. — Philip nie przyjedzie, bo jest w odwiedzinach u ja kichś przyjaciół ze szkoły. Wiedzieliśmy, że w czasie ferii będziesz zajęta ćwiczeniami — dodała szybko — więc nie pytaliśmy, czy się do nas przyłączysz, ale naprawdę bar dzo chcemy cię zobaczyć. — Czy aby na pewno czujesz się wystarczająco dobrze, by wybrać się w taką podróż? — spytałam, z trudem ukry wając ironię. — Niezupełnie — odparła — ale lekarze uważają, że może okazać się to dla mnie zbawienne, a poza tym nie często udaje mi się wyrwać Randolpha z hotelu. Do zo baczenia wkrótce — dorzuciła pośpiesznie. — Masz tyle ślicznych sukienek, więc załóż jakąś, bo pójdziemy do bar dzo drogiej i eleganckiej restauracji. Gdy odłożyłam słuchawkę, pożałowałam, że nie odmó wiłam; nie cieszyłam się przecież na spotkanie z Clarą Sue. A jednak pomimo złości nie mogłam powściągnąć ciekawości zobaczenia ich wszystkich. Jak oni teraz wy glądają? — zastanawiałam się. Laura Sue była moją prawdziwą matką i choć ogromnie żałowałam, nie mogłam wyprzeć się tego, że Clara Sue to moja przyrodnia siostra. Przyjechali w umówionym dniu, nieco wcześniej. Ag nes wysłała Clarę Sue, aby sprowadziła mnie na dół, a sama w salonie zabawiała matkę i Randolpha swoimi teatral nymi historyjkami i pamiątkami. Moja siostrzyczka wpa kowała się do naszego pokoju bez pukania — co zupełnie mnie nie zdziwiło — i napuszona stanęła na progu z rę koma na biodrach i wypiętym biustem. W jasnoniebie skiej, dopasowanej sukience wydawał się jeszcze pełniej szy i przy każdym przyspieszonym oddechu — będącym 112
skutkiem szybkiej wspinaczki po schodach — unosił się i opadał miarowo. Sztywna halka pod spódnicą dodatkowo wypełniała jej sylwetkę, przez co Clara Sue wydawała się jeszcze potężniejsza, niż była w rzeczywistości. Włosy miała krótsze i uczesane tak, że falisty kosmyk opadał uwodzicielsko nad lewym okiem, dodając jej lat. Pominą wszy to jednak, nie zmieniła się zbyt wyraźnie — wciąż miała dobre dziesięć kilo nadwagi, co widać było po jej pulchnych policzkach i rękach. Trisha odpoczywała właśnie na łóżku. Uniosła wzrok znad książki i przyglądała się moim przygotowaniom do kolacji w towarzystwie mojej prawdziwej rodziny. — To jest z pewnością Clara Sue — odezwała się swym dobrze mi znanym beznamiętnie chłodnym tonem. — Wasz pokój jest za mały dla dwóch osób — oświad czyła Clara Sue z wyrazem niechęci na twarzy. — Jak to się dzieje, że nie wchodzicie sobie w drogę? — Sygnalizacja działa — rzuciła Trisha. — Hm? — Wiesz co, Claro, nie interesuje mnie, co myślisz o naszym pokoju — zareagowałam spokojnie, odwraca jąc się do niej. — A poza tym normalna osoba najpierw przywitałaby się i poczekała, aż zostanie przedstawiona. — Posłali mnie, żeby ci powiedzieć, iż masz się po spieszyć — stęknęła i odwróciwszy się na pięcie, znik nęła. — Słodkie maleństwo — podsumowała Trisha. — Na prawdę ci współczuję, ale mimo wszystko postaraj się miło spędzić czas. — To raczej niemożliwe — odparłam, przeglądając się jeszcze raz w lustrze. Przechodząc obok pokoju Arthura, zauważyłam, że zerka przez uchylone drzwi, nie zatrzymałam się jednak i ze szłam prosto na dół. Z salonu dobiegł mnie śmiech matki rozbawionej jakąś wypowiedzią Agnes. Gdy stanęłam w drzwiach, wszyscy zwrócili się w moją stronę. Randolph siedział obok matki. Rozpierając się wygodnie na kanapie, założył nogę na nogę, a smukłym dłoniom po113
zwolił spocząć na kolanach. Na delikatnej twarzy malował się łagodny uśmiech, a niebieskie oczy nigdy wcześniej nie były bardziej pogodne i życzliwe niż w tej chwili. Wydało mi się, że włosy odrobinę mu posiwiały na skroniach, a sre brne pasemka przeplatają się także wśród brązowych wło sów na całej głowie. Trwała opalenizna oraz granatowy garnitur i krawat w tym samym kolorze sprawiały, że Ran dolph jak zwykle prezentował się elegancko. Zdziwiłam się, widząc, jak ładnie wygląda moja matka. Jasne włosy opadały na jej nagie ramiona o niezwykłej gładkości i delikatnej linii. Miała na sobie złoty naszyjnik wysadzany owalnymi diamentami, a do tego kolczyki z po dobnymi diamentami w uszach. Ten sam diamentowy blask, jaki bił od szlachetnych kamieni, płonął w jej szafirowych oczach. Wydawała się przez to młodsza. Czas chyba nie miał na nią żadnego wpływu; była odporna na starzenie się. Miała w sobie coś z dziecka, a jej skóra była delikatna jak skóra niemowlęcia, o kremowym odcieniu i lekko opa lona na policzkach. — Och, jak pięknie wyglądasz, Dawn — przywitała mnie głosem nabrzmiałym południowym akcentem, peł nym czaru i dystynkcji. — Czyż nie wygląda przepięk nie, Randolphie? — Rzeczywiście — przyznał Randolph, kiwając gło wą i w szerokim uśmiechu ukazując olśniewająco białe zęby na tle opalonej twarzy. Clara Sue stała za plecami rodziców z rękoma założo nymi pod wydatnym biustem; z jej zielonych oczu biła zazdrość. — Tak nam się cudownie rozmawia z Agnes, że aż nie chce mi się iść — westchnęła matka. — Och, to bardzo miłe z pani strony — odparła Ag nes — lecz nie może pani pozwolić mi opóźniać waszego rodzinnego spotkania. — Bądź co bądź mamy już rezerwację —4 wtrącił Ran dolph, jak zawsze troszcząc się o wypełnianie planu. — Naturalnie — odrzekła matka i wyciągnęła ku nie-
114
mu dłoń, na co Randolph zerwał się na równe nogi i po mógł jej wstać. Matka miała na sobie czarną jedwabną suknię z dekol tem w kształcie serca, który odsłaniał lekko zaróżowione miejsce, gdzie rozpoczynała się linia pomiędzy wysoko unie sionymi piersiami. Trudno było uwierzyć, że stojąca prze de mną kobieta, moja matka, spędziła w zamknięciu tyle czasu jako obłożnie chora. Podeszła do mnie i delikatnie musnęła ustami mój po liczek, po czym wszyscy, włącznie z Clarą Sue, pożegna liśmy Agnes i wyszliśmy na kolację. Na zewnątrz czekała na nas limuzyna. — Musisz opowiedzieć nam wszystko o szkole — ode zwała się matka, gdy już usadowiliśmy się w samocho dzie. — To musi być dla ciebie ogromne przeżycie znaleźć się wśród tylu utalentowanych ludzi. Z łatwością przyszło mi opowiadanie o szkole i gdy opisywałam swoje zajęcia i nauczycieli, zdałam sobie spra wę, jak ogromnie cieszę się z pobytu w Nowym Jorku. Gdy mówiłam, Clara Sue nie przestawała pojękiwać, uda jąc kompletny brak zainteresowania. W restauracji skar żyła się na wszystko i kazała nawet odesłać do odgrzania swoje danie. Mimo to, cokolwiek wyczyniała, ani matka, ani Randolph nie karcili jej za nic. Nie ma chyba na świe cie osoby bardziej rozpieszczonej od niej, pomyślałam. Randolph opowiedział mi o nadchodzących wakacjach, o gościnnych portach, do których mieli zawinąć, i o tym, jak niecierpliwie wyczekiwali tego rejsu. — Randolph nie miał prawdziwych wakacji od ponad roku — wyjaśniła matka. Nie zadawałam żadnych pytań o babkę Cutler, a gdy ktoś o niej napomknął, puszczałam to mimo uszu. W koń cu spytałam, jak miewa się Sissy. Sissy była niezwykle łagodną dziewczyną. Nigdy nie zapomnę pięknych piosenek, które nuciła w czasie pracy. Bardzo przejmowała się tym, jak byłam traktowana po przybyciu do hotelu, kiedy to wyrzucono jedną z poko-
115
jówek, aby zwolnić dla mnie miejsce, chociaż ja wcale nie potrzebowałam pracy. — Babcia wyrzuciła Sissy — wrzasnęła Clara Sue. — Wyrzuciła ją? Ale dlaczego? — spytałam, zwracając się do Randolpha, który w odpowiedzi tylko pokiwał głową. — Źle pracowała — oznajmiła Clara ze złośliwą ra dością. — To nieprawda — upierałam się, zerkając teraz na matkę. Odwróciła ode mnie wzrok i domyśliłam się, że przy czyna tkwi zupełnie gdzie indziej. — Wyrzuciła ją, bo powiedziała mi, gdzie mieszka pa ni Dalton, tak? — zapytałam. — Gdzie mieszka pani Dalton? — powtórzył Randolph i spojrzał na matkę. — To nieprawda, Dawn — odparła cicho. — Proszę, nie mówmy już o tym. Jakże niemiło jest wspominać te nieprzyjemne sprawy właśnie teraz, a ja przecież nie mo gę się tak denerwować tuż przed podróżą. — Ale mam rację, prawda? — Spojrzałam na Clarę Sue, która z zadowoloną miną osunęła się na oparcie krzesła, potwierdzając tylko moje podejrzenia. — Okro pne — powiedziałam. — Sissy potrzebowała pracy. To nie sprawiedliwe. Babcia Cutler jest okrutna, bardzo okrutna. — Słuchaj, Dawn — odezwał się Randolph — nie chcesz chyba denerwować siebie i nas? Tak miło spędza my czas... Miło spędzamy czas, pomyślałam. Niby kto miło spę dzał czas? Z jednej strony siedziała jęcząca i narzekająca Clara Sue, robiąca wszystko co w jej mocy, aby uprzykrzyć nam do końca tę wspólną kolację. Po drugiej stronie zaś miałam matkę, która wiecznie udawała, że świat jest ró żowy, a życie wspaniałe, choć tak naprawdę wiedziała, iż wysłano mnie do Nowego Jorku tylko dlatego, że odkry łam niewygodną prawdę. Zwróciłam się więc do Randolpha. — Dlaczego pozwoliłeś zwolnić Sissy? — krzyknę łam. — Wiesz, że jest dobrą i lojalną pracownicą. Czy 116
tobie naprawdę nikogo nie żal? Czy ty w ogóle masz co kolwiek do powiedzenia w tym hotelu? — Dawn! — Oczy matki zapłonęły. — O, Boże — jęk nęła. — Randolphie, moje serce wali jak oszalałe. Boję się, że mogę zasłabnąć przy stole. — Spokojnie, moja najdroższa — pocieszył ją Ran dolph, pochylając się nad nią i delikatnie głaszcząc jej dłoń. Dlaczego on nie zauważa, jak sztucznie zachowuje się moja matka? — zastanawiałam się. Może go to wcale nie obchodzi? — Lepiej chyba będzie, jak już pójdziemy — powie działa matka, z trudem łapiąc oddech. — Muszę wrócić do hotelu i położyć się, bo w przeciwnym razie nie będę w stanie wyruszyć jutro w rejs. — Ależ oczywiście — przytaknął Randolph, natych miast przywołując kelnera i prosząc o rachunek. — Widzisz, co narobiłaś? — rzekła oskarżycielskim tonem Clara Sue, z wyrazem zadowolenia wypisanym na twarzy. — Zawsze przysparzasz jakichś kłopotów. — Claro Sue! — upomniał ją Randolph. — Właśnie, że tak. Przypomnij sobie tylko, tato, co zeszłego lata zrobiła w hotelu. Mówiłam ci, że nie chcę zabierać jej na kolację — ciągnęła nadąsana. — Proszę, przestań już — błagalnym tonem odezwa ła się matka. Przez twarz Clary przemknął triumfalny uśmieszek. — Żal mi ciebie — zwróciłam się do niej. — Nie masz nikogo oprócz siebie samej i na domiar złego sama nie możesz siebie ścierpieć. Clara ze zdziwienia aż otworzyła usta, lecz zanim zdą żyła cokolwiek odpowiedzieć, Randolph zapłacił rachunek i pomógł matce wstać, po czym wszyscy skierowaliśmy się do wyjścia. Droga powrotna upłynęła w ponurym na stroju i przypominała raczej przejażdżkę karawanem po grzebowym; nikt nie odezwał się ani słowem. Przez cały czas matka siedziała z zamkniętymi oczami i głową wspartą o ramię Randolpha, a Clara Sue wyglądała raz przez jed no, raz przez drugie okno. 117
Gdy samochód zatrzymał się przed domem, wysiadł z niego wraz ze mną tylko Randolph. — Przykro mi, że kolacja nie była przyjemniejsza — powiedział. — Może gdy będziemy wracać z wakacji, uda nam się zatrzymać w Nowym Jorku i wtedy spróbujemy jeszcze raz. Jeśli oczywiście Laura Sue będzie się dobrze czuła. Odwróciłam się w stronę limuzyny. Matka wciąż na wpół leżała na tylnym siedzeniu, nawet nie otwierając oczu, Cla ra Sue zaś z niewinną miną wyglądała przez okno. — Wątpię w to — odparłam i skierowałam się w stro nę schodów, lecz zanim na nie weszłam, odwróciłam się jeszcze raz do Randolpha. — Myślę, że powinieneś za żądać odpowiedzi, dlaczego twoja matka zwolniła Sissy. To powiedziawszy, wbiegłam po schodach i nie oglą dając się już więcej, wpadłam do domu. Minęły wakacje i moja kara dobiegła końca. Rozpoczął się rok szkolny i dni upływały mi teraz znacznie szybciej. Każdego tygodnia wypatrywałam listu od Jimmy'ego, a on, na szczęście, przychodził zawsze z punktualnością godną najlepszego zegarka. Jimmy w szczegółach opisywał mi Berlin, Europejczyków oraz ich zwyczaje. Na zakończenie każdego listu ślubował mi miłość i obiecywał powrócić tak szybko, jak tylko będzie mógł. Ja z kolei zapełniałam kartkę po kartce zeszytu opisami każdego najdrobniejsze go wydarzenia z mojego życia w Nowym Jorku, nie po mijając nawet smaku napoju lodowego, który zafundowa łam sobie danego dnia w barze u George'a. Tato Longchamp nie odzywał się do mnie przez długi czas. Raptem w kwietniu otrzymałam od niego krótki list, który owiał mnie prawdziwym chłodem i okrutnie zasmucił. Droga Dawn! Przepraszam, że tak długo nie pisałem, ale w nowej pracy mam dużo zajęć i stąd brak czasu. Poza tym jest jeszcze jedna przyczyna — poznałem Edwinę Freemont, kobietę, która po śmierci męża sama miała ciężkie życie. 118
I tak poznaliśmy się naprawdę dobrze i pocieszaliśmy się nawzajem, gdy dokuczała nam samotność. Któregoś dnia popatrzyliśmy na siebie i pomyśleliśmy: dlaczego by się nie pobrać? Rozmawiałem też z prawnikiem, który po wiedział mi, że jeśli kiedykolwiek będzie jakaś szansa na odzyskanie Fern, to moje małżeństwo i obecność kobiety w domu na pewno ją zwiększy. No i tak to wygląda. Mam nadzieję, że u ciebie wszystko układa się dobrze. Napisałem też do Jimmy'ego i zawiadomiłem go o moich planach. Uściski, Tato Gdy skończyłam czytać list, wszystkie moje myśli za częły krążyć wokół mamy. Powtarzałam sobie, że powin nam być wyrozumiała i pomyśleć o tym, jak samotny jest tato, szczególnie teraz, gdy Jimmy wyjechał do Europy. A jednak za każdym razem, gdy o tym myślałam, przed oczami stawała mi twarz mamy Longchamp i jedyne, co mogłam zrobić, to ukryć twarz w poduszkę i wypłakać się. Płakałam, dopóki nie zabrakło mi łez, a potem scho wałam list wraz z innymi pamiątkami i nie wspomniałam o nim nikomu, nawet Trishy. Kilka tygodni później Jimmy napisał mi o małżeństwie taty i o tym, że spodziewał się takiego obrotu sprawy. Nie zaskoczyło go więc to tak bardzo, jak — domyślał się — musiało zaskoczyć mnie. Jimmy poznał Edwinę Freemont i uważał ją za bardzo sympatyczną kobietę. Sam jednak przyznał, iż myśl o tym, że jego tato ma drugą żonę, sprawia mu ból. Przysięgał, że nigdy nie oswoi się ze śmiercią mamy. Odpisałam mu, że mnie również trudno będzie się z tym pogodzić, choćby minęło wiele lat i choć bym znalazła jeszcze wiele nowych rodzin. Przez pewien czas po tych wydarzeniach czułam wi szącą nade mną, niezmiennie czarną chmurę. Jedynymi rzeczami, jakie sprawiały mi przyjemność, były zajęcia wokalne i lekcje gry na fortepianie, listy od Jimmy'ego 119
oraz słuchanie, jak Trisha opowiada o innych dziewczę tach. Gdy po lekcjach w szkole nie miałam już żadnych zajęć, często przystawałam przy sali, gdzie ćwiczyła Trisha, i przyglądałam się jej próbom. Moim zdaniem tańczyła bardzo dobrze. Siedemnaste urodziny Trishy obchodziliśmy na począt ku kwietnia. Z tej okazji przyjechali do niej rodzice, aby zabrać ją na kolację, a potem na przedstawienie na Broad wayu. Mnie również zaprosili na tę uroczystość. Mama Trishy była bardzo piękną kobietą o dużych, zielonych oczach. Ojciec — przystojny, wysoki mężczy zna — rzeczywiście nie widział poza córką świata i nie ustannie obsypywał ją podarunkami, obiecując nawet, że gdy tylko Trisha ukończy szkołę, kupi jej mały sportowy samochód. Oboje wypytywali mnie o moją rodzinę. Okazało się, że słyszeli o hotelu Cutler's Cove i nawet się zastanawiali, czy nie spędzić tam tygodnia w czasie letnich wakacji. Gdy odpowiadałam na ich pytania, Trisha zerkała na mnie raz po raz, nie zdradzając jednak, jak nieszczęśliwe chwile spędziłam w hotelu mojej rodziny. Po kolacji poszliśmy do teatru na Zabawę w piżamach, a potem na kawę i ser nik do kawiarni Lindy. Pod każdym względem był to na prawdę wspaniały wieczór i choć zdawałam sobie sprawę, że miałam dużo szczęścia, będąc na niego zaproszona, w głębi serca zazdrościłam przyjaciółce. W dniu moich uro dzin matka raczyła jedynie zatelefonować oraz wsunąć do karty urodzinowej czek z poleceniem, abym kupiła so bie to, na co mam ochotę. Kwiecień dobiegał końca, a wraz z nim rosło podnie cenie wokół Popisowego Weekendu. Często z Trisha zo stawałyśmy w szkole po lekcjach, aby przyjrzeć się pró bom drugiego roku. Im bliżej było tego świątecznego weekendu, tym bardziej Arthur Garwood zamykał się w sobie. Doszło nawet do tego, że nie wychodził już ze swojego pokoju, aby ze mną poroz mawiać. Kilka razy, chcąc go pocieszyć, przystawałam pod jego drzwiami, lecz na każde pukanie odpowiedzią była ci120
sza. Postanowiłam podzielić się tym z Agnes, ta jednak skwitowała to stwierdzeniem, że zachowanie Arthura to zapewne objaw tremy przed występem. — Wszyscy jej doświadczamy — wyjaśniła. — Nawet najwięksi wykonawcy nie przestają odczuwać skurczy żo łądka przed wyjściem na scenę, choć mają już za sobą setki występów. Powiadają, że jeśli nie jest się zdener wowanym, to występ nie będzie najlepszy. Zbyt duża pew ność siebie jest na scenie obciążeniem. — Ale u Arthura to coś więcej niż zdenerwowanie przed występem — odparłam, lecz Agnes nie chciała mnie słuchać. Rankiem w piątek poprzedzający uroczysty weekend zeszliśmy wszyscy na śniadanie i już od progu zauważy liśmy nieobecność Arthura. Spóźnialstwo nigdy nie było jego wadą, więc Agnes zaniepokoiła się i poszła do jego pokoju sprawdzić, czy aby nie jest chory. Po chwili przy biegła, oznajmiając z przerażeniem w głosie, że Arthura nie ma w pokoju i że tej nocy wcale nie spał u siebie. — Czy ktoś wie coś na ten temat? — zapytała gorą czkowo. — Może schudł jeszcze bardziej i rozpłynął się — za kpił Donald Rossi. — To wcale nie jest śmieszne — rzuciłam. — Wcale — poparła mnie Agnes. — To tak niepo dobne do Arthura. Choć jest taki skryty i cichy, nie można mu przypisywać braku odpowiedzialności. Och, Boże, prze cież on ma jutro solowy występ! — wykrzyknęła i po biegła zatelefonować do jego rodziców. Ani ja, ani Trisha nie widziałyśmy Arthura w szkole przez cały dzień. Gdy lekcje zbliżały się już do końca, przeszłam umyślnie obok jednej z jego klas, aby zajrzeć, czy tam nie siedzi, lecz Arthura nie było. Gdy wróciłyśmy do domu, natknęłyśmy się w salonie na Agnes w towa rzystwie jego rodziców. — Och, dziewczęta, dzięki Bogu, że już jesteście! — wykrzyknęła Agnes. — Arthur przepadł bez śladu. Mie liśmy nadzieję, że może powiedział coś którejś z was — ciągnęła, spoglądając na mnie badawczym wzrokiem. 121
Trisha przecząco potrząsnęła głową. — Dawn? Spojrzałam na państwa Garwoodów. Na ich twarzach malowała się bardziej złość niż niepokój. Wyprowadziło mnie to z równowagi. — Bardzo się denerwował swoim występem — oznaj miłam. — Bał się, że zrobi z siebie pośmiewisko i że jego występ będzie żenujący. Prawdopodobnie chowa się gdzieś poza stancją. — To śmieszne — żachnął się pan Garwood. — On nigdy nie postąpiłby w ten sposób. — Owszem, postąpiłby — upierałam się tak stanowczo, że wszyscy gwałtownie zwrócili się w moją stronę. — Arthur był zrozpaczony — ciągnęłam — ponieważ pań stwo nie chcieli wysłuchać jego próśb. — Dawn! — krzyknęła Agnes i zerknęła na Garwoo dów. — Ona nie chciała państwa obrazić — zaczęła mnie tłumaczyć. Rozpierał mnie gniew. — Proszę im nie tłumaczyć, co miałam na myśli. Ar thur często mi mówił, jak błagał was o zrozumienie. On wie, że nie ma państwa talentu ani nigdy nie posiądzie umiejętności, których państwo od niego wymagają. — Nie zgadzam się. To nieprawda — odpaliła pani Garwood. — Arthur jest bardzo utalentowany. On... — Ma pani więcej racji, niż się pani wydaje! Arthur jest nadzwyczaj utalentowany, lecz w innej dziedzinie. — Jak śmiesz tak mówić? — wtrącił się pan Garwood i przymrużonymi oczami powoli zmierzył mnie takim spoj rzeniem, że aż przeszył mnie strach. Mimo to udało mi się wytrwać w przekonaniu, że mu nie ustąpię. — Co to dziecko sobie myśli? — Nie jestem dzieckiem — odcięłam się. — Arthur jest bardzo nieszczęśliwy i zrozpaczony. Powinni go pań stwo wysłuchać. On nie chce was rozczarować i dlatego właśnie pragnie skończyć z grą na oboju. — Dość już tego! — wykrzyknął pan Garwood, zry-
122
wając się na równe nogi. — Jeśli wiesz, moja młoda da mo, gdzie jest Arthur, to lepiej nam powiedz. — Nie wiem — odpowiedziałam. — Ale gdybym na wet wiedziała, to i tak byłabym ostatnią osobą, która by wam to powiedziała — dokończyłam i wybiegłam z po koju. — Dawn! — usłyszałam za sobą krzyk Agnes. — Porozmawiam z nią — odezwała się Trisha i wy szła za mną. Zatrzasnęłam za sobą drzwi i gotując się z wściekłości, zaczęłam chodzić po pokoju. — Wiedziałam, że coś takiego może się stać — po wiedziałam. — Wiedziałam i już. Ostrzegałam Agnes, ale ona nie chciała mnie słuchać. Widzisz, jacy są jego rodzi ce. Okropni, po prostu okropni! — O rany, ale ich objechałaś! — zachłysnęła się Tri sha. — Nie mogłam nic na to poradzić. Arthur ma napra wdę kłopoty. Bardzo potrzebuje pomocy, a oni myślą tylko o sobie i swojej reputacji. Czuję obrzydzenie do rodziców, któ rzy nie kochają naprawdę swoich dzieci. Obrzydzenie! — wykrzyknęłam, rzucając się na łóżko. Trisha usiadła obok mnie. — Ale nie wiesz, gdzie on jest, prawda? — zagadnęła. W odpowiedzi potrząsnęłam głową. Po wyjściu Garwoodów Agnes przyszła do naszego po koju. — Jestem zażenowana — oświadczyła. — Nic podob nego nie przydarzyło się tu wcześniej. Garwoodowie są zdruzgotani. — Wcale nie są zdruzgotani — oburzyłam się. — Są zmartwieni tym, co powiedzą ich krewni i przyjaciele, któ rych zaprosili na tę uroczystość, i tak naprawdę wcale nie troszczą się o Arthura. — Byłaś przed chwilą bardzo zuchwała i niegrzeczna. Nie pozwolę na takie zachowanie w moim domu. Jeśli nie powiesz mi w tej chwili, gdzie jest Arthur Garwood,
123
zadzwonię do twojej babci i powiadomię ją, że jestem zmu szona wydalić cię ze stancji. — Ale ja nie wiem, gdzie on jest — jęknęłam. — Ar thur nie ma żadnych prawdziwych przyjaciół, u których mógłby się zatrzymać. On po prostu schował się gdzieś na czas występów, a potem wróci. Zobaczycie. — Czy namawiałaś go do ucieczki? — zapytała ostro Agnes. — Jego rodzice podejrzewają, że tak. — Nie musiałam go namawiać. To z ich winy Arthur uciekł. Wciąż odmawiali wysłuchania jego próśb. Przysię gam pani — wyszlochałam. — Mówię prawdę. Patrzyła na mnie przez jakiś czas, po czym potrząsnęła głową i ze wzrokiem utkwionym gdzieś w dali, zapytała: — Co mamy począć? Spojrzałyśmy po sobie z Trishą. Gdy zdarzało się coś nieprzyjemnego, Agnes wcielała się w jedną ze swych sta rych ról. Wiedziałam, że teraz właśnie odpływa we wspo mnieniach, wcielając się w jakąś postać z kiepskiego dra matu. — W dzisiejszych czasach młodzi ludzie sprawiają ty le kłopotów. Ich życie jest tak pogmatwane. Czy nie tę sknisz za łatwiejszymi, spokojniejszymi czasami? Czy nie pragniesz kiedyś zasnąć i obudzić się małą dziewczynką? Ja tak. Jakże tego pragnę — zakończyła i odwróciła się, aby powoli, z wdziękiem opuścić nasz pokój. — Zagubiła się w tym wszystkim — skwitowała jej zachowanie Trisha, kręcąc głową. — Nie może uporać się z tym całym zamieszaniem. — A kto może? — zapytałam. — Kto chce? Minął Popisowy Weekend, a Arthur nie powrócił. Gar woodowie polecili policji przesłuchać wszystkich w inter nacie, a szczególnie mnie. Powtórzyłam im to samo, co powiedziałam Garwoodom. Wysłuchali, pokiwali głowami i opuścili pokój. Agnes załamywała ręce z rozpaczy, a Do nald Rossi się wymyślał nowe dowcipy na tę okazję. I wtedy, prawie po tygodniu, otrzymałam list. Nie było na nim adresu zwrotnego, ale coś w charakterze pisma 124
na kopercie przyspieszyło bicie mego serca. Rozerwałam kopertę i zaczęłam czytać. Droga Dawn! Z nikim prócz Ciebie nie pragną się pożegnać. Przykro mi jedynie, że nie zrobiłem tego osobiście. Od dawna od kładałem pieniądze na tę ucieczką. Jedynym powodem, dla którego zostałem w szkole tak długo, była przyjemność, jaką czerpałem z przebywania w pobliżu Ciebie. Lecz Ty masz swoje własne życie i wiem, że ja nie będę jego częścią. Postanowiłem odejść i próbować pisarstwa. Może jeśli odniosę sukces, rodzice mi przebaczą. Mam nadzieją, że byłaś szczera, mówiąc, że zawsze będziesz przechowywała mój wiersz o Tobie. Pewnego dnia może spotkamy się zno wu. Dziękuję za Twoją troskę. Ucałowania, Arthur
Trisha uważała, że powinnam pokazać list Agnes. — Ale oni mogą wytropić Arthura i ściągnąć go tu z powrotem, a on mnie za to znienawidzi — broniłam się. — Na kopercie nie ma adresu zwrotnego — zwróciła uwagę Trisha. — Będą wiedzieli tylko tyle, że list wy słano z Nowego Jorku. Dzięki niemu — dodała — Ag nes dowie się, że to nie twoja wina, a rodzice Arthura nie będą mogli za nic cię winić. — Biedny Arthur — westchnęłam. Trisha skwitowała to wzruszeniem ramion. — Może teraz będzie szczęśliwszy. Możliwe, że nawet przytyje — dodała. Z uśmiechem wsunęłam list z powrotem do koperty i zrobiłam to, co poradziła mi Trisha. Agnes przeczytała go, westchnęła kilka razy i podziękowała mi. Więcej o Arthurze nie słyszałyśmy. O całej tej sprawie już nigdy nie wspomniano, jak zresztą o wielu innych przy krych zajściach, jakie zdarzyły się w domu Agnes. Nie wspo minano o nich w rozmowach, a jeśli już ktoś o czymś na125
pomknął, gubiły się one wśród innych prawdziwych lub fałszywych wydarzeń, tak jak w teatrze. Zresztą i tak nie miałam zbyt wiele czasu, aby się tym przejmować. Madame Steichen zaczęła włączać mnie do swoich co miesięcznych sobotnich recitali, prezentujących jej studen tów. Śpiewałam też w chórze w dwóch szkolnych musi calach. Współzawodnictwo o solowe partie było ostre i za zwyczaj wygrywali je studenci drugiego roku, ale wiele osób mówiło mi często, że wybór powinien paść na mnie. Pod koniec roku szkolnego madame Steichen oświad czyła, że wybrała mnie na swoją reprezentantkę w przy szłorocznym Popisowym Weekendzie i że letnie zajęcia poświęcimy na przygotowanie do tej uroczystości. Wszy scy gratulowali mi, że spotkał mnie taki zaszczyt, z czego byłam bardzo dumna. Mimo wszystko jednak obiecałam Trishy, że znajdę czas, aby odwiedzić ją i jej rodziców. W ostatni dzień roku szkolnego Trisha zatrzymała mnie na korytarzu przed salami od muzyki. Była tak czerwona na twarzy, że wyglądała, jakby od nadmiaru emocji miała zaraz pęknąć jak balon. — Zgadnij, kto przyjeżdża tu jesienią uczyć śpiewu! — wykrzyknęła, przyciskając książki do piersi i robiąc pi ruet. — Właśnie się dowiedziałam. No, zgadnij! — Kto taki? — spytałam i z uśmiechem pokręciłam głową; nigdy nie mogłam nadziwić się jej entuzjazmowi. — Gwiazda operowa: Michael Sutton! Michael Sutton odniósł ogromny sukces na deskach ope rowych Europy. W Ameryce był już gwiazdą na rok przed wyjazdem na swoje europejskie turnee i w czasopismach bez przerwy pojawiały się artykuły na jego temat. Był mło dy, przystojny i przy tym niesamowicie utalentowany. — Tydzień przed rozpoczęciem roku szkolnego zamie rza przeprowadzić przesłuchania, aby wybrać sobie ucz niów — ciągnęła Trisha. — I choć nie potrafię zaśpie wać jednej nuty, wracam wcześniej z wakacji i będę pró bować. A ty, szczęściaro, będziesz miała znakomitą okazję. Już od roku uczysz się śpiewu! Serce zabiło mi z nadzieją. Z niedowierzaniem potrząs126
nęłam głową: to, co się wydarzyło w moim krótkim życiu, nauczyło mnie nie liczyć na nic, a szczególnie na poja wienie się tęczy po deszczu. Lecz dlaczego nie miałabym mieć nadziei? — pomyśla łam. Jakkolwiek by było, przyjeżdżał sam Michael Sutton!
Rozdział szósty
Jak poznałam Michaela W dniu przesłuchań, które urządził Michael Sutton, by wybrać studentów na swoje zajęcia, obie z Trisha byłyśmy bardzo podenerwowane. Wstałyśmy pół godziny wcześniej niż zwykle i przymierzyłyśmy chyba kilkanaście ciuchów, zanim w końcu zdecydowałyśmy się na różowe bluzki i kre mowe, plisowane spódnice. Kupiłyśmy je razem podczas jednego z naszych „sobotnich rajdów safari po centrum". Tę nazwę wymyśliła oczywiście Trisha, gdy godzinami cho dziłyśmy po domach towarowych, przymierzając najróżniej sze ubrania, niekiedy tak wystrzałowe i drogie, że i tak z góry wiadomo było, iż nie możemy ich kupić. Ale samo przebieranie sprawiało nam dużo przyjemności i nie od straszały nas nawet nieprzychylne spojrzenia ekspedientek. Włożenie identycznych spódnic i bluzek było pomysłem Trishy. — Wyglądamy teraz jak bliźniaczki i na pewno przy ciągniemy jego uwagę. Umyte i wyszczotkowane do połysku włosy przewiąza łyśmy jedwabnymi, różowymi wstążkami i delikatnie uma lowałyśmy usta. Letnie słońce opaliło już lekko nasze twa rze i ani ja, ani Trisha nie musiałyśmy już dodawać im koloru. Postanowiłyśmy też włożyć białe tenisówki i podkolanówki, które zawinęłyśmy tak, jak zawijały je nasze mamy, kiedy były w naszym wieku. W końcu chichocząc, bardziej z ner wów aniżeli z radości, zbiegłyśmy w podskokach na śnia127
danie. Podczas posiłku uważnie wysłuchałyśmy rad doty czących przesłuchania, których Agnes udzielała nam, prze chadzając się tam i z powrotem po jadalni. — Bądźcie pewne siebie i rzeczowe i nie pchajcie się do przodu — ostrzegała. Ostrzeżenie to okazało się całkowicie zbędne. Gdy do tarłyśmy do szkoły, duża sala do muzyki była tak prze pełniona, że kandydatom kazano ustawić się w kolejce i wręczono im kartki z numerami zamiast imion. Ludzie stali w długim rzędzie biegnącym od fortepianu do prze ciwległej ściany i wzdłuż niej aż na korytarz. Powitał nas wszystkich Richard Taylor, student drugie go roku i jeden ze specjalnych uczniów madame Steichen. Był to chłopiec utalentowany, ale przy tym nieco arogancki, toteż gdy wybrano go na asystenta Michaela Suttona, wprost pęczniał z dumy. Wysoki i szczupły ze swymi długimi nogami i rękami wyglądał jak Ichabod Crane z książki Was hingtona Irvinga. Jego postać przy fortepianie to dopiero był widok! Dłonie Richarda były tak duże, że gdy przebie gały lekko po klawiaturze, sprawiały wrażenie oddzielonych od reszty ciała. Twarz miał pociągłą, a jego nos kojarzył mi się z chorągiewką; kąciki szerokich warg zapadały się tak głęboko, że przypominały dołeczki, a jego usta, z natury bardzo wyraziste, zawsze wyglądały, jak gdyby malował je szminką. Cerę miał niezwykle jasną, usianą drobniutkimi piegami, przebiegającymi po policzkach i czole w skupi skach przypominających wąziutkie strumyczki; oczy jasnobrązowe, głęboko osadzone i włosy koloru miedzianego — ich długie, nie podcinane kosmyki spływały mu po szyi i wchodziły za kołnierz. — Weź kartę i ustaw się w kolejce — wydawał po lecenia nosowym, cienkim głosem, gdy nadchodzili coraz to nowi studenci. — Po pierwszym cięciu podacie nazwi ska. Na razie wystarczą numery — dodał i łypnął spod oka na niektórych kandydatów, jak gdyby chciał powie dzieć: „Po co marnujecie swój i nasz czas?" Ale większość studentek nie zwracała uwagi na Ri charda; wyciągały szyje i wierciły się na wszystkie strony, 128
żeby tylko choć na moment zerknąć na Michaela Suttona stojącego przy fortepianie, tyłem do wszystkich, i prze glądającego jakieś nuty. — Ile osób będzie w klasie pana Michaela Suttona? — zapytała Trisha, sięgając po karty dla nas. — Sześć — odpowiedział Richard. — Sześć! Tylko sześć — jęknęła rozczarowana. — Czy to znaczy, że będzie trzech chłopców i trzy dziewczyny? — usłyszałam za sobą dziewczęcy głos. — Wybór nie ma nic wspólnego z płcią. Będzie zależał jedynie od talentu — odparł Richard i pokręcił głową. — Myślisz, że jesteś na kolonii letniej? Studenci słyszący jego odpowiedź wybuchnęli śmiechem, a dziewczyna, która zadała pytanie, schowała się za sto jących przed nią ludzi. Richard Taylor, najwyraźniej bar dzo z siebie zadowolony, przeszedł dumnie na początek kolejki i poklepał Michaela Suttona po ramieniu. Męż czyzna odwrócił się i spojrzał w naszą stronę. Widywałam już, rzecz jasna, jego zdjęcia w kolorowych czasopismach i gazetach, ale zobaczyć go na własne oczy to było coś, czego nie da się porównać z najlepszymi fo tografiami. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, był szeroki w ramionach, wąski w biodrach. Jego ciemne, je dwabiste włosy zaczesane były starannie na boki, a długie włosy znad czoła spływały falą do tyłu. W białej koszuli i szarych, luźnych spodniach odznaczał się niewymuszoną elegancją. W miarę jak przebiegał spojrzeniem długą ko lejkę pełnych nadziei na sukces kandydatów, jego uśmiech rozszerzał się i promieniował coraz większym ciepłem, a w jego szafirowych oczach tańczyły figlarne ogniki. Nig dy przedtem nie widziałam tak olśniewająco białych zę bów. Miałam wrażenie, że patrzę na kogoś, kto dopiero co zszedł z ekranu. Doszły nas słuchy, że Michael Sutton przyleciał właś nie z francuskiej Riwiery, co tłumaczyło jego równomier ną, ciemną opaleniznę. Wokół rozległy się przeciągłe wes tchnienia dziewcząt i ponad całą kolejką przepłynęła fala „ochów" i „achów". 129
Przemknęło mi przez myśl, że Michael Sutton to chyba najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek widzia łam. Sam jego widok przyprawiał mnie o dreszcze i przy spieszone bicie serca. Byłam pewna, że gdy w końcu na dejdzie moja kolej, zrobię z siebie pośmiewisko; może nawet nie zdołam wydobyć z siebie żadnego dźwięku i skończy się na tym, że będę jedynie poruszała wargami. Na samą myśl o tym poczułam, jak rumieńce palą mi policzki. Ag nes miała rację. Byłam bardzo rada, że nie stoję na po czątku kolejki i ze współczuciem myślałam o dziewczynie z numerem jeden. — Witajcie — odezwał się Michael Sutton. — Zaraz będziemy mogli zacząć — dodał miękkim, melodyjnym głosem. — Na wstępie pozwólcie mi podziękować wam za przybycie. Zapewniam was, że widok tak wielu osób w najmniejszym stopniu nie rani mojej ambicji — dodał, wywołując śmiech zebranych. — Pragnąłbym przyjąć wszystkich — mówił dalej, przybierając poważny wyraz twarzy — lecz, naturalnie, nie jest to możliwe. Mogę wy brać tę czy inną osobę wyłącznie dlatego, że czymś się wyróżnia, a zatem moja decyzja nie będzie ostateczną oce ną waszych talentów i możliwości. Jeśli nie będziecie pra cować ze mną w tym semestrze, to z pewnością czeka was współpraca z innymi, może bardziej niż ja kompe tentnymi nauczycielami. Klasnął w dłonie i na jego lewym nadgarstku błysnął elegancki złoty zegarek. — Panie i panowie — ciągnął dalej — każdemu po kolei będę dawał tym znak — rzekł, wskazując na kamerton — i chciałbym, abyście zaśpiewali mi w obie stro ny całą gamę. Poprosił pierwszą osobę o wystąpienie z kolejki. Za padła tak idealna cisza, że słyszałam oddechy ludzi sto jących wokół mnie. Pan Sutton podał kandydatce ton i ta, jako pierwsza, zaśpiewała gamę. Gdy doszła do połowy, podziękował jej i poprosił następnego chętnego. Kolejka posuwała się bardzo szybko i nim się obejrzałam, byłam już druga. 130
Wtedy właśnie zauważyłam, jak wzrok Michaela Sut tona prześlizguje się ponad chłopcem stojącym przede mną i zatrzymuje się na mnie. Przerażona, pospiesznie odwróciłam oczy od jego przeciągłego, penetrującego spoj rzenia w obawie, że zauważy moje podenerwowanie. Kie dy ponownie skierowałam wzrok w jego stronę, obdarzył mnie uśmiechem i wysłuchawszy mojego poprzednika, po dziękował mu. Potem odwrócił się, stając twarzą do mnie; jego zmysłowe usta były lekko rozchylone. Przez długą chwilę nie odrywał ode mnie oczu, pochłaniając mnie wzro kiem od stóp do głów. Poczułam, jak drętwieją mi palce — może dlatego, że tak mocno je zaciskałam. — W porządku — zaczął, po czym przyłożył do ust kamerton i podał mi ton. Ledwie zaczęłam śpiewać, poczułam ucisk w gardle. Natychmiast umilkłam. — Nic się nie stało — uspokoił mnie łagodnym gło sem. — Spróbuj jeszcze raz. Tym razem zaśpiewałam gamę najlepiej, jak tylko po trafiłam. Gdy skończyłam, pan Sutton pokiwał głową, a in nie zamarło serce. Dopiero w tym momencie uzmysłowiłam sobie, jak bardzo pragnęłam znaleźć się w jego klasie. — Dziękuję. Teraz numer trzydzieści dziewięć — po wiedział, a ja odeszłam na bok. Gdy już wszyscy zaprezentowali swe umiejętności, Mi chael Sutton rozpoczął naradę ze swoim asystentem, Ri chardem Taylorem. W końcu Richard zwrócił się do nas, trzymając przed sobą kartkę. — Osoby, które wyczytam, proszę o pozostanie. Reszcie, dziękuję — rzucił krótko i odczytał numery osób zakwalifi kowanych do następnego etapu. W połowie listy usłyszałam swój numer. Nie wierzyłam własnym uszom; przecież było tylu kandydatów śpiewają cych lepiej ode mnie i mniej zdenerwowanych, co wróżyło im większe powodzenie w roli uczniów i śpiewaków. Trisha ścisnęła mnie za ramię. — Ty szczęściaro — powiedziała z zazdrością. — Jeszcze będzie drugi etap — przypomniałam jej. 131
— Przejdziesz. Powodzenia! — rzuciła i wyszła wraz z innymi rozczarowanymi niepowodzeniem studentami. W następnym etapie przesłuchania każdy z nas był zobowiązany podać Richardowi nuty piosenki, którą chciał zaśpiewać, aby ten mógł nam akompaniować. Michael Sut ton miał się nam przysłuchiwać, siedząc z piórem i ze szytem z tyłu audytorium. Postanowiłam zaśpiewać Gdzieś ponad tęczą. Była to piosenka, którą z sukcesem śpiewa łam kiedyś na koncercie w Emerson Peabody w Richmond. Tym razem każdy z nas musiał się przedstawić i podać tytuł piosenki. — Dawn Cutler. Gdzieś ponad tęczą — powiedziałam. Gdy zaczęłam śpiewać, stało się to, co dzieje się ze mną zawsze podczas moich występów: nie pamiętałam, gdzie jestem i kto mnie słucha; byłam zupełnie sama, bez reszty owładnięta muzyką. Cała moja wyobraźnia i kon centracja skierowana była na doskonalenie dźwięków pio senki. Unosiłam się na latającym dywanie utkanym z mu zyki, którego lot uwalniał mnie od wszelkich trosk i cier pień. Zapominałam o przeszłości i teraźniejszości i jak orzeł wzlatywałam na wietrze, opętana i zauroczona swą umiejętnością latania. Żadna chmura, żadna gwiazda nie wydawały mi się niedosięgłe. Skończywszy śpiewać, otworzyłam oczy. Przez chwilę na sali panowała głęboka cisza, a po niej wybuchły okla ski. Pozostali kandydaci z entuzjazmem bili mi brawo, zapominając na moment, że przecież wszyscy rywalizuje my ze sobą o jedyne sześć miejsc w klasie Michaela Sut tona. Obejrzałam się, spoglądając na mistrza. Uśmiechał się, kiwając głową. — Następny — zawołał. Po przesłuchaniu wszystkich kandydatów pan Sutton ponownie naradził się z Richardem Taylorem, po czym już sam stanął przed nami i oznajmił: — Wprost trudno mi wyrazić słowami, jakim wspa niałym doświadczeniem było dla mnie to przesłuchanie. Jestem pod wrażeniem ogromu talentu mieszczącego się w tej szkole i dlatego ciężko mi podjąć decyzję. Niestety 132
jednak muszę to zrobić — dodał i otworzył swój notesik. — Następujące osoby proszę o pozostanie na sali w celu omó wienia rozkładu zajęć. Moje nazwisko zostało wyczytane jako ostatnie, lecz gdy je usłyszałam, poczułam się, jakby z radości serce miało mi wyskoczyć z piersi. Zostałam wybrana, zauwa żona wśród tylu utalentowanych ludzi, aby rozpocząć pra cę z taką sławą. Jak zareagujesz, babciu Cutler, na wieść o moim sukcesie? — zastanawiałam się. Nawet w swoich najbardziej niedorzecznych myślach błąkających ci się po głowie tamtego dnia, kiedy starłyśmy się ze sobą w twoim gabinecie, nie przypuszczałaś, że tak wiele osiągnę. By łam już jedną z wyróżnionych uczennic madame Steichen i ćwiczyłam utwór, który miałam zaprezentować podczas Popisowego Weekendu, a teraz jeszcze zostałam jedną ze specjalnie wybranych sześciu osób mających pobierać na uki u samego Michaela Suttona! Twoja zemsta, babciu Cutler, okazała się mieczem obusiecznym, pomyślałam. — Proszę, podajcie Richardowi rozkład waszych obo wiązkowych zajęć — powiedział pan Sutton, odrywając mnie od moich gorzkich rozmyślań — abyśmy mogli za planować nasze indywidualne lekcje. Jako grupa będziemy spotykać się tylko raz w tygodniu. Pozostały czas przezna czam na indywidualną pracę z każdym z was — zakoń czył, zatrzymując swe spojrzenie na mnie. Tak długo nie odrywał ode mnie oczu, że zmieszana odwróciłam wzrok. Przekazałam Richardowi mój plan zajęć i skierowałam się ku wyjściu. Do Michaela Suttona podeszło dwóch in nych nauczycieli muzyki, ale on odwrócił się do mnie i uśmiechając się, skinął głową. Z bijącym sercem odpo wiedziałam mu takim samym uśmiechem, ale nagle po tknęłam się o rozwiązane sznurowadło tenisówki i runę łam na podłogę, w ostatniej chwili ratując się przed upadkiem na twarz. — Nic ci się nie stało? — zawołał pan Sutton, pod biegając do mnie. — Nie, nic — rzuciłam pospiesznie i wybiegłam z sa li. Czułam się jak idiotka; krew uderzyła mi na twarz 133
i byłam tak czerwona i zawstydzona, że nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie zniknę za drzwiami. W holu czekała na mnie Trisha. — Udało ci się, prawda? Wiedziałam, że ci się uda. Każdą lekcję ze Suttonem będziesz musiała mi opowie dzieć w najdrobniejszych szczegółach — zażyczyła sobie. — Chcę znać każde słowo, które do ciebie wypowie. — Ależ, Trisho, on pewnie uważa mnie za jakąś słodką idiotkę. Omal nie padłam na twarz, kiedy z rozdziawioną buzią gapiłam się na niego, wychodząc z sali! — wykrzyk nęłam. — Naprawdę? To zaczyna być pasjonujące. Widzisz, już coś się wydarzyło — zawyrokowała Trisha. Jakże ona potrafiła mnie zadziwić tą swoją umiejęt nością przekręcania wszystkiego na opak. Pozostało mi tylko roześmiać się i ruszyć za nią. Tego samego dnia musiałam jeszcze wrócić do szkoły na prywatną lekcję z madame Steichen. Powiedziałam jej, że zostałam wybrana do klasy Michaela Suttona, od niosłam jednak wrażenie, że wiadomość ta wcale jej nie ucieszyła. Byłyśmy już ze sobą w dość zażyłych stosun kach, czułam więc, że mogę zapytać, dlaczego na moją nowinę zareagowała tylko szyderczym uśmiechem. — To nie jest klasyk — odparła. — Żaden z niego artysta; to wykonawca. — Nie pojmuję różnicy, madame Steichen. — Ale pojmiesz, droga Dawn. Któregoś dnia pojmiesz — orzekła, dodając, abyśmy nie trwoniły jej cennego czasu na jałowe dyskusje. Po skończonej lekcji zebrałam nuty i doszedłszy do wniosku, że skoro do kolacji zostało jeszcze sporo czasu, nie ma sensu się spieszyć, wolnym krokiem ruszyłam do wyjścia. Miałam ochotę nacieszyć się jeszcze tą resztką ciepłego późnosierpniowego popołudnia. Chłodne podmuchy wiatru znad East River pieściły moją twarz, a nade mną, po ciemnonie bieskim niebie przepływały śnieżnobiałe chmurki podobne do białych poduszeczek z bitej śmietany ułożonych na niebie134
skim lukrze. Przysiadłam na jednej z ławek i z zamknię tymi oczami wdychałam zapach róż, nagietków i bratków. Upajające swym zapachem powietrze i słoneczne ciepło przeniosło mnie w myślach w szczęśliwe i beztroskie lata. Zobaczyłam siebie jako małą dziewczynkę ze skakanką, wy śpiewującą wyliczanki podsłuchane u starszych koleżanek: Moja mama, twoja też, mieszka obok, numer sześć. Każdej nocy walkę toczą, a co mówią? Oto treść... Rozśmieszyły mnie te wspomnienia. — To musi być jakaś bardzo zabawna myśl — usły szałam czyjś głos. Otworzyłam oczy i ujrzałam przed sobą Michaela Sut tona z niewielką, skórzaną aktówką w prawym ręku, wpa trującego się we mnie z lekkim uśmiechem. — Och. Ja... — Nie musisz wyjaśniać — odparł ze śmiechem. — Nie mam zamiaru ci się narzucać. — Ależ pan się nie narzuca — wykrztusiłam. — Po prostu zaskoczył mnie pan. Ze zrozumieniem pokiwał głową, po czym chwycił te czkę w obie ręce i przytrzymał ją przed sobą. — Jak wypadła dziś lekcja gry? — zapytał. Zasko czyło mnie, że tak doskonale zna mój plan. — Sądzę, że dobrze, choć madame Steichen jest dość oszczędna w pochwałach. Twierdzi, iż prawdziwemu ar tyście nie trzeba mówić, że dobrze wypadł; on sam wy czuwa to instynktownie. — Gadanie — żachnął się Michael Sutton, pochyla jąc się nade mną. — Każdy chce być głaskany i chwalo ny. Wszyscy mamy ambicje, które trzeba pieścić jak małe kociaki. Jeśli dobrze wypadniesz, dam ci znać; a jeśli wy padniesz źle, też nie omieszkam cię o tym powiadomić. Wyprostował się i obejrzał na ścieżkę za sobą. Wstrzy małam oddech. Rozmawialiśmy tak, jak gdybyśmy znali się od dawna. Michael Sutton sprawiał wrażenie osoby niezwykle spokojnej, odprężonej i w przeciwieństwie do tego, co myślałam o znanych osobistościach, odnoszącej się do innych bez żadnej rezerwy i zarozumiałości. 135
— Właśnie szedłem na filiżankę cappuccino do kawia renki tuż za rogiem. Miałabyś ochotę pójść ze mną? — zaproponował. Przez chwilę gapiłam się na niego, jak gdybym czeka ła, aż ktoś przetłumaczy mi jego słowa. Uśmiechnął się, lekko przechylając głowę na bok. Co to takiego to cappuc cino? — zastanawiałam się. Może jakieś wino? — Cappuccino? — odezwałam się w końcu. — Jeśli wolisz, możesz wziąć zwykłą kawę — odparł. — Aha. Dobrze — rzuciłam pospiesznie. — Dziękuję. Sutton czekał przez chwilę, po czym zauważył: — Będziesz musiała wstać, jeśli masz zamiar pójść ze mną. — Rzeczywiście — odparłam, z przejęcia ledwo zdol na do wydobycia z siebie jakiegokolwiek dźwięku. Ruszyliśmy w stronę bramy. — A więc mieszkasz na jednej ze stancji zalecanych przez szkołę? — zagadnął w drodze. — Tak — wykrztusiłam. — Podoba ci się życie w Nowym Jorku? — zapytał. Za zakrętem ujął mnie pod ramię. Spodziewałabym się, że taki gest może mnie speszyć i zawstydzić, lecz stało się zupełnie inaczej — uspokoiłam się i poczułam bezpieczna. — Jest ciekawe — odparłam — ale potrzeba dużo cza su, żeby się do niego przyzwyczaić. — Moim ulubionym miastem jest Londyn. Kiedyś mu sisz tam pojechać. W Londynie spacerujesz w cieniu budowli sprzed wieków, a jednocześnie otacza cię współczesność. — To brzmi zachęcająco — odparłam. — Nie podróżowałaś wiele? — Tylko w Stanach. — Naprawdę? A ja myślałem, że wszyscy tutejsi stu denci to wytrawni podróżnicy — zdziwił się. Przyszło mi do głowy, że teraz zapewne będzie mnie uważał za kogoś gorszego. — Ale z drugiej strony — dodał i przystanął, zwracając się w moją stronę — tym, co przede wszystkim
136
przykuło moją uwagę już podczas przesłuchań, była twoja ujmująca niewinność. Zatrzymałam się, a gdy spojrzałam na niego, aby zoba czyć, dlaczego z takim napięciem wpatruje się w moją twarz, poczułam dzikie bicie serca. Nagle zatonęłam w jego oczach zupełnie niezdolna do oderwania od niego wzroku. — Wyglądasz na kogoś, kogo dopiero trzeba odkryć i kto lada moment sam dokona odkrycia — powiedział tak cichym głosem, że z trudem dosłyszałam jego słowa. Uniósł dłonie i przez moment, który wydał mi się całą wiecznością, myślałam, że dotknie mojej twarzy. Po chwili jednak opuścił ręce i mówił dalej: — A mimo to coś je szcze kryje się w tych niebieskich oczach, jakaś mądrość, która podpowiada, że być może masz za sobą bolesne do świadczenia. Intryguje mnie to. Przez cały czas przytrzymywał spojrzeniem mój wzrok, jakby chłonął w ten sposób całą moją osobę. Raptem od wrócił się gwałtownie i oznajmił: — Oto jesteśmy na miejscu. Podprowadził mnie do stoliczka w rogu kawiarni, a gdy zbliżyła się do nas kelnerka z pytaniem, czy wolimy cappucino z cynamonem, czy z czekoladą, musiałam się przy znać, że trudno mi zdecydować, ponieważ jeszcze nigdy nie piłam nic takiego. — Wyglądasz na osobę, która woli czekoladę — za wyrokował Michael i złożył zamówienie. — Opowiedz mi coś więcej o sobie. Lubię dobrze znać swoich studentów. Naturalnie przeczytałem twoje akta i wiem już, że pocho dzisz z Wirginii i że twoja rodzina prowadzi znany kurort. Nigdy tam nie byłem. Opowiedz mi o nim — poprosił. Opisałam hotel nad oceanem i całą wioskę Cutler's Cove. Pan Sutton słuchał mnie uważnie, rzadko odrywa jąc oczy od mojej twarzy. Od czasu do czasu potakiwał, to znów przerywał, zadając jakieś pytanie. Nie rozwodzi łam się na temat swojej rodziny, ograniczając się jedynie do stwierdzenia, że jest bardzo zajęta pracą w hotelu. — Ja nie widziałem swoich rodziców od bardzo daw-
137
na — zasępił się. — Jak wiesz, wciąż jestem w podróży. Życie artysty, znanego artysty — dodał — jest bardzo skomplikowane. To, co dla reszty społeczeństwa jest czymś oczywistym, dla artystów jest rzadkością. Na przykład nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłem świąteczny obiad z ro dziną. Gdy przychodzą święta, to zawsze akurat tak się składa, że jestem gdzieś w drodze. Spojrzał na mnie nad swą parującą filiżanką cappu ccino i zatopił wzrok w moich oczach pełnych zdziwienia i współczucia. Nigdy nawet nie przeszło mi przez myśl, że kogoś tak znanego i lubianego jak Michael Sutton mogą nachodzić takie ponure myśli. Wszak na każdej swej foto grafii wyglądał na człowieka, który u swych stóp ma cały świat i ze szczytów sławy zsyła uśmiechy swym wielbicielom i zazdrośnikom. — Tak — odezwał się nagle, kiwając głową. — Jest w tobie coś niezwykłego, począwszy od imienia, a skoń czywszy na tych niebieskich oczach, które nieustannie zmie niają odcień, dając odbicie każdej twojej myśli. Zarumieniłam się, lecz wtedy on wyciągnął dłoń i po łożył ją na mojej. — Nie zmieniaj się — powiedział z zaskakującą gwał townością. — Bądź sobą i nie pozwól, aby inni zmieniali cię w kogoś, kim spodziewaliby się lub chcieliby cię wi dzieć. Gdy śpiewałaś dziś dla mnie, byłaś sobą, prawdzi wą, jedyną sobą, żyjącą tylko swoją muzyką. To muzyka pobudza do obiegu twoją krew. Wiem, bo sam to odczu wam, gdy śpiewam. Kiedy cię ujrzałem, zobaczyłem kogoś, kto przypomniał mi mnie samego, i wiedziałem, że oto odkryłem wybitną uczennicę. Czy ja naprawdę siedzę naprzeciw Michaela Suttona i słucham jego zapewnień, że mam w sobie potencjał, aby stać się gwiazdą? — zastanawiałam się. A może to tylko sen? Może za chwilę się przebudzę i będzie dopiero ranek i razem z Trisha zaczniemy dyskutować, w co się ubrać na przesłuchanie? Zamknęłam i otworzyłam oczy, ale Michael Sutton nie zniknął. Nadal był po drugiej stronie stolika i wpatrywał 138
się we mnie z zachwytem, od którego serce waliło mi jak młotem. Jego błyszczące oczy śmiały się do mnie, kiedy tak siedział, podpierając podbródek na splecionych rękach. — Wyglądasz, jakbyś miała się zaraz rozpłakać — powiedział. Przełknęłam łzy szczęścia. — To dlatego, iż miło mi słyszeć, że porównuje mnie pan do siebie — odparłam. Skinął głową i osunął się na oparcie krzesła. Na mo ment zawisł spojrzeniem na drzwiach wejściowych do ka fejki. — No cóż — odezwał się w końcu — uważam, że je śli człowiek został pobłogosławiony talentem, a do tego udało mu się zdobyć światową sławę, to wówczas ma obo wiązek pomagać innym, którym los również zesłał talent. I dlatego też — ciągnął, kierując ku mnie ogniste spojrze nie, od którego znów szybciej zabiło mi serce — zgodzi łem się poświęcić swój czas i uczyć w tej szkole. Wiedzia łem, że poznam tu nie tylko utalentowaną młodzież, lecz także ludzi, którzy potrzebują przewodnika, potrzebują ra dy kogoś, kto ma już za sobą te długie, wyboiste drogi, na które oni dopiero wstępują. Dlatego właśnie, moim zda niem, ważne jest nawiązanie bardzo osobistych, towarzy skich stosunków z moimi uczniami, a szczególnie z moimi wyjątkowymi uczniami — powiedział z naciskiem. — Jeśli nie mogę przekazać im tego, co najlepsze z mojego do świadczenia, to na co mi ono? W każdym razie — ciągnął, znów dotykając mojej ręki — mam wrażenie, jakbym do brze cię znał. Jeśli jesteś podobna do mnie, to masz w so bie dużo żaru. Czy to szczęście, smutek, przyjemność, czy ból, odczuwasz wszystko mocniej niż inni, zwykli ludzie; potem, dzięki swemu przepięknemu głosowi, jesteś w sta nie przekazać te uczucia słowami piosenki. Mam rację? — Tak — odparłam. — Tak mi się wydaje. — Oczywiście, że mam rację. Czy masz chłopca? — spytał, znów osuwając się na oparcie. — Mam, ale teraz jest w Europie. Służy w wojsku. — Rozumiem. — Pokiwał głową. — Zapamiętaj to, 139
Dawn — szepnął, pochylając się ku mnie — namiętność popycha nas do desperacji. Wpatrywałam się w jego oczy jak zahipnotyzowana, jak gdyby zatrzymało mi się serce. Nie śmiałam oddychać w oba wie, że mogłabym zdmuchnąć tę kruchą chwilę. Odchylił się i na jego twarz powoli zaczął wypływać łagodny uśmiech. — Dziś wieczorem — rzekł — w Muzeum Sztuk Współ czesnych jest recital, a po nim bankiet. Idę tam naturalnie jako gość honorowy. Chciałbym, abyś i ty nim była. — Ja? — Tak. Bądź w muzeum o ósmej wieczorem. Nie wątpię, że wiesz, co włożyć. No, nie rób takiej zdziwionej miny — zaśmiał się. — W Europie to dla nauczyciela tres chic za prosić swojego najlepszego ucznia na recital. Tak czy owak, chcę, abyś usłyszała, jak śpiewają ci ludzie. Są rzeczy, któ rych trzeba się nauczyć. Każda minuta dnia musi być prze pełniona pozytywnymi uczuciami, aby warto było ją prze żyć. Odtąd nigdy nie dopuszczaj do tego, aby jakakolwiek dobra okazja przepłynęła ci między palcami. — Spojrzał na zegarek, po czym sięgnął po portfel. — Muszę już iść. Zanim przyjdzie czas na przyjemności, mam jeszcze sprawy do załatwienia. Cieszę się, że ucięliśmy sobie taką poga wędkę i poznaliśmy się trochę lepiej. Już nie mogę się do czekać naszego spotkania wieczorem. Przyjdziesz? — O, tak — odparłam szybko. W myślach przerzucałam już zawartość mojej szafy w poszukiwaniu odpowiedniej kreacji. Niech no tylko Trisha się dowie, pomyślałam. Michael wstał i wyszliśmy z kawiarni. Rozstaliśmy się tuż za drzwiami, ale ja przystanęłam jeszcze i przyglą dałam mu się, jak zatrzymywał taksówkę. Wsiadając, po machał mi na pożegnanie, a potem odjechał. Stałam na ulicy tak oszołomiona własnymi myślami, że czując zawroty głowy, musiałam oprzeć się o słup la tarni ulicznej i złapać oddech. Czy ja śniłam? Wreszcie ruszyłam przed siebie. Miałam wrażenie, że moje stopy nie dotykają ziemi i co jakiś czas spoglądałam w dół, aby się upewnić, że tak nie jest. Nie zdawałam sobie nawet 140
sprawy z tego, gdzie jestem, dopóki nie uniosłam głowy i ze zdziwieniem spostrzegłam, że oto stoję przed stancją. W mgnieniu oka wbiegłam po schodach i zdyszana wpad łam do pokoju. Trisha spojrzała na mnie znad czasopisma. — Nie uwierzysz — wykrztusiłam — dokąd idę dziś wieczorem. I z kim — dodałam, po czym jednym tchem zdałam jej relację ze spotkania z Michaelem Suttonem. W oczekiwaniu na wieczorne spotkanie mój żołądek wyczyniał takie harce, że przy kolacji nie byłam w stanie nic przełknąć. Jedzenie leżało nie tknięte na talerzu. Tyl ko gdy do jadalni zajrzała pani Liddy, skubnęłam co nieco, aby nie robić jej przykrości. Wcześniej umyłam włosy i za winęłam je na grube wałki. Agnes i pani Liddy wiedziały, że idę na recital, na który zaprosił mnie Michael Sutton. Przed kolacją przejrzałyśmy z Trishą całą moją gar derobę w poszukiwaniu czegoś, co byłoby odpowiednie na taki wieczorny koncert i wspólnie doszłyśmy do wniosku, że większość moich rzeczy nie nadaje się na takie ele ganckie okazje. W końcu jednak zdecydowałyśmy, że za łożę czarną sukienkę z tafty, bez rękawów, ze spiczastym dekoltem i rozkloszowaną spódnicą do połowy łydek, prze wiązaną w pasie czarną kokardą. Gdy po kolacji wróciłyśmy do pokoju, Trisha wsunęła rękę do górnej szuflady swej bieliźniarki i wyciągnęła z niej biustonosz na fiszbinach. Pomachała mi nim przed nosem. — O, nie — powiedziałam, spoglądając na niego po żądliwym wzrokiem. — Nie mogłabym tego założyć. — Oczywiście, że mogłabyś. Chcesz wyglądać doroślej i podkreślić to, co już masz, prawda? Będziesz wśród do rosłych kobiet, więc nie możesz wyglądać jak dziecko — powiedziała z naciskiem. — Musisz to założyć, aby pod kreślić fason tej sukienki. Włóż go i nie gadaj — ucięła, widząc moje wahanie. Z wolna sięgnęłam po biustonosz i założyłam go. Wślizg nęłam się w sukienkę, zapięłam ją z pomocą Trishy i kie dy spojrzałam w lustro, wprost oniemiałam. To nie biu stonosz na fiszbinach tak odmienił moją figurę. Od czasu 141
gdy jeszcze w Wirginii matka zabrała mnie na zakupy, w moim wyglądzie zaszły subtelne, lecz istotne zmiany. Do tej pory byłam wyczulona na to, co dzieje się z Jim mym, lecz przeoczyłam wszystko, co dokonało się we mnie. Podobnie jak twarz Jimmy'ego, moja również straciła dziecięcą krągłość policzków. W oczach dostrzegłam jakiś dojrzalszy blask i odkryłam, że gdy przyglądam się cze muś bacznie, mam zwyczaj unosić prawą brew, jakby na kształt znaku zapytania. Linia mojej szyi nabrała deli katności i łagodnym łukiem przechodziła miękko w ra miona. Miejsce, gdzie schodzą się piersi, zarysowywało się już głębszą, lekko zacienioną kreską, co, nie powiem, stanowiło widok wielce sugestywny i obiecujący. — Wyglądasz o wiele doroślej! — wykrzyknęła Trisha. — Poczekaj — zawołała. Rzuciła się do swej szkatułki na biżuterię i wyjęła z niej złoty naszyjnik mieniący się dia mencikami. — Załóż to. — Ależ, Trisho, nie mogę. Co by było, gdybym go zgu biła? Przecież wiem, że to specjalny prezent od twojego ojca. — Wszystkie prezenty są specjalne. — Wzruszyła ra mionami. — Nie przejmuj się, nie zgubisz go, a poza tym przy tym głębokim dekolcie potrzebujesz czegoś. A może powinnam powiedzieć: przy tym przepastnym dekolcie? — zażartowała. — Wyglądam jak idiotka; jak ktoś, kto chce dodać so bie lat. Przyznaj sama. — Wcale nie — zaprzeczyła. — Żartowałam tylko. Niech ci nie przyjdzie do głowy być kimś innym, Dawn. A teraz maszeruj na dół i dzwoń po taksówkę, zanim wpad niesz w panikę. No, idź już. Agnes czekała na mnie w holu. Przez chwilę myślałam, że będzie nalegać, abym wróciła do pokoju i przebrała się w coś mniej uwodzicielskiego i bardziej odpowiedniego dla dziewczyny w moim wieku. Zamiast tego jednak Agnes uniosła ręce ku piersiom, a jej ciemne oczy rozpromieniły się niespodziewanym blaskiem. — Przez chwilę — powiedziała niemal bez tchu — wy142
dawało mi się, że cofnęłam się w przeszłość i widzę siebie, schodzącą po schodach w pewnym melodramacie, w którym grałam główną rolę. Byłam wtedy cztery, może pięć lat starsza od ciebie — westchnęła, potrząsając głową. — Muszę zadzwonić po taksówkę — powiedziałam i ruszyłam do salonu. Gdy Agnes zatracała się w swych wspomnieniach, mogła opowiadać całymi godzinami. — Tak, tak, ale potem zaczekaj — przykazała mi i popędziła do swego pokoju. Po chwili wróciła z białym szalem o perłowym odcieniu i ułożyła go starannie na moich ramionach. — Teraz — rzekła, odstępując do ty łu — niczego ci już nie brakuje. Jesteś elegancka i wy glądasz jak jedna z moich wychowanek. Schodząc do taksówki, czułam tak gwałtowne bicie serca, że przemknęło mi przez myśl, iż mogę zasłabnąć i zamiast na koncert trafić do szpitala. Kiedy znalazłam się w ta ksówce, uświadomiłam sobie, że zaczynam drżeć. Przez chwilę nie mogłam sobie przypomnieć, dokąd mam jechać. — Które muzeum? — zapytał ponownie kierowca. — Muzeum... Sztuk Współczesnych — wykrztusiłam. — W porządku — odparł i ruszyliśmy z miejsca. Gdy zatrzymaliśmy się przed muzeum, przez moment sie działam bez ruchu, wpatrując się jak oniemiała w tłum bogato ubranych mężczyzn i kobiet, którzy ze swobodą właściwą ludziom z towarzystwa wysiadali z taksówek i limuzyn i kierowali się do głównego wejścia. Tu i ówdzie zauważa łam młodych ludzi, ale wszyscy oni byli w towarzystwie rodziców. Zapłaciłam za kurs i wysiadłam z taksówki z taką opieszałością, że byłam pewna, iż kierowca uznał mnie za osobę spełniającą funkcję raczej godną pogardy. Gdy taksów ka odjechała, stałam jeszcze przez chwilę, na próżno wypa trując w tłumie Michaela Suttona. W końcu podeszłam do głównego wejścia i wraz z innymi weszłam do środka. W holu goście zbierali się w małe grupki. Miałam wra żenie, że większość obecnych zna się doskonale i że nie ma tam drugiej osoby takiej jak ja. Torowałam sobie drogę przez morze śmiechu i rozmów, z pomocą znaków kierując się ku wejściu na salę koncertową. Tuż przed drzwiami 143
natknęłam się na starszą damę, która, siedząc za biur kiem, miała przed sobą listę z nazwiskami. Spojrzała na mnie wyczekująco i uśmiechnęła się. Czyżbyśmy musieli mieć bilety? — Dobry wieczór — przywitała mnie, po czym odcze kała, aż podam jej swe nazwisko. — Dobry wieczór. Jestem Dawn Cutler — odpowie działam. — Cutler? — powtórzyła i spojrzała na listę zapro szonych gości. — Cutler. Przykro mi, ale... Gdy spoczęły na mnie niecierpliwe spojrzenia osób sto jących za mną, poczułam, jak krew napływa mi do twarzy. — Dostała pani zaproszenie? — zagadnęła starsza pani z życzliwym uśmiechem. — Jestem... to znaczy zostałam zaproszona przez Mi chaela Suttona — wyjąkałam niepewnie. — Ach, gość pana Suttona. Tak, tak. Proszę wejść do środka i zająć którekolwiek miejsce — odparła. Ruszyłam pospiesznie do sali koncertowej, rozglądając się gorączkowo za Michaelem Suttonem. Nikogo tu nie znałam i nie wiedziałam, dokąd mam się skierować. Sta rałam się ukryć swoje zmieszanie i niepokój, lecz pomimo to wydawało mi się, że we mnie utkwione są oczy wszy stkich osób w sali: ludzie już siedzący odwracali się w mo ją stronę, a ci, którzy wchodzili, przystawali na moment, by przyjrzeć mi się z powagą. Nikt się nawet nie uśmiechnął. Czułam się jak chwast na grządce z różami. Zrozpaczona ruszyłam prędko przejściem między rzę dami i zajęłam pierwsze miejsce z brzegu. Obejrzałam się w stronę drzwi w nadziei, że zobaczę wreszcie wchodzą cego Michaela Suttona. Gdy się pojawi, pomyślałam, na tychmiast do niego podejdę. W końcu rzeczywiście przy szedł, tuż przed rozpoczęciem recitalu, w smokingu i czarnej muszce. Ale ja nawet nie drgnęłam. Michael Sutton pro wadził pod ramię piękną kobietę o płomiennych włosach; jej uszy ociekały diamentami. Błyskawicznie powitał ich podniecony odźwierny i poprowadził na drugą stronę sali, na zarezerwowane miejsca w pierwszym rzędzie. 144
Byłam oszołomiona. Przecież nawet się za mną nie roz glądał. Z pewnością wcale się nie zainteresował, czy w ogóle przyszłam — w przeciwnym razie wiedziałby o mojej obe cności i odszukałby mnie w tłumie, pomyślałam. Czyżby spodziewał się, że będę czekać na niego w holu? Ale nie powiedział nic takiego. Miałam do niego podejść? Wyciąga jąc szyję, zerknęłam ku pierwszemu rzędowi, lecz wszystkie miejsca obok mistrza były już zajęte. Zanim zdążyłam cokolwiek zrobić, rozpoczął się recital i nie miałam już czasu na zastanawianie się. Podczas koncertu gwiazdy Metropolitan Opera wykonywały słynne arie. Ich głosy i muzyka były tak urzekające, że zupełnie zapomniałam o otaczającym mnie świecie; zapomniałam o swoim zakłopotaniu i samotności; zapomniałam, że znaj duję się wśród tylu obcych i obojętnych ludzi; zapomnia łam nawet o Michaelu Suttonie, którego uwagi najwyraź niej zdążył umknąć fakt, że mnie zaprosił. Gdy wybrzmiały oklaski, a tłum powoli zaczął opu szczać salę, zwlekałam z wyjściem, tak aby zwrócić na siebie uwagę Michaela Suttona. Ale on posuwał się do drzwi otoczony takim tłumem ludzi, że nie miałam poję cia, jak się do niego dostać — wyglądało na to, że mu siałabym przepychać się łokciami przez tę gromadę wiel bicieli. Nie widział mnie, a ja byłam zbyt speszona, aby go zawołać, i w rezultacie ze spuszczoną głową przeszłam za pozostałymi gośćmi do sali bankietowej. Kelnerzy i kelnerki krążyli między gośćmi z tacami zastawionymi smukłymi kieliszkami z winem i zakąska mi. Wzięłam kieliszek wina i znów zaczęłam wypatrywać Michaela. Wreszcie ujrzałam go w drugim końcu sali, wśród tłumu wielbicieli. Choć tak naprawdę miałam ochotę biec, ruszyłam w jego stronę najdostojniejszym krokiem, na ja ki potrafiłam się zdobyć. Zbliżyłam się do otaczającej go grupki i zatrzymałam się, czekając, aż sam mnie zauważy. Wydawało mi się, że mijają wieki — jego oczy utkwione były w towarzyszącą mu rudowłosą piękność, która przy tulona do niego ze śmiechem odrzucała w tył głowę i trą cała go za każdym razem, gdy się odezwał. 145
Wreszcie zwrócił twarz w moją stronę i jego oczy po jaśniały — rozpoznał mnie. — Dawn! — wykrzyknął, wyciągając do mnie rękę, którą uchwyciłam, aby łatwiej przedostać się do niego. — Cóż za wspaniały koncert, prawda? — Jego twarz była roz palona od wina, rozmów i całego tego ścisku, jaki wytwo rzył się wokół niego. — Rzeczywiście wspaniały. Nie byłam pewna, czy nie powinnam spotkać pana w holu, więc... — Panie i panowie — zwrócił się do najbliżej stoją cych osób — oto jedna z moich nowych uczennic. — Ach, rzeczywiście — wtrąciła ze śmiechem jego to warzyszka. — Zapomniałam, Michaelu, że w tym roku masz być też nauczycielem. — I szepnęła mu coś do ucha, wywołując jego głośny wybuch śmiechu. Po chwili zwrócił się do mnie. — Jadłaś już coś? Piłaś wino? — Tak — odparłam, unosząc kieliszek. — Dobrze. W takim razie życzę ci miłej zabawy. Po rozmawiamy o tym na naszej pierwszej lekcji — powie dział, poklepując mnie po dłoni. Ze wstrzymanym oddechem czekałam, aż powie coś więcej, lecz on odwrócił się do otaczających go osób. Stałam oniemiała, zastanawiając się, co jeszcze powin nam powiedzieć lub zrobić. Po chwili jego znajomi i ru dowłosa kobieta odprowadzili go do następnej grupy gości, zostawiając mnie samą. Przecież nie przedstawił mnie ni komu, nawet nie wymienił mojego nazwiska. Rozejrzałam się dookoła. Czy ktoś zauważył moje zakłopotanie? Gdzie kolwiek spojrzałam, wydawało mi się, że wszystkie oczy utkwione są we mnie. Jakże śmiesznie muszę wyglądać sama, z kieliszkiem wina w dłoni, czekająca, aż ktoś się do mnie odezwie, pomyślałam. Zauważyłam szepczącą w rogu parę. W odpowiedzi na każde słowo partnera kobieta wy buchała głośnym śmiechem. Na pewno śmiali się ze mnie. Serce podskoczyło mi do gardła, oblał mnie zimny pot. Chciałam wybiec z sali, ale wiedziałam, że w ten sposób tym bardziej zwrócę na siebie uwagę. Ruszyłam więc do 146
drzwi powoli, ze wzrokiem utkwionym w podłogę. Gdy w końcu znalazłam się w holu, uniosłam głowę i poczułam w oczach piekące łzy. Bojąc się, że ktoś mógłby zauważyć, co się ze mną dzieje, pędem wypadłam z muzeum. Na ulicy wzięłam kilka głębokich wdechów. Byłam jak naprężona struna, rozciągnięta do granic możliwości — lada moment mogłam pęknąć i wybuchnąć histerycznym płaczem. Nieświadoma ani tego, co robię, ani dokąd idę, skręciłam w lewo i ruszyłam przed siebie. Nie wiem, jak daleko za szłam i w jakim kierunku; skręcałam na każdym zielonym świetle, aż w końcu zatrzymałam się i stwierdziłam, że nie mam pojęcia, gdzie jestem. Ale nie to wstrząsnęło mną najbardziej — nagle zobaczyłam, że trzymam w ręku kie liszek do wina. Co będzie, jeśli ktoś widział mnie wycho dzącą z muzeum i pomyślał, że go ukradłam? Gdyby ktoś podał mój rysopis kobiecie przy wejściu, na pewno przypo mniałaby sobie, kim jestem, i zawiadomiłaby Michaela Sut tona. Już brzmiały mi w uszach jej słowa: „Pańska uczen nica ukradła kieliszek do wina i wybiegła z muzeum". Rozejrzałam się gorączkowo za jakimś pojemnikiem, do którego mogłabym wyrzucić kieliszek. Wtem usłysza łam czyjś głos: — Cześć, kochanie. Odwiedzasz wieczorkiem ubogich? Obróciłam się i tuż przed sobą ujrzałam nie ogoloną twarz jakiegoś mężczyzny; jego oczy były zapadnięte tak głęboko, że wyglądał, jakby zamiast nich miał tylko puste oczodoły. Uśmiechając się, odsłonił swe niemal bezzębne dziąsła. Z ust cuchnęło mu whisky. Jego wypłowiały, brą zowy prochowiec i spodnie z kantem wyglądały, jak gdyby w nich sypiał, a sportowe buty były rozdarte z obu stron. Kiedy wybuchnął śmiechem, prędko zrobiłam obrót na pięcie i zaczęłam biec. Pędziłam przed siebie najszybciej, jak tylko mogłam w swoich butach na wysokich obcasach. Biały szal Agnes zsunął mi się z ramion, ale słysząc za sobą wrzaski odrażającego mężczyzny, nie zatrzymałam się, aby go podnieść. Gdy skręciłam za róg, złamał mi się obcas, więc zrzuciłam buty i co tchu popędziłam dalej. Wreszcie dotarłam do jakiegoś ruchliwego skrzyżowania, gdzie opar147
łam się o latarnię i złapałam oddech. Przechodnie zerkali na mnie z zaciekawieniem, ale nikt nie przystanął i nie zapytał, co się stało, i nie zaproponował pomocy. Po chwili byłam w stanie zatrzymać taksówkę. — Pewnie z niezłej imprezki — skomentował kierow ca, gdy zamknęłam za sobą drzwi. Dopiero wtedy uzmysłowiłam sobie, że włosy mam w kompletnym nieładzie, a po policzkach spływają mi łzy. Byłam bez butów, w wygniecionej sukience i jak idiotka ściskałam w dłoni ten nieszczęsny kieliszek. Podałam kie rowcy adres i osunęłam się na oparcie siedzenia. Przez całą drogę nie otwierałam oczu. W końcu zatrzymaliśmy się przed moją stancją. Szyb ko zapłaciłam i wbiegłam po schodach do głównych drzwi. Niestety kiedy znalazłam się w środku, usłyszałam głosy dochodzące z salonu i przypomniałam sobie, że tego wie czoru Agnes zaprosiła gości, swych przyjaciół z teatru. Starałam się prześlizgnąć cicho koło drzwi, ale Agnes usłyszała moje kroki i wyszła do holu. — Dawn! — zawołała. — Chodź i opowiedz nam o kon cercie i bankiecie. Gdy podeszłam bliżej, zrozumiała, że coś jest nie tak. — Co się stało? — Och, Agnes. — Rozpłakałam się. — Zgubiłam się i podziałam gdzieś twój szal. Tak mi przykro. — O, mój Boże. Nie dotarłaś na koncert? Ale jak to się stało? Taksówka musiała przecież cię tam zawieźć. — Nie, to było potem — wyjaśniłam. Przyglądała mi się uważnie przez chwilę, w końcu jej wzrok padł na kieliszek. — Nie rozumiem. — Potrząsnęła głową. — Dlacze go trzymasz ten kieliszek? — Nie... nie wiem! — wykrzyknęłam i pobiegłam na górę. Trisha, rzecz jasna, siedziała w pokoju, czekając na ekscytującą relację z wieczoru. Na mój widok jej uśmiech wyparował, ustępując miejsca przerażeniu. — Co ci się stało? 148
— Och, Trisho, czuję się jak idiotka. To nie była żadna randka z Michaelem. Prawie w ogóle się do mnie nie od zywał. Wybiegłam z bankietu i zapomniałam o kieliszku. A potem zabłądziłam i zaczął mnie gonić jakiś odrażający facet, więc ja w nogi. Do tego zgubiłam po drodze szal Agnes i złamałam obcas — wyszlochałam i rzuciłam się twarzą na łóżko. — Nie rozumiem, co ty pleciesz — odezwała się Trisha. Odwróciłam się i wykrzyczałam przez łzy: — Mówię, że nie powinno się udawać kogoś, kim się nie jest. Nie powinnam była tak się ubierać! Nie powin nam była nawet tam iść! Babcia Cutler ma rację: jestem podrzutkiem znalezionym na progu domu bogatych ludzi z wyższych sfer, ale każdy widzi, że nie jestem jedną z nich, nie wśród nich jest moje miejsce! — Głupstwa wygadujesz. Oczywiście, że twoja babcia się myli. Każdy może się zgubić nocą w Nowym Jorku. Przestań płakać — rozkazała Trisha. — Więc nie odda łaś kieliszka. Też mi zmartwienie. Po prostu zapomniałaś i tyle. Inni naumyślnie potrafią zwędzić takie rzeczy, nawet ci niby bogaci i kulturalni. A widział cię Michael Sutton? — Nie wiem — odparłam, przełykając łzy. — Więc? — Czułam się tak głupio — bąknęłam. — Nikt nie odezwał się do mnie ani słowem; nawet ludzie, obok których siedziałam. Wszyscy byli tacy napuszeni. Miałam wrażenie, że cała sala jest zapełniona samymi babkami Cutler. — Będą tego żałować — pocieszyła mnie Trisha, przy siadając się do mnie i głaszcząc moje rozczochrane włosy. — Któregoś dnia przyjdą na twój recital, a wtedy przypomnisz im o tym wieczorze. — Spojrzałam na nią i potrząsnęłam głową. — W każdym razie — ciągnęła Trisha, biorąc ode mnie kieliszek i odstawiając go na moją szafkę — mamy prawdziwy upominek — pamiątkę, która będzie przypomi nała o twoim pierwszym wieczorze z Michaelem Suttonem. Otworzyła szeroko oczy, robiąc zabawną minę i wybuchnęłyśmy śmiechem. Dzięki Bogu, mam przyjaciółkę, pomyślałam. To pra149
wdziwa siostrzana dusza, jakiej nigdy dotąd nie znałam. W każdej chwili zamieniłabym Clarę Sue na Trishę. Bab ka Cutler była w błędzie: krew nie zawsze jest gęściejsza od wody.
Rozdział siódmy
Prywatne
lekcje
Teraz, na drugim roku, mój zapał do rozpoczęcia nauki znacznie przewyższał ten, który okazywałam rok temu. Gdy przechadzałam się dumnie po terenach szkolnych i wi działam zielone ze strachu twarze nowych uczniów, mimo woli ogarniało mnie przemożne uczucie wyższości. Ponad to cieszyłam się pewną sławą jako wyróżniona uczennica madame Steichen i jedna z sześciu osób wybranych na zajęcia Michaela Suttona. Agnes wypełniła swój obowiązek i doniosła o moich sukcesach babce Cutler. Moja matka zatelefonowała do mnie pewnego dnia, w chwili przypływu sił — jak sama to określała — aby mi pogratulować. — Randolph opowiedział mi o wszystkim — zaczęła. — Jestem z ciebie bardzo dumna, Dawn. Myśl, że naprawdę masz talent muzyczny, dodaje mi otuchy. — Może mojemu ojcu również dodałoby to otuchy, ma mo — przerwałam ostro. — Dlaczego nie powiesz mi, kim on naprawdę jest? Mogłabym zawiadomić go o moich osiągnięciach; powiedziałabym mu, gdzie teraz mieszkam... — Dawn, dlaczego zawsze musisz poruszać ten nie przyjemny temat? Czy to się nigdy nie skończy? — jęk nęła, podkreślając rozpacz w swym głosie. Już widziałam, jak mdleje przy słuchawce. Nie miałam wątpliwości, że dzwoni do mnie, leżąc w łóżku, oparta o dwie wielkie puchowe poduchy, szczelnie owinięta ko cami jak ślimak w swojej skorupce. 150
— Chyba to, że zna się własnego ojca, nie może być rzeczą nieprzyjemną — rzuciłam z jeszcze większą zajadłością. — W tym wypadku może — ucięła. Zaskoczyło mnie głębokie przekonanie, z jakim to po wiedziała. Jak ktoś mógłby być aż tak zły? — zastana wiałam się. — Mamo — błagałam — proszę, powiedz mi o nim. To niesprawiedliwe. Dlaczego to dla ciebie taki nieprzy jemny temat? — Czasami — odparła, ściszając głos i wypowiadając słowa powoli, jak we śnie — uroda i czar stanowią tylko cieniutką, mylącą warstewkę, pod którą kryje się rwąca rzeka zła i okrucieństwa. Inteligencja, talent czy wszystko inne, co ludzie biorą za błogosławieństwo, nie zawsze ozna cza, że osoba obdarzona tymi przymiotami jest dobra. Przy kro mi, Dawn, ale nie mogę ci nic więcej powiedzieć. Cóż to za przedziwna i tajemnicza rada, pomyślałam. Rzuciła mnie w istny wir pytań i jeszcze bardziej prze słoniła zagadkę moich narodzin. — Powiedz mi, mamo, czy on jeszcze występuje? Czy wciąż jest artystą? — Nie wiem — rzuciła pośpiesznie. Przynajmniej żyje, uspokoiłam się. Nie powiedziała, że umarł. — Zadzwoniłam między innymi dlatego — ciągnęła już odmienionym, melodyjnym i wesołym głosem — że chciałam się dowiedzieć, czy nie potrzebujesz czegoś no wego do ubrania. Przecież teraz będziesz coraz więcej wy stępować. — Nie wiem — odpowiedziałam. — Prawdopodobnie tak. — Poleciłam Randolphowi, aby otworzył ci rachunki w kilku lepszych domach towarowych. Dziś pośle ci in strukcje. Kupuj wszystko, co potrzebujesz. — Czy babcia Cutler to pochwala? — Mam trochę swoich pieniędzy, którymi ona nie roz porządza — wyjaśniła mama z nutką dumy i satysfakcji w głosie. — Gratuluję ci twoich osiągnięć. Napisz mi cza sem, jak ci się wiedzie, jeśli będziesz miała ochotę. 151
Skąd to nagłe zainteresowanie moim życiem? — zdzi wiłam się. Czyżby dopadły ją wyrzuty sumienia? Nic jej nie obiecałam. Zresztą i tak zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, zaczęła rozwodzić się na temat swoich bó lów głowy i nowego lekarstwa, które przepisał jej lekarz. Potem oznajmiła, że jest już wyczerpana, i na tym za kończyła się nasza rozmowa. A jednak to, co powiedziała mi o złej naturze mojego ojca, czaiło się gdzieś w zakamarkach mojej głowy jak jakiś nieprzyjemny zapach, który nie daje się łatwo usunąć. Co to miało znaczyć? Czy jeśli przejęłam po ojcu talent muzyczny, to odziedziczyłam też jego nieprawość? Jakże pragnęłam stanąć z nim twarzą w twarz i sama się prze konać, jakim jest człowiekiem. Zapytałabym go wtedy, dlaczego odszedł i nigdy nie zadał sobie nawet tyle trudu, żeby czegokolwiek się o mnie dowiedzieć. Czy to władza babki Cutler kryła się za tym? Czy to przez jej groźby i wszystkie podłości, do których była zdolna, chcąc znisz czyć czyjeś życie i karierę? A może mój ojciec najzwyczaj niej w świecie miał w nosie wszystko i wszystkich oprócz samego siebie i naprawdę był takim playboyem, jak mi go opisywano? Tak wiele niedomówień kryło się za tym wszystkim. Oszustwa, wszędzie oszustwa. Jak miałam się nauczyć pływać w tym morzu fałszu? Tym sposobem podczas pierwszych dni w szkole, kiedy wszystkim studentom towarzyszyły same pogodne myśli, ja chodziłam jak we mgle. Rozpraszały ją tylko lekcje śpie wu i gry na fortepianie. Kiedy do Nowego Jorku zawitała jesień, wszelkie zwią zane z nią zmiany nastąpiły błyskawicznie: w nocy gwał townie spadał poziom rtęci w termometrach, a zielone liście drzew pokryły żółcie i brązy. Kiedy sama, lub razem z Trisha, czekałam na zielone światło na jakimś skrzy żowaniu, suche liście tańczyły na trawnikach, pędziły uli cami i lgnęły do moich stóp jak brązowe, zziębnięte ka czątka. Ale czyste, rześkie powietrze dodawało wigoru. Dobrze było czuć jego łaskotanie na policzkach. Dobre samopoczucie dopisywało mi właściwie przez ca152
ły czas. Zamiast wiosną rozkwitać wraz z kwiatami, do piero jesienią budziłam się do życia. Być może sprawiły to moje osiągnięcia muzyczne, dzięki którym nabrałam większej pewności siebie. Jakakolwiek jednak byłaby tego przyczyna, gdy przeglądałam się w lustrze w te wrześ niowe poranki, w swojej twarzy dostrzegałam jakąś doj rzałość i powagę. Otrząsnąwszy się po klęsce tamtego wieczoru w mu zeum, jeszcze raz przyjrzałam się — tym razem już uważ niej — swojemu odbiciu w lustrze. Oto spoglądająca na mnie dziewczyna miała prawie siedemnaście lat; w jej życiu zaszły nieodwracalne zmiany — to one uszczknęły nieco z niedawnej niewinności. Jej spojrzenie wyostrzyło się, policzki i podbródek nabrały wyrazistości, a szczęki i usta zdradzały stanowczość. Kształtom szyi i ramion przybyło powabu; jej piersi wypełniły się, podkreślając wąską talię. Może nie była jeszcze kobietą, ale z pewno ścią stała już na progu kobiecości, pukając do jej drzwi. Naturalnie ani słowem nie wspomniałam Michaelowi Suttonowi o tym, co przydarzyło mi się po ucieczce z ban kietu w muzeum; zresztą o moim zniknięciu zdawał się nic nie wiedzieć. Na pierwszych zajęciach z całą naszą szóstką zapytał mnie ponownie, czy podobał mi się kon cert. Gdy odpowiedziałam, że był rewelacyjny, i podzię kowałam za zaproszenie, wrócił do prowadzenia lekcji. Według kolejności moja pierwsza indywidualna lekcja przypadała dopiero w następnym tygodniu. Gdy przyszłam, natknęłam się na Richarda Taylora siedzącego przy for tepianie. Michaela Suttona jeszcze nie było, a ze słów i zachowania Richarda wywnioskowałam, że punktual ność nie należała do cnót mistrza. — Wczoraj — rzekł od niechcenia — pojawił się do piero w połowie lekcji. To nie to co praca z madame Stei chen. Nie ma wątpliwości — westchnął i powrócił do bez myślnego walenia w klawiaturę. Usiadłam na rozkładanym krześle i wyjęłam pracę do mową z matematyki. Po blisko kwadransie Michael Sut ton wszedł do sali; wcale się nie spieszył i nawet słowem 153
nie przeprosił za swe spóźnienie. Powiedział tylko, że nie znosi trzymać się planu, choć wie, że w zawodzie nauczy ciela to poważne uchybienie. — Ludzie kreatywni muszą mieć jakąś motywację, mu szą być w nastroju — tłumaczył, zdejmując z szyi jasno niebieski szalik i rozpinając guziki miękkiego, wełnianego płaszcza. — Dyrektorzy szkół tego nie rozumieją. — Zło żył swoje rzeczy na krześle i przywołał mnie ręką do for tepianu. — Rozpoczniemy od gamy i oddechu. Oddech — podkreślił — jest kluczem. Zapomnij o melodii, nutach i głosie. Myśl tylko o przeponie — pouczał. Ledwo zaczęłam, przerwał mi i zwrócił się do uśmie chającego się pod nosem Richarda: — Widzisz, co mam na myśli, Richardzie? Żaden tu tejszy student nie był właściwie szkolony. Nie ma chyba sensu, żebyś tracił dziś swój czas. Nie będziemy potrze bować akompaniamentu. Richard złożył zeszyty z nutami i wyszedł bez słowa pożegnania. Kiedy zniknął za drzwiami, Michael Sutton zwrócił się do mnie z uśmiechem: — To utalentowany młodzieniec — ruchem głowy wskazał w stronę drzwi — ale ciut za poważny. — Po chylił się do mnie i szepnął: — Działa mi na nerwy. — Po czym poszedł zamknąć drzwi. — Ale to, co mówiłem o oddychaniu, to prawda. Zły oddech obciąża gardło. Założę się, że cię boli, gdy śpiewasz dłużej, hm? — Skinęłam głową. — To jasne. Spróbujmy jeszcze raz. Przećwiczymy to tak, jak uczyli mnie moi europejscy profesorowie. Byłam kompletnie zaskoczona, gdy stanął za mną i oto czył mnie swymi ramionami. Ujął w dłonie moje łokcie i przyciągnął do siebie. — Odpręż się — szepnął mi do ucha. Kiedy przyciągnął mnie do siebie, poczułam na karku jego oddech. Słodki zapach wody po goleniu owiał mi twarz i wypełnił nozdrza. Wtedy prawą dłoń przycisnął mi do miejsca, gdzie znajduje się przepona, tuż pod piersią.
154
— Weź teraz głęboki oddech — powiedział — i wy dychając powietrze, odepchnij moją rękę. Poczułam nagle, jak palcem delikatnie muska moją pierś. Przez chwilę nie mogłam się poruszyć; zamiast przy gotować mnie do prawidłowego oddychania, zupełnie po zbawił mnie tchu. No tak, pomyślałam, na pewno wyczu wa, jak się trzęsę i jak wali mi serce. Jego oddech też stał się szybszy. — Śmiało — zachęcił mnie pieszczotliwie. — Weź głę boki oddech. Wykonałam polecenie i gdy uniosłam ramiona, jego dłoń podsunęła się wyżej, ku mojej piersi, tak że teraz ujął ją niemal całą. — Dobrze. Teraz wypuść powietrze i odepchnij moją rękę. Myśl o tym, gdy to robisz. Koncentracja i jeszcze raz koncentracja — pouczył mnie. Kazał mi powtórzyć to ćwiczenie. Wykonałam je jeszcze chyba z dziesięć razy, aż raptem tak mi się zakręciło w gło wie, że zadrżały mi nogi. Straciłam równowagę i z wes tchnieniem osunęłam się w jego ramiona. Uścisnął mnie jeszcze mocniej i przytrzymał. — Nic ci nie jest? — spytał szybko. Próbowałam coś powiedzieć, lecz zdobyłam się tylko na skinienie głową. Po chwili usłyszałam jego śmiech. — To hiperwentylacja. Nic takiego. Twoja krew otrzy mała za dużo tlenu. Usiądź na chwilę — zaproponował i podprowadził mnie do krzesła. Potem kucnął przy mnie i ujął mnie za ręce. — Lepiej? — zapytał, po czym uścisnął lekko moje dłonie i oparł przedramiona na moich kolanach. Pokiwałam głową, próbując wydobyć z siebie jakiś nor malny dźwięk, ale płonęła mi twarz i serce biło tak gwał townie, że bałam się, iż jeśli się odezwę, natychmiast za łamie mi się głos. Kiedy popatrzyłam na niego tak blisko mnie, w jego ciemnych oczach ujrzałam głębię, która mo mentalnie zawróciła bieg moich myśli. Poczułam się lek ka, prawie zwiewna, spragniona jego ramion i uścisków. Po moim ciele zaczęło się rozchodzić ciepło, znajdując
155
przystań w najbardziej intymnych miejscach. Musiałam się odwrócić. Byłam pewna, że widzi, co się ze mną dzieje. Rumieniłam się już nie tylko z zażenowania, ale i od go rączki, która, buchając z serca, ogarniała mi piersi i resztę ciała. — Odpocznij chwilę — powiedział — a później wró cimy do gam. Pogłaskał mnie po kolanie i odszedł do fortepianu, gdzie przez kilka minut przeglądał rozłożone kartki. — Jestem gotowa — odezwałam się po chwili. Wiedziałam, że teraz o wiele lepiej zaśpiewam gamy. Kazał mi powtarzać, dopóki — jak wyjaśnił — nie zgram oddechu z nutami. — Wspaniale. Teraz było naprawdę dobrze — oznaj mił i ujmując moje ramiona, zatopił we mnie ten dobrze mi znany pieszczotliwy wzrok. — Już sam twój wrodzony talent sprawia, że jesteś wspaniała — ciągnął — ale jeśli nie będziesz popełniała błędów, osiągniesz szczyt swoich mo żliwości i staniesz się prawdziwą diwą. Ludzie będą gar nąć się do ciebie, drżąc z pragnienia znalezienia się choćby w twym cieniu. Czy wiesz, co się ze mną dzieje, gdy jestem z kimś takim jak ty? — zapytał, każdym swoim cudownym słowem przyprawiając mnie o kolejny dreszcz. — Czuję się młodszy, silniejszy i zdolny iść dalej i podejmować się większych obowiązków. Twoja obecność sprawia, że pra gnę się rozwijać i sięgać dalej, niż kiedykolwiek mi się śniło. Zaśmiał się i wypuścił mnie z ramion. Stanął przy fortepianie i uderzając w klawisz, podał sobie ton. Zaraz potem zaśpiewał całą gamę, wyciągając do mnie ramiona, jak przy najbardziej romantycznej pieśni. Po chwili zaczął śpiewać prawdziwą miłosną pieśń, tę, która przyniosła mu sławę. Skinął na mnie, wskazując, abym przyłączyła się do niego, odczytując nuty z zeszytu, ale ja potrząsnę łam głową. Doskonale znałam tę melodię. Gdy włączyłam się do pieśni, oczy Michaela błysnęły radością i niemałym zdziwieniem. Zbliżył się do mnie i ujął moje dłonie. Śpiewaliśmy, zwróceni do siebie, tak jakbyśmy 156
stali na scenie przed widownią. Mój głos splatał się z jego głosem i prowadził mnie coraz wyżej i wyżej. I tak z twarzą przy twarzy i połączeni dłońmi zamilkliśmy. Na scenie pieśń kończyła się pocałunkiem. Nasza też, choć do końca nie przyszło mi do głowy, że on naprawdę to zrobi. Poczułam na twarzy jego gorący oddech, a potem, gdy przyciągał mnie do siebie coraz bliżej, nie miałam już wątpliwości co do finału. Przymknęłam oczy i poczu łam dotyk jego ust, z początku delikatny, jakbyśmy byli jakimiś nieziemskimi istotami, a później coraz gwałtow niejszy. Michael mocno przycisnął swoje usta do moich. To zetknięcie wyzwoliło jakąś iskrę i coś na kształt go rącego elektrycznego impulsu przebiegło całe moje ciało. Poczułam się zupełnie obezwładniona. Michael przytrzy mał mnie jeszcze chwilę, a potem z wolna oderwał usta od moich ust. Otworzyłam powieki i zajrzałam prosto w jego oczy, które zdawały się przyzywać mnie z taką namiętnością i pożądaniem, że mogłam już tylko wpatry wać się w niego i czekać, co zrobi dalej. Przypomniałam sobie jego słowa, które wypowiedział w kawiarni: „Na miętność rozbudza w nas żądzę". Przerażało mnie oszalałe bicie mojego serca. Bałam się, że znów zasłabnę. — Musiałem to zrobić — powiedział cicho. — Tak do brze śpiewałaś. Przez chwilę zdawało mi się, że naprawdę jestem na scenie, a gdy występuję, robię to, czego domaga się muzyka, aby wszystko uczynić prawdziwym dla widzów. To oznaka profesjonalizmu. Na pewno to rozumiesz. Nie rozumiałam, ale skinęłam potakująco. Uśmiechnął się, znów przenikając mnie spojrzeniem swych ciemnych oczu. — Mieliśmy bardzo owocną lekcję — rzekł z uśmie chem. — Jak się po niej czujesz? Kłębiło się we mnie tyle różnych uczuć, że nie wie działam, co odpowiedzieć. Wciąż byłam zawstydzona jego pocałunkiem i drżałam cała od jego dotyku i namiętnych spojrzeń. — Dobrze — szepnęłam w końcu. 157
Zaśmiał się i pocałował mnie w czoło. — Wiesz, że jesteś bardzo piękną, młodą kobietą? — zapytał. — Rzadko spotyka się kogoś z tak pięknym gło sem i do tego z tak piękną twarzą. Nie wprawiam cię chyba w zakłopotanie, hm? Potrząsnęłam lekko głową, nie mogąc uwolnić się od jego spojrzenia. — Nie rozmawiałbym tak z żadnym z moich studen tów, ale wyczuwam, że ty jesteś wyjątkowa. Twój talent cię wyróżnia i umożliwia ci szybsze wejście w dorosły świat, ponieważ dzięki niemu jesteś bardziej wrażliwa niż inni. Podobnie jak ja, dojrzewasz z każdą chwilą, z każdym nowym doświadczeniem. Wychowawcy nie mają o tym po jęcia — dodał z pogardą, która natychmiast odmalowała się na jego twarzy. — Postępują zgodnie z podręcznikiem, nawet w takiej szkole jak ta. Ale w naszym przypadku będzie inaczej, bo my jesteśmy inni. Nie masz nic prze ciwko temu, prawda? — zapytał. Nie byłam pewna, co miał na myśli, ale na wszelki wypadek cichutkim, ledwie słyszalnym głosem powiedziałam: nie. — Świetnie! — wykrzyknął. — Świetnie — powtó rzył już ciszej, po czym odwrócił się energicznie i podszedł do krzesła, na którym leżały jego rzeczy. Założył szalik, uśmiechając się do mnie przez cały czas. — Muszę już lecieć — rzekł. — Mam jeszcze tysiąc spraw do załatwienia. Dziś wieczorem będę miał gości. Nic szczególnego, jakieś przekąski i szampan. Przez chwilę przypatrywał mi się uważnie i z płasz czem na ramionach ponownie zbliżył się do mnie. — Umiesz zachować dyskrecję? — zapytał. — Dyskrecję? — Dochować sekretu — dodał z uśmiechem — zwła szcza wtedy, gdy to szczególny sekret? — Tak, tak, oczywiście, że potrafię — odparłam. — Oprócz mojej współlokatorki, nie jestem z nikim blisko związana. A i jej nie mówię wszystkiego — dodałam, spo dziewając się, że poprosi mnie, abym nikomu nie mówiła o naszym pocałunku. 158
— To dobrze. — Przyglądał mi się długo, ważąc w myślach, czy może zdradzić mi swą tajemnicę. — Chciałbym zaprosić cię do siebie dziś wieczorem — ode zwał się po długim milczeniu. — Będzie parę ciekawych osób, tylko... — Obejrzał się, by się upewnić, czy drzwi są zamknięte. — Tylko dla tutejszej dyrekcji zaprasza nie studentki do domu byłoby zupełnie nie do pojęcia. Ci sztywniacy krzywo by na to patrzyli, ale obcieranie łokci wśród ludzi teatru dobrze robi urodzie: odświeża. Ale — ostrzegł — gdybyś przypadkiem wspomniała o tym... — Ależ nie pisnę ani słowa! — zawołałam. Położył mi palec na ustach i obejrzał się za siebie. — Pst... Te ściany mają uszy — powiedział z łagod nym uśmiechem. Skinęłam głową, wstrzymując oddech. — Mieszkam w Parker House na Siedemdziesiątej Drugiej Wschodniej, mieszkanie numer 4B. Przyjdź o ós mej, ale pamiętaj... nikomu ani słowa, nawet przyjaciółce z pokoju. Obiecujesz? — Obiecuję. — W porządku. Do zobaczenia wieczorem — rzekł, ruszając do wyjścia. — Ale co powinnam włożyć? — Nic szczególnego. Jeśli chcesz, przyjdź tak, jak je steś — odparł i zniknął za drzwiami. Przez dłuższą chwilę patrzyłam za nim, stojąc jak wry ta. Czy ja naprawdę słyszałam to, co mi się wydaje, że słyszałam? Odwróciłam się i spojrzałam na fortepian. Czy to się zdarzyło naprawdę? Przycisnęłam rękę do serca, jakbym w ten sposób mogła uspokoić jego bicie. Sięgnęłam po płaszcz i torbę i wolnym krokiem ruszyłam do wyjścia; byłam jak ktoś, kto śni piękny sen i obawia się, aby coś go nagle nie obudziło. Kiedy spotkałyśmy się po szkole w naszym pokoju, Trisha momentalnie zauważyła we mnie jakąś odmianę. Jak zwy kle rozpierała ją energia. Przeskakiwała z tematu na temat, relacjonując najróżniejsze wydarzenia szkolne i opowiada159
jąc raz o jednej, raz o drugiej osobie tak, że w ciągu pięt nastu minut streściła mi cały swój dzień w szkole. Słucha łam jej z twarzą zastygłą w lekkim uśmiechu; moje oczy patrzyły na nią, ale myśli krążyły zupełnie gdzie indziej, a w uszach brzmiał zupełnie inny głos — głos Michaela. — Czy ty w ogóle słyszysz, co ja do ciebie mówię? — zapytała nagle. — Co takiego? Ach, tak, słyszę — odparłam pospie sznie. Mimo woli krew buchnęła mi do twarzy. Miałam wra żenie, że moje myśli nagle stały się widoczne. Trisha przechyliła głowę i przez chwilę przyglądała mi się badawczo. Po chwili wybałuszyła oczy i zeskoczyła z łóżka. — Znam tę minę! — wykrzyknęła. — Spotkałaś ko goś, prawda? Kogoś, kto bardzo ci się spodobał i w kim zakochałaś się po uszy. No, powiedz mi — poprosiła pła czliwym głosem, kiedy się nie odezwałam. — Ja... — Och, Dawn — jęknęła zniecierpliwiona. — Mnie możesz zaufać. Opowiedziałam ci milion sekretów, któ rych nie zdradziłabym nikomu innemu. Sama zwierzałaś mi się ze swoich tajemnic, a ja nigdy nie pisnęłam o tym ani słówka, prawda? No, więc? — Nie, nie pisnęłaś — przyznałam. Ależ mnie kusiło, aby jej opowiedzieć, co wydarzyło się na lekcji śpiewu. Potrzeba podzielenia się z kimś tym wszystkim narastała we mnie i narastała niczym jakiś balon. Zaczynałam się bać, że jeśli się nie odezwę, rozsa dzi mnie od środka. Z drugiej strony przypomniałam sobie o obietnicy, któ rą złożyłam Michaelowi. Przecież pytał mnie, czy umiem dochować tajemnicy, to znaczy, czy jestem już dorosłą ko bietą. Miałabym go zdradzić przy pierwszej lepszej okazji? Co by się stało, gdyby Trisha przypadkiem wygadała się przed kimś i doszłoby to do uszu Michaela? Zagryzłam wargi, powstrzymując się od wyrzucenia z siebie rozsadzających mnie uczuć. 160
— No? — nalegała Trisha, sadowiąc się na łóżku. — Powiedz mi! — pisnęła. — Tak, rzeczywiście, poznałam kogoś — wyznałam. — Och, wiedziałam. Zauważyłam to w twojej twarzy, jak tylko cię dziś zobaczyłam. Więc kto to jest? Ktoś z dru giego roku? Chyba nie Erik Richards, hm? Widziałam, jak patrzył na ciebie któregoś dnia i szeptał coś do swoich kolegów... On ma takie marzycielskie oczy! To jest Erik, prawda? — dorzuciła prędko. — Nie — odparłam. — To ktoś inny. Znów zagryzłam wargi, zamyślając się na moment. Mogę przecież jej powiedzieć, nie mówiąc całej prawdy. — Więc kto to jest? Powiedz mi! — On nie chodzi do naszej szkoły. — Nie chodzi? — Umilkła rozczarowana. Lecz już po chwili opanowała ją jeszcze większa ciekawość. — Nie. Jest starszy, dużo starszy — dodałam. Trisha otworzyła oczy jeszcze szerzej. — Poznałam go w barze u George'a — palnęłam bez zająknięcia pierwszą rzecz, która przyszła mi do głowy. — Często ze sobą rozmawialiśmy, a potem zaczął przychodzić po mnie do szkoły i... odprowadzać do domu. Dziś mnie też odprowadził. — Ile ma lat? — zapytała Trisha, wstrzymując od dech. — Na pewno po trzydziestce — odparłam. — Po trzydziestce! Skinęłam potakująco. — Jak ma na imię? Na moment odebrało mi mowę. Moje myśli wirowały jak karuzela wokół imion chłopców, których kiedykolwiek poznałam. — Allan — rzuciłam. — Allan Higgins. Ale musisz mi przysiąc, że nie powiesz o tym nikomu ani słowa. — Nie powiem. Przyrzekam — obiecała, przeciąga jąc palcami po ustach, jak gdyby zamykała zamek. — Jak on wygląda? — Jest wysoki, metr osiemdziesiąt pięć albo dziewięć161
dziesiąt, ma oczy koloru migdałów i ciemnobrązowe włosy. Z jego twarzy bije taka wrażliwość, że wystarczy jedno spojrzenie i już wiesz, że można mu zaufać. Poza tym jest bardzo, bardzo uprzejmy i delikatny. Cudownie nam się rozmawia. — Ale mężczyzna po trzydziestce! — Trisha potrząs nęła głową. — Czego on mógłby od ciebie chcieć? — Jej oczy zabłysły jakąś nową szaloną myślą. — Nie jest chy ba żonaty, co? — Był, ale jego żona zmarła trzy lata po ślubie. Po wiedział, że do tej pory nie spojrzał na żadną kobietę. Na mnie zwrócił uwagę jedynie dlatego, że bardzo przypomi nam mu jego żonę. — Co on robi? — spytała niemal szeptem. — Jest szefem jakiejś firmy. Wiem, że dobrze mu się powodzi, bo mieszka na Park Avenue. Zaprosił mnie do siebie. Dziś wieczorem — dodałam. — Dziś wieczorem! I co zrobisz? — wykrzyknęła. — Chciałabym pójść, ale lepiej, żeby Agnes nie wie działa, dokąd idę. Powiem jej, że mam dodatkowe lekcje fortepianu i muszę jeszcze iść do biblioteki zrobić notatki do pracy semestralnej. Pomożesz mi, gdyby mnie o coś pytała? — Ale tak iść do mieszkania mężczyzny, i do tego jeszcze trzydziestoletniego mężczyzny, którego dopiero co poznałaś?! — Mogę mu zaufać; jestem tego pewna. On jest taki kochany. Będziemy razem słuchać muzyki i rozmawiać. Trisha zdumiona pokiwała głową. — Czy był kiedyś w kawiarni, gdy byłyśmy tam razem? — Był, ale nie miał odwagi do mnie podejść. Już samo to świadczy o tym, jaki jest nieśmiały. — Nie pamiętam nikogo takiego — zasmuciła się Tri sha. — Przedstawisz mi go? — Kiedy będzie gotów. Teraz nie ma ochoty spotykać się z ludźmi. To zresztą zrozumiałe. Z wyczekiwaniem patrzyłam na Trishę, zastanawiając się, jak przyjmie moje opowiadanie. 162
— W porządku — odezwała się po chwili. — Gdyby Agnes pytała cię o coś przy kolacji, to możesz na mnie liczyć. Ale bądź ostrożna — ostrzegła. — Dziękuję. Wiedziałam, że mogę ci zaufać. — Po trzydziestce — mruknęła do siebie. Uśmiechnęłam się i zabrałam do pracy domowej, aby później nic nie przeszkodziło mi iść do Michaela Suttona. Choć Michael powiedział mi, żebym się nie przebiera ła, postanowiłam założyć inny, ładniejszy sweter, różowy, z perłowymi guzikami. Była to jedna z pierwszych rzeczy, jaką matka kupiła, przygotowując mi wyprawkę do szko ły. Gdy go teraz włożyłam, okazało się, że zrobił się ciut ciaśniejszy i nieznacznie naciągał się na piersiach. Dopa sowałam do niego granatową, plisowaną spódnicę i buty w tym samym kolorze. Rozpuściłam włosy i pożyczyłam od Trishy delikatne perłowe kolczyki. — Dlaczego tak się wystroiłaś? — spytała podejrzli wie Agnes. Uprzedziłam ją już, że muszę iść jeszcze do szkoły na specjalną lekcję fortepianu, na której mogą pojawić się goście. Wspomniałam też o pracy semestralnej. Trisha przytakiwała, uskarżając się na nadmiar pracy, od czasu do czasu rzucając w moją stronę porozumiewawcze spoj rzenia. Omal nie dałam się przyłapać na kłamstwie, kiedy Agnes zauważyła, że wychodzę bez żadnej książki. — Dziś wieczorem będę tylko czytała i zbierała po trzebne informacje — wyjaśniłam pospiesznie. — Pra cuję razem z koleżanką. — To uśpiło podejrzenia Agnes, więc wyszłam. Michael mieszkał w bardzo eleganckim domu. W holu na marmurowej podłodze o złotawym odcieniu stały fotele i kanapy obite czerwoną skórą, szklane stoliki na mosięż nych nogach, a obok nich długa skrzynia wypełniona naj różniejszymi kwiatami. Portier odprowadził mnie do win dy, a gdy znalazłam się na piętrze, nacisnęłam dzwonek do drzwi, aż zadrżała mi ręka. Po chwili ukazał się Mi chael ubrany w piękny, grafitowy garnitur z najbardziej miękkiego kaszmiru, jaki kiedykolwiek widziałam. 163
— Cześć — powitał mnie. — Jesteś bardzo punktualna. Moi pozostali goście powinni wziąć z ciebie przykład — dodał i wpuścił mnie do środka. Od samego progu uderzył mnie przepych, z jakim urzą dzone było jego mieszkanie. Marmurowy korytarz prowa dził do salonu z półokrągłą kanapą obitą jedwabną tka niną, stolikiem ze szklanym blatem i metalowymi krawę dziami oraz olbrzymim kominkiem. Podłogę przykrywał miękki, puszysty biały dywan, wpadający w róż, a na ol brzymich oknach od sufitu do podłogi wisiały białe zasłony. Teraz były odsłonięte, ukazując nocną panoramę miasta. Kiedy znalazłam się w środku, natychmiast rozpozna łam muzykę, która rozbrzmiewała właśnie w salonie; była to Śpiąca królewna Piotra Czajkowskiego. — Piękne mieszkanie — zagadnęłam. — Dziękuję. Trochę domu z dala od domu — rzucił, zamykając za mną drzwi. — Nie powiedziałaś chyba ni komu, że idziesz do mnie? — spytał, z niepokojem mru żąc oczy. — Ależ nie. — To dobrze — uśmiechnął się i wskazał mi miejsce na kanapie. — Nie powinienem częstować cię koktajlem — mówił — lecz myślę, że mogę zaproponować ci trochę białego wina. Masz ochotę? — Z przyjemnością. — Rozgość się, proszę. Usiadłam pośrodku kanapy. Byłam tak zdenerwowa na, że nie wiedziałam, co począć z rękoma. Z początku złożyłam je na kolanach, ale zaraz przyszło mi do głowy, że nie wyglądam mądrze i aż nazbyt przypominam uczen nicę w ławce, więc założyłam jedną rękę na oparcie sofy, a drugą położyłam niedbale na kolano. W kółko zmienia łam pozycję nóg, raz zakładałam nogę na nogę, to znów siadałam prosto. — Bardzo ładnie wyglądasz — usłyszałam głos Mi chaela, wnoszącego wino. Podziękowałam i ujęłam kieliszek w obie dłonie, oba164
wiając się, że skoro cała drżę, mogę nieopatrznie rozlać wino na kanapę. — Właściwie — rozpoczął, siadając przy mnie — cieszę się, że przyszłaś wcześniej. Mam szansę skupić na tobie całą uwagę i przez to poznać cię lepiej — dodał, popijając, po czym odstawił kieliszek na podstawkę i przysunął się do mnie tak blisko, że poczułam jego dotyk. — Zastanówmy się — ciągnął z figlarnym błyskiem w szafirowych oczach, tak dobrze mi znanym. — Wiem, że chodziłaś do prywatnej szkoły w Richmond, gdzie śpiewałaś solową partię podczas wiosennego występu; odniosłaś przy tym olbrzymi sukces. — Byłam jedną z wielu osób, które miały wtedy so lowy popis. — Uhm. A potem twoja rodzina zorientowała się, że masz talent, i posłała cię do Szkoły imienia Sary Bernhardt. Tęsknisz za domem? — Nie — odparłam może zbyt zdecydowanie, bo za uważyłam, że uniósł brwi i pokiwał głową. — Zgadza się. Byłaś już przecież z dala od domu, kie dy chodziłaś do tamtej prywatnej szkoły. Ale nie widujesz się zbyt często z rodzeństwem. Czy to ci nie przeszkadza? — Niezbyt się lubimy — odparłam, nie umiejąc ukryć szyderczego uśmiechu. — Rozumiem. Moje kontakty z braćmi też nie są naj lepsze. Widujemy się rzadko; nigdy nie przychodzą na moje występy. Masz przynajmniej szczęście, że twoja ro dzina wspiera twoje poczynania — pocieszył. — Opłaci im się to; wychowali bardzo ładną młodą damę, która oprócz urody ma jeszcze talent. — Dziękuję — odparłam ledwo słyszalnym głosem, nie mogąc powstrzymać napływających do oczu łez. — Coś się stało? Spuściłam głowę i łzy zaczęły mi spływać strużkami po policzkach i brodzie. Och, jakże nienawidziłam tych oszustw, tych wszystkich kłamstw! Przecież Michael był taki szczery i taki oddany śpiewaniu, a wobec mnie miał tyle ciepła i tak mnie wyróżniał, a ja wciskałam mu jedno kłamstwo za drugim. 165
— Dawn? — zagadnął i ujął mnie pod brodę. Gdy zajrzałam w jego ciemne oczy, zobaczyłam w nich zakłopotanie. — Och, Michaelu, tak naprawdę to ja nie mam rodzi ny — wyznałam. — Moja matka spędza większość cza su w sypialni i, zaaferowana tylko swoją osobą, chce mieć wszystkich na każde swoje skinienie. Moja siostra niena widzi mnie, jest potwornie o mnie zazdrosna, a mój brat... mój brat... — Tak? Co twój brat? Rozpłakałam się jeszcze mocniej, szlochałam jak dziecko. Zadrżały mi ramiona. Michael natychmiast mnie objął. — No, już dobrze, dobrze. Chyba nie może być aż tak źle? Cokolwiek to było, masz to już za sobą. Jesteś teraz tutaj, w szkole, daleko od domu, pracujesz razem ze mną, hm? — pocieszał mnie. Pocałował mnie w czoło i pieszczotliwie odgarnął mi znad oczu kilka kosmyków włosów. Potem sięgnął do kie szonki w marynarce i wyjął z niej chusteczkę, którą otarł mi łzy. Zajrzałam mu w oczy. Poczułam się jak instrument wypełniony tęsknotą i żądzą romantycznego spełnienia. Wiedziałam, że wyczytał to z mojej twarzy, bo w jego oczach odbiła się jeszcze większa niż dotąd troskliwość. — Jest w tobie jakiś czar, który odkryłem już pier wszego dnia na przesłuchaniu. Raz widzę cię jako naiwną dziewczynkę, a potem wystarczy, że mrugnę powiekami, a ty zamieniasz się w prowokującą, uwodzicielską kobietę, która dokładnie wie, co robi. Myli się, pomyślałam. Nawet mi nie przyszło do głowy, żeby być uwodzicielską. Nie dlatego przecież się rozpłaka łam. Potrząsnęłam głową i zaprzeczyłam bezgłośnym „nie", ale on prawą dłonią lekko dotknął mego policzka. — Tak, tak — upierał się, gładząc mnie delikatnie. — Może nie jesteś świadoma swojej kobiecej władzy, jaką masz i będziesz miała nad mężczyznami. Niektóre kobiety podobne do ciebie — ciągnął — mogą w ciągu kilku se kund przemienić mężczyznę w chłopca... o, tak — dodał, pstrykając palcami. — Zamieniają ich w żebraków, któ166
rzy gotowi są zabiegać o choćby jedno przychylne spoj rzenie, jeden dotyk czy pocałunek. Zjeździłem cały świat i widziałem te kobiety. Czasami sam robiłem z siebie przed nimi głupca, więc wiem, co mówię. Jego oczy zaszkliły się pięknie czystymi łzami. Jak on musi przeżywać to, co mówi, pomyślałam. Miał rację, twier dząc, że wielcy artyści, aktorzy i śpiewacy odczuwają wszystko mocniej niż zwykli ludzie. — Nie mówię, że jesteś zła, bo ty nie możesz być zła. W tobie jest tylko piękno i jeśli mężczyzna cierpi z twojego powodu, to może winić za to tylko siebie — powiedział nie mal z furią. Po chwili jego twarz znów złagodniała. Uśmiech nął się i delikatnie pogłaskał mnie po policzku. — Wy korzystasz tę siłę jeszcze bardziej na scenie, wierz mi — ciągnął. — A twoja publiczność będzie to czuła. Uśmiechnęłam się, lecz Michael pozostał poważny. — Nie miałaś wielu chłopców, prawda? — Nie. — Cieszę się — odparł tak zdecydowanie, że popa trzyłam na niego zaskoczona. — Lubię pracować z kimś, o kim wiem, że jest czysty i niewinny. Nasze wspólne śpiewanie będzie jak akt miłosny, za każdym razem prze żywany po raz pierwszy. Wstrzymałam oddech. Michael zamilkł, lecz ja nie wie działam, co na to powiedzieć; nie miałam pojęcia, czego się po mnie spodziewa. Śpiewać z nim? Ale kiedy i gdzie? Zapanowała głęboka, niczym nie zmącona cisza. Michael, nie spuszczając ze mnie wzroku, przesunął dłoń po moim policzku i ustach. — Zrobiłaś dziś na mnie duże wrażenie — szepnął. — Szczególnie wtedy, gdy cię pocałowałem. Ty naprawdę wszystko zrozumiałaś. Wiesz, jaka jest różnica między prawdziwym pocałunkiem, a tym na scenie? Potrząsnęłam przecząco głową. — Pocałunek na scenie musi wyglądać na namiętny, choć w dwojgu całujących się ludziach wcale nie ma namięt ności. Musiałem już całować kobiety, na które ledwo mo głem patrzeć. Lecz dziś z tobą było zupełnie inaczej — 167
dodał prędko. — Bo między nami już coś było, jakaś nie widzialna więź, która przyciągała nas ku sobie. Prawdę mówiąc, nawet teraz z trudem udaje mi się utrzymać moje usta z dala od twoich. Czy to cię przeraża? — Nie — odparłam, choć tak naprawdę truchlałam ze strachu. Trzęsłam się jak mała dziewczynka, gdy mówił mi takie słowa — słowa, które dotąd wypowiadał do mnie tylko w moich marzeniach. Wziął mi z ręki kieliszek i odstawił go na stół, po czym z wolna, pochyliwszy się nade mną, dotknął ustami moich ust. Zamknęłam oczy. Tym razem moje wargi ustąpiły pod jego długim pocałunkiem. Gdy poczułam dotyk jego języka, na moment zabrakło mi tchu, ale mimo to nie odsunęłam się. Kiedy oderwał swe usta od moich, unio słam powieki, ale on natychmiast zamknął je delikatnymi pocałunkami. Potem jego wargi zaczęły pieścić moje po liczki i szyję. — Och, Dawn — wyszeptał — jesteś cudowną istotą, niezwykłą młodą kobietą. Widziałem na świecie tyle pięk nych kobiet, a ty jesteś jedną z najpiękniejszych. Ja? — zdumiałam się. Jedną z najpiękniejszych ko biet na świecie? Czy to możliwe? Z pewnością mówi i robi to wszystko tylko po to, żeby mnie pocieszyć. — Razem będziemy niczym cudowne zjawisko. Zrobię z ciebie jedną z największych gwiazd sceny. Nie mogę się doczekać chwili, gdy zaśpiewamy razem, bo wtedy naszą namiętnością wypełnimy muzykę i uczynimy ją niepowta rzalną. Chcesz tego? Cóż mogłam odpowiedzieć? Zawsze snułam marzenia o dniu, w którym moja twarz znajdzie się na afiszach, a moje nazwisko rozbłyśnie neonami. I oto teraz sam Mi chael Sutton przekonuje mnie, że dowie się o mnie cały świat, że wspólnie znajdziemy się na Broadwayu, że za gramy razem w filmach. To by zabiło babkę Cutler. Ze wsząd dochodziłby ją dźwięk mojego imienia, natykałaby się na nie na każdym kroku. — Tak — odparłam, podniecona, że wreszcie udowod nię babce, jak bardzo się myli. — Och, tak, tak. 168
— Dobrze — szepnął i przytulił się do mnie. — Nie możesz się bać głębokich uczuć i prawdziwej namiętności. Śpiewając, będziesz musiała odnajdywać te uczucia. One są w tobie ukryte i czekają, aż je odsłonisz. Ja ci w tym pomogę — mówił, zsuwając dłoń po moich ramionach aż do bioder. Jego palce wśliznęły się pod mój sweter i jego dłonie dotknęły mojej nagiej skóry, wędrując w górę, ku pier siom. Uścisnął je i przywarł do mnie tak, że musiałam osunąć się na sofę. Chwilę później uniósł głowę i spojrzał na mnie. — Chcę być pierwszym, który doprowadzi cię do eks tazy — wyszeptał — i uniesie cię na wyżyny, o których dotąd tylko czytałaś i marzyłaś. Zrozumiałem to dzisiaj, pod koniec naszej lekcji. To właśnie nam obojgu należą się te przecudowne chwile; to ja powinienem wprowadzić cię w świat prawdziwej namiętności, bo to ja rozwinę w pełni twój talent. Nie możesz śpiewać o miłosnych uniesieniach, jeśli ich nie doświadczyłaś. Rozumiesz mnie, prawda? No, powiedz — dopytywał się z nutą szaleństwa w głosie. Byłam jednocześnie przerażona i zelektryzowana, pod niecona i zlękniona, ale mogłam tylko skinąć głową i za mknąć oczy, gdy jego dłonie pieściły moje piersi. — Dawn to znaczy poranek — wyszeptał — pierwszy promyk słońca. Uniósł mnie na rękach i okrywając pocałunkami moją twarz, ruszył do sypialni. — Ale... — zerknęłam w stronę drzwi — co z twoi mi gośćmi. Uśmiechnął się i potrząsnął głową. — To bardzo niegrzeczne tak się spóźniać. Jeśli przyj dą, nie otworzymy im — odparł, odpychając całym cia łem drzwi sypialni. Mała lampka na nocnym stoliku oświetlała cały pokój łagodnym blaskiem. Narzuta na łóżku była już odkryta. Michael położył mnie delikatnie na pościeli, pospiesznie zdjął marynarkę i śnieżnobiałą koszulę, po czym pochylił się nade mną i obsypał mą twarz pocałunkami. Kiedy się 169
odsunął, chciałam otworzyć oczy, lecz jego dotyk zamknął mi powieki. — Nie otwieraj oczu, dopóki ci nie powiem — sze pnął. Usłyszałam szelest zdejmowanych ubrań, a potem po czułam jego bliskość. Znów chciałam otworzyć oczy, ale on jeszcze raz zamknął je pocałunkiem. Zdjął ze mnie sweter, a potem po kolei rozebrał z reszty rzeczy. Leżałam bez słowa, wpatrzona w ciemność pod powiekami. — Teraz otwórz oczy — powiedział cicho. Swe spojrzenie uczynił pierwszą pieszczotą i zatonę łam bez reszty w jego oczach, lękając się skierować wzrok na cokolwiek innego. Z początku leżał obok mnie bez ru chu, nie dotykał mnie i nie całował. Jego tors był ledwie centymetry od moich nagich piersi. W oczekiwaniu na jego dotyk po całym ciele przebiegały mi ciarki. To było jak tortura. — Jesteś zachwycająca, niemal zbyt piękna, aby cię dotknąć; niczym cudowny kwiat, który powinno się tylko podziwiać, a nigdy zerwać. Ale ja nie mam w sobie takiej siły, która umiałaby mnie powstrzymać od zerwania tego kwiatu, a tobie nie można zakazać tej cudownej rozkoszy, jaka rodzi się, gdy kocha się dwoje pięknych, utalento wanych ludzi. Jego usta mocno przywarły do moich warg. Nasze ciała przylgnęły do siebie, drżące od zachwytu. Z każdym jego pocałunkiem, z każdym dotykiem jego dłoni, przenikały mnie elektryzujące doznania, aż do momentu, kiedy za płonęłam dziką żądzą, aby wszedł we mnie, już nie czuły i delikatny, lecz oszalały własnym, zaborczym pragnie niem dotarcia na sam szczyt rozkoszy, do którego i ja zmierzałam. Ujął w dłonie moje piersi i na sutkach złożył pocałunki, z których każdy był jak ciepła kropla deszczu. Jego dotyk nie przestawał błądzić po całym mym ciele, docierając do najbardziej intymnych miejsc. Poczułam, jak unosi się nade mną, zakrywając mnie własnym ciałem, i zgina moje nogi, składając je jak nożyce na swych biodrach. Wydałam z sie170
bie kilka przytłumionych okrzyków, kiedy napierał na mnie bez ustanku, wołając moje imię, jak gdyby czekał, aż zro bię coś więcej — ale ja nie wiedziałam, co jeszcze mo głabym uczynić. Wszak nadal to on był nauczycielem, a ja jego uczennicą. Wreszcie wytrysnęły gorące soki, rozlewając się przej mującym ciepłem w moim wnętrzu. I to był koniec. Wy czerpany Michael opadł na mnie, zakrywając całe moje ciało. Nasze ciężkie, przyspieszone oddechy zmieszały się. Przez chwilę leżał bez ruchu, nie odzywając się ani sło wem. Potem musnął wargami moje czoło i wstał. — Czyż to nie było cudowne? — zapytał. — Jakby śmy uderzali w najwyższe tony i unosili się w nieskończone przestworza. Jak myślisz? — spytał ponownie z pewną irytacją w głosie, gdy nie odpowiedziałam mu za pier wszym razem. Lecz ja właśnie o tym myślałam, próbowałam przeżyć te chwile jeszcze raz i przypomnieć sobie, czy uczucie, którego doświadczyłam, było tak cudowne, jak mnie o tym zapewniał. Problem tkwił w tym, że tak bardzo przejęłam się rolą kochanki, chcąc jak najlepiej się z niej wywiązać, że chyba umknęło mi nieco z tej rozkoszy, o której mówił Michael. — Tak — odparłam pospiesznie. Uśmiechnął się triumfująco. — Mówiłem ci, że namiętność może pchnąć nas do desperacji, a ta z kolei unosi nas do granic naszego je stestwa, do kresu istoty nas samych i wystawia nas na szczególne niebezpieczeństwo. Będziesz śpiewała wielkie pieśni — oznajmił, po czym roześmiał się. — Jestem te raz głodny. Miłość zawsze zaostrza mi apetyt. — Zaczął się prędko ubierać. Usiadłam na łóżku i zrobiłam to samo. — Chciałabyś coś zjeść? — Nie. Dziękuję — odparłam. — Skorzystam tylko z łazienki. — A tak, oczywiście. Przyjdź, jak będziesz gotowa, i potowarzysz mi przy jedzeniu. Możesz dopić wino, a po171
tem — dodał, kiwając głową bardziej jak nauczyciel niż kochanek — zadzwonię po taksówkę, żebyś w porę do tarła na stancję. Zostawił mnie samą. Kończąc się ubierać, rozejrzałam się po sypialni i dopiero wtedy, jak gdybym właśnie ochło nęła z oszołomienia, w którym się znajdowałam do tej pory, zdałam sobie sprawę z tego, gdzie jestem i co zrobiłam. Co ja zrobiłam! Oddałam się mężczyźnie bez najmniejszego oporu, bez chwili wahania. Michael uwiódł mnie i zdobył, a ja mu na to pozwoliłam. Wierzyłam w uczciwość jego słów, modli łam się, aby były prawdziwe. Przecież on naprawdę wi dział we mnie piękność, kobietę, którą należy miłować i kochać, ponieważ byłam podobna do niego. Los obdarzył nas talentem i sprawiał, że różniliśmy się od innych i od czuwaliśmy wszystko z większą niż inni intensywnością. Więc dobrze się stało; takim ludziom jak on i ja pisane było wspólne odnalezienie rozkoszy. A mimo to nie opuszczało mnie poczucie winy. Czyżby babka Cutler miała rację? Czyżbym rzeczywiście była ja kimś diabelskim nasieniem, owocem grzesznego połącze nia mojej matki z wędrownym śpiewakiem, który nic sobie nie robił z konsekwencji takiego postępku? Czyżbym rze czywiście była tak rozpieszczona i próżna jak moja matka, która życzyła sobie, by traktowano ją jak księżniczkę, i pragnęła pozostać na zawsze piękna i młoda? Zupełnie jak matka, mam swego kochanka śpiewaka, pomyślałam. Lecz Michael jest inny; musi być inny, pocieszałam się. To nie jakiś tam przybłęda pieśniarz, uganiający się za przyjemnościami, który za nic ma swą karierę i sztukę. Michael pokochał mnie, bo dostrzegł we mnie coś wyjąt kowego. Razem stworzymy cudowną parę; będziemy wspól nie śpiewać na scenie, a ludzie na zawsze zapamiętają nasze przepełnione prawdziwym uczuciem duety, bo na miętność, z jaką będziemy je śpiewać, uczyni nasze głosy jeszcze piękniejszymi. Nie, powiedziałam sobie stanowczo, nie będę żałować, 172
nie będę się czuła winna. Będę czuła się spełniona i będę spełniona. Michael uczynił mnie kobietą, swoją kobietą, i swój nowy wizerunek będę obnosiła z dumą; ale tym czasem muszę to jeszcze zachować w tajemnicy.
Rozdział ósmy
Śluby miłości Przyłączyłam się do Michaela w kuchni i przyglądałam się, jak przygotowuje sobie kanapki i kawę. Nalegał, abym napiła się razem z nim i posiedziała przy stole, kiedy jadł. Opowiadał mi, ile przyjemności sprawia mu praca w szkole i jak ogromnie cieszy się z ponownego pobytu w Nowym Jorku. — Chociaż — mówił — muszę przyznać, że sprawia ło mi szaloną radość podróżowanie po całej Europie i wy stępowanie w znamienitych teatrach o wspaniałej historii, przed najbogatszą widownią o ogromnej kulturze. Śpie wałem w Rzymie, Paryżu i Londynie. Miałem nawet wy stęp na Węgrzech, w Budapeszcie — pochwalił się. Byłam urzeczona jego głosem i opowieściami o podró żach i występach. Raptem zamilkł, po czym rozparł się na krześle, prze chylił lekko głowę i zaczął wpatrywać się we mnie ba dawczym wzrokiem. — Uskarżając się na swoją rodzinę, wcale nie wspo mniałaś o ojcu. Jaki on jest? Żyje jeszcze? Przez dłuższą chwilę zastanawiałam się, co powiedzieć. Michael przyjął mnie do swojego życia, poznał mnie od tej najbardziej intymnej strony, od której tylko mężczyzna może poznać kobietę, pragnął mnie i obdarzył mnie za ufaniem. Nie chciałam, aby między nas wkradł się jakiś fałsz. Z jego oczu biła troska i szczere zainteresowanie. Wierzyłam mu, gdy mówił, że muzyka już nas sobie po173
ślubiła, że związała nas więzią, której ludzie nie są w sta nie pojąć. — Nie wiem, jaki jest mój ojciec — rozpoczęłam swo ją historię. Michael przysłuchiwał mi się uważnie, nie wykonując nawet najmniejszego ruchu. Nasze role odmieniły się: te raz on jak zahipnotyzowany wpatrywał się we mnie, nie roniąc ani jednego słowa z opowieści o moim porwaniu i późniejszym powrocie do prawdziwej rodziny, którą po gardzałam, oraz o tym, jak odkryłam prawdę o moim upro wadzeniu. — Wiem wszystko, oprócz imienia i nazwiska mojego ojca — zakończyłam. Michael z wolna pokiwał głową; jego ciemne oczy na brały zamyślonego wyrazu, kiedy przetrawiał wszystko, co właśnie usłyszał. — Odniosłem wrażenie, że twoja babcia to silna i wład cza staruszka. Nie chce ci nic powiedzieć o twoim ojcu? — Nie. A moja matka tak się jej boi, że też nic nie powie. Skinął głową i ze smutkiem spuścił oczy. Wtem jego twarz rozpromieniła się od jakiejś nagłej myśli. — Może będę mógł ci pomóc odnaleźć ojca. — Michaelu, naprawdę? Ale w jaki sposób? To byłby najcudowniejszy prezent, jaki mógłbyś mi ofiarować! — wykrzyknęłam. — Mam paru dobrych znajomych, agentów, którzy znają się nawzajem i wiedzą, kto komu organizował występy w kurortach w tym czasie, o którym mówisz. Pogadam z nimi, żeby wybadali sprawę i dostarczyli nam nazwisk, a wtedy będziemy mogli wybrać te najbardziej prawdo podobne — wyjaśnił. — Może on występuje w Nowym Jorku! Może go na wet znasz! — Bardzo możliwe — przytaknął Michael. — Pozwól mi nad tym popracować. Teraz jednak, moja młoda da mo — dodał — lepiej będzie zająć się twoim powrotem. Poza tym, że chcę, abyś przestrzegała regulaminu w in174
temacie, wolałbym pracować z tobą, gdy jesteś wypoczęta i rześka. Z oczywistych powodów nie będę mógł traktować cię inaczej niż pozostałych studentów. A o tym wszystkim, co dzieje się między nami, nikomu ani słowa, buzia na kłódkę. — Buzia na kłódkę — obiecałam. — Wszystko zosta nie o, tu, w moim sercu — dodałam, kładąc sobie rękę na piersi. — Jesteś taka cudowna... — szepnął. Zarumieniłam się mimo woli, słysząc taki komplement. Po chwili Michael wstał od stołu, ucałował mnie w policzek i zadzwonił do portiera, aby ten zatrzymał dla mnie ta ksówkę. Gdy już staliśmy przy drzwiach, złożył na moich ustach delikatny pocałunek i przytulił się do mnie policzkiem. — Dobranoc, moja mała — szepnął na pożegnanie. Czułam się, jak gdyby do windy niosły mnie skrzydła. Przed budynkiem czekała już na mnie taksówka. Portier podprowadził mnie do niej, otworzył drzwi i mówiąc do branoc, uniósł czapkę. Wsiadłam do auta, podałam kierowcy adres i zatopi łam się we wspomnieniach. Michael wyłonił mnie spośród tylu dziewcząt; na początku pieścił mnie swą muzyką, a po tem zastąpił ją prawdziwą fizyczną miłością i kochaliśmy się tak, jak mężczyznę i kobietę stworzyła do tego natura. Zastanawiałam się, czy czasem, gdy byliśmy w sypialni, do drzwi nie pukali zaproszeni goście Michaela. Byłam pewna, że gdyby nawet przyszli, to my, zatopieni we włas nym świecie, w bezgranicznym szczęściu, nie usłyszeliby śmy ich natarczywych dzwonków. O Trishy pomyślałam dopiero, gdy stanęłam przed drzwiami naszego pokoju. Powinnam była przewidzieć, że biedaczka umiera z niecierpliwości, czekając na mój po wrót, i będzie chciała, abym opowiedziała jej w najdrob niejszych szczegółach o moim tajemniczym wieczorze z wy myślonym starszym mężczyzną. Leżała w łóżku, odrabia jąc pracę domową, lecz gdy tylko weszłam, natychmiast zamknęła wszystkie książki i usiadła, gotowa do wysłu chania mojej historii. 175
— Nie mogłam się już doczekać twojego powrotu — przywitała mnie. — Opowiedz mi wszystko. Jak poprzednim razem, postanowiłam w fakty wmie szać trochę fantazji. Przygotowując się do pójścia spać, rozpoczęłam opowieść: — Ma piękne mieszkanie w bardzo eleganckim domu z portierem — zaczęłam, opisując każdy szczegół aparta mentu Michaela, pewna, że Trisha nigdy tam nie trafi. — W każdym pokoju wisi portret jego zmarłej żony. Jeden, ogromny, znajduje się nad kominkiem i muszę przyznać, że jestem do niej podobna. Nosiła nawet ubrania i buty w moim rozmiarze. Wszystkie wciąż wiszą w szafie i Allan chciał mi podarować parę rzeczy, ale ja nie wzięłam, cho ciaż pasowały na mnie jak ulał. — Dziwne — stwierdziła Trisha, szeroko otwierając oczy. — Rzeczywiście, ale może właśnie to los nas złączył. Niektóre rzeczy po prostu muszą się zdarzyć. — To znaczy, że będziesz się z nim widywała? — Ależ tak, tylko zawsze potajemnie — podkreśli łam. — Powiedziałam mu, że nie powinniśmy się już wię cej spotykać, nawet przed szkołą. Gdyby Agnes przypad kiem się o tym dowiedziała, na pewno zaraz zadzwoniłaby do babki Cutler, a już ona wykorzystałaby tę okazję, żeby przenieść mnie gdzie indziej. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile w niej złości. — Co robiliście? — Wypiliśmy trochę wina, posłuchaliśmy muzyki i roz mawialiśmy. — A o czym tak długo rozmawialiście? — spytała Tri sha, nie ukrywając sceptycyzmu. — Najpierw opowiedział mi o sobie i swoim cudow nym małżeństwie; o tym, jak wielkie uczucie łączyło go z jego zmarłą żoną. To było naprawdę wzruszające, aż się rozpłakałam. No, a potem ja opowiedziałam mu swoją historię i on był do głębi nią poruszony. On też stracił swoich rodziców w dzieciństwie i wie, jak się czuje sierota. Ale wiesz, co chce zrobić? Dowie się, czy będzie mógł mi 176
pomóc odnaleźć ojca. Ma znajomych na stanowiskach, tak jak babka Cutler, i chce zasięgnąć informacji i zatrudnić ludzi, którzy by przeprowadzili poszukiwania. Powiedział, że może nawet wynajmie prywatnego detektywa. — Naprawdę? Ale to może być bardzo kosztowne — zdziwiła się Trisha. — Powiedział, że gdy chodzi r. PTfłis
r- J
•
^ na mnie kifopoty *, i przypatrzyła mi się u w a z i / - ' . ^usieliście jeszcze coś robić, bo przecież nie mogłaś tylko rozmawiać z mężczyzną, który ma na karku trzy dzieści lat — uparła się. Szybko odwróciłam wzrok i za jęłam się wieszaniem ubrań w szafie. — Robiliście jesz cze coś, prawda? — Całowaliśmy się — przyznałam. — Chciałam po sunąć się jeszcze dalej, tylko Alvin powiedział, że nie na leży się tak spieszyć. — Alvin? Myślałam, że on ma na imię Allan. — Bo tak ma na imię. A ja powiedziałam Alvin? — Trisha skinęła głową. — Ach, Allan ma młodszego brata, Alvina. Jestem już tak zmęczona, że wszystko mi się kręci, a poza tym szczęście mąci mi w głowie. Trisha przez chwilę zdała się coś podejrzewać, w końcu jednak przyjęła moje wyjaśnienie. — Kiedy znów się z nim spotkasz? — Wkrótce — odparłam. — Ale z oczywistych powo dów musimy utrzymywać to w tajemnicy. Allan nie będzie do mnie nawet dzwonił, chyba że stałoby się coś bardzo ważnego. — Masz potajemny romans — rzekła smutnym gło sem Trisha. Nadąsała się i z rękoma splecionymi pod biu stem oparła się o poduszkę. — Trisha, co ci się stało? — spytałam, przysiadając na jej łóżku. , _ -^y
17
— Tobie zawsze przytrafiają się jakieś romanse i przy gody, a ja od przystojnego chłopaka nie usłyszę nawet trzech słówek — poskarżyła się. I zaraz potem, równie szybko jak wpadła w zły nastrój, uśmiechnęła się i rzekła pogodnie: — Chyba zacznę kręcić z Erikiem Richardsem, skoro ty nie jesteś już nim zainteresowana. Wczoraj na ' fed usiadł obok mnie w czasie lunchu i nie zadał ' ~nia na twój temat. h, tak, oczywiście — przytaknę'
1
» n T j ' 'l ' ,
r
mnie zapieli. najmiła Trisha, a potem zerknęła na mą. i dzie, jeśli na ten wieczorek zaprosi cię ktoś ze szkoły? — Nie mogłabym iść. Nie poszłabym z nikim innym. Cały czas myślałabym o... Allanie — odparłam — a po za tym to byłoby nieuczciwe w stosunku do tego chłopca, który by mnie zaprosił. — Ale ominie cię zabawa. Pewna jesteś, że chcesz mieć kogoś o tyle starszego od ciebie? — spytała. — Jak ci już powiedziałam — zanuciłam, podnosząc się z łóżka — to zrządzenie losu. Pobiegłam do łazienki umyć zęby i wziąć prysznic. Nie mogłam znieść myśli, że okłamuję Trishę. Była taką dobrą przyjaciółką, i to od pierwszego dnia naszej znajomości. Spojrzałam w lustro i zobaczyłam twarz kłamczuchy. By łam z Michaelem taka szczęśliwa. Czyżby ta miłość do niego mogła zmienić mnie w jakąś wstrętną kreaturę? Cóż za ironia losu sprawiła, że gdy odnalazłam miłość, szczęście i poczucie bezpieczeństwa, muszę zacząć postę pować równie nikczemnie i bezdusznie jak babka Cutler? Starałam się uspokoić sumienie, wmawiając sobie, że któ regoś dnia, może już niedługo, Michael pozwoli mi odkryć prawdę. Uniosłam głowę i jeszcze raz przyjrzałam się za mkniętej w lustrze twarzy. Wszystkie przeżycia tego wie czoru odmalowały się na niej silnym rumieńcem. Moje oczy błyszczały jakimś nie znanym mi dotąd blaskiem — była w nim jakaś siła. Tak naprawdę już nigdy nie będę ui^Ati
178
nn
mogła pójść na zabawę z jakimś tam chłystkiem ze szkoły; ale bynajmniej nie z powodów, o których mówiłam Trishy, a dlatego, że poznałam uroki miłości z dojrzałym, doświad czonym mężczyzną. Michael dotrzymał słowa: traktował mnie w szkole na równi z innymi studentami. Może nawet w stosunku do mnie był jeszcze bardziej chłodny i formalny. W obecności reszty grupy nie zwracał się już do mnie po imieniu, lecz nazywał mnie panną Cutler. Gdy mijaliśmy się na kory tarzu, uśmiechał się przelotnie i natychmiast kierował uwagę na osobę, która mu towarzyszyła, jakby w obawie, że ktoś mógłby wyczuć to napięcie przepływające między nami. Podczas prywatnych lekcji przez kolejne kilka tygodni towarzyszył nam zawsze Richard Taylor, a sam Michael zachowywał się, jak gdyby był starszy ode mnie o całe wieki. Nie dotknął mnie ani razu, mówił tylko o muzyce i zwalniał mnie zawsze przed wyjściem Richarda. Nie było więc chwili, w której moglibyśmy sam na sam zamienić choć słowo. Przez cały ten czas pracowałam i czekałam, aż znów poprosi mnie o spotkanie. Prawie wcale nie wychodziłam z domu w obawie, że może zadzwonić podczas mojej nie obecności. Wiedziałam, że gdy mnie nie zastanie, nie poda swojego nazwiska. Trisha, zdziwiona, że nie wychodzę na randki z moim tajemniczym przyjacielem, zaczęła nabie rać podejrzeń. — Od dłuższego czasu nie wspominasz o Allanie — zagadnęła któregoś dnia — i nigdzie nie wychodzisz. Czyżby zwiał do jakiejś innej kobiety? — Ależ nie. Po prostu wyjechał w interesach — skła małam. — Mamy się spotkać, jak tylko wróci. Wreszcie pewnego popołudnia Michael poprosił, abym została dłużej po naszych zajęciach indywidualnych. Od czekaliśmy, aż Richard opuści salę, i dopiero wtedy, za mknąwszy drzwi, Michael odezwał się do mnie: — Och, Dawn — rzekł, chwytając mnie za ręce. — Przepraszam cię bardzo, że byłem tak potwornie oficjalny 179
przez te kilka tygodni. Wiem, że myślisz sobie, iż jestem okropny i naumyślnie cię lekceważę. — Niepokoiło mnie to — przyznałam. — Bałam się, że pomyślałeś może, iż zdradziłam naszą tajemnicę. Wciąż mia łam nadzieję, że się do mnie wkrótce odezwiesz. Nie chciałam nic robić, aby nie narazić cię na nieprzyjemności w szkole. — Wiem o tym — odparł. — Zachowywałaś się wspa niale. Byłaś taka cierpliwa. — Musnął mnie ustami w po liczek i odsunął się. — W kilka dni po twojej wizycie — mówił dalej — wezwał mnie do siebie dyrektor szkoły, aby pomówić o moich metodach pracy. Zdaje się, że inni nauczyciele szeptali na mój temat za moimi plecami. Do brze wiem, że to zwykła zawodowa zazdrość. Wywęszyli już, jaki mam krytyczny stosunek do ich metod nauczania; niektórzy z nich nie mogą ścierpieć, że na mnie skupia się cała uwaga, a ich ludzie ledwo rozpoznają. W każdym razie dyrektor zapytał mnie, czy moje stosunki ze stu dentami nie mogłyby być troszkę bardziej oficjalne. Po myślałem wtedy, że może ktoś widział nas razem przy kawie albo może Richard wyczuł coś i podzielił się tym z kimś innym. Oczywiście bałem się również o ciebie, więc uważałem, że musimy się tak zachowywać. Przepraszam, jeśli cię zraniłem — dodał. — Och, Michaelu — zawołałam — ty nie mógłbyś mnie zranić. Ja to rozumiem. — Wiedziałem, że zrozumiesz — odrzekł z uśmiechem i uścisnął mi ręce. — Zresztą nie potrafię żyć w ten spo sób i nie spotykać się z tobą, gdy tego chcę, gdy tego potrzebuję. Możesz przyjść do mnie dziś wieczorem, oczy wiście w tajemnicy? — Tak — odparłam szybko, wzruszona, że znów chce się ze mną spotkać. — Wspaniale — ucieszył się i pospiesznie zebrał swoje rzeczy. — Muszę pędzić na następne spotkanie. Przyjdź o tej samej porze. Tylko mnie nie zawiedź — rzucił bła galnie i wyszedł. Byłam tak podekscytowana rozmową z Michaelem i na szym randez-vous, że nie dotarło do mnie ani jedno słowo 180
z następnych lekcji. Ze złością patrzyłam na powolne ru chy wskazówek. Jedyną osobą, która zauważyła we mnie tę odmianę, była madame Steichen. W pewnej chwili, przerywając mi grę, z całej siły trzasnęła o fortepian drew nianym wskaźnikiem. Pałeczka rozprysła się w drobne drzazgi, a ja poderwałam się z taboretu. — Co to ma być... to bezmyślne klepanie w klawisze? — spytała z szyderczym grymasem. Z tą wykrzywioną twa rzą wyglądała jak wiedźma. — Ćwiczę — odparłam cicho. — Nie! — wybuchnęła z wściekłością w oczach. — To nie jest ćwiczenie; to jest strata czasu. Mówiłam ci już, że nie zagrasz jak artystka, jeśli w każdy dźwięk nie włożysz duszy. Twoje palce nie mogą być jej pozbawione. Koncentracja, koncentracja i jeszcze raz koncentracja. O czym myślisz, gdy grasz? — O niczym — odpowiedziałam. — I właśnie tym jest twoje granie: niczym, to puste dźwięki. Skoncentrujesz się teraz, czy przyszłaś tylko po to, aby marnować mój czas? — spytała chłodno. — Skoncentruję się — odparłam, czując pod powie kami piekące łzy. — Zacznij od początku — rozkazała. — I wyrzuć z gło wy to, co cię rozprasza. — Popatrzyła na mnie przymru żonymi oczami; wyglądały jak dwie soczewki mikroskopu badające moją twarz. — Nie podoba mi się to, co do strzegam w twoich oczach — rzekła. — Coś deprawuje twą duszę i twoją grę. Bądź ostrożna — ostrzegła, a po tem odsunęła się ode mnie, złożyła na piersiach swe ko ściste ręce i wbiła we mnie wyczekujący wzrok. Cała rozdygotana zaczęłam od nowa. Tym razem cał kowicie skoncentrowałam się na grze, odpychając od sie bie każde wspomnienie o Michaelu. Madame Steichen nie była zbyt zadowolona, lecz musiało jej się podobać na tyle, że nie przerwała mi już więcej. Gdy zajęcia dobiegły koń ca, stanęła przede mną wyprostowana, nieruchoma, z tak uniesioną głową i naprężoną szyją, że bardziej przypomi nała posąg niż żywą osobę. 181
— Musisz zadecydować, czy chcesz być wykonawcą, czy artystą — wycedziła szorstko, spoglądając na mnie szkla nym wzrokiem. Musiałam schylić głowę. — Bo artysta — ciągnęła — żyje dla swego dzieła i to właśnie różni go od zwykłego wykonawcy, który zazwyczaj zakochany jest tylko w sobie samym, a nie w pięknie, które tworzy. Sława — pouczała mnie — znacznie częściej jest ciężarem niż bło gosławieństwem. Ludzie w tym kraju zachowują się jak głupcy w stosunku do tych wszystkich gwiazd — ciągnęła z pogardą w głosie. — Mają ich za bożyszcza, a gdy w koń cu odkryją, że ci ich bogowie sceny są zwykłymi ludźmi z krwi i kości, wtedy cierpią. Trzymaj się ziemi i nie chodź z głową w chmurach. Rozumiesz? Skinęłam głową, ale wciąż nie miałam odwagi spojrzeć na nią. Mówiła tak, jak gdyby wiedziała o mnie i Michae lu. Ale skąd mogłaby się o tym dowiedzieć? Chyba że... Richard Taylor, przemknęło mi przez myśl. Serce zaczęło mi bić jak oszalałe. — Koniec zajęć — rzuciła madame Steichen. Odwró ciła się na pięcie i wymaszerowała z sali. Wsłuchiwałam się przez chwilę w odgłos jej kroków na korytarzu; każde stuknięcie obcasa było dla mnie jak policzek. Zaraz potem wybiegłam ze szkoły i wciąż ze spuszczo ną głową przecięłam szkolny plac i wypadłam za bramę. Na oślep popędziłam przez ulice. Dzień był pochmurny, późnojesienny. Ciemne niebo wy glądało jak morze zsiniałych, złowróżbnych chmur, prze powiadających miastu lodowatą ulewę. Wiatr wślizgiwał się w każdą szczelinę mojej kurtki i przejmował mnie ostrym chłodem. Przyspieszyłam kroku i wpadłam do do mu. Myślałam tylko o tym, aby rzucić się na łóżko i ukryć twarz w poduszce. W holu jednak mój wzrok przyciągnęła paczka leżąca na stoliku, gdzie Agnes zawsze zostawiała nam pocztę. Pakunek był dość spory i cały pokryty stem plami. Natychmiast rozpoznałam pismo: to była paczka z Niemiec, od Jimmy'ego. Chwyciłam ją i popędziłam na górę. Pokój był pusty, Trisha nie wróciła jeszcze z lekcji tańca. Usiadłam na łóżku i rozpakowałam paczkę. Była w niej 182
pięknie haftowana, jasnoróżowa satynowa poduszka wy kończona jedwabnymi frędzelkami. Mnóstwo serduszek i niezapominajek otaczało umieszczony na niej czarny na pis w języku angielskim i niemieckim: KOCHAM CIĘ. Przez chwilę trzymałam ją bezmyślnie na kolanach, nie zdolna do najmniejszego nawet ruchu. W ostatnich tygodniach nieczęsto myślałam o Jimmym. Gdy przychodziły jego listy, odkładałam je na szafkę i otwie rałam dopiero po kilku dniach. Czytałam je w pośpiechu, jak gdyby w obawie, że pełne miłości słowa przywołają w mojej pamięci jego głos i twarz. W moim ostatnim liście Jimmy wyczuł jakąś obcą nutę. List był znacznie krótszy od wcześniejszych i nie powtarzałam w nim w kółko, jak bardzo do niego tęsknię. Zmartwił się, czy czasem nie jestem chora, i pomyślał, że taki upominek z Niemiec mnie rozweseli. Pisał: „Gdy tylko wyobrażę sobie, że będziesz kładła na niej głowę, od razu czuję ogromną radość. Dla mnie to tak, jakbyś leżała z głową na moich kolanach". Rzuciłam list i zakryłam twarz dłońmi. Nie chciałam zdradzać Jimmy'ego, a z drugiej strony nie potrafiłam nie kochać Michaela. Wiedziałam, że wiadomość o mnie i o Mi chaelu złamie Jimmy'emu serce; sama myśl o tym, że mnie znienawidzi, była nie do zniesienia. Dwa razy siadałam do biurka, próbując napisać list do Jimmy'ego, w którym wyjaśniłabym mu, co zaszło w moim życiu i jak bardzo było to niezależne od mojej woli. To część mojego artystycznego życia — tłumaczyłam — ale słowa te brzmiały równie beznadziejnie, jak wszystko inne, co już wcześniej napisałam. W rezultacie podarłam oba listy i po stanowiłam, że wstrzymam się jeszcze z odpowiedzią. Od łożyłam poduszkę do pudełka i schowałam ją w szafie. Gdy by została na łóżku, widziałabym ją każdego dnia i każdego dnia nienawidziłabym siebie za to, że w końcu Jimmy dowie się prawdy i będzie to dla niego straszna chwila. — Mam dla ciebie prezent — rzekł Michael, witając mnie w drzwiach swego apartamentu z kieliszkiem wina w dłoni. — Leży na moim łóżku. Idź i włóż to. 183
W mieszkaniu były przyćmione światła, a z głośników sączyła się łagodna muzyka. — Naleję ci wina — zaproponował. — Co to za prezent? — spytałam lekko strwożona, widząc, że sam już trochę wypił. — Idź i zobacz — odparł. Poszłam więc prędko do sypialni. Na łóżku leżało pod łużne, białe pudełko. W środku była różowa koszula nocna z prawdziwego jedwabiu, tak cienka i przejrzysta, że nie mal wcale nie zakrywała ciała. Chce, żebym ją teraz za łożyła? — zadałam sobie pytanie. — Podoba ci się? — spytał Michael, stając w drzwiach. — Tak, jest bardzo ładna. — Bardzo ładna? — Podszedł do mnie od tyłu, ujął moje ramiona i pocałował mnie w szyję. — Jest też bar dzo droga. Załóż ją. Chcę cię zobaczyć tylko w niej — dodał. — Marzyłem o tej chwili przez cały dzień — sze pnął i przed wyjściem z sypialni musnął mnie wargami tuż za uchem. Jego pocałunki przyprawiły mnie o dreszcze, a na myśl o ubraniu tej przezroczystej koszuli na nagie ciało ogar nęło mnie drżenie i serce zaczęło mi bić jak oszalałe. Zdjęłam powoli ubranie i włożyłam przez głowę jedwab ną koszulkę. Była lżejsza od wiatru. Gdy przejrzałam się w lustrze, zobaczyłam, że niemal wcale nie zakrywa mojej nagości. Otuliłam się ramionami, podeszłam do drzwi i zaj rzałam do salonu. Michael słuchał właśnie jednego ze swych nagrań. Sie dział na kanapie z rozbawionym wyrazem twarzy. Na mój widok rozpromienił się jeszcze bardziej i pochylił do przodu. — Podejdź. Nie bądź taka nieśmiała — zachęcił mnie. — Wyglądasz absolutnie oszałamiająco. — Nalał mi kieli szek wina i wyciągnął do mnie rękę, abym go wzięła. Pode szłam do niego, wciąż zakrywając się rękami. — Wstydzę się — rzekłam z wahaniem. — Nie wstydź się — odparł, przybierając poważny i sku piony wyraz twarzy. — Nigdy się mnie nie wstydź. Nigdy. 184
Odstawił swe wino, wstał i pocałował mnie w czoło. Potem rozwarł moje ramiona i ogarnął mnie całą pożąd liwym wzrokiem. Pocałowaliśmy się; to był długi, lecz bar dzo delikatny pocałunek. Wypełniło mnie cudowne uczu cie. On naprawdę mnie kochał. Czułam to w jego głosie, w jego dotyku. — Drżysz cała. Zimno ci? — Nie, nie jest mi zimno. — Biedactwo moje, wciąż taka niewinna. Mówiłem ci — powiedział z naciskiem — że jesteśmy wyjątkowy mi ludźmi, że nasze talenty i muzyka połączyły nas nie rozerwalną więzią. Wierzysz mi, prawda? — Skinęłam głową. — Wiem, co zrobimy. — Uśmiechnął się, mru gając figlarnie. — Zawrzemy formalny związek. — Formalny związek? — Oczywiście. Złączymy się, składając sobie obietnicę. Tak jak podczas ślubnej ceremonii — wyjaśnił. Ujął mo ją dłoń i obrócił mnie twarzą do lustra. W przyćmionym świetle wyglądaliśmy jak zjawy. Mia łam wrażenie, że to nie nasze ciała, że my jesteśmy w dru gim pokoju, a tutaj na potajemną schadzkę zeszły się na sze cienie. Michael podprowadził mnie do lustra. Był taki szczu pły i zmysłowy. Z głośników płynęła właśnie jedna z jego miłosnych ballad — jak gdyby wszystko zaplanował. — A teraz, Michaelu Suttonie — zaczął — czy bie rzesz sobie tę oto piękną, młodą śpiewaczkę, syrenę pieś ni, tę nową boginię sceny i ekranu za damę swego serca i ślubujesz żyć dla niej i troszczyć się o nią oraz mieć w niej przewodnika w miłości na całe życie, aż zapadnie kurtyna i wybrzmią brawa? — Obiecuję — odpowiedział na własne pytanie. — A ty, Dawn Cutler — zwrócił się do mnie poważ nym tonem — czy bierzesz sobie tego oto przystojnego mężczyznę, błyszczącą gwiazdę muzycznej sceny i ekranu za pana swego serca i ślubujesz żyć dla niego i troszczyć się o niego oraz mieć w nim przewodnika w miłości na całe życie, aż zapadnie kurtyna i wybrzmią brawa? 185
Z drżącymi ustami wpatrywałam się w niego, oczaro wana jego słowami i nim samym. Jakże pragnęłam, aby ta ceremonia odbywała się w wielkim, udekorowanym ko ściele w obliczu pastora i w obecności niezliczonych gości, ludzi teatru i redaktorów pism. Naturalnie zaproszeni by liby wszyscy Cutlerowie z babką Cutler na czele, która tłumiąc wściekłość, z wymuszonym uśmiechem przyjmo wałaby gratulacje gości. Clara Sue padłaby ofiarą palącej zazdrości, moja matka zaś byłaby zmuszona pogodzić się z tym, że to nie ona jest w centrum uwagi. — Jaka jest twoja odpowiedź? — powtórzył Michael. — Tak, obiecuję — odparłam. — A zatem w obliczu bogów i bogiń teatru ogłaszam was, Michaelu i Dawn, panem i damą waszych serc na resztę życia. Możesz złożyć na ustach swojej narzeczonej namiętny i prawdziwy, już nie teatralny, pocałunek — zakończył i wziął mnie w ramiona, aby połączyć się ze mną długim, namiętnym pocałunkiem, po którym na moją twarz i szyję spadł deszcz pieszczot. — A teraz czas na miodowy miesiąc — szepnął i z uśmiechem poniósł mnie na rękach do sypialni. Tym razem kochaliśmy się inaczej i znacznie dłużej. Krzyczałam w ekstazie, za każdym razem osiągając szczyt rozkoszy, tak jak mi to poprzednio obiecywał. W pewnym momencie, zupełnie nieoczekiwanie, Michael obrócił mnie, tak że zmieniliśmy się pozycjami — teraz ja leżałam na nim. Nie wiedząc, co się dzieje, zesztywniałam. — Odpręż się. Można jeszcze inaczej — szepnął i po prowadził mnie jak przewodnik. Potem leżeliśmy bez ruchu, wsłuchując się w nasze przyspieszone oddechy i gwałtowne bicie serc. — To dopiero miodowy miesiąc — wyszeptał, tuląc się do mnie, i pocałował mnie w policzek. Nikłe światło lampki odbiło się w jego oczach. Chwycił mnie za czubek nosa. — Jesteś szczęśliwa? — spytał. Nie sposób było przewidzieć, jak długo potrwa to unie sienie. Tak bardzo pragnęłam niegasnącej namiętności, 186
bezkresnej ekstazy. Jednak moja wrodzona podejrzliwość podpowiadała mi, że tak wspaniałe uczucia nie mogą trwać w nieskończoność. Myślałam, że wkrótce Michael znudzi się mną jak dzieckiem, które swym doświadczeniem i oby ciem, żadną miarą nie może się równać z innymi znanymi mu kobietami. — Tak, jestem szczęśliwa — odparłam. — Lecz za każdym razem, gdy spotyka mnie jakieś szczęście, wiem, że zaraz przyjdzie coś, co je zburzy. — Nie tym razem. Nas stworzono do życia w bajce, która nigdy się nie kończy, tak jak w kinie albo w wielkich powieściach. Nie bój się korzystać z życia. Ciesz się nim razem ze mną. — Ja nie chcę się bać. Chcę tylko, aby to wszystko, co mówisz, sprawdziło się. — Więc się sprawdzi — rzekł i w powietrzu wykonał gest, jak gdyby zaklinał coś czarodziejską różdżką. — Nic nie może nas zatrzymać, zranić ani rozdzielić. — Naprawdę, Michaelu? Naprawdę? — Ależ tak — zapewnił. — Czyż nie złożyliśmy so bie przysięgi przed magicznym lustrem? — spytał i je szcze raz przypieczętował naszą obietnicę pocałunkiem. Spoglądając w lustro w łazience, zobaczyłam, że wciąż jeszcze mam rumieńce. Michael, nagi, podszedł do mnie od tyłu i położył mi dłonie na ramionach. Patrząc w lustro, przywarł ustami do mojej szyi i zasypał pocałunkami moje ramiona. Gdy jego dłonie pieściły moje piersi, nie spusz czał wzroku z naszych odbić w lustrze i przyglądał nam się, jak gdybyśmy byli aktorami w filmie. Gdy po powrocie na stancję wślizgnęłam się do pokoju, Trishy wystarczyło zaledwie spojrzenie, aby zrozumieć, że tym razem słuchanie muzyki i rozmowa bynajmniej nie były jedynymi rozrywkami, jakim oddawałam się na spotkaniu z moim starszym mężczyzną. — Masz malinkę na szyi — oznajmiła. Po pudrze, któ rym pokryłam zaczerwienione miejsce, nie było już nawet, śladu. — Co się działo? — zaciekawiła się. — Tylko mi nie mów, że siedzieliście sobie, rozmawiając i popijając wino. 187
— Och, Trisho, kochaliśmy się i było tak wspaniale, wspanialej, niż sobie to wyobrażałam. — Wiedziałam. Byłam pewna, że mężczyzna po trzy dziestce nie zadowoli się samą gadką i trzymaniem rączek. — Ależ, Trisho, ja naprawdę go kocham. Nie zdawa łam sobie sprawy, że można tak kochać. I wiesz co? Zło żyliśmy sobie nawet przysięgę. — Przysięgę? Jaką przysięgę? — Że będziemy żyć dla siebie i troszczyć się o siebie; tak jak w małżeńskiej przysiędze. Ale Trisha skrzywiła się tylko i pokiwała głową. — Moja mama powiedziała mi, że mężczyźni gotowi są obiecać wszystko, byle tylko dostać to, czego chcą. — Nie, Trisho — przerwałam jej. — Z nami jest ina czej. Razem jesteśmy wyjątkowi. Allan potrzebuje mnie nawet bardziej niż ja jego. Objechał przecież cały świat, widział tyle pięknych kobiet, a mimo to pragnie być ze mną. Właśnie ze mną! Och, Trisho, proszę cię — błaga łam ją — ciesz się razem ze mną. — Cieszę się, ale nic nie poradzę, że przy okazji się o ciebie martwię. Słowa Trishy lunęły na mnie jak zimne krople deszczu i zabębniły natrętnie o dach mojej świątyni miłości, jakby chciały go przebić. Wkrótce jednak, podobnie jak deszcz, wyschły w ciepłym wspomnieniu Michaela i jego uśmiechu przepełnionym miłością do mnie. Tego wieczoru długo rozmawiałyśmy, leżąc w łóżkach przy zgaszonym świetle. Właściwie to ja mówiłam, a Trisha słuchała. Snułam opowieść o szczęściu i radości, o planach Allana na wspólne życie po zakończeniu mojej nauki, o naszym miodowym miesiącu na luksusowym transat lantyku i powrotach do naszego nowojorskiego mieszkania na Manhattanie, gdzie będę przygotowywała się do prze słuchań do musicali. Tak się zaangażowałam w tę opo wieść, że omal nie wymieniłam kilka razy imienia Mi chaela. Przyłapywałam się na tym i gryzłam w język, który za nic w świecie nie chciał kłamać.
188
— To wszystko pięknie brzmi — stwierdziła Tri sha. — Ale bądź ostrożna — ostrzegła mnie. Tej nocy śniłam o naszej ceremonii ślubnej na niby i modliłam się z całego serca, aby któregoś dnia doszło do niej naprawdę. Po tym wieczorze odwiedzałam Michaela przynajmniej raz w tygodniu. Każde spotkanie rozpoczynaliśmy w sy pialni, a kończyliśmy kieliszkiem wina, muzyką i rozmo wą o naszej karierze. Michael miał w zanadrzu wiele pro pozycji nowych ról. Obiecywał mi nawet, że wkrótce zaaranżuje dla mnie przesłuchania, abym mogła dołączyć do niego na scenie. — Naturalnie — mówił — nie poddam cię próbie, do póki nie zdobędę pewności, że jesteś już na to gotowa. Będziemy musieli coraz więcej pracy wkładać w nasze lekcje, aby doprowadzić cię tak daleko, żeby już nikomu nie zachciało się zawracać cię z twej drogi. Nie zapomniał też o swej obietnicy odnalezienia mego ojca. Powiedział, że jego znajomi agenci przeglądają wszel kie możliwe papiery, w których można by znaleźć coś na temat wykonawców podróżujących po kurortach nad ocea nem i występujących swego czasu w hotelu Cutler's Cove. Zapewniał mnie, że już wkrótce otrzymamy listę ich na zwisk i zaczniemy wykreślać z niej te najmniej prawdo podobne. — A co zrobimy z tymi, które pozostaną? — Może wyciągniesz od matki trochę więcej informa cji na temat ojca i wtedy będziemy mogli zawęzić listę do jednego, może dwóch nazwisk. Poczekajmy i zobaczmy, ile ich będzie — doradził. Rzecz jasna z niecierpliwością i podekscytowaniem my ślałam o tym, że już niedługo stanę przed moim prawdzi wym ojcem. Doszłam nawet do wniosku, że nie mógł być gorszy od mojej matki. Najzwyczajniej w świecie padł jej ofiarą, tak jak ja. Tygodnie mijały mi teraz niezwykle szybko i nim się obejrzałam, nadeszła przerwa świąteczna z okazji Dnia
189
Dziękczynienia. Wszyscy wyjeżdżali ze szkoły, aby spędzić te kilka dni w gronie rodzinnym. W ostatnim tygodniu przed świętami Michael poprosił mnie, abym po lekcji została w sali. — Co zamierzasz robić w czasie ferii? Jedziesz do ho telu? — spytał, gdy zostaliśmy sami. — Nie chcę jechać — odpowiedziałam szczerze. — A poza tym, nikomu z rodziny tak naprawdę nie zależy abym przyjechała. Matka nie dzwoni do mnie już od kilku tygodni. — To dobrze. Ja także nigdzie nie wyjeżdżam, więc gdyby udało ci się tak to załatwić, aby nikt o tym nie wiedział, to mam pewien pomysł. — Jaki pomysł? — spytałam podniecona. — Chcę, żebyś cały ten długi weekend spędziła u mnie. Urządzimy własne święto. Chcesz? — Och, Michaelu, jeszcze jak! Ugotowałabym świąte czny obiad. Jestem całkiem niezłą kucharką. Roześmiał się, widząc mój entuzjazm. — W to nie wątpię. Ale oczywiście nikt nie może się o tym dowiedzieć i nie będziemy mogli wyjść razem na miasto. Ludzie mnie rozpoznają, a jeśli ktoś by cię ze mną zobaczył... — Coś wymyślę. Zobaczysz — obiecałam i resztę dnia spędziłam na obmyślaniu planu działania. Zastanawiałam się, czy może powiedzieć Agnes, że ja dę do Cutler's Cove, obawiałam się jednak, że zadzwoni łaby do babki Cutler i moje kłamstwo wyszłoby na jaw. Byłam już bliska rozpaczy, kiedy z pomocą przyszła mi Trisha, zapraszając mnie do siebie. — Och, Trisho — odparłam. — Chciałabym pojechać, naprawdę bym chciała, ale może będzie inna okazja. Allan poprosił mnie, abym spędziła z nim święto, tyle że do tej pory nie miałam pojęcia, jak to zorganizować. Ale to jest myśl. Oczywiście, jeśli zgodzisz się mi pomóc. — A o co chodzi? — spytała Trisha. — Powiem Agnes, że jadę do ciebie na Święto Dzię kczynienia — oznajmiłam. 190
Widząc jej spojrzenie, nie myślałam, że się zgodzi. Przez dłuższą chwilę bez słowa świdrowała mnie wzrokiem. — Bardzo mocno się angażujesz — odezwała się wre szcie. — Jesteś pewna, że dobrze robisz? — Z nikim dotąd nie byłam tak szczęśliwa i wiem, że nie mogłabym już być. Jak tylko będę mogła, opowiem o tym całemu światu i nie będziemy już musieli chować się przed ludźmi. Nie mogę doczekać się tego dnia, ale teraz jeszcze... Och, Trisho — westchnęłam — Wiem, że to nie w porządku prosić cię, żebyś dla mnie kłamała, ale przecież tak naprawdę wcale nie musisz tego robić. Jeśli ktoś mnie na tym przyłapie, całą winę wezmę na siebie. Powiem, że obiecałam jechać z tobą do domu, ale w ostat niej chwili zmieniłam zdanie i ty nic na to nie mogłaś poradzić. — Nie martwię się o siebie — przerwała mi Trisha. — Martwię się o ciebie. — Nie ma powodu — pocieszyłam ją. — Z nikim nie mogłabym czuć się szczęśliwsza i bardziej bezpieczna niż z nim. — No, dobrze — westchnęła. — Pomogę ci, jeśli je steś pewna, że tego właśnie chcesz. — Jestem pewna, Trisho. Dziękuję ci. Dziękuję ci z ca łego serca — zawołałam i objęłam ją mocno. Odpowiedziała mi uśmiechem, ale jej oczy i tak były pełne troski. Ja za to ciągle miałam przed oczami obraz Michaela. Gdziekolwiek bym spojrzała, wszędzie widziałam jego. Raz przemierzał szkolny plac i przechodził przez ulicę, to zno wu patrzył na mnie z mojego lustra. Żył pod moimi po wiekami; wystarczyło, że zamknęłam oczy, a w uszach brzmiał mi jego głos i czułe szepty i jego usta dotykały moich. Upewniwszy się, że przy rozmowie nie będzie Trishy, powiedziałam Agnes o moim wyjeździe na Święto Dzię kczynienia. — Czy twoja matka o tym wie? — spytała podejrzli wie Agnes. 191
— Wspomniałam jej o tym, gdy dzwoniła ostatnim ra zem — skłamałam. Brzydziłam się tymi kłamstwami. Jedno pociągało za sobą kolejne, wznosząc wielki gmach fałszu. Wmawiałam sobie, że to tylko niewinne kłamstewka, ponieważ pomagają mi otworzyć bramy dla cudownych i prawdziwych przeżyć. Ludzie, których oszukiwałam, bez przerwy coś knuli za moi mi plecami, a poza tym moja rodzina i tak nie przejęłaby się, gdyby odkryła prawdę. Owszem, kłamałam, ale tylko w trosce o to, by nie przysporzyć kłopotów Michaelowi. Wczesnym popołudniem pierwszego dnia ferii wsiad łyśmy z Trisha do taksówki, która miała nas zawieźć na dworzec autobusowy. Jeszcze przed wyjazdem wszyscy w internacie złożyliśmy sobie życzenia i w tym świątecz nym nastroju rozstaliśmy się. W samochodzie, jak tylko ruszyliśmy sprzed domu, podałam kierowcy adres Michaela. Trisha zerknęła na mnie zdziwiona. — Myślałam, że mówiłaś, iż mieszka na Park Avenue. — Powiedziałam, że mieszka? Nie, mówiłam, że ma biuro na Park Avenue. Gdy zatrzymaliśmy się przed budynkiem, Trisha obej rzała go w zachwycie, a potem wychyliła się z taksówki i uścisnęła mnie ciepło. — Życzę ci cudownych świąt, Trisho — powiedziałam ze wzruszeniem. — Dzięki tobie moje właśnie takie będą. Dziękuję ci. — Zadzwoń, gdybyś zmieniła zdanie i chciała do mnie przyjechać. Ucałowałyśmy się na pożegnanie i Trisha odjechała, machając do mnie przez tylną szybę. Gdy samochód znik nął mi z oczu, skierowałam się ku wejściu, aby spędzić pięć cudownych dni z mężczyzną, którego kochałam.
192
Rozdział
dziewiąty
Sekretni
kochankowie
Tuż przed rozpoczęciem przerwy świątecznej podałam Michaelowi listę produktów potrzebnych do obiadu na Dzień Dziękczynienia. Gdy weszłam do kuchni, zakupy leżały już na stole. — Oto wszystko, co potrzeba — powiedział Michael, wskazując na puszki, pudełeczka, indyka, owoce i warzy wa. — Tak jak prosiłaś. — Wspaniale. Dziś wieczorem zrobię placki owocowe — zapaliłam się i pospiesznie zmieniłam płaszcz na fartuch, który znalazłam na drzwiach spiżarni. — Naprawdę? A z czym? — spytał ubawiony. — Z jabłkami i z dynią. Nauczyłam się tego od pra wdziwego eksperta, czyli mamy Longchamp; chociaż rzad ko miewaliśmy dość pieniędzy, żeby pozwalać sobie na desery, nawet w czasie świąt. Zabrałam się do pracy — wyjęłam garnki, patelnie i zaczęłam składać mikser. — Twoja pierwsza rodzina musiała być bardzo bied na — odezwał się Michael, obserwując moją krzątaninę. — Pamiętam, jak oprócz kaszy z grochem nie mieli śmy nic do jedzenia. Tato wpadał w takie depresje, że przepijał w knajpie wszystkie oszczędności i musieliśmy się zdawać na łaskę innych ludzi. Gdy urodziła się Fern, było jeszcze gorzej. Przybyła kolejna buzia do wyżywienia, a mama nie mogła zbyt dużo pracować. Kiedy moje ró wieśnice myślały tylko o chłopcach, przyjęciach i zaba wach, ja musiałam dbać o dom, troszczyć się o dziecko i przy tym wszystkim nie robić sobie zaległości w szkole. — Już nigdy więcej nie będziesz tak cierpiała — prze rwał mi Michael i tuląc mnie do siebie, zaczął szeptać mi do ucha czułe obietnice: — Wkrótce będziesz sławna i bar dzo bogata. Tak bogata, że nawet nie będziesz mogła przy pomnieć sobie tej biedy. 193
— Ależ, Michaelu, ja wcale nie muszę mieć worków pieniędzy. Nie potrzebuję większego bogactwa, dopóki mam ciebie i twoją miłość. Odpowiedział mi uśmiechem. Jego oczy wypełniły się łagodnym, krystalicznym blaskiem pożądania. Ich spoj rzenie przeszyło mnie dreszczem; musiałam odwrócić wzrok. — Co się stało, maleńka? Nie chcesz na mnie patrzeć? — Ależ ja uwielbiam na ciebie patrzeć, Michaelu. Tyl ko gdy spoglądasz na mnie tak jak teraz, mam wrażenie, że rozbierasz mnie wzrokiem i przenosisz do sypialni. Roześmiał się. — A może właśnie chcę to zrobić. Może nawet powi nienem — dodał i czule ucałował mnie w czoło. Zorientowałam się, że wcale nie ma zamiaru wypuścić mnie z uścisku. — Michaelu, muszę jeszcze ubić ciasto — zaprotesto wałam, wskazując na miskę. — I chcę zrobić farsz do in dyka, i... — Jedzenie może poczekać — oświadczył. Wiedziałam, że kiedy w jego oczach pojawia się ten błysk, już nic nie zdoła go zatrzymać. To było wręcz za raźliwe. Nie umiałam się oprzeć jego pocałunkom i po krótkiej chwili odwzajemniłam je z namiętnością równą jego, i tuliłam się do niego równie czule, jak on do mnie. Nim zdążyłam zaprotestować, wziął mnie na ręce i wy niósł z kuchni. — Ale nasz obiad! — wykrzyknęłam. Uśmiechnął się. — Już ci mówiłem: dopiero miłość zaostrza mi apetyt. Przez pierwsze dni ferii niemal wcale nie opuszczali śmy łóżka. Mimo to udało mi się przygotować niewielkie go, nadziewanego indyka, ziemniaki na słodko, sałatkę z grochu, chleb własnego wypieku, sos z żurawin i dwa owocowe placki. Michael powiedział, że był to najlepszy świąteczny obiad w jego życiu. — Nie znam wiele kobiet, które umiałyby równie do brze gotować — pochwalił mnie. — Wszystkie mają po194
kojówki i kucharzy, a gdy trzeba zagotować wodę na her batę, są zupełnie bezradne. Do tej pory Michael nigdy nie wspominał o kobietach, które znał wcześniej. Mimo woli przywiodło mi to na pa mięć tę rudowłosą piękność, jego towarzyszkę z koncertu w muzeum. Zapytałam o nią. — Ach, ta. — Pokręcił głową. — To żona mojego przy jaciela, producenta. On mi nie daje spokoju i ciągle mnie prosi, żebym zabierał ją gdzieś wieczorami. To jest taka kobieta, która potrzebuje więcej niż jednego mężczyzny. Wiesz, co mam na myśli — rzekł, mrugając do mnie poro zumiewawczo. Ale ja wcale nie wiedziałam, co on ma na myśli. Jak można pragnąć innych mężczyzn, gdy ma się tego jednego, którego kocha się całym sercem i duszą? A jeśli mężczyzna kocha kobietę, to jak może prosić innego, aby wychodził z nią wieczorami? — Dlaczego jej mąż nie jest zazdrosny o to, że ktoś pokazuje się z jego żoną? — Zazdrosny? Jej mąż jest mi wdzięczny — odparł uba wiony. — Tacy są właśnie ludzie show-biznesu. Wydaje im się, że ich związki to tylko kolejne przedstawienia. Ale nie martw się, ja taki nie jestem — dodał natychmiast. — Nigdy dotąd nie spotkałeś nikogo, z kim chciałbyś się związać na zawsze? — spytałam. — Przed tobą nikogo. Nigdy dotąd nie spotkałem osoby równie czystej i niewinnej jak ty. Twoje imię doskonale do ciebie pasuje; jesteś jak poranek, taka świeża i radosna. — Pochylił się i musnął mnie ustami w policzek. Promieniałam szczęściem. Nigdy nie czułam się tak do brze. To był mój najwspanialszy świąteczny obiad. Michael rozpalił ogień na kominku i rozłożył przed nim puchową kołdrę. Leżałam z głową na jego kolanach, słuchaliśmy pięk nej muzyki, a ogień rozgrzewał nasze ciała i trzaskał ra dośnie w ciemnościach. Tego wieczoru każdy pocałunek zdawał się słodszy od wszystkich poprzednich. Gładząc mo je włosy, Michael szeptał mi do ucha o tym, jak bardzo pragnąłby zatrzymać czas, abyśmy mogli tak pozostać na 195
zawsze, otuleni sobą i ciepłem ognia. Moje serce — i nie przeczę, że również żołądek — przepełniało błogie uczucie spełnienia. Czy jest na świecie druga kobieta, która równie mocno kochałaby mężczyznę? — zastanawiałam się. Rozebraliśmy się i zaczęliśmy się kochać w blasku ognia. Nasze pocałunki i pieszczoty podsycała taka żądza, że wydawało mi się, iż rozpalamy się jak drwa w ogniu, które choć w płomieniach trawią się nawzajem, to jednak po trzebują siebie, aby ich żar nie ustał. Wyczerpani, lecz szczęśliwi, zasnęliśmy potem błogo w swoich objęciach. Rankiem Michael oznajmił mi, że tego dnia ma na mieście spotkanie ze swym producentem. — A potem przyniosę małą choinkę. Jest chyba taki zwyczaj, żeby ubierać choinki już w Święto Dziękczynie nia, prawda? Właściwie nigdy sobie tym nie zawracałem głowy, ale teraz, kiedy mam ciebie... — Och, Michaelu, tak się cieszę. Już dawno nie mia łam choinki; nawet o tym nie myślałam. Kiedy się nie ma rodziny, kogoś ukochanego, to święta nie różnią się od dnia powszedniego. Tylko zerka się zazdrośnie na szczę ście innych. — Nigdy więcej bólu i zazdrości, moja malutka — po cieszył mnie i pocałował na pożegnanie. Gdy zostałam sama, zabrałam się do czytania zada nych na ferie fragmentów lektur, a potem słuchałam mu zyki i oglądałam telewizję. Michael wrócił późnym popołudniem, niosąc w jednym ręku kształtne drzewko o zielonych, bujnych gałązkach, a drugą ręką przyciskając do piersi stos pudełek i pude łeczek z choinkowymi ozdobami. Na jego włosach i zielo nych igiełkach drzewka iskrzyły się białe płatki śniegu. — Zgadnij, co się dzieje? — wykrzyknął w drzwiach. — Pada śnieg! Ale niespodzianka! W samą porę, żeby wpro wadzić nas w świąteczny nastrój. Podoba ci się choinka? — Jest przepiękna! — zawołałam z zachwytem. — Długo wybierałem. Chciałem znaleźć coś wyjątko wego. Sprzedawca prawie dostał szału, ale nic jakoś nie rzucało mi się w oczy. Aż tu zaglądam za róg i widzę tę 196
tutaj. Chyba czekała tam na mnie, wręcz wyrywała się do mnie — mówił, śmiejąc się. Umieścił drzewko w stojaku i stanął z boku, szukając dla niego miejsca. W końcu uznaliśmy, że najlepiej będzie się prezentowało z prawej strony kominka. — No, teraz wygląda wspaniale — ocenił Michael, zer kając na zegarek. Zauważyłam, że od chwili, gdy wszedł do domu, co jakiś czas sprawdza, która godzina. — Ktoś ma przyjść? — zaciekawiłam się. — Co? A, nie, nie. — Wciąż patrzysz na zegarek. — To prawda. Będę musiał zaraz wyjść na jeszcze jedno spotkanie. Ten producent, z którym się dzisiaj wi działem, pospieszył się i umówił mnie, nie kontaktując się wcześniej ze mną. Mimo wszystko muszę tam iść, bo to dla mnie coś bardzo ważnego. Możliwe, że w następnym sezonie zagram na Broadwayu. — Ach, to wspaniale. — Owszem, ale sprawy organizacyjne wymagają mie sięcy przygotowań i ciągłych spotkań ze sponsorami, sce narzystami i producentami. Każdy ma swoje zdanie. Nie cierpię tych formalności, ale to zło konieczne. Przykro mi, że już na początku muszę cię zostawiać. — Ależ nic nie szkodzi, kochany. Ubiorę choinkę i przy gotuję kolację. Michael zrobił zakłopotaną minę i prędko odwrócił wzrok. Coś nie tak? — zapytałam. — To spotkanie prawdopodobnie się przedłuży i będę musiał zostać na kolacji. Naprawdę bardzo mi przykro. — Aha, więc wrócisz dopiero późnym wieczorem? — Tak. Dasz sobie radę? — Jasne. Powyjadam wszystko, co zostało z poprze dnich posiłków. A poza tym trochę czasu zajmie mi ubranie choinki. Nie martw się o mnie. Naprawdę. Poradzę sobie. — Postaram się zadzwonić i dać ci znać, jak długo to potrwa — obiecał i poszedł się przebrać. 197
Po chwili wyłonił się z sypialni w jednej ze swych pięk nych, wełnianych, sportowych marynarek i szerokich spod niach. Gdy tuż przed wyjściem narzucił na siebie jeszcze wełniany, granatowy płaszcz, przyszło mi na myśl, że nigdy przedtem nie był równie przystojny jak teraz. Nie omie szkałam podzielić się z nim moim spostrzeżeniem. — No cóż, na tych ludziach trzeba robić dobre wra żenie. Tego od ciebie oczekują. To jest właśnie jeden z mi nusów życia gwiazdy: człowiek zawsze musi wyglądać, jak gdyby dopiero co wszedł na scenę. Musisz odpowiadać ich wyobrażeniom, bo wciąż znajdujesz się w centrum zain teresowania. Jeżeli odstaje ci jeden włosek albo zapomnisz się uśmiechnąć, może nastąpić prawdziwa katastrofa. Nim się obejrzysz, ludzie zaczynają rozpowiadać plotki na twój temat, a rezultat jest taki, że nikt nie proponuje ci do brych ról. — Jesteś pewna, że sobie sama poradzisz? — dopy tywał się. — Może poszłabyś do kina? Poczekaj, dam ci pieniądze na taksówkę i bilet — dodał, wyjmując portfel. — Nie, nie trzeba. Mam dużo do zrobienia. Nawet jakieś zadanie domowe. Pokręcił głową. — Praca domowa? Niektórzy nauczyciele są tacy nud ni. Dawać zadania domowe na święta. No, dobrze. Poroz mawiamy później — rzekł w końcu i pocałował mnie na pożegnanie. Wprawdzie powiedziałam mu, że jakoś dam sobie radę, lecz jak tylko zamknęły się za nim drzwi, znów poczułam się sama jak palec. Rozejrzałam się po pustym mieszkaniu i zachciało mi się płakać. Tak bardzo pragnęłam, abyśmy już nie musieli ukrywać naszego związku i by Michael mógł zabierać mnie ze sobą na swe spotkania. Choć dla niego już od dawna stanowiły tylko nużący obowiązek, dla mnie wszystko, co się z nimi wiązało, byłoby szalenie interesujące. Otworzyłam pudełka z ozdobami choinkowymi i za brałam się do ubierania drzewka. Godziny płynęły powoli, tym wolniej, im bardziej chciałam je popędzić. Marudzi198
lam przy choince tak długo, jak tylko mogłam, to przy mocowując coś, to znów zmieniając, dopóki nie uznałam, że wszystko jest na swoim miejscu. Później, słuchając mu zyki i rozmyślając o Michaelu, odgrzałam kolację. Gdy posprzątałam, próbowałam przysiąść do pracy domowej, ale za nic w świecie nie mogłam się skoncentrować na czytaniu. Bez przerwy spoglądałam na zegar, coraz bar dziej wściekła na te małe, uparte wskazówki, które jak na złość posuwały się ledwie dostrzegalnymi kroczkami. Próbowałam rozpalić ogień na kominku, a potem odprężyć się trochę, oglądając telewizję. Robiło się coraz później, a Michael wciąż nie dzwonił. Zdrzemnęłam się kilka razy, ale budziłam się gwałtownie w obawie, że nie usłyszałam dzwonka telefonu. Nieudolnie rozpalony ogień zgasł. Gdy obudziłam się z kolejnej drzemki i po raz setny zerknęłam na zegar, doznałam szoku. Było prawie pół godziny po północy. Dla czego Michael nie zadzwonił? Wyjrzałam przez okno. Spadło sporo śniegu, przykry wając chodniki białą pierzyną puchu, który na jezdni zmienił się już w błoto. Kierowcy zajeżdżali sobie drogę i samochody wpadały na siebie z trąbieniem klaksonów. W niepogodę zawsze jest dużo wypadków, przemknęło mi przez myśl. Może Michaelowi też coś się przytrafiło? Ale jak się o tym dowiem? Przecież nie chciał, aby ktokolwiek wiedział, że jestem u niego, więc nikt nie zadzwoni. Mimo niepokoju z trudem przychodziło mi zwalczyć sen ność i po półgodzinie, skulona na kanapie, zapadłam w sen. Wyrwał mnie z niego dopiero odgłos otwierania drzwi. Prze tarłam oczy i usiadłam. Michael odwrócił się właśnie tyłem do mnie, manipulując coś przy klamce i zamku. — Pst... — Michael? — Hm? — odezwał się, obracając się w moją stronę. Włosy miał w nieładzie, a płaszcz wygnieciony. — Pst... — Przyłożył palec do ust. — Nie chcesz chyba obudzić Dawn. — Michael, to ja jestem Dawn — uśmiechnęłam się, podnosząc się z kanapy. — Co ci się stało? 199
— Hm? — Zamrugał i zatoczył się. — Michaelu, czy ty jesteś... pijany? — spytałam. Właściwie nie musiałam nawet zadawać tego pytania — nazbyt często widywałam w tym stanie tatę Longchampa, żeby mieć jakiekolwiek wątpliwości co do Michaela. — Nnnie... — zaprzeczył i machając dłonią, omal nie upadł na twarz. — Ani troszkę. No może tylko... — prze rwał, uniósł rękę i złożył palce, pokazując niedużą miar kę — o tyle. Co dziesięć minut — dodał i parsknął śmie chem. Tak się przy tym zatoczył, że musiał oprzeć się o ścianę, aby nie upaść na twarz. — Michael! — Podbiegłam do niego przerażona. Otoczył mnie ramieniem i oparł się na mnie całym swym ciężarem. Jak on cuchnął! Można by pomyśleć, że wykąpał się w wannie z whisky. — Gdzie ty byłeś? Dlaczego tak dużo wypiłeś? Jak dotarłeś do domu? — Do domu? — zdziwił się, rozglądając wokół. — A tak, do domu. Prowadząc go do kanapy, zauważyłam na jego policzku coś, co przypominało ślad po szmince. Do tego na jego marynarce było pełno włosów, rudych włosów! — Michael, gdzie ty byłeś? Kto był z tobą? — dopy tywałam się. Na próżno. Opadł ciężko na sofę, patrząc na mnie bez myślnie i najwyraźniej usiłując rozpoznać zamazane kształ ty wokół, do których zaliczała się moja postać. — Dlaczego ten pokój tak się kręci w kółko? — wy mamrotał sennie i osunął na plecy. — Michaelu! — krzyknęłam. Próbowałam nim potrząs nąć, ale bez skutku. Jedynym dźwiękiem, jaki z siebie wydał, był przeciągły jęk. — Och, to nie ma sensu — westchnęłam zrezygnowana i zdjęłam mu buty. Z ogromnym trudem udało mi się go trochę unieść i zdjąć mu najpierw płaszcz, a potem marynarkę. Był za ciężki, abym mogła zaprowadzić go do sypialni, więc przy kryłam go kocem. Michael zamruczał niewyraźnie i obrócił się na drugi bok. Podłożyłam mu pod głowę poduszkę 200
i przysiadłam w nogach, wsłuchując się w jego głęboki, regularny oddech. Mój wzrok powędrował ku choince. Oświetlona i ude korowana powinna swym pięknem i przepychem radować oczy, ale teraz, gdy pijany Michael spał na kanapie, wydała mi się równie smutna, opuszczona i rozczarowana jak ja. Nawet jej nie zauważył; mnie też prawie nie widział. Wstałam powoli, zgasiłam lampki na drzewku i jeszcze raz spojrzałam na Michaela. Chrapał. Wyłączyłam świat ła w salonie i poszłam do sypialni mojego mężczyzny, aby zasnąć w niej samotnie. Michael wstał wcześniej. Poczułam, jak przysiadł na moim łóżku, i otworzyłam powieki w chwili, gdy dotknął mojego policzka. — Michael? Która godzina? Wciąż miał na sobie wczorajsze ubranie. Jego koszula była rozpięta, a włosy sterczały mu każdy w inną stronę. Ziewnął i potrząsnął głową. — Jeszcze wcześnie. Przepraszam, Dawn — powie dział. — Zdaje się, że wczoraj musiałem się nieźle popi sać. Nawet nie pamiętam, jak znalazłem się na kanapie, i nie czułem, jak nakrywałaś mnie kocem. Byłem, jak to mówią... zalany w trupa. Otarłam sen z powiek i usiadłam. — Gdzie byłeś i co ci się stało? Dlaczego tak dużo wypiłeś? — A, była taka mała uroczystość. Chciałem wyjść, ale wszyscy nalegali, żebym został. Byłem w centrum uwagi, rozumiesz, dusza towarzystwa. Musieliśmy uraczyć wi nem i kolacją naszych producentów, którzy na wszystko wykładają pieniądze. Szampan lał się przez całą noc. — Przeciągnął się i ziewnął leniwie. — Ale gdzie byłeś? — Gdzie byłem? Niech pomyślę... — Zastanawiał się, jakby miał właśnie odpowiedzieć na decydujące pytanie egzaminacyjne z matematyki. — Gdzie byłem? No, więc tak, najpierw spotkaliśmy się wszyscy w biurze u produ201
centa. Potem poszliśmy na kolację do Sardiego, a później ruszyliśmy na podbój nocnych klubów. Powinienem pa miętać jeden czy dwa, ale wszystkie jakoś zlewają mi się w jedno. — Westchnął i schował głowę w dłoniach. — Kto z tobą był? — Kto ze mną był? — Podniósł na mnie wzrok, po myślał i wzruszył ramionami. — Parę osób z produkcji i kilku sponsorów. — A ta ruda kobieta też tam była? — spytałam. — Ruda kobieta? Ach, nie, skądże — zaprzeczył. — Nie było żadnej rudej kobiety. No, lepiej wskoczę pod prysz nic. Wybacz. — Pochylił się nade mną i pocałował w po liczek. — Dziękuję, że się o mnie zatroszczyłaś — sze pnął, po czym wstał i przeciągnął się jak kot, odrzucając ramiona w bok. Wsparta o poduszkę obserwowałam, jak rozbiera się i idzie do łazienki. Czyżby mnie okłamał? — zastanawia łam się. Może te włosy na marynarce to ślady poprzednich spotkań, kiedy dotrzymywał towarzystwa żonie swojego przy jaciela? Nie wierzyłam, że mógłby mnie okłamać. Przecież za bardzo mnie kochał, aby zadawać mi cierpienie. Wstałam i poszłam do kuchni nastawić kawę i przygo tować śniadanie. Po chwili dołączył do mnie Michael, pach nący i świeży, z gładko przyczesanymi włosami i w nie bieskim, jedwabnym szlafroku. — Mmm, ale smakowicie pachnie — odezwał się, obej mując mnie w pasie. — Naprawdę przepraszam za wczo rajszy wieczór. Wszyscy tak się cieszyli tym nowym przed stawieniem, że trzeba było to uczcić. — Pocałował mnie w kark. — Więc wszystko się powiodło? — Tak. Już wkrótce usłyszysz i przeczytasz o Michae lu Suttonie na Broadwayu — rzekł z dumą. Otoczona jego ramionami, odwróciłam się, by spojrzeć na niego. — Och, Michaelu, to naprawdę cudownie. Masz rację; to wszystko ma niesamowity urok. Żałuję tylko, że nie mogłam uczcić tego razem z tobą wczoraj wieczorem. 202
— Uczcimy to dzisiaj — postanowił. — Weźmiemy taksówkę i pojedziemy do jakiejś włoskiej restauracyjki, gdzieś na uboczu. Znam taką na Brooklynie. Nikt nas tam nie spotka, a jedzenie jest pyszne. — Ależ, Michaelu, jesteś pewien, że możemy? Jeśli ktoś nas przypadkiem zobaczy... — Nikt nas nie zobaczy. To wzruszające, że tak się o mnie troszczysz — powiedział cicho. — A teraz po zwól mi zobaczyć choinkę. — Ujął moją dłoń i poprowa dził mnie do pokoju. — Wspaniała — pochwalił, gdy włą czyłam światełka. — W Wigilię upieczemy w kominku kasztany, będziemy popijać ajerkoniak i kochać się przy choince. Przy naszym drzewku — dodał, obejmując mnie mocno. — Moja maleńka — szepnął, całując delikatnie moje usta. — Ale teraz — przerwał, odsuwając się prędko — umieram z głodu. Chodźmy na śniadanie. Dzień minął bardzo szybko. Gdy Michael wyszedł na zakupy, dwukrotnie zadzwonił telefon, lecz pamiętając o tym, co mówił mi jeszcze pierwszego dnia, nie podnio słam słuchawki. Każdy niebaczny ruch mógłby nasunąć ludziom podejrzliwe pytania. „A podejrzliwe pytania — przypomniałam sobie jego słowa — prowadzą do odpo wiedzi, których nie jesteśmy jeszcze gotowi udzielić". Wrócił do domu obładowany paczkami opakowanymi w kolorowy, świąteczny papier. — Cóż to za choinka bez prezentów? — oświadczył, układając pakunki pod drzewkiem. — Dla kogo są te prezenty, Michaelu? Spodziewasz się kogoś z rodziny — Z rodziny? Nie. Wszystkie prezenty są dla ciebie — odparł. — Wszystkie dla mnie? Och, Michaelu, nie powinie neś był tyle kupować! — wykrzyknęłam, spoglądając na wielką górę pakunków. — Jasne, że powinienem — oznajmił stanowczo. — Na kogóż innego miałbym wydawać pieniądze, jeśli nie na ciebie? Z pewnością nie na moją niewdzięczną rodzin kę. — Uśmiechnął się szelmowsko i sięgnął do kieszeni 203
marynarki, by wyjąć z niej malutkie pudełeczko opako wane w różowy papier i obwiązane różową wstążką. — To — powiedział — nie może czekać. To upominek z oka zji Święta Dziękczynienia. — Ależ, Michaelu, ludzie nie dają sobie upominków z okazji Święta Dziękczynienia — zawołałam ze śmie chem. — Naprawdę? — Wzruszył ramionami. — No cóż, w takim razie ja zapoczątkuję nową tradycję i odtąd lu dzie będą sobie dawali upominki w ten dzień. To dla cie bie — rzekł, wyciągając dłoń. Wzięłam pudełeczko z jego ręki i drżącymi z podnie cenia palcami otworzyłam je ostrożnie. W środku na ba wełnianej poduszeczce spoczywał prześliczny złoty meda lion na złotym łańcuszku. Z wierzchu wysadzany był malutkimi diamencikami w kształcie serc. — Och, Michaelu, to jest prześliczne. — Otwórz — zachęcił mnie przymilnie. Nacisnęłam zameczek i gdy medalion się otworzył, zo baczyłam kilka nut wygrawerowanych wewnątrz. Zanu ciłam je szybko w myślach i uśmiechnęłam się. Był to pierwszy takt jednej z jego piosenek miłosnych, „Na za wsze, ma ukochana... " — Och, Michaelu! — zawołałam. Łzy szczęścia zala ły mi oczy. — To najmilszy prezent, jaki kiedykolwiek dostałam. I jest taki wyjątkowy. Zarzuciłam mu ręce na szyję i obsypałam jego twarz pocałunkami. — Hola — wykrzyknął, studząc mój zapał. — Nie pod niecajmy się tak od razu. Musimy się przygotować do wyj ścia na naszą kolacyjkę, nie pamiętasz? Moje serce było tak przepełnione szczęściem, że zdało mi się, iż zaraz wybuchnie. Spodziewając się z góry wie czornego wyjścia z Michaelem, spakowałam do mojej wa lizki kilka drobiazgów potrzebnych na taką okazję. Trisha nawet poszła ze mną kupić specjalny, wyściełany stanik na fiszbinach. Zagłębienie pomiędzy podniesionymi pier siami dodawało mi lat. U wejścia do tej doliny akurat 204
rozlał się rumieniec, pomyślałam sobie jednak, iż dodaje on mojej postaci więcej powabu. Wyglądałam naprawdę ładnie w sukience z dekoltem w kształcie litery „V" i rę kawami trzy czwarte, z błyszczącym diamencikami me dalionem. Wyszczotkowałam włosy, aż stały się jedwabiście gładkie i lśniąc łagodnie, ułożyły się posłusznie na moich ramio nach. Potem nałożyłam na twarz odrobinę różu, pomalo wałam usta szminką i zrobiłam sobie leciutkie kreseczki na powiekach. Usatysfakcjonowana, że teraz bardziej przy pominam kobiety, które Michael zwykł trzymać w ramio nach, wyłoniłam się z sypialni, aby mógł mnie ocenić. Właś nie skończył rozmawiać z kimś przez telefon i odłożył słu chawkę. Odwrócił się i posłał mi uśmiech; jego oczy roz błysły, a zmysłowe wargi rozchyliły się w wyrazie uznania. — Jesteś piękna — powiedział. — Bardzo piękna. Nie mogę się doczekać, kiedy będę mógł przedstawić cię w to warzystwie. Wszyscy będą mi zazdrościli mojego odkrycia i — dodał, postępując krok ku mnie — mojej ukochanej. Promieniałam z dumy. Michael pomógł mi włożyć płaszcz i pocałował w policzek. — Nasza taksówka już przyjechała — powiedział i wy szliśmy z mieszkania. Długo jechaliśmy przez miasto. Michael nie przesadził, mówiąc, że zna pewną restaurację na uboczu. Kierowca wiózł nas, klucząc między ulicami, aż wreszcie dotarliśmy do malutkiej włoskiej restauracyjki na rogu kwartału do mów. Restauracja nazywała się zwyczajnie: U Mamuśki. Daleko jej było do eleganckiego lokalu — zajmowała jedno niewielkie pomieszczenie z bardzo małym barem i mniej więcej tuzinem stolików, ale dla mnie była najbardziej romantyczną i wspaniałą restauracją, w jakiej kiedykol wiek byłam. Michael wziął dla nas stolik w najciemniejszym kąciku tego małego wnętrza. Nie mylił się, mówiąc, że nie zwró cimy tu na siebie uwagi. Gdy już weszliśmy i zajęliśmy swoje miejsca, nikt na nas nie patrzył. Za to wszystko, co zamówiliśmy i zjedliśmy, było domowej roboty i sma205
kowało przepysznie. Michael zażyczył sobie najdroższe wi no i wypiliśmy prawie dwie butelki. To dzięki swym po dróżom znał się tak dobrze na winach i potrawach. Opo wiedział mi o renomowanych restauracjach na całym świecie, w których kiedyś bywał. Ja mogłam tylko pochwalić się jedzeniem w hotelu w Cutler's Cove. Opisałam mu Nussbauma, tamtejszego szefa kuchni, i opowiedziałam o tym, jak wyjątkowa była każda kolacja w hotelu. — Babka Cutler, z towarzyszącą jej czasami moją mat ką, wita gości na progu, a potem podchodzi do ich stolików, dbając o to, aby wszyscy czuli się jak u siebie w domu. — Może i jest despotką — rzekł na to Michael — ale z tego wynika, że wie, co robić, aby zapewnić powo dzenie swemu hotelowi. Zdaje mi się, że to kuta na cztery nogi kobieta interesu. Nie miałbym nic przeciwko pozna niu jej pewnego dnia — powiedział. — Nie spodobałaby ci się. Doprowadziłaby do tego, że czułbyś się przy niej mniejszy niż mrówka, bo dla niej byłbyś zaledwie jakimś tam estradowcem. Ona szanuje tylko czystą krew, majętną czystą krew — parsknęłam. Opowiedziałam Michaelowi, jak kłamliwym listem do Agnes od samego początku usiłowała zepsuć mi pobyt w szkole. — Wkrótce się od tego uwolnisz — odrzekł, kładąc swą dłoń na mojej i z miłością ściskając me palce. — I tacy ludzie jak ona nie będą już cię krzywdzić. — Och, Michaelu, już nie mogę się doczekać tego dnia. — Cóż — odparł z szelmowskim błyskiem w oku — to może nastąpić wcześniej, niż myślisz. — Michaelu — zawołałam, niemalże podrywając się z krzesła — co chcesz przez to powiedzieć? — Nie powinienem ci tego mówić — odparł z leciutkim uśmiechem na zaciśniętych ustach — ale bardzo możliwe, że uda mi się załatwić ci występ w nowym przedstawieniu na Broadwayu. — Michaelu! — Myślałam, że zaraz zemdleję. Poczu łam, jak serce zaczyna mi walić z podekscytowania, utrud206
niając oddychanie. Poczułam ból w piersi. Ja na Broad wayu? Już? — To nic pewnego — ostrzegł mnie. — To tylko mo żliwość. Musimy jeszcze sporo popracować nad twoim śpie wem. Występ na scenie w musicalu to coś zupełnie innego niż zaśpiewanie piosenki czy dwóch na koncercie w miej scowej szkole średniej. — Och, rozumiem. Oczywiście. Ale będę ciężko pra cowała, bardzo ciężko, Michaelu. Naprawdę będę. — Wiem — odrzekł, znów poklepując mnie po ręce. — Masz to we krwi. Czyż nie mówiłem ci tego od samego początku? Kiedy Michael uregulował rachunek i opuściliśmy ma leńką restaurację, nie miałam już nic przeciwko długiej jeździe powrotnej do jego mieszkania. Spędziłam ją w ra mionach ukochanego, marząc o występach na Broadwayu i przeżywaniu razem z Michaelem każdej wspaniałej chwili. Któż by pomyślał, że spełni się to, co wiele, wiele lat temu przepowiedziała mi mama Longchamp. Teraz wiedziałam, jak bardzo starała się wymazać z pa mięci tamte tragiczne wydarzenia, które doprowadziły do mojego uprowadzenia. To tak, jak gdyby moje przyjście na świat było jednym wielkim kłamstwem. Nie mogła z tym żyć i nie mogła żyć ze swym poczuciem winy, dlatego z czasem sama uwierzyła w tę historyjkę o moich naro dzinach o brzasku dnia, przy śpiewie ptaków. „One na zawsze pozostawiły na twoich ustach swą pieśń — ma wiała. — Pewnego dnia ludzie usłyszą, jak śpiewasz, i dowiedzą się o cudzie, który wydarzył się, kiedy to pięk ny ptak oddał ci swój głos, by uczcić twe narodziny". Ten dzień zbliża się szybciej, niż mogłabyś sobie wy marzyć, mamusiu, pomyślałam, a z miłością w sercu mój głos zabrzmi piękniej niż w moich najśmielszych wyo brażeniach. Czas, który jeszcze pozostał mi i Michaelowi, płynął znacznie szybciej, niżbym sobie tego życzyła. Kiedy nad szedł poranek ostatniego dnia, nie chciałam nawet otwierać oczu. Trisha i ja zaplanowałyśmy wszystko zawczasu. Mia207
łam pojechać taksówką na stację i spotkać się tam z nią, kiedy przyjedzie z domu autobusem. Potem razem wró cimy taksówką na stancję, tak aby Agnes myślała, że rze czywiście całą przerwę świąteczną spędziłam z Trisha. Ubrałam się, spakowałam rzeczy i stanęłam z walizką w ręce, rozglądając się ze smutkiem po mieszkaniu Mi chaela. Był pogodny, mroźny dzień; przez okna wpadały promienie jasnego słońca, rozświetlając zieleń igiełek na szej małej choinki. Nawet świąteczny papier do pakowa nia na stosiku prezentów połyskiwał skąpany w ciepłym blasku. — Było cudownie — powiedział Michael, gdy byłam już przy drzwiach. — Każda chwila była cudowna. Ale nie waż się smucić, że to już koniec — skarcił mnie, kiedy na myśl o naszym rozstaniu oczy wypełniły mi się łza mi. — Wyobraź sobie, że to dopiero początek. — Poca łował mnie i przytulił do siebie. Miałam tak ściśnięte gardło, że nie mogłam nic powiedzieć. — A teraz odpocznij tro szkę, moja mała. Z chwilą wznowienia zajęć w szkole bę dziemy mieli mnóstwo pracy. — Odpocznę. Kocham cię, Michaelu — wyszeptałam. Jego oczy błysnęły radośnie i rozstaliśmy się. Na stacji byłam dość wcześnie, więc do przyjazdu au tobusu Trishy siedziałam na ławce i czytałam jakieś ko lorowe czasopismo. Kiedy Trisha zeskakiwała po stopniach autobusu, długi czerwony szal falował na jej ramionach. — Opowiedz mi wszystko! — wykrzyknęła, gdy się już wyściskałyśmy. — Co robiliście? Dokąd pojechaliście? Założę się, że co dzień zabierał cię do eleganckich restau racji i na występy. — Nie, większość czasu spędzaliśmy w domu — od parłam i opowiedziałam, jak przygotowałam obiad w Święto Dziękczynienia. Trisha zdała się bardzo rozczarowana, ale tylko do cza su, kiedy pokazałam jej mój medalion. — Jest piękny — powiedziała, przyglądając mu się zazdrosnym okiem. — Jak to miło z jego strony, że umie ścił w nim coś związanego z muzyką. Co to za nuty? 208
— Och — westchnęłam tylko, uświadamiając sobie, że Trisha może znać tę piosenkę Michaela — po prostu nuty. Nic szczególnego. Przed stacją znalazłyśmy taksówkę i nie przestawały śmy rozmawiać o naszych wakacjach aż do chwili, kiedy dotarłyśmy na miejsce. Trisha chciała, abym dokładnie wiedziała o wszystkim, co robiła, tak aby nikt nie przy łapał mnie na jakiejś niezgodności z jej relacją z pobytu w domu. — Gdyby Agnes cię pytała — powiedziała Trisha — to na obiedzie w Święto Dziękczynienia było dziesięć osób i oprócz indyka jedliśmy kaczkę. — To musiał być wspaniały obiad — zachwyciłam się. Teraz przyszła moja kolej na zazdrość; teraz to ja by łam zazdrosna o jej szczęśliwą, kochającą rodzinę zgro madzoną wokół stołu w świąteczny dzień. Wchodząc do domu, ku naszemu zdumieniu, zobaczy łyśmy Agnes stojącą w holu, u stóp schodów. Naturalnie wiadomo było, że oczekiwała nas i zajęła swe miejsce, skoro tylko usłyszała, że nadjeżdżamy, lecz już pierwsze spojrzenie na jej twarz zmroziło mi serce. Była zupełnie blada, ubrana na czarno, blada, bez pomadki, bez różu na policzkach. Miała na sobie czarną suknię, a włosy za czesała do tyłu i upięła w kok. Zawsze trudno było od różnić, czy czasem nie odgrywa jednej ze swych ról, ale tym razem nie miałam wątpliwości, że gra pogrążoną w żałobie. — Okłamałaś mnie — rzuciła, zanim zdążyłam się przywitać. Spojrzałam szybko na Trishę, potem na Agnes. — Okłamałam? — Twoja matka przyjechała tu po ciebie dwa dni temu. Nic nie wiedziała o twoim wyjeździe do Trishy. Pojechałaś, nie zapytawszy swojej rodziny o pozwolenie? Czułam się jak idiotka — dodała Agnes, nim zdążyłam cokolwiek od powiedzieć. — Owszem, to ja odpowiadam za ten dom, ale polegałam na tobie, ufałam ci. Kiedy powiedziałaś mi, że 209
masz pozwolenie, uwierzyłam ci. Powinnam się domyślić; powinnam była się tego spodziewać — parsknęła. — Lada chwila oczekuję telefonu od twojej babki — dodała. Robiła wrażenie absolutnie przerażonej tym faktem. — Ona nie zadzwoni — zapewniłam ją. — Matka na pewno po prostu nie pamiętała — oświadczyłam. — Pod czas naszej ostatniej rozmowy musiała być pod wpływem jakiegoś leku i najzwyczajniej w świecie zapomniała po tem, że prosiłam ją o pozwolenie na wyjazd i że się zgo dziła. To jej się często zdarza — powiedziałam i utkwi łam oczy w Agnes, nie mogąc się nadziwić, z jaką łatwo ścią takie kłamstwa wychodzą z moich ust. Widziałam, że Agnes waży w myślach moje słowa. — Och, mój Boże — odezwała się w końcu; uwielbia ła przecież wielkie tragedie. — Sama nie wiem, co o tym myśleć. Więc nie spodziewasz się żadnych przykrości ze strony babki? — Nie. — Wzruszyłam ramionami. — To się już zdarzało. Babka Cutler też już do tego przywykła. — Och, jakie to smutne — jęknęła Agnes. — Twoja matka jest taką ładną kobietą. Nie mogę wprost uwierzyć, że tak bardzo choruje. — Nikt nie może w to uwierzyć — ucięłam oschle, lecz Agnes nie dostrzegła sarkazmu w moich słowach. — Miło spędziłyście święta? — zapytała, popatrując to na mnie, to na Trishę. — Tak — pośpiesznie rzuciła Trisha. — Pani Liddy przygotowała coś specjalnego na wasz powrót. Och, mój Boże — westchnęła, nerwowo skręcając w dłoniach chusteczkę. — Tak się martwiłam — jęknę ła i odeszła. — Pogarsza jej się — skomentowała Trisha, gdy pa trzyłyśmy za nią. — Przebrała się w ten stary kostium i przygotowywała się na jakąś okrutną scenę. Za każdym razem, kiedy uderzy jej do głowy jakaś nowa myśl albo gwałtownie odmieni jej się humor, wykopuje ze swojej starej skrzyni jakiś łach, który ma wyrażać jej nastrój. — Żal mi jej, ale nie musiała zostawać szpiegiem bab210
ki Cutler. Nie lubię kłamać, ale przecież nie miałam żad nego wyboru — stwierdziłam. Trisha pokiwała głową i poszłyśmy na górę zostawić rzeczy. Oczywiście umierała z ciekawości, chcąc się do wiedzieć, jak się czułam, mieszkając z mężczyzną, u niego w domu, i to przez tyle dni. Zadawała więc najróżniejsze pytania, a mnie z tego wszystkiego aż dwa razy omal nie wyrwało się coś, co natychmiast zdradziłoby Michaela. — Moja matka zawsze mawia, że noce, owszem, mają w sobie wiele fantazji i romantyzmu, ale kiedy się budzisz o poranku, a mężczyzna obok ciebie wciąż chrapie, to wszy stko się wali i czar pryska — stwierdziła Trisha. — To bie też się to przytrafiło? — Och, nie. Poranki były równie cudowne, jak noce. Przygotowywałam duże śniadanie i rozmawialiśmy bez końca z takim samym zapałem jak w nocy. On ma tyle do powiedzenia; był już wszędzie na świecie. — Dlaczego on tak dużo podróżuje? — spytała Trisha. — Och, to przez... te jego interesy. — A co to za interesy? — Coś związanego z importem — rzuciłam pośpiesznie. — Szczęściara — odparła Trisha. — Jesteś utalen towana, ładna i masz już poważny romans. — Ty też jesteś utalentowana i ładna, Trisho, i z pew nością już wkrótce również się zakochasz — przepowie działam jej. Przemyślała to, a potem z tym swoim promiennym uśmiechem na twarzy wzruszyła ramionami. — Erik Richards telefonował do mnie aż trzy razy w czasie ferii. — Naprawdę? — W najbliższy weekend idziemy na kolację. Do Plazy! On chce mnie chyba prosić, żebyśmy ze sobą chodzili — powiedziała. — I co zrobisz? Chodzić ze sobą — teraz to brzmiało dla mnie tak dziecinnie. Ale nie chciałam sprawiać przykrości Trishy. My z Michaelem rozmawialiśmy o wspólnym życiu, wy211
pełnionym występami i miłością. Noszenie na szyi pier ścionka od chłopaka ze szkoły wydawało mi się teraz czymś wręcz śmiesznym, czymś, co robią dziewczęta młodsze ode mnie o Jata. Tylko że Trisha nie była ode mnie młodsza. — J e s t bardzo przystojny. Sądzę, że się zgodzę — po wiedziała z figlarnym błyskiem w oku. Roześmiałyśmy się, przytuliłyśmy do siebie, a potem zeszłyśmy na obiad. Pani Liddy przygotowała obiad, który mógłby konku rować z każdą ucztą z okazji Święta Dziękczynienia. Agnes przebrała się już w młodzieńczą białą sukienkę z dużymi bufami u rękawów, haftowanym kołnierzykiem i lamówką, a jej szyję oplatał sznur pereł, który zapewne mógłby zadusić nawet konia. Wygłosiła jedną ze swych krótkich, dramatycznych mów, chcąc w ten sposób wyrazić swą wdzięczność za to, że wszyscy powróciliśmy z wakacji cali i zdrowi. — I znów razem, rodzina złączona i gotowa stawić czoło wszystkim trudom i okrucieństwom, jakie rzuci na nas świat. Popatrzyliśmy po sobie. Zdecydowanie była to mowa zaczerpnięta z jakiegoś melodramatu, w którym Agnes grała za młodu. Trisha nie wątpiła nawet, że ta biała sukienka to kostium z tego samego przedstawienia. Ale mnie to wszystko nic nie obchodziło. Nic, ani dzi wactwa Agnes, ani humory madame Steichen, ani nawet nienawistne postępki babki Cutler nie mogły ująć słońca i szczęścia moim dniom. Czułam się bezpieczna. Miłość pomiędzy Michaelem i mną uczyniła mnie niezwyciężoną. Ta miłość stanowiła moją fortecę, która miała mnie za bezpieczyć przed wszystkim, co Agnes nazywała „gradem zajadłych strzał niegodziwego losu", posługując się — j a k za każdym razem przypominała — cytatem z Szek spira. A jednak na moją fortecę radości i romantycznej błogości zaczął się sypać „grad zajadłych strzał", jakiego się nie spo dziewałam. Słowa mamy Trishy potwierdziły się w życiu. Fantazja nie wytrzymywała ciężaru rzeczywistości. 212
Zaczęło się rankiem trzeciego dnia po naszym powrocie ze Święta Dziękczynienia. Obudziłam się z potwornymi nudnościami i przez dwadzieścia minut miałam torsje. Trisha bała się, że złapałam grypę żołądkową i już miała zawiadomić Agnes i prosić ją o zorganizowanie mi kuracji, kiedy zadała mi pytanie, które przeszyło mnie dreszczem i przygwoździło mi stopy do podłogi: — Nie miałaś miesiączki, prawda? — Nie musiałam odpowiadać. Wyczytała odpowiedź z mojej twarzy. — Och, Dawn, od jak dawna? — Prawie sześć tygodni! — wykrzyknęłam przerażo na. — Po prostu o tym nie pomyślałam. Niemal zawsze miałam nieregularny cykl. — I dlatego tym bardziej powinnaś się martwić i za chować ostrożność — oznajmiła Trisha. — Czy matka nigdy z tobą o tym nie rozmawiała? Która matka? — pomyślałam. Mama Longchamp za wsze uważała, że jestem za młoda, żeby dowiadywać się czegokolwiek o seksie, a kiedy dorosłam już wystarczająco, aby o nim wiedzieć, ona była już zbyt schorowana i umę czona zmaganiem się ze swoimi problemami. Nie miałam też wątpliwości, że skoro tylko poruszyłabym ten temat przy mojej prawdziwej matce, ta natychmiast zrobiłaby się sina i nie omieszkałaby zemdleć. Poza tym moim zdaniem i tak nie nadawała się do rozmowy o tych sprawach. Potrząsnęłam głową, po policzkach zaczęły mi spływać łzy. — Och, Trisho, nie mogę być w ciąży. Nie mogę. Nie teraz. Nie jestem — powiedziałam z determinacją. — To tylko grypa żołądkowa. Zobaczysz. — Pokiwałam gło wą, wmawiając sobie, że to prawda. Trisha uścisnęła moją dłoń i uśmiechnęła się. — Może i masz rację; może to tylko zwykła grypa żo łądkowa — odparła. — Nie wpadajmy w panikę. Przytaknęłam skinieniem głowy i stłumiłam w sobie wszelkie emocje. Przy śniadaniu nie miałam apetytu, ale przecież powodem tego, podobnie jak tych wcześniejszych nudności, mogło być zwykłe zdenerwowanie. Przez cały 213
dzień dręczył mnie niepokój. Nie miałam lekcji śpiewu, więc nie widziałam się z Michaelem, a zresztą wcale nie chciałam, aby mnie oglądał w takim stanie. Tego wieczoru byłam bardzo zmęczona i wcześnie po łożyłam się spać. Następnego ranka obudziłam się z tym samym atakiem nudności i znów miałam torsje. Zauwa żyłam, że Trisha coraz bardziej się o mnie martwi, więc zrobiłam wszystko, aby wydawało jej się, że nie jest ze mną już tak źle jak poprzedniego dnia. — Myślę, że to ta grypa — powiedziałam. — Czuję się coraz lepiej. Jednak gdy na lekcji muzyki Michael zauważył, że je stem troszkę wymizerowana i wyglądam na zmęczoną, powiedziałam mu tylko tyle, że nie spałam zbyt dobrze. Na szczęście, nim zdążył zapytać dlaczego, wokół nas po jawili się już inni studenci, co uniemożliwiło nam dalszą rozmowę. Później, tego samego popołudnia, poszłam do biblioteki, aby poczytać co nieco o ciąży i dowiedzieć się, jakie objawy mogą o niej niezbicie świadczyć. Kiedy wróciłam do domu, zdjęłam sweter i biustonosz i stanęłam przed lustrem. Przyjrzałam się swoim piersiom i szybko zdałam sobie sprawę, że to, co dotąd uważałam za objawy dojrzewania, działo się z zupełnie innych przyczyn. Moje piersi urosły, a sutki, prócz tego, że też się powiększyły, nabrały ciem niejszej barwy. Tuż pod skórą widać było malutkie, nowe naczyńka krwionośne. Potwierdzenie oznak ciąży zmrozi ło mi krew w żyłach. Temu, co widziałam, i temu, co to oznaczało, nie sposób było zaprzeczyć. Zwiesiłam głowę jak pokonana. Przez miłość stałam się głupia i nieostrożna. Dlaczego o tym nie pomyślałam? Miłość Michaela do mnie i moja do niego bardzo prędko uczyniła mnie kobietą. Czułam prawdziwą, ogromną na miętność; zdobyłam jego serce, całowałam go i kochałam się z nim jak dorosła kobieta. Dlaczego więc, rzucając się z całkowitym oddaniem w ramiona Michaela, nie pomy ślałam, że mogę też ponieść wszelkie kobiece konsekwen cje tego kroku? 214
— Co masz zamiar zrobić? — zapytała Trisha, gdy powróciłam do naszego pokoju i opisałam jej wszystkie objawy oraz powiedziałam, co one oznaczają. — Może po winnaś zadzwonić do matki? — Do mojej matki? Poszłam do niej, kiedy babka Cut ler nalegała, abym zmieniła imię na Eugenia, bo ponoć takie imię nadano mi na początku. — Eugenia? — Takie imię nosiła jedna z sióstr babki Cutler, ta, która zmarła na ospę. Kiedy pożaliłam się matce, ta o mało nie zapadła w śpiączkę. Najmniejsze napięcie przyprawia ją o panikę. Jest do niczego. Oczywiście — dodałam z go ryczą — ona tylko tak udaje, żeby wszyscy zostawili ją w spokoju i żałowali jej. — No cóż, ale powiesz chyba Allanowi, prawda? Moż na by się spodziewać, że dorosły mężczyzna będzie bar dziej ostrożny i pomyśli o tym tak samo, jak ty powinnaś pomyśleć. W końcu był żonaty, i w ogóle. Milczałam. Bałam się powiedzieć Michaelowi, bałam się, jak to wpłynie na wszystkie nasze cudowne plany... na moje występy na Broadwayu, na nasze bycie razem po wsze czasy. — Może miał to w nosie — stwierdziła Trisha, ale jej surowy wyraz twarzy natychmiast złagodniał. — Wy bacz, jeśli zabrzmiało to zbyt ostro, Dawn — dorzuciła prędko. — Nie, nie — odparłam. — Nie chodzi o to, że on ma to w nosie. Rzecz w tym, że on bardzo mnie kocha, a miłość, kiedy bije takim blaskiem, może człowieka za ślepić. Wtedy nie myślisz; zatracasz się w ekstazie. Sły szałaś, jak rozmawiają ze sobą niektóre dziewczęta w szatni, jakie mają trudności z powstrzymywaniem swoich chło pców, aby nie posuwali się za daleko, a to przecież tylko... miłostki nastolatków. — Cóż, nie masz wyboru, musisz mu o tym powie dzieć — odparła Trisha. — Tak, tak, oczywiście, powiem mu. Boję się tylko, że to go zdenerwuje. 215
— Musi ponieść konsekwencje — rzuciła Trisha. — Moja matka zawsze mówi, że „do tańca potrzeba dwojga". — Rzeczywiście — przyznałam, nerwowo obracając w palcach mój medalion. — Wiem. Nie powiedziałam tego, ale to był taniec, który wola łabym sobie podarować.
Rozdział dziesiąty
Gorzki owoc W drodze na kolację zatrzymałam się przy schodach. — Trisho, powiedz Agnes, że zaraz przyjdę — rzuci łam. Widziała, dokąd idę: do saloniku, gdzie stał telefon. — Chcesz teraz zadzwonić do Allana i mu powiedzieć? — zapytała, a jej oczy rozszerzyły się w oczekiwaniu na moją odpowiedź. — Tak. Miałaś rację. Musi się natychmiast dowie dzieć. Trisha poszła za mną do drzwi i ociągała się z odejściem. Wiedziałam, że umiera z ciekawości, chcąc usłyszeć, co mu powiem, ale nie mogłam przecież pozwolić jej zostać, bo z miejsca wiedziałaby, że rozmawiam z Michaelem. — Przykro mi — oświadczyłam. — Jestem zanadto zdenerwowana, żeby ktoś słyszał, jak z nim mówię. Trisha wyszła rozczarowana. Powoli podniosłam słuchawkę i dopiero gdy zaczęłam wykręcać numer Michaela, zdałam sobie sprawę, że nie potrafię mu powiedzieć o tym przez telefon. Pragnęłam widzieć jego twarz i chciałam, aby przytulał mnie i mówił mi, że wszystko będzie dobrze, że i tak znajdziemy sposób, aby zrealizować nasze wspaniałe plany. Jego telefon dzwo nił i dzwonił. Miałam już odłożyć słuchawkę, kiedy wresz216
cie usłyszałam jego „halo". Mówił, jak gdyby brakowało mu tchu. — Michael, to ja — powiedziałam szybko. — Dawn? — Nic ci nie jest? Mówisz, jak gdybyś był zdyszany. — Och, nie, nie, nic mi nie jest. Usłyszałem dzwonek telefonu, kiedy wchodziłem, więc podbiegłem, żeby ode brać. Wszystko w porządku? — Michaelu — powiedziałam — ja... muszę zoba czyć się z tobą dziś wieczorem. — Dziś wieczorem? To nie najlepsza pora, Dawn. Mam kolejne spotkanie z tamtymi producentami przed stawienia na Broadwayu, a sama wiesz, jak taka kolacja potrafi się przeciągnąć — odparł ze śmiechem. — Nie, Michaelu. Muszę się z tobą spotkać — nale gałam. — Kiedy idziesz na tę kolację? — Mniej więcej za godzinę. O co chodzi? Dlaczego to nie może poczekać? Nie możesz powiedzieć mi o tym w szkole? — Już jadę — rzuciłam w słuchawkę. — Proszę, po czekaj na mnie — dodałam błagalnym tonem. — Dawn, o co chodzi? Powiedz mi przez telefon. Nie ma potrzeby... — Jest. Muszę się z tobą zobaczyć. Muszę, Michaelu. Proszę — błagałam. Michael milczał przez chwilę. — Zgoda — odezwał się w końcu. — Przyjedź, ale za godzinę muszę wyjść — dodał. — Te spotkania są bar dzo ważne. Mnóstwo ludzi na mnie liczy. Chciałam powiedzieć: „Ja też na ciebie liczę, Michaelu", ale zamiast tego pośpiesznie odłożyłam słuchawkę i po biegłam na górę po płaszcz. Potem, nic nikomu nie mó wiąc, wypadłam z domu i pognałam na róg ulicy, gdzie był większy ruch i gdzie mogłam szybciej złapać taksów kę. Na dworze było przejmująco zimno i zaczęło trochę padać; krople deszczu niczym grad smagały mi twarz. Z powodu pogody i panującej akurat godziny szczytu nie mal piętnaście minut zabrało mi znalezienie taksówki. 217
Ruch był straszliwy, toteż kiedy już udało mi się zatrzy mać jakieś auto, przez spory odcinek wlekliśmy się w żół wim tempie. Byłam przerażona, że Michael będzie musiał wyjść, zanim dojadę. — Nie możemy jechać szybciej? — krzyknęłam do kie rowcy. Zachowywał się, jak gdyby nie rozumiał, co do niego mówię. Tylko odmruknął coś pod nosem. W końcu ruch trochę się zmniejszył i mogliśmy posuwać się z większą szybkością, ale pod domem Michaela wysiadłam niemal czterdzieści pięć minut po moim telefonie. Portier trzymał dla mnie windę. Podziękowałam mu i omal nie wydusiłam dziury w przycisku, zanim drzwi windy wreszcie się zamknęły i ruszyłam w górę, na piętro Michaela. Byłam zdyszana i kiedy mój ukochany otworzył drzwi, aby mnie powitać, zupełnie zabrakło mi tchu. Wło sy miałam zmoknięte i potargane, ich pasemka poprzy klejały mi się do twarzy i policzków. — Co się stało? — spytał Michael, robiąc krok w tył, wyraźnie zaskoczony moim wyglądem. — Co mogło być aż tak ważne, żeby przypędzić cię tutaj w taką pogodę? — Och, Michaelu. — Rozpłakałam się. Podszedł, aby mnie objąć, ale zauważył, że mam prze moczony płaszcz i zniszczy sobie swoją sportową mary narkę. — Zdejmij ten płaszcz. Jesteś przemoczona do suchej nitki. Przyniosę ci ręcznik — powiedział i pośpieszył do łazienki. Powoli zdjęłam płaszcz i powiodłam wzrokiem po na szym tęczowym pokoju ze snów. Malutka choinka nie była podświetlona i nawet z rozłożonymi pod nią podarkami opakowanymi w świąteczny papier wydawała się przy gnębiona i smutna. Zadrżało mi serce. Przełknęłam łzy i zdusiłam w sobie krzyk, który usiłował wyrwać mi się z pulsującego gardła. Wrócił Michael z ręcznikiem, więc wytarłam sobie gło wę i twarz. Tymczasem on spojrzał na zegarek. — Przy tym ruchu i pogodzie spóźnię się. W porząd218
ku — dodał, widząc, jak drżą mi usta i podbródek. Pod prowadził mnie do sofy. — Usiądź, odpręż się i powiedz, w czym problem. Cokolwiek by to było, razem znajdziemy rozwiązanie. Czy to ma jakiś związek z tą twoją okropną babką? — Nie, Michaelu. — Potrząsnęłam głową. — Chciała bym, żeby chodziło tylko o coś takiego. Musiałam zwilżyć już zupełnie wyschnięte wargi. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa i zaczęły się trząść. Nie mo głam już dłużej powstrzymać łez. Wybuchnęłam nieopa nowanym szlochem. Michael usiadł obok mnie i ujął moje dłonie. Scałował mi łzy z twarzy i objął mnie ramieniem. — No już, wszystko będzie dobrze. Przyrzekam. Nie może być aż tak źle; nie ma aż tak złych rzeczy na świecie. Jak mogę ci pomóc? Co się stało? — Michaelu... — Przełknęłam ślinę. — Jestem w ciąży. Nie mrugnął ani nie odwrócił głowy, za to jego oczy stały się dziwnie szkliste. — Jesteś pewna? — zapytał. Jego powściągliwy uśmiech rozszerzył się i twarz nabrała wyrazu, jak gdyby zaraz miał wybuchnąć śmiechem. — Dziewczyny zawsze mówią, że wydaje im się, iż są w ciąży. — Tak. Jestem pewna — powiedziałam stanowczo. Byłam zaskoczona jego reakcją. Nie zachowywał się jak człowiek zdenerwowany czy zagniewany. Wyglądał ra czej na zamyślonego i usiadł wygodniej, aby mi się przyj rzeć. — Skąd ta pewność? — spytał, splatając ręce na piersi. — Minęło już ponad sześć tygodni od mojej ostatniej miesiączki, a poza tym mam jeszcze inne objawy. — Więc nie byłaś u lekarza? — Nie, ale jestem pewna. Nie ma sensu udawać, że tak nie jest. Już kilka razy miałam poranne mdłości i... zaszły jeszcze inne zmiany w moim ciele. — Rozumiem. Cóż, mamy jeszcze trochę czasu, zanim będziesz musiała o tym komuś powiedzieć. Z pewnością nie wyglądasz na ciężarną. Założę się, że nie będzie nic widać jeszcze przez dobre dwa miesiące. Do tego czasu 219
skończy się semestr. Czy ktoś jeszcze o tym wie? — za pyta! prędko. — Moja koleżanka z pokoju — odparłam. — Och. — Sposępniał. — Ale ona nie wie nic o tobie; myśli, że mężczyzna, z którym się spotykam, ma na imię Allan i jest biznes menem. — Bardzo dobrze — rzekł Michael, rozchmurzywszy się momentalnie. — Niech tak zostanie. — Ale, Michaelu, co będzie potem? — spytałam. — Potem? Och, potem. Prosto stąd jadę do Miami. Mam krótkie tournee na Florydzie, ale nie muszę wracać na próby do Nowego Jorku aż do lata. Urodzisz dziecko na Florydzie — odpowiedział prędko. — Na Florydzie? To znaczy, że pojadę z tobą? — Naturalnie. Kiedy sprawa wyjdzie na jaw, nie bę dziesz mogła tutaj zostać. — Uśmiechnął się. — Nie my ślałaś chyba, że cię opuszczę, co? Nie po tym, jak zain westowałem tyle czasu i energii w uczynienie z ciebie gwiazdy. — Och, Michaelu! — Zarzuciłam mu ramiona na szy ję, a on się roześmiał. — Hola, hola, spokojnie. Jesteś kobietą ciężarną. Mu sisz być ostrożniejsza przy rzucaniu się tak na wszystkie strony. — Pocałował mnie w czubek nosa. Po palcach oplecionych jego palcami przebiegł mi dreszczyk. — Ależ, Michaelu — zawołałam — mam być matką! Chciałam śpiewać, występować z tobą na scenie, tak jak sobie wymarzyliśmy. — I będziesz — odparł. — A co, myślałaś, że dziecko przeszkodzi ci w karierze? Nic podobnego. Możemy sobie pozwolić na najlepszą niańkę w mieście. W każdym razie najlepszą dla mojej żony i dziecka — dodał. Sam dźwięk słowa „żona" rozgrzał mi serce, rozwiał smutek i osuszył łzy. Wszystkie czarne chmury, które do tąd zdawały się podążać za mną wszędzie, gdziekolwiek się ruszyłam, przewiało gdzieś za horyzont. — Będziemy zabierać nasze dziecko ze sobą. Mam kil220
koro przyjaciół artystów estradowych, którzy właśnie tak robią — zapewnił mnie. Ale ja przypomniałam sobie to wszystko, co o małżeń stwie, rodzinie i showbiznesie mówiła mi Agnes. — Michaelu, czy nie trudniej wychować dzieci, kiedy jest się w show-biznesie? — Trudniej, ale to nie jest niemożliwe. Szczególnie, jeśli dwoje ludzi kocha się tak jak ty i ja. Więc — rzekł, kla szcząc w dłonie i wstając. — Koniec ze łzami. No, chodź. — Wyciągnął do mnie rękę. — W drodze na moje spotkanie, podrzucę cię taksówką na stancję. Pomógł mi włożyć płaszcz, a potem włożył swój. — A teraz pamiętaj — powiedział, ucałowawszy mnie w policzek — musisz utrzymać to w tajemnicy aż do czasu, kiedy zakończę zajęcia w Szkole Bernhardt. Jest tam paru nauczycieli, którzy z rozkoszą rzuciliby mnie prosto w wir skandalu. Mogłoby to nawet zaszkodzić mojej karierze. — Och, Michaelu, nie martw się. Nikt się niczego nie dowie. Prędzej umrę niż cokolwiek powiem. — Ale już powiedziałaś... swojej koleżance z pokoju — przypomniał mi. — Tak, ale Trisha nie piśnie nikomu ani słowa. Jest moją najlepszą przyjaciółką. Mogę jej zaufać. — Ale mimo to nie mówiłbym jej o mnie. Nic nie rób. Tak jest doskonale. Jesteś wcale pomysłowa, wiesz? — powiedział, promieniejąc z dumy, po czym objął mnie ra mieniem i razem ze mną wyszedł z mieszkania. Kiedy wróciłam na stancję, było już po obiedzie. W tym tygodniu w jadalni pomagała Trisha, toteż gdy weszłam, sprzątała jeszcze ze stołów. Poza nią w pokoju nie było nikogo. — Co się z tobą działo? — spytała. Ściszyła głos i zerk nęła w kierunku pokoju gospodyni domu. — Agnes jest zdenerwowana. Poszła cię szukać, oczywiście cię nie zna lazła i wpadła w panikę. Zapomniałaś się wypisać. Za każdym razem, kiedy kogoś nie ma tam, gdzie powinien akurat być, ona zaraz sobie roi, że uciekł tak jak Szkielet. Gdzieś ty była? 221
— Pojechałam do jego mieszkania i mu powiedziałam — odparłam. — I co? — Nie jest ani zdenerwowany, ani wściekły. Właści wie nawet go to cieszy. Och, Trisho, pobierzemy się. — Co? Kiedy? — Za jakieś dwa miesiące. — A co ze szkołą, co z twoją karierą? — To nie będzie z tym kolidowało. On już wszystko obmyśla. Ma do tego takie wspaniałe podejście i nic sobie nie robi z wydatków na nianię, którą trzeba będzie za trudnić, żebym mogła się zająć swoją karierą. Zawsze chciał mieć dziecko — ciągnęłam, upiększając tu i ówdzie moją dawno wymarzoną historię. — Zawsze bardzo żałował, że nie miał dzieci z pierwszą żoną. Ale jeszcze przez jakiś czas muszę utrzymać to w tajemnicy, więc, proszę, nie mów nic nikomu. Obiecujesz? — Jasne, że obiecuję, ale nie możesz tego ukrywać bez końca — przypomniała mi. Na moment zawiesiła na mnie wzrok, a potem z uśmiechem potrząsnęła głową. — Jesteś pewna, że tego właśnie chcesz? — Och, tak — odparłam. — Bardziej, niż możesz to sobie wyobrazić. Wreszcie będę miała rodzinę, moją włas ną rodzinę, i chociaż będzie nam pomagała niania, nigdy nie zaniedbam mojego dziecka ani nie dopuszczę do tego, aby poczuło się niekochane. — W takim razie cieszę się twoim szczęściem — po wiedziała Trisha, biorąc mnie za rękę. — Dziękuję ci. Przytuliłyśmy się do siebie. — Ale lepiej idź do Agnes i daj jej znać, że wróciłaś — poradziła mi. — Pewnie już przekopuje swoją skrzynię z kostiumami w poszukiwaniu odpowiedniego stroju do nowej tragedii. Zostawiłam więc Trishę i ruszyłam do pokoju Agnes. Miałam już zapukać do drzwi, kiedy usłyszałam jakieś głosy dobiegające z wnętrza. U Agnes ktoś był. — Z tobą zawsze tak było — mówiła jakaś kobieta. — 222
Odstręczasz ich od siebie swoim zachowaniem. Zastanów się, umrzesz jako stara panna i tylko siebie możesz za to winić. — To niesprawiedliwe — żachnęła się Agnes. — Nie robię nic takiego, co mogłoby go ode mnie odstręczać. To ty go odstręczasz; ty i twoje zazdrosne zagrywki. — Ja? Kto tam jest? — zdziwiłam się. O czym one mówią? To nie o mnie. Już się odwróciłam, żeby odejść, kiedy ze swego pokoju wyszła pani Liddy. — Och, moja droga, gdzie się podziewałaś? Agnes tak się zamartwiała. Przyszłaś się wytłumaczyć, tak? — Ja... tak, ale ona jest zajęta; ma gościa — odparłam. — Gościa? — Pani Liddy uniosła brwi. A potem uśmiechnęła się. — Och, nie. Zapukaj tylko — zachęci ła mnie. — Śmiało. Zrobiłam, co mi kazała, i Agnes otworzyła drzwi. Ubrana była w ciemnoczerwony peniuar i miała rozpuszczone wło sy. Na jej policzkach widać było ślady łez. Kiedy zajrzałam w głąb pokoju, zobaczyłam, że poza nią nikogo tam nie ma. Obejrzałam się na panią Liddy, która zamknęła oczy i lekko skinęła głową. Wtedy zrozumiałam: ten drugi głos należał do Agnes — sama prowadziła dialog, odgrywała scenę z jakiejś sztuki, w której kiedyś występowała. — Gdzie się podziewałaś, młoda damo? — zapytała, splatając ręce pod biustem i odchylając w tył ramiona. — Nie wypisałaś się przy wyjściu ani nikomu nie powiedzia łaś, że się dokądś wybierasz. — Gdzie byłaś, Dawn? Dla czego nie pojawiłaś się na kolacji, skoro powiedziałaś, że przyjdziesz? — Jej oczy stały się szkliste, a jej drżące, blade dłonie zacisnęły się nerwowo pod szyją. — Tylko dzięki pani Liddy nie zatelefonowałam do twojej babki. — Przepraszam, Agnes. Właśnie szłam na kolację, kiedy przypomniałam sobie, że powinnam zadzwonić do przy jaciółki, która ma poważne kłopoty osobiste. Była pode nerwowana i musiałam prędko do niej pojechać, żeby nie zrobiła sobie czegoś strasznego — powiedziałam z naci skiem, patrząc na nią szeroko otwartymi oczami. 223
— Och, mój Boże — westchnęła Agnes, przyciskając dłonie do piersi. Nie myliłam się, zakładając, że doceni wielki dramat. Pani Liddy jednak wydała się podchodzić do moich tłu maczeń bardzo sceptycznie: przechyliła głowę i cmoknęła kącikiem ust. — Przepraszam — powtórzyłam, odwróciwszy się szyb ko do Agnes. — Tak. A czy teraz już wszystko dobrze? — Och, tak, tak — odparłam, myśląc już o sobie. — Wszystko jest... w najlepszym porządku. I jeśli o mnie szło, to rzeczywiście tak było. W tygodniach pomiędzy Świętem Dziękczynienia a świętami Bożego Na rodzenia moje poranne nudności stopniowo słabły, aż w końcu zupełnie ustały. W gruncie rzeczy zaczęłam się czuć nadzwyczaj świetnie i miałam w sobie więcej energii, niż kiedykolwiek wcześniej. Gdy spoglądałam na siebie w lustrze, przychodziło mi do głowy, że nigdy przedtem tak nie promieniałam — moje oczy błyszczały jakimś no wym blaskiem. Inni ludzie także zauważali we mnie te zmiany — szczególnie madame Steichen. — No, teraz grasz z pasją — powiedziała mi pewne go popołudnia. — Twoje palce nie przeskakują już tylko po dźwiękach; stopiłaś się z fortepianem, a fortepian — rzekła, z dumą odchylając w tył głowę, aby podkreślić, że to jej w tym zasługa — gra teraz samą ciebie. Idąc, czułam się, jak gdyby niósł mnie miękki, różowy obłoczek. Płynęłam przez korytarze szkolne. Młodzi męż czyźni, którzy dotąd obdarzali mnie zaledwie przelotnymi spojrzeniami lub zdawkowym „cześć", teraz uśmiechali się szeroko i szukali pretekstów, aby zatrzymać mnie w holu na pogawędkę. Dostałam przynajmniej pół tuzina zapro szeń na randki od pół tuzina różnych chłopców. Oczywiście wszystkim musiałam odmówić. Bałam się tylko, że wezmą mnie za jakąś zarozumiałą gęś, dlatego wysilałam się, jak mogłam, wymyślając różne rozsądne wymówki i starając się odnosić do każdego z sympatią i po przyjacielsku. Ciekawiło mnie, czy Michael też zauważył we mnie tę 224
odmianę, ponieważ nic na ten temat nie wspominał. Od czasu do czasu pytał tylko, jak się czuję, a poza tym o mojej ciąży właściwie nie rozmawialiśmy. Jeśli cokolwiek się zmieniło, to jedynie to, że od tamtego zimnego, deszczo wego dnia, kiedy pojechałam do jego mieszkania, zacho wywał się bardziej jak nauczyciel aniżeli kochanek. Praca nad planami nowego przedstawienia na Broadwayu zaj mowała mu każdy weekend, z których jeden musiał nawet spędzić w Waszyngtonie, aby spotkać się tam z jakimiś sponsorami. Brakowało mi go i kiedy powiedziałam mu o tym, obiecał, że gdy tylko czas mu na to pozwoli, po święci mi każdą wolną chwilkę. Trwało to jednak już tak długo, że zaczynałam się niepokoić. — Czy na pewno wszystko jest w porządku? — za pytałam go pewnego popołudnia, kiedy Richard Taylor zostawił nas samych. — O, tak, jasne — odparł pośpiesznie. — Dlaczego? — Wydajesz mi się teraz taki oddalony. Po prostu ba łam się, że przemyślałeś wszystko jeszcze raz i żałujesz. — Och, nie, nie. Zostało nam już niewiele czasu, by dopiąć naszego celu, a chcę mieć pewność, że będziesz gotowa na większe rzeczy. Wybacz, jeśli byłem dla ciebie zbyt surowy podczas lekcji — powiedział. — Nie byłeś dla mnie zbyt surowy. Poza tym lubię ciężko pracować nad moim śpiewem. Robię postępy? — Znaczne. Po porodzie nie będziemy zwlekać ani dnia, tylko zaraz zorganizujemy ci przesłuchanie. Tymcza sem jednak — podkreślił — czeka nas praca, praca i je szcze raz praca. Zaraz wychodzę na spotkanie z persone lem produkcyjnym przedstawienia. Ale, proszę, niech ci nie przychodzi do głowy, że cię lekceważę. Nie ma chwili, w której nie myślałbym o tobie i o tym, jak cudownie będzie nam razem. — Och, Michaelu, ja też. Już miałam zarzucić mu ręce na szyję, ale przypomniał mi, że jesteśmy w szkole i w każdej chwili ktoś może wejść do sali. Pożegnaliśmy się, jak zwykle, szybkim po całunkiem, a potem wyszłam pierwsza. 225
Często spacerowałam, wracając ze szkoły na stancję. Cieszyłam się nawet tymi mroźnymi dniami. Im było zi mniej, tym bardziej czułam się ożywiona i lubiłam pa trzeć, jak oddech szybko zamienia się w powietrzu w ob łoczki pary niczym kłębki dymu. Trisha dotrzymała obietnicy: nikomu nie pisnęła ani słowa na temat mojej ciąży. Była wyraźnie zafascynowana fizycznymi zmianami zachodzącymi w moim ciele. Niemal każdego wieczoru mierzyłyśmy mnie w pasie. Kiedy mój obwód w talii przekroczył dawną miarę o siedem, osiem centymetrów, kupiłam pas ściągający, aby trochę spłasz czyć nim brzuch. Tymczasem Trisha poszła do biblioteki publicznej i wypożyczyła książkę o ciąży, więc przesiady wałyśmy po nocach, czytając ją wspólnie i rozmawiając o moim dziecku — o tym, w jakim stadium rozwoju się znajduje i co będzie się działo dalej. W końcu doszłyśmy do nieuniknionej rozmowy o imionach. — Jeżeli to będzie chłopiec, to chyba dam mu na imię Andrew; to znaczy silny i męski. — A jeśli będzie dziewczynka? — spytała Trisha. — To proste, Sally, po mamie Longchamp — odpar łam. — Ja nie będę mieć dzieci przed czterdziestką — oz najmiła Trisha. — Nie mogę ryzykować, żeby coś prze szkadzało mi tańczyć, a jak tancerka ma czterdzieści lat, to jej kariera i tak już powoli się kończy. — W takim razie będziesz musiała poślubić bardzo wyrozumiałego mężczyznę — powiedziałam. — Jeśli nie okaże się wyrozumiały, to nie warto będzie za niego wychodzić — odparła. — A poza tym przecież to nie jest niemożliwe. Ty już kogoś takiego spotkałaś, prawda? — Tak. Spotkałam. Trisha wciąż nalegała, abym jak najwięcej opowiadała jej o Allanie. W dalszym ciągu zatem snułam moją zmy śloną historyjkę, często gubiąc się przy tym w szczegółach. Trisha za to miała dobrą pamięć i zawsze przypominała mi o niespójnościach w mojej opowieści. Wiedziałam, że 226
robi się coraz bardziej podejrzliwa. Kilka razy kusiło mnie nawet, aby powiedzieć jej prawdę. Tak dobrze dochowuje moich innych sekretów, czemuż więc miałabym nie powie rzyć jej tego? — myślałam sobie. Bałam się jednak, bałam się wszystkiego, co mogłoby zniszczyć moje szczęście; w końcu przyrzekłam Michaelowi, że nic jej nie powiem. Byłyśmy z Trisha szczerze ubawione następnym sta dium mojej ciąży: moim nienasyconym apetytem. W nie które popołudnia nie mogłam się doczekać, kiedy wrócę do domu i będę mogła przygotować sobie banana z masłem orzechowym. Gdy tylko pani Liddy wychodziła po sprawun ki lub też była akurat w innej części domu, wślizgiwałam się do kuchni i podkradałam wymyślne przekąski. Pewnego popołudnia jednakże otworzyłam lodówkę i zo baczyłam, że pani Liddy przygotowała galaretkę na deser. Momentalnie opanowała mnie nieprzeparta chęć na ga laretkę z płatkami kukurydzianymi. W mgnieniu oka na pełniłam miseczkę płatkami i dodałam do nich troszkę galaretki. Nie mogąc się doczekać, kiedy przemycę ten smakołyk do mojego pokoju, od razu zaczęłam jeść. I właś nie wtedy wpadła na mnie pani Liddy. — Och, przepraszam, pani Liddy — powiedziałam szybko, usiłując ukryć miseczkę przed jej wzrokiem. — Nie chciałam psuć pani galaretki przed obiadem, ale mia łam na nią taki apetyt. Pani Liddy świdrowała mnie wzrokiem pełnym zain teresowania. Jej badawcze spojrzenie powędrowało naj pierw na kontuar, gdzie zostawiłam pudełko płatków ku kurydzianych, a potem na mnie. — Co ty jesz... galaretkę z płatkami? Uśmiechając się lekko, wzruszyłam ramionami i po kazałam miseczkę, ale jednocześnie spuściłam oczy. Mu siałam być ostrożna; wiedziałam, co mogą zdradzić. — Tak, pani Liddy. — I to ty co dzień dajesz nura w masło orzechowe, prawda? — Skinęłam potakująco. — Moja droga, czy ty nie jadasz lunchu w szkole? — Czasami. Zdarza się, że nie mam czasu. 227
Pani Liddy ponownie obrzuciła mnie tym swoim ba dawczym spojrzeniem; w jej oczach roiło się od pytań. — Nic ci nie jest, moje dziecko? — Och, nie. Czuję się świetnie. — Aha — odparła, kiwając głową. Szybko odwróciłam wzrok, połknęłam jeszcze kilka ły żek płatków z galaretką i z bijącym sercem czym prędzej wycofałam się do swojego pokoju. Och, Michaelu, pomy ślałam, nie mogę już dłużej ukrywać owocu naszej na miętnej miłości. Wkrótce dowiedziałam się, że i on czuje to samo. Siedziałam właśnie w naszym pokoju, pochłonięta za daniem domowym z matematyki, kiedy usłyszałam na scho dach kroki Trishy szybko wbiegającej na górę. Do wakacji świątecznych zostały już tylko dwa dni i wszyscy nauczy ciele piętrzyli przed nami góry pracy — szczególnie na uczyciele sztuk scenicznych, którzy pragnęli, aby przed długą, wakacyjną przerwą ich tancerze i śpiewaczki doprowadzili swe umiejętności do szczytowej formy. W tym tygodniu za miast dwóch Trisha miała trzy popołudniowe lekcje tańca, wróciłam zatem do domu niemal dwie godziny przed nią. Trisha pchnęła drzwi i wpadła do pokoju jak przynie siona lodowatym zimowym wiatrem. — Co się stało? — spytałam prędko. Siedziałam w łóżku z kocem zaciągniętym na mój wystający brzuch. Korzysta łam z każdej okazji, żeby tylko nie nosić paska ściągającego. — Co się stało? Myślałam, że będziesz wściekła. Nie mów mi, że nic nie wiesz — powiedziała, po czym za mknęła za sobą drzwi i zbliżyła się do mnie. Upuściła na łóżko naręcze książek. — Co wiem? Trisho — zawołałam, uśmiechając się — co ty pleciesz? — O Michaelu Suttonie — oznajmiła i oparła ręce na biodrach. — O Michaelu Suttonie? — O, nie, czyżby admini stracja szkoły dowiedziała się o nas? Czy te zazdrosne nauczycielki poskarżyły się na niego i postarały się o zwol228
nienie go? — O co chodzi z tym Michaelem Suttonem? — powiedziałam na głos i powoli zamknęłam książkę. — Wyjeżdża. Już wyjechał! — wykrzyknęła Trisha, unosząc ręce. — Wyjechał? Wyrzucili go? — Nie. Dlaczego mieliby go wyrzucić? To nie do wiary, że nic o tym nie słyszałaś, zanim wróciłaś dziś do domu. Cała szkoła aż huczy. Musieli to wywiesić po twoim wyj ściu — stwierdziła. — Wywiesić? Co wywiesili? — Jego list do uczniów. — Trisha usiadła w moich nogach. — Wygląda na to — zaczęła — że zapropono wano mu główną rolę w wielkim przedstawieniu w Londy nie. To coś, co nie mogło czekać. Chodzą słuchy, że już od tygodni spotykał się w tej sprawie z różnymi ludźmi i w końcu klamka zapadła. Powiesił ten list na drzwiach swojej sali do muzyki. Przeprasza w nim szkołę i swoich uczniów i wyjaśnia, dlaczego musiał wyjechać bez uprzedzenia. Oczy wiście administracja to zrozumie. Koniec końców to szkoła sztuk scenicznych. To show-biznes — stwierdziła Trisha, wznosząc ramiona. — Ale jego uczniowie nie są zachwy ceni. Szkoda, że nie widziałaś Ellie Parker. Upiera się, że obiecał jej przesłuchanie na Broadwayu jeszcze w tym roku. Przybiegłam pędem do domu, bo wiedziałam, że się tym zdenerwujesz, a w twoim stanie... Gdzieś w głębi mojego umysłu odezwało się grzmienie gromu. Kiedy zamknęłam oczy, zobaczyłam te paskudne, sine, wzburzone chmury gnane wiatrem i zasnuwające jasny błękit nieba; okryły cieniem całą zieleń i jasność w dole. Zamarło mi serce. — Nic ci nie jest? — spytała Trisha i pochyliła się, by wziąć mnie za rękę. — Masz lodowate palce. Skinęłam głową; miałam zbyt ściśnięte gardło, żeby mówić. Nie panikuj, powtarzałam sobie w duchu. Zachowaj spokój. To część planu Michaela. Wkrótce zadzwoni, żeby wytłumaczyć, dlaczego musiał działać tak szybko i bez ostrzeżenia. Ale przecież mówił, że jedzie na Florydę, 229
a nie do Londynu. Może specjalnie powiedział im o Lon dynie, żeby za nami nie pojechali, pomyślałam. To musi mieć jakieś logiczne wytłumaczenie, mówiłam sobie. Nie wpadaj w panikę. Otworzyłam oczy i wzięłam głęboki oddech. — Czy ktoś go widział albo z nim rozmawiał? — spy tałam, tłumiąc nutę histerii, która niemal zniekształciła mi głos. — Nie. Richard Taylor mówi, że już wyjechał. — Wyjechał? — Potrząsnęłam głową, jak gdybym nie zrozumiała tego słowa. — Opuścił kraj — wyjaśniła Trisha. — Ale Richard był wściekły! Powiada, że Michael Sutton nie pisnął nawet słówka, aby go uprzedzić. Czuje się jak idiota, bo teraz na niego spadło wytłumaczenie tego wszystkim. Oczywi ście — ciągnęła Trisha — przed naszym powrotem z wa kacji szkoła wyznaczy kogoś nowego, ale... Kiedy uniosła wzrok i zobaczyła, jak cała się trzęsę, zamilkła. Nie mogłam powstrzymać tego drżenia. To były niemal konwulsje. Po policzkach spływały mi zimne łzy. Ból w piersi tak się nasilił, że zdawało mi się, iż zaraz mnie rozsadzi; w skroniach poczułam pieczenie, które ogar nęło całe czoło. Miałam wrażenie, jak gdybym nałożyła sobie koronę z rozgrzanej stali. — Och, Dawn, wiedziałam, że będziesz zawiedziona. Tak dobrze ci szło na jego zajęciach, prawda? Jestem pew na, że i tobie obiecał jakieś przesłuchania. Ale nie możesz się tym zadręczać. Allan na pewno byłby zmartwiony, gdy by się o tym dowiedział. Najpierw mój język odmówił formowania słów, lecz gdy cisza zaczęła się przeciągać, zagęszczając atmosferę nie do zniesienia, przełknęłam łzy i wrzasnęłam: — Nieeeee! Ukryłam twarz w dłoniach i potrząsnęłam głową. — Dawn. Powoli opuściłam ręce i zajrzałam w pełną współczucia twarz Trishy. — Nie ma żadnego Allana — wychrypiałam szeptem. 230
— Co? — Trisha zaczęła się uśmiechać. — Co chcesz przez to powiedzieć? Jasne, że jest Allan. Nie powiesz mi, że nie jesteś w ciąży. — Nie, nie — zaprzeczyłam powoli; byłam tak oszo łomiona, jak gdyby ktoś uderzył mnie w głowę — nigdy nie było żadnego Allana. To był Michael — powiedzia łam. — Noszę dziecko Michaela. — Michaela? Michaela Suttona? — Trisha aż otwo rzyła usta. — Ależ... — Zszokowana wybałuszyła oczy. — Ale on wyjechał. — Nie — powiedziałam powoli i uśmiechnęłam się. — To część naszego planu. To miało się stać dopiero na ko niec semestru, ale najwyraźniej był zmuszony wszystko przyspieszyć. Będę musiała do niego pojechać — posta nowiłam, zdejmując nogi z łóżka i wsuwając stopy w pan tofle domowe. — Spodziewa się mnie, jestem tego pewna. Trisha wciąż patrzyła na mnie bez słowa, kiedy pode szłam do swojej szafy i wybrałam jedną z luźniejszych wełnianych sukienek. Szybko przeciągnęłam ją przez gło wę i usiadłam, aby wyszczotkować sobie włosy. — Chciałam wyznać ci prawdę, Trisho — powiedzia łam — ale musiałam przyrzec Michaelowi, że tego nie zro bię. Widzisz, on się niepokoił o swoją pracę. Rozumiesz to, prawda? — Trisha skinęła szybko, ale wciąż wyglądała na bardzo zdezorientowaną. — Dookoła roi się od zazdroś ników, którzy z rozkoszą zniszczyliby go tylko dlatego, że jest taki utalentowany. W przyszłym roku weźmie udział w przedstawieniu na Broadwayu, wiesz — ciągnęłam. — I nadal są duże szanse, że ja też w nim wystąpię. Nie chmurz się tak, Trisho — powiedziałam, odwracając się do niej. — Jestem pewna, że wszystko jest w porządku. Trisha uśmiechnęła się, choć jej oczy były pełne łez. — Naprawdę — upierałam się. — Wszystko będzie dobrze. Teraz do niego pojadę i dowiem się szczegółów. Święta spędzimy razem. — Przejrzałam się w lustrze i nie przerywając szczotkowania, mówiłam dalej, przypo minając sobie najróżniejsze szczegóły: — Specjalnie dla nas kupił śliczną małą choinkę. Gdybyś tylko widziała tę 231
górę prezentów dla mnie. Wszystkie dla mnie. Wydał na mnie majątek, to wręcz nieprzyzwoite. Wyobraź sobie — oznajmiłam, spoglądając na przyjaciółkę — w sylwestra bę dę już panią Sutton. Czy to nie wspaniałe? Musisz mi dać znać, gdzie się będziesz bawiła, żebym dokładnie o pół nocy mogła do ciebie zadzwonić z naszego mieszkania i ży czyć ci szczęśliwego Nowego Roku. Będziemy wtedy sie dzieć przytuleni przy kominku. Patrząc na swoje odbicie w lustrze, dodałam: — Sama widzisz, że wszystko za planowaliśmy. Wstałam, aby wybrać odpowiednie buty. — Dlaczego jeszcze do ciebie nie zadzwonił? — spy tała Trisha. — Po prostu czeka, aż przyjadę — odparłam. — Ja kiż inny mógłby mieć powód? — Mam jechać z tobą? Pozwól mi jechać z tobą — zaproponowała szybko. — Nie, nie bądź niemądra. A poza tym jak by to wy glądało, gdybyśmy pojawiły się tam razem? Obiecałam mu, że nikomu o nas nie powiem, dopóki on sam nie uzna, że już można to zrobić, a ja ni stąd, ni zowąd pojawiam się z przyjaciółką. Nie, nie, dam sobie radę. — Zaczyna padać śnieg — zauważyła Trisha. — Nad ciąga kolejna śnieżyca. — Nie mam zamiaru iść do jego mieszkania na pie chotę, Trisho. Zachowujesz się jak zdenerwowana matka. Poradzę sobie, naprawdę. — Narzuciłam płaszcz. — Po wiedz Agnes... powiedz jej... — Co? — spytała Trisha. — Powiedz jej, że uciekłam z ukochanym — odparłam i zaśmiałam się cienkim głosem, naśladując śmiech Agnes. — Dawn — powiedziała Trisha, wstając. — Wszystko w porządku. Kiedy dwoje ludzi kocha się tak jak my, nic innego się nie liczy. Powinnaś słyszeć, jak razem śpiewamy. Co ja mówię? Już niedługo usłyszysz — dodałam i znów się roześmiałam. Natychmiast wypadłam z pokoju i zbiegłam po scho dach. Trisha wołała za mną, ale się nie zatrzymałam. Czym 232
prędzej, aby nikt mnie nie zobaczył, wymknęłam się przez frontowe drzwi. Trisha miała rację: zaczęła się śnieżyca. Płatki były tak grube i sypały tak gęsto, że nie widziałam, co się dzieje kilka metrów przede mną. Prędko poszłam na róg ulicy i zaczęłam kiwać na każdą przejeżdżającą taksów kę, nie mogąc dojrzeć, czy siedzi w niej pasażer, czy nie. W końcu zatrzymała się przede mną jedna z nich i dosłow nie dałam nura na tylne siedzenie. Podałam kierowcy adres Michaela i usiadłam wygodnie, obmyślając sobie, co powiem, kiedy otworzy mi drzwi i przytuli mnie do siebie. Będzie tak, jak w jakimś cudownym musicalu, kiedy dwoje głównych bohaterów wreszcie pokonuje wszelkie przeszkody dzielące ich od siebie i spotykają się na scenie, aby w swych objęciach zaśpiewać pieśń finałową. — Jestem tutaj, Michaelu — wyszeptałam. — Przy jechałam, mój ukochany, aby zostać z tobą na zawsze. Nie będzie już żadnych tajemnic, żadnego ukrywania się, żadnych potajemnych randez-vous, żadnych szybkich, skra dzionych pocałunków. Teraz możemy publicznie pokazy wać się ramię w ramię i cały świat może zobaczyć, jak bardzo się kochamy i jacy jesteśmy wyjątkowi dzięki na szemu talentowi. — Zdaje się, wpadliśmy jak śliwka w kompot — ode zwał się taksówkarz. — Jak tylko w mieście spadnie dzie sięć centymetrów śniegu, te piekielne hamulce puszczają i wszystko staje w miejscu. Co za bałagan. Och, nie, pomyślałam, wyglądając przez okno. To nie bałagan. Ten śnieg wygląda pięknie. Może to znak, że będziemy mieli białe Boże Narodzenie. Już brzmiał mi w uszach dźwięk dzwoneczków i kolęd. Widziałam już Mi chaela i siebie, jak stoimy w oknie, spoglądając na bie siadników w innych domach. Michael obejmuje mnie ra mieniem; jesteśmy już rozgrzani ajerkoniakiem. Może właśnie przed chwilą się kochaliśmy. — Wesołych świąt, moja ukochana — powie i poca łuje mnie. — Wesołych świąt, Michaelu. — Co? — zapytał taksówkarz. 233
— Nic — odparłam z uśmiechem. — Tylko sobie ma rzę na głos. Popatrzył na mnie w lusterku i potrząsnął głową. W porządku, pomyślałam, dlaczego miałabym oczekiwać od kogoś zrozumienia dla mojego szczęścia i niezwykłego samopoczucia. Byłam tak podekscytowana, że kiedy dotarliśmy na miejsce, wyskoczyłam z taksówki, nie zapłaciwszy kierow cy. Dopiero gdy zawołał za mną, wróciłam, rzucając mu wszystkie swoje pieniądze — blisko dwa razy tyle, ile wynosiła opłata za kurs. — Wesołych świąt — zaśpiewałam, kiedy popatrzył na mnie zaskoczony. — Każdy powinien być tak szczę śliwy jak ja. Kierowca wzruszył ramionami i odjechał. Kiedy we szłam do holu, portier, który dobrze mnie znał, popatrzył na mnie z zaciekawieniem. Uśmiechnęłam się do niego i skoro tylko otworzyły się drzwi, weszłam do windy i po chwili byłam na górze. Popędziłam do drzwi Michaela i na cisnęłam dzwonek. Przez moment wydawało mi się, że nie ma go w domu. Żaden odgłos nie dochodził zza drzwi. Nacisnęłam dzwonek raz jeszcze i wtedy usłyszałam kroki. To mój ukochany, pomyślałam. Drzwi otworzyły się, ale to nie Michael w nich stał. Ujrzałam przed sobą znacznie starszego mężczyznę z krę conymi siwymi włosami i okrągłą twarzą. Miał różowe po liczki i krzaczaste brwi, ubrany był w gruby wełniany szlafrok, a szyję owinął sobie ręcznikiem. — Dzień dobry — powiedział. — Byłem już prawie pod prysznicem. Spojrzałam w głąb mieszkania, ale nikogo tam nie było. — Szukam Michaela — oznajmiłam. — Michaela? Och, Michaela Suttona? — Skinęłam po takująco, ale on potrząsnął głową. — On wyjechał. Teraz jest pewnie gdzieś nad Atlantykiem. Miał się dziś z panią spotkać, pani... — Nie — zaprotestowałam — nie mógł wyjechać. Wszy stkie jego rzeczy są tutaj. Obrazy, meble... 234
— To nie rzeczy Michaela, panienko. Michael tylko podnajmował moje mieszkanie. Jestem pewny, że zaszło jakieś nieporozumienie. Mam jego adres w Londynie, jeśli panienka sobie życzy, ale... — Nie, on musi tutaj być — upierałam się. Wyminęłam mężczyznę i weszłam do środka. Nie za trzymał mnie. Przebiegłam całe mieszkanie. — Michaelu! Michaelu! Ale jedno spojrzenie na sypialnię rozwiało moje nie dowierzanie. Michael rzeczywiście wyjechał. Jego rzeczy zniknęły i w szafie wisiały inne ubrania. Nawet narzuta na łóżko była inna. Mężczyzna, który wpuścił mnie do środka, stał teraz za mną, nie ukrywając rozdrażnienia. — Posłuchaj, panienko, powiedziałem, że Michael Sut ton wyjechał. Życzy sobie panienka jego adres czy nie? — Nie mógł wyjechać — powtórzyłam ledwie słyszalnym głosem. Ruszyłam do wyjścia i stanęłam, aby popatrzeć na naszą malutką choinkę. — To prezenty dla mnie — powie działam cicho. Mężczyzna usłyszał to i wybuchnął śmiechem. — Doprawdy? Cóż, nie są to kosztowne podarki. Wszy stkie te pudełka są puste. Michael położył je tam dla de koracji. Przykro mi. Widzę, że panienka jest bardzo wzbu rzona, ale... — Nie. On czeka na mnie gdzie indziej. Musi na mnie czekać. Dziękuję, dziękuję. Ach — rzuciłam jeszcze, za trzymawszy się w progu. — Życzę wesołych świąt. — Dziękuję. Ja panience też — odrzekł i jak tylko znalazłam się na korytarzu, zamknął za mną drzwi. Wolnym krokiem podeszłam do windy. Wydawało mi się, że słyszę dobiegający skądś śpiew Michaela. Śpiewał tę piosenkę miłosną z naszej pierwszej indywidualnej le kcji. Zaczęłam sobie nucić po cichutku. Weszłam do windy i zjechałam do holu, gdzie śpiew Michaela słychać było jeszcze głośniej. Portier otworzył przede mną drzwi i od stąpił od nich. — Słyszy pan go? — spytałam. — Czyż to nie piękne? 235
— Hę? Kogo słyszę? Przyglądał się, jak wychodzę na śnieżycę. Płatki ude rzyły mnie w policzki i oczy, ale ja z przyjemnością wi tałam ich chłód, który wydał mi się równie słodki, jak pocałunki Michaela. On stał tuż za rogiem i śpiewał. Jakie to romantyczne. Uśmiechnęłam się i poszłam przed siebie. Jego głos przyciągał mnie, jego miłosne obietnice z każ dym moim krokiem nabierały coraz silniejszej wymowy. Lecz kiedy dotarłam do zbiegu ulic, zorientowałam się, że śpiewa za kolejnym rogiem, tuż przede mną. Trąbiły na mnie klaksony samochodów, a ja, idąc przed siebie, nie zważałam na nic poza Michaelem. — Już idę, mój ukochany — wyszeptałam, a potem zaczęłam śpiewać razem z nim, tak jak wtedy, pierwszego dnia. Wkrótce będę w jego ramionach, tak jak kiedyś, i on znów będzie mnie całował. Śnieg oślepiał mnie, ale nie musiałam widzieć, dokąd idę. Głos Michaela wskazywał mi właściwy kierunek. Z le dwością rozpoznawałam światła uliczne. Czerwone czy zielone? — to nie miało znaczenia. Cały świat teraz na nas patrzył, czekał i patrzył. Świat był naszą widownią. Za parę chwil rozlegną się gromkie brawa, tak jak sobie zawsze marzyłam. Zaczęłam śpiewać głośniej. Dzieliło mnie od niego już tylko kilkadziesiąt centymetrów. Zobaczyłam go stojącego z wyciągniętymi do mnie ramionami. — Och, Michaelu! — zawołałam. I wtedy usłyszałam klakson samochodu. Wydawało się, że dobiega z daleka Potem rozległ się pisk hamulców i coś przesunęło mi się po prawej nodze. Zawirowałam, ale poczułam się, jak gdybym się unosiła, szybując w śnieżycy, kręcąc się i krę cąc w kółko, wzlatując coraz wyżej i wyżej. Aż w końcu ogarnęła mnie ciemność.
Rozdział jedenasty
Nie ma dokąd pójść Leciałam przez wielki biały tunel, spadałam, wirując bez końca. Przy każdym obrocie widziałam jakąś znajomą twarz. Zobaczyłam mamę Longchamp, bardzo smutną i zmę czoną, i tatę Longchamp ze spuszczonymi oczami, bardzo zawstydzonego; pojawił się Jimmy w złości powstrzymujący się od łez i roześmiana mała Fern z wyciągniętymi do mnie ramionami. Spadałam coraz niżej i niżej w dół tunelu, spotykając po drodze różne znajome osoby. Kiedy przelatywałam obok babki Cutler, ta wydała z siebie jakiś jęk. Później zobaczy łam Randolpha, który wydał mi się niezwykle rozkojarzony i bardzo czymś zajęty, a dalej ujrzałam moją matkę o ró żowej twarzy, z głową spoczywającą wygodnie na białej je dwabnej poduszce. Tuż pod nią pojawiła się Clara Sue uśmie chająca się radośnie na widok mojego upadku i bezsilności, a za nią Philip z oczami pałającymi pożądaniem. Wreszcie wyłonił się Michael. Najpierw się śmiał, po tem jednak jego uśmiech znikł, a on sam, spadając obok mnie, zaczął robić się mniejszy, mniejszy i mniejszy, aż w końcu zginął całkiem. — Michaelu! Michaelu! — zawołałam. — Michaelu, nie opuszczaj mnie! Usłyszałam wokół siebie głosy. — Spójrz na monitor. Coś się dzieje. — Odzyskuje przytomność. — Zawołaj doktora Stevensa. — Dawn — usłyszałam czyjś głos. — Dawn, otwórz oczy. No, prędzej, Dawn. Otwórz oczy. — Moje powieki drgnęły. — Dawn. Biel wokół mnie z wolna zaczęła nabierać kształtów. Zobaczyłam mlecznobiałą ścianę i wielkie okno zasłonięte beżową zasłoną. Moje oczy powędrowały ku temu, co znaj dowało się bliżej mnie, i ujrzałam metalowy słupek pod237
trzymujący kroplówkę. Przebiegłam wzrokiem wzdłuż wę żyka aż do mojej ręki. Kiedy odwróciłam głowę, zobaczyłam spoglądającą na mnie pielęgniarkę. Uśmiechnęła się. Mia ła łagodne niebieskie oczy i jasnobrązowe włosy, wyglą dała na nie więcej niż dwadzieścia pięć lat. — Cześć — powiedziała. — Jak się czujesz? — Gdzie ja jestem? — spytałam. — Jak się tu do stałam? — Jesteś w szpitalu, Dawn. Miałaś wypadek — od rzekła spokojnie. — Wypadek? Nie pamiętam żadnego wypadku — zdzi wiłam się. Spróbowałam się poruszyć, ale byłam cała ze sztywniała. — Przede wszystkim bądź spokojna — rzekła pielęg niarka. — Zaraz przyjdzie lekarz i powie ci więcej. — Odgarnęła mi włosy do tyłu i poprawiła poduszkę. — Ale co to był za wypadek? — spytałam. — Potrącił cię samochód. Na szczęście nie jechał zbyt szybko i właściwie tylko cię zawadził, ale odrzuciło cię w tył i w wyniku upadku straciłaś przytomność. Byłaś w stanie śpiączki. — Śpiączki? — Rozejrzałam się jeszcze raz. Usłysza łam inne pielęgniarki i lekarzy rozmawiających na kory tarzu, tuż za drzwiami. — Od jak dawna tu jestem? — Dziś mija czwarty dzień — odpowiedziała. — Cztery dni! — Próbowałam usiąść, ale zaraz za kręciło mi się w głowie i osunęłam się z powrotem na poduszkę. — No, no, no — zagadnął lekarz, wchodząc z inną pielęgniarką, nie tak młodą i już nie tak sympatyczną jak tamta. — Witamy z powrotem w naszym świecie — powiedział, podchodząc do mnie z boku. — Jestem do ktor Stevens. — Dzień dobry — odrzekłam cichutkim głosem. — Dzień dobry — odparł. Wyglądał na mężczyznę pod sześćdziesiątkę. Miał cie mnobrązowe włosy, dystyngowanie przyprószone siwizną na skroniach, jego piwne oczy jednak błyszczały jak u kogoś 238
znacznie młodszego. Był dość tęgi, miał okrągłą twarz — może nawet lekko pucołowatą, z dołeczkiem w podbródku — i kark zapaśnika; nie mierzył więcej niż metr siedemdzie siąt pięć. Dotknął mnie delikatnie i uśmiechnął się uprzej mie. — Co mi się stało? — zapytałam. — Powiedziałam jej o wypadku — odezwała się młod sza pielęgniarka. — Właśnie to ci się stało — powiedział lekarz. — Do padła cię śnieżyca i potrącił samochód; pchnął cię, a ty się porządnie zakręciłaś i poleciałaś w tył. Musiałaś ude rzyć głową o jakąś twardą grudę śniegu. To wystarczyło, aby pozbawić cię przytomności, a ty sama nie przejawiałaś zbytniej chęci do odzyskania jej — dodał. Kiedy tak przy glądał mi się badawczym wzrokiem, jego oczy nabrały bardzo ciekawskiego wyrazu. — Wszystkie funkcje ży ciowe powróciły już do normy i nie masz żadnego złama nia. Niemniej jednak... — ciągnął dalej, zniżył głos, któ ry teraz zabrzmiał jeszcze łagodniej, przybliżył twarz do mojej i ujął mnie za rękę — jestem pewny, że masz świa domość, iż jesteś w ciąży. Jego słowa przypomniały mi o Michaelu i o tym, że mnie opuścił. Przełknęłam łzy i skinęłam potakująco. — Starałaś się to ukryć? — spytał. — To dlatego twoja rodzina nic nie wiedziała? — Tak — odparłam ledwie słyszalnym głosem. Spodziewałam się groźnego spojrzenia i reprymendy, ale lekarz tylko łagodnie zamknął i otworzył oczy, a potem się uśmiechnął. — Twoje dziecko z pewnością jest bardzo wytrzymałe — powiedział. — Normalnie w wyniku takiego wypadku matce groziłaby utrata dziecka, ale u ciebie wszystko jest w porządku. Jakaś gruda stanęła mi w gardle i do oczu znów na płynęły mi łzy. — Zaczniemy podawać ci normalny pokarm i odłączy my cię od kroplówki. Za dzień lub dwa powinnaś już być na nogach. Na tym nasza obserwacja się zakończy, więc 239
będziesz mogła wyjść. Nie przewiduję żadnych dalszych komplikacji — dodał z uśmiechem. — Jakieś pytania? — Czy ktoś wie, że tu jestem? — spytałam prędko. — O, tak — odrzekł. — W holu czeka nawet jakaś młoda dama. Spędziła tam już wiele godzin, gdyż przy chodzi co dzień, aby zobaczyć, jak się miewasz. To dobra przyjaciółka, bardzo się o ciebie martwiła. Gotowa na to warzystwo? — spytał. — Och, tak. To musi być Trisha — odparłam. — W porządku. Zabierzemy kroplówkę i powiem, żeby ci podano coś delikatnego do jedzenia i picia. Przez jakiś czas, nim wrócisz do siebie, będziesz miała lekkie zawroty głowy, ale to minie. I jeszcze przez tydzień lub dwa będzie cię pobolewać prawe udo. Tam właśnie uderzył cię samo chód. Najważniejsze, żebyś jadła to, co ci dadzą, i nie próbowała robić zbyt wiele naraz. Dobrze? — powiedział, poklepując mnie po ręce. — Tak. Dziękuję. Skinął na pielęgniarkę, która zaczęła rozłączać kro plówkę. Zanotował coś na mojej karcie wiszącej w nogach łóżka, w końcu uśmiechnął się i wyszedł razem ze starszą pielęgniarką. Młodsza siostra przesunęła dźwignię pod po duszką, unosząc mnie prawie do pozycji siedzącej. Nawet tak lekki ruch przyprawił mnie o chwilowy zawrót głowy, więc musiałam zamknąć oczy i odczekać, dopóki to nie minie. — Zaraz wrócę z czymś do jedzenia i picia — powie działa. — I przyślę tu twoją przyjaciółkę. — Dziękuję — odparłam. Wzięłam kilka głębokich wdechów i spróbowałam sobie przypomnieć, co się stało, ale wszystko zlewało się w jedną plamę. Nie pamiętałam nawet, że pojechałam do miesz kania Michaela. Potrafiłam zebrać tylko szczątkowe ob razy: twarz jakiegoś starszego mężczyzny, zmienioną sy pialnię Michaela i malutką choinkę w rogu salonu. Te wspomnienia znów napełniły mi oczy łzami. — Cześć — przywitała mnie Trisha, przekroczywszy próg pokoju. 240
Miała na sobie rozpięty, niebieski, wełniany żakiet i biały szalik. W lewej ręce trzymała malutkie, opakowane jak prezent, pudełeczko. Jej włosy były zaczesane do tyłu i zwią zane w koński ogon. Policzki miała jeszcze zarumienione od mroźnego powietrza, lecz wyglądała tak świeżo i pogod nie, że w tym białym, dobrotliwym szpitalnym świecie samo patrzenie na nią sprawiało przyjemność. — Cześć — odpowiedziałam i wyciągnęłam do niej rękę. Trisha chwyciła ją prędko. — Jak się czujesz? — spytała. — Zmęczona, zdezorientowana i trochę obolała. Za każ dym razem, kiedy unoszę się z poduszki, kręci mi się w głowie, ale lekarz powiedział, że to wkrótce przejdzie, w miarę jak będę jadła i nabierała sił. — Przyniosłam ci trochę słodyczy — powiedziała kła dąc pudełeczko na stoliku przy łóżku. — Żebyś przytyła i zbrzydła. — Dziękuję. — Gdy popatrzyłyśmy na siebie, odechcia ło mi się śmiać. — Wiesz, co mi się stało? — spytałam. Trisha skinęła potakująco i spuściła oczy, wciąż trzy mając mnie za rękę. — Pojechałam do jego mieszkania, ale jego już nie było; opuścił mnie — dopowiedziałam. Trisha popatrzyła na mnie z surową miną. — On jest okrutnym człowiekiem, skoro zrobił coś ta kiego. Żałuję, że od początku nie wiedziałam, że to Mi chael Sutton. Ostrzegłabym cię, żebyś trzymała się od niego z dala. Ale to chyba wcale nie znaczy, że byś mnie posłuchała — dodała. — Może on się po prostu boi, że mógłby zrujnować sobie karierę — powiedziałam. — Nie. Jest zwykłym egoistą. — Rzuciła okiem w stro nę drzwi i pochyliła się ku mnie. — Dziecko w porządku? — Tak. — I cytując słowa lekarza, powiedziałam: — Wszystko jest w porządku. — Co zamierzasz w tej sprawie? — spytała szybko Trisha. — Nie wiem. Jest już za późno na cokolwiek innego niż 241
donoszenie ciąży. W każdym razie ja chcę tego dziecka — oznajmiłam stanowczo. — Chcesz? — Nic mnie nie obchodzi, jaki Michael jest teraz. Ko chałam go i on też musiał mnie troszkę kochać. To dziecko jest owocem dobrych, miłych rzeczy — dodałam, zata piając się we wspomnieniach. — Ta mała choinka wciąż tam stoi. Mieliśmy tak cudownie spędzić razem Boże Na rodzenie i Nowy Rok — westchnęłam. — Nie myśl o tym — przykazała mi Trisha. — Je szcze się rozchorujesz i zostaniesz tutaj dłużej. Zagryzłam dolną wargę i skinęłam głową. Tymczasem wróciła pielęgniarka z sokiem i galaretką na tacy. — Zacznij od tego — powiedziała, podsuwając mi sto lik do łóżka i stawiając na nim tacę. Wcisnęła słomkę do pojemniczka z sokiem. Trzęsły mi się palce, kiedy podno siłam go do ust. — Pomogę jej — zaoferowała się Trisha. — Dziękuję — powiedziała pielęgniarka, uśmiechając się, i wyszła z pokoju. Trisha przytrzymywała mi słomkę, kiedy piłam. Wy dawało się, że minęły już całe wieki, a nie tylko trzy dni, odkąd moje usta i przełyk miały kontakt z jedzeniem. Nigdy mi nawet nie przyszło do głowy, że picie soku może wymagać tyle wysiłku. — A co się dzieje w domu? — spytałam, zaczerpną wszy powietrza. — Agnes pewnie się tak rzuca, że trzeba ją wiązać. — Och, lepiej nie pytaj. Kiedy przyjechała policja, za częła biegać po całym domu, załamując ręce i opowiadając każdemu, że jej zdaniem wszyscy znajdujemy się na toną cym okręcie. Pani Liddy miała pełne ręce roboty przy uspo kajaniu jej. Agnes w kółko powtarzała: „Nic podobnego nig dy się nie zdarzyło. To nie moja wina". W końcu przebrała się w jeden ze swoich czarnych strojów i wcieliła się w po stać pogrążoną w żałobie. Działało mi to na nerwy, bo za chowywała się, jak gdybyś umarła. Kiedy tylko wspomina o tobie, zawsze używa czasu przeszłego i opowiada, jaki to 242
wstyd. Miałaś taki talent i byłaś taką ładną dziewczyną, ale za bardzo zepsutą. W końcu straciłam cierpliwość i krzyk nęłam na nią: „Agnes, na nie umarła. Przestań pleść takie rzeczy!" Ale na niewiele to się zdało. Popatrzyła na mnie ponuro i potrząsnęła głową, jak gdybym to ja, a nie ona miała fioła. Pozostało mi tylko dać jej spokój. Przychodziłam tutaj w każdej wolnej chwili i czekałam, aż się obudzisz. — Wiem. Mówili mi. Dziękuję, że tak się o mnie tro szczysz, Trisho — powiedziałam. — Nie musisz mi za to dziękować, głuptasie. Popatrz tylko na siebie. Szybko wyzdrowiej i nabierz sił, a potem zabieraj się stąd. Nie lubię szpitali. Za dużo w nich cho rych ludzi — oznajmiła i wybuchnęłyśmy śmiechem. Śmiech sprawił mi ból. Miałam obolałe mięśnie brzu cha, ale to nic nie szkodziło. — Agnes na pewno zadzwoniła do mojej rodziny — powiedziałam. — I sama widzisz, ile ich to obchodzi. Ni kogo tu nie ma. — Trisha pokiwała głową. — I tak mam to w nosie — parsknęłam. — Teraz lepiej zjedz troszkę galaretki — poradziła Trisha i nakarmiła mnie łyżeczką. Samo siedzenie i zjedzenie odrobiny galaretki pozba wiło mnie sił. Kleiły mi się oczy i z trudem zdołałam wytrwać do końca relacji Trishy z wydarzeń w szkole. Wreszcie pielęgniarka wróciła, aby zabrać tacę, i zasuge rowała Trishy, żeby już wyszła. — Kiedy przyjdziesz następnym razem, będzie już zna cznie bardziej ożywiona — obiecała. — Teraz potrzebuje odpoczynku. Nic więcej. — Przyjdę jutro — powiedziała Trisha i uścisnęła mi rękę. — Powiem Agnes, jak dobrze sobie radzisz. Może za mieni tę czarną suknię na niebieską i trochę się podmaluje. Byłam zbyt słaba i zmęczona, aby się śmiać. Z ledwo ścią zdobyłam się na blady uśmiech. Trisha pocałowała mnie w policzek, ale nie słyszałam, jak wychodziła. Za padłam z powrotem w głęboki sen. Kiedy obudziłam się wieczorem, podano mi gorące płatki na mleku i herbatę. Starałam się jak najdłużej nie zasy243
piać i wsłuchiwałam się w odgłosy dobiegające z koryta rza, kiedy pielęgniarki i lekarze krzątali się, doglądając innych pacjentów. Mimo wszelkich wysiłków jednak znów się zdrzemnęłam. Nazajutrz rano byłam już zdecydowanie silniejsza i bar dzo głodna. Podano mi jajka na miękko i tosty. Zaszedł do mnie doktor Stevens, zmierzył mi puls, posłuchał serca i zbadał oczy. — Szybko wracasz do siebie — powiedział. — Może jeszcze tylko dzień lub dwa. Zjadłam solidny lunch i nawet otworzyłam pudełko ze słodyczami, które przyniosła mi Trisha. Zjadłam dwa cu kierki i poczęstowałam pielęgniarki. Jedna z salowych przy niosła mi trochę czasopism i udało mi się spędzić na czy taniu blisko godzinę. Późnym popołudniem znów przyszła Trisha, przynosząc kolejną porcję nowinek szkolnych i wia domości o wydarzeniach na stancji. — To dziwne — stwierdziła. — Wspomniałam Agnes, jak dobrze sobie radzisz, ale ona zdawała się nie słyszeć ani słowa z tego, co powiedziałam. Mówi o tobie, jak gdybyś już odeszła, jakbyś stała się jednym z jej wspomnień. Ale przynajmniej zaczęła się malować, nosi jaśniejsze ubrania i wróciła do swego dramatycznego sposobu bycia. — Mam zamiar spróbować skończyć szkołę — powie działam. — To nadal bardzo dla mnie ważne. Trisha skinęła głową i opisała mi następcę Michaela. — Jest wysoki, szczupły i nosi dwuogniskowe okulary, które ciągle ześlizgują mu się z nosa. Dziewczyny opo wiadają, że jest bardzo sztuczny. Już chodzą po szkole, naśladując go: „Raz, dwa, raz, dwa... " Parsknęłam śmiechem. — Troszkę się różni od olśniewającego Michaela Sut tona, co? — powiedziałam. — Olśniewającego — powtórzyła Trisha, jak gdyby słowo to oznaczało najnikczemniejszą cechę. — Muszę le cieć. Mam lekcję tańca. Och, zapomniałabym — powie działa i sięgnęła do kieszeni płaszcza, skąd wyjęła list. — Przyszedł do ciebie wczoraj i udało mi się go przechwycić, 244
zanim wpadł w ręce Agnes. Dotąd odsyłała z powrotem całą twoją korespondencję. — Dlaczego? Trisha wzruszyła ramionami. — A kto w ogóle potrafi wyjaśnić, dlaczego Agnes robi to czy tamto? Pomyślałam, że będziesz chciała ten list. Jest od Jimmy'ego. — Jimmy! — Szybko wzięłam list od Trishy. — Ach, dziękuję ci, Trisho. — Nie ma sprawy. No cóż, mam nadzieję, że ten twój lekarz jutro cię wypuści, a jeśli nie, to wpadnę do ciebie po południu. — Pocałowała mnie w policzek. — Dziękuję ci, Trisho. Dziękuję za to, że jesteś moim najlepszym przyjacielem na całym świecie — powiedzia łam ze łzami pod powiekami. — Nie martw się — odparła. — Jakoś będziesz mi się musiała za to odwdzięczyć. Może podyżurujesz za mnie do końca semestru przy podawaniu do stołu i zmywaniu naczyń? — Z przyjemnością — zgodziłam się. — Na razie — rzuciła i już jej nie było. Przez chwilę siedziałam, patrząc za nią nieruchomym wzrokiem. Wspaniale jest mieć takiego przyjaciela jak Trisha w tych okrutnych i trudnych czasach. Ale dopiero w takich właśnie momentach człowiek dowiaduje się, kto jest jego prawdziwym przyjacielem. Ze wszystkich dobrych rzeczy, które spotkały mnie w Nowym Jorku — mojej pracy z ma dame Steichen, tego, że zostałam przyjęta na lekcje Mi chaela, komplementów, którymi obdarzali mnie inni na uczyciele, przedstawień, wycieczek i całego związanego z tym podniecenia — nic nie liczyło się bardziej niż moja przy jaźń z Trishą. Teraz sobie to uświadomiłam i z nadzieją modliłam się, abyśmy zawsze pozostały sobie bliskie. Otar łam łzy i zajęłam się listem. Jak dobrze, że go dostałam, pomyślałam, chociaż wcale na niego nie zasłużyłam. Zdra dziłam Jimmy'ego i jego miłość. Niebawem będę musiała mu o tym wszystkim powiedzieć, pomyślałam, a to będzie jedna z najtrudniejszych rzeczy, jakie kiedykolwiek przy szło mi zrobić. 245
Delikatnie przedarłam kopertę i wyciągnęłam list. Po tem oparłam się wygodnie i zaczęłam czytać. Droga Dawn! Zima była tutaj bardzo ciężka. Mieliśmy zadymkę za zadymką, ale wojsko nie przywiązuje większej wagi do pogody. Cokolwiek by się działo, musimy wychodzić na dwór i robić to, co do nas należy. Pewnie już wiesz, że promowano mnie na starszego szeregowego. Należę teraz do brygady mechaników obsłu gujących czołgi. Robi wrażenie, co? Tak czy owak trudno nie zauważyć, że twoje listy są coraz krótsze i przychodzą coraz rzadziej. Przypuszczam, że to oznacza, iż bardzo cię zajmuje twoja kariera, dlatego cieszę się twoim szczęściem. Wszystkim opowiadam, że mam dziewczynę, która uczy się na gwiazdę piosenki. Dotarła do mnie pewna nowina z domu. Żona taty jest w ciąży. Trochę trudno mi się przyzwyczaić do myśli, że będę miał nowego brata albo siostrę, szczególnie teraz, gdy nie ma mamy. To wszystko wygląda tak dziwnie. Ale tata wydaje się szczęśliwy z tego powodu. Sądzę, że ma nadzieję na jeszcze jedną córkę, taką jak ty. Nie powiedziałem mu tego, ale ty możesz być tylko jedna. Uściski, Jimmy Odłożyłam list i zamknęłam oczy. Pękało mi serce. Biedny Jimmy, pomyślałam, jest tak daleko i tak bardzo mnie kocha i mi ufa. Jak ja mu powiem o tym, co zrobiłam i co mi się przytrafiło? Gdy znów zajrzała do mnie pielęgniarka, poprosiłam ją o trochę papieru i pióro, abym mogła napisać list, ale nawet nie udało mi się go zacząć. Zanim w ogóle zdążyłam się do tego zabrać, usłyszałam odgłos szybkich kroków dobiegający z korytarza; tym krokom towarzyszył stukot laseczki. Z zaciekawieniem spoglądałam na drzwi i oto kilka chwil później stanęła w nich babka Cutler.
246
W tym samym ułamku sekundy wydało mi się, że moje serce fiknęło koziołka. Przez moment babka po prostu stała w drzwiach, opierając się na lasce i porażając mnie srogim spojrzeniem szarych oczu. Wydała mi się starsza i szczuplejsza. Jej srebrne włosy nadal były przycięte po bokach idealnie równo z uszami, a z tyłu wzdłuż podstawy szyi; każde pasemko znajdowało się na swoim miejscu. Jak zwykle była elegancka, bez jednej zmarszczki na ubra niu. Pod etolą z norek miała granatowy żakiet i białą bluzkę z plisowanym kołnierzem, do tego granatową spód nicę do kostek i granatowe botki. Z każdego płatka ucha zwisały złote łezki kolczyków z małym diamencikiem mi goczącym pośrodku. Usta pomalowała, tak jak zwykle, czerwoną szminką, lecz muśnięcie różu na jej policzkach wydało mi się bardziej jaskrawe i większe, niż pamięta łam. Przyszło mi na myśl, że to jej sposób na zrekom pensowanie sobie coraz większej bladości woskowej cery. Jej usta nie zdradzały jednak aż takiej stanowczości jak reszta twarzy. Dolna warga drżała albo ze złości, albo od lekkiego paraliżu. Za to cała duma i arogancja, które zamieniły jej kręgosłup w stalowy pręt i wywindowały ramiona w górę, wciąż emanowały z jej twarzy. Trzeba przyznać, że pomimo starości, która coraz mocniej dawała o sobie znać, babka wciąż prezentowała się groźnie. Będąc z dala od niej tak długi czas, zapomniałam już, jak bardzo nią pogardzam i jak potrafi zmrozić mi krew w żyłach, ilekroć zwróci na mnie te swoje krzemienne oczy. Serce waliło mi w pełnym napięcia oczekiwaniu. Bab ka zaczęła z wolna potrząsać głową, usta wykrzywiły jej się w uśmiechu wyrażającym wstręt i obrzydzenie. Chcia łam usiąść i wrzasnąć, że wzbudza we mnie odrazę dwa razy większą niż ja w niej, ale nie poruszyłam się; nie wydusiłam z siebie ani słowa w obawie, że nie będę po trafiła uniknąć drżenia w głosie. — To dla mnie żadna niespodzianka — powiedziała babka, zamknąwszy za sobą drzwi, i weszła dalej do po koju — znaleźć cię w takim miejscu i w takich okolicz nościach. Dopiero parę tygodni temu powiedziałam twojej 247
matce, że obie jesteście z tej samej gliny, że rządzą tobą tylko twój egoizm i zachcianki, i bez względu na to, dokąd byśmy cię wysyłali i co byśmy dla ciebie robili, kiedyś staniesz się przyczyną jakiegoś rodzinnego ambarasu. Jej uśmiech zrobił się jeszcze bardziej cierpki, wymu szony. — Agnes Morris informowała mnie na bieżąco o two im zachowaniu. Wiedziałam, że będzie coraz gorzej, aż w końcu coś się stanie. I stało się — zakończyła, nie ukry wając satysfakcji. — Nic mnie nie obchodzi, co sobie myślisz — odpar łam, ale prędko musiałam oderwać wzrok od jej oczu prze wiercających mnie z coraz większą zajadłością. Babka roześmiała się, ogarniając spojrzeniem mój szpi talny pokój. — Dołożyłaś wszelkich starań, aby tego dowieść — odparła. Uniosła laseczkę i z zawziętością trzasnęła nią o nogi łóżka. — Patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię — wypaliła. Podniosłam głowę i próbowałam jej coś odwrzasnąć, lecz okrucieństwo w jej oczach zupełnie odebrało mi mowę. Leciutki uśmiech zabłysnął i zgasł na jej ustach; to były usta, które już zapomniały się śmiać. — Nie przejmuj się, nie oczekiwałam tutaj po tobie wspaniałych wyczynów, jeśli pominąć często otrzymywane przez nas doniesienia na temat twojego rzekomego śpie wania i talentu muzycznego. Wiedziałam, jak cię wycho wano i co z ciebie będzie. Spodziewałam się, że możesz spowodować spore problemy. Nie przypuszczałam tylko, że to może nastąpić tak rychło. Pod tym względem na prawdę mnie zaskoczyłaś. Zakryłam twarz rękami. Czułam się, jak gdyby los je szcze raz przeciągnął mnie przez ucho igielne i rozwał kował na płaski placek. Drżałam i trudno mi było wyrazić swe myśli. To było zupełnie tak, jak gdybym straciła głos i od teraz na zawsze wszystko miało pozostać we mnie niczym w potrzasku, nawet moje łzy. — Ukrywanie twojej hańby nie ma sensu. Wkrótce 248
i tak zrobi się zbyt wydatna. Miałaś szczęście — dodała — że przytrafił ci się ten wypadek. — Co? — Odsunęłam dłonie od twarzy. — Jak mo żesz potrącenie przez samochód nazywać szczęściem? — oburzyłam się. Moje słowa napotkały nikły, zimny uśmieszek na jej zaciśniętych wargach. Nie, to nawet nie był uśmiech — raczej szyderczy grymas. — Wypadek dostarcza nam odpowiedniego wytłuma czenia dla usunięcia cię ze szkoły — odparła babka. Jej grymas przemienił się w zwycięski uśmiech. Ilekroć teraz na mnie patrzyła, zawsze spoglądała na jakąś kon kretną część mnie. Nie widziała mnie jako całej osoby, ale odbierała mnie w częściach, które zdawały się tylko wzma gać jej złość. A babka niszczyła wszystko, co ją złościło. — Usunięcia mnie ze szkoły? — Naturalnie. — Jeszcze raz oczami jak paciorki rzu ciła mi to harde, nienawistne spojrzenie. — Wydawało ci się, że nadal będę cię sponsorować w tym stanie? Myślałaś, że mogłabym spokojnie znosić to, że chodzisz sobie po szkol nych korytarzach i siedzisz na lekcjach z takim wydatnym brzuchem? Jesteś tutaj jako Cutler. Wszystko, co robisz, czy cię to obchodzi, czy nie, odbija się na nazwisku Cutler. Mam dobrych przyjaciół w zarządzie tej szkoły. Muszę strzec swojej reputacji. Ta obrzydliwa starucha utkwiła we mnie swe mściwe oczka, jak gdyby sondowała moje uczucia. W odpowiedzi przeszyłam ją wyzywająco wzrokiem pełnym wściekłości, w nadziei, że zobaczy w nim, jak odrażająca jest dla mnie sama myśl o tym, że ktoś uważa mnie za jej krewną. Ale być może moje oczy były już tylko soczewkami umiejącymi odbijać jedynie tę pulsującą żądzę zemsty, którą skrywa łam w sobie i której przysięgałam sobie pewnego dnia dać upust. Nie przejęłam się tym. Jej i tak nic nie było w stanie przestraszyć. — Kto jest ojcem dziecka? — zapytała. Odwróciłam wzrok. Babka zawzięcie zastukała laską w podłogę. — Kto to jest? — powtórzyła. 249
— Jakie to ma teraz znaczenie? — zapytałam. Łzy paliły mi oczy pod powiekami, ponieważ ze wszy stkich sił starałam się je tam zatrzymać. Nie chciałam dawać babce satysfakcji oglądania mnie zapłakanej. Babka rozluźniła ramiona i pokiwała głową. — Masz rację. Jakie to ma teraz znaczenie? Pewnie nawet nie wiesz, który jest prawdziwym ojcem — dodała. — To nieprawda! — wrzasnęłam. — Ja nie jestem taka. — O, nie — powiedziała, unosząc górną wargę, tak że jej białe zęby były w pełni widoczne, kiedy rzucała mi gniewne spojrzenie — nie jesteś z tych. Leżysz tutaj w tym szpitalnym łóżku w ciąży tylko dlatego, że jesteś grzeczną dziewczynką, istną chlubą rodziny. Znowu zakryłam twarz dłońmi. Babka milczała przez dłuższą chwilę. Miałam nadzieję, że może po prostu od wróci się na pięcie i zostawi mnie w spokoju, ale ona znów przyszła przejąć kontrolę nad moim życiem. Byłam pewna, że przesądzanie o mojej przyszłości sprawiało jej taką samą przyjemność, jak decydowanie o przyszłości wszystkich innych krewnych, pomimo że pogardzała mną i nie chciała uważać mnie za członka swojej rodziny. — Nie możesz wrócić do szkoły — zaczęła — i nie możesz wrócić na stancję Agnes Morris. I z pewnością nie życzę sobie ciebie w hotelu. Wyobrażasz sobie, w jakim kłopotliwym położeniu byś nas postawiła, paradując po Cutler's Cove z tym swoim brzuchem wystającym na milę? — To czego chcesz? — spytałam w końcu, z rezyg nacją opuszczając dłonie. — To, czego chcę, jest dla mnie nieosiągalne, więc przy gotuję się na to, co musi przyjść. Rozgłosimy, że odniosłaś znacznie poważniejsze obrażenia niż w rzeczywistości. Za bierają cię do centrum rehabilitacji. To wystarczająco dra matyczna historia, aby zaspokoić ciekawskich w twojej szkole. W rzeczywistości wyjedziesz stąd i zamieszkasz z moimi siostrami, Emily i Charlotte Booth, gdzie pozo staniesz do rozwiązania. Później zobaczymy — oznajmiła. — Gdzie mieszkają twoje siostry? — zainteresowałam się. — To nie powinno cię obchodzić. Mieszkają w Wirginii, 250
około dwudziestu mil na wschód od Lynchburga, w starym domu mojego ojca, na plantacji o nazwie Łąki. Moje siostry zostały już poinformowane o twoim przybyciu i stanie, w ja kim się znajdujesz. Umówiłam samochód, który zawiezie cię na lotnisko. Gdy przylecisz do Lynchburga, będzie cze kał na ciebie kierowca, który zabierze cię do Łąk. — A co z moimi rzeczami w domu Agnes? — zapy tałam. — Agnes spakuje twoje rzeczy i dopilnuje, aby je wy słano. Nie masz pojęcia, z jaką niecierpliwością czeka, aż będzie mogła pozbyć się wszelkich śladów po tobie. — Nic dziwnego, skoro tak jej zatrułaś myśli i nasta wiłaś przeciwko mnie tym swoim kłamliwym listem — parsknęłam gwałtownie. — Wygląda na to, że ten kłamliwy list, jak go nazwałaś, okazał się dość proroczy — odparła dumnie. — W każ dym razie tutaj kończą się twoje docinki pod moim adresem. — Ale są ludzie, z którymi chcę się pożegnać... pani Liddy... — Próbujemy ocalić trochę godności w tej sytuacji — rzuciła. — Nie życzę sobie, aby cię widziano, jak się gdzieś wałęsasz, w czasie kiedy powinnaś leżeć poszkodowana i wyjechać do centrum rehabilitacji. — Ludzie będą wiedzieli, że to nieprawda! — jęknęłam. — Porządni ludzie nie będą podważali prawdziwości historii, która wyjdzie z moich ust — odparła z lodowatą pewnością siebie. — Władze szkoły już zostały poinfor mowane — dodała, demonstrując, jak szybko i sprawnie potrafiła przejąć kontrolę nad moim życiem. Ale co miałam robić? Dokąd miałam pójść? Byłam w cią ży i bez grosza. Na pewno nie mogłam uciec do taty Longchampa teraz, kiedy miał nową żonę i oczekiwał dziecka. — Twoja matka — oznajmiła babka, wymawiając sło wo „matka", jak gdyby było to jakieś bluźnierstwo — zo stała powiadomiona o twoich wyczynach. Naturalnie przy prawiło ją to o jeden z tych jej ataków histerii. — Zaśmiała się. — Skłoniła nawet swego doktora, dziesiątego czy je denastego z kolei, straciłam już rachubę, aby wetknął jej 251
w ręce coś takiego — powiedziała, wskazując na stojak od kroplówki w rogu mojego pokoju. — Upiera się, że nie może jeść, nie może połykać. Na okrągło ma przy sobie pielęgniarkę. A wszystko przez ciebie. Dlatego na twoim miejscu nie trudziłabym się dzwonieniem do niej z prośbą o pomoc. Ona nawet sobie nie może pomóc. Ale — dodała babka Cutler — doprawdy, to nic nowego. Zobaczyłam, jak jej szare oczy uśmiechają się z saty sfakcją. — Dlaczego tak jej nienawidzisz? — spytałam. Odniosłam wrażenie, że chodzi o coś więcej niż jej ro mans z wędrownym śpiewakiem. W każdym razie tamto już dawno się skończyło, a moja matka nadal była żoną syna babki Cutler i wydała na świat dwoje jej własnych wnuków. — Nienawidzę każdego, kto jest tak słaby i pobłażliwy wobec siebie jak ona — wycedziła powoli z szyderczym uśmieszkiem. — Pomimo swej urody zawsze była tylko kulą u nogi. W gruncie rzeczy ta jej uroda to zwykłe oszukaństwo. Mój durny syn, jak każdy inny mężczyzna, nie umiał w porę jej przejrzeć i nadal nie umie. Nie wątpię dodała że pewnego dnia znajdziesz sobie jakiegoś zaślepionego głu pca, który będzie się tobą opiekował jak Randolph twoją matką. Ale nim się to stanie, będziesz robiła, co ci każę. Lekarz wypisze cię jutro po śniadaniu. Już z nim roz mawiałam. Bądź gotowa do wyjścia. Wszystko jest ideal nie zorganizowane, więc nikogo nie zmuszaj, żeby na cie bie czekał. Zrozumiałaś? — Zrozumiałam, kim jesteś — odparłam i utkwiłam wreszcie spojrzenie w jej oczach — i jaka musiałaś być nieszczęśliwa przez większość swego życia. Jej oczy zapłonęły, a ona sama przybrała swą zwy czajną, królewską pozę. — Jak śmiesz... jak śmiesz sobie wyobrażać, że mo żesz kogoś żałować, szczególnie mnie. — Ale ja żałuję — odparłam spokojnie, tak spokojnie, że nawet sama byłam zaskoczona moim opanowaniem. — Nie nienawidzę cię tak bardzo, jak cię żałuję; nienawidzę rzeczy, które sprawiły, że jesteś taka, jaka jesteś. 252
— Zostaw ten żal dla siebie — odpaliła. — Przyda ci się — dorzuciła i tak szybko odwróciła się na pięcie, że omal nie straciła równowagi. Potem wymaszerowała z mo jego pokoju szpitalnego. Jej laska postukiwała o płytki na podłodze, gdy skręciwszy za drzwiami, zniknęła w głębi korytarza. Opadłam na poduszkę, zbyt słaba i nadto przytłoczona uczuciem porażki, aby zaprzątać sobie głowę łzami. Jakie to ma teraz znaczenie? — pomyślałam. Michael odszedł; Jimmy z pewnością mnie znienawidzi, kiedy pozna pra wdę; tato Longchamp ma swoje nowe życie i oczekuje no wego dziecka. Wszyscy, których kochałam, na których mi zależało, byli daleko. Babka Cutler mogła zrobić ze mną, co jej się żywnie podobało, a ja mogłam winić za to jedynie samą siebie. Żegnajcie sny o śpiewaniu i życiu gwiazdy sceny. Żegnaj, magio miłości, romantyzmu i wiary w to, że bajki czasami stają się rzeczywistością. Żegnaj beztrosko i młodości, nadziejo i witalności. Zobaczyłam chmury zakrywające słońce i rzucające cień na całe miasto. Do mojego pokoju szpitalnego wpełzła jakaś ponura ciemność, przejmująca mnie lodowatym dreszczem. Naciągnęłam wyżej koc i skuliłam się pod nim. Jutro te chmury uniosą mnie z tego mojego wymarzonego miasta. Zniknę, tak jakbym nigdy nie istniała. Biedna madame Steichen, pomyślałam sobie. Jakże musi być mną rozcza rowana. Cała jej ciężka praca i wiara na nic. Podczas naszego pierwszego spotkania Michael powie dział mi, że namiętność może pchnąć nas do desperacji, ale nigdy nie wspomniał o tym, że może również uczynić nas pustymi i osamotnionymi. Nie chciał, abym poznała niebezpieczeństwo, na jakie narażam się, pozwalając so bie na miłość do niego. Czy z moją matką było tak samo? Czy to właśnie spra wiło, że stała się tak słaba? Czy babka Cutler miała rację, mówiąc, że jestem taka sama jak ona? Czy ja też w końcu stanę się taką kobietą? Zastanawianie się nad tym wyczerpało mnie. Nie mogłam 253
już utrzymać otwartych oczu i nawet nie chciałam, gdyż tylko sen przynosił mi jakąś ulgę i uwalniał od brutalnej rzeczywistości, która opadła mnie tak bezlitośnie i zamknęła w potrzasku. Po raz kolejny stałam się więźniem losu, a bab ka Cutler po raz kolejny stała się moim nadzorcą. Z samego rana pojawił się doktor Stevens w celu prze prowadzenia ostatnich badań, po których oznajmił, że mój stan pozwala mi na opuszczenie szpitala. Wypisał mnie i po śniadaniu przyszła pielęgniarka, aby pomóc mi się ubrać i przygotować do wyjścia. Uzmysłowiłam sobie, że kiedy przyjdzie Trisha, już mnie nie będzie, poprosiłam więc, aby pozwolono mi skorzystać z telefonu. Słuchawkę podniosła Agnes. — Agnes — zawołałam — to ja, Dawn. — Dawn? — Zapadła cisza. — Tak. Dzwonię ze szpitala. — Dawn? Obawiam się, że to pomyłka — odparła chłod nym tonem. — Nie znam nikogo imieniem Dawn. — Agnes, proszę — błagałam — nie rób tego. Mu szę rozmawiać z Trishą. — Trisha poszła do szkoły — odparła Agnes. Ale ja znałam rozkład zajęć mojej przyjaciółki. Niemo żliwe, żeby już wyszła. — Agnes, proszę — błagałam. — Zaraz wyjeżdżam i nie będę miała już żadnej możliwości porozmawiania z nią. Przyjedzie do szpitala na darmo, bo mnie już tutaj nie będzie. Powiedz jej, że jestem przy telefonie. Proszę. — Och, mój Boże — powiedziała raptem podniesio nym głosem Agnes — chciałabym rozważyć wystąpienie w waszym przedstawieniu, lecz zdeklarowałam się już wziąć udział w innej sztuce. — Agnes! — Może rozważylibyście zmianę terminu. — Roześmia ła się. — Robili to już inni producenci, aby dopasować się do mnie. Stwierdziłam, że to nie ma sensu. Agnes robiła to albo dlatego, że Trisha była w pobliżu, a ona nie chciała się zdra254
dzać z tym, że rozmawia ze mną, albo naprawdę odleciała na fali jednego ze swych wspomnień i była już bardzo daleko. — Agnes — powiedziałam przez łzy — pozwól mi roz mawiać z Trishą. — Przykro mi, ale jestem bardzo zajęta — odparła i rozłączyła się. — Agnes! — krzyknęłam do głuchej słuchawki. Od łożyłam ją i zaczęłam płakać. Skąd Trisha będzie wiedziała, gdzie jestem albo co się ze mną stało? Pielęgniarka zapytała mnie, dlaczego płaczę, więc wy tłumaczyłam jej, że ma przyjść do mnie przyjaciółka, ale mnie już wtedy nie będzie, a teraz nie mogę się z nią skontaktować. — Zostaw dla niej wiadomość — odparła — a ja do pilnuję, żeby ją dostała. — Och, naprawdę? Dziękuję. Wzięłam kartkę papieru, na której zamierzałam na pisać do Jimmy'ego, i zaczęłam układać mój list pożeg nalny do Trishy. Kochana Trisho! Kiedy dostaniesz ten list, mnie już dawno tu nie będzie. Przyjechała babka Cutler i zapanowała nad moim życiem. Aż do urodzenia dziecka mam mieszkać z jej siostrami w Wirginii. W ten sposób zniknę wszystkim z oczu i cenne nazwisko Cutlerów nie poniesie uszczerbku. Nie znam na wet dokładnego adresu. Zresztą i tak nic mnie to nie ob chodzi. Wiem, że jesteś jedyną osobą, której będzie mi bra kowało. Będę korzystała z każdej okazji, aby do ciebie napisać. Proszę, pożegnaj ode mnie panią Liddy, bliźniaczki i zwariowanego Donalda. I dzięki, serdeczne dzięki z całego serca za to, że jesteś moim jedynym, prawdziwym przyjacielem na całym świecie. Uściski, Dawn
255
Złożyłam list i oddałam go pielęgniarce. Chwilkę później zjawił się szofer. Był zwyczajnym pra cownikiem jakiejś firmy, którego babka Cutler wynajęła, aby zawiózł mnie na lotnisko. Wiedziałam, że dla niego jestem tylko przesyłką do doręczenia. Ponieważ już mnie wypisano, a babka zatroszczyła się o wszystkie inne spra wy, pozostało mi tylko wyjść ze szpitala razem z kierowcą. Pielęgniarki pożegnały się ze mną i życzyły szczęścia. Miałam przy sobie tylko to, w co byłam ubrana w dniu wypadku. Szofer był zaskoczony. — Żadnych bagaży? — spytał, zatrzymując się w drzwiach. — Nie. Wszystko zostanie lub już zostało wysłane — odparłam. — Świetnie — powiedział, rzecz jasna wdzięczny za to, że ułatwiono mu sprawę. To była luksusowa limuzyna. Z początku zaskoczyło mnie, że babka Cutler szarpnęła się na taki wydatek, ale po chwili przyszło mi na myśl, że prawdopodobnie usiło wała w ten sposób pokazać wszystkim, jak bardzo troszczy się o swoją rodzinę. Usiadłam z tyłu w kącie na wielkim siedzeniu z czarnej skóry i przez całą drogę z miasta na lotnisko patrzyłam przez okno. Nawiedziły mnie wspo mnienia związane z moim przyjazdem do Nowego Jorku. Jakże byłam wówczas przepełniona nadzieją i jaka pod ekscytowana. O, tak, bałam się też, lecz gdy mój wzrok po raz pierwszy padł na te budynki i kiedy zobaczyłam wszy stkich tych przemykających obok mnie ludzi, pomyślałam sobie, że może kiedyś zostanę sławną śpiewaczką i zamie szkam w apartamencie na szczycie któregoś z wieżowców. Teraz, gdy widziałam ludzi pędzących chodnikami i ruch uliczny posuwający się powoli ulicami pokrytymi mokrym śniegiem, cały blask zniknął. Ludzie wydali mi się zatro skani, a miasto bure i brudne. Tylko dekoracje świąteczne w oknach sklepów napeł niały mnie ciepłem i szczęściem. Wspaniale byłoby space rować z Michaelem Piątą Aleją. Miałabym ręce w futrzanej mufce, słuchalibyśmy kolęd i oglądali podświetlone wysta wy, a on przytulałby mnie do siebie. Potem położylibyśmy 256
się pod naszą choinką i układali plany na wspólną przy szłość. Gdy limuzyna jechała którąś aleją, zobaczyłam szczę śliwą parę spacerującą ze splecionymi dłońmi, dokładnie tak, jak w moich marzeniach mieliśmy spacerować z Mi chaelem. Ta kobieta wyglądała tak młodo i wydawała się tak szczęśliwa! Miała zaróżowione policzki, oczy pełne obiet nic. Jej mężczyzna opowiadał coś, żywiołowo gestykulując, a ona śmiała się z tego. Widziałam, jak w powietrzu przed nimi zlewały się ze sobą szczęśliwe chmurki pary ich od dechów. Limuzyna weszła w zakręt. Oglądałam się za nimi tak długo, jak tylko mogłam. Potem przyspieszyliśmy, a oni pozostali w tyle, jak moje sny.
Rozdział dwunasty
Łąki Usadowiłam się w samolocie i zaraz zasnęłam. Obudził mnie dopiero głos stewardesy zapowiadającej lądowanie. W chwili naszego przybycia na lotnisku nie panował zbyt wielki ruch, toteż nie spodziewałam się trudności z odna lezieniem kierowcy, który miał mnie zawieźć do Łąk, domu sióstr babki Cutler. Lecz gdy wyszłam do głównego holu i rozejrzałam się wokół, zobaczyłam, że nie ma nikogo z tablicą, na której widniałoby moje nazwisko. W przeciągu paru chwil ludzie, którzy przyszli, aby powitać osoby wy siadające z mojego samolotu, opuścili lotnisko wraz z pa sażerami i zostałam niemal sama w całym holu. Usiadłam i czekałam. Gdy minęła pierwsza godzina, nie bardzo wiedziałam, co robić. Ludzie pędzili, spiesząc do swych samolotów, lecz mnie nikt nie szukał. Założyłam ręce pod biustem i usiadłam wygodnie z zamkniętymi oczami. W dalszym 257
ciągu byłam bardzo zmęczona. Taka podróż bezpośrednio po moim wyjściu ze szpitala była wyczerpująca, zwłaszcza w połączeniu z oczekiwaniem. Podciągnęłam nogi pod sie bie, skuliłam się w fotelu i nim się zorientowałam, znów odpłynęłam w sen. Śniło mi się, że śpię na tylnym sie dzeniu samochodu taty Longchampa, a moja głowa spo czywa na ramieniu Jimmy'ego. Było mi wygodnie i czułam się bezpiecznie. Wtem ktoś gwałtownie szturchnął mnie w ramię. Otworzyłam oczy i uniosłam wzrok na wysokiego chudzielca z brudnymi brązowymi włosami rozsypującymi się na wszystkie strony. Jego czoło było poorane głębokimi bruzdami. Miał długi, garbaty nos i głęboko osadzone, matowe, brązowe oczy z malutką siateczką zmarszczek w każdym kąciku. Bardzo by mu się przydało golenie. Szorstki, siwobrązowy zarost pokrywał brzydkimi plama mi jego bladą twarz. Był owłosiony dosłownie wszędzie — także na szyi, wokół jabłka Adama — a kępki włosów wystawały mu nawet z uszu. Dolna warga zwisała mu, odsłaniając zęby pokryte nalotem od żucia tytoniu. W miej scu, gdzie wyciekło mu z ust troszkę soku z tytoniu, od kącika ust do podbródka, ciągnęła się zaschnięta brązowa smuga. Ubrany był w wypłowiały, niebieski kombinezon roboczy, a pod nim miał podartą flanelową koszulę. Do tego zabłocone, wręcz cuchnące buty. Wolałam nie myśleć, w co wdepnął, zanim tutaj przyszedł. — To ty jesteś ta dziewucha? — spytał. — Słucham? — To ty jesteś ta dziewucha? — burknął. Jego głos zabrzmiał, jak gdyby w gardle miał pełno piasku. — Mam na imię Dawn — odparłam. — Przyjechał pan, aby zabrać mnie do Łąk? — Idziemy — oznajmił i gwałtownie się odwrócił. Nim zdążyłam wstać, on już był daleko i musiałam się pospieszyć, aby go dogonić. — Długo czekałam — powiedziałam, idąc obok niego. Nie patrzył na mnie. Sunął naprzód wielkimi krokami z kciukami zatkniętymi za kombinezon i srogim wzrokiem 258
celował przed siebie. Zobaczyłam, że jego ręce są wręcz oblepione brudem, a paznokcie długie, z czarnymi obwódkami. — Każą mi całe przedpołudnie zarzynać wieprze, a po tem chcą, żebym jechał taki kawał na lotnisko — burknął. — Nie wie pan, czy moje rzeczy już przyjechały? — spytałam, gdy skierowaliśmy się do wyjścia. — Wszystkie moje ubrania zostały wysłane z Nowego Jorku — dodałam. Nie sądziłam, że mi odpowie. Szedł dalej i mamrotał coś pod nosem, aż w końcu sięgnął do klamki w drzwiach. — Nie wiem — odezwał się w końcu. Wyszłam za nim, biegnąc wręcz, aby dotrzymać mu kroku, gdy przeszedł przez ulicę i skierował się na par king. Nie zwracał w ogóle uwagi na ruch i samochody musiały się zatrzymywać przed nami z piskiem opon. Kie rowcy wykrzykiwali na nas, lecz on nic sobie z tego nie robił. Nadal patrzył przed siebie i z lekko pochyloną głową posuwał się dalej swymi długimi, szybkimi krokami. Gdy doszliśmy do parkingu, gwałtownie skręcił i popro wadził mnie do rozgruchotanej i przerdzewiałej czarnej półciężarówki. Jeszcze zanim się do niej zbliżyliśmy, poczułam zalatujący od niej odór. Zaczęło mi się przewracać w żo łądku. Zakryłam usta dłonią i przez chwilę rozglądałam się dookoła. Mężczyzna otworzył drzwi i spojrzał na mnie. — Wsiadaj! — zakomenderował. — Muszę wracać, że by wygarnąć gnój i naprawić przebitą oponę traktora. Wstrzymałam oddech i podeszłam do samochodu. Gdy otworzyłam drzwi, mój wzrok padł na rozdarte siedzenie z wystającymi na wszystkie strony sprężynami. Gdzie mia łam usiąść? Mój towarzysz wsiadł i popatrzył na mnie. Wtedy uświadomił sobie, dlaczego się waham, i sięgnął za siedzenie, aby wyciągnąć stamtąd obszarpany, brudny, brązowy koc. Rzucił go na moje miejsce. Wsiadłam i po woli osunęłam się na siedzenie, usadawiając się najwy godniej, jak tylko było to możliwe w takich warunkach. Mężczyzna natychmiast zapalił silnik. Samochód zakrztusił się, parsknął, a potem kierowca wrzucił wsteczny i wy cofał auto z miejsca parkingowego. Próbowałam opuścić brudną szybę, aby uzyskać jakąś 259
wentylację, lecz rączka od otwierania okna kręciła się i krę ciła bez żadnego efektu. — To nie działa — rzucił mój towarzysz, nie odry wając oczu od drogi. — Nie mam nawet kiedy tego na prawić, bo Emily w kółko wynajduje mi nową robotę. — Jak daleko musimy jechać? — spytałam, nie cie sząc się zbytnio perspektywą długiej podróży w tym du sznym, cuchnącym aucie. Zdawało się w dodatku, że nasz pojazd najeżdża na każdą możliwą nierówność na drodze i za każdym razem głośno to obwieszcza jakimiś trzaskami. Czułam coraz większe nudności i musiałam mocno przełykać ślinę, aby utrzymać zawartość mojego żołądka na miejscu. — Prawie pięćdziesiąt mil — odparł. — To nie nie dzielna przejażdżka — dodał. Przerzucił bieg, przyspie szył i wyjechaliśmy na gładką autostradę. — Kim pan jest? — spytałam w końcu, skoro sam nie zechciał mi tego powiedzieć. — Mam na imię Luther. — Długo pracujesz w Łąkach? — zainteresowałam się. Przyszło mi do głowy, że w czasie rozmowy nie będę mu siała myśleć o tej paskudnej podróży. — Zacząłem, jak byłem dość duży, żeby unieść siano na widłach i wrzucić je na ciężarówkę — odparł. — Nigdzie indziej nigdy nie pracowałem. — Wreszcie odwrócił głowę, aby spojrzeć na mnie. — Jesteś krewniaczką Lillian, co? — Tak — odparłam z niechęcią. — Wieki jej nie widziałem. Nigdy tu nie przyjeżdża, ale słyszałem, że teraz to elegancka, bogata pani. Zawsze była najbystrzejsza. No, ale nie trzeba się zbytnio starać, żeby prześcignąć Charlotte. Do diabła, nasze psy nauczy łem więcej, niż ona wie — powiedział i po raz pierwszy wydało mi się, że się uśmiecha. — Jakie są Łąki? — zapytałam. — Jak większość plantacji. To nie to, co kiedyś; nie ma co gadać. Ale — ciągnął dalej, zwróciwszy twarz w mo ją stronę — nic nie jest już takie samo: ani ludzie, ani rząd, ani ziemia, ani budynki, nic. 260
— A jakie są moje ciotki? — zapytałam. Patrzył na mnie długą chwilę, a potem znów skierował wzrok na drogę. — Nie wiesz? — zdziwił się. — Nie — odparłam. — Więc najlepiej będzie, jak sama się dowiesz. O, tak — dodał, kiwając głową — najlepiej, jak sama się dowiesz. Przez resztę drogi milczał i tylko od czasu do czasu mamrotał coś pod nosem na temat jakiegoś innego kie rowcy albo czegoś, co akurat go rozzłościło, zazwyczaj zre sztą z powodów dla mnie zupełnie niezrozumiałych. Sta rałam się oglądać widoki, ale szyba była pokryta takimi zaciekami, że mimo słonecznej pogody wszystko wyglą dało szaro i smętnie. W pół godziny po naszym wyjeździe z lotniska niebo, dotąd jedynie zachmurzone i zamglone, stało się całkiem ciemne, szczególnie pod rozłożystymi drzewami magnolii. Pola i domy okryły mętne, sinawe cienie rozpościerające się wszędzie wokół. Wkrótce ładne domki i malutkie wioski zaczęły poja wiać się coraz rzadziej. Mijaliśmy długie, suche, płowe, puste pola, a kiedy już napotkaliśmy jakiś budynek, była to zwykle sfatygowana chałupa z pobielonymi klepkami i pochylonym gankiem o połamanych balustradach. Przed wieloma z tych domów, których trawniki zaśmiecały czę ści samochodowe, tudzież połamane drewniane krzesła, ba wiły się dzieci. Na widok samochodu przerywały zabawy i wlepiały w nas swe puste oczy z nikłym zresztą zacie kawieniem. Wreszcie ujrzałam znak drogowy oznajmiający nam, że przybyliśmy do Upland Station. Przypomniałam sobie, jak babka Cutler mówiła, że jest to miasto położone najbliżej plantacji. Skoro tylko znaleźliśmy się na jego głównej ulicy, przekonałam się, że nie mam do czynienia z miejscowością zbyt imponującą. Na jej centrum składał się zaledwie jeden sklep wielobranżowy, który spełniał też rolę poczty, stacja benzynowa, niewielka restauracja wyglądająca, jak gdyby stanowiła część stacji benzynowej, fryzjer oraz spory dom z drewna i kamieni z szyldem oznajmiającym, że jest to 261
dom pogrzebowy. W drugim końcu miasteczka znajdowała się stacja kolejowa, z wyglądu raczej dość wiekowa. Wszy stkie jej okna były zabite deskami, a cały budynek obwie szony znakami WSTĘP WZBRONIONY. W Upland Station nie było chodników, a na ulicach nie było żywej duszy — tylko kilka psów wylegiwało się w błocie. Był to jeden z naj bardziej przygnębiających zakątków, jakie kiedykolwiek wi działam, a bywałam już w wielu zapuszczonych wioskach i miasteczkach, kiedy tata i mama Longchamp wozili nas z miejsca na miejsce. Ledwieśmy minęli starą stację kolejową, Luther skręcił i wjechał na węższą drogę z rozrzuconymi tu i ówdzie do mami wyglądającymi na bardzo ubogie gospodarstwa, z któ rych ludziom ledwo udaje się wyżyć. Nawierzchnia była tu bardziej nierówna, spękana i pełna dziur. Ciężarówka tłuk ła się od jednego pobocza do drugiego, gdy Luther usiłował prowadzić ją po najlepiej utwardzonych miejscach. W końcu skręcił prosto na piaszczystą drogę z pasmem zielonej trawy pośrodku. Jechał wolno, ale auto i tak kołysało się tak moc no, że znów poczułam mdłości. — To wszystko należy do Łąk — powiedział, gdy pod jechaliśmy do połamanego drewnianego płotu ciągnącego się daleko na prawo i lewo od drogi. Pola były zarośnięte krzakami i trawą — zdawało się, że są ich tu setki akrów. — Siostry babki są właścicielkami tego wszystkie go? — zapytałam pod wrażeniem. Luther chrząknął. — Dużo z tego mają — rzucił cynicznie. Ale jak mogą nic nie mieć z takiej połaci gruntów? — zastanawiałam się. Muszą być bardzo, bardzo bogate. Usiadłam wygodniej, wyczekując, kiedy moim oczom ukaże się bogata południowa plantacja. Wiedziałam, jak może wy glądać takie miejsce i jak te stare południowe rodziny po trafią kultywować swe tradycje i dbać o swój majątek. Może nie będzie tutaj aż tak źle, pomyślałam. W końcu będę odpoczywać, jeść smaczne jedzenie i oddychać świeżym, wiej skim powietrzem. To wyjdzie dziecku na dobre. 262
Luther zaczął zwalniać jeszcze bardziej. Wychyliłam się do przodu. Ponad koronami drzew zobaczyłam czubki ceglanych kominów i długi dach. Dom wydawał się ogrom ny. Przy bramie prowadzącej na podjazd wznosiły się dwie kamienne kolumny — każda zwieńczona granitową kulą — za to sam podjazd pokrywały tylko pokruszone kamienie i piach. Luther skręcił i moim oczom ukazał się istny trup — z tego, co niegdyś było kwitnącym kwiatem Po łudnia, teraz pozostało już tylko widmo dawnych czasów. Zobaczyłam dawno wyschnięte, poniszczone, marmu rowe fontanny — niektóre już mocno pochylone — ob umarłe, przerzedzone żywopłoty, podziobane rabaty zie jące pustką, wyszczerbione i sfatygowane kamienne dróżki oraz wielki, ale okrutnie brzydki stary trawnik, na któ rym tu i ówdzie dostrzec można było jeszcze kępkę po żółkłej trawy. Nawet cienie, które pojawiły się wraz z za padającym zmrokiem, zdawały się na stałe przyklejone do ogromnej, dwupiętrowej budowli. Wielkie okrągłe kolumny portyku ciągnącego się wzdłuż całej fasady oplatały bezlistne pnącza wina, które teraz bardziej przypominało przegniły sznur aniżeli roślinę. Nie które okna zaopatrzone były w czarne okiennice i ozdobne zwieńczenia, część jednak straciła okiennice i teraz wy dawała się naga. Za tymi położonymi najniżej zauważy łam przytłumione światła. Luther podjechał do budynku z prawej strony, toteż mia łam okazję zobaczyć, że za domem znajdują się stodoła i stajnie — budynki wyraźnie grożące zawaleniem i wręcz proszące się o malowanie. Wszędzie porozrzucane były przerdzewiałe i zniszczone narzędzia rolnicze, a po pod jeździe swobodnie biegały kury. Niektóre paradowały bez czelnie nawet po samym portyku. Wydało mi się też, że tuż przy domu zobaczyłam maciorę spacerującą rozkoły sanym krokiem. Luther zatrzymał się. — Możesz tu wysiąść — powiedział. — Muszę wje chać do stodoły. Powoli otworzyłam drzwi i wysiadłam. Gdy Luther od263
jechał, z podjazdu poderwały się tumany kurzu. O mało się nie udusiłam. Powachlowałam sobie ręką przed nosem i gdy pył opadł, uniosłam wzrok na wysoki dom. Szyby w szczytowych okienkach mansardowych odbijały szybko ciemniejące niebo zasnute chmurami. W tej chwili wyglą dały niczym oczy spoglądające na mnie ze złością. Ponad nimi szczyt dachu zdawał się dotykać ciemnego nieba. Wtuliłam się w swe ramiona. Wokół mnie świszczał mroźny wiatr i szybko poczerwieniały mi policzki. Wspięłam się po strzaskanych schodach frontowych do ogromnego wejścia. Luźne płytki na ganku klekotały pod moimi butami, a kosy krążące z wiatrem pomiędzy kolu mnami poderwały się falą i odfrunęły w noc, skarżąc się głośno na moje wtargnięcie. Na wysokich drzwiach odnalazłam mosiężną kołatkę i zastukałam nią o metalową płytkę. Po drugiej stronie rozległo się głębokie, głuche echo. Odczekałam, ale nic się nie działo; zastukałam więc jeszcze raz. Nagle drzwi odskoczyły i otworzyły się z klekotem zardzewiałych za wiasów. Z początku nikogo nie zobaczyłam. W długiej sie ni prowadzącej do ciemnego korytarza i krętych schodów można było dostrzec tylko nikłe światło. Wtem zza skrzyd ła drzwi wyłoniła się jakaś wysoka, ciemna postać z lampą naftową w ręce. Bardziej przypominała widmo niż czło wieka i poczułam się jak witana przez ducha w umarłym domu. Mimo woli wstrzymałam oddech i zrobiłam krok do tyłu. — Coś ty taka niecierpliwa? — odezwała się kobieta. Gdy zbliżyła się do mnie, ujrzałam jej twarz. Blade światło lampy rzuciło bursztynową poświatę na podłużne, szare oblicze, zmieniając jej oczy w głębokie, ciemne, pu ste oczodoły. Usta nieznajomej wyglądały jak cieniutka kreska namalowana w poprzek wąskiej twarzy, a długie, cienkie, szare, włosy były spięte w duży kok z tyłu głowy. — Przepraszam — powiedziałam. — Myślałam, że nikt mnie nie słyszy. — Wejdź, żebym mogła zamknąć drzwi — zakomendero wała kobieta. Prędko przekroczyłam próg. Wtedy ona uniosła 264
lampę, aby mnie oświetlić. — Hm! — odezwała się, znala złszy zapewne potwierdzenie dla jakiegoś swego przeczucia. Kiedy znów zbliżyła światło do siebie, udało mi się lepiej przyjrzeć jej twarzy. Dostrzegłam pewne podobieństwo do babki Cutler — szczególnie w stalowoszarych oczach, które patrzyły na mnie z takim samym chłodem, jak oczy babki. Obie miały wąskie, pociągłe twarze i wystające kości policzkowe. Kobieta sto jąca przede mną była może nieco wyższa i szersza w ra mionach, z pewnością jednak patrzyła na mnie z góry, z tą samą arogancką wyniosłością, z jaką zwykła traktować mnie babka. — Jestem panna Emily — oznajmiła kobieta. — Za wsze masz się do mnie zwracać: panno Emily. Zrozumiano? — Tak, proszę pani. — Nie proszę pani, tylko panno Emily — poprawiła mnie. — Tak, panno Emily. — Spóźniłaś się na posiłek — powiedziała. — Jemy kolację wcześnie, a ten, kto przegapi gong, nie je wcale. — Nie jestem specjalnie głodna — odparłam. Prze jażdżka cuchnącą ciężarówką odebrała mi apetyt. — To dobrze. A teraz wejdź po tych schodach, a po każę ci, gdzie będziesz mieszkać. — Ruszyła przodem, lampą naftową oświetlając nam drogę. Ściany w holu były puste, prócz jednego portretu jakiegoś srogiego białowło sego dżentelmena z Południa. Obraz zaledwie mignął mi przed oczami, kiedy światło na moment rozproszyło cie nie, lecz wydało mi się, że w twarzy owego człowieka — szczególnie w okolicach czoła i oczu — dostrzegłam po dobieństwo do babki Cutler i panny Emily. Domyśliłam się, że musi to być portret ich ojca lub dziadka. Jaśniejsze plamy na ścianach po obu stronach holu wskazywały, że kiedyś wisiały tam również inne obrazy. — Czy moje rzeczy przyjechały już z Nowego Jorku? — spytałam. — Nie — rzuciła ostro panna Emily, nawet nie odwra cając się w moją stronę. Jej głos niczym chóralne „nieee" poniósł się echem w długim, pustym korytarzu. 265
— Nie? Ale dlaczego? Co ja zrobię? Mam tylko to, co na sobie! — zawołałam. Panna Emily stanęła i odwróciła się. — I co z tego? — powiedziała. — Jakie to ma zna czenie? Nie jesteś tutaj dla rozrywki. Jesteś tutaj, żeby urodzić dziecko, a potem natychmiast wyjechać. — Ale... — Nie przejmuj się, mam dla ciebie coś do ubrania. Będziesz miała czystą pościel i czyste ręczniki. Jeśli oczy wiście zadbasz o ich czystość — dodała. — Ale może powinnyśmy zatelefonować i dowiedzieć się, co się stało z moimi rzeczami — nalegałam. — Zatelefonować? Nie mamy telefonu — odparła spo kojnie. — Nie macie telefonu? — Na takim pustkowiu, w ta kim wielkim domu, bez telefonu? — pomyślałam. — Ale jak docierają do was ważne wiadomości? — Każdy, kto chce, dzwoni do nas na numer sklepu wielobranżowego w Upland, a kiedy pan Nelson ma wolną chwilę albo jedzie w tym kierunku, przywozi wiadomość. My nie musimy do nikogo dzwonić. Nie ma już do kogo dzwonić — powiedziała oschle. — Ale są ludzie, którzy będą chcieli zatelefonować do mnie i... — Posłuchaj — zaczęła, postąpiwszy ku mnie kilka kroków. — To nie będą wakacje, moja panno. Jesteś tu taj, bo się zhańbiłaś i dlatego, że moja siostra sobie tego życzy. Na szczęście dla ciebie jestem doświadczoną aku szerką. — Akuszerką? To znaczy, że nie będę miała lekarza? — zdumiałam się. — Lekarze kosztują i są zbędni przy rodzeniu dzieci — oznajmiła. — A teraz bądź łaskawa tu podejść. Mam du żo innych rzeczy do roboty poza szykowaniem ci łóżka. Obejrzałam się za siebie. Kiedy lampa naftowa świe ciła przede mną, z tyłu widziało się tylko czarny cień. Poczułam się, jak gdybym weszła właśnie do jakiegoś tu nelu i zatrzasnęły się za mną jego drzwi. Chciałam się 266
odwrócić i uciec, ale dokąd miałabym uciekać? Byliśmy na kompletnym pustkowiu, oddaleni od ludzi o całe mile i z każdą chwilą robiło się coraz ciemniej. Może w świetle dziennym wszystko będzie wyglądało lepiej, pocieszyłam się. Pewnie uda mi się namówić Luthera, aby podwiózł mnie do sklepu, gdy będę chciała za dzwonić do Trishy. Zawsze też pozostaje poczta. — Ale poczta tu do was dochodzi, prawda? — Poczta dochodzi — odparła panna Emily. — Ale niewiele jej. — Ja będę dostawać trochę listów — odrzekłam. — Hm — odezwała się znów i uniosła lampę, tak że światło padło na stopnie krętych schodów. — Czy w tym domu nie ma prądu? — zapytałam, idąc obok niej skulona. Było straszliwie zimno — nigdzie nie palił się ogień na kominku i nawet nie było czuć zapachu drewna czy węgla; w powietrzu unosiła się tylko stęchła woń zawilgo conych murów. — Rzadko go używamy — stwierdziła. — Jest za drogi. — Za drogi? A to ciekawe, pomyślałam, szczególnie zważywszy na ogromne bogactwo babki Cutler. Dlaczego nie pomoże swym siostrom, wysyłając im trochę pieniędzy? A gdzie ta druga siostra? — zastanawiałam się. Właśnie miałam zapytać, kiedy usłyszałam osobliwy wybuch śmiechu do biegający gdzieś z góry. Odniosłam wrażenie, że to raczej głos jakiejś małej dziewczynki, a nie starszej pani. — Cicho, durna — rzuciła panna Emily. Gdy światło padło na podest drugiego piętra, zobaczy łam dużo niższą i tęższą od panny Emily małą staruszkę przechylającą się przez balustradę. Jej siwe włosy zwią zane były żółtymi wstążkami w dwa grube warkocze. Ta fryzura w połączeniu z wyblakłą różową koszulą z żółtym paskiem zawiązanym luźno wokół jej pasa sprawiały, że wyglądała jak dorosły przebrany za dziecko. Klasnęła w dło nie, a potem pośpiesznie przesunęła je po swym obfitym biuście, aby wygładzić koszulę. 267
— Dzień dobry — przywitała mnie, gdy weszłyśmy na piętro. — Dzień dobry — odpowiedziałam i popatrzyłam na pannę Emily, czekając na prezentację. Nie paliła się do tego, ale w końcu zacisnęła kąciki ust i przedstawiła mi swoją siostrę. — To panna Charlotte — powiedziała. — Możesz na zywać ją Charlotte. Charlotte, czyż nie kazałam ci zostać w pokoju? — Ale ja przyszłam przywitać się z moją siostrzenicą — zakwiliła Charlotte. Gdy przysunęła się bliżej, zobaczyłam, że ma twarz dużo łagodniejszą od swej siostry i bardziej niebieskie oczy. Choć na jej czole i wokół kącików oczu można było zauważyć zmarszczki, wyglądała znacznie mło dziej niż panna Emily i babka Cutler. Jej uśmiech był dużo bardziej przyjazny i szczery — to był uśmiech podekscy towanej uczennicy. Zauważyłam, że lamówka jej koszuli jest oderwana i postrzępiona, a na bosych nogach o grubych kostkach — może nawet opuchniętych — z malutkimi, różowymi guzkami ma męskie skórzane pantofle. — Więc już się z nią przywitałaś. A teraz wracaj do swoich robótek — rozkazała jej panna Emily. — Haftuję — oznajmiła z dumą Charlotte. — Wy haftowałam te wszystkie śliczne ręczniki i ściereczki do mycia, a Emily oprawiła kilka w ramki i powiesiła w biu rze tatusia, prawda, Emily? — Na miłość Boską, nie rób z siebie idiotki, Charlotte. To nie czas na pogaduszki o twoich robótkach. Idź i za bierz się do pracy. — Z przyjemnością je później obejrzę — powiedziałam. Oczy jej się rozjaśniły i znów z uśmiechem klasnęła w dłonie. — Napijemy się herbatki z miętówką — ucieszyła się. — Nie dzisiaj! — wrzasnęła na nią panna Emily. — Teraz już za późno na takie rzeczy. Pokażę Eugenii jej pokój, żeby mogła się wyspać. Jest zmęczona. — Eugenii? Nie mam na imię Eugenia — oburzyłam się. — Mam na imię Dawn. 268
— Moja siostra powiedziała, że masz na imię Eugenia. Zresztą jaka to różnica? — rzuciła i ruszyła na prawo w głąb korytarza. — Dla mnie to duża różnica — oznajmiłam. Przez cały ten krótki czas, jaki spędziłam w hotelu, babka Cutler usiłowała zmusić mnie do zaakceptowania imienia Eugenia — imienia, które nosiła jej inna siostra, zmarła na ospę. Posunęła się nawet do odmawiania mi jedzenia, lecz ja się uparłam, a ona w końcu musiała się poddać, gdy odkryłam, jak zaaranżowała moje porwanie. I teraz, kiedy znalazłam się w tarapatach i byłam zroz paczona, znów chciała postawić na swoim. — Chodź — rozkazała panna Emily. — Dobranoc, Charlotte — powiedziałam. — Chyba spot kamy się rano. — Chyba tak — odparła Charlotte i znów wybuchnęła śmiechem. Zadarła spódniczkę i okręciła się. — Chodzę w pantoflach tatusia — zawołała. — Charlotte! — krzyknęła panna Emily. Charlotte opuściła spódniczkę i popatrzyła na siostrę z przerażeniem w oczach. Potem okręciła się jeszcze raz i popędziła w przeciwnym kierunku, pozostawiając za so bą dźwięczne echo dziecinnego śmiechu. — Chodź — powtórzyła panna Emily, rzucając za Char lotte srogie spojrzenie. Odwróciła się gwałtownie i ruszyła w prawo długim korytarzem, na którego końcu skręciła w następny, prowadzący do tylnej części budynku. Dom był rzeczywiście ogromny, jednakże w mroku panującym w jego długich, szerokich korytarzach nie mogłam się nawet dobrze przyjrzeć całemu bogactwu zgromadzonych tam dzieł sztuki, antycznych luster i stoliczków. Pod sufitem wisiały żyrandole, których kryształowe sopelki w świetle lampy naftowej przypominały kawałki lodu. Zauważyłam, że drzwi do wszystkich pokoi — a zdawało się, że jest ich tu bez liku — były szczelnie pozamykane. Po osnuwających je pajęczynach poznałam, że niektórych nie otwierano już od bardzo dawna. Emily zatrzymała się wreszcie przed jakimiś otwartymi drzwiami i czekała na mnie. 269
— Tutaj będziesz mieszkać — powiedziała, unosząc lampę, tak abym mogła zajrzeć do pokoju. Musi należeć do najmniejszych w całym domu, pomy ślałam. Po lewej stronie, przy ścianie, stało wąskie łóżko bez wezgłowia. Składało się tylko z materaca ułożonego na metalowej ramie. Obok znajdował się prosty stolik nocny z lampą naftową. Pozostałe meble — zwykła komoda i ma ły stoliczek z dwoma krzesłami oraz szafa z dwoma pustymi wieszakami w środku — odznaczały się podobną prostotą. W pokoju nie było luster. Podłogę z desek przykrywał je dynie mały, granatowy, owalny dywanik leżący przy łóżku. Ściany były ciemnoszare. W głębi zauważyłam jakieś drzwi. Panna Emily skierowała na nie światło lampy. — A to twoja łazienka — powiedziała. — No, wejdź. Powoli weszłam do środka. Nawet mój malutki pokoik w hotelu Cutler's Cove był pałacem w porównaniu do tego, przemknęło mi przez myśl. I dopiero wtedy uzmysłowiłam sobie, co czyniło ten pokój tak przygnębiającym. Nie było okna. Jak pokój może nie mieć okna? — Dlaczego tu nie ma okna? — zapytałam. Panna Emily nie odpowiedziała mi. Zamiast tego pode szła do komody, postawiła na niej lampę i wysunęła górną szufladę. Wyjęła z niej prostą, szarą, bawełnianą sukma nę podobną do koszuli szpitalnej. Rzuciła ją na łóżko. — Załóż to, kiedy skończymy — rozkazała. — Skończymy? — Oto twoja lampa — powiedziała, wskazując na małą lampkę na nocnym stoliku. — Zapałki są tutaj — dodała, podniosła pudełko, a potem odłożyła je z powrotem. — Masz tu nafty na cały tydzień, więc jej nie marnuj. — Nie ma tu ładniejszego pokoju? — zapytałam. — Ten nie ma okna. — Nie ty będziesz sobie wybierać pokój — żachnęła się. — To nie hotel. — Ale dlaczego wybudowano pokój bez okna? — dopy tywałam się. Panna Emily oparła ręce na biodrach i przeszyła mnie piorunującym spojrzeniem. 270
— Jeśli już musisz wiedzieć, pokój ten został wybu dowany długo po ukończeniu całego domu. Stworzono go specjalnie dla ludzi chorych, w celu izolowania ich od in nych — oznajmiła. — Zwłaszcza w czasie tych strasz nych epidemii ospy i hiszpanki. — Ale ja nie jestem chora; jestem w ciąży. Ciąża to nie choroba — zaprotestowałam. Czułam już pieczenie łez pod powiekami. — Taka ciąża jak twoja, bez męża, to to samo co cho roba — rzuciła. — Są różne rodzaje chorób: choroby du szy i choroby ciała. Hańba potrafi osłabić i zabić człowieka tak prędko, jak każda inna choroba. Zdejmij teraz ubra nie, żebym mogła zobaczyć, jak zaawansowana jest ciąża. — Co takiego? — Cofnęłam się. — Mówiłam już: jestem akuszerką. Każdy w promie niu wielu mil wzywa mnie zamiast doktora. Przyjęłam na ten świat dziesiątki dzieci i wszystkie były zdrowe i miały się dobrze, z wyjątkiem tych, które chorowały już w brzuchach swoich matek. Szybciej! Mam jeszcze inne rzeczy do roboty dziś wieczór. — Ale tu jest tak zimno — poskarżyłam się. — Gdzie jest ogrzewanie? — Pod łóżkiem masz koc. Nim się położę — dodała łagodniejszym głosem — przyniosę ci butelkę z gorącą wodą. Tak się tutaj śpi i zawsze spało. Oszczędzamy drew no i węgiel na opał do pieca w kuchni. Został mi teraz tylko Luther i nie mogę kazać mu całymi dniami rąbać drew, żeby ogrzać cały dom, a węgiel kosztuje. Zapaliła lampkę naftową na nocnym stoliku i z wy czekiwaniem zwróciła się w moją stronę. — Sądziłam, że będę miała lekarza — powiedziałam — i kiedy przyjdzie czas, zabiorą mnie do szpitala. Miałam niedawno wypadek. Potrącił mnie samochód i dopiero co wyszłam ze szpitala — dodałam, ale ona tylko patrzyła na mnie nieruchomym wzrokiem, jak gdybym nie powie działa ani słowa. Patrzyła i czekała, z oczami tak samo szklistymi, jakimi zwykła spoglądać na mnie babka Cutler. 271
— Nie mogę zrobić dla ciebie tego, co trzeba, jeśli nie wiem, czego potrzebujesz — powiedziała w końcu. — To co mam zrobić? — spytałam. — Zdejmij rzeczy i stań tutaj w świetle koło mnie — rozkazała. Splotła ramiona pod swym niewielkim biustem i odchyliła się w tył z wysoko uniesioną głową. Na jej twarzy znów zapanował ten znany mi już wyraz wyniosłości. Powoli, niechętnie, zdjęłam płaszcz i zaczęłam rozpi nać bluzkę. — Mówiłam ci już, że mam dziś jeszcze inne rzeczy do roboty — syknęła. — Nie możesz się ruszać trochę prędzej? — Mam zmarznięte palce — odparłam. — Hm. — Postąpiła naprzód i szarpnięciem oderwała moje palce od guzików. Potem sama zaczęła mnie rozbierać. Kiedy gwałtownym ruchem zdarła ze mnie biustonosz, omal nie pozbawiła mnie skóry na ramionach. Na końcu rozpięła mi spódnicę i popchnęła mnie lekko, abym z niej wyszła. I oto stałam przed nią w bladym blasku lamp naftowych, drżąca, z rękami skrzyżowanymi na obnażonych piersiach. Miałam na sobie już tylko majtki, botki i skarpetki. Panna Emily okrążyła mnie z wolna, ściskając kciu kiem i palcem wskazującym swą wąską brodę. Gdy pode szła bliżej, zobaczyłam ślady po ospie na jej policzkach i czole. Miała taką suchą skórę, że wyglądała, jak gdyby ktoś przetarł jej twarz papierem ściernym. Jej brwi były grube i nie wydepilowane, a ponad górną wargą wyrastały jej pojedyncze czarne włoski. Wtem stanęła za mną i poczułam na obu bokach jej lodowate, pokryte zgrubieniami palce. Chciałam odsunąć się do przodu, ale ona ścisnęła mnie mocniej i zatrzymała na miejscu. Jęknęłam z bólu. — Stój spokojnie — rozkazała. Rozpostarła dłonie, tak że sięgały mi teraz aż do pępka. Jej zimne, kościste palce były jak ostre druty. Dusiła i naciskała nimi mój brzuch, aż w końcu zaczęło przyprawiać mnie to o mdłości. Do myśliłam się, że mierzy wielkość płodu. Wreszcie zabrała ręce i stanęła przede mną. Bez słowa chwyciła mnie za nadgarstki i uniosła mi 272
ręce, aby przyjrzeć się moim piersiom. Kiedy pochylała się ku mnie, zobaczyłam, jak jej stalowoszare oczy zwężają się, aby lepiej widzieć. Po chwili pokiwała głową i puściła mnie. Moje ramiona zadrżały odruchowo niczym złamane skrzyd ła ptaka, uniosłam dłonie do gardła, przyciskając jedną do drugiej i wbiłam wzrok w srogą twarz panny Emily. Z tej odległości, ze szpiczastym nosem i cienkimi usta mi wyglądała jak kamienny posąg. Po plecach przebiegł mi dreszcz, chciałam uciec, gdzieś się schować. — Zdejmij te śmieszne majtki — zakomenderowała. Domyśliłam się, że szydzi z koronkowego obszycia. — Zimno mi — poskarżyłam się. — Im dłużej będziesz się ociągać, tym dłużej to potrwa i tym dłużej będziesz nago. Chcąc nie chcąc, zbyt już zmęczona, aby się sprzeci wiać, zrobiłam, co mi kazała. Powiedziała, żebym się po łożyła na plecach, a potem postawiła lampę naftową w no gach łóżka, tak że jej światło padało na moje nagie ciało. Potem swoimi silnymi rękami mocno chwyciła mnie za kostki i rozsunęła nogi. Zamknęłam oczy i modliłam się, żeby całe to badanie jak najprędzej dobiegło końca. — Tak jak przewidywałam, to będzie ciężki poród — oznajmiła. — Pierwszy poród zawsze jest najcięższy, zwła szcza w tak młodym wieku. Wiesz, dlaczego tak jest? — spytała, po czym opuściła moje nogi i stanęła obok łóżka, tak aby mnie widzieć. Potrząsnęłam głową. — To przez grzech Ewy w raju. To przez niego na wszystkie kobiety spadło przekleństwo bólów porodowych. Drogo zapłacisz za te ulotne chwile grzesznej rozkoszy. Uniosła w górę lampę naftową i zatrzymała ją nade mną. Jej twarz skąpana w świetle wyglądała, jak gdyby też się paliła. Musiałam zakryć oczy przed jej srogim spojrzeniem. — A kiedy zachodzisz w ciążę, nie będąc mężatką — ciągnęła — czekają cię bóle jeszcze bardziej potworne. — Nic mnie to nie obchodzi! — zawołałam. — Nie boję się. Pokiwała głową. Gdy powoli opuszczała lampę, kąciki jej cieniutkich ust wykrzywiły się pogardliwie. 273
— Zobaczymy, jaka z ciebie bohaterka, Eugenio — parsknęła. — Proszę nie nazywać mnie Eugenią. Mam na imię Dawn. Jej uśmiech zgasł. — Wkładaj koszulę i wskakuj do łóżka — rozkazała. — Marnujemy naftę. Przyjdę jeszcze z tą gorącą butelką. Prędko pozbierała moje rzeczy. — Co panna Emily robi z moimi rzeczami? To wszy stko, co mam w tej chwili. — Trzeba je wyprać, oczyścić. Nie martw się, zatrzy mam je w bezpiecznym miejscu — powiedziała, zwijając wszystko w jeden tłumok. — Ale... ja chcę swoje rzeczy. Musimy się dowiedzieć, co z moimi rzeczami — domagałam się. — Och, przestań marudzić — rzuciła, przewiercając mnie swymi pałającymi wściekłością oczami. — Jesteś taka sama jak te wszystkie dzisiejsze dziewczyny, w kółko tylko: chcę, chcę, chcę! Popatrz, do czego cię doprowadziło to twoje: „chcę!" — parsknęła. — Wkładaj koszulę — po wtórzyła, odwróciła się i wyszła. Było tak zimno, że pozostawało mi tylko szybko prze ciągnąć przez głowę tę wstrętną koszulę. Zalatywała na ftaliną i była szorstka. Uklęknęłam i zajrzałam pod łóżko, szukając koca. Wyciągnęłam go i wytrzepałam. Drobinki kurzu fruwały po całym pokoju. Odsunęłam wierzchnie prześcieradło na wąskim łóżku; wyglądało na czyste, ale było zimne i szorstkie. Byłam już zanadto przemarznięta, aby się tym przejmować, toteż czym prędzej wślizgnęłam się do łóżka i przykryłam kocem. Zdawało się, że minęła cała wieczność, nim wróciła panna Emily. Zaczynałam już myśleć, że nie przyjdzie, ale w końcu pojawiła się z butelką gorącej wody owiniętą w biały ręcznik. Przyjęłam ją z wdzięcznością i przyłoży łam do mojego drżącego ciała. Jej ciepło było jak dotyk delikatnych rąk szybko rozpraszających chłód. — Tak tu zimno — powiedziałam. — Rozchoruję się. — Naturalnie, że się nie rozchorujesz. Nabierzesz sił. 274
Trudności i niewygoda wzmacniają nas i pozwalają walczyć z szatanem i jego wyznawcami. Życie było dla ciebie zbyt łaskawe; dlatego wpadłaś w tarapaty — stwierdziła. — Trudno mówić, że życie było dla mnie łaskawe. Nic pani o mnie nie wie — zawołałam, ale byłam słaba i zmę czona po podróży, od zimna i wszystkich ciężkich przejść, toteż moim słowom zabrakło zacięcia. Zabrzmiały żałoś nie, nawet w moich uszach. — Wiem o tobie wystarczająco dużo — odparła panna Emily. — Jeśli będziesz się dobrze sprawować i podporząd kujesz się, dostaniesz drugą szansę. Ale jeżeli wciąż będziesz taką zepsutą damulką, to obu nam utrudnisz życie i w końcu wszystko to stanie się dla ciebie nie do zniesienia. Czy wy rażam się jasno? — Czekała na moją odpowiedź. — Słucham. — Tak — odparłam — ale rano chcę jechać do sklepu i zatelefonować, żeby się dowiedzieć, gdzie są moje rzeczy. Potrzebuję ubrań — nalegałam. — Luther mnie zawiezie. — Luther nie ma czasu na bzdury. Ma swoje obowiązki. I tak z ledwością się wyrwał, żeby cię tu przywieźć. Teraz będzie musiał pracować do późnej nocy, żeby nadrobić ten czas. Jeszcze jedno — dodała, zbliżając się do łóżka. Leża łam bez ruchu, skulona wokół butelki z gorącą wodą, czerpiąc jej ciepło; nie potrafiłam zdobyć się na jakąkolwiek reakcję. — Nie życzę sobie, żebyś się zadawała z Charlotte ani zachęcała jej do robienia jakiejkolwiek z tych jej głupot. Masz nie zwracać na nią uwagi — ostrzegła mnie. — I nie słuchaj tych bzdur, które wygaduje. — Co jej jest? — spytałam. — To samo, co pewnie będzie twojemu dziecku — od parła. — Dlaczego? — Ona też jest nieślubnym dzieckiem, owocem występ ków mojego ojca. To przez nie jest stuknięta — prychnęła panna Emily. — Trzymam ją tu tylko dlatego... że nie ma dokąd pójść. Poza tym umieścić ją w jakimś zakładzie, to byłaby istna hańba — w końcu nosi nazwisko Booth. W każdym razie — ciągnęła z tym swoim szyderczym uśmie szkiem — teraz już wiesz, czego się spodziewać — doda275
ła i nim zdążyłam zareagować, pochyliła się i zdmuchnęła lampkę naftową przy moim łóżku. Potem zamknęła drzwi, pozostawiając mnie w całkowitej ciemności. Rozpłakałam się. Może panna Emily ma rację, pomyślałam. Może rze czywiście jestem okropną grzesznicą. Jedno było pewne: w tym momencie znalazłam się naj bliżej piekła na ziemi, jak to tylko możliwe.
Rozdział trzynasty
Przykre fakty — Wstawaj, wstawaj, wyskakuj z łóżka, ty głupi, głupi śpiochu — usłyszałam czyjś śpiew. Odkryłam się powoli. Śpiąc, miałam ciało zaciśnięte jak pięść wokół gorącej butelki przy brzuchu, toteż prze ciągając się, poczułam ból w mięśniach. Wyjrzałam zza koca w stronę drzwi. Były otwarte, ale nikogo nie zoba czyłam. Czyżby mi się to śniło? Ktoś zachichotał. — Kto tam? — spytałam, siadając i kuląc się we włas nych ramionach. W moim pokoju pozbawionym dostępu porannego sło necznego światła wciąż było dość mroczno, na szczęście jednak docierało tu kilka promyków wpadających przez okno na korytarzu. — Kto tam? — zapytałam ponownie. Gdy chichot po wtórzył się, rozpoznałam ten dziecinny głos. — Charlotte? Charlotte stanęła w drzwiach. Wciąż jeszcze miała włosy zaplecione w dwa grube warkocze i nadal ubrana była w wypłowiałą różową koszulę z paskiem z żółtej wstążki. Zauważyłam też, że znów chodzi w pantoflach ojca. — Emily mnie po ciebie przysłała. Mówi, że już dawno powinnaś zejść na śniadanie — dodała, przybierając chy276
ba najpoważniejszy wyraz twarzy, na jaki potrafiła się zdobyć. — Poza tym — dorzuciła prędko, zamieniając poważną minę na uśmiech — dziś są moje urodziny. — Naprawdę? To bardzo miło. Wszystkiego najlepsze go z okazji urodzin — powiedziałam, ziewając. Miałam za sobą najgorszą noc w życiu. Bolała mnie każda część ciała, od karku po kostki. Byłam sztywna jak mokra bluzka, która zamarzła w zimie na sznurze do bielizny. Spuściłam nogi z łóżka i odnalazłam botki. Były w środ ku tak zimne, że kiedy włożyłam do nich stopy, poczułam się, jakbym wdepnęła w lodowatą kałużę. Mimo woli sku lona zaczęłam pocierać sobie ramiona. Charlotte przez ca ły czas stała w drzwiach, uśmiechając się do mnie. — Ile lat dziś kończysz? — spytałam. Jej uśmiech natychmiast wyparował. — Och, to nieładnie pytać damę o jej wiek — zganiła mnie tonem nadzwyczaj podobnym do sposobu mówienia panny Emily. — To nie należy do dobrych manier — oznajmiła. — Przepraszam. — Ale zjemy sobie tort i możesz mi zaśpiewać Happy Birtday. Będziemy też miały gości — dodała. — Zjadą się wszyscy sąsiedzi, kuzynostwo i jeszcze inni ludzie aż z Hadleyville, a nawet z Lynchburga! — To bardzo ładnie. Już nie mogę się doczekać — odparłam. Zapaliłam lampkę naftową i zaniosłam ją do łazienki. — Zaraz przyjdę — powiedziałam. Drzwi nie otwierały się tak łatwo. Musiałam je mocno pociągnąć, a gdy wreszcie ustąpiły, szczerze tego pożało wałam. W łazience straszył zardzewiały zlew i popękany sedes. Na brzegu zlewu leżał kawałek szarego mydła, a na drewnianym wieszaku powyżej wisiał bury ręcznik i bura ściereczka do mycia. Nie było tu ani lustra, ani wanny, ani prysznica. Podłogę pokrywało żółtawe linoleum, odklejające się i popękane w kątach i wokół toalety. Zamknęłam za sobą drzwi i weszłam do środka. Odkrę ciłam kurek z ciepłą wodą, ale nie popłynęła ani kropla. Leciała tylko zimna, i to lekko brązowawa. Odpuściłam 277
trochę, ale woda była wciąż taka sama. W końcu, nie mając wyboru, zmoczyłam ściereczkę do mycia i umyłam twarz tym paskudnym mydłem, które leżało na zlewie. Uzmysłowiłam sobie, że nie mam czym się uczesać. W torebce miałam grzebień, ale panna Emily zabrała wszy stko wieczorem. Przeczesałam więc włosy, brudne już i po targane, palcami i wyszłam z łazienki. Charlotte siedziała na łóżku z rękami złożonymi na ko lanach. Uśmiechnęła się do mnie. Miała dużo ładniejszą cerę niż Emily, a jej pucołowate policzki były nawet lekko zaróżowione. — Lepiej nie marnuj nafty — powiedziała — bo Emi ly będzie krzyczeć. Nie da ci więcej — ostrzegła mnie. — To okropne — zawołałam. — Mam mieszkać w po koju bez okna, gdzie świecić można tylko lampką naftową, a nafta jest wydzielana w ograniczonych ilościach. Charlotte wytrzeszczyła oczy na mój wybuch; była zu pełnie zaskoczona i zdezorientowana. Potem zagryzła do lną wargę i ze stanowczością potrząsnęła głową. — Emily mówi, że dużo wokół marnotrawstwa. To dia belska robota, kiedy nie szanujemy tego, co mamy, i mar nujemy to. Emily mówi: nie marnuj, nie pożądaj. Tak właś nie mówi — zakończyła. — No cóż. Emily jest w błędzie. To znaczy panna Emi ly — poprawiłam się prędko. Charlotte znów wybałuszyła na mnie oczy. Wyczytałam z nich, że nie rozumie, albo nie chce zrozumieć mojej złości. Wtem wyraz jej twarzy zmienił się i wyglądała teraz niczym mała dziewczynka, która za moment wyszepcze jakiś swój sekret. Pochyliła się ku mnie, zerknąwszy najpierw na drzwi, aby się upewnić, że nikogo tam nie ma. — Czy to dziecko nie dało ci spać przez całą noc? — spytała. — Dziecko? Jakie dziecko? — Dziecko — odparła, uśmiechając się. — Płakało i chciałam dać mu mleka, ale kiedy do niego poszłam, zniknęło — powiedziała, rozkładając ręce. — Zniknęło? Czyje dziecko? Nie słyszałam żadnego dziecka. 278
— Lepiej zejdźmy już na dół — powiedziała szybko i wstała. — Emily przygotowała nam owsiankę, a jeśli owsianka wystygnie, to same będziemy sobie winne. Ruszyła do drzwi. Westchnęłam i zgasiłam lampkę na ftową. To by dopiero było, gdybym zostawiła ją zapaloną, pomyślałam. Wyszłam za Charlotte. Maszerowała krótkimi, szyb kimi kroczkami, szurając kapciami; ręce trzymała blisko ciała, a głowę miała spuszczoną jak gejsza. Teraz, kiedy przez okna tu i ówdzie wpadało trochę światła, mogłam lepiej zobaczyć dom. Kiedy przyjechałam tutaj po ciemku, nie miałam pojęcia, jak bardzo jest zniszczony, zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz. To skrzydło, moje skrzydło, sprawiało wrażenie, jak gdyby od lat stało puste. Pomię dzy sufitem, ścianami a żyrandolami zwieszały się ogrom ne pajęczyny. Ściany wyglądały, jak gdyby były wręcz ob lepione kurzem. Tu i tam wzdłuż korytarza stały jakieś pojedyncze meble: ciemna dębowa skrzynia, ławki z twardego drewna, na któ re wystarczy popatrzeć, żeby sobie wyobrazić, jak bardzo są niewygodne, i wyściełane krzesła wyglądające jak wiel kie pochłaniacze kurzu. Co mniej więcej dwanaście metrów wisiał jakiś stary obraz. Większość z nich przedstawiała klasyczne sceny z życia Południa: niewolników przy zbiorze bawełny, właściciela plantacji siedzącego na wielkim bia łym rumaku i napawającego się widokiem swych pól oraz młode kobiety z parasolkami w dłoniach, konwersujące z przystojnymi młodymi zalotnikami na wielkich, zielonych trawnikach lub na tle altan w ogrodach. Gdy skręciłyśmy na schody, podobne widoki zastąpiły portrety przodków: kobiet o ściągniętych twarzach, ubra nych w ciemne suknie, z włosami gładko upiętymi z tyłu głowy, mężczyzn o srogich, nie znających uśmiechu obli czach i od czasu do czasu jakiegoś dziecka, naturalnie siłą zmuszonego do siedzenia bez ruchu i pozowania. W końcu tego korytarza, na wprost schodów, stał zepsuty zegar szaf kowy bez wskazówki minutowej. Gdy doszłyśmy do schodów, popatrzyłam w stronę dru279
giego korytarza w zachodnim skrzydle, gdzie mieszkały panna Emily i Charlotte. Było tam czyściej i jaśniej i na ścianach wisiało dużo więcej obrazów. Tamto skrzydło ma więcej słońca, pomyślałam. Dlaczego nie chciała znaleźć dla mnie w nim miejsca? Charlotte obejrzała się za mną ze schodów, upewniając się, że idę za nią, a potem znów prędko ruszyła w dół. Czułam się głupio, maszerując w botkach i koszuli nocnej podobnej do szpitalnej, ale co miałam zrobić? Panna Emi ly zabrała mi przecież wszystkie rzeczy. Przyspieszyłam, aby dogonić Charlotte i na dole skręciłam za nią w sze rokie drzwi. Weszłam do jadalni z długim stołem z ciemnego dębu i dziesięcioma krzesłami. Na podłodze leżał jasnobrązowy dywan i całą ścianę z jednej strony zajmowały okna, co sprawiało, że był to jeden z najjaśniejszych pokoi, jakie kiedykolwiek widziałam. Nad stołem wisiał wielki żyran dol. W rogu stał kredens z ciemnego dębu i za jego witryną widać było naczynia i figurki ceramiczne. Ciągle jeszcze mają tu trochę ładnych rzeczy, pomyślałam. — Chodź. Prędzej — zawołała mnie Charlotte, stojąc już w drzwiach w przeciwnym końcu jadalni. Poszłam za nią. Kuchnia wyglądała, jakby niewiele w niej zmieniano od czasu, kiedy wybudowano dom. Przy zlewie była nawet ręczna pompka zamiast kranu. Stał tam żelazny piec do grzania i gotowania, jasny dębowy stół, sześć krzeseł w jed nym kącie i kontuar koło zlewu z żelaznymi garnkami i patelniami zwisającymi z haków. Okna zasłaniały białe, cienkie, bawełniane firanki, a za lodówkę służył stary po jemnik na lód. Na stole stały trzy miski z gorącą owsianką, a obok każdej z nich leżała jedna kromka chleba i pomarańcza. Do tego w skład nakrycia wchodziła też łyżka do zupy i serwetka. Panna Emily wyszła ze spiżarni, która znajdowała się w końcu kuchni. Przez okno w drzwiach obok niej widać było fragment podwórka na tyłach domu: łyse poletko ze starym wozem pośrodku i róg stodoły. 280
— Najwyższy czas — syknęła w moją stronę. Miała na sobie ciemnoszarą koszulę z wysokim, białym kołnierzem i czarne buty do kostek. W świetle dziennym jej twarz wydawała się jeszcze bardziej szara i niezdrowa. Jej wąskie usta były tak bezbarwne, że skojarzyły mi się z parą długich, zdechłych glist. Miała rzeczywiście szare oczy babki Cutler, lecz osadzone w jej wąskiej twarzy sprawiały wrażenie tym bardziej chytrych i złych. Plama zarostu nad jej górną wargą w świetle nabrała wyrazi stości, ujawniły się też kępki pojedynczych siwych wło sków wyrastających tu i ówdzie na jej podbródku. — Nie mam okna, dlatego nie wiedziałam, że już jest ranek — odparłam. Ściągnęła ramiona do tyłu, jak gdybym wymierzyła jej policzek. — Hm — odezwała się, kiwając głową. — Postawię zegar w twoim pokoju, żebyś nie wykorzystywała niewie dzy o tym, która jest godzina, jako wymówki do wymigi wania się od prac domowych. — Prac domowych? — Naturalnie, prac domowych. Zdawało ci się, że to będzie jakaś darmowa przejażdżka? Że wszyscy urodzili śmy się tylko po to, żeby ci usługiwać? — Nie mam nic przeciwko pracom domowym — po wiedziałam. — Ja... — Siadaj i jedz, bo wystygnie — rozkazała. Charlotte błyskawicznie znalazła się przy swoim na kryciu i spuściła głowę. Usiadłam naprzeciwko niej, a po tem swoje miejsce zajęła panna Emily. — Ja... — Cicho — rzuciła. Złożyła dłonie i spuściła oczy na stół. — Za ten posiłek i za wszelkie inne błogosławień stwa, najdroższy Boże, dziękujemy Ci. Amen. — Amen — powiedziała Charlotte i uniosła oczy na mnie. — Amen — powiedziałam. — Jedz — rozkazała panna Emily. Charlotte zaczęła pochłaniać owsiankę, niezgrabnie ści281
skając łyżkę swymi grubymi palcami. Wyglądała jak ma lutka dziewczynka, która dopiero uczy się jeść samodzielnie. Gdy wzięłam do ust pierwszą łyżkę zupy, omal się nie zakrztusiłam. Owsianka była mdła, a na domiar złego go rzka. Nigdy w życiu nie jadłam tak paskudnych płatków na gorąco. Jednakże ani Charlotte, ani panna Emily nie zdawały się urażone moją reakcją. Ba, najwyraźniej wcale jej nie zauważyły. Z nadzieją rozejrzałam się za słoikiem z miodem lub cukrem, lecz niestety w pobliżu najwyraźniej nie było nic takiego. — Co się stało? — spytała prędko panna Emily. Mieszkając z tatą i mamą Longchamp, tak często pie kłam i gotowałam dla mojej rodziny, że znałam się dobrze na przyprawach i różnych składnikach potrzebnych do przyrządzania potraw. Owsianka smakowała, jak gdyby dodano do niej octu. — Czy w tym jest ocet? — zapytałam. — Owszem — odparła panna Emily. — Do wszystkie go dodaję octu. — Dlaczego? — zdziwiłam się. — Aby przypomnieć nam o goryczy, którą musimy zno sić za grzechy naszych ojców — odparła. — Pamięć o tych grzechach wyjdzie ci na dobre. — Ależ... — Nie ma nic innego — oznajmiła, uśmiechając się. — Jeśli tego nie zjesz, zostaniesz bez śniadania, a przecież musisz się odżywiać, jeśli chcesz urodzić zdrowe dziecko. Z pomocą Boga — dodała, wznosząc oczy ku sufitowi. Wzięłam głęboki oddech i zamknęłam oczy, ze wszy stkich sił starając się, aby owsianka smakowała lepiej. Staruszka na łożu śmierci miałaby większy apetyt niż ja w tej chwili. — Kiedy dostanę z powrotem moje rzeczy? — spytałam. — Nie mam szczotki do włosów, ale w torebce jest grzebień. — Tutaj nie będziesz miała po co robić się na piękność — odpowiedziała podniesionym, zimnym, bezdźwięcznym głosem, rzucając mi wyzywające spojrzenie. Przełykając ślinę, poczułam, jak ze strachu jeżą mi się włosy. 282
— Ale dlaczego panna Emily zabrała mi torebkę? — spytałam cicho. — Wszystko musi zostać oczyszczone — odparła i da lej jadła owsiankę, jak gdyby był to największy smakołyk na świecie. — Oczyszczone? Nie rozumiem. Przerwała jedzenie, zamknęła oczy, aby pokazać mi, jaka jestem głupia i denerwująca, po czym oznajmiła: — Zło to zaraza; przyczepia się do nas i do wszystkie go, co ma z nami jakiś związek. Przyniosłaś je ze sobą do tego domu, a ja muszę mieć pewność, że tu nie zosta nie. A teraz jedz i przestań zadawać tyle pytań. Spojrzałam na Charlotte siedzącą naprzeciw mnie z głu pawym uśmiechem na twarzy. — Charlotte mówiła mi, że dziś są jej urodziny, a ty urządzasz jej przyjęcie — powiedziałam. — Muszę dostać z powrotem swoje rzeczy, jeśli mam się pokazać ludziom. Panna Emily odrzuciła w tył głowę i wybuchnęła naj bardziej odrażającym piskliwym śmiechem, jaki kiedykol wiek słyszałam. Potem popatrzyła na mnie zwężonymi, zimnymi oczami. — Czyż nie mówiłam ci, żebyś nie słuchała, co ona mó wi? Co dzień ma te swoje głupie urodziny — dodała, rzu cając Charlotte piorunujące spojrzenie. — Nawet już nie pa mięta, kiedy to było naprawdę. Nie ma żadnego poczucia czasu. Zapytaj ją, jaki mamy rok albo miesiąc. Zapytaj. No, powiedz jej, Charlotte — zażądała odpowiedzi. — Czy dzisiaj jest poniedziałek, czy sobota? Jaki dziś dzień? — Nie niedziela — powiedziała Charlotte. — Bo nie mieliśmy nabożeństwa w kaplicy — dodała, uśmiechając się, dumna ze swej błyskotliwości. — Widzisz — parsknęła panna Emily. — Wie tylko tyle, że dziś nie niedziela. Nie mieściło mi się w głowie, jak może być taka nie dobra dla swojej siostry, ale przełknęłam wszystkie upor czywe myśli razem z resztką ohydnej owsianki. Na szczę ście chleb smakował lepiej, a pomarańcza była zwyczajną pomarańczą. 283
— Skoro skończyłaś już śniadanie — zaczęła panna Emily, siedząc z łokciami opartymi na stole i złożonymi dłońmi — powiem ci, jakie tu obowiązują zasady. Po pierwsze, nigdy, przenigdy, nie możesz wchodzić do za chodniego skrzydła, gdzie mieszkamy z Charlotte. Ta część domu znajduje się poza twoim zasięgiem, rozumiesz? — Nie pozwoliła mi nawet odpowiedzieć. — Wolno ci prze bywać tylko w swoim pokoju, w bibliotece, jadalni i ku chni. Po drugie, nie zawracaj głowy Lutherowi. Nie wolno ci chodzić do stodoły albo kurnika i zadręczać go głupimi pytaniami. On tego nie lubi, a poza tym odwracałoby to jego uwagę od pracy. Czas jest najcenniejszym darem, jaki nam dano, i nie można go beztrosko marnować. Po trzecie, począwszy od dziś, masz przychodzić tu o szó stej — rzecz jasna przedtem zaścieliwszy łóżko — i pod palić pod piecem. Dam ci do pokoju zegar. Do podpałki używaj czterech kawałków drewna. Luther trzyma drewno w spiżarni. Później będziesz nakrywać stół do śniadania: miska do płatków, łyżka i serwetka — tak jak dzisiaj. W nie dzielę jemy też po jednym jajku, więc dołożysz talerzyki do jajek. Pokażę ci, gdzie wszystko jest i gdzie to schować po zmywaniu. I tutaj mamy punkt czwarty. Twoim podstawowym obo wiązkiem jest zmywanie i wycieranie wszystkich naczyń oraz codzienne polerowanie sreber. Wszystkie garnki i pa telnie mają być porządnie wyszorowane, nawet te, których nie używamy, ponieważ zbiera się na nich kurz. Po piąte, gdy wszystkie naczynia, sztućce, garnki i pa telnie będą umyte po śniadaniu, będziesz szorować pod łogę. W spiżarni jest wiadro, szczotka i mydło. Zaczynaj zawsze od drzwi i przesuwaj się w kierunku spiżarni. Potem wyjdź na stopnie z tyłu domu, wylej brudną wodę i odłóż wiadro tam, skąd je wzięłaś. Lubię, jak wszystko jest na swoim miejscu. Po szóste, co trzeci dzień pozbierasz pościel, którą zo stawię ci przy wejściu do zachodniego skrzydła, i razem ze swoją wypierzesz ją i rozwiesisz, aby wyschła. Wszy284
stko ma być prane ręcznie w balii na ganku z tyłu domu, a potem przepuszczone przez wyżymaczkę. Balię i tarkę znajdziesz na ganku. Raz w tygodniu pierzemy ubrania — będą w tym samym miejscu co pościel. W górnej szufladzie komody masz drugą suknię. — A co z moimi rzeczami? — zawołałam. — Nie wiem, co z twoimi rzeczami. Wiem tylko to, co jest i co musi być zrobione — powiedziała prędko. Po siódme, zaczniesz dziś po południu od sprzątania swojego skrzydła. Ponieważ teraz się go używa ze względu na ciebie, to ty powinnaś odpowiadać za to, jak ono wygląda. Chcę, żeby podłogi i ściany były wyszorowane. Użyj tego samego wiadra i szczotki co w kuchni, ale pamiętaj, by zawsze odkładać je na miejsce — powtórzyła. — Chcę, że by wszystkie meble i obrazy były odkurzone. Przy obrazach zachowaj szczególną ostrożność; niektóre mają po sto lat. Po ósme, w soboty będziemy myć okna na parterze, a ponieważ zajmie nam to zawsze prawie cały dzień, za czniesz zaraz po wysprzątaniu kuchni po śniadaniu. Odkurzanie, mycie mebli i inne rzeczy będziesz robić prawie każdego popołudnia. Na stole w kuchni będę ci zostawiała jabłko na lunch. Rozumiesz wszystko? — za pytała. Rozumiałam. Rozumiałam, że robi ze mnie niewolnicę. Rozumiałam też, że dając mi tak marne i skąpe wyży wienie i ubranie, zmuszając do życia w takich warunkach, chce, żebym robiła dużo więcej, aniżeli zarabiała tylko na swoje utrzymanie. — A kiedy będę miała czas na cokolwiek innego poza pracą? — spytałam niewinnie. Oczy panny Emily zapłonęły. — Na nic innego nie ma czasu — oświadczyła. — Od bezczynności w głowie roją się głupstwa. Poza tym ciężka praca to najlepsza rzecz w twoim stanie. Będziesz od niej silniejsza i kiedy przyjdzie czas, będziesz mogła stawić czoło próbie — dodała takim tonem, jak gdyby wyświad czała mi przysługę, robiąc ze mnie niewolnicę. — Kiedy tylko będziesz miała trochę wolnego czasu, 285
powinnaś wypełniać go rozsądnymi zajęciami. Dlatego po zwalam ci chodzić do biblioteki i wybierać sobie coś do czytania. Powinnaś jednak tak zaplanować czas, aby jak najlepiej wykorzystać światło dzienne i nie marnować na fty. Nie życzę sobie widzieć, jak marnotrawisz naftę, ślę cząc po nocach nad jakąś romantyczną powieścią. — A kiedy będzie mogła obejrzeć moje robótki? — wtrąciła Charlotte. Panna Emily zgromiła ją wzrokiem. Jej usta były tak zaciśnięte, że w kącikach zrobiły się białe. — Charlotte, co powiedziałam wieczorem? Nie mówi łam ci, że Eugenia będzie zbyt zajęta, żebyś wałęsała się za nią całymi dniami i plotła swoje nonsensy? Charlotte spojrzała na mnie, jak gdyby myślała, że to ja odpowiem jej na to pytanie. — Kazałaś mi umyć włosy — powiedziała. — O, Boże, daj mi sił! — zawołała panna Emily. — To było w zeszłym tygodniu, Charlotte. — Odwróciła się do mnie. — Czy widzisz ten ciężar, który muszę dźwigać? Moja bogata i elegancka siostra nie musi się użerać z ni czym takim, prawda? Nigdy nawet nie zaproponowała, aby Charlotte przyjechała ją odwiedzić. O, nie. Zamiast tego przysyła mi ciebie... następny ciężar. — Nie jestem dla panny Emily żadnym ciężarem — oznajmiłam wyzywająco. — Ani dla niej. Panna Emily wybałuszyła oczy. Potem położyła dłonie płasko na stół, podparła się i powoli wstała. — Nie oczekuję od ciebie wdzięczności. Takie jak ty rzadko potrafią ją okazać, ale oczekuję, że dopóty, dopóki jesteś pod moim dachem i opieką, będziesz wypełniała swoje obowiązki. Zrozumiano? — Odwróciłam wzrok. — Zrozumiano? — domagała się odpowiedzi. — Tak — odparłam, biorąc głęboki oddech. — Zro zumiano. — To dobrze. Zabieraj się do pracy — zarządziła. — Charlotte, idź na górę i posprzątaj swój pokój. — Ale dzisiaj są moje urodziny — zaprotestowała Charlotte. 286
— Więc posprzątaj swój pokój, żeby ładnie wyglądał, kiedy przyjdą goście — powiedziała panna Emily z bla dym uśmiechem na zaciśniętych ustach. Charlotte wydała się zadowolona. Wstała i ruszyła do wyjścia. W progu odwróciła się w moją stronę. — Dziękuję za ten miły prezent — powiedziała i wyszła. — Idiotka — wymamrotała panna Emily i podążyła za Charlotte, zostawiając mnie z moją pracą. W kuchni nie było nawet gorącej wody. Wszystko trzeba było myć zimną, a nawet bardzo zimną wodą ze studni głębinowej. Palce tak mi zdrętwiały, że co chwilę musiałam je strząsać i pocierać ręcznikiem do naczyń. Panna Emily wystawiła pastę do polerowania sreber i położyła wszystko na kontuarze. Srebra były stare i pokryte plamami. Najwyraźniej panna Emily sama niezbyt często je polero wała i dopiero teraz, kiedy miała nad kim się pastwić, zde cydowała, że wszystkie mają lśnić. Doprowadzenie połowy z nich do przyzwoitego stanu zajęło mi blisko godzinę. Nagle drzwi na podwórko otworzyły się i do kuchni wszedł Luther z naręczem drewna na opał. Ledwie omiótł mnie wzrokiem, więc powiedziałam: — Dzień dobry. Ale on bez słowa skręcił do spiżarni. Słyszałam, jak układa drewno, i podeszłam bliżej. — Luther. Przerwał i obejrzał się na mnie przez ramię. Jego twarz wyglądała niczym odbicie twarzy panny Emily — w jego oczach zobaczyłam ten sam zimny błysk. — Czego chcesz? — spytał. — Zastanawiałam się, czy nie wybierasz się może dzi siaj do Upland Station. Muszę zatelefonować. Muszę się dowiedzieć, co z moimi rzeczami. Luther chrząknął i bez słowa wrócił do układania drewna. Stałam w drzwiach, czekając. Wreszcie skończył i wyprostował się. — Dzisiaj nie jadę do Upland Station — odburknął. — A jutro? — drążyłam dalej. 287
— Trudno powiedzieć. Dzisiaj nie jest jutro — odparł i ruszył do wyjścia z taką prędkością, że gdybym się nie odsunęła, staranowałby mnie bez mrugnięcia. Postanowiłam, że jak tylko odzyskam swoje rzeczy, sa ma pójdę pieszo do Upland Station. A właściwie, gdzie są moje rzeczy? — przebiegło mi przez myśl. Skończyłam polerowanie sztućców, a potem wyszoro wałam garnki i patelnie. Gdy wszystko było już na swoim miejscu, poszłam do spiżarki po wiadro, szczotkę i mydło. Podłogę musiałam myć na kolanach, ale nie robiłam tego po raz pierwszy w życiu; tyle tylko, że teraz, z moim powiększonym brzuchem, ciężej było mi się schylać i szo rować. Wkrótce poczułam ból w krzyżu i musiałam co chwilę siadać i masować sobie plecy. Mycie podłogi, podobnie jak polerowanie sztućców, by ło z pewnością czymś, czego panna Emily nie robiła zbyt regularnie. Podłoga wręcz lepiła się od brudu. Mniej wię cej w połowie musiałam przerwać i wylać czarną wodę. Gdy otworzyłam drzwi, owiał mnie taki chłód mroźnego grudnia, że aż zaszczękałam zębami. Zimowy wiatr bez przeszkód przeniknął moją cieniutką koszulinę, a pod spo dem nie miałam przecież nic, nie miałam nawet skarpetek na nogach. Szybko przeszłam w drugi koniec małego gan ku, aby wylać z kubła brudną wodę, i wtedy właśnie uj rzałam t o. Nieco dalej, po prawej stronie, tuż za budynkiem, nad sporym ogniskiem obłożonym wokół kamieniami, wisiał kocioł. Woda w nim mocno bulgotała, ale od razu rozpo znałam swoje rzeczy. Rzuciłam wiadro i zbiegłam po skrzy piących drewnianych schodach. Moje ubrania wyglądały, jak gdyby gotowały się od momentu, kiedy poprzedniego wieczoru zabrała mi je panna Emily. Gorączkowo rozej rzałam się za jakimś kijem, którym mogłabym je wyłowić, ale para unosząca się znad wielkiego czarnego kotła i du ży ogień nie pozwalały mi się zbliżyć na tyle, abym mogła cokolwiek uratować. — Co tam robisz? — usłyszałam słowa panny Emily stojącej w drzwiach kuchennych. 288
— A co panna Emily zrobiła z moimi rzeczami?! — odwrzasnęłam. — Wszystko się niszczy! — Mówiłam ci — odparła panna Emily, splótłszy rę ce na brzuchu — że je oczyszczam. A teraz wracaj do swoich zajęć — ucięła. — Chcę dostać swoje rzeczy! — wrzasnęłam. — Nie jesteś tu od stawiania mi żądań — rzuciła. — Wrócą do ciebie wtedy, gdy zostaną oczyszczone, jeśli w ogóle uda się to zrobić. Wracaj do pracy — rozkazała, po czym odwróciła się i weszła z powrotem do domu. Patrzyłam za nią nieruchomym wzrokiem, a potem bezsilnie spojrzałam na swoje rzeczy. Torebki nawet nie było widać. Jak można zrobić coś tak okropnego? — pomyślałam. Wróciłam na ganek, chwyciłam kubeł z brudną wodą i za lałam nią ogień. Polane, rozpalone węgle tliły się jeszcze przez chwilę, syczały i uniosły się znad nich chmury pary. Odsunęłam się i czekałam. Woda nie przestawała bulgo tać. To potrwa, zanim woda ostygnie, pomyślałam, ale jak tylko się trochę schłodzi, wyłowię swoje rzeczy. Wróciłam do szorowania podłogi i wymyłam ją do koń ca. Zrozumiałam, że pracuję w kuchni już od wielu godzin, bo kiedy znów wyszłam na dwór, słońce było niemal zu pełnie nad moją głową. Wylałam brudną wodę i odwróci łam się, aby zabrać wygotowane ubrania. Ale kocioł zniknął! Zostały tylko tlące się węgle doga sającego ogniska. Zbiegłam po schodkach i rozejrzałam się dookoła za jakimiś śladami kotła, lecz zobaczyłam tylko Luthera wychodzącego zza stodoły, niosącego na ramieniu szuflę; wyglądał jak żołnierz z karabinem. Zawołałam go, ale on wszedł do stodoły i szczelnie zamknął za sobą drzwi. Teraz już porządnie rozwścieczona wróciłam do domu. Przebiegłam kuchnię i jadalnię, ale nigdzie nikogo nie było. — Panno Emilio! — zawołałam, stając u stóp schodów. Nasłuchiwałam. Nie odpowiedziała. Zawołałam raz je szcze i zajrzałam do biblioteki, która znajdowała się zaraz po przeciwnej stronie holu. Zasłony na wysokich oknach były odsunięte, więc wi289
dać było regały z książkami, wielkie biurko, drewniane szafki na katalogi, długi stół i krzesła. Na ścianach wi siały obrazy — jeden z tyłu nad biurkiem. Był to portret ojca Emily, Charlotte i babki Cutler. W jego oczach i czole zobaczyłam wyraźne podobieństwo do córek. Patrzył z gó ry z tym samym co one aroganckim wyrazem twarzy, ra miona trzymał sztywno, a głowę uniesioną wysoko do góry i protekcjonalnie lekko przechyloną na bok. Wydał mi się okrutny. Skuliłam się i wycofałam z drzwi, wpadając wprost na pannę Emily. Zanim zdałam sobie sprawę, że to ona, odskoczyłam i wrzasnęłam wystraszona. — Co ty wyprawiasz? Dlaczego tak wrzeszczysz? Po winnaś się zabierać do swojego skrzydła domu, a nie tak się szwendać — upomniała mnie. — Co panna Emily zrobiła z moimi rzeczami? — za pytałam stanowczym tonem. — Ten garnek zniknął. — Czy ja muszę w kółko się powtarzać? Mówiłam ci już, że wszystko było oczyszczane. Teraz zostało poddane drugiemu stopniowi oczyszczania. — Drugiemu stopniowi? Co to ma znaczyć? — Twoje rzeczy zostały zakopane — wyjaśniła chłod no panna Emily. — Zakopane! — To dlatego Luther niósł tę szuflę, uzmysłowiłam sobie. — Panna Emily zakopała moje rze czy? Gdzie? Dlaczego? To obłęd! — Jak śmiesz? — rzuciła, wznosząc ramiona. Pomimo dość skromnej postury, wyglądała teraz groźnie, niczym rozwścieczony myszołów. Musiałam się cofnąć. — Ty mnie krytykujesz — powiedziała, unosząc długą rękę i wskazując na moją twarz zakrzywionym jak u czarownicy palcem. — Śmiesz mnie strofować i robić mi wyrzuty. Ty, któraś się pohańbiła i stoisz teraz przede mną z tym swoim brzuchem obwieszczającym twój grzech. Czyżbyś nie wiedziała, że tyl ko ten, kto jest bez grzechu, może pierwszy rzucić kamień? — Nie mówię, że jestem czysta i dobra! — wykrzyk nęłam przez łzy. — Ale to nie znaczy, że panna Emily ma prawo tak się nade mną znęcać. — Znęcać się nad tobą? — Wyglądała, jak gdyby nie 290
mogła powstrzymać się od śmiechu. — To ty znęcasz się nade mną i całą resztą rodziny. Chciałam ci pomóc w tym plugawym stanie. Otworzyłam dla ciebie mój dom i za pewniłam moją siostrę, że zatroszczę się o twoje potrzeby, a ty oskarżasz mnie o torturowanie cię. — Wcale się nie troszczysz o moje potrzeby! — wrzas nęłam. — Chcę z powrotem moje rzeczy! — krzyczałam. Nie umiałam powstrzymać szlochu. — Nie masz pojęcia, jak śmiesznie teraz wyglądasz — rzuciła pogardliwie. — Zgoda — dodała po długiej chwili milczenia. — Kiedy już ziemia wchłonie całe plugastwo, dopilnuję, żeby Luther przyniósł ci te ubrania. A teraz wra caj do pracy. Musisz pracować, aby umacniać swą deter minację; musisz ufortyfikować twój zamek prawości prze ciwko dalszym zapędom szatana. Zaczęła się odwracać. — Ale moje pozostałe rzeczy... muszę zatelefonować, żeby się dowiedzieć, co się z nimi stało. Nie mam teraz nawet grzebienia do włosów — powiedziałam, podnosząc ręką splątane pasemka włosów. — Telefonowanie nie ma sensu — odparła panna Emi ly z alarmującym spokojem w głosie. — Dlaczego nie? — Ponieważ zarządziłam, aby nie przesyłano tutaj tych rzeczy, dopóki nie urodzisz dziecka i nie będziesz gotowa do wyjazdu. Wystarczy, że musiałam się zająć tym, co przywiozłaś tu na swoim grzbiecie. — Ale... jak można było tak mnie okłamać? Wszyscy mnie okłamali — dodałam, uświadamiając sobie prawdę. — Wszyscy cię okłamali? — Roześmiała się. — A jak byś nazwała to, co ty robiłaś? Przestań już jęczeć i rób, co do ciebie należy. Musisz być cierpliwa. Na pewno znajdzie się w tobie przynajmniej krztyna charakteru. Z tego, co mówiła mi moja siostra, wynika, że wszyscy Cutlerowie ulepieni są z mocnego materiału. — Nie jestem z materiału Cutlerów — mruknęłam, ale ledwie tylko słowa te wyszły z moich ust, wiedziałam, że popełniłam straszliwy błąd. 291
Oczy panny Emily rozszerzyły się. — Co? Coś ty powiedziała? — zapytała, robiąc na stępny krok w moją stronę. Poczułam, że zaczynam dygotać. Nigdy nie widziałam twarzy pałającej równocześnie takim ogniem i chłodem. Oczy panny Emily rozpaliły się, ale jej twarz zachowała lodowatą nieczułość. Kto wie, jakie potworności mi zgo tuje, jeśli pozna prawdę o moich narodzinach? — prze mknęło mi przez głowę. — Nic — odcięłam się. Wbiła we mnie swe oczy, przeszywając mnie tak upor czywym spojrzeniem, że musiałam odwrócić wzrok. Co sekundę z jej źrenic spadał na mnie kolejny grom. Serce waliło mi jak młot. — Skończ pracę — syknęła w końcu. Obróciła się na pięcie i odmaszerowała. Moje galopujące serce zwolniło nieco, ale ścierpła mi skóra, i podniosły się włoski na karku. Przyszło mi do głowy, żeby uciekać. Ale dokąd miałabym pójść bez gro sza, w tej szpitalnej koszuli? Nie ma innego wyjścia, tylko czekać na okazję, żeby się stąd wyrwać, pomyślałam. Jak tylko odda mi rzeczy, dotrę jakoś do Upland Station i spróbuję zadzwonić do taty Longchamp. On na pewno znajdzie jakiś sposób, aby mi pomóc. Przygnębiona i pokonana wróciłam do kuchni po wia dro z mydlaną wodą i szczotkę, a potem wspięłam się po schodach i zaczęłam szorować to bardziej zapuszczone, brudne skrzydło tego wielkiego domu. Odkurzając i czyszcząc meble w pobliżu schodów, czu łam się, jak gdyby skupiły się na mnie wszystkie niena wistne spojrzenia ponurych przodków widniejących na wi szących tam portretach. Przyszło mi na myśl, że portret panny Emily również mógłby zawisnąć na tych ścianach. To musiała być okrutnie nieszczęśliwa rodzina, nieufna i żyjąca wiecznie w obawie przed szatanem czającym się w każdym kącie, pomyślałam. Teraz nietrudno zrozumieć, dlaczego babka Cutler jest taka, jaka jest. Jedna z tych skwaszonych kobiet wygląda niemal zupełnie tak jak ona. 292
Co mniej więcej piętnaście minut musiałam nosić wia dro z brudną wodą do mojej łazienki, opróżniać je i na pełniać na nowo. Za każdym razem wydawało się cięższe, w dodatku ból, który poczułam najpierw w jednym miej scu pleców, promieniował coraz dalej i dalej, rozszerzając się jak krąg ognia. Musiałam coraz częściej odpoczywać i głęboko oddychać, a mój brzuch zaczynał mi ciążyć jak jakieś potworne brzemię przywiązane do pasa. Wycierałam właśnie jedną z ław, kiedy usłyszałam za sobą kroki. Odwróciłam się i zobaczyłam Charlotte z jabł kiem w ręce. — Zapomniałaś o swoim lunchu — powiedziała, rzu cając mi jabłko. Przerwałam pracę i wyczerpana usiadłam, opierając się o ścianę. — Dziękuję ci — odparłam, chwytając jabłko. Charlotte stała obok i z promiennym uśmiechem na twarzy patrzyła, jak wgryzam się w owoc. — Zjedz jabłko dziennie, a będziesz zdrów nieodmien nie, mówi Emily — zaśpiewała Charlotte. — Jestem pewna, że żaden doktor i tak nie chciałby tutaj przyjechać — mruknęłam pod nosem. — Charlot te — zagadnęłam jednak głośniej, gdy raptem przyszła mi do głowy pewna myśl — czy ty kiedykolwiek jeździsz do Upland Station? — Czasami Emily zabiera mnie do sklepu i kupuje mi troszkę cukierków — odparła Charlotte. — Więc rzadko wychodzisz z domu, prawda? — spytałam. — W ładny dzień idę czasem do altany i karmię pta szki. Chcesz karmić ptaszki? — W pierwszy wolny dzień — rzuciłam suchym to nem, ale ona nie zrozumiała. Uśmiechała się tylko uszczęśliwiona. Ugryzłam jabłko i zaczęłam wstawać, ale niespodziewanie plecy przeszył mi tak ostry ból, że nie mogłam złapać tchu i musiałam usiąść na chwilę. — Masz w środku dziecko — powiedziała Charlotte — a ono może mieć spiczaste uszy. 293
— Nie ma szpiczastych uszu — rzuciłam, dysząc. — Jak można wygadywać takie okropności? Czy to Emily ci powiedziała coś takiego? — Emily wie — upierała się Charlotte, przytakując głową. — Ona umie zajrzeć palcami do twojego brzucha i wtedy wie. — To głupie, Charlotte. Nikt nie może nikomu zajrzeć do brzucha palcami. Nie wierz w to. — Zajrzała do mojego — oznajmiła Charlotte. — I zo baczyła spiczaste uszy. — Co? W zachodnim skrzydle trzasnęły drzwi i po całym do mu rozniosły się jak strzały odgłosy kroków panny Emily. Na te dźwięki twarz Charlotte przybrała wyraz absolut nego przerażenia. — Emily mówi, że nie powinnam ci zawracać głowy, gdy pracujesz — wyjaśniła, wycofując się. — Charlotte... poczekaj... — Wydźwignęłam się na ławkę. — Muszę skończyć wzór — odparła. Odwróciła się i oddaliła pośpiesznie, szurając nogami. Kilka chwil później pojawiła się panna Emily. Naj pierw przez cały korytarz rzuciła mi piorunujące spojrze nie, a następnie skontrolowała kilka mebli i portretów, które zdążyłam już wyczyścić. Była wyraźnie zadowolona. — Postawiłam zegar w twoim pokoju — powiedzia ła. — Zawsze pamiętaj o nakręcaniu, żeby się nie zatrzy mał w środku nocy, bo rano nie będziesz wiedziała, która godzina. Kolacja będzie dokładnie o piątej — dodała. — Oczekuję, że przyjdziesz do stołu czysta. — Ale gdzie mam się umyć? W moim pokoju jest tylko zimna woda i nie ma gdzie wziąć prysznica czy kąpieli — poskarżyłam się. — Nie używamy prysznica — odparła panna Emily. — Raz w tygodniu kąpiemy się w spiżarni. Luther przynosi balię i napełnia ją wodą podgrzaną na ognisku. — Raz w tygodniu? W spiżarni? Ludzie już tak nie żyją — zaprotestowałam. — Mają ciepłą i zimną bieżą-
294
cą wodę i przyjemnie pachnące mydła i kąpią się dużo częściej niż raz w tygodniu. — Och, wiem, jak ludzie dziś żyją — powiedziała panna Emily z tym swoim chłodnym uśmiechem na ustach — zwłaszcza kobiety, z tymi ich eleganckimi perfumami i uwodzicielskimi strojami. Czyżbyś nie wiedziała, że sza tan zdobył zaufanie Ewy, przemawiając właśnie do jej próż ności, i od tamtego znienawidzonego dnia nasza próżność pozostała dla niego drzwiami do naszych dusz? Szminki, makijaże i ładne grzebyki, koronkowe sukienki i biżuteria... wszystko to narzędzia służące podsycaniu pokus i wciąga niu mężczyzn na wyżyny pożądania. Oni upadają — ciąg nęła — och, jak oni upadają i wciągają nas za sobą w ognie piekielnego potępienia. Jesteś skażona przez szatana. Czuję odór czarnego dymu. Im szybciej sobie to uświadomisz, tym prędzej odnajdziesz odkupienie. — To nieprawda! — zawołałam. — Nie zalatuje ode mnie złem i moje dziecko nie będzie miało spiczastych uszu. Panna Emily patrzyła na mnie przez chwilę, po czym pokiwała głową. — Módl się, żeby nie miało — powiedziała. — Módl się, żeby Bóg nie zemścił się na niewinnym dziecku, bo wprawiłaś Go w gniew — gniew tak wielki, że przetacza się on jak grom po całych niebiosach. — Wzięła głęboki oddech i zamknęła oczy, dłonie składając na swym małym biuście. — Pracuj — powiedziała — módl się i bądź posłu szna, a miejmy nadzieję, że odnajdziesz Jego przebaczenie. Odwróciła się i odeszła. U szczytu schodów zatrzymała się jeszcze i obejrzała za siebie. — Nie zapomnij, punkt piąta, i bądź czysta — do rzuciła i zeszła na dół z głową zadartą wysoko do góry i z plecami tak wyprostowanymi, że wyglądała jak posąg z wolna opuszczany w dół. Przycisnęłam dłonie do brzucha i przełknęłam grudę rosnącą mi w gardle. Moje dziecko jest dobre, powiedzia łam do siebie. Bez względu na to, jak Michael mnie oszu kał, moje dziecko jest we mnie i czuje siłę mojej miłości.
295
Ta siła to coś cennego, boskiego, a nie twór szatana. Pan na Emily nigdy nie poznała siły miłości. W tym momencie uświadomiłam sobie, że trzeba jej raczej współczuć, niż nią pogardzać. Żyła w zimnym, ciemnym świecie pełnym demonów i diabłów i widziała zło w każdym zakamarku swego domu i życia. Z pewnością rzadko się uśmiechała, a jeszcze rzadziej śmiała. Ona o tym nie wie, pomyślałam, ale szatan już ją po konał. Umyłam ręce aż do ramion i twarz. Bez lustra mogłam sobie tylko wyobrazić, jak brudne i potargane są moje włosy, ale pannę Emily nic nie obchodził mój wygląd. Wła ściwie im mniej byłam atrakcyjna, tym bardziej jej się to podobało. Musiałam zmienić poplamioną sukmanę na tę drugą z szuflady, miałam jednak tylko te dwie rzeczy do ubrania. Panna Emily przypomniała mi o tym, kiedy ze szłam na dół na kolację. — Pamiętaj, co ci mówiłam o ubraniach: pierzemy je raz w tygodniu, więc jeśli zabrudzisz sobie suknię, to aż do prania będziesz chodziła w brudnej. — Dlaczego nie pierzemy rzeczy częściej niż raz w tygo dniu? — spytałam. — Nie ma potrzeby, żebyśmy były aż tak rozrzutne. Troszcz się o to, co masz, a nie będziesz musiała prać częściej niż raz w tygodniu — powiedziała z naciskiem. — Ale ja nic nie mam, tylko te dwie brzydkie suknie — odparowałam. — Proste rzeczy nie są brzydkie — rzuciła. — To, że ty jesteś przyzwyczajona do eleganckich strojów, nie znaczy wcale, że wszystko inne jest brzydkie. — Nie jestem przyzwyczajona do eleganckich strojów, ale potrzebuję rzeczy, które będą na mnie pasować, po trzebuję bielizny, potrzebuję skarpetek i... — Potrzebuję, potrzebuję, potrzebuję! Czy to jedyne słowa, jakie znają młodzi ludzie w dzisiejszych czasach? — prychnęła. Odkryła garnek z ziemniakami i mieszanką warzyw ną. To, wraz ze szklanką wody i kromką chleba, miało 296
stanowić nasz posiłek. Już lepiej jadałam, kiedy miesz kałam z tatą i mamą Longchamp, a wtedy musieliśmy oszczędzać, ponieważ tata nie miał pracy. Panna Emily jednakże uważała, iż proste pożywienie jest dobre dla du szy, a rzeczy takie jak kurczak czy jajka można jeść tylko w niedzielę. Po modlitwie panna Emily nie odezwała się już ani słowem i nawet Charlotte wyglądała jakoś inaczej, jakby była czymś przestraszona. Domyśliłam się, że panna Emi ly okrutnie ją zbeształa za to wszystko, co mi naopowia dała, i prawdopodobnie zabroniła jej się odzywać. Mimo to, raz po raz Charlotte unosiła wzrok znad talerza i rzu cała mi konspiracyjne spojrzenia. Wydawało mi się to dziw ne, ale o co chodzi, dowiedziałam się dopiero po kolacji, kiedy pozmywałam już wszystkie naczynia, sztućce i garnki. Charlotte czekała na mnie w cieniu holu, tuż za drzwiami jadalni. Najwyraźniej chowała się tam cały czas, czekając, aż się pojawię. Gdy przekroczyłam próg, Charlotte wyskoczyła wprost na mnie. Nie przypuszczałam, że tak wcześnie będę chcia ła pójść spać, ale byłam do tego stopnia wyczerpana i obo lała po całym dniu ciężkiej pracy, że nawet ciemny, ob skurny pokój jawił mi się jako obiecujące schronienie. Pod ręką niosłam swoją butelkę z gorącą wodą owiniętą w rę cznik do naczyń. — Charlotte! — wykrzyknęłam zaskoczona, odskaku jąc do tyłu. — O co chodzi? — Rozejrzałam się, ale pan ny Emily nie było nigdzie w zasięgu wzroku. — Dałam ci prezent — wyszeptała Charlotte. — Le ży na twoim łóżku — dodała, po czym odwróciła się pręd ko i szurając nogami, odeszła, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. Nie miałam pojęcia, jak to rozumieć. Co ona mogła mi dać? Prawdopodobnie jakąś swoją robótkę, pomyślałam. A może zrobiło jej się mnie żal i dała mi do ubrania coś ze swych rzeczy. Powoli wspięłam się po schodach, każdy stopień pokonując z wielkim wysiłkiem, i skręciłam w ciem ny korytarz prowadzący do mojego wstrętnego pokoju. Pode297.
szłam do lampki naftowej i zapaliłam ją prędko. Światło rozproszyło ciemności panujące we wnętrzu, odsłaniając jakiś przedmiot na moim łóżku. Podniosłam go z wolna i obróciłam w dłoni. Była to grzechotka dziecięca wyglądająca zresztą na prawie no wą. Panna Emily wyśmiała mnie, kiedy ją zapytałam o urodziny Charlotte, przypominając, że jej siostrze nie można wierzyć. Toteż nie zainteresowałam się, dlaczego Charlotte pytała mnie rano, czy dziecko nie pozwalało mi spać, ani co miała na myśli, mówiąc, że panna Emily umiała zajrzeć do jej brzucha i zobaczyć dziecko ze spi czastymi uszami. Ale dlaczego Charlotte miałaby mieć dziecięcą grze chotkę, w dodatku zupełnie nową? Była niewątpliwie za stara, żeby urodzić dziecko w ostatnim czasie. Panna Emily zabroniła mi chodzić do ich skrzydła do mu, pomyślałam, ale może to jedyny sposób, żeby się do wiedzieć, co to wszystko znaczy. Jak na razie jednak, byłam zanadto zmęczona i mia łam zbyt wielki mętlik w głowie, żeby się nad tym zasta nawiać. Odkryłam koc i wsunęłam się pod niego. Przy cisnęłam do brzucha butelkę z gorącą wodą, ciesząc się, że mojemu dziecku też będzie przyjemnie i ciepło. Tej nocy nie zmarzłam chyba już tak bardzo jak po przedniej i dzięki temu czułam się trochę lepiej. Przy ko lacji panna Emily wspomniała, że napływ ciepłego powie trza przyniesie zmianę pogody, a zatem prawdopodobnie spadnie śnieg. Śnieg, myślałam sobie. Którego to dziś mamy? Do ostat niego dnia, który pamiętałam sprzed wypadku, dodałam dni, które spędziłam w szpitalu, i jeszcze dwa dni spę dzone tutaj. Kiedy sobie uzmysłowiłam, co to za dzień i co to za noc, aż się poderwałam, siadając na łóżku. Ogar nął mnie smutek i przerażenie. To Wigilia! I nikt nawet słowem o tym nie wspomniał, nic nikogo to nie obchodziło. Pomyślałam o Jimmym w Eu ropie — najprawdopodobniej świętował teraz, śpiewając kolędy ze swymi kolegami z wojska; pomyślałam o Trishy, 298
która siedzi sobie w domu ze swoją rodziną wokół choinki; pomyślałam nawet o tacie Longchamp i jego nowej żonie, uradowanych obietnicą przyjścia na świat dziecka. Łzy popłynęły mi po policzkach, kiedy przypomniałam sobie miłosne obietnice Michaela. Planowaliśmy taką wspa niałą i romantyczną wspólną Wigilię. Mieliśmy siedzieć przy kominku i przy świątecznej muzyce rozpakowywać sobie nawzajem prezenty gwiazdkowe. Później mieliśmy leżeć razem i zasnąć w swych objęciach z delikatnymi pocałunkami na ustach. Przypomniałam sobie dzień, w którym Michael przy niósł do domu tę śliczną choinkę. Czy ona wciąż tam stoi i czuje się tak samo samotna i opuszczona jak ja?
Rozdział czternasty
List do Trishy Pomimo uciążliwości i nudy, jakie wiązały się z moją pracą w Łąkach, doszłam do wniosku, że wykonuję ją z przyjemnością, gdyż tylko podczas szorowania i odku rzania, mycia i polerowania mogłam zapomnieć, jak długi jest dzień i jak wolno upływa czas. Czułam się, jak gdy bym odsiadywała wyrok, tym bardziej, że panna Emily nie wahała się traktować mnie jak kryminalistę. Uwię ziona przez moje obowiązki w tym ogromnym domu rzą dzonym przez okropną, chorą wilkołaczycę, miałam wra żenie, że każdy dzień zlewa się z następnym, a każdy poranek, każde popołudnie i wieczór nie różnią się od poprzednich i nie zasługują na większą od nich uwagę. Zupełnie tak samo jak niedorozwinięta Charlotte zaczy nałam tracić poczucie czasu i niekiedy nie umiałam sobie przypomnieć, czy jest akurat poniedziałek, czy wtorek. Tak 299
jak dla niej, niedziela stała się dla mnie jedynym wyzna cznikiem upływu czasu. Siostry Booth tak naprawdę wcale nie chodziły na na bożeństwa niedzielne do kaplicy. Zanim się o tym dowie działam, miałam nadzieję, że kiedy pójdziemy na mszę, nadarzy mi się okazja, aby dostać się do telefonu lub wy słać list. Okazało się jednak, iż panna Emily wyznaje po gląd, wedle którego kościoły są świątyniami szatana i trzeba je bezwzględnie omijać. — Ludzie nie chodzą tam, żeby się modlić albo spo wiadać; idą tam, żeby spotykać się ze znajomymi i się pokazać. Wyobraź sobie tylko — stroją się po to, żeby się pomodlić. Zupełnie jak gdyby nasz Pan dawał się zwieść drogim ubiorom, najnowszej modzie i kosztownej biżute rii. A jak niektóre kobiety malują sobie twarze, idąc do kościoła! To świętokradztwo! Mówię ci, siedzi w nich dia beł i śmieje się do rozpuku, bo udało mu się zapanować nad domem Boga. Dlatego w niedzielę modlimy się w do mu — zakończyła. Jak się wkrótce przekonałam, za kaplicę służył sio strom Booth przedpokój do biblioteki. Panna Emily wsta wiła tam nawet długą, wyjątkowo niewygodną ławkę, z lek ko przechylonym do przodu oparciem. Przez to oparcie musiałyśmy siedzieć lekko przygarbione, bo — według panny Emily — gdyby człowiek był zanadto zadowolony albo rozluźniony, nie daj Boże zapomniałby o modlitwie. Ławka stała naprzeciwko dużego drewnianego krzyża. Wszystkie pozostałe ściany były puste. Panna Emily za palała długie świece stojące na stole przed nami i lampki naftowe na bocznych stoliczkach. Podczas nabożeństwa panna Emily czytała na głos Biblię, a następnie wszyscy razem odmawialiśmy Ojcze nasz. Nawet Luther przycho dził, tyle tylko, że ze złożonymi rękami stawał zawsze w drzwiach z tyłu, za nami. Czytanie panny Emily trwało ponad godzinę, toteż Charlotte często robiła się niespo kojna i zaczynała się wiercić. Wystarczyło jednak, aby panna Emily zamilkła na chwilę i zgromiła ją spojrze niem, a niesforna siostra natychmiast nieruchomiała i przy300
bierała skruszony wyraz twarzy. Wtedy panna Emily rzu cała jeszcze jedno lodowate spojrzenie, tym razem w moją stronę, aby mieć pewność, że zrozumiałam. Jej wzrok był wówczas tak kłujący i zimny, że czułam się, jak gdyby ktoś wysypywał na mnie wiadro sopli lodu. Nagrodą za nasze dobre sprawowanie podczas nabożeń stwa było specjalne śniadanie: jajka przyrządzone jak sobie tego życzyłyśmy, mamałyga z masłem oraz bułeczki z ja godami. Bułeczki z jagodami były jedyną potrawą, w której panna Emily dopuszczała obecność cukru — zresztą w śla dowych ilościach. Dla niej cukier był tym samym co alkohol czy narkotyki, czymś, co mogło nas wodzić na pokuszenie i uczynić nas podatnymi na wpływy zła. Wyrzeczenia na tomiast dodawały nam sił i odpowiednio nas chroniły. Innym niedzielnym wydarzeniem była kąpiel. Tak, jak opisała to już wcześniej panna Emily, Luther przynosił wtedy dużą drewnianą balię i stawiał ją pośrodku spiżar ni. Wykorzystywaliśmy do tego celu spiżarnię, ponieważ leżała ona najbliżej drzwi kuchennych prowadzących na dwór, gdzie z kolei znajdował się kocioł z gorącą wodą. Luther zaczynał grzać wodę zaraz po nabożeństwie, a po śniadaniu przynosił wiadro za wiadrem wrzątku. Do go rącej wody dodawano zimną, dokładnie w takich propor cjach, aby otrzymać letnią kąpiel. Pierwsza kąpała się panna Emily. Charlotte i ja cze kałyśmy na zewnątrz spiżarni, aż ona skończy. Następnie Luther przyniósł kolejne sześć wiader wrzątku. Druga by ła Charlotte. To, że musiałyśmy kąpać się w tej samej wodzie, było dla mnie wprost odrażające. Tylko panna Emily, jako pierwsza, myła się w całkowicie świeżej wo dzie, uważała bowiem, że jest najczystsza z nas trzech, toteż zostawia w wodzie najmniej brudu. Zanim przyszła moja kolej, Luther musiał znów wybrać trochę wody i dolać kolejne sześć wiader wrzątku. Kiedy kąpałam się po raz pierwszy, panna Emily wpadła do spi żarni i zanurzyła rękę, aby sprawdzić temperaturę. Stwier dziła, że woda nie jest dość gorąca i kazała Lutherowi przy nieść dodatkowe dwa wiadra wrzątku. 301
— Jest wystarczająco gorąca — zaprotestowałam. — Nonsens — odparła. — Jeśli woda nie jest dość ciepła, nie można zmyć brudu, który siedzi głęboko w skó rze — upierała się. Kiedy wszedł Luther, aby dolać wody, musiałam sie dzieć naga w wannie. Zakryłam się rękami, jak tylko mo głam, ale zauważyłam, że — chociaż jego twarz wcale nie zdradzała podniecenia — jego oczy z zainteresowa niem przebiegają po moim ciele. Zaczęłam podejrzewać, że Luther popija sobie raz po raz, zwłaszcza w chłodniejsze dni w styczniu i lutym. Cza sami, kiedy kończyłam pracę w kuchni, a on wchodził, przynosząc drewno lub gorącą wodę, wyczuwałam od nie go zapach whisky. Panna Emily, nawet jeśli też to za uważała, nigdy nie mówiła ani słowa na ten temat. Nie bała się Luthera i nie raz zdarzało się, że krzyknęła na niego lub żądała czegoś ostrym tonem, mimo to, jednakże zdawała się wyczuwać, jak daleko może się posunąć. Dlaczego Luther pracował tak ciężko dla niej i Char lotte, pozostawało dla mnie zagadką; byłam pewna, że nie dostawał wiele ponad marne utrzymanie. Spał gdzieś na dole, na tyłach domu, w kolejnym miejscu poza moim zasięgiem, ale nie mogłam przestać o nim myśleć i zada wałam mu pytania przy każdej nadarzającej się okazji. To znaczy wtedy, gdy byliśmy sami, bo jeśli tylko w po bliżu znajdowała się panna Emily, Luther udawał, że wca le mnie nie widzi. — Kiedy Łąki tak podupadły? — spytałam go pew nego poranka, kiedy przyniósł drewno. Wyczułam, że plan tacja była jego ulubionym tematem i mówił o niej chętniej niż o czymkolwiek innym. — Krótko po śmierci pana Booth — odparł. — Na zbierały się jakieś długi i trzeba było sprzedać większość żywca i trochę narzędzi. — A pani Booth? — Ona umarła wiele lat przed nim... na żołądek — odparł. — Pracujesz bardzo ciężko, Luther. Na pewno stara302
łeś się, jak mogłeś, żeby utrzymać jakoś to wszystko — powiedziałam i po błysku w jego oczach poznałam, że moje słowa sprawiły mu przyjemność. — Mówiłem jej... tłumaczyłem, co trzeba robić, żeby dom wyglądał ładnie, ale wygląd nie jest dla niej ważny. Powiada, że ładne przedmioty tylko zachęcają szatana. Chciałem kupić trochę farby, ale ona mówi: nie. Więc wszy stko wygląda tak, jak wygląda. Staram się, jak mogę, żeby maszyny działały, a dom sam jakoś się trzyma. — Dokonujesz cudów przy tych skromnych środkach — powiedziałam. Luther odchrząknął, słysząc taką pochwałę. Pewnego dnia odważyłam się zapytać go, dlaczego tu taj pracuje. — Są różne rodzaje własności — odpowiedział wów czas. — Prawo własności nadane przez jakiś dokument i prawo własności, które się bierze z lat pracy i mieszka nia w jakimś miejscu. Jestem częścią Łąk — dodał z du mą. — A właściwie prawda jest taka — ciągnął z naj bardziej podobnym do uśmiechu wyrazem twarzy, jaki dotąd widziałam u niego — że to ja jestem własnością Łąk. To wiem na pewno. Chciałam nakłonić go jeszcze, aby opowiedział mi coś więcej o pannie Emily i całej rodzinie, lecz niemal za każ dym razem, kiedy wspominałam o czymś, co w choćby najmniejszym stopniu się z tym wiązało, zachowywał się, jak gdyby wcale nie słyszał, co powiedziałam. Nie sądzi łam, aby szanował pannę Emily czy choćby ją lubił, ale coś w niej zmuszało go do posłuszeństwa. Ilekroć go pro siłam, aby zabrał mnie do Upland Station, zawsze wy najdywał jakąś wymówkę. Najczęściej po prostu wycho dził, nie odezwawszy się ani słowem. W połowie stycznia doszłam do wniosku, że panna Emily musiała zabronić mu zabierania mnie ze sobą. Poczeka łam więc na moment, kiedy znaleźliśmy się sami, i bardzo go poprosiłam, aby wysłał mój list do Trishy. Nie powie dział, że to zrobi, ani też nie odmówił, nie chciał jednak brać go z moich rąk. — Zostawię go na kontuarze, tutaj, w kuchni. Proszę, 303
weź go ze sobą, kiedy następnym razem pojedziesz do miasta — poprosiłam go. Patrzył, gdzie kładę list, ale nic nie odpowiedział. Na stępnego dnia list zniknął. Całymi tygodniami czekałam na odpowiedź od Trishy; wiedziałam, że odpisze, skoro tylko dostanie mój list. Mimo to za każdym razem, kiedy Luther przywoził pocztę, do mnie nic nie było. Pewnego ranka, gdy przyniósł drewno, zapytałam go o list. — Jaki list? — zdziwił się. — Ten, który wtedy zostawiłam na kontuarze. Widzia łeś, jak go tu kładłam — powiedziałam. — Widziałem — odparł — ale rozglądałem się za nim później i już go tu nie było. — Nie było go? Nie powiedział już nic więcej, ale przecież nie musiał. Wiedziałam, dokąd zawędrował mój list. Do panny Emily. Płomień złości przebiegł mi po plecach i cała resztka mojej godności wyszła teraz ze mnie w pełnym stroju paradnym. Odwróciłam się na pięcie i pomaszerowałam stawić czoło pannie Emily. Panna Emily większość dnia spędzała na czytaniu Biblii, gotowaniu naszych nędznych posiłków, nadzorowaniu pra cy Luthera i zapisywaniu wszystkiego co do grosza w księ gach rachunkowych. Nad tą buchalterią pracowała zawsze w bibliotece przy wielkim biurku z ciemnego dębu, nad którym wisiał ów ogromny portret jej ojca. Kiedy pisała, ojciec ze ściągniętymi brwiami zaglądał jej przez ramię. Miałam wrażenie, że on nieustannie ją prześladuje, i byłam przeświadczona, że gdyby uczyniła coś nie po jego myśli, na pewno jakoś by ją za to ukarał. Siedziała właśnie pochylona nad rachunkami, zapisu jąc swe obliczenia i robiąc jakieś drobne znaczki na pa pierze. Jej kościste ramiona wyglądały jak żelazna rama z głową zwisającą pośrodku. W kącie głośno tykał duży zegar. Ponieważ dzień był bardzo pochmurny i prawie wcale nie świeciło słońce, panna Emily zapaliła sobie lamp kę naftową. Jej twarz i dłonie okrywał żółty blask. Gdy 304
usłyszała, jak wchodzę, uniosła głowę i odsunęła się na oparcie fotela, tak, że jej czoło i oczy znalazły się w cieniu. Cieniutka kreska jej ust wydłużyła się w szyderczym gry masie i przez ledwie uchylone wargi wycedziła: — Czego chcesz? Nie widzisz, że jestem zajęta? — Chcę się tylko dowiedzieć, dlaczego panna Emily zabrała mój list do przyjaciółki, Trishy — oznajmiłam prosto z mostu. — Jaki list? — zapytała, nie poruszywszy nawet głową. Wydawało mi się, że stoję przed manekinem, taka była sztywna. Moje oczy przeniosły się na moment na oczy jej ojca na portrecie, spoglądającego na mnie spode łba. — List, który zostawiłam na kontuarze w kuchni jakiś miesiąc temu. Luther miał go wysłać — odpowiedziałam, nie ustępując ani o milimetr. Myślałam, że się nie odezwie. W końcu jednakże pochyliła się do przodu i jej oczy znalazły się na skraju kręgu światła, które nadało im takiego blasku, że świeciły się teraz jak oczy bezpańskiego kota. — Wszystko, co zostaje na kontuarze, to śmieci — powiedziała — i ten twój list, do twojej miastowej przyjaciółeczki, niewątpliwie równie nikczemnej jak ty sama, również by się nadawał do śmieci. Na moment oddech uwiązł mi w gardle i zdawało mi się, że tam pozostanie już na zawsze. Jak z taką bezczel nością może się przyznawać do tego, co zrobiła? — zdu miałam się. Jakim prawem wygaduje takie okropności o Trishy, której nigdy nawet nie widziała? Czy jej się zda je, że jest jedyną dobrą osobą na świecie? — Jak panna Emily śmie mówić takie rzeczy? Nie zna panna Emily moich przyjaciół i nie miała prawa wy rzucać mojego listu! — krzyknęłam. — Nie miałam prawa? — powiedziała, wybuchając prze nikliwym, piskliwym śmiechem. — Oczywiście, że miałam prawo i nadal mam — oznajmiła z powagą. — Mam wszel kie prawo do powstrzymania zła przed wtargnięciem do tego domu. I nie chcę, żeby Luther tracił czas na twoją korespondencję — podkreśliła. — Ale to był tylko list! 305
— Wystarczy jedno słowo, aby zasiać zło w twoim ser cu. Czyżbyś nie słuchała, co do ciebie mówiłam? A teraz zostaw mnie w spokoju. Mam ważną pracę, a ty swoje obowiązki. — Traktuje się mnie tutaj jak więźnia, jak pospolitego przestępcę! — krzyknęłam. — Bo jesteś pospolitym przestępcą — powiedziała spo kojnie. — Popełniłaś najbardziej pospolite przestępstwo żądzy, a teraz płacisz za to. — Złożyła dłonie i pochyliła się jeszcze bardziej do przodu, tak, że cała jej twarz znalazła się teraz w kręgu światła. — A dlaczego niby przysłano cię tutaj, żebym się tobą zajęła, co? Nie masz dokąd pójść; nikt cię nie chce. Przynosisz wstyd, jesteś ciężarem. Moja siostra wyraziła się na ten temat dość jasno i prosiła, aby traktować cię jak grzesznicę i przyczynę rodzinnej hańby. Co wcale nie znaczy, że musiała mi to mówić — dorzuciła oschle, po czym odchyliła się w tył, tak że jej twarz znów znalazła się zupełnie w cieniu. — Dopóty, dopóki jesteś pod moim dachem, dopóki jesz moje pożywienie i jesteś uzależniona od mojej opieki, będziesz robiła, co ci każę — ryknęła głosem tak głębokim i donośnym, jak gdyby wy dobył się z gardła osoby na portrecie nad nią. Sama myśl o tym odebrała wiatr żaglom mojego buntu. Czułam, jak krew spływa mi do pięt; zaczęło mnie szczy pać za uszami i opuściły mnie siły. Złożyłam ręce na moim wydatnym brzuchu i wyszłam. Panna Emily natychmiast spuściła głowę i wróciła do swoich rachunków, aby się upewnić, że każdy grosz został wydany mądrze i ma swe pokrycie w papierach. Zatrzymałam się przy drzwiach jednego z saloników. Chociaż byłam tutaj od miesięcy, miałam dostęp zaledwie do niewielkiej części domu, a większości pokoi nigdy nie widziałam — zwłaszcza w zakazanym zachodnim skrzyd le, gdzie mieszkały Emily i Charlotte. Wiedziałam jednak, że w tym akurat saloniku znajdowało się owalne lustro. Panna Emily uważała, że lustra podsycają próżność, a to próżność wszakże doprowadziła do upadku Ewy i do grze chu pierworodnego. 306
— Nie ma potrzeby na siebie patrzeć — powiedziała, kiedy poprosiłam o lustro do mojego pokoju. — Utrzymuj tylko względną czystość. Już od dawna nie obchodziło mnie, jak wyglądam, ale sposób, w jaki potraktowała mnie panna Emily tam, w bib liotece, sprawił, iż poczułam się taka upokorzona i wstręt na, że zapragnęłam zobaczyć swoje odbicie w lustrze. Czy tak właśnie mnie widzi? Jak ja naprawdę wyglądam? Mi nęło tyle czasu, a ja wciąż nie mam ani szczotki, ani grze bienia do włosów, ani kremu, ani szminki czy różu. Wpraw dzie to, że nie musiałam nigdzie wychodzić ani z nikim się widywać, sprawiało, iż wcale nie myślałam o takich sprawach, mimo to jednak bardzo chciałam znów się po czuć jak młoda dama, a nie jakieś tam popychadło. Z wolna, przeczuwając w głębi serca, co zobaczę, weszłam do pokoju. Zasłony były odsunięte, lecz wpadało tu równie mało światła, jak do biblioteki. Na małym sto liczku znalazłam lampkę naftową i zapaliłam ją. Trzy mając ją przed sobą, podeszłam do lustra. Najpierw po jawił się tylko zarys mojej sylwetki, potem uniosłam lampę i spojrzałam na siebie. Moje włosy, kiedyś piękne, wyglądały teraz jak brud na, poplątana szczotka ze sznurków o postrzępionych pas mach. Smugi brudu na czole przypominały blizny. Nie bieskie oczy były mętne i matowe, jak gdyby odpłynęło z nich całe światło i życie. Byłam blada, niemal tak blada jak panna Emily. Na widok własnego wyniszczonego od bicia w lustrze przewracało mi się w żołądku. Zdawało mi się, że patrzę w twarz kogoś obcego. Nie pamiętałam nawet, kiedy ostatnio pomalowałam usta albo wyszczotkowałam włosy. Nie umiałam sobie przy pomnieć, kiedy ostatnio skropiłam się perfumami. Wszy stkie moje ładne ubrania, moje kolczyki i bransoletki, nawet medalion, który podarował mi Michael — wszystko to było teraz gdzieś daleko, nie wiadomo gdzie. Może Agnes Morris wysłała moje rzeczy do hotelu, a babka Cutler pozbyła się większości z nich tak, jak pozbyła się mnie. Patrzcie tylko! — pomyślałam. Patrzcie, co zrobiły ze 307
mną babka Cutler i panna Emily. Moja twarz wydała mi się jakaś nalana, wręcz zniekształcona. Stałam tak w tej brzydkiej koszuli, która wisiała na mnie jak worek, i nie mogłam już na siebie patrzeć. Prędko zgasiłam lampkę. Byłam wdzięczna za te cienie, które natychmiast spadły na moją twarz. Dopóki tu będę, już ani razu nie spojrzę w lustro, przysięgłam sobie. Wypadłam z saloniku i najprędzej jak tylko mogłam, weszłam po schodach, z wysiłkiem pokonując każdy wy soki stopień. Byłam już przecież w piątym miesiącu i mój brzuch miał swój ciężar. Bez tchu padłam na łóżko w cie mnym pokoju i zaczęłam szlochać. Jestem tutaj prawdzi wym więźniem, pomyślałam, maltretowanym więźniem. — Co się stało? — Usłyszałam głos Charlotte i prze stałam płakać. Usiadłam i otarłam łzy. Charlotte stała w drzwiach mojego pokoju z jednym ze swych haftów w dłoni. Popatrzyła w prawo, w głąb korytarza, i pochyliła się do przodu, aby zapytać konspi racyjnym, teatralnym szeptem: — Czy Emily powiedziała ci, że twoje dziecko ma spi czaste uszy? — Nic mnie nie obchodzi, co myśli Emily — odpar łam. — A już najmniej, co sobie myśli o moim dziecku. Charlotte gapiła się na mnie przez chwilę — widać przeciwstawianie się Emily przekraczało jej zdolności poj mowania — a potem uśmiechnęła się i podeszła do mnie. — Zobacz, co zrobiłam — powiedziała z dumą. Wzięłam głęboki oddech i pochyliłam się, aby zapalić lampkę naftową. Potem spojrzałam na jej dzieło. Był to bardzo ładny haft wyszywany różową i niebie ską nitką. Charlotte wypełniała obrazek wyraźnie przed stawiający dziecko w kołysce pod drzewem. — Skąd masz ten wzór? — spytałam. — Wzór? — Obróciła materiał w swoją stronę, tak jak gdyby wypisana była na nim odpowiedź. — Ten obrazek? Czy to panna Emily ci go kupiła? — Och, nie, narysowałam go — odparła, uśmiecha jąc się dumnie. — Sama rysuję wszystkie swoje obrazki. 308
— To bardzo, bardzo dobre, Charlotte. Masz talent. Powinnaś pokazywać swoje dzieła innym ludziom — po chwaliłam ją. — Innym ludziom? Pokazuję je tylko Emily. Chce, że bym się tym stale zajmowała, bo wtedy nie wchodzę jej w drogę. — I zaczęła recytować: — Ona powiada, że od bezczynności... — Wiem, wiem, w głowie roją się głupstwa. No cóż, a co ze szkodą, którą ona wyrządza? — odpaliłam. Uśmiech Charlotte rozszerzył się. Wiedziałam, że myśl o tym, iż panna Emily może być zła, była dla niej czymś tak odległym, że nie potrafiła sobie tego nawet wyobrazić. Siostra zupełnie wyprała jej mózg. — Emily to nie aniołek, wiesz? Nie wszystko, co ona mówi albo robi, jest dobre. Potrafi być podła, zwłaszcza dla ciebie — ciągnęłam. — Mówi do ciebie, jakbyś była jakimś zwierzęciem i trzyma cię tu w zamknięciu tak, jak mnie. — Och, nie — sprzeciwiła się Charlotte. — Emily próbuje mi tylko pomóc. Jestem diabelskie nasienie i wy dałam na świat diabelskie dziecko — wyrecytowała w ta ki sposób, że od razu zrozumiałam, iż swego czasu ktoś pewnie zmuszał ją do powtarzania tego w kółko, aż w koń cu stało się to dla niej najoczywistszą prawdą. — To wstrętne kłamstwo. Ale chwileczkę... Co to zna czy, że wydałaś na świat diabelskie dziecko? Co za dziec ko? — zapytałam. — Nie mogę o tym mówić — powiedziała, robiąc krok do tyłu. — Ona się nie dowie — zachęciłam ją. — Nie powiem jej. Możemy przecież mieć wspólną tajemnicę, prawda? Charlotte przemyślała to, po czym znów postąpiła w mo im kierunku. — Zrobiłam to dla dziecka — wyznała, unosząc rękę z robótką — bo czasami dziecko wraca. — Wraca? Skąd? — Z piekła — wyjaśniła — gdzie zostało wysłane, bo tam jest jego miejsce. 309
— Nikogo miejsce nie jest w piekle, Charlotte. — Diabła miejsce jest w piekle — rzuciła prędko, przy takując głową. — Może tylko jego... i panny Emily — skomentowa łam to, mówiąc do siebie. — Opowiedz mi o dziecku — poprosiłam, unosząc głowę. — Czy to było prawdziwe dziecko? Charlotte wpatrywała się we mnie bez słowa. — Charlotte — powiedziałam, sięgając pod łóżko po grzechotkę, prezent od niej. — Czyje to było dziecko? Skąd je miałaś? Wiatr trzasnął luźną okiennicą, a hałas poniósł się aż na korytarz. Charlotte prędko zamknęła oczy i cofnęła się. Jakaś przeszywająca ją dreszczem myśl napełniła jej oczy przerażeniem. — Muszę wracać do swojego pokoju — powiedziała. — Emily będzie zła, jeśli się dowie, że siedzę tutaj i zawracam ci głowę. — Wcale nie zawracasz mi głowy. Nie idź jeszcze — poprosiłam ją. Okiennica znowu trzasnęła. Charlotte od wróciła się prędko i wyszła. — Charlotte! — zawołałam. Ale ona nie wróciła. Charlotte była tutaj jedyną osobą, z którą mogłam po rozmawiać, a panna Emily zastraszyła ją, żeby tego nie robiła. Nie mógł mi się przytrafić nadzorca bardziej okrut ny niż panna Emily. Ale dlaczego? Bo zakochałam się zbyt szybko i byłam zbyt ufna? Mój grzech to zaufanie do człowieka, pomyślałam. No cóż, sprzeciwię się jej; na piszę list do Trishy i wyślę go, nawet jeśli będę musiała zrobić to sama. Wstałam z łóżka z nową determinacją, schowałam grze chotkę i poszłam do kuchni. Tam usiadłam przy stole i je szcze raz napisałam list do Trishy. Tyle tylko, że tym razem opowiedziałam jej o wszystkim, nie pomijając ani jednego z najbardziej przykrych szczegółów. Łzy kapały mi na papier, a ja pisałam najprędzej, jak tylko mogłam.
310
Kochana Trisho! Od tygodni usiłuję się z tobą skontaktować, ale wstręt na siostra babki Cutler, Emily, nieustannie mi w tym prze szkadza. Nie ma tutaj telefonu, dlatego nie mogę do ciebie zadzwonić, a listy trzeba zawozić do miejscowości odda lonej o całe mile stąd, Upland Station. Emily zakazała też przesłania tutaj moich rzeczy. W dzień mojego przy jazdu zabrała mi ubranie i poddała je jakiemuś dziwnemu procesowi oczyszczania, polegającemu na gotowaniu i za kopaniu w ziemi, i od tamtego czasu nie widziałam ani tych rzeczy, ani mojej torebki. Zmuszona jestem nosić brzydką workowatą sukmanę i nic poza tym, nawet bie lizny! W nocy śpię z butelką gorącej wody, która ogrzewa mnie w zimnym, ciemnym pokoju bez okien. Mam lampkę naftową, ale dostaję tylko odrobinę nafty, która musi mi wystarczać na cały tydzień, więc nie palę tej lampki tak często, jak bym chciała, ze strachu, że mogę zostać w cie mności na wiele dni. Cały czas pracuję w domu: czyszczę, poleruję i odku rzam. Nie mam czasu na czytanie i nawet gdybym miała, i tak nie starczyłoby mi na to sił. Mój brzuch rośnie i coraz bardziej dokuczają mi plecy, ale pannę Emily nic to nie obchodzi. Chyba patrzenie, jak cierpię, sprawia jej przy jemność; myśli, że im więcej będę cierpiała, tym większa będzie moja skrucha. Kiedy wyjeżdżałam, nie mogłam ci podać tutejszego dokładnego adresu, gdyż sama go nie znałam. Musisz wy świadczyć mi przysługę. Załączam adres taty Longchampa. Jest teraz jedyną osobą, do której mogę się zwrócić, ponieważ Jimmy jest wciąż w Europie i nie ma nawet pojęcia, gdzie się znalazłam. Proszę, skontaktuj się z tatą Longchampem i opowiedz mu o mojej rozpaczliwej sy tuacji. Muszę się stąd wydostać. Panna Emily to fanaty czka religijna, a jej siostra jest umysłowo upośledzona i bezradna tak samo jak ja. Nie wiesz nawet, jak bardzo tęsknię do ciebie i naszych wspaniałych rozmów. Teraz bardziej niż kiedykolwiek zdaję sobie sprawę z tego, jaką byłaś dla mnie przyjaciółką 311
i jak bardzo cię kocham. Tęsknię też za szkołą, a przede wszystkim za śpiewem i muzyką. W tym domu nie ma muzyki — poza muzyką kościelną. Według panny Emily wszystko inne to dzieło szatana. Widzi go wszędzie poza jedynym miejscem, gdzie powinna go zobaczyć — w lustrze. W tej chwili z przyjemnością zamieniłabym ten kosz mar na życie pod jednym dachem z Agnes. Choć czasem zachowywała się dziwacznie, była przynajmniej ludzka. Jeszcze raz — tęsknię. Uściski. Dawn Włożyłam list do jednej z kopert, które znalazłam kiedyś w bibliotece. Zaadresowałam ją i poszłam z powrotem na górę. Po cichu zwinęłam swój koc najciaśniej, jak tylko mo głam, aby ukryć go pod suknią. Miał posłużyć mi za okrycie, ponieważ mój płaszcz znalazł się wśród ubrań ugotowanych i zakopanych. Potem zaczęłam skradać się do wyjścia i na palcach zeszłam po schodach. Panna Emily wciąż jeszcze zatopiona była w swej pracy w bibliotece. Blade światło jej lampki naftowej sączyło się przez uchylone drzwi. Mimo to na wszelki wypadek stanęłam na moment, aby się upew nić, że mnie nie usłyszy, po czym prędko podeszłam do drzwi frontowych. Kiedy je uchylałam, skrzypnęły okrutnie, więc otwierałam je bardzo powoli, centymetr po centyme trze do momentu, gdy szpara zrobiła się wystarczająco sze roka, abym mogła się przez nią prześlizgnąć. Później wy szłam, rozłożyłam koc i owinęłam się nim. Późnolutowe powietrze nadal było dosyć zimne, szcze gólnie kiedy słońce chowało się za morzem szarych, gęstych chmur rozciągających się od horyzontu do horyzontu. Było już dość późno. Kiedy przebiegłam wzrokiem po długim podjeździe i spojrzałam w kierunku piaszczystej drogi, po czułam w głębi szarpnięcie zniechęcenia. Jakiż nieprzyja zny wydał mi się świat! Na drzewach nie pojawiły się je szcze liście, a trawa i krzewy wciąż jeszcze okryte były brązem i żółcią. Jedynym żywym elementem pejzażu były czarne ptaki siedzące nieruchomo na nagich gałęziach ni czym wypchane trofea, spoglądające na mnie nieufnie. 312
Mam iść taki kawał tylko po to, żeby wysłać list? — pomyślałam. Ale byłam zdecydowana to zrobić. Przycisnęłam koc do piersi i ruszyłam przed siebie. Gdy doszłam do końca długiego podjazdu, zaczął padać śnieg. Spadające płatki z początku były drobniutkie, a po tem stopniowo stawały się większe i większe. Miejscami droga była grząska, miejscami tak zamarznięta, twarda i kamienista, że moje botki, założone na bose stopy, co chwilę się ślizgały. Zimne powietrze z łatwością odnajdy wało szparki w moim okryciu i przewiewało moją cieniut ką suknię. Cała się trzęsłam, toteż usiłowałam nadać mo im krokom jak najszybsze tempo, byleby tylko choć trochę się rozgrzać. Mógłby ktoś teraz nadjechać, pomyślałam. Zaczęłam się nawet o to modlić, choć i tak wiedziałam, że droga ta służy wyłącznie mieszkańcom Łąk. Niebo robiło się coraz ciemniejsze i ciemniejsze, a płatki śniegu coraz bielsze i większe. Porywane przez gwałtowny wiatr śnieżynki wi rowały wokół mnie i chłostały mi twarz, spadając na nią z taką prędkością, że prawie cały czas musiałam iść z za mkniętymi oczami. Nie znając pułapek tej drogi, potknęłam się o spory wybój i upadłam. Przewracając się, krzyknęłam i chcąc się ratować, wyrzuciłam przed siebie dłonie. Kiedy wylą dowałam na jakimś żwirze, okazało się, że okropnie zdar łam sobie skórę z dłoni. Ten upadek tak mną wstrząsnął, iż przez chwilę myślałam, że już mi się nie uda wstać. Poczułam potworny ból w podbrzuszu. Och, nie, przeraziłam się, dziecko! Podparłam się dłoń mi, uklęknęłam i złapałam oddech. Koc prawie ze mnie spadł, więc byłam całkowicie wystawiona na wiatr i śnieg. Lodowate płatki spadały mi na kark. Uświadomiłam sobie, że upuściłam mój list do Trishy, i musiałam go poszukać. Odnalazłszy go, wstałam i oddychając głęboko, szczelnie otuliłam się kocem. Ból w brzuchu ustąpił, ale za to dłonie kłuły mnie, jak gdyby ktoś powbijał mi w nie igły. Zaczęłam szlochać. W ten sposób jeszcze bardziej po gorszyłam swoje położenie, pomyślałam. Zrobiłam kilka 313
kroków naprzód i znów poczułam ból w krzyżu. Z każdą chwilą narastał i promieniował coraz dalej. Musiałam przy stanąć, aby złapać oddech, ale nawet wtedy ból nie usta wał. Zaczął rozchodzić się coraz bardziej i sięgał aż do brzucha niczym uścisk stalowych szponów. Wpadłam w pa nikę i zaczęłam biec. Śnieg sypał już tak gęsto, że ledwie widziałam, co mam przed sobą. Znów upadłam i jeszcze raz pokaleczyłam sobie ręce. Gdy wstałam, obróciłam się w kółko zdezorientowana. Ściemniło się tak prędko, pomyślałam. Czy ja w ogóle idę w dobrym kierunku? Czy nie powinnam skręcić w pra wo albo w lewo? Ogarniała mnie coraz większa panika. Ruszyłam w jedną stronę, potem stanęłam i poszłam w dru gą. W końcu, przerażona, że się zgubiłam, znów zaczęłam biec. Brzuch tak mi podskakiwał, że musiałam przytrzy mywać go rękami, przez co koc zupełnie zsunął mi się z ra mion. Ale nie zatrzymałam się, żeby go podnieść. Biegłam i biegłam, i biegłam. W pewnym momencie stopa ugrzęzła mi w błocie, a kiedy ją wyciągnęłam, zsunął mi się z niej but. Wydawało mi się, że ziemia usiłuje mnie połknąć. Tak zawładnęła mną panika, że nawet nie zauważyłam, iż bieg nę z bosą prawą stopą. Pędziłam dalej i dalej, aż w końcu zabrakło mi tchu i musiałam się zatrzymać. Wtedy, ści skając się za brzuch, czując, jak ból rozdziera mi całe ciało, padłam na kolana i wybuchnęłam płaczem. Wtem usłyszałam odgłos silnika samochodu i podnio słam oczy. Kiedy ciężarówka Luthera zatrzymała się tuż przede mną, zderzakiem niemal dotykając mej twarzy, krzyknęłam. Luther wysiadł i pomógł mi wstać, ale byłam prawie zupełnie zamroczona, a ręce i stopy miałam wręcz skostniałe z zimna. Luther podniósł mnie i zaniósł do samochodu. Głowa opadła mi na szybę. Zęby tak mi szczę kały, że byłam przekonana, iż zaraz wszystkie wypadną. Luther narzucił na mnie stary brązowy koc, wycofał sa mochód kilkadziesiąt metrów i zawrócił na podjazd. Oka zało się, że wcale nie oddaliłam się zbytnio od domu — cały czas biegałam w kółko. Luther podjechał do kuchennego ganku i wniósł mnie 314
do środka. Panna Emily, z Charlotte u swego boku, stała niczym wartownik z ramionami splecionymi pod swym małym biustem i osłupiałym wyrazem twarzy. — Ty mała idiotko — zaczęła. — Ty głupia mała idiot ko. Masz szczęście, że Luther przypadkiem spojrzał w kierunku drogi i zobaczył, iż biegasz w kółko jak kurczę z odrąbaną głową. Za coś takiego trzeba by ci naprawdę odrąbać głowę. Skinęła na Luthera, a ten zaniósł mnie do spiżarni i wło żył do balii. Potem wyszedł i panna Emily zdjęła ze mnie moją przemoczoną, zaplamioną sukmanę. Nie mogłam prze stać się trząść; zęby szczękały mi niemiłosiernie. Luther przynosił wiadro za wiadrem ciepłej wody. W miarę jak podnosił się jej poziom i coraz więcej ciała zakrywała mi, zaczęłam odczuwać zmęczenie w nogach. Nie przejmując się już swoją nagością, leżałam z głową opartą o brzeg balii, pozwalając Lutherowi wylewać wodę na moje ramiona i piersi. W końcu panna Emily stwierdziła, że już wystarczy. — Wyjdź — zakomenderowała i podała mi ręcznik. Wstałam powoli i, z pomocą Charlotty, wyszłam z balii. Panna Emily prędko owinęła mnie ręcznikiem. — Widzę, że zgubiłaś but — zauważyła. — Teraz będziesz musiała obyć się bez niego i chodzić boso. Niełatwo znoszę głupców i grzeszników. Marsz do swojego pokoju — rozka zała. Nogi ledwo mnie niosły. Zimna podłoga pod moimi bo symi stopami sprawiała, że czułam się, jak gdybym stą pała po zamarzniętym stawie. Gdy ruszyłam przez kuch nię, Charlotte przytrzymywała mnie pod ramię, ale panna Emily nie okazała mi żadnej pomocy. Z trudem wspięłam się po schodach. W pewnym momencie tak mi się zakrę ciło w głowie, że zdało mi się, iż zaraz zemdleję i skulnę się w dół po stopniach. W ostatniej chwili rozpaczliwie wyciągnęłam rękę i złapałam się balustrady. — Ruszaj się — pogoniła mnie panna Emily. Jej słowa smagnęły moje nagie ramiona niczym bat. Wzięłam głęboki oddech i ruszyłam dalej. Kiedy wreszcie dotarłam do mojego ohydnego pokoju, przypomniało mi 315
się, że nie mam już koca. Panna Emily spostrzegła to, gdy tylko zapaliła lampkę naftową. — Zgubiłaś swój koc. Powinnam zostawić cię teraz bez koca, żebyś miała nauczkę — powiedziała. Brakło mi już sił nawet na to, aby jej coś odpyskować. Wsunęłam się pod prześcieradło i podciągnęłam je sobie aż do twarzy, marząc o tym, abym mogła przykryć nim sobie głowę i umrzeć. — Przynieś jej koc — rozkazała Emily siostrze i za częła się rozwodzić nad moją niewdzięcznością i nad tym, jak pogarszam i tak już paskudną sytuację. Zamknęłam oczy i nie otwierałam ich, dopóki nie wróciła Charlotte i okryła mnie kocem. — Dziękuję ci, Charlotte — powiedziałam głosem nie wiele głośniejszym od szeptu. Charlotte uśmiechnęła się. — Zostaw ją — rzuciła panna Emily i gdy Charlotte opuściła pokój, podeszła do mnie. — Dokąd się wybiera łaś w taką pogodę? — zapytała ostrym tonem. — Chciałam wysłać list — odparłam. — Racja, twój list. Podniosłam wzrok i zobaczyłam, że otworzyła kopertę i wyjęła list. — Panna Emily nie miała prawa otwierać koperty i go czytać — powiedziałam. — Znowu mnie pouczasz, do czego mam, a do czego nie mam prawa? Jak śmiesz mówić komuś, że powinnam spojrzeć w lustro, żeby zobaczyć diabła? Jak śmiesz nazy wać mnie fanatyczką religijną i mówić, że nie jestem czło wiekiem? Jak śmiesz, ty, która nosisz skazę grzechu, prze zywać kogokolwiek? I kto to jest... ten tata Longchamp? Czy to ten człowiek, który porwał cię, gdy byłaś niemowlęciem? Dlaczego miałabyś chcieć kontaktować się z kimś takim? — zapytała, nie usłyszawszy mojej odpowiedzi. — Bo w przeciwieństwie do panny Emily i babki Cut ler on jest dobry — odparłam. — Dobry? Człowiek, który kradnie dzieci, jest dobry? Nie ma wątpliwości co do tego, czy diabeł jest w tobie, 316
czy go nie ma. Natomiast należy zadać pytanie, czy kiedyś go stamtąd wypędzisz. — Diabeł siedzi w pannie Emily, a nie we mnie — odburknęłam. Kleiły mi się oczy. — Siedzi w pannie Emi ly... — Mój głos zgasł. Panna Emily zaś trajkotała i trajkotała, tkając ze swo jego gadania o diable, piekle i mojej niewdzięczności prze syconą jadem sieć, którą chciała na mnie zarzucić. Po chwili nie słyszałam już pojedynczych słów, a jedynie to monotonne trajkotanie, i zapadłam w głęboki sen. Obudziłam się po wielu godzinach w zupełnych cie mnościach; przez chwilę nie wiedziałam, gdzie jestem. Wkrótce jednak ból w rękach, nogach i ramionach od świeżył mi pamięć. Jęknęłam i przewróciłam się na drugi bok. Wtem usłyszałam odgłos zapalanej zapałki i zoba czyłam, jak ktoś zapala świecę. Niesamowity bursztynowy blask oświetlił twarz panny Emily siedzącej przy mnie w ciemności i czekającej, aż się poruszę. Pochyliła się na de mną. Serce waliło mi jak młot, gdy przybliżała do mnie swą twarz. — Modliłam się za ciebie — wychrypiała szeptem. — I czuwałam przy tobie. Ale póki się nie pokajasz i nie okażesz skruchy za swoje zachowanie, diabeł nie wypuści cię ze swych szponów. Chcę, żebyś odmówiła Ojcze nasz, teraz i każdego wieczoru, rozumiesz? Spraw, aby naczy nie, którym jest twe ciało, stało się miejscem nieprzyja znym dla diabła. Módl się! — rozkazała. Jej oczy były teraz jak dwa jarzące się bursztyny. — Jestem zmęczona — powiedziałam. — Jestem ta ka zmęczona... — Módl się — powtórzyła. — Wygoń diabła z powro tem do piekła. Módl się, módl się, módl się. — Ojcze nasz — zaczęłam drżącymi ustami — któ ry jesteś w niebie... Nie mogłam sobie przypomnieć dalszych słów. Panna Emily skwitowała to stwierdzeniem, że diabeł odbiera mi pamięć. Kazała mi powtarzać modlitwę dopóty, dopóki nie wyrecytowałam jej bez zająknięcia, a potem zdmuchnęła 317
świecę i wyślizgnęła się po ciemku, jak ktoś, kto żyje za pan brat z nocą, cieniami i wszystkimi najczarniejszymi myślami, które nawiedzają nas w najtrudniejszych chwilach. Znów zapadłam w sen, nie do końca pewna, czy to, co się stało, było tylko sennym koszmarem, czy zdarzyło się naprawdę.
Rozdział piętnasty
Nie kończący się koszmar W następnych dniach i tygodniach czułam, jak powoli pogrążam się w coraz większym odrętwieniu. Byłam otę piała i ospała, poruszałam się po domu jak robot, nic nie czułam, nic mnie nie obchodziło, ledwie słyszałam i do strzegałam cokolwiek czy kogokolwiek. Miałam wrażenie, jak gdyby ten okrutny mróz, który porwał mnie tak zło śliwie w swe odmęty tamtego popołudnia, kiedy próbowa łam dojść pieszo do Upland Station, wciąż mnie trzymał w swoim uścisku. Przywykłam do tego domu ciemności, długich cieni i głębokiej ciszy. Nie rzucałam już pannie Emily wyzywających spojrzeń ani nie podważałam jej au torytetu i zarządzeń swoimi pytaniami. Cokolwiek kazała mi zrobić, robiłam. Dokądkolwiek kazała mi pójść, tam szłam. Pewnego dnia poleciła mi wyjąć z regałów w bibliotece wszystkie książki i odkurzyć okładki i półki. Były tam setki książek, a niektóre z nich, te nie tknięte od lat, miały tak pożółkłe i wysuszone strony, że gdy ściskałam je zbyt mocno, momentalnie kruszyły się w moich palcach. Spędziłam tam całe popołudnie i nie zbliżyłam się do koń ca, nawet kiedy za oknem słońce zaczynało już zapadać za drzewa. Panna Emily kazała mi wrócić do tego, jak tylko pozmywam po kolacji. Musiałam pracować przy świet le lampy naftowej i skończyłam prawie o północy. Resztką 318
sił, wyczerpana, wdrapałam się po schodach, z wdzięcz nością myśląc o moim marnym pokoju i łóżku. Nazajutrz zaspałam. Gdy nie pojawiłam się w kuchni o wyznaczonej porze, do mego pokoju przyszła panna Emi ly i wylała mi na głowę szklankę lodowatej wody. Wrzas nęłam, gwałtownie wyrwana z głębokiego snu. Poczułam, jak coś mnie rwie w klatce piersiowej. Ból był rozdziera jący, ale pannę Emily nic to nie obchodziło. — Lenistwo to jeden z grzechów śmiertelnych — oświadczyła, stojąc nade mną. — Wstawaj wcześnie i na czas zaczynaj swą pracę, a nie dostarczysz szatanowi cia ła, w które będzie mógł się wgryzać. A teraz ubieraj się i schodź prosto do kuchni — rozkazała. Nawet na taką zniewagę nie pisnęłam ani słowa. Moja flaga godności pozostała opuszczona. Panna Emily ciągała mnie od jednej pracy do drugiej, z pokoju do pokoju. Po zwalałam, żeby mnie wyśmiewała i używała jako przy kładu, ilekroć przyszła jej ochota na wygłoszenie kazania przy stole. W niedzielę odprawiła za mnie nabożeństwa w prowizorycznej kaplicy. Wydało mi się nawet, że za czynam już dostrzegać współczucie dla mnie w oczach Luthera i Charlotte. Czułam się bezsilna i zagubiona. Moja matka ani razu nie dowiadywała się o mnie, a ja nie mogłam skontakto wać się ani z Trisha, ani z Jimmym, ani z tatą Long champ. Teraz liczyło się tylko to, żeby przepracować czas, który pozostał do rozwiązania, i urodzić zdrowe, piękne dziecko, dziecko Michaela. Rozmyślanie o dziecku stało się dla mnie jedynym źród łem przyjemności. Czasami przerywałam pracę i położy wszy sobie dłonie na brzuchu, zamykałam oczy i wyob rażałam sobie malutką twarzyczkę dzieciątka. Oczami wy obraźni widziałam dziewczynkę. Miała jasne włosy, tak jak ja, ciemnoszafirowe oczy Michaela i pogodne usposo bienie. Jej różowa buzia tryskała zdrowiem. Nie mogłam się doczekać chwili, kiedy będę mogła wziąć ją na ręce. Pomimo okropnych okoliczności i wszystkich tych tra gicznych ciosów, jakie wymierzał mi los, po narodzinach 319
dziecka spodziewałam się już samych dobrych rzeczy. Wie rzyłam, że moja córka odmieni złą passę. Jakoś się po staram, żeby żyło nam się dobrze, a ona wyrośnie na pięk ną i dobrą dziewczynę. Mogłam całymi godzinami marzyć o tym, jak spacerujemy razem w słońcu po jakiejś pięknej plaży. Naturalnie zaczęłam się też zastanawiać nad imieniem. Rozważałam nadanie jej imienia po mamie Longchamp, ale później stwierdziłam, że moja córka powinna mieć swoje własne imię. Przy każdej okazji kartkowałam więc stare zakurzone tomy w bibliotece, poszukując rzadkich imion. Pewnego popołudnia przyłapała mnie na tym panna Emily. — Czego ty szukasz w tych książkach? — zapytała, podejrzliwie mrużąc oczy. — W moich książkach nie ma żadnych erotycznych ani prowokujących urywków. — Nie tego szukam — odparłam. — Skoro już pan na Emily musi wiedzieć, to zastanawiam się nad imie niem dla mojego dziecka. Panna Emily zrobiła szyderczy grymas. — Jeśli to będzie dziewczynka, nazwij ją Czystość al bo Cnota. I tak będzie miała sporo trudności do pokonania w życiu. Jeśli to będzie chłopiec, daj mu imię jednego z apostołów. Nic nie odpowiedziałam. Nie ulegało wątpliwości, że od rzucę każde imię, jakie mi zasugeruje. Dla dziewczynki podobało mi się imię Christie, ale nie byłam pewna, jak nazwę chłopca. Rozmyślając o tym, uzmysłowiłam sobie, że Michael nigdy nie omawiał ze mną imion. Już wtedy powinnam nabrać podejrzeń, widząc, że wcale nie zacho wuje się jak dumny przyszły ojciec. Mimo wszystko jednak nie mogłam przestać o nim myśleć. Wiedziałam tylko, że występuje już w jakimś nowym wiosennym przedstawieniu. Według Luthera wiosna tego roku opóźniała się na po łudniu i wprowadzała zamieszanie w plany zasiewów. Nie ocieplało się aż do kwietnia, chociaż na drzewach już dawno ukształtowały się pączki i zieleniła się trawa. Zresztą i tak nie miałam okazji docenić ładniejszej pogody, śpiewu pta ków i rozkwitających kwiatów, gdyż obowiązki przydzielane 320
przez pannę Emily zajmowały mi zwykle cały dzień. Po mimo cieplejszej pogody, cały ten wielki dom nie wydawał mi się ani trochę mniej zimny, jak gdyby promienie słońca z chwilą znalezienia się w jego mrocznych, pogrążonych w zadumie wnętrzach, momentalnie traciły swą moc. Do siódmego miesiąca ciąży mój brzuch urósł już dość znacznie i niekiedy przy wysiłku fizycznym zaczęłam mie wać duszności. Panna Emily jednak — pomimo swych przechwałek, jaka to z niej doświadczona akuszerka — ani trochę nie ograniczyła moich obowiązków. Nadal na legała, abym szorowała podłogi na czworakach, przesu wała ciężkie meble, odkurzała i polerowała. Jeśli cokol wiek zmieniła, to właśnie dodała mi pracy. Pewnego ranka, gdy skończyłam zmywanie naczyń, garnków i patelni i wyszorowałam podłogę w kuchni, pan na Emily przyszła skontrolować moją pracę. Byłam tak zmęczona, że siedziałam jeszcze na podłodze, ciężko dy sząc. Panna Emily stanęła nade mną jak wieża, spoglą dając z góry na mnie i efekty mojej pracy. — Nie opróżniałaś wiadra, żeby zmienić wodę? — zainteresowała się. — Opróżniałam, panno Emily — odparłam. — Tak jak zwykle. Zawsze zużywam trzy pełne wiadra wody. — Hm — chrząknęła, spacerując po kuchni. — Ta podłoga wygląda jak nie tknięta. — To bardzo stara i wytarta podłoga, panno Emily — odparłam. — Nie próbuj tłumaczyć swojej nieudolności stanem podłogi — odpaliła. — Odtąd — oznajmiła, czubkiem buta kreśląc na deskach niewyraźną linię — aż do końca ma być wymyte jeszcze raz. — Jeszcze raz? Ale dlaczego? — Bo użyłaś brudnej wody i wtarłaś jeszcze więcej bru du. Jak mamy tu jeść, kiedy podłoga jest taka brudna? — parsknęła. Usta jej się wykrzywiły, oczy zapłonęły ogniem. Jakaż ona potrafi być wściekła i brzydka, pomyślałam. — Ale muszę wypolerować meble i panna Emily ka zała mi umyć dziś okna w bibliotece i... 321
— Nic mnie nie obchodzi, co jeszcze masz do zrobie nia. Jaki pożytek z tego, co robisz, jeśli robisz to źle. Natychmiast popraw tę podłogę — uparła się. — Panno Emily — błagałam. — Jestem już bardzo zaawansowana w mojej ciąży. Jest mi coraz trudniej. Czy taka ciężka praca nie jest dla mnie niebezpieczna? — Oczywiście, że nie. Tylko komuś takiemu jak ty, zepsutemu i słabemu, może przyjść do głowy coś podo bnego. Im ciężej będziesz pracować, tym będziesz silniej sza w czasie porodu — powiedziała. — Ale ja jestem zmęczona. Trudniej mi teraz spać i... — Natychmiast umyj tę podłogę! — krzyknęła, wska zując palcem w dół. — Bo inaczej, gdy przyjdzie czas, każę Lutherowi zanieść cię do obory, żebyś rodziła między świniami. — Powinnam pójść do lekarza — wymamrotałam, nie podnosząc oczu. Chciałam powiedzieć więcej, ale bałam się, że panna Emily może zrobić, co obiecała, a wtedy jedynym moim osiągnięciem będzie śmierć dziecka. Dźwignęłam się z podłogi i poszłam napełnić wiadro. Potem do wody dodałam mydła i wróciłam do miejsca zaznaczonego przez pannę Emily. Stała w drzwiach i ob serwowała mnie przy pracy. — Naciskaj mocniej — zakomenderowała — i zataczaj większe kręgi przy szorowaniu. Wydawało mi się, że mó wiłaś, iż pracowałaś jako pokojówka w hotelu mojej siostry. — Pracowałam, ale nigdy nie musiałyśmy robić czegoś takiego! — W takim razie ten hotel musi być bardzo zapusz czony. To podobne do mojej siostry. Zawsze była pupil kiem, oczkiem w głowie mojego ojca i nigdy nie wypełniała swoich obowiązków. Zawsze udawało jej się skłonić mnie albo biedną, durną Charlotte, abyśmy wykonywały za nią jej pracę. Nadal jej się to udaje — powiedziała panna Emily. — Najlepiej świadczy o tym twoja tu obecność. Mocniej. Większe koła — powtórzyła, po czym odwróciła się i wyszła. 322
Przyłożyłam się do tego szorowania najlepiej, jak tylko umiałam, a kiedy skończyłam, okazało się, że nie łatwo będzie mi wstać. Plecy miałam tak zesztywniałe, że mu siałam oprzeć się o ścianę, aby złapać oddech i odczekać, aż ból przejdzie. Z biegiem czasu prace, które zazwyczaj kończyłam póź nym popołudniem, teraz przeciągały się do wieczora. Póź niej musiałam przejść samotnie przez ciemny dom ze świecą w dłoni. Wspinaczka po schodach stopniowo stawała się coraz cięższa i zabierała mi coraz więcej czasu. Bardzo się bałam, że mogę zemdleć i spaść ze schodów, bo wtedy na pewno straciłabym dziecko. Pewnej nocy przy końcu siódmego miesiąca ciąży po skończonej pracy wspięłam się po schodach i ledwie wesz łam do mojego ciemnego pokoju, wmaszerowała za mną panna Emily. Wydawać by się mogło, że przyczaiła się w cieniu na korytarzu — czułam wręcz na karku jej od dech. W jednej ręce trzymała lampę naftową, w drugiej niosła coś w dużej papierowej torbie. — Czas na ocenę sytuacji — powiedziała, gdy odwró ciłam się zaskoczona. — Co panna Emily ma na myśli? — zawołałam. By łam tak zmęczona, że aż mi się kleiły oczy. Miałam nadzieję, że nie zamierza teraz robić żadnego spisu inwentarza. — Musimy cię zbadać — powiedziała. — Ale dlaczego teraz? — jęknęłam. — Jestem zmę czona i pora już spać. — Czego ty chcesz? Żebym zmieniała mój rozkład za jęć tylko po to, by dopasować się do twoich zachcianek? Zdejmij suknię — rozkazała. Chcąc nie chcąc, zaczęłam przeciągać suknię przez gło wę, ale ona była niecierpliwa, chwyciła ją obiema rękami i szarpnęła gwałtownie, niemal przewracając mnie na pod łogę. Skuliłam się w sobie, zakrywając mój powiększony brzuch, i cisnęłam jej pełne wściekłości spojrzenie. Poło żyła prawą dłoń na moim brzuchu, naciskając tak mocno, że musiałam krzyknąć. — Tak jak podejrzewałam: masz obstrukcję — oznajmiła. 323
— Nie, wcale nie mam — odparłam. — Ja... — Co ma znaczyć to, och, nie? Nie sądzisz chyba, że po tylu latach i dziesiątkach porodów, które przyjęłam, nie wiem, kiedy ciężarna kobieta ma obstrukcję i gdy ta obstrukcja powoduje nacisk na macicę i płód? — Ale... — Potrząsnęłam głową. Czy ona ma rację? przyszło mi na myśl. Czy to dlatego tak trudno mi się oddycha? — Żadnych ale. Chcesz robić to, co jest najlepsze dla dziecka, prawda? — Tak — powiedziałam. — Oczywiście. — Świetnie. — Sięgnęła do papierowej torby i wyjęła z niej dużą butelkę oleju rycynowego oraz ogromną szklankę. Odkręciła butelkę i napełniła szklankę. — Wypij to — powiedziała, podając mi ją. Powoli wzięłam szklankę do ręki. — Wszystko? — Oczywiście, że wszystko. Chyba wiem, ile ci trzeba. Wypij. Uniosłam szklankę do ust, zamknęłam oczy i zaczęłam pić. Ohydny płyn bulgotał, spływając do żołądka. Ku mo jemu zaskoczeniu panna Emily znów napełniła szklankę. — Jeszcze jedną — powiedziała. Podstawiła mi szklan kę do twarzy. — Wypij! — rzuciła. Powoli wzięłam to naczynie pełne wstrętnej cieczy i opróżniłam je najszybciej, jak tylko mogłam. — Dobrze. To cię przeczyści i zmniejszy nacisk na ma cicę — powiedziała. W blasku lamp wydało mi się, że omal się nie uśmiech nęła. Może teraz, kiedy czas rozwiązania coraz bardziej się zbliża, zacznie się zachowywać jak położna, za którą się podaje, pomyślałam. Panna Emily tymczasem scho wała z powrotem do torby prawie już pustą butelkę oleju rycynowego wraz ze szklanką. — Możesz się ubrać — powiedziała i wymaszerowała z pokoju. Niedługo po jej wyjściu ostry i przerażający skurcz przeszył mi brzuch. Każdy, który przychodził po nim, był 324
dwa razy silniejszy od poprzedniego. Potem szybko nade szły bóle, jeden po drugim. Wstałam z łóżka, najprędzej, jak tylko mogłam, i nie zatrzymując się nawet, aby zapalić lampę, skoczyłam do drzwi łazienki. Mocno pociągnęłam gałkę, ponieważ drzwi zawsze trudno się otwierały i tym razem, jak na złość, gałka została mi w dłoni, a szarp nięcie odrzuciło mnie do tyłu i ciężko upadłam na podłogę. W dodatku wstrząs sprawił, że zdarzył się niespodziewa ny wypadek. — Och, nie! — wrzasnęłam. Moje wnętrzności wiły się jak opętane. Mogłam tylko leżeć i czekać, aż się to skończy. Później, powoli, najostrożniej, jak tylko mogłam, aby nie ubrudzić się jeszcze bar dziej, zrzuciłam zaplamioną suknię. Zwinęłam ją prędko i podeszłam do drzwi łazienki. Włożyłam palec do dziury po gałce i ciągnęłam tak długo, dopóki drzwi nie ustąpiły. Wreszcie weszłam do środka i umyłam się. Jednak ręcz nik i ściereczka do mycia nie wystarczyły. Poruszając się po omacku, wróciłam do sypialni, ponieważ postanowi łam, że zawołam pannę Emily. Ale zanim zdążyłam otwo rzyć usta, w brzuchu, jakby w odpowiedzi, znów zaczęło się bulgotanie. Tym razem zdążyłam do łazienki, ale moje wnętrzności kompletnie oszalały i kiedy wreszcie skoń czyłam, byłam tak osłabiona, że ledwie mogłam ustać na nogach. Czułam ostry ból w brzuchu. Z trudnością łapa łam oddech. Serce waliło mi tak mocno, że wydawało mi się, iż rozsadzi mi pierś. — Panno Emily! — zawołałam w nadziei, że mnie usłyszy i przyjdzie mi pomóc. — Panno Emily! — Na słuchiwałam, ale nie usłyszałam żadnej odpowiedzi ani odgłosu kroków na korytarzu. Jak będę ją wołać stąd, to może mnie nigdy nie usłyszeć, pomyślałam. Przerażona tym wszystkim, wstałam i zrozpaczona wró ciłam do łóżka. Bóle w brzuchu promieniowały na plecy, stawały się coraz ostrzejsze i przybierały na sile. Uświa domiłam sobie, że znów muszę pójść do łazienki, i to pręd ko. Ześlizgnęłam się z łóżka i na czworakach w ostatniej chwili dotarłam do ubikacji. Ale po tej wyprawie czułam 325
się jak wyżęta ścierka. Nie byłam nawet w stanie przyczołgać się do łóżka. Padłam na podłogę, z jękiem, bo brakowało mi już sił, żeby krzyczeć. Zdawałam sobie spra wę, że grozi mi utrata dziecka, ale nie miałam siły zrobić nic więcej. Dzięki Bogu ból z wolna zaczął ustępować. Zamknęłam oczy i objęłam mój brzuch. W tej pozycji zasnęłam. Rano panna Emily znalazła mnie leżącą w tym samym miejscu na podłodze. — To obrzydliwe! — wrzasnęła. — Patrzcie tylko na ten pokój. Jesteś gorsza od moich świń! — Panno Emily — próbowałam się wytłumaczyć, usi łując wstać. — Nie zdążyłam do łazienki. Panna Emily dała mi za dużo tego oleju rycynowego! — krzyczałam. Łzy spływały mi po policzkach. — Jak śmiesz posądzać mnie o popełnienie błędu? Ro bisz to, bo jesteś za głupia, żeby sama o siebie zadbać. — Nie jestem głupia. Niemal straciłam dziecko. — Na to ona zaczęła się uśmiechać. — Panna Emily chce, żebym straciła dziecko! To dlatego to zrobiła i dlatego każe mi tak ciężko pracować. — Dlaczego ty niewdzięcznico... nigdy nie zrobiłabym czegoś podobnego. — Jej oczy się zwężyły. — Myślisz, że ukarałabym dziecko za grzechy jego rodziców? Opanuj się, bo inaczej naprawdę umieszczę cię w oborze. Zresztą i tak nie zachowujesz się lepiej niż świnia — oznajmiła i wyprę żyła się. — Przyślę tu Charlotte z nowym ręcznikiem, ścier ką i czystą suknią — powiedziała. — Masz się umyć i przed południe poświęcić na sprzątanie tego pokoju. Dopiero po tem, i nie wcześniej, możesz zejść na dół coś zjeść. Rozu miesz? Obrzydliwe — dorzuciła i wymaszerowała z pokoju. Dopóki Charlotte nie przyniosła mi czystych rzeczy, nie ruszyłam się z miejsca. Czyżbym była aż do tego sto pnia oszołomiona, żeby zostawić je na dole? — zastana wiałam się. Ostatnie dni były tak ciężkie, praca taka trud na, moje zmęczenie tak głębokie, że może rzeczywiście tak się stało. Ale bardziej prawdopodobne wydało mi się, że panna Emily zrobiła to wszystko naumyślnie. 326
— Uch — jęknęła Charlotte, zatykając sobie nos. — Przepraszam, Charlotte. Dziękuję ci — powiedzia łam, odbierając od niej moje rzeczy. — Gdybym miała w po koju okno, mogłabym je otworzyć — dodałam ze złością. Charlotte stała za progiem i patrzyła, jak się myję. Czułam się jak ofiara jakiejś straszliwej wojny. Cieszyłam się, że mogę się umyć i włożyć tę okropną workowatą sukmanę, bo przynajmniej była czysta. — Mnie się przytrafiło to samo — wyznała Charlot te, ze smutkiem potrząsając głową, gdy zajęłam się sprzą taniem pokoju. — To samo? — przerwałam, żeby na nią spojrzeć. — To znaczy, że też byłaś taka chora? — Tak, ale Emily powiedziała, że to przez to, że dziecko ma spiczaste uszy i że to szatańskie nasienie. Wybałuszyłam na nią oczy. Co znaczyło to wszystko — grzechotka, haft dla dziecka, wzmianki o jej własnej ciąży? Czy to prawda, czy wytwór jej wyobraźni? — Charlotte, kiedy urodziłaś to dziecko? — spytałam. — Charlotte! — usłyszałyśmy wołanie panny Emily dobiegające z dolnego holu. — Kazałam ci dać jej te rze czy i zostawić ją, żeby posprzątała. Charlotte już chciała się odwrócić, a potem zawahała się i popatrzyła na mnie z przekornie figlarnym wyrazem na twarzy. — Wczoraj — powiedziała i wybiegła. Wczoraj? — zdziwiłam się i o mało nie wybuchnęłam śmiechem. Charlotte rzeczywiście w ogóle nie miała po czucia czasu. Ale czy to musiało znaczyć, że wszystko, co mi opowiada, było tylko wytworem jej fantazji? A jeśli naprawdę urodziła kiedyś nieślubne dziecko, tak jak ja, to czy panna Emily wyprawiała z nią to samo, co ze mną? Wiedziałam, że ona sama na pewno mi tego nie powie. Gdybym tylko zapytała ją o ciążę Charlotte, z miejsca zbeształaby mnie za słuchanie jej siostry i podsycanie jej wyobraźni. Ale ja muszę odkryć prawdę, bo już niedługo może być za późno i dla mnie, i dla dziecka, pomyślałam. 327
Gdy zaczął się ósmy miesiąc mojej ciąży, panna Emily stwierdziła, że za dużo ważę, i postanowiła zmniejszyć moje porcje jedzenia. Bywało, że dopadał mnie taki głód, iż pochłaniałam wszystko w zasięgu wzroku, nawet ze starzały chleb. Musiałam przemycać jedzenie po kryjo mu, bo panna Emily nie zostawiała dla mnie nic na wie rzchu. W dodatku podczas posiłków po zjedzeniu mojej szczupłej porcyjki, musiałam siedzieć przy stole i patrzeć, jak Charlotte je dalej. Doszło nawet do tego, że gdy po dawała mi swój talerz do mycia, zjadałam wszystko, co zostawiała. Choć dostawałam mniej jedzenia, pracy mi nie odjęto, a mój brzuch znacznie się obniżył. Nie mogłam się schylać i aby coś podnieść, musiałam klękać. Pewnego kwietnio wego poranka panna Emily stwierdziła, że nadszedł już czas na wietrzenie. Z początku nie zrozumiałam, o co jej chodzi. W końcu pojęłam jednak, co chce zrobić. Przede wszystkim zażyczyła sobie, abym pozbierała wszystkie dywany w domu i wytrzepała je na dworze. Później miałam wynieść wszystkie poduchy z kanap i fo teli i tak samo je wytrzepać. Gdy zaczęłam protestować, kazała Charlotte mi pomóc, a Charlotte zrobiła to z wielką chęcią, ponieważ zawsze była szczęśliwa, gdy przydziela no jej jakieś poważniejsze zajęcie. Zaczęłyśmy więc razem od zwinięcia dywanu w bibliotece. Większość zrobiła Charlotte, lecz wyniesienie takiego ciężaru wymagało spo rego wysiłku i nawet wykonanie tego wspólnie z Charlotte było ponad moje siły. Naraz poczułam, jak w brzuchu coś mnie ciągnie i rozdziera. Mimo wszystko zdołałyśmy jakoś wynieść dywan na ganek. Przewiesiłyśmy go przez balu stradę i zaczęłyśmy wytrzepywać z niego kurz, który gro madził się w nim przez wiele, wiele miesięcy. Wzbijały się nad nami takie tumany pyłu, że omal się nie udusiłam. Panna Emily przez cały ten czas przyglądała nam się z boku niczym orzeł. — Musiałam dziś wcześniej wstać — powiedziała Char lotte, gdy zrobiłyśmy sobie chwilę przerwy. — Dziecko mnie obudziło. 328
— Charlotte, jak tam może być dziecko, jeśli mi po wiedziałaś, że poszło do piekła? — zdziwiłam się. — Czasami panna Emily pozwala, żeby mnie odwie dził. Nigdy nie wiem, że przyjdzie, dopóki nie usłyszę, jak płacze, żeby mu podać butelkę — wyjaśniła. — A dzisiaj gdzie jest? — dopytywałam się, wiedząc, że panna Emily nas nie słyszy. — W pokoju dziecinnym. A gdzieżby indziej? — od parła Charlotte i zaczęła trzepać dywan, podśpiewując sobie przy tym jakąś dziecinną piosenkę: — Lepiej nie chodź dzisiaj do lasu... Postanowiłam. Dzisiejszej nocy — planowałam sobie — gdy upewnię się, że panna Emily już śpi, zrobię to, czego mi zabroniono: pójdę do zachodniego skrzydła i wszystko zbadam. Wietrzenie było najcięższą z prac, jakie przyszło mi wykonywać w tym miesiącu, ale dzięki temu mogłam prze bywać na dworze i cieszyć się ciepłym wiosennym dniem. Niemal już zapomniałam, jakim cudownym szczęściem na pełnia człowieka widok błękitu nieba i lekkich, białych chmur. Wietrzyk był łagodny i delikatnie igrał w luźnych pasemkach moich włosów. Mimo woli budziły się we mnie wspomnienia o najszczęśliwszych wiosennych dniach mo jego życia, tych nielicznych, lecz jakże cudownych dniach, kiedy Jimmy i ja byliśmy mali i nie całkiem rozumieliśmy, jak ciężkie i okrutne było w rzeczywistości nasze życie. Przynajmniej ja tego nie rozumiałam, bo Jimmy chyba zawsze miał świadomość całej niedoli naszego losu i cier piał z powodu nędzy. Już od tak dawna ani on nie dostał ode mnie żadnej wiadomości, ani ja od niego. Bałam się, że myśli sobie, iż o nim zapomniałam i już mi na nim nie zależy. A przecież jednym z powodów, dla których z taką niecierpliwością ocze kiwałam przyjścia na świat dziecka i mojego wyjazdu z Łąk, było właśnie pragnienie odnowienia mojego związku z Jim mym — jeśli w ogóle będzie to możliwe. Bałam się, że kiedy dowie się o wszystkim, co zrobiłam i co się stało, może nie chcieć już mieć ze mną nic wspólnego. 329
— Obudź się! — krzyknęła z okna panna Emily. Wróciłam do trzepania poduch. Panna Emily była wyraźnie zadowolona, że tak dużo prac udało nam się wykonać, ponieważ po kolacji stwier dziła, że kiedy tylko zechcę, mogę pójść poczytać lub po łożyć się do łóżka. Poszłam więc do biblioteki, aby do kładniej przyjrzeć się pewnym rodzinnym zdjęciom, które odkryłam podczas gruntownych porządków na półkach. Przewracałam kartki albumu i oglądałam fotografie w ko lorze sepii przedstawiające babkę Cutler, pannę Emily i Charlotte jako małe dziewczynki. Babka Cutler była zdecydowanie najładniejsza z całej trójki. Panna Emily nawet już jako dziecko miała ściąg niętą twarz i zimne, srogie oczy, Charlotte natomiast od najmłodszych lat należała do osób raczej pulchnych, ale zawsze też — w przeciwieństwie do swej siostry — miała ten szczęśliwy, niewinny wyraz twarzy dziecka. Na nie których fotografiach gdzieś w tle pojawiał się nawet Lut her. Kiedyś był wysokim, postawnym — można by powie dzieć, że wręcz przystojnym — mężczyzną. Na wszystkich zdjęciach państwa Booth pan Booth siedział, a pani Booth stała za nim z rękami na jego ramionach. Żadne z nich się nie uśmiechało — być może myśleli, że uśmiech wabi szatana. Ładne były fotografie przedstawiające tereny wo kół domu — wywnioskowałam z nich, że plantacja była kiedyś miejscem tętniącym życiem i wcale bogatym. Tym bardziej skłoniło mnie to do rozmyślań nad siłami i wy darzeniami, które tak dramatycznie przemieniły to miej sce i tę rodzinę. Wszystko to przypomniało mi o moim zamiarze zba dania zachodniego skrzydła. Poszłam więc do swojego po koju, aby choć trochę odpocząć i odczekać, aż panna Emily pójdzie spać. Nie spodziewałam się, że po całym dniu pra cy będę aż tak zmęczona: zasnęłam ledwo przyłożyłam głowę do poduszki. Kiedy się obudziłam, zbliżał się już ranek, lecz było jeszcze wystarczająco ciemno, abym mogła rozpocząć swą wyprawę. Wstałam z łóżka i zapaliłam lampkę naftową. Wyszłam 330
na ciemny korytarz i z silnym postanowieniem, by dowie dzieć się, czy w fantazjach Charlotte Booth kryje się choć by ziarno prawdy, skierowałam się do zachodniego skrzydła. Kiedy dotarłam do schodów, zawahałam się. Czułam się, jak gdyby stała przede mną jakaś niewidzialna ścia na, granica, którą będę musiała przekroczyć, ryzykując ściągnięcie na siebie gniewu panny Emily. Korytarz w za chodnim skrzydle tonął w całkowitej ciemności, a ja, nie mając najmniejszego pojęcia, co mnie tam spotka, wbrew wszystkiemu ruszyłam przed siebie, prawą ręką przytrzy mując się ściany. Podobnie jak w moim skrzydle, znajdowało się tutaj tro chę ozdobnych mebli i sporo starych obrazów. Mój wzrok padł na wiszące obok siebie dwa dość duże portrety ojca i matki sióstr Booth. Jak na wszystkich starych fotogra fiach żadne z nich się nie uśmiechało, za to oboje sprawiali wrażenie zagniewanych i nieszczęśliwych. Obrazy te wisia ły na ścianie na wprost pierwszych drzwi. Zatrzymałam się i nasłuchiwałam. Czy to pokój Emily czy Charlotte? — zastanawiałam się. Z wolna przekręciłam gałkę i pchnęłam drzwi. Z początku nawet nie drgnęły, zaraz potem jednak odblokowały się i wpadłam do pokoju. Przykręciłam lampę, lękając się, że trafiłam do pokoju panny Emily, lecz natychmiast stało się jasne, że tutaj z pewnością od lat nikt nie mieszkał, toteż z powrotem podkręciłam światło i rozejrzałam dookoła. Pokój był ogrom ny. Stało tam wielkie dębowe łoże z wezgłowiem w kształ cie półksiężyca, otoczone kolumnami sięgającymi aż po sufit. Wciąż leżały na nim stare poduszki i kapy, lecz pokrywająca je gruba warstwa pajęczyn nie pozostawiała cienia wątpliwości, że od wieków nikt nie przychodził tu sprzątać. W pokoju był kominek długi przynajmniej na sześć metrów z oknami po obu stronach. Wisiały na nich długie, obciążone kurzem i brudem zasłony; teraz były szczelnie zaciągnięte. Powyżej kominka widniał portret ojca panien Booth za młodu — jak mi się zdawało — a może jego ojca. Stał z karabinem w jednej ręce i sznurem kaczek 331
w drugiej. Był to jeden z niewielu obrazów w tym domu, na którym ktoś miał na twarzy coś zbliżonego do uśmiechu. W pokoju stało dużo ciemnych, pięknych, antycznych mebli, a na nocnym stoliku leżała Biblia i okulary do czy tania. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny i całe wnę trze sprawiało wrażenie, jak gdyby jego mieszkańcy po pro stu pewnego dnia wyszli z pokoju i nie pojawili się tu więcej. Na toaletce wciąż jeszcze pełno było szczotek, grzebieni i słoiczków z kremami. Niektórych słoików nie zakręcono nawet, toteż ich zawartość dawno już wyschła i wyparo wała. W szafach wisiały ubrania, a przy łóżku stały buty: para męskich z jednej strony i damskich z drugiej. Ogarnęło mnie przerażające uczucie, że wtargnęłam do schronienia pary duchów. Czym prędzej wycofałam się z tego pokoju, który zapewne kiedyś zajmowali starsi państwo Booth, i za częłam posuwać się dalej, w głąb tego samego korytarza. Spostrzegłam, że drzwi następnego pokoju są otwarte, więc przykręciłam lampkę i najciszej, jak tylko mogłam, podeszłam bliżej. Z pokoju sączyło się bardzo blade świat ło. Zawahałam się, a potem zaglądnęłam zza futryny drzwi i zajrzałam do środka. Na długim, wąskim łóżku o prostym, prostokątnym wezgłowiu leżała panna Emily. W koszuli nocnej okrywa jącej jej ciało niczym całun i z białą twarzą oświetloną malutką lampką naftową wyglądała jak trup. A więc śpi przy zapalonym świetle, pomyślałam. Jakie to interesu jące, że pozwala sobie na takie marnotrawstwo. Nagle okazało się, że wbrew temu, co można by sądzić po jej kamiennej twarzy i stalowych, zimnych oczach, żyła wśród lęków, które sprawiały, że bała się ciemności. Prędko minęłam otwarte drzwi jej pokoju i podeszłam do następnych, znajdujących się znacznie dalej w głębi korytarza. Te także były otwarte i gdy zajrzałam do wnę trza pokoju, zobaczyłam śpiącą Charlotte skuloną na łóż ku w pozycji embrionalnej, z rękami przy ustach. Jej dłu gie warkocze były rozplecione, a siwe włosy, zbite w jedną kępkę, leżące obok jej dziecinnej twarzy wyglądały troszkę nie na miejscu. 332
Co, poza pokojem jej rodziców zachowanym niczym sa la muzealna, mogło sprawić, że panna Emily zabroniła mi wchodzenia do tego skrzydła domu? — zastanawia łam się. Uniosłam lampę i kiedy skierowałam światło przed siebie, spostrzegłam, że po stronie pokoju Charlotte znajduje się jeszcze jeden pokój, do którego prowadzą drzwi znacznie mniejsze niż wszystkie pozostałe. Nasłu chiwałam przez chwilę, aby się upewnić, że panna Emily nie słyszała moich kroków, a potem ruszyłam dalej. Małe drzwi tamtego pokoju były zamknięte. Przekręciłam gałkę, ale nie ustąpiły. Czy tak jak te pierwsze po prostu trudno się otwierają? — zastanawiałam się. Po chwili pchnęłam mocniej i drzwi otworzyły się zupełnie tak, jak gdyby ktoś stał za nimi i naraz zdecydował się nie stawiać już dłużej oporu. Wpadłam do środka niesiona siłą własnego rozpędu. Tym razem, gdy uniosłam lampę i rozejrzałam się do okoła, przeszył mnie dreszcz. To był pokój dziecinny. Char lotte wcale nie fantazjowała. Ściany pokoju zdobiły jej hafty oprawione w ramki. To były naprawdę piękne dzieł ka — przedstawiały zwierzęta i plantację, a także przy rodę: łąki, drzewa, kwiaty. W pokoju stały różne komody i szafy, głównym sprzętem było tu jednak łóżeczko dzie cinne. Wydawało mi się, że leży w nim dziecko. Zbliżając się do niego, czułam, jak serce kołacze mi coraz mocniej i mocniej. W łóżeczku naprawdę było dziec ko. Przez cały czas... ale nigdy nie słyszałam jego płaczu. Dlaczego jego obecność utrzymywano w tajemnicy? Czyje mogło być to dziecko? Podeszłam do łóżeczka i powoli oświetliłam je lampą. Potem wyciągnęłam rękę, ostrożnie odsunęłam z twarzy dziecka miękki, różowy koc i wtedy zrozumiałam. To była lalka! — Jak śmiałaś tu przychodzić? — usłyszałam wrzask panny Emily i omal nie upuściłam lampy. Odwróciłam się prędko i ujrzałam ją stojącą w drzwiach pokoju. Była tylko w koszuli, rozpuszczone włosy opadały jej na ramiona, jeszcze bardziej upodabniając ją do czarow nicy. Uniosła swą lampę, tak że światło padło na mnie. — 333
Jak śmiałaś wbrew mojemu zakazowi przychodzić do tego skrzydła?! — Chciałam sprawdzić, dlaczego Charlotte wciąż opo wiada mi o dziecku. Chciałam... — Nie miałaś prawa — ryknęła, podchodząc bliżej. — To nie twoja sprawa — syknęła, stojąc już zaledwie metr ode mnie. Jej oczy pałały gniewem, szyję miała tak napiętą, że jej obojczyki wyglądały, jak gdyby zaraz miały przebić skórę. Sama śmierć nie mogłaby wyglądać paskudniej niż ona, kiedy światło padało na jej jadowitą twarz o czer wonych oczach. Ledwo mogłam oddychać, z trudem przy chodziło mi wykonywanie jakichkolwiek ruchów. Gardło mi się zacisnęło, serce niemal zupełnie zamarło i zimny dreszcz przebiegł po mnie z prędkością prądu od stóp aż po kark. — Nie chciałam pannie Emily zawracać głowy pyta niami, ale... — Ale byłaś ciekawa — dokończyła, kiwając głową — tak samo ciekawa jak Ewa była ciekawa drzewa poznania dobra i zła, pomimo, iż tak samo jak tobie, zabroniono jej smakowania jego owoców. Nic nie zdołało cię zmienić przez cały czas twojego pobytu tutaj; ani praca, ani na bożeństwa niedzielne w kaplicy, ani moje czytania, nic; jesteś taka, jaka byłaś i jaka zawsze będziesz — grzeszna. — Nie jestem — zaprotestowałam ze spokojem. — Chcia łam tylko... — Dowiedzieć się, gdzie był szatan przed złożeniem wizyty tobie. Rozumiem twoje zainteresowanie. Więc na ciesz oczy tym widokiem — powiedziała, znów kiwając głową i wskazała gestem naokoło siebie. — Nie rozumiem — odparłam. — To w tym pokoju trzymałyśmy dziecko, dopóki nie umarło i poszło do piekła. — Umarło? Jakie dziecko? Czyje dziecko? — Samego szatana — oznajmiła. — Charlotte wyda ła je na świat, ale jego ojcem był sam szatan. — Dlaczego panna Emily tak mówi? — spytałam. 334
— Bo nikt inny tylko sam szatan mógł sprawić, że za szła w ciążę. Ni stąd, ni zowąd nagle pewnego dnia okazało się, że jest w ciąży. Nie rozumiesz? — Jej oczy rozszerzyły się do przerażających rozmiarów. — Wiedziałam o tym od samego początku, a kiedy urodziło się dziecko, wystarczyło mi tylko jedno spojrzenie, żeby się upewnić. — Panna Emily powiedziała jej, że dziecko ma spi czaste uszy, prawda? — Bo miało — odparła. — Dzięki Bogu nie przeżyło. — Co panna Emily zrobiła? — spytałam, a serce tak mi kołatało, iż z ledwością mogłam mówić dość głośno, żeby mnie słyszała. — Nic, tylko modliłam się za nie dzień i noc — od parła i zapatrzyła się gdzieś niewidzącymi oczami. Mil czała przez dłuższą chwilę i nagle jakby przypomniała sobie, gdzie jest. — Jednakże moja żałosna siostra przy rodnia tego nie rozumiała, nie umiała zrozumieć. Dlate go... pozwoliłam jej zachować tę fantazję. — To okrutne. — Popatrzyłam w jej twarz przepełnioną grozą. — Uważasz, że moje dziecko też jest złe, prawda? To dlatego próbowałaś wywołać u mnie poronienie, gło dząc mnie, zmuszając do ciężkiej pracy i wypicia tej koń skiej dawki oleju rycynowego. Jesteś nienormalna — wy rzuciłam z siebie, zanim zdążyłam powstrzymać się od wypowiedzenia tych słów. Panna Emily odwróciła się, spoglądając na mnie. — Coś podobnego! Wynoś się stąd! — rozkazała. Ruszyłam do drzwi, a ona podeszła do mnie, jakby chciała mi zagrozić. — Wynoś się i wracaj tam, gdzie twoje miejsce! — Wyniosę się, bo moje miejsce na pewno nie jest tutaj! — odwrzasnęłam. — Chcę stąd wyjechać... dokąd kolwiek, byle uciec z tego domu, i nie powstrzymasz mnie od tego. Ledwo dotarłam do drzwi, odwróciłam się i zaczęłam biec. Gdziekolwiek spojrzałam, wciąż widziałam przed so bą te jej nienawistne oczy. — Zaraz cię dopadnę, szatanie! — krzyknęła. Zaczęłam biec jeszcze szybciej, ale popełniłam błąd: kie335
dy znalazłam się przy schodach, obejrzałam się do tyłu i potknęłam się. Krzyknęłam, zawirowałam, wpadając na ścianę, i runęłam na podłogę. Lampa cudem się nie rozbiła, ale światło zgasło, pozostawiając mnie w całkowitej ciemności. Jęknęłam. Tym razem bólowi w brzuchu towarzyszył silny skurcz. — Och, nie... — przeraziłam się i krzyknęłam z bólu. Korytarzem, powoli, niosąc przed sobą lampę, zbliżała się panna Emily. Ścisnęłam brzuch rękami. — Niech panna Emily mi pomoże — zawołałam. — Coś się dzieje... — Spojrzałam między nogi i zdałam sobie sprawę, że jestem cała mokra. — Wody mi odpłynęły! — wrzasnęłam. Panna Emily powoli opuściła lampę i zobaczyła, że to prawda. — Podnieś się! — rozkazała. — Szybko. Charlotte, która dopiero co się obudziła, stanęła za nią. — Co jej jest, Emily? — spytała. — Dlaczego leży na podłodze? — Pomóż jej wstać — rozkazała jej panna Emily i Charlotte wyszła zza jej pleców. Przejście z powrotem do mojego pokoju było najwię kszą torturą, jaką można sobie wyobrazić. Ból nasilał się i wciąż czułam skurcze. Padłam na plecy na moje łóżko. Panna Emily z całkowitym spokojem weszła za mną do pokoju i postawiła lampę na stole. — Idź obudzić Luthera — rzuciła do Charlotte. — Powiedz mu, żeby przyniósł tu wiadro gorącej wody. — Cisnęła mi nienawistne spojrzenie i twarz wykrzywił jej pogardliwy uśmiech. — Pospieszyła się. — Odwróciła się do zdumionej Charlotte wciąż stojącej w progu z wyba łuszonymi oczami. — Ruszaj się! — zakomenderowała. — O, Boże! — zawołałam. — Jak to boli! — Im więcej grzechów masz na sumieniu, tym więcej boli — syknęła panna Emily z nie skrywaną satysfakcją. Podciągnęła mi suknię i zgięła nogi w kolanach. Potem położyła mi dłoń na brzuchu. — Masz skurcz — stwierdziła. Potem się uśmiechnęła. — Teraz zobaczymy, czy potrafisz unieść ciężar swej winy. 336
Rozdział szesnasty
Mój rycerz w srebrnej zbroi — Przyj! — wrzasnęła mi prosto w twarz panna Emily. — Wcale nie przesz. Przyj mocniej! — Prę! — krzyknęłam. Wzięłam kilka głębokich wdechów i spróbowałam je szcze raz i jeszcze raz. Ból był tak potworny, że przemknęło mi przez myśl, iż może panna Emily miała rację — moja męczarnia była karą za moje postępki. Mama Longchamp nigdy nie wspominała, że poród to coś tak bolesnego. Wie działam, że to nie niedzielny piknik, ale czułam się, jakby ktoś wielkimi łapami ściskał mi brzuch; jak gdyby ktoś wbił mi w niego setkę noży. Wydawało mi się, że prędzej zemdleję, niż urodzę dziecko, i stanie się coś strasznego. Wreszcie poczułam, że coś się przesuwa. — Tak jak myślałam — stwierdziła panna Emily, kie rując dziecko do wyjścia swymi długimi, chudymi, kości stymi rękami — dziecko wychodzi nóżkami do przodu. Charlotte wróciła z wiadrem wrzątku, a potem panna Emily wysłała ją po ręczniki i nożyczki. Widziałam, jak Charlotte stoi przy drzwiach z rozdziawionymi ustami i roz szerzonymi oczami śledzi przebieg cudownego wydarzenia. — Po co nożyczki? — zawołałam, gdy zobaczyłam, jak panna Emily sięga ręką do tyłu i bierze je od Charlotte. — Do przecięcia pępowiny — odparła, rozdrażniona moim pytaniem. — Dlaczego dziecko nie płacze? Czy dzieci nie płaczą zaraz po przyjściu na świat? — zdziwiłam się. Miałam spoconą twarz, kilka kropel potu spłynęło mi do oczu i mu siałam zamrugać powiekami. — Zamknij się i bądź cierpliwa — rzuciła. — Nie za pominaj, że to wcześniak — dodała. — Co to? Dziewczynka? Panna Emily nic nie odpowiedziała, ale zobaczyłam, że Charlotte potakująco kiwa głową. Malutka dziewczyn337
ka, dokładnie tak, jak marzyłam. Zamknęłam oczy i osu nęłam się na posłanie. Przyłożyłam głowę do poduszki i zaczęłam oddychać bardziej regularnie. Nagle, gdy panna Emily umyła dziecko i owijała je ręcznikiem, usłyszałam cichutki płacz. — Niech ją zobaczę! — zawołałam. Panna Emily położyła maleństwo obok mnie. Byłam tak zmęczona, że kleiły mi się oczy, ale kiedy spojrzałam na tę malutką różową twarzyczkę z tycim noskiem i uste czkami, ból i wyczerpanie zaczęły ustępować, a po nich przyszło wszechogarniające uczucie uniesienia. Malutkie paluszki mojej córeczki były pomarszczone i skulone jak u staruszki i miała najmniejsze uszka, jakie można sobie wyobrazić. Na główce wyrastała jej kępka jasnych wło sków, dokładnie tak, jak sobie wymarzyłam. Oczka miała zamknięte. Nie mogłam się doczekać, kiedy zobaczę, czy ma ciemnoszafirowe oczy Michaela. — Jest taka idealna, taka malutka — powiedziałam. — Czy to dołeczek na policzku? — Jest za mała — wymamrotała panna Emily. Zwinęła pozostałe ręczniki i rzuciła je na stertę na podłodze. Przez chwilę przyglądała się mojemu dziecku i mnie, po czym potrząsnęła głową i wyciągnęła ręce, aby zabrać dziecko z moich ramion. — Dokąd panna Emily ją zabiera? — zapytałam. By łam oszołomiona zmęczeniem i niezdolna do jakiegokol wiek sprzeciwu. — Do pokoju dziecinnego. Dokąd by indziej? Ty śpij. Później przyślę Charlotte z czymś pożywnym do picia. Uważałam, że niezbyt delikatnie trzyma dziecko i wy obraziłam sobie, iż nawet takiemu noworodkowi musi być niewygodnie, kiedy czuje uścisk tych kościstych ramion. Mała chrząknęła i odwróciła główkę, jak gdyby chciała sprzeciwić się temu, co się z nią dzieje. — Dlaczego nie może zostać ze mną? — Bo we śnie możesz przygnieść ją swoim ciałem — odparła panna Emily, rzucając mi pogardliwe spojrzenie. 338
Potem popatrzyła na dziecko i znów potrząsnęła głową. — Jest za mała — powtórzyła i ruszyła do wyjścia. — Ale za to piękna, prawda? Prawda, że jest piękna? — zawołałam. Panna Emily odwróciła tylko głowę i obejrzała się na mnie przez swe kościste ramię. — Przyszła na świat nóżkami do przodu — odparła. — Co to znaczy? — spytałam. Nie odpowiedziała i wyszła. — Co to znaczy?! — wrzasnęłam, ale słyszałam tylko jej kroki oddalające się coraz bardziej. Chciałam wstać i pójść za nią, ale byłam tak wyczerpana, że nawet sama myśl o tym przerastała moje siły. Denerwowało mnie, że muszę tak leżeć bezsilna i zbyt słaba nawet na to, żeby unieść dłoń albo przekręcić głowę. Zamknęłam więc oczy i zapadłam w głęboki sen. Śniłam, że trzymam na rękach swą córeczkę. Była już starsza, jej twarzyczka już się w pełni uformowała i wyraźnie można było zobaczyć, jak mieszają się w niej cechy Michaela i moje. Wtem ktoś wziął ją z mych ramion, dokładnie tak samo, jak dopiero co zrobiła to panna Emi ly. Moja dziecinka wyciągnęła do mnie rączki, ale wciąż się oddalała. Płakała, a ja płakałam za nią. Ten płacz ze snu stał się rzeczywistością i obudził mnie. Słysząc potoki wody spływające po dachu i oknach na korytarzu, domyśliłam się, że na dworze szaleje pra wdziwa ulewa. Potem usłyszałam grzmot i trzask bły skawicy i wydało mi się, że zatrząsł się w posadach cały dom. Już od samych tych odgłosów przebiegł mnie dreszcz i oblał zimny pot. Znów zamknęły mi się oczy i zasnęłam ukołysana szumem kropel deszczu niesio nych porywami wiatru i chłoszczącymi ściany budynku fala za falą. Obudziłam się wiele godzin później. Wyczułam obok czyjąś obecność, więc odwróciłam się i zobaczyłam Char lotte. Trzymała w dłoniach szklankę czegoś, co wyglądało na mleko, ale miało lekko brązowawy odcień i pływały w nim jakieś drobinki podobne do płatków. 339
— Emily mówi, że powinnaś to teraz wypić — po wiedziała Charlotte. — Co to? — spytałam. — To mikstura, którą przygotowała Emily, aby pomóc ci odzyskać siły. Coś takiego piła moja babka po każdym swoim porodzie. To ona powiedziała Emily, jak to przy gotować. — Pewnie pełno w tym octu — mruknęłam i wzięłam szklankę z ręki Charlotte. Ale kiedy spróbowałam mikstury, okazało się, że wcale nie jest gorzka. Smakowała, jakby dodano do niej miodu. Od mamy Longchamp wiedziałam, że niektóre znane na szym babkom lekarstwa, napary z ziół i tym podobne spe cyfiki, często działały lepiej niż nowoczesne leki, toteż mo mentalnie opróżniłam szklankę. — Widziałaś dziecko? — spytałam Charlotte. Skinę ła potakująco. — Jest śliczna, prawda? — Emily powiedziała, że jest za mała — odparła Charlotte. — Urośnie. Będę ją karmiła piersią i już niedługo będzie zdrowa i piękna. Nie chciałam rodzić tak wcześnie — po wiedziałam, przypominając sobie wszystko — ale Emily tak strasznie się ze mną obeszła... Myślałam, że się na mnie rzuci, więc zaczęłam uciekać i upadłam. Ale przy najmniej jest już po wszystkim i wkrótce ja i moje ma leństwo wyniesiemy się stąd. Charlotte — mówiłam dalej, wyciągając do niej dłoń, aby podeszła do mnie bliżej — widziałam pokój dziecinny i wiem, że mówiłaś prawdę. Rzeczywiście miałaś kiedyś dziecko, prawdziwe dziecko. — Miał spiczaste uszy — wyrecytowała prędko Char lotte, jak gdyby ją zahipnotyzowano, żeby powtarzała to za każdym razem, gdy przypominało się jej dziecko. — Nie, Charlotte. Jestem pewna, że tak nie było. Emi ly powiedziała, że pewnego dnia nagle się okazało, iż je steś w ciąży, ale to nigdy nie jest tak, że kobieta budzi się któregoś ranka i stwierdza, iż jest w ciąży. Zawsze dziecko ma jakiegoś ojca. Dlaczego jej nie powiedziałaś, kto jest ojcem, żeby przestała opowiadać te okropności? 340
Charlotte chciała cofnąć rękę z mojej dłoni, ale ja jej nie puściłam. — Nie odchodź, Charlotte. Powiedz mi. Nie jesteś prze cież taka głupia, jak mówi twoja siostra. Wstydziłaś się, prawda? Więc utrzymałaś to w tajemnicy. Dlaczego się wstydziłaś? Czy to był ktoś, kogo nie zaakceptowałaby panna Emily? Myślisz, że kochałaś go tak, jak ja kocha łam Michaela? Jej oczy rozszerzyły się z zainteresowaniem, ale wy czytałam z nich, że to nie miało nic wspólnego z miłością. — Możesz mi powiedzieć, Charlotte. Nie powiem pan nie Emily. Wiesz, że nie powiem. My jesteśmy sobie bliż sze i bardziej się przyjaźnimy. Chcę ci pomóc i być twoją przyjaciółką, tak samo jak ty byłaś moją. Pozwoliłaś jej wierzyć, że nie wiesz, jak zaszłaś w ciążę; pozwoliłaś jej wymyślić tę okropną historię z szatanem, prawda? Nie odpowiedziała; spuściła oczy. — Wiesz, w jaki sposób kobiety zachodzą w ciążę, pra wda, Charlotte? Wiesz, co muszą robić z mężczyznami. Pewnie nikt nie zadał sobie trudu, żeby ci o tym powie dzieć. Nie mam wątpliwości, że w tym domu był to zawsze temat zakazany; zwłaszcza od czasu, kiedy rządzi tu pan na Emily. Ale wiesz, jak to się dzieje, prawda? — Wijki — rzuciła prędko Charlotte. — Wijki? Nie rozumiem, Charlotte. Co to są wijki? Jak się od tego zachodzi w ciążę? — Jak mi zrobił wijki — wyznała Charlotte — to w mo im brzuchu zaczęło rosnąć dziecko. — Jak ci zrobił wijki? Kto, Charlotte? Kto ci zrobił wijki? — To było w oborze — powiedziała. — Pokazał mi, jak świnie robią wijki, a potem sam to zrobił. — W oborze? To był Luther, prawda? To Luther — wywnioskowałam z wyrazu jej twarzy. — I panna Emily cały czas o tym wiedziała. Jasne — uzmysłowiłam sobie. — I przez te wszystkie lata karała go za to, obciążając mu sumienie. To dlatego znosi te wszystkie obelgi, żyje i tyra jak niewolnik. Och, Charlotte — powiedziałam, wyciąga341
jąc do niej dłoń. — Przykro mi, że to, co ci się przytrafiło, obrócono w taki koszmar. Ale powiedz mi, co się stało z dzieckiem? Usłyszałyśmy kroki panny Emily dobiegające z holu i Charlotte szybko wyszarpnęła rękę z mojej dłoni. — Wyhaftuję dla ciebie jakiś ładny obrazek do pokoju dziecinnego — powiedziała prędko, po czym chwyciła pu stą szklankę i ruszyła do wyjścia. W tej samej chwili w drzwiach stanęła panna Emily. Zatrzymała siostrę, ła piąc ją za ramię. — Wypiła wszystko? — spytała, na co Charlotte ski nęła potakująco i pokazała jej szklankę. — To dobrze. Idź ją wypłukać w zlewie — rozkazała, a potem spojrzała na mnie. — Jak dziecko? — spytałam. — Dziecko było za małe — odparła prędko panna Emi ly. — Chcę, żebyś się wyspała i z rana była gotowa do wyjazdu. Wszystko jest już w trakcie przygotowań. Odwróciła się i ruszyła do wyjścia. — Co to ma znaczyć? — zawołałam, podnosząc się na rękach. — Co ma znaczyć, że dziecko było za małe? — Gdy dzieci przychodzą na świat zbyt małe, to zna czy, że nie miały się narodzić — rzuciła nonszalancko i znów odwróciła się, chcąc odejść. — Co się z nią stało? Gdzie ona jest?! — wrzasnęłam. Spuściłam nogi z łóżka, ale tak mi się zakręciło w głowie, że musiałam położyć się z powrotem i zamknąć oczy. Zro biło mi się ciepło w żołądku i poczułam bulgotanie. Ciepło zdało się prędko wędrować do klatki piersiowej. Co było w tym napoju? — zastanawiałam się. Zresztą wcale nie powinnam była go pić. Nie powinnam... Ogarnęło mnie takie zamroczenie, zmęczenie i słabość, że musiałam zebrać wszystkie siły, aby podciągnąć nogi z powrotem na łóżko. Nie mogłam otworzyć oczu. Wyda wało mi się, że moje ciało okryto jakąś ciężką, żelazną derką przygniatającą mnie i nie pozwalającą się poruszać. Czułam się, jak gdybym zapadała się w łóżko coraz głębiej i głębiej. Próbowałam z tym walczyć, ale nie mogłam unieść 342
ramion. Już po paru chwilach pogrążona byłam we śnie, głębszym nawet niż ten poprzedni. Przespałam prawie cały dzień, ale za każdym razem, kiedy się budziłam i próbowałam się podnieść, zaczynało mi huczeć w głowie. Ulgę przynosiło jedynie leżenie z otwar tymi oczami, co w rezultacie skończyło się tym, że znów zasnęłam. Nie wiedziałam, czy to dzień, czy noc, bo drzwi mojego pokoju były zamknięte, ale po długim, długim cza sie otworzyły się i wróciła panna Emily. Zaczęłam unosić głowę z poduszki. Podeszła prędko, podłożyła mi pod nią rękę i pomogła mi usiąść. Potem do ust przystawiła mi szklankę. Był w niej ten sam płyn, który wcześniej przyniosła Charlotte. Nie chciałam go po łykać, ale panna Emily mocno przytrzymała mi szyję swymi powykręcanymi szczypcowatymi palcami i przycisnęła mi szklankę do ust. — Wypij to — rozkazała, gdy część płynu zaczęła mi spływać po brodzie. — Pij, bo inaczej nigdy nie będziesz miała dość sił, aby stąd wyjechać. Zaczęłam wypluwać napój i strząsać jej ręce z mojej szyi, ale jej palce ściskały mnie jak stary, zgniły mech. Trzymała szklankę przy moich ustach, wlewając mi do nich miksturę. Nie mogłam uniknąć połknięcia przynaj mniej części tego płynu. W końcu puściła mnie i moja głowa opadła z powrotem na poduszkę. — Gdzie... jest... moja... córka? — spytałam, gdy ru szyła do wyjścia. — Powiedziałam ci już, że była za mała — odparła i wychodząc, zamknęła za sobą drzwi, pozostawiając mnie w kompletnej ciemności. Próbowałam walczyć ze snem, aby wyjść z łóżka i pójść poszukać mojego dziecka. Zaczęłam nawet śpiewać w nadziei, że dzięki temu nie zasnę, ale zabrakło mi tchu. Moje słowa brzmiały coraz ciszej i ciszej, potem tylko poruszałam ustami, aż w końcu śpiewałam jedynie we śnie. Gdy się przebudziłam, poznałam, że jest już ranek, ponieważ drzwi do mojego pokoju były otwarte i zobaczy łam światło wpadające przez okno na korytarzu. Po chwili 343
pojawiła się Charlotte, tym razem niosąc talerz z pra wdziwym jedzeniem: miseczkę gorących płatków, grzankę i obraną już pomarańczę. Postawiła wszystko na stole i za paliła moją lampkę naftową. — Dzień dobry — zaśpiewała. — Emily mówi, że po winnaś zjeść porządne śniadanie i się ubrać, żeby Luther mógł odwieźć cię na stację. Jedziesz na wycieczkę pociągiem! Zaczęłam się podnosić, aby usiąść. Wciąż otaczała mnie jakby mgiełka snu — wszystko wokół mnie zatra cało kształty, było jakieś rozmyte i oddalone. — Ubrać się? — spytałam. Charlotte skinęła potakująco i schyliła się, by podnieść z podłogi moje ubrania. Położyła je na łóżku. — Moje rzeczy! — Były pogniecione i wyblakłe, ale zobaczyć je, to było jak spotkać starego przyjaciela. — Dziękuję ci, Charlotte — powiedziałam, odbiera jąc od niej rzeczy. Zaczęłam zdejmować workowatą sukmanę. Charlotte po mogła mi w tym i zaraz włożyłam moje własne rzeczy, rozkoszując się ich dotykiem. Na samym dole sterty ubrań leżała moja torebka, lecz kiedy odnalazłam w niej grzebień, okazało się, że w trakcie gotowania zupełnie się stopił i miał pozlepiane wszystkie zęby. Moje włosy zatem jeszcze przez jakiś czas musiały pozostać potargane i splątane. Pomimo mojej nienawiści do wszystkiego, co pochodzi ło od panny Emily, nie umiałam się powstrzymać od zje dzenia choćby kawałka grzanki i pomarańczy. Nie tknę łam tylko owsianki. Na samą myśl o niej przewracało mi się w żołądku. To jednak, co szybko zjadłam, dodało mi trochę sił i energii. Wprawdzie nadal chwiałam się na nogach, ale mogłam już wstać. — Gdzie jest twoja paskudna siostra? — spytałam. — Na dole, w bibliotece, pracuje nad rachunkami — powiedziała Charlotte. — Muszę wracać do mojej robót ki. Mam dla ciebie coś; już prawie skończyłam. — Gdzie moje dziecko? — spytałam. — Zabrali ją — odparła, wzruszając ramionami. — Emily powiedziała, że była za mała, więc ją zabrali. 344
— Zabrali ją? Kto? O, Boże, proszę, powiedz mi — zawołałam błagalnym tonem, chwyciwszy ją za ramiona. Ale widziałam, że Charlotte po prostu nie wie nic więcej. — Muszę iść, żeby dokończyć prezent dla ciebie — powiedziała, po czym odwróciła się i odeszła. Wyprostowałam się i spróbowałam zrobić kilka pier wszych kroków. Znów jednak zakręciło mi się w głowie; złapałam się futryny i odczekałam, aż mi przejdzie. Despe racja dodała mi sił. Koniecznie musiałam się dowiedzieć, co ona zrobiła z moim dzieckiem. Zaczęłam z wolna posuwać się korytarzem, z trudem robiąc każdy krok. Wydawało mi się, że samo dojście do schodów zajmie mi wiele godzin. Lecz gdy skręciłam w ich stronę, usłyszałam czyjś głos. To był znajomy głos. Jego dźwięk przeszył mnie dresz czem nadziei i napełnił mnie jeszcze większą siłą i deter minacją. Usłyszałam swoje imię, a potem ostrą, chłodną odpowiedź panny Emily: — Nie ma jej. Wyjechała dziś wcześnie rano. Przyspieszyłam, posuwając się wzdłuż ściany, przykle jona do niej, aż w końcu dotarłam do schodów i spojrzałam w dół. Akurat w tym samym momencie Jimmy, wycho dząc, zamknął za sobą wielkie frontowe drzwi. — Jimmy! — krzyknęłam na całe gardło. — Jimmy! — Ten wysiłek zupełnie pozbawił mnie energii. Poczułam, jak uginają się pode mną nogi, i osunęłam się na podłogę z twarzą przyciśniętą do balustrady. Zaczęłam szlochać, ale i to kosztowało mnie zbyt wiele sił. Płakałam coraz ciszej i ciszej. Panna Emily odwróciła się i popatrzyła na mnie z szy derczym, pełnym złości uśmieszkiem na swej bladej twarzy. — Jimmy — powiedziałam cicho. — Czy to był sen? Czy ja naprawdę go widziałam i słyszałam? Nie musiałam długo czekać na odpowiedź, bo drzwi frontowe otworzyły się z trzaskiem i do domu wpadł Jim my. Zatrzymał się w progu. To był on, wysoki i przystojny, w mundurze wojskowym z kolorowymi baretkami na pier si. Zebrałam w sobie wszystkie siły i zawołałam: — Jimmy! 345
Spojrzał w górę i zobaczył mnie. Potem pędem wymi nął panną Emily, omal nie przewracając jej w biegu i sko czył na schody. Wspiął się po nich, pokonując po dwa stopnie, aż wreszcie znalazł się przy mnie, obejmując mnie, przyciskając do piersi i obsypując czoło pocałunkami. — Och, Dawn, Dawn, co ci się stało? Co oni ci zrobili? — spytał, trzymając mnie przed sobą i zaglądając mi w twarz. Uśmiechałam się, mrugając powiekami, ponieważ z trudem udawało mi się utrzymać otwarte oczy. — Czy to naprawdę ty, Jimmy? Naprawdę tu jesteś czy ja śnię? — Jestem tutaj — odparł. — Przyjechałem, gdy tyl ko się dowiedziałem, gdzie mogę cię znaleźć. — A jak się o tym dowiedziałeś? Myślałam, że jestem zgubiona, zakopana w tym domu dla obłąkanych na wieki wieków. — Pojechałem na twoją stancję w Nowym Jorku i roz mawiałem z twoją przyjaciółką, Trishą. Wszystkie moje listy z Niemiec były zwracane z adnotacją „Adres nie aktualny". Tato też nie miał od ciebie żadnej wiadomości i mówił, że dwa jego listy zostały zwrócone w ten sam sposób. Nie chciało mi się wierzyć, że wyjechałabyś, nie zawiadamiając mnie, dokąd się wybierasz, więc gdy tylko wróciłem do Stanów, poszedłem do twojego domu w No wym Jorku i powiedziałem, że chcę się zobaczyć z twoją przyjaciółką. — Spuścił głowę. — Ona mi opowiedziała, co ci się przytrafiło — rzekł. — Och, Jimmy, ja... Położył palec na moich ustach. — Wszystko w porządku. Nie próbuj mi teraz tłuma czyć wszystkiego naraz. Przede wszystkim martwiłem się o ciebie i o to, co się dzieje. Trisha powiedziała mi, że napisała do ciebie mnóstwo listów. W notce, którą zosta wiłaś jej w szpitalu, wspominałaś coś o tym, że jedziesz gdzieś w okolice miejscowości Upland Station w Wirginii i napomknęłaś o siostrach Booth. Trisha pisała do ciebie, ale ty nie odpisywałaś. Żaden list nigdy do niej nie wrócił, więc nawet nie wiedziała, czy w ogóle je dostałaś. 346
— Och, Jimmy. — zapłakałam. — Nie widziałam ich na oczy. Ten wstrętny babsztyl je przede mną schował i nie pozwalał mi ani wysyłać listów, ani telefonować. W tym domu nie ma telefonu, a najbliższy oddalony jest o mile stąd. — Kim jest ta kobieta? Dlaczego skłamała, mówiąc mi, że już wyjechałaś? — spytał Jimmy, spoglądając na dół, ale panny Emily już tam nie było. — To wstrętna siostrunia babki Cutler, jeszcze ohydniejsza od niej. Nie wyobrażałam sobie, że to w ogóle mo żliwe, ale tak jest. Mieszka tu jeszcze jedna jej siostra, niedorozwinięta Charlotte. Ją Emily również maltretuje. Jimmy potrząsnął głową i przyjrzał mi się. — Co się stało... to znaczy, myślałem, że wysłali cię tutaj, bo jesteś w ciąży. — Byłam. Właśnie urodziłam dziecko. To dlatego je stem taka słaba i zmęczona, a także przez tę miksturę, którą panna Emily kazała mi wypić, żebym nie robiła zamieszania, dopóki nie będzie gotowa się mnie pozbyć. Nie mam pojęcia, dokąd mnie teraz wyślą. — A gdzie jest dziecko? — spytał Jimmy. — Nie wiem. Powiedziała mi, że było za małe. Boję się tego, co zrobiła. Jej siostra powiedziała mi, że przyszli jacyś ludzie i zabrali moją córeczkę. Mam nadzieję i modlę się, żeby to nie był ktoś z zakładu pogrzebowego. — Z zakładu pogrzebowego? — Och, Jimmy. — Rozpłakałam się. — Urodziłam dziec ko prawie miesiąc za wcześnie. Działo się tu tyle strasznych rzeczy. Poszłam do pokoju dziecinnego i zobaczyłam tę lalkę w łóżeczku i wtedy ona zaszła mnie od tyłu, wściekła, więc zaczęłam uciekać i upadłam, i... — Spokojnie — powiedział Jimmy, gładząc moje zbi te w kołtun włosy. — Będziesz miała mnóstwo czasu, że by mi to wszystko opowiedzieć. Teraz za bardzo się plą czesz. Jesteś zbyt oszołomiona. — Oszołomiona? O, tak, tak. — Dotknęłam swej twa rzy. — Muszę wyglądać paskudnie. Od miesięcy moje wło sy nie widziały szczotki, a te rzeczy... 347
Próbowałam wstać, ale tak mi się zakręciło w głowie, że osunęłam się prosto w ramiona Jimmy'ego. — Jeszcze niezupełnie doszłam do siebie po tym, co mi dała — wyjaśniłam. — Pomogę ci wstać i zaprowadzę cię gdzieś, gdzie bę dziesz mogła się położyć na parę minut. Potem porozma wiamy — powiedział stanowczym głosem. Zaglądając w jego ciemne oczy, zobaczyłam, jak zmę żniał i dojrzał. Jimmy był już dorosłym mężczyzną. Jego ramiona były szerokie, z jego twarzy biła pewność siebie. Zawsze czułam się bezpiecznie w jego ramionach lub ma jąc świadomość jego obecności w pobliżu, ale teraz napra wdę byłam przekonana, że potrafi objąć dowodzenie i zro bić wszystko jak należy. Postawił mnie na nogi, jak gdybym ważyła nie więcej niż niemowlę. — Zaprowadź mnie najlepiej tam, gdzie mnie trzyma no, Jimmy. To takie łóżko w szafie. Ale gdy tylko złapię tchu, chcę się dowiedzieć, co się stało z moim dzieckiem i... — Dowiemy się — powiedział Jimmy, prowadząc mnie. — Spokojnie. Nikt już nigdy cię nie skrzywdzi — zapewnił mnie. — Och, Jimmy. Dzięki Bogu, że tu jesteś. — Opar łam głowę na jego silnym ramieniu i zaczęłam szlochać. — Nie płacz. Teraz już się tobą zaopiekuję — wy szeptał i ucałował moje włosy i czoło. Gdy ujrzał mój żałosny pokój, oniemiał. — To jak szafa — powiedział. — Ani okna, ani świe żego powietrza. Tylko ta mała lampka! Jak tu duszno! — Wiem, ale muszę chwilkę odpocząć. Pomógł mi się położyć i poszedł do łazienki po mokrą ściereczkę, aby położyć mi ją na czole. — Nigdzie w Europie nie widziałem nor gorszych niż ta — mruczał pod nosem, wycierając mi policzki. — Pew nie tylko karcer w więzieniu wojskowym dałoby się z tym porównać. Położył mi na czole tę chłodną szmatkę, usiadł przy mnie na łóżku i chwycił mnie za rękę. 348
— Jimmy — powiedziałam, mocno ściskając jego dłoń. — Czy ty naprawdę jesteś tutaj? — Jestem tutaj i nie zamierzam opuszczać cię już przez długi czas — obiecał. Pochylił się i delikatnie pocałował mnie w usta. Uśmiechnęłam się. Teraz, kiedy czułam się już bezpieczna, pozwoliłam mym oczom się zamknąć i ucię łam sobie zasłużoną drzemkę. Podczas mojego krótkiego snu Jimmy ani razu nie opu ścił pokoju. Gdy otworzyłam oczy, wpadłam w panikę, bo nie zobaczyłam go od razu i pomyślałam, że jego przybycie do Łąk było tylko snem. Lecz skoro tylko Jimmy zobaczył, że nie śpię, znów znalazł się przy mnie. Pocałował mnie i objął. — Czujesz się na siłach, żeby stąd wyjść? — spytał. — Tak, Jimmy, ale najpierw muszę się dowiedzieć, co się stało z moim dzieckiem — odparłam. — Jasne. To nie do wiary, co tu z tobą zrobili — po wiedział, odgarniając do tyłu luźne pasemka moich wło sów. — Chcę znać wszystkie szczegóły. — Wszystko ci opowiem, Jimmy, o tych okropnych pra cach, do których mnie przymuszała; o tym, jak musiałam spać w zimnym pokoju, o marnych posiłkach i o nabo żeństwach. To fanatyczka religijna, traktowała mnie, jak bym była dzieckiem szatana. Jestem pewna, że babka Cut ler doskonale wiedziała, co się ze mną stanie, jeśli mnie tu przyśle. Ale najpierw chcę odnaleźć moje dziecko. Jimmy skinął potakująco. Zacisnął usta i w jego oczach pojawił się ten dobrze mi znany błysk gniewu. — Chodźmy — powiedział rozkazującym tonem. — Nie mam zamiaru spędzać w tym piekielnym miejscu ani chwili dłużej, niż to konieczne. Pomógł mi wstać. Byłam już silniejsza i troszkę mi się przejaśniło w głowie. Wyszliśmy z pokoju, który przez tyle miesięcy był moim nieszczęsnym domem. Dziwne, ale przyzwyczaiłam się do każdego jego kąta. Był jak porzu cone dziecko, zelżone, zapomniane i pogrzebane w cie mności i okropności tego domu. 349
Gdy tylko zeszliśmy po schodach, zobaczyłam, gdzie jest panna Emily. Światło świeciło się w bibliotece. — Ma nadzieję, że tak po prostu wyjdziemy — po wiedziałam. — Chce nas zignorować, zapomnieć o wszy stkim, co zrobiła. Jimmy skinął głową, spoglądając na drzwi biblioteki. Ujęłam jego dłoń i prędko do nich podeszłam. Panna Emily siedziała na swym zwykłym miejscu, za wielkim biurkiem pod portretem ojca. Tym razem jednak ani ona, ani portret, nie wydały mi się już aż tak zastra szające. Miałam u swego boku Jimmy'ego i to dodawało mi odwagi i siły. Gdy tylko weszliśmy, panna Emily podniosła się znad biurka i oparła w fotelu. Na jej twarzy o tak cienkiej, bladej skórze, że prześwitywały przez nią kości czaszki, pojawił się dobrze mi znany wykrzywiony uśmiech. Pa trząc na nią, człowiek czuł się, jak gdyby zaglądał w ob licze samej śmierci, ale ja nie straciłam odwagi. — Cóż — zagadnęła. — W rzeczy samej rada jestem, że ktoś po ciebie przyjechał. Zaoszczędza mi to wydatków związanych z wysyłaniem cię z Lutherem na stację kole jową w Lynchburgu; poza tym Luther ma ważniejsze rze czy do roboty. — O, tak, zrobiłaś z niego prawdziwego niewolnika. Ka rałaś go, karałaś, a on się na to godził, ale to wasza sprawa, sami musicie z tym żyć. Nie wyjadę stąd, dopóki się nie dowiem, co zrobiłaś z moim dzieckiem. Kto po nią przy szedł? Komu ją oddałaś? Dlaczego to zrobiłaś? — zapytałam przeszywającym głosem i postąpiłam w kierunku biurka. — Mówiłam ci już — odparła chłodnym tonem — że dziecko było zbyt małe. I tak nie byłabyś w stanie się nią zaopiekować. Moja siostra postąpiła słusznie — dodała i zrobiła minę, jak gdyby zamierzała nas odprawić i wrócić do swojej pracy. Ale ja podbiegłam do biurka i przycisnęłam dłońmi jej cenne papiery. — Co to ma znaczyć, że twoja siostra postąpiła słu sznie? 350
Panna Emily, nieustraszona, niewzruszona, przewierci ła mnie piorunującym spojrzeniem swych lodowatych oczu. Nie miała zamiaru się odezwać. Ale obok mnie stanął Jimmy. — Lepiej niech nam pani wszystko powie — rzekł. — Nie miała pani prawa rozporządzać jej dzieckiem i jeśli nas pani do tego zmusi, pójdziemy na policję i sprowa dzimy ją tutaj. — Jak śmiesz... — Niech pani posłucha — powiedział Jimmy, po czym oparł rękę na biurku i pochylił się ku niej. Widać było, że jego cierpliwość wisi na włosku. — Nie zamierzam zostawać tutaj ani minuty dłużej niż to konieczne, ale będziemy tu siedzieć aż do końca świata, jeśli pani będzie się sprzeciwiać. Serce mi rosło, kiedy widziałam, jak Jimmy mówi do panny Emily w sposób, w jaki ktoś powinien był przemó wić do niej już wieki temu. — Można pani postawić zarzut uprowadzenia dziecka, wie pani o tym? Więc niech nam pani powie, co się stało z dzieckiem. Mów! — powiedział, uderzając dłonią w stół tak mocno i niespodziewanie, że panna Emily aż podsko czyła w fotelu. — Nie wiem, kto ma dziecko — wyskamlała. — Moja siostra zaaranżowała wszystko, zanim Eugenia tu przy jechała. Musicie ją zapytać. — I tak właśnie zrobimy — odparł Jimmy. — A je śli pani kłamie i wiedziała o wszystkim, wrócimy tu z po licją, aby panią oskarżyć o współudział w przestępstwie. — Nie kłamię — odparła wyzywająco, tak zaciskając te swoje cieniutkie usta, że wyglądały, jakby miały zaraz pęknąć jak gumki. Jimmy przez długą chwilę świdrował ją nienawistnym spojrzeniem, a potem się wyprostował. — Chodźmy stąd, Dawn — powiedział w końcu. — O, tak, idźcie sobie, nie będę za wami płakała — parsknęła panna Emily. Coś we mnie pękło. Cały ból, jaki miałam w sobie, i złość, która mnie przepełniała, wszystko, co kryłam w ser cu, naraz zaczęło wylewać się ze mnie strumieniem. Każ de ostre, nieprzyjemne słowo, jakie do mnie wypowiedzia351
ła, całe to gorzkie jedzenie, jakie mi wmuszała, ciemność, w której mnie uwięziła, i poniżenie, które sprawiało, że czułam się jak najniższa forma życia, wreszcie cofnęły mi się do gardła jak żółć. — O, nie, panno Emily — powiedziałam z wolna, ob chodząc biurko i zbliżając się do niej — to ja nie będę za panią płakać. Ani za pani brzydką, sfrustrowaną i pa łającą nienawiścią twarzą. Ani za pani religijną hipokry zją i zmuszaniem każdego, aby czuł się zły i nikczemny, kiedy to pani właśnie jest najgorszą i najnikczemniejszą osobą w tym domu. Ani do pani nędznej oszczędności, która tylko pani osoby nie dotyczy. Ani pani zazdrości o wszystko, co łagodne i piękne. Ani do pani fałszywej chęci, by wszystko wokół było czyste — fałszywej, bo tak naprawdę w tej ciemnej trumnie, którą nazywa pani do mem, żyje pani w ohydzie i brudzie. Stałam teraz obok niej i spoglądałam na nią z góry. — Nigdy w życiu nie pragnęłam pożegnać się z nikim tak bardzo, jak chcę pożegnać się z panią. Czy pani wie, panno Emily, że pobyt tutaj, życie z panią i oglądanie pani wzbudza we mnie współczucie dla szatana? O, tak, współczucie, bo kiedy pani umrze, to na pewno pójdzie pani do piekła, a nawet sam szatan nie zasługuje na to warzystwo kogoś tak wstrętnego jak pani. Odwróciłam się na pięcie i zostawiłam ją siedzącą z roz dziawionymi ustami i osłupiałymi pod wpływem szoku oczami. Wyglądała jak trup. Jimmy wziął mnie za rękę i uśmiechnął się. — Mama z pewnością byłaby szczęśliwa, gdyby to wi działa — powiedział. — Na pewno widziała — odparłam, gdy wychodzili śmy z ciemnej biblioteki. Kiedy znaleźliśmy się za frontowymi drzwiami i zesz liśmy po schodach ganku do samochodu Jimmy'ego, usły szałam wołanie Charlotte. Odwróciłam się i zobaczyłam, jak wybiega z domu. — Kto to? — spytał Jimmy. Charlotte jak zwykle miała włosy splecione w długie 352
warkocze i ubrana była w tę samą różową koszulę z pa skiem z żółtej wstążki, którą miała na sobie w dzień mo jego przyjazdu. Na nogach miała pantofle swego ojca i ciąg nąc nimi po ziemi, dreptała ku nam ścieżką. — To Charlotte — wyjaśniłam. — Wszystko w po rządku. Chcę się z nią pożegnać. — Wybierasz się na przejażdżkę? — spytała Char lotte, spoglądając na Jimmy'ego. — Wyjeżdżam, Charlotte. Muszę odnaleźć moje dziec ko — odparłam. — Och, musisz wyjechać — powiedziała, popatrując to na mnie, to na Jimmy'ego. — Tak. — No cóż, proszę — powiedziała wyciągając do mnie ręce. Podała mi wyhaftowany obrazek. Rozłożyłam go i zobaczyłam portret młodej kobiety, niebywale podobnej do mnie, tyle że jej długie włosy były rozpuszczone i piękne i ubrana była w cudowną, niebieską sukienkę. W ramionach trzymała dziecko i spoglądała na nie z miłością. — Och, Charlotte, to jest prześliczne. Nie do wiary, że sama to zrobiłaś. Jesteś bardzo, bardzo utalentowana. Musiałaś pracować nad tym bardzo długo — powiedziałam. — Wczoraj — powiedziała i roześmiała się. Wszystko było wczoraj. Może to był jej sposób na wy mazanie z pamięci wszystkich strasznych dni. Może rze czywiście Charlotte była o wiele bystrzejsza, niż uważała panna Emily. — Dziękuję ci, Charlotte. — Obejrzałam się, spoglą dając na dom. — Nie pozwalaj jej zadręczać cię ani zmu szać cię, żebyś czuła się zła. Jesteś lepsza niż ona, dużo lepsza. — Uścisnęłam ją. — Do widzenia, Charlotte. — Do widzenia. Aha, następnym razem mogłabyś przywieźć mi trochę dropsów, nie jadłam dropsów od... — ... od wczoraj — dokończyłam. — Tak, dopilnuję, żebyś miała ich całe worki. Uśmiechała się i patrzyła, jak wsiadamy do samochodu. Gdy Jimmy ruszył i wyjechaliśmy na zrytą koleinami drogę, 353
obejrzałam się na zamyślony, mroczny dom okryty cieniami i zobaczyłam Charlotte machającą jak mała dziewczynka. Patrząc na to wszystko, pod powiekami poczułam łzy. Jimmy skręcił na drogę i dom zniknął mi z oczu, choć na zawsze miał pozostać w mojej pamięci. Na zawsze bę dzie trwał tam razem ze wszystkimi najstraszniejszymi wspomnieniami, jakie się z nim wiązały. To nagłe uwol nienie z koszmaru sprawiło, że wybuchnęłam płaczem. Szlochałam tak mocno, że mój ukochany musiał się za trzymać, aby mnie przytulić i pocieszyć. — Nic mi nie jest, Jimmy — powiedziałam. — Tyl ko jestem taka szczęśliwa, że się stamtąd wyrwałam. Jedź i jak najprędzej wywieź nas gdzieś daleko stąd. Niebo przed nami wydawało się jakieś smutne. Ale miałam wrażenie, że najczarniejsze chmury wiszą tylko nad Łąkami, bo w miarę jak się od nich oddalaliśmy, niebo robiło się coraz jaśniejsze i cieplejsze. Zapomniałam już, jak bardzo kochałam kiedyś widok zieleni i zapach świeżej trawy. Czułam się jak ktoś, kogo dopiero co wy puszczono z więzienia, jak ktoś, kto przez długi czas żył w izolacji od wszystkiego, co piękne i dobre na tym świe cie, i teraz na nowo mógł raczyć oczy cudownymi wido kami. Napełniało mnie to nadzieją i determinacją. Z każ dą chwilą czułam się coraz silniejsza. — Jimmy, proszę, jak najprędzej jedźmy do Cutler's Cove. Chcę się widzieć z babką Cutler i zmusić ją, żeby mi powiedziała, dokąd odesłała moje dziecko. — Jasne — odparł Jimmy. — Wiesz, co ona zrobiła? — spytałam, teraz dopiero w pełni sobie to uświadamiając. — Z moją córką zrobiła to samo, co ze mną. Poszukała jakichś ludzi, którzy ją zabrali i będą wychowywać jak własne dziecko. Jej się wydaje, że może decydować o życiu innych. Jimmy przytaknął skinieniem głowy. — Ale tym razem powstrzymamy ją — uspokoił mnie. — O to się nie martw. — Jimmy, nie zasługuję na twoją pomoc — powie działam. — Gdy przyjechałeś do mnie do Nowego Jorku, 354
złożyłam ci obietnicę, a potem tak mi to wszystko uderzyło do głowy, całe to podniecenie, światła, muzyka — zupeł nie tak, jak się tego obawiałeś. Powiedziałam ci, że nigdy cię nie zdradzę, i proszę, nie minęło dużo czasu, a to się stało. Kilka razy próbowałam o tym do ciebie napisać, ale nie umiałam tego ująć w słowa. Może rzeczywiście w głębi duszy wcale nie chciałam, żeby tak się stało. — Ktoś cię wykorzystał — odparł Jimmy. Przemawiająca przez niego mądrość zrobiła na mnie szokujące wrażenie. — Już nieraz byłem świadkiem podobnych historii — młodym, atrakcyjnym dziewczętom starsi mężczyźni obiecują nie wiadomo co, wykorzystują ich nadzieje i marzenia, a potem zostawiają je. Niektórzy z moich kolegów z wojska mają na sumieniu podobne sprawki — dodał ze złością. — Chciał bym dostać w swoje ręce tego faceta, który tak cię urządził. — Spojrzał na mnie. — A może nadal ci na nim zależy? — Nie, Jimmy. Nie mogłoby mi zależeć na człowieku, który zrobił coś takiego. Jimmy uśmiechnął się. — Najważniejsze, żebyś wszystko to miała już za so bą. Musimy naprawiać, co się da, i żyć dalej. Będziesz jeszcze wielką śpiewaczką, zobaczysz — powiedział, kle piąc mnie po ręce. — Ale teraz najważniejsze dla mnie jest odzyskanie mojej córki. Jak tylko spojrzałam na jej maleńką, śliczną twarzyczkę, wiedziałam, że jest dobra, że to ktoś, kogo trzeba pielęgnować i kochać. To moje błędy sprowadziły ją na ten świat i chcę, aby było jej tu najlepiej, jak to tylko możliwe. Rozumiesz to, prawda, Jimmy? — Oczywiście, ale wszystko w swoim czasie. Teraz przede wszystkim chcę zaprowadzić cię do sklepu, żebyś mogła wybrać sobie coś ładnego do ubrania. Kupimy ci szczotkę do włosów i inne potrzebne rzeczy, a potem znaj dziemy jakiś motel, żebyś mogła się umyć i trochę odpo cząć. Dobrze pamiętam twoją babkę i dlatego, kiedy do jedziemy do Cutler's Cove i staniemy z nią twarzą w twarz, chcę, abyś wyglądała świeżo i zdrowo, żeby wiedziała, że nie ma do czynienia z byle kim, jasne? 355
— Och, Jimmy, tak, tak. — Objęłam go i ucałowałam w policzek. — Hej, wolnego. Całujesz strzelca wyborowego i ka prala — powiedział, z dumą przejeżdżając ręką po swo ich belkach. Potem odwrócił się w moją stronę i wypiął pierś, abym mogła obejrzeć jego baretki. — Kapral! Znów cię promowali? Nie dziwi mnie to. Zawsze wiedziałam, że czymkolwiek się zajmiesz, odnie siesz sukces. — A może to ja zawsze wiedziałem, że tego po mnie oczekujesz — odparł Jimmy. — I dlatego odniosłem sukces. Oparłam głowę na ramieniu Jimmy'ego i tak jechali śmy dalej. To istne zrządzenie losu, że znów mam go przy sobie, pomyślałam. Jeszcze kilka chwil temu byłam prze konana, że jestem najnieszczęśliwszą osobą na świecie, przeklętą i zgubioną na wieki wieków. I oto, niczym tęcza po burzy, jak pierwsze promienie słońca prześwitujące pomiędzy chmurami, pojawił się Jim my i tam, gdzie kiedyś panowała tylko ciemność i niena wiść, teraz pojawiła się jasność i miłość. Miałam absolut ną pewność, że odzyskam swoje dziecko. Zamknęłam oczy, ale wszędzie widziałam słońce.
Rozdział siedemnasty
Nieoczekiwana odmiana
losu
Jimmy nie mógł się doczekać, kiedy kupi mi nowe ubra nia i buty, toteż gdy tylko wjechaliśmy do jakiegoś wię kszego miasta, zabrał mnie do domu towarowego. Był bar dzo dumny, że może to zrobić, i wiedziałam, że gdybym zaczęła protestować, iż coś jest za drogie, natychmiast by się zdenerwował. — Powiedziałem ci — przypomniał mi — że od tej chwili to ja będę się o ciebie troszczył. W Niemczech moi 356
koledzy nazywali mnie „dusigrosz", bo nigdzie nie chodzi łem i nie wydawałem wszystkiego, co zarobiłem. W kółko tylko oszczędzałem i cieszyłem się samą myślą o tym, co ci kupię, gdy tylko wrócę do kraju. Poza tym podobasz mi się w eleganckich nowych strojach — dodał. — Jimmy, nie żartuj sobie. Wiem, jak strasznie wy glądam. Jestem blada, brzydka i mam strasznie potarga ne włosy. — Wszystko w swoim czasie — powiedział i zapłacił za moje ubrania. Później kupił mi szczotki do włosów, grzebienie i szminkę do ust. Po zakupach pojechaliśmy dalej, a po kilku godzinach zatrzymaliśmy się w motelu. Nie mogłam wręcz uwierzyć, jak wspaniale jest wziąć gorący prysznic i wetrzeć we włosy szampon, a potem odżywkę. Stałam pod natryskiem tak długo, że Jimmy zaczął pukać do drzwi, aby zapytać, czy się nie utopiłam. W końcu nacieszyłam się prysznicem, owinęłam się ręcznikiem i przez szparę w drzwiach wystawiłam głowę z łazienki. Mój ukochany leżał wyciągnięty na dużym łóż ku i czytał gazetę. Przypomniały mi się dawne czasy, kie dy Jimmy kładł się na małej sofie w dużym pokoju i czytał komiksy, unosząc i ściągając brwi za każdym razem, gdy coś go rozgniewało lub rozzłościło. Przez chwilę czułam, że mogę zamknąć oczy i cofnąć czas, a wtedy wszystkie straszne rzeczy, które wydarzyły się, odkąd byliśmy dzieć mi, okażą się tylko koszmarami. — Hej — powiedział Jimmy, opuszczając gazetę i spo glądając na mnie. — Wszystko w porządku? — Tak, Jimmy. Czuję się jak nowo narodzona. Tuż przy drzwiach do łazienki stała mała toaletka z lu strem. Usiadłam przy niej i zaczęłam suszyć włosy. — Pomogę ci — zaproponował Jimmy, zrywając się z łóżka. — Pewnie już nie pamiętasz, jak suszyłem ci włosy, kiedy byłaś jeszcze brzdącem — zażartował. — Pamiętam, Jimmy — powiedziałam, odwzajemnia jąc jego uśmiech. Wziął ręcznik i energicznie wytarł mi włosy, pozosta357
wiając je tylko lekko wilgotne. Było mi tak dobrze. Za mknęłam oczy i pozwoliłam mu dalej suszyć moje włosy. Nagle przerwał i pocałował mnie w czubek głowy. — Może będę fryzjerem — powiedział. — Jestem pewna, że mógłbyś zostać, kim tylko byś chciał, Jimmy — odrzekłam z przekonaniem, patrząc na jego twarz w lustrze. — A co tak naprawdę chciałbyś robić, gdy wrócisz do cywila? — Nie wiem. — Wzruszył ramionami. — Pewnie coś związanego z mechaniką albo elektryką. Lubię pracować rękami. Stanął za mną i przyglądał się, jak szczotkuję włosy. Dopiero teraz zauważyłam, że moja grzywka jest już o wiele za długa i wręcz prosi się o podcięcie. W Łąkach moje włosy zazwyczaj były podpięte, więc nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo urosły. — Jakie one miękkie — powiedział cicho Jimmy, gdy delikatnie je pogłaskał. Chwyciłam jego dłoń i podniosłam ją do swych ust. Zamknęłam oczy i trzymałam ją tak przez długą chwilę. — Już dobrze — wyszeptał. — Wszystko będzie dobrze. Gdy moje włosy były już suche, położyłam się, aby od począć. Zaplanowaliśmy sobie, że troszkę się zdrzemniemy, a potem pójdziemy na cudowną kolację. W końcu od wieków nie miałam w ustach nic smacznego, co zawierałoby jakie kolwiek przyprawy. Nie byliśmy jednakże świadomi, jak bardzo jesteśmy zmęczeni. Jimmy przecież jeździł przez kilka dni, zanim w końcu mnie odnalazł. Obudziłam się pierwsza i zorientowałam się, że jest już wieczór. Nie miałam serca budzić mojego ukochanego, chociaż z głodu burczało mi w brzuchu. Wstałam z łóżka i ubrałam się po cichu. Potem usiadłam w fotelu i czekałam, aż Jimmy otworzy oczy. Gdy jego powieki drgnęły, zamrugał prędko, popatrzył na mnie jakoś dziwnie, aż w końcu poderwał się i usiadł. — Która godzina? — Prawie dziewiąta — odparłam. — Dlaczego mnie nie obudziłaś? — spytał, spuszcza jąc nogi z łóżka. 358
— Nie mogłam, Jimmy. Śpiąc, miałeś taką zadowolo ną minę. — To zupełnie w twoim stylu: myśleć o kimś innym, kiedy sama umierasz z głodu — stwierdził. — Gdy spoj rzałem na ciebie przed chwilą, pomyślałem, że jestem w Eu ropie i śnię jeden z moich codziennych snów. Każdego dnia tak bardzo pragnąłem cię zobaczyć — powiedział, zakłada jąc buty. — Wyobrażałem sobie, że widzę cię wszędzie. — No cóż, nie musisz już sobie mnie wyobrażać, Jim my — odrzekłam. Uśmiechnął się i pospiesznie ubrał, abyśmy jak naj prędzej mogli pójść coś zjeść. Poszliśmy do restauracji motelowej, ponieważ znajdowała się najbliżej, a poza tym i tak wiedziałam, że po tym, co przeszłam, każdy lokal wyda mi się najwytworniejszym miejscem na świecie. Usiedliśmy i podano nam menu. Miałam wybrać, co chciałabym zjeść, a ja nie mogłam się zdecydować. Przy jemność sprawiało mi samo odczytywanie nazw wspania łych potraw w jadłospisie i odnajdywanie tam fantasty cznych dań, które od miesięcy były dla mnie całkowicie niedostępne, a wręcz zabronione. Jimmy żartował sobie ze mnie, że zabiera mi to tak dużo czasu. Gdy powiedzia łam mu dlaczego, zaproponował, abym odłożyła menu, za mknęła oczy i palcem wylosowała potrawę. Tak zrobiłam i zamówiłam sobie indyka na ostro. Najpierw jednak zjadłam przepyszną sałatkę i omal nie zepsułam sobie apetytu, opychając się trzema bułkami z masłem. Do tego zamówiłam sobie coca colę i delekto wałam się jej słodkim smakiem. Był niebiański! Jimmy, widząc to, nie przestawał się śmiać i potrząsać głową. Kiedy przyniesiono mi talerz z indykiem, sosem żurawi nowym i brokułami, rozpłakałam się. Nie mogłam powstrzy mać wzruszenia. — Hej, daj spokój — powiedział Jimmy, wyciągając do mnie rękę ponad stołem. — Jeśli będziesz się tak de nerwować, to zepsujesz sobie apetyt. — Nic nie jest w stanie zepsuć mi apetytu — oznaj miłam stanowczym tonem i rzuciłam się na moje jedzenie, 359
delektując się każdym kęsem. Później, choć byłam już po rządnie objedzona, zamówiłam sobie jeszcze kawałek tor tu czekoladowego ze śmietaną. Po takiej kolacji ledwie udało mi się wstać od stołu. — Zawstydziłabyś niejednego z kierowców ciężarówek — stwierdził Jimmy. Gdy znaleźliśmy się w łóżku, niemal natychmiast za padliśmy w sen. Rankiem, gdy tylko słońce zaczęło prze świtywać przez zasłony, momentalnie otworzyły mi się oczy. Już od tak dawna nie budziłam się, by zobaczyć, jak złote promyki rozpraszają ciemność, że teraz ten widok wydał mi się istnym cudem. Przyszło mi do głowy, że to jedna z najpiękniejszych rzeczy na świecie. Strasznie było żyć jak kret w tamtym przygnębiającym, ciemnym domu. Na śniadanie miałam apetyt nie mniejszy niż poprze dniego wieczoru na kolację. Aromat bekonu unoszący się w pokoju wprawiał mój żołądek w ekstazę. Zjadłam jajka, kiełbaskę i małe bułeczki, a wszystko to popiłam kilkoma filiżankami kawy, czyli czymś, co panna Emily uznawała za napój równie niegodziwy jak whisky. Wzmocniona posiłkiem i porządnym odpoczynkiem, ubra na w nowe rzeczy, z umytymi i wyszczotkowanymi włosami, czułam się już na siłach stawić czoło mojej wstrętnej babce. Jimmy miał rację, mówiąc: „Wszystko w swoim czasie". Ruszyliśmy w dalszą drogę, a od celu dzieliła nas już tylko kilkugodzinna podróż. — Nie pytałeś mnie o mój romans z Michaelem Suttonem, Jimmy — zagadnęłam niepewnym głosem, gdy opowiedział mi już o swoich przeżyciach w Europie. — Nie musisz mi nic mówić — odparł zdawkowo. — Wiem, ale chcę — oznajmiłam prędko. — Był moim nauczycielem śpiewu i powiedział mi, że zrobi ze mnie gwiaz dę Broadwayu. Wszystko potoczyło się tak prędko. Nim się obejrzałam, zaprosił mnie do swojego mieszkania i... — Dawn, proszę — błagał Jimmy z grymasem bólu na twarzy. — Nie chcę tego słuchać. To już skończone. Skrzywdził cię, wiem. I naprawdę chciałbym dostać go w swoje ręce. Może kiedyś mi się to uda, ale nie musisz 360
mi nic wyjaśniać. Mówiłem ci już, że wiem, jak dochodzi do takich rzeczy. Moi koledzy z wojska nieraz wykorzy stywali młode dziewczyny. Ważniejsze — dodał i kiedy spojrzał na mnie, jego ciemne oczy się zwężyły — żeby już nigdy nie wydarzyło się nic podobnego. Skinęłam głową i odetchnęłam z ulgą, że Jimmy mi wybaczył. — Kocham cię, Jimmy. Naprawdę. Nie zdawałam so bie sprawy, jak bardzo, i teraz mi przykro. — Ale ja nie jadam tyle, co ty dzisiaj — zażartował. — Nie mogę sobie na to pozwolić. Jak cudownie było znów się śmiać, móc się odprężyć i czuć się z kimś dobrze, szczególnie z kimś, kto wnosił słońce do naszego życia. Dziwne, że w miarę jak coraz bardziej oddalaliśmy się od Łąk, malała moja nienawiść do panny Emily, a wzrastało współczucie dla niej. Za to w stosunku do babki Cutler nie odczuwałam nawet cienia współczucia. Była taką podłą, złą kobietą! Nie wy obrażałam sobie, żeby ktoś mógł być bardziej nikczemny. Stworzyły ją te same moce, co pannę Emily, tyle że ona miała w sobie dodatkową siłę — potrafiła zjednywać sobie szacunek ludzi i była w stanie dokonywać wielkich rzeczy w prawdziwym świecie. Nie ulegało wątpliwości, że jest straszliwym przeciwnikiem. W miarę jak zbliżaliśmy się do Cutler's Cove i nieuchronnej konfrontacji z babką, serce łomotało mi coraz mocniej i mocniej. Mało brakowało, a zu pełnie umknęłoby mojej uwagi, jaki piękny jest ten późnowiosenny dzień z niebem w kolorze głębokiego błękitu i bia łymi jak mleko obłoczkami. Dla mojego zatroskanego serca świat był szary i pogrążony w mroku; dopóki nie połączę się znów z moim dzieckiem, nie zagości we mnie nawet nadzieja na powrót ciepłego słońca. Na widok oceanu po plecach przebiegł mi dreszcz. W chwi lę później moim oczom ukazał się znajomy drogowskaz in formujący, że niebawem wjedziemy do kurortu nadmor skiego Cutler's Cove. Wszystko wydało mi się takie samo. O tak wczesnej porze sezonu długa ulica wioski ze sklepi361
1
kami i restauracjami wyglądała spokojnie i niezwykle. Ruch uliczny był niewielki, a chodnikami tylko gdzieniegdzie spa cerowali jacyś ludzie. Panowała tu relaksowa, leniwa atmo sfera, ale ja czułam się, jak gdybym przejeżdżała przez oko cyklonu. Ładne sklepiki, łódki i żaglówki przycumowane w doku, dorodne zielone trawniki i spokojne ulice były tylko częścią oszustwa, bo serce Cutler's Cove pulsowało złem — złem babki Cutler. — Jesteśmy prawie na miejscu — powiedział Jimmy, uśmiechem dodając mi odwagi. — Nie martw się. Roz pracujemy tę sprawę i załatwimy ją raz na zawsze. Wzięłam głęboki oddech i pokiwałam głową. Dojechali śmy do brzegu morza wcinającego się w tym miejscu w ląd, dzięki czemu goście Cutler's Cove mieli swoją własną plażę z białym, zawsze czyściutkim piaskiem. Fale przybijające tutaj uderzały o brzeg delikatnie, łagodnie, jak gdyby nawet i samo morze obawiało się ściągnąć na siebie gniew matrony, która panowała w tym nadmorskim królestwie. Nie mal usłyszałam jej głos i ujrzałam przed oczami jej twarz, kiedy odczytałam na znaku napis głoszący, że plaża jest ZAREZERWOWANA WYŁĄCZNIE DLA GOŚCI HOTELU CUTLER'S COVE! Jimmy skręcił na długi podjazd prowadzący do samego hotelu, który położony na niewielkim wzniesieniu majaczył przed nami w oprawie przystrzyżonych starannie trawni ków opadających łagodnie przed nim. Trzypiętrowy szaroniebieski budynek z białymi okiennicami i sporym gankiem biegnącym dookoła wyglądał jakoś osobliwie spokojnie. Nie pozapalane japońskie latarnie kołysały się na lekkim wie trze. W dali widać było tylko kilka osób z personelu zaj mującego się parkiem; przycinali jakieś żywopłoty albo sa dzili kwiaty. Wbrew swym oczekiwaniom ani na drewnia nych i kamiennych ławkach w pobliżu dwóch małych al tanek, ani wokół fontann i klombów, ani nawet na ganku nie było żadnych gości. — Wygląda na zamknięty — zauważył Jimmy. Było późne popołudnie, dlatego ludzie nie mogli akurat jeść lunchu czy kolacji. 362
— Rzeczywiście — przyznałam. I tak byłam już wystarczająco zdenerwowana, a widok czegoś niezwykłego tylko pogłębiał mój niepokój. Jimmy podjechał pod frontowe wejście i zaparkował sa mochód. Przez chwilę siedziałam nieruchomo ze wzrokiem wbitym w główne wejście do hotelu, przypominając sobie tamten poranek, kiedy opuszczałam to miejsce, aby wyje chać do Szkoły Sztuk Scenicznych w Nowym Jorku. Tam tego dnia przepełniał mnie strach i podniecenie, ale wyraźnie przypominałam sobie wyraz twarzy Clary Sue i Philipa, mojej matki i Randolpha, a w szczególności babki Cutler. Wszystkie te twarze stanęły mi teraz przed oczami. — Gotowa? — spytał Jimmy. — Tak — powiedziałam stanowczo i wysiadłam z sa mochodu. Prędko weszliśmy po schodach i znaleźliśmy się w holu hotelu. Z chwilą, kiedy przekroczyliśmy próg, nabrałam pew ności, że zdecydowanie coś jest nie w porządku. Poza panią Hill i recepcjonistką w holu nie było nikogo, ani jednej osoby. — Pewnie hotel jest zamknięty — zauważył Jimmy, rozglądając się dookoła. Ruszyłam do recepcji. Pani Hill podniosła oczy, skoro tylko zdała sobie sprawę, że ktoś wszedł do holu. Zoba czyłam, że ma bardzo zatroskaną twarz. — Och, wróciłaś ze szkoły — powiedziała. Oczywiście — uświadomiłam sobie, gdy powiedziała „ze szkoły" — babcia nie dopuściła do tego, aby ktokol wiek tutaj domyślił się, że nie jestem już w Nowym Jorku. — Gdzie są goście? — spytałam. — Goście? Och, nie wiesz — odparła. Kąciki jej ust opadły. — O czym? — Twoja babka miała wylew. Jest w szpitalu i za mknęliśmy hotel na ten tydzień. Twój ojciec jest tak roz bity, że nie jest w stanie nic robić, a twoja matka... no, cóż, jest bardzo zdenerwowana. — Wylew? Kiedy to się stało? — zapytałam tak ostrym tonem, że pani Hill omal się nie rozpłakała. — Nic nie wiedziałam... — dodałam łagodnie. 363
— Wczoraj. Mieliśmy niewielu gości, nie ma przecież jeszcze sezonu. Twój ojciec wypłacił im pełną rekompen satę i rzecz jasna zatrzymał wszystkich pracowników. Popatrzyłam na Jimmy'ego. Potrząsnął głową — nie wiedział, co powinniśmy robić dalej. — Czy mój ojciec jest teraz tutaj, czy w szpitalu? — spytałam. — Jest w swoim biurze. Nie wychodził z niego przez cały ranek — odparła pani Hill. — Źle to znosi. Dobrze, że przyjechałaś do domu — dodała. — Może będziesz mo gła jakoś pomóc. Biedna pani Cutler — ciągnęła dalej, chusteczką wycierając oczy. — Ot tak po prostu prze wróciła się koło swojego biurka. To zupełnie w jej stylu, żeby zachorować w trakcie pracy. Na szczęście twój oj ciec akurat jej szukał i tam ją znalazł. Zrobiło się spore zamieszanie, zanim przyjechała karetka i zabrała ją do szpitala. — Dziękuję pani — powiedziałam i skinęłam na Jimmy'ego, że powinien pójść za mną do biura Randolpha. Gdy stanęliśmy pod jego drzwiami, zapukałam cicho, ale nie usłyszeliśmy żadnej odpowiedzi. Zapukałam raz jeszcze, dużo głośniej. — Kto tam? Kto tam? — rozległ się roztrzęsiony głos. Otworzyłam drzwi i weszliśmy do środka. Randolph siedział przy swoim biurku, pochylony nad plikiem jakichś papierów. Nawet nie podniósł głowy. Wło sy miał potargane, wyglądały, jak gdyby przez wiele go dzin szarpał je rękami. Miał poluźniony krawat, rozpiętą koszulę i szkliste oczy. Na jego twarzy nie było nawet cienia wyrazu, który zdradzałby, że nas rozpoznaje. — Przepraszam — powiedział. — Teraz jestem zbyt zajęty. Później, później... Skupił uwagę z powrotem na swoich papierach, prze suwając piórem z góry na dół po jednym, a potem po następnym, jak gdyby rozpaczliwie czegoś szukał. — Randolphie, to ja, Dawn — zagadnęłam. Szybko podniósł głowę. — Dawn? Och... Dawn. — Odłożył pióro i złożył ręce. —
Nie wiesz, co się stało... moja matka... ona... moja matka nigdy nie chorowała — powiedział, po czym wybuchnął histerycznym śmiechem. — Nigdy nie chodzi do lekarza. Zawsze jej mówię... mamo, powinnaś się regularnie badać. Masz tylu przyjaciół lekarzy, którzy w kółko ci powtarza ją, żebyś przyszła się przebadać. Ale ona wcale mnie nie słucha. Doktorzy przyprawiają mnie o mdłości, mówiła zawsze. — Znów wybuchnął śmiechem. — Wyobraź so bie, powiedzieć coś takiego: lekarze przyprawiają mnie o mdłości. Ale zawsze była jak skała... mocna — powie dział, unosząc pięść. — Nigdy nie opuściła ani jednego dnia pracy... ani jednego dnia. Nie pamiętam nawet, żeby kiedykolwiek miała grypę. Kiedyś zapytałem o to ojca, a on mi na to: Zarazki nie śmiałyby wniknąć do jej ciała. Nie miałyby odwagi. Ponownie wybuchnął histerycznym śmiechem, a potem spuścił oczy na swe papiery. — Mam zaległości... we wszystkim... w rachunkach, zamówieniach... w rzeczach, którymi ona się zwykle zaj mowała. Musiałem poprosić gości o opuszczenie hotelu i odwołać rezerwacje tych, którzy mieli przyjechać w tym tygodniu. Nie dam rady robić wszystkiego... nie dam rady, dopóki ona nie wróci. — Randolphie — powiedziałam, gdy zamilkł na chwilę — wiesz, gdzie spędziłam ostatnie miesiące? Wiesz, dokąd wy słała mnie babka Cutler? — Gdzie byłaś? Och, tak, byłaś w szkole... uczyłaś się śpiewu. Jakież to wspaniałe — odparł. Popatrzyłam na Jimmy'ego, który stał obok mnie z ocza mi szeroko otwartymi ze zdumienia. — Wcale mu nie powiedziała — mruknęłam do nie go, po czym zwróciłam się znów do Randolpha. — Nie wiedziałeś, że byłam w Łąkach? — W Łąkach? Nie, nie wiedziałem. Tak mi się przy najmniej wydaje. Ale ostatnio mam tyle spraw na głowie. Niczego nie jestem pewien. Musisz mi wybaczyć. Ten ho tel i naturalnie Laura Sue. Ona bardzo źle to wszystko znosi. Całe potoki lekarzy przelewały się po schodach, to 365
w górę, do jej pokoju, to w dół, ale żaden nie zrobił nic, żeby jej pomóc. A teraz... matka... — Potrząsnął głową. — Nawet przeziębienia. Nawet przeziębienia przez cały ten czas. — Muszę się z nią spotkać — powiedziałam. — Mu szę natychmiast spotkać się z babcią Cutler. — Spotkać się z nią? Och, nie ma jej tutaj, słoneczko. Jest w szpitalu. — Wiem o tym. A dlaczego ciebie tam nie ma? — zapytałam. — Jestem... jestem bardzo zajęty — odparł. — Bar dzo zajęty. Ona to rozumie. — Roześmiał się. — Jeśli ktokolwiek to rozumie, to właśnie ona. Ale ty możesz do niej jechać. Tak, jedź do niej i powiedz jej... powiedz jej... — Popatrzył na papiery leżące na biurku. — Produkty, któ re zamówiła w zeszłym tygodniu... podrożały o dziesięć procent. Tak, z moich obliczeń wynika, że dziesięć pro cent. Co mam zrobić? — Wzruszył ramionami. — Chodźmy, Jimmy — powiedziałam. — On jest do niczego. — Zobaczymy się później — zawołał Randolph, gdy ruszyliśmy do drzwi. — Teraz jestem troszkę uwiązany. — Dziękuję ci — odparłam i zostawiliśmy go mam roczącego coś do swych papierów. — Może najpierw powinniśmy iść do twojej matki — zaproponował Jimmy. — Nie, z nią byłoby jeszcze gorzej. Jestem pewna, że wykorzystuje tę sytuację, jak się da — dodałam bez ogródek. Wróciliśmy więc do pani Hill, która została w holu, i do wiedzieliśmy się, jak dojechać do szpitala. Już dwadzieścia minut później szliśmy korytarzem na oddział intensywnej terapii. Przy drzwiach natknęliśmy się na pielęgniarkę. — Jestem wnuczką pani Cutler — wyjaśniłam. — By łam za miastem i dopiero się dowiedziałam o tym, co się wydarzyło. Muszę się z nią zobaczyć. Jak ona się czuje? — Wiesz, że miała bardzo poważny wylew — oschle odparła pielęgniarka. 366
— Tak. — Ma teraz prawą stronę zupełnie sparaliżowaną i nie wyraźnie mówi. Z ledwością wydaje z siebie jakiekolwiek dźwięki. — Proszę pozwolić mi ją zobaczyć — powiedziałam błagalnym tonem. — Masz na to pięć minut. — Spojrzała na Jimmy'ego. — To mój narzeczony — wyjaśniłam. — Nie miała okazji go poznać. Pielęgniarka skinęła głową i prawie się uśmiechnęła. Potem odsunęła się na bok, aby wskazać nam, w której izolatce leży moja babka. Był to pokój o przeszklonych ścia nach. Zobaczyliśmy ją, podłączoną do kroplówki i monitora, na którym można było obserwować bicie jej serca. Podzię kowałam pielęgniarce i podeszliśmy do izolatki babki. W łóżku szpitalnym pod białą kołdrą, podciągniętą aż pod szyję, babka Cutler wyglądała dużo mniej groźnie i przerażająco. Teraz wróciła do swych rzeczywistych wy miarów; była nawet jakaś skurczona, pomniejszona, blada i stara; wyglądała jak cień dawnej siebie. Jej stalowobłękitne włosy leżały sztywno wokół jej woskowej twarzy. Oczy miała zamknięte. Poza tym jedyną widoczną częścią jej ciała była lewa ręka, w którą wbito igłę od kroplówki. Dłoń była zaciśnięta, długie, zakrzywione palce powykrę cane jeden na drugi. Pod skórą jak pergamin na jej nad garstku i przedramieniu zobaczyłam cienkie, niebieskie tętnice. Może nawet zdobyłabym się na współczucie, gdyby nie obraz mojego owiniętego w kocyk maleństwa, który stanął mi przed oczami. W tej chwili twarz babki Cutler i jej głowa wydawały się niewiele większe niż twarz i główka niemowlaka i to podobieństwo momentalnie przypomniało mi o tym, po co tu przyszłam. Ona wiedziała, dokąd za brano moje dziecko, a ja musiałam się tego dowiedzieć. Podeszłam do łóżka. Jimmy został przy drzwiach. — Babciu Cutler — zaczęłam ostro. Jej powieki drgnę ły, ale się nie otworzyły. — Babciu Cutler, to ja... Dawn. Otwórz oczy — powiedziałam rozkazującym tonem. 367
Jej powieki znów drgnęły. Wydawało się, jak gdyby próbowała powstrzymać się od ich otworzenia, ale w koń cu i tak same się podniosły i patrzyła teraz na mnie z twa rzą pozbawioną wyrazu; prawy kącik jej warg drgał. Jej oczy nie straciły lodowatego blasku. — Dokąd zabrałaś moje dziecko? Musisz mi powie dzieć — nalegałam. — Twoja siostra była dla mnie okro pna. Znęcała się nade mną przez wiele miesięcy. Założę się, że wiedziałaś, jak mnie będzie traktować. Próbowała nawet wywołać u mnie poronienie, ale moje dziecko uro dziło się zdrowe i piękne. Nic, co zrobiłaś, nie mogło temu zapobiec. Moja Christie jest śliczna, a ty nie miałaś prawa wydawać jej obcym, nie miałaś prawa umawiać się z ni kim, żeby mi ją zabrał. Gdzie ona jest? — zapytałam. — Musisz mi powiedzieć! Jej usta zaczęły drgać jeszcze szybciej. — Wiem, że jesteś poważnie chora, ale teraz nadszedł czas, aby zrobić coś dobrego. — Mój głos złagodniał. — Błagam cię, proszę... powiedz mi. Jej usta otworzyły się i zamknęły, nie wydając żadnego głosu, ale zobaczyłam, że jej język się porusza. — Już kiedyś zrobiłaś tę straszną rzecz, babciu Cut ler. Proszę, nie rób tego więcej. Nie dopuszczaj do tego, aby moja córka dorastała w wierze, że rodzice, którzy ją wychowują, są jej prawdziwymi rodzicami, kiedy tak nie jest. Muszę mieć przy sobie moje dziecko. Ona mnie po trzebuje. Ona do mnie należy. Tylko ja mogę jej dać mi łość, na którą zasługuje, i przyczynić się do tego, aby jej życie było dobre i szczęśliwe. Musisz mi powiedzieć, gdzie ona jest! Babka wysilała się, jak mogła, aby coś powiedzieć, ru szając głową to w jedną, to w drugą stronę. Linia na mo nitorze pokazująca rytm bicia jej serca zaczęła coraz bar dziej falować i prędkość uderzeń zaczęła wzrastać. — Proszę — błagałam. — Proszę. Zamknęła i znów otworzyła usta, tym razem wydając z siebie jakieś dźwięki. Przyklęknęłam bliżej łóżka, aby zrozumieć, co mówi, i przyłożyłam ucho do jej ust. Usły368
szałam przede wszystkim bulgotanie w jej gardle, ale za częłam rozpoznawać pojedyncze słowa. Wypowiedziała je, a potem zamknęła oczy i odwróciła głowę. W monitorze odezwał się wysoki monotonny dźwięk brzęczyka. — Dlaczego? — zawołałam. — Dlaczego? — Co tu się dzieje? — zapytała pielęgniarka, zbliży wszy się do drzwi izolatki. Podbiegła do łóżka, chwyciła nadgarstek babci i potrzymała go chwilę. Potem nacisnęła jakiś guzik i dopadła drzwi, aby wystawić przez nie głowę i zawołać inną pielęgniarkę, która stała przy biurku. — Niebieski kod! — krzyknęła. — Wyjdźcie na zewnątrz! — rozkazała mnie i Jimmy'emu. — Może za chwilkę się obudzi — powiedziałam bła galnym tonem. — Nie. Musicie wyjść — nalegała pielęgniarka. Spojrzałam na babkę Cutler. Jej twarz była ściągnięta niczym wysuszona śliwka. Zdruzgotana, odwróciłam się i gdy cały personel oddziału intensywnej terapii rzucił się do akcji, wyszłam, a Jimmy za mną. — Co się stało? — spytał, gdy tylko znaleźliśmy się na korytarzu. — Co ci powiedziała? — Trudno było cokolwiek zrozumieć — odparłam, sia dając na ławce w holu. — Co? — Powtarzała tylko: „Jesteś moim przekleństwem". — Ty? Jej przekleństwem? — Jimmy potrząsnął gło wą. — Nie rozumiem. — Ja też — odparłam i zaczęłam płakać. Jimmy objął mnie ramieniem i przytulił. — Jimmy, ona umrze i za bierze to ze sobą do grobu — szlochałam, ocierając łzy z twarzy. — Tak mnie nienawidzi, a ja nie wiem, dla czego. Co teraz zrobimy? Korytarzem przebiegł lekarz i popędził na oddział in tensywnej terapii. Dziesięć minut później wyszedł powoli z pielęgniarką u swego boku. Pielęgniarka zobaczyła nas siedzących na ławce i potrząsnęła głową. 369
— Przykro mi — powiedziała. — Och, Jimmy — zawołałam i zakryłam twarz dłoń mi. Łzy zaczęły spływać mi po policzkach i już po chwili nic nie widziałam. Świat przed moimi oczami zamienił się w rozmytą plamę. Nie opłakiwałam babki Cutler — nie potrafiłabym. Opłakiwałam moje maleństwo, które w tym momencie straciłam być może na zawsze. Jimmy pomógł mi wstać i wyszliśmy ze szpitala. Po ruszałam się jak zamroczona. Zanim dotarliśmy do hotelu, wszyscy już wiedzieli. Pa ni Hill i jej asystentka szlochały cicho w recepcji. Część pracowników z personelu ogrodowego zbiła się w grupki na ganku, rozmawiając po cichu i potrząsając głowami. Rozpoznałam kilkoro pracowników jadalni stojących w ką cie holu, a oni, poznając mnie, przywitali mnie lekkimi skinieniami głowy. Cały hotel pogrążony był już w atmo sferze pogrzebu. — Lepiej pójdę na górę, do mojej matki — powiedziałam do Jimmy'ego. — Może ona wie, co się stało z moim dzieckiem. — Dobrze. Poczekam w holu — odparł. Ruszyłam korytarzem prowadzącym do starszej części hotelu, gdzie mieszkała moja rodzina. Kiedy stanęłam przed wejściem do salonu, usłyszałam czyjś szloch. Zajrzałam do środka i zobaczyłam panią Boston, naszą czarną go spodynię, która od lat była odpowiedzialna za doglądanie rodziny. Siedziała na kanapie i kiedy zajrzałam do pokoju, uniosła na mnie oczy. — Och, Dawn — powiedziała z oczami pełnymi łez. — Spóźniłaś się. Słyszałaś już tę straszliwą nowinę? — Tak — odparłam. — Co teraz będzie z nami wszystkimi? — zapytała, potrząsając głową. — Biedny pan Randolph. Jest zupeł nie zagubiony. — A jak się ma moja matka? — spytałam. — Twoja matka? Och, nie byłam na górze, odkąd pan Randolph zszedł na dół. Poszedł do niej, aby jej powie dzieć, a potem zszedł na dół. Poruszał się, jak gdyby coś 370
uderzyło go w głowę i był kompletnie ogłuszony. Spojrzał tylko na mnie i oboje zaczęliśmy płakać. Potem on gdzieś sobie poszedł, a ja usiadłam tutaj. — W takim razie pójdę do niej — powiedziałam i wspię łam się po schodach. Przedtem jednak zatrzymałam się, by popatrzeć w stronę mojego dawnego pokoju, gdzie trzy mano mnie jak jakiegoś ubogiego krewnego, z dala od rodziny, w samotności. Dlaczego tak jest, zastanawiałam się, że ludzie, którzy tu pracują, tacy jak pani Hill i pani Boston, podobnie zresztą jak Nussbaum, szef kuchni, ma ją tak wielki szacunek dla babki Cutler? Czyżby nie do strzegali, jak zgorzkniała i okrutna była w rzeczywistości? Odnosić sukcesy i być zaradnym to jedno, ale co ze zdol nością do współczucia bliźnim? Drzwi prowadzące do apartamentu mojej matki były zamknięte. Otworzyłam je powoli i weszłam do saloniku. Wyglądał równie nieskazitelnie jak zwykle i jedyną zmia ną, jaka rzuciła mi się w oczy, było to, że na szpinecie nie leżały żadne nuty, a klawiatura była zamknięta. Drzwi do pokoju mojej matki były częściowo uchylone. Zbliżyłam się do nich powoli i zapukałam. — Tak? — odezwała się matka. Pchnęłam drzwi i weszłam. Spodziewałam się zastać ją zagubioną jak zwykle w jej ogromnym łóżku, zapadniętą pomiędzy dwie wielgachne, puszyste poduszki. Zamiast tego jednakże matka siedzia ła przy toaletce, szczotkując długie blond włosy opadające łagodnie na jej ramiona i szyję. Błyszczały tak pięknie jak zawsze. Matka przekręciła swą zgrabną szyję i za trzymała na mnie niewinne błękitne oczy. Nigdy dotąd nie wyglądała tak pięknie, przyszło mi na myśl. Miała cerę o barwie śmietany zmieszanej z brzoskwinią i wy dawała się promienieć szczęściem. Była ubrana w jedną ze swych różowych jedwabnych koszul nocnych i jak zazwyczaj w jej uszach błyszczały jej diamentowe kolczyki, a tuż nad piersiami zwisał me dalion w kształcie serca. Na mój widok jej oczy rozbłysły ze zdumienia, a usta ułożyły się do uśmiechu. 371
— Dawn! — zawołała. — Nie wiedziałam, że dziś przy jedziesz. Randolph na pewno też nie wiedział, bo inaczej by mi o tym wspomniał. — Myślałam, że jesteś znów bardzo, bardzo chora, ma mo — wycedziłam oschle, idąc ku niej. — Och, Dawn, byłam bardzo chora. Paskudnie chora tym razem. To była jakaś... straszliwa nowa alergia, lecz dzięki Bogu, znudziła się dręczeniem mnie i opuściła moje słabowite ciało. — Odetchnęła z ulgą, potrząsając swymi pięknymi włosami. — Na moje oko nie wyglądasz na słabowitą, mamo — powiedziałam ostro. Jej oczy zwężyły się, a uśmiech wyparował. — Nigdy nie okazywałaś mi współczucia, Dawn. I przy puszczam, że to się już nie zmieni, pomimo tych straszli wych doświadczeń, które mnie spotkały — poskarżyła się. — Straszliwych doświadczeń? A ja? Mamo, czy ty w ogóle wiesz, gdzie byłam przez te wszystkie miesiące? Wiesz? Czy choć raz dowiadywałaś się o mnie, aby sprawdzić, czy jeszcze żyję, czy może już umarłam? — zapytałam. — No, powiedz. — Sama sobie nawarzyłaś piwa, Dawn — upomniała mnie. — Nie próbuj winić za to innych, a szczególnie mnie. Nie zniosę tego. Nie teraz, już nigdy więcej — powiedziała i wyprężyła się. — Przypuszczam, że jeszcze nie wiesz, ale babcia Cutler na nieszczęście właśnie zmarła. — Wiem, mamo. Jimmy i ja dopiero co przyjechaliśmy ze szpitala. Byliśmy tam, gdy umarła — powiedziałam. — Byliście tam? — Zdała się zaskoczona. — Mówisz, że z Jimmym? — Zmarszczyła nos zdegustowana. — Masz na myśli tego chłopca... — Tak, mamo, tego chłopca. Dzięki Bogu przyjechał w samą porę, żeby mnie uratować przed tą ohydną siostrą babki Cutler, Emily, i tym odrażającym miejscem. — Emily — odezwała się matka z szyderczym gry masem. — Widziałam ją tylko raz. Nie podobałam jej się ani ona mnie. To wstrętna kobieta — zgodziła się. — Więc dlaczego pozwoliłaś babci mnie tam wysłać? — 372
zapytałam. — Zwłaszcza jeśli wiedziałaś, jaka jest panna Emily? — Doprawdy, Dawn, nie miałyśmy wielkiego wyboru — powiedziała rozdrażniona — biorąc pod uwagę twoje za chowanie. — Osunęła się na oparcie krzesła i po raz pierwszy mi się przyjrzała. — Najwyraźniej twój prob lem już się rozwiązał i nie wyglądasz aż tak strasznie. Dobrze widzieć, że odzyskałaś figurę. — Mój problem się rozwiązał? Mamo, nie masz poję cia, przez jakie tortury przeszłam, jak ona mnie trakto wała, jak goniła mnie do pracy i robiła wszystko, żeby spowodować poronienie. Jest wstrętna, wstrętna! — za wołałam. Moja matka nawet nie drgnęła. Odwróciła się i znów przejrzała w lustrze. — No cóż, masz już to wszystko za sobą, Dawn. To się już skończyło. Babka Cutler też już odeszła, więc mo żesz wrócić do hotelu i... — Ależ, mamo, nawet nie zapytałaś o moje dziecko. Czy ono cię nic nie obchodzi? — A co tutaj ma mnie obchodzić, Dawn? — Odwró ciła się, by znów popatrzeć na mnie. — Doprawdy, o co miałabym pytać? — Na początek mogłabyś zapytać, czy moje dziecko urodziło się żywe, czy to dziewczynka, czy chłopiec, i co ważniejsze, gdzie ono jest! Chyba że — dodałam z na dzieją — sama wiesz. — Nic mi nie wiadomo o żadnym dziecku, poza tym, że wysłano cię do Łąk, żebyś urodziła je w tajemnicy i nie ściągała skandalu na rodzinę Cutlerów. Nie mogłam się temu sprzeciwiać. Ale, jak powiedziałam, to już skończone... — To nie jest skończone, mamo! Moja córka żyje i chcę wiedzieć, gdzie jest! — Przestań krzyczeć. Już nigdy nie pozwolę, żeby ktoś na mnie krzyczał. Teraz, kiedy królowa odeszła, nie będę już niczyim chłopcem do bicia! — wrzasnęła. A potem uśmiechnęła się. — Bądź rozsądna, Dawn. Teraz możesz być szczęśliwa, tak jak ja. Wrócisz do rodziny i... 373
— Mamo, czy ty wiesz, gdzie zabrano moją córeczkę? Czy babcia ci powiedziała? Jeśli tak, to, proszę, powiedz mi — błagałam, teraz już łagodniejszym tonem. — Nigdy jej nie pytałam o takie szczegóły, Dawn. Wiesz, jaka ona była. To ona tu rządziła. — Odwróciła się do lustra. — Nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że za częła przeganiać samego Boga w niebie i musiał ją wy rzucić. — Roześmiała się ubawiona swoim żartem. — Co ja mówię? Ta wiedźma pewnie się smaży w najczarniej szym piekle, tam, gdzie jej miejsce — parsknęła z obu rzeniem. — Ależ, mamo, moje dziecko... — Och, Dawn, dlaczego chcesz sobie tym zawracać głowę? Twój kochanek cię rzucił, prawda? A zresztą dla czego chcesz jego dziecka? Pomyśl tylko, co to by ozna czało. Jak kiedykolwiek znalazłabyś sobie porządnego mę ża? Najwybredniejsi, ci przystojni i bogaci, nie ożenią się z młodą damą z dzieckiem, szczególnie cudzym dzieckiem. — To dlatego tak łatwo przyszło ci oddanie mnie in nym ludziom, mamo? — To była całkiem inna sytuacja, Dawn. Och, proszę, nie nawracaj do tego w kółko. Bądź wdzięczna za to, co masz — dodała. Jej oczy zaczęły napełniać się złością. — Pomimo swych metod, babcia umożliwiła ci zachowanie w tajemnicy twojej nieostrożności. Nikt nie musi nic wie dzieć. To już skończone; możesz zaczynać od nowa. Odwróciła się do lustra i palcem przygładziła brwi. — Mam tyle do zrobienia przed pogrzebem. Nienawi dzę pogrzebów, ubierania się na czarno, przygnębienia i bladości na twarzy, obawy, że jeśli się uśmiechniesz, to ludzie sobie pomyślą, że to bluźnierstwo i brak szacunku. No cóż, nie będę pozowała na zdruzgotaną synową w ża łobie tylko po to, by zadowolić ludzi. Nie będę. Od zatro skanych min i ściągania brwi robią się zmarszczki. Na szczęście, gdy odwiedziliśmy cię w Nowym Jorku, kupiłam sobie bardzo ładną czarną sukienkę. Jest dość szykowna, ale chyba będzie dobra. Muszę pomyśleć o tych wszystkich ludziach, którzy się tu zjadą, aby pocieszyć Randolpha 374
i złożyć nam wyrazy szacunku. Muszę być silną, idealną żonką i synową i odpowiednio ich przyjąć. Uważam, że sama powinnaś kupić sobie coś odpowiedniego, kochanie. Clara Sue i Philip są właśnie w drodze ze szkoły do domu i cała wasza trójka powinna się ładnie prezentować. — Mamo, nie słyszałaś nic z tego, co do ciebie mówiłam? Urodziłam córkę i mi ją odebrano — powiedziałam cicho. Matka wstała z krzesła i ruszyła w kierunku łóżka. — Chcę teraz odpocząć — oznajmiła. — Nie mam za miaru wyglądać na zmęczoną i wymizerowaną. Nikomu nie przyjdzie z tego nic dobrego, jeśli będę tak wyglądać. Ludzie oczekują, że będę wyglądać oszałamiająco i nie mogę ich zawieść. — Odsunęła kołdrę i weszła do łóżka. Potem westchnęła i osunęła głowę na poduszki. — Po myśl tylko, Dawn. Teraz ja jestem panią na włościach. To ja jestem królową. Czyż to nie pyszne? — Dla siebie zawsze byłaś królową, mamo — powie działam i szybko odwróciłam głowę, zdegustowana jej oso bą bardziej niż kiedykolwiek. Gdy tylko weszłam do holu, Jimmy zerwał się z fotela. — I co? — zapytał. — Ona nic nie wie i nawet ją to nie obchodzi. Jedyne, co ją interesuje, to wyglądać jak królowa Cutler's Cove. Och, Jimmy, co my teraz zrobimy? — zmartwiłam się. Łzy znów zaczęły napływać mi do oczu. — Rozmowa z Randolphem nie ma już sensu — za stanawiał się na głos. Potem odwrócił się do mnie i wzru szył ramionami. — Chyba będziemy musieli pójść do jej biura i sami je przeszukać, żeby znaleźć jakąś wskazówkę. — Do jej biura? — Popatrzyłam w tamtym kierunku. Niby umarła i odeszła na zawsze, a mimo to sama myśl o wejściu do jej biura i dotykaniu jej rzeczy bez jej po zwolenia wydała mi się przerażająca. Miała taką władzę, szczególnie w hotelu. Wydawało się, że wciąż wisi w po wietrzu jej obecność, że wszystko wokół nas jest nią na znaczone. — Nie mam pojęcia, co innego moglibyśmy zrobić — wyznał Jimmy. 375
— Dobrze — zgodziłam się z bijącym sercem — zrobimy wszystko, co będzie trzeba, żeby odzyskać moje dziecko. Chwyciłam Jimmy'ego za rękę i ruszyliśmy do biura babki Cutler.
Rozdział osiemnasty
Zaskakujące
odkrycie
Gdy stanęliśmy przed drzwiami biura babki, zawaha łam się. Prosty napis PANI CUTLER zdawał się świecić mi prosto w oczy niczym neon. Moja ręka zamarła na gałce drzwi. Po chwili Jimmy położył mi rękę na ramieniu. — Jeśli twoja matka nic nie wie i Randolph nic nie wie, to nie ma innego wyjścia — powiedział z naciskiem. — Nie idziemy tam nic ukraść. Przytaknęłam skinieniem głowy i przekręciłam gałkę w drzwiach. Gdy weszliśmy do środka, nie od razu za uważyliśmy Randolpha siedzącego na lazurowej sofie. Za słony na oknach były zaciągnięte i świeciła się tylko mała lampka na biurku, rzucając niewielką plamę światła. Za pach bzu babki był równie intensywny jak zwykle. Tak jak gdyby dopiero co wyszła. Przez chwilę oczy płatały mi figle i wydawało mi się nawet, że widzę babkę, jak siedzi za swym wielkim biurkiem, przeszywając mnie spoj rzeniem równie nienawistnym jak tamto, w dniu, kiedy przyjechałam tutaj po raz pierwszy. Jimmy znów chwycił mnie za ramię i kiedy odwróciłam się do niego, skinął głową w kierunku sofy. Wtedy ujrza łam Randolpha siedzącego tam i nieruchomym wzrokiem patrzącego przed siebie. W jego oczach kryły się cienie. Nasze wejście ani go nie wytrąciło z zadumy, ani nie za skoczyło. Wydawało się, że nas wręcz oczekuje. — Nie mogę sobie tego uzmysłowić — powiedział z wol na — że ona odeszła i już nie wróci. — Potrząsnął głową. — 376
Jeszcze przedwczoraj rozmawialiśmy o odnowieniu bawial ni. Chciała wstawić tam nowe stoliki i krzesła. Dokładnie wiedziała, kiedy kupiła te, które teraz tam stoją — dodał, unosząc na nas wzrok. — Moja matka zawsze pamiętała, kiedy i co kupiła, choćby spinki do włosów. — Uśmiechnął się i potrząsnął głową. — Co za umysł. W całym stanie nie ma takiej drugiej kobiety interesu. Westchnął głęboko i znów popatrzył na biurko. — To już nie będzie to samo; to już nigdy nie będzie to samo. Jestem bliski rzucenia tego wszystkiego... wyje chałbym i czekał na własną śmierć — powiedział. — To by się jej nie spodobało — oświadczyłam. — Byłaby tobą bardzo rozczarowana, Randolphie. Odwrócił się do mnie i przytaknął skinieniem głowy; jego usta ułożyły się do uśmiechu, lecz w oczach pozostał smutek. — Tak, Dawn, masz rację. — Nagle wydało się, że powraca do rzeczywistości. — Jakie to niezwykłe, że przy jechałaś akurat w takiej chwili — powiedział. — Nie ma w tym nic niezwykłego, Randolphie — od parłam prędko i usiadłam obok niego. — Musiałeś prze cież wiedzieć, co mi się przytrafiło w Nowym Jorku i że wysłano mnie do Emily w Łąkach. Musiałeś o tym wie dzieć — upierałam się. — Ciocia Emily — powiedział, kiwając głową. — Lepiej od razu ją zawiadomię. Nie, żebym oczekiwał, aby przy jechała z Charlotte na pogrzeb taki szmat drogi — dodał. — Powinna po prostu wiedzieć, że zmarła jej siostra. — Rzeczywiście, to jej złamie serce — rzuciłam os chle, ale Randolph nie usłyszał sarkazmu w moim głosie. — Randolphie, wiedziałeś, że tam byłam, prawda? Wiedziałeś, co się stało? — dopytywałam się. Randolph zwrócił się ku mnie i zajrzał mi w oczy. — Owszem — przyznał w końcu. — Matka mi po wiedziała. Przykro mi, Dawn. Wpakowałaś się w tarapa ty, angażując się w ten romans i zachodząc w ciążę. — Wiem, ale w Łąkach urodziłam córeczkę i babcia Cutler przysłała kogoś po nią wkrótce po jej przyjściu na 377
świat. Muszę odzyskać moje dziecko — oświadczyłam sta nowczo i ścisnęłam go za nadgarstek. Potrząsnął głową zdezorientowany. — Odzyskać? — Zabrać od ludzi, którym oddalają babcia. Nie miała prawa oddawać nikomu mojego dziecka. Proszę, pomóż nam dowiedzieć się, gdzie jest moje dziecko. Proszę — błagałam go. Nagle Randolph zdał się przerażony. Popatrzył na krzesło, a potem znów na mnie — tak jakby przyszło mu do głowy, że jego matka może powrócić ze świata umarłych i ukarać go choćby za rozmawianie ze mną. — Nie wiem... — Jak ona by to załatwiła? Do kogo by zadzwoniła? Co powinnam zrobić? — dopytywałam się. — Teraz, gdy odeszła, trzeba się zająć tyloma sprawa mi, prawda? — zapytał. — Przypuszczam, że najpierw trze ba zadzwonić do adwokata mamy, pana Updike'a. Zajmuje się wszystkimi jej sprawami i był adwokatem rodziny, od kąd tylko pamiętam. Jest niewiele młodszy od matki — dodał Randolph. — Pan Updike? — upewniłam się. Spojrzałam na Jimmy'ego, który z nadzieją otworzył szerzej oczy. — Tak — odparł Randolph, unosząc się z wolna ze swego miejsca. — Muszę do niego zatelefonować. Jest również bliskim przyjacielem rodziny. — Zapytasz go, czy wie coś o moim dziecku? — za wołałam, gdy szedł do biurka babci Cutler, aby zatelefo nować. Wiedziałam, że nie ośmieli się usiąść w jej fotelu. Jimmy usiadł przy mnie na sofie i z wyczekiwaniem przysłuchiwaliśmy się rozmowie Randolpha z prawni kiem. Skoro tylko powiedział o śmierci babci Cutler, za czął mu się łamać głos. Potem już tylko słuchał i raz po raz kiwał głową. Pomyślałam, że się rozłączy, nie zapy tawszy wcale o moje dziecko, więc poderwałam się z ka napy. — Mogłabym z nim pomówić? — poprosiłam. Randolph popatrzył na mnie przez chwilę, jak gdyby 378
dopiero co przypomniał sobie o mojej obecności, i podał mi słuchawkę. — Pan Updike? — zapytałam. — Tak. A któżby inny? — odpowiedział głęboki, do nośny głos. — Mam na imię Dawn i... — Och, rzeczywiście — odparł — wiem, kim jesteś. Właśnie miałem powiedzieć Randolphowi, aby dopilnował, żebyś była obecna przy odczytaniu testamentu. — Bardzo wątpię, panie Updike, abym figurowała w te stamencie mojej babki. Chcę się tylko dowiedzieć, czy wia domo panu coś na temat tego, kto mógł zabrać moje dziecko. Nastąpiła długa chwila ciszy. — Czyżbyś nie wyraziła na to zgody? — zapytał w końcu. — Och, nie, proszę pana. Nigdy! — Rozumiem. I teraz powiadasz, że chcesz dziecko? — Tak, proszę pana. — To wszystko bardzo źle się składa, bardzo źle — powiedział jakby do siebie. — Dobrze. Daj mi trochę cza su. Będę miał dla ciebie wiadomość, gdy spotkamy się na odczytaniu testamentu. — Chcę odzyskać moje dziecko — powtórzyłam uparcie. — Dobrze, dobrze, rozumiem. Pozwól teraz, że poroz mawiam jeszcze z Randolphem, jeśli nadal tam jest — powiedział. Oddałam słuchawkę Randolphowi i wróciłam do Jimmy'ego. — Wie o tym? — zapytał szybko Jimmy. — Tak — odparłam. — I obiecał coś zrobić. Będzie my musieli zostać w hotelu przez kilka dni, aż do odczytania testamentu. W tym czasie on wszystko załatwi. A potem, wreszcie — powiedziałam, wzdychając — wszystko się skoń czy. Chodźmy — rzekłam, biorąc Jimmy'ego za rękę — wybierzmy sobie pokój. — Sądzisz, że to dobry pomysł? To znaczy... — A kto ma nam odmówić? — odparłam z uśmie chem. Byłam taka szczęśliwa, mając przed sobą perspe ktywę odzyskania dziecka. — A poza tym, skoro moja mama jest nową królową, to ja jestem księżniczką. 379
Poszliśmy do holu i poprosiłam panią Hill o klucz do jednego z najładniejszych apartamentów. Później Jimmy poszedł do samochodu po swoje rzeczy. Nie powiedziałam mojej matce o tym, lecz kiedy Jimmy i ja wróciliśmy z ko lacji w miasteczku, zastaliśmy ją w holu. Była elegancko ubrana i rozmawiała z kimś z personelu. Zdumiał mnie jej apodyktyczny ton, z jakim wydawała polecenia na naj bliższe dni. Kiedy skończyła rozmowę, podeszła do nas. — A zatem to jest Jimmy — zagadnęła, wyciągając rękę. — Podczas twej ostatniej wizyty tutaj nie mieliśmy okazji się poznać. — Posłała Jimmy'emu szeroki uśmiech. Poznać się? — byłam zdziwiona. Dlaczego udaje, że ostatni pobyt Jimmy'ego w Cutler's Cove był czymś przy jemnym? Nie do wiary, jaka nagle stała się czarująca i ko kieteryjna. Czy ona nie ma wstydu? — pomyślałam sobie. — Dzień dobry — odpowiedział Jimmy, lekko zmie szany. Ściskała jego rękę, jak gdyby oczekiwała, że ucałuje jej dłoń. W końcu uwolniła jego rękę, ale wcale nie spu szczała z niego oczu. — Widzę, że wstąpiłeś do wojska. Wprost uwielbiam mężczyzn w mundurach. To takie eleganckie i romanty czne; nawet jeśli mężczyzna bierze udział tylko w jakimś wstrętnym obozie dla rekrutów, a nie w wojnie za granicą. Ojej, masz tyle pięknych baretek — zagruchała, przebie gając po nich palcem. Twarz Jimmy'ego nabiegła krwią. Matka roześmiała się i delikatnie przygładziła sobie włosy. Potem zwróciła się do mnie. — Clara Sue i Philip będą tu dziś późnym wieczorem — powiedziała. — Staram się, aby pogrzeb odbył się naj wcześniej, jak to możliwe; nie chcę, by opuszczali więcej dni nauki niż to konieczne. Niedługo oboje skończą rok szkolny. — Jakie to rozważne z twojej strony, mamo — od parłam. Wyraz jej twarzy nie zmienił się ani trochę. Natomiast uśmiech jej zastygł sztucznie na ustach. 380
— Nie musicie wychodzić na posiłki — ciągnęła. — Poleciłam obsłudze kuchni, aby nie przerywali pracy. Ro dzina jak zwykle będzie jadła w stołowym. Nussbaum go tuje dla personelu hotelu i z pewnością wkrótce po po grzebie znów zaczniemy przyjmować gości. — Jakież to efektywne — powiedziałam. — Babcia Cutler byłaby z ciebie bardzo dumna. Matka zamrugała powiekami, ale nadal nie przesta wała promienieć; jej oczy pałały podnieceniem, jakiego nigdy dotąd w nich nie widziałam. Przypływ kolorów na jej twarz dodał jej jeszcze uroku. — Zaraz po pogrzebie polecę pani Brown usunąć wszy stkie rzeczy z pokoju babci, abyś mogła się tam wprowa dzić — oznajmiła. — To nie będzie konieczne, mamo. Nie mam zamiaru tutaj zostać — odparłam pospiesznie. — Nie masz zamiaru... — Popatrzyła na Jimmy'ego. — Nie mów mi tylko, że planujesz zrobić coś głupiego, Dawn. Nie teraz, kiedy masz przed sobą taką szansę. Z pewnością nie jesteś aż taka nierozsądna! Pomyśl tylko, jak tu teraz będzie — możesz pomagać mi w zarządzaniu hotelem. Każdego wieczoru ty i ja staniemy przed drzwiami do ja dalni, aby powitać gości. Kupię ci ładne ubrania i... — Ależ, mamo, uważasz, że to rozsądne przy twoim stanie zdrowia brać na siebie taką dodatkową odpowie dzialność? — spytałam, wbijając w nią słowa jak igły. Drgnęła, ale nie ugięła się. Zamiast tego pochyliła się, aby pocałować mnie w policzek. — Jak to miło z twojej strony, że o mnie myślisz, Dawn. Oczywiście nie od razu rzucę się w wir pracy. Nie będę się spieszyć, a to kolejny powód, dla którego będę cię po trzebowała w roli mojej małej asystentki — powiedziała z naciskiem, obracając się do Jimmy'ego i szeroko otwie rając oczy. Jimmy był zdumiony. — Obawiam się, że na to jest już troszkę za późno, mamo — powiedziałam. — Gdy tylko ustalę, gdzie znajduje się moje dziecko, wyjedziemy z Jimmym. Ponieważ jeszcze 381
nie skończyłam osiemnastu lat, możesz próbować mnie za trzymywać, ale nie sądzę, abyś życzyła sobie teraz tego rodzaju scen, bo wkrótce i tak będę mogła robić, co zechcę. Jej uśmiech zniknął w końcu. — Miałam nadzieję, że te straszne doświadczenia cze goś cię nauczą, Dawn, ale najwyraźniej nie wyciągnęłaś z nich żadnej nauki i nadal chcesz niszczyć swoje życie i wszystkich dookoła. A w szczególności moje. Dlaczego, och, dlaczego w ogóle staram się ci pomóc? — lamento wała teatralnie. — Obawiam się, że masz rację — ciąg nęła z zacięciem i złością, o jakie nigdy nie posądziłabym osoby tak drobnej i delikatnej. — Dla ciebie już za późno. Zwróciła się ku Jimmy'emu. — Żal mi cię, was obojga mi żal — dodała z oczami pałającymi wściekłością, po czym odeszła dumnym krokiem. Lecz z chwilą, kiedy natknęła się na szefa gońców ho telowych, momentalnie powrócił jej uśmiech i czar. Jimmy i ja byliśmy bardzo wyczerpani po całym dniu podróży i wstrząsającym przeżyciu w szpitalu. Położyli śmy się do łóżka dość wcześnie i nie mieliśmy kłopotów z zaśnięciem. Rankiem każde z nas wzięło prysznic, po czym ubraliśmy się i zeszliśmy do jadalni na śniadanie. Przy stole jeszcze nikogo nie było. Zupełnie zapomniałam o tym, że Clara Sue i Philip przyjechali poprzedniego wie czoru. Weszli do jadalni razem, a za nimi matka i Ran dolph. Philip uśmiechnął się na mój widok, ale Clara Sue wykrzywiła usta z obrzydzeniem. — Jimmy — zagadnął Philip, spiesznym krokiem zbli żając się do stołu z wyciągniętą ręką. — Jak leci? Wy glądasz świetnie. — Wszystko w porządku — odparł Jimmy. Szybko uścisnął dłoń Philipa i usiadł z powrotem. — Dawn — rzekł Philip, spoglądając na mnie. — Jak zwykle śliczna. — Dziękuję ci, Philipie — odparłam i prędko odwró ciłam od niego oczy; tak na mnie patrzył, że musiałam to zrobić. 382
Clara Sue tymczasem przyglądała nam się bez słowa. Zajęła swe miejsce przy stole i natychmiast kazała jed nemu z kelnerów przynieść jej soku pomarańczowego. — Dzień dobry — zaśpiewała matka. Ukazała nam się świeża i wypoczęta, z włosami lśnią cymi jak zawsze. Zauważyłam, że użyła odrobiny cieni do powiek i musnęła różem policzki. Była bardzo ładną ko bietą. Niewątpliwie miała idealną, lalkowatą urodę: twarz, która nigdy nie straciła swej dziecięcej niewinno ści, i niebieskie oczy, które potrafiłyby mężczyznę kusić i drażnić aż do bólu. Ubrana była w niebieską jedwabną suknię z prowokującym dekoltem i zwężającymi się ku dołowi rękawami. Randolph z kolei wyglądał, jak gdyby wcale jeszcze nie położył się spać. Powieki mu obwisły, był blady i przy garbiony. Miał na sobie to samo ubranie co poprzedniego dnia, tyle że bardziej wygniecione. Może tak zasnął, po myślałam. Nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że przez cały czas nie wychodził z biura babki. — Miło widzieć, że wstaliście tak wcześnie — powie działa matka, siadając do stołu. Randolph zdał się przez moment nieco zmieszany, do póki matka nie postukała ręką w jego krzesło, aby usiadł. Zamówiła sobie sok, kawę i jajka. Randolph chciał tylko kawy. — Cóż — ciągnęła matka — mamy dziś sporo spraw do załatwienia. Randolph i ja pójdziemy do przedsiębior stwa pogrzebowego, aby ustalić ostatnie szczegóły. Pomy śleliśmy, że byłoby miło, gdyby po uroczystości w kościele kondukt żałobny przeszedł przed hotelem. Babcia po raz ostatni znalazłaby się przed głównym wejściem i mógłby ją wówczas pożegnać personel. Nie sądzicie, że to byłoby miłe? — zapytała, wręcz wyśpiewując to zdanie. Philip wyraził aprobatę. Clara Sue łyknęła swój sok, nie przestając świdrować mnie swoim nienawistnym spoj rzeniem. Wreszcie zebrała dość odwagi, aby mnie zaatakować. — Słyszeliśmy, że złożyłaś babci wizytę w szpitalu krót ko przed jej śmiercią — zagadnęła. 383
— I co z tego? — odparłam. — Musiałaś zmajstrować coś takiego, że ją to zabiło. Zawsze ją denerwowałaś — oskarżyła mnie. — Och, Claro Sue — odezwała się błagalnym tonem matka. — Proszę, nie rób scen przy śniadaniu. To nie na moje nerwy. — Nie musiałam denerwować babci Cutler; miała cie bie — oznajmiłam, odpłacając pięknym za nadobne. Philip wybuchnął śmiechem, a Clara Sue spurpurowiała. — Mnie nikt nie musiał nigdzie wysyłać, żebym mogła urodzić bękarta — syknęła. — Czyje to było? Jego? — Wskazała na Jimmy'ego. — A może nie wiesz, kto był ojcem? — Proszę — powiedziała matka — przestańcie w tej chwili. Jesteśmy rodziną pogrążoną w żałobie — przypo mniała nam. Philip spuścił wzrok, ale nie pozbył się swego głupawego, szyderczego uśmieszku. Clara Sue skuliła się i zrobiła nadąsaną minę. Spojrzałam na Randolpha, ale wyglądał na zupełnie wytrąconego z rzeczywistości i zagubionego w swo im świecie, do którego nie docierały już żadne dźwięki. Jim my odnalazł moją rękę pod stołem i uścisnął ją. Po chwili matka przyjęła na siebie obowiązek prowa dzenia konwersacji, opisując poczynione przez nią przy gotowania do pogrzebu. Nie pominęła przy tym żadnego szczegółu, włącznie z kwiatami, jakimi miała być obłożona trumna, kartami dla gości i potrawami, które kazała przy gotować Nussbaumowi na stypę. — Naturalnie musimy się postarać, aby był to naj bardziej imponujący pogrzeb, jaki widziało Cutler's Cove — oznajmiła. — Ludzie będą tego po nas oczekiwali. Z przyjemnością i radością, które z trudem udawało jej się ukryć, matka przejęła pełną kontrolę nad Cutler's Cove. Randolph siedział obok niej, kiwając głową i niemo zgadzając się ze wszystkim, co mówiła. Zachowywał się niemal jak marionetka w rękach mojej matki. Matka z rozkoszą czyniła przygotowania, podchodząc do nich tak, jak gdyby czekała ją jakaś galowa uroczy384
stość. W dniu pogrzebu zeszła schodami niczym królowa, która za chwilę ma powitać swych poddanych. Nigdy przed tem nie wyglądała tak promieniejąco i pięknie. Ubra na była w czarną suknię, której dekolt w kształcie litery V — według mnie zresztą nieco za głęboki jak na uro czystość pogrzebową — obszyty był malutkimi kamienia mi podobnymi do diamencików. Sukienka mocno wcięta w pasie, miała krótkie rękawki i plisowaną spódnicę. Matka założyła też swój najbardziej okazały diamentowy naszyjnik i kolczyki. Poprosiła nawet Randolpha, żeby przyniósł jej jeden z pięknych jedwabnych szali babci, aby mogła zarzucić go sobie na ramiona. Randolph i Philip włożyli czarne garnitury i krawaty. Clara Sue ubrała się w czarną sukienkę, którą wcześniej musiała dać sobie trochę poszerzyć w biuście i talii. Przy padkiem usłyszałam, jak ktoś z personelu mówił, że okrut nie skrzyczała krawcową, kiedy ta biedna kobieta przy szła jej zrobić przymiarkę. Matka uparła się, abym poszła do butiku w Cutler's Cove i kupiła sobie coś na jej rachunek. Poprosiłam Jimmy'ego, aby mnie tam zawiózł, i wybrałam prostą, czarną sukienkę. Do kościoła pojechałam z Jimmym jego samochodem, za matką, Randolphem i Philipem. Wydawać by się mogło, że babcia zamówiła sobie na swój pogrzeb odpowiednią pogodę: niebo było całkowicie zachmurzone i szare, a od morza dął chłodny wiatr. Nawet ocean zdawał się ponury i przygnębiony; czepki kąpiących się były prawie nieru chome, a falom ledwie starczało sił na dobicie do brzegu. Matka nie pomyliła się, przepowiadając, że pogrzeb babci Cutler będzie wielkim i ważnym wydarzeniem. Ko ściół pękał w szwach od mieszkańców miasteczka. Przy byli wszyscy okoliczni prawnicy, lekarze i politycy, a także biznesmeni, z których wielu ceniło sobie hotel jako swego głównego klienta. Wszystkie oczy są zwrócone na nas, a zwłaszcza na mat kę, zauważyłam, gdy zajmowaliśmy nasze miejsca w pier wszej ławce. Trumna stała przed nami. Matka zadecydo385
wała, że powinna być zamknięta. Pastor wygłosił długie kazanie, opowiadając o specjalnych zobowiązaniach, jakie wobec społeczeństwa mają ludzie zamożniejsi. Nazwał bab cię Cutler liczącą się przywódczynią społeczną, która za wsze wykorzystywała swe umiejętności i żyłkę do interesów w budowaniu społeczności. Powiedział, że w ten sposób po magała tym, którym nie szczęściło się w życiu tak jak jej. Swą mowę zakończył stwierdzeniem, że babcia wypełniła swym życiem zadanie powierzone jej przez Boga. Z całej rodziny jedynie Randolph okazał szczere wzru szenie — oczy miał pełne łez, głowę pochyloną. Matka zachowywała swój idealny uśmiech, od czasu do czasu odwracając się i witając skinieniem głowy tę czy inną ważną osobistość. Kiedy tylko uznawała to za konieczne, dotykała oczu rogiem białej jedwabnej chusteczki i pochy lała głowę. Umiała odkręcać i przykręcać przepływ swych uczuć niczym wodę w kranie. Clara Sue, jak zwykle, miała minę wielce znudzoną, Philip zaś z szelmowskim bły skiem w oku i uwodzicielskim uśmiechem na ustach wciąż popatrywał w moją stronę. Po uroczystości w kościele ruszyliśmy drogą zaplano waną przez matkę. Kondukt żałobny podążył za karawa nem do hotelu, gdzie wszyscy się zatrzymaliśmy, aby wy słuchać kilku dodatkowych słów pastora wygłoszonych ze stopni hotelu. Przy drzwiach zgromadził się cały personel; wszyscy byli bardzo zasępieni. Gdzieś w tłumie dostrzegłam Sissy z matką. Przyszła, pomimo że babka bezlitośnie wy rzuciła ją z pracy. Na mój widok uśmiechnęła się. Potem pojechaliśmy na cmentarz. Pierwszą rzeczą, ja ką zauważyłam, kiedy znaleźliśmy się tam i podeszliśmy do grobowca rodziny Cutlerów, było to, że płyta z moim nazwiskiem, umieszczona tam swego czasu przez babkę, zniknęła. Teraz wszystko to wydało mi się jak sen, który kiedyś mi się przyśnił. Nad grobem pastor odczytał kilka psalmów, po czym poproszono wszystkich o skłonienie głów i wtedy duchow ny odmówił ostatnią modlitwę. Modliłam się o to, aby babka Cutler, gdziekolwiek była, uświadomiła sobie wre386
szcie swe okrucieństwo. Modliłam się, aby okazała skru chę i błagała Boga o przebaczenie. Naraz, znów jakby na zamówienie babki Cutler, niebo zaczęło się przejaśniać i słońce rzuciło na nas swe promie nie. Ocean znów był błękitny i odzyskał swą żywotność, a mewy, które rano zdawały się zawodzić jakąś żałobną pieśń, teraz trajkotały wesoło, pikując na plażę w poszu kiwaniu łupów. Randolph był tak zrozpaczony, że trzeba go było pro wadzić do samochodu. Matka podziękowała pastorowi za posługę i zaprosiła go na stypę do hotelu. Poczęstunek podano w głębi holu. Przyszło mi do gło wy, że brakuje jeszcze tylko muzyki na żywo. Personel pracował tak, jak podczas każdej uroczystości hotelowej. Kelnerzy roznosili zakąski, szklanki z whisky i kieliszki z winem. Nussbaum, na życzenie mojej matki, przygoto wał mięsa i sałatki różnego rodzaju, włącznie ze szwedz kimi klopsikami, małymi frankfurterkami i plasterkami indyka. Były nawet galaretki z owocami i osobny stół z sa mymi deserami. Przyszli niemal wszyscy, którzy byli obecni w kościele. Cichy pogwar rozmów, który zaczął się, kiedy wróciliśmy z pogrzebu, nasilał się powoli, eksplodując w końcu grzmią cym jazgotem. Randolph próbował wytrwać przy mojej mat ce, Clarze Sue i Philipie przy drzwiach frontowych, aby wraz z nimi witać gości, lecz już po chwili zmuszony był usiąść. Podano mu szklankę whisky i popijał ją wciąż dość mocno oszołomiony i przygnębiony. Raz po raz popatrywał na mnie swymi oddalonymi oczami i uśmiechał się. Po kilku chwilach usłyszałam wybuch śmiechu mojej matki. Zobaczyłam ją z jakimś mężczyzną, którego widać musiała uznać za najważniejszą osobistość wśród obecnych. Oprowadzała go po całym pokoju, od jednego stołu z jedze niem i piciem do drugiego. Widziałam ją wszędzie, bo wszę dzie było jej pełno; wyglądała niczym wzór elegancji, pro mieniejąca i piękna, otoczona kółeczkiem adoratorów. Późnym popołudniem żałobnicy zaczęli się rozchodzić. Większość z nich zatrzymywała się, by uścisnąć omdlałą 387
dłoń Randolpha. Starsi ludzie, zwłaszcza kobiety, usiło wali dodać mu otuchy, a niektórzy nawet go obejmowali. Zdawało się, że dopiero wtedy uzmysłowił sobie, co się dzieje wokół niego i co się stało. W końcu, kiedy pozostało już tylko kilka osób, do Jimmy'ego i mnie podszedł wysoki, postawny, siwy mężczy zna o zdrowej, lekko opalonej twarzy i ciemnych oczach. Na jego czole rysowały się głębokie bruzdy, a wokół ką cików jego oczu można było dostrzec pajęczynki zmarsz czek. Pomimo wyraźnie podeszłego wieku, trzymał się pro sto i miał w sobie coś władczego. Choć wcale się nie przedstawił, domyśliłam się, że musi to być pan Updike. — Skontaktowałem się z ludźmi, którzy zdecydowali się na adopcję twojego dziecka — powiedział, odciągną wszy nas na bok. — Mam tutaj ich adres — wskazał, wręczając mi kopertę. — Spodziewają się ciebie w najbliż szych dniach. Naturalnie są bardzo rozgoryczeni, ponieważ wszystkim nam dano do zrozumienia, że tego właśnie chciałaś. — Nikt mnie nawet o to nie pytał, a zresztą nigdy bym się na coś takiego nie zgodziła — odparłam. Pan Updike skinął, a potem pokręcił głową. — To nieprzyjemna sprawa, nieprzyjemna. Za około pół godziny w biurze pani Cutler odczytam jej testament. Przyjdź. — Cóż takiego mogłaby ci zostawić babka Cutler? — spytał Jimmy, gdy tylko pan Updike się oddalił. — Szczotkę i wiadro — odpaliłam. Naprawdę nic in nego nie przychodziło mi do głowy. Pan Updike siedział za biurkiem babki, przed sobą roz łożył wszystkie dokumenty. Randolph, moja matka i Clara Sue usiedli na sofie. Philip zajął miejsce na krześle po ich prawej stronie, a Jimmy i ja po lewej. Mimo że wszy stkie światła były zapalone, a przez okna wlewało się jas ne słońce, biuro wyglądało posępnie, szaro i przygnębia jąco. Wciąż nie mogłam wyjść z podziwu dla wspaniałej pre zencji mojej matki. Zajęcia związane z organizacją po388
grzebu przywróciły jej twarzy zdrowe kolory; promieniała, a w jej oczach tańczyły młodzieńcze iskierki. Można by ją wziąć za siostrę Clary Sue, która, od samego rana w dą sach, strzelała nienawistnymi spojrzeniami za każdym ra zem, kiedy jej wzrok padał na mnie. — Skoro wszyscy są obecni — zaczął pan Updike — przystąpię do oficjalnego odczytania testamentów państwa Williama i Lillian Cutlerów, obojga zmarłych — oznaj mił posępnym głosem. Moja matka pierwsza uprzytomniła sobie, że coś jest nie tak. — John, powiedziałeś Williama i Lillian? — zdziwiła się. — Owszem, Lauro Sue. Jedna sprawa związana z in strukcjami pozostawionymi przez Williama pozostaje je szcze otwarta. — A zatem dlaczego nie załatwiono jej wcześniej? — dopytywała się. — Proszę o cierpliwość, Lauro — rzekł pan Updike. — Odpowiedź znajduje się tutaj — dodał, uderzając palcem w dokument. Uśmiech na twarzy mojej matki zwiądł i w jednej se kundzie zastąpił go wyraz najgłębszego zaniepokojenia. Randolph zdał się albo wcale tego nie zauważać, albo mieć to w nosie. Siedział sobie spokojnie ze skrzyżowanymi nogami, z oczami skupionymi raczej na jakimś obrazie ze wspomnień niż na panu Updike'u. — A zatem zacznę — powiedział pan Updike — od instrukcji pozostawionych przez zmarłego Williama B. Cutlera. — Włożył okulary na nos i uniósł do oczu do kument. — „Drogi Johnie czy inna osobo, do której się teraz zwracam. List ten ma spełniać rolę mojego ostatecznego testamentu i ma zostać odczytany niezwłocznie po śmierci mojej żony, Lillian. Pozostawiłem te rozporządzenia, w szcze gólności mając na celu zaoszczędzenie mojej żonie nie przyjemności za życia". Naraz moja matka poderwała się z miejsca z ręką przy ciśniętą do piersi. Pan Updike uniósł oczy znad dokumentu. 389
— Ja... nie czuję się dobrze. Muszę się położyć! — wykrzyknęła i wypadła z biura. Randolph też zaczął się podnosić. — Randolphie, lepiej pozostań na miejscu — powie dział stanowczym tonem pan Updike. — Ależ... Laura... — Nic jej nie będzie — uspokoił go pan Updike i ge stem wskazał nam, że tymczasem możemy o niej zapo mnieć i powrócić do bieżącej sprawy. Randolph, z przerażonym i ogłupiałym wyrazem twa rzy, powoli usiadł z powrotem. Pan Updike czytał dalej: — „Zdaję sobie sprawę, że nie mogę w żaden sposób naprawić swego postępowania, lecz mam głębokie prze świadczenie, iż nie wolno mi dopuścić, aby moje grzechy pokutowały w przyszłości i karały niewinnych. Otóż w tym miejscu wyznaję, że jestem ojcem drugiego dziecka żony mojego syna. Nie jest moim zamiarem wynajdywanie uspra wiedliwień dla mego postępku, powiem jedynie, iż uległem tym samym zwierzęcym żądzom, którym ulegali mężczyź ni od czasów Adama i Ewy. Nie winię za to nikogo, poza samym sobą. Przeto zarządzam niniejszym, aby w dniu śmierci mojej żony, Lillian, i w dniu osiemnastych urodzin drugiego dzie cka żony mojego syna, które w istocie jest bratem lub sio strą przyrodnią mojego syna, sześćdziesiąt procent moich udziałów w hotelu Cutler's Cove przekazano owemu dru giemu dziecku, pozostałe zaś czterdzieści rozdzielono zgodnie z rozporządzeniami mojej żony, Lillian, pozostawionymi w jej testamencie". Pan Updike uniósł oczy znad dokumentu. W jednej sekundzie zdało się, jakby pokój przecięła błyskawica, a ze brane w nim osoby czekały już tylko na grzmot pioruna. Na wszystkich twarzach, włącznie z moją, malował się ten sam wyraz niedowierzania i szoku. Randolph powoli pokręcił głową. Jabłko Adama Philipa podskoczyło, jak gdyby właśnie połknął żywą żabę. W końcu ciszę przerwał wybuch płaczu Clary Sue. — Nie wierzę! — wrzasnęła. — Nie wierzę! Nie wierzę! — 390
powtarzała, bijąc się pięścią w swe własne udo. — To nie możliwe! — Wszystko to zostało spisane notarialnie przy świad kach. Właściwie to ja sam byłem świadkiem przy sporzą dzaniu tego dokumentu wiele lat temu — ze spokojem oznajmił pan Updike. — Autentyczność tego dokumentu nie ulega żadnej kwestii. — Tatusiu — zawołała Clara, potrząsając Randolp ha za ramię. — Powiedz mu, że to nieprawda; powiedz mu, że to kłamstwo. Randolph spuścił głowę. Clara Sue przeszyła mnie peł nym wściekłości spojrzeniem, a potem zwróciła się z po wrotem do pana Updike'a. — Ale dlaczego ona ma dostać aż tak dużo? — za pytała. — Przecież to bękart. — Bo tak życzył sobie twój dziadek — odparł pan Updike. — A jego prawem było czynić, co zechce. — Ale przecież ona jest jakimś... wybrykiem natury! — wrzeszczała Clara Sue. — No właśnie, jesteś wybrykiem natury! — Nie, wcale nie jest żadnym wybrykiem natury — rzekł Philip, zwracając się ku mnie z uśmiechem rozba wienia na twarzy. — Jest twoją siostrą przyrodnią i two ją ciocią. — To nienormalne. Nie wierzę w to; to są jakieś kłam stwa — upierała się Clara Sue. Wstała i podeszła do drzwi, po czym odwróciła się w moją stronę. — Nienawidzę cię! — prychnęła. — Już ja dopilnuję, żeby nie uszło ci to na sucho! Nie dopuszczę, żeby ci uszło na sucho zagarnięcie tego, co prawnie należy się mnie. Zapamiętaj moje słowa. Pewnego dnia zapłacisz za to. — I wybiegła z pokoju. — A co z testamentem mojej babci? — zapytał pana Updike'a Philip. — Za chwilkę go odczytam. Twoja babka pozostawia różne rzeczy różnym ludziom, ale jej udziały w hotelu przechodzą na twego ojca. Randolph siedział bez ruchu ze spuszczoną głową. Czyżby wiedział o tym przez cały czas? — zastanawia391
łam się. To dlatego tak się zachowywał? Teraz nie ulegało już wątpliwości, że babcia zawsze o tym wiedziała. Teraz rozumiałam, dlaczego na łożu śmierci nazywała mnie swym przekleństwem i dlaczego mnie tak nienawidziła. Mimo wszystko jakaś cząstka mnie współczuła jej. Ale nie było we mnie ani krztyny współczucia dla mojej matki. Wstałam. — Panie Updike — powiedziałam — skoro reszta spra wy mnie już nie dotyczy... — Tak, oczywiście. Możesz już odejść. Skontaktuję się z tobą w sprawie dokumentów, które trzeba będzie pod pisać. — Dziękuję panu — powiedziałam i odwróciłam się, chcąc wyjść. Zawahałam się jednak przez moment i pode szłam do Randolpha, który uniósł głowę i popatrzył na mnie oczami pełnymi łez. Położyłam mu rękę na ramieniu i uśmiechnęłam się. — Żałuję — rzekł przez łzy — że naprawdę nie je steś moją córką. Pocałowałam go w policzek, po czym Jimmy i ja wy szliśmy z biura. — No cóż — rzekł Jimmy, potrząsając głową. — Od niedożywionej dziewczyniny do właścicielki sporego ku rortu... — Oddałabym to wszystko za normalne życie, Jimmy. Jimmy pokiwał głową. — Znajdźmy Christie — powiedział. — Idź do samochodu, Jimmy. Zaraz przyjdę. Muszę jeszcze porozmawiać z moją matką. Pośpiesznym krokiem przemierzyłam hol hotelu i wesz łam po schodach. Drzwi do pokoju mojej matki były za mknięte, ale nie pukałam. Otworzyłam je gwałtownym ruchem i wkroczyłam do środka. Leżała na brzuchu, na ogromnym łóżku i szlochała w jedną ze swych wielkich, puszystych poduszek. — Dlaczego nie powiedziałaś mi prawdy, mamo? — spytałam ostrym tonem. — Tak mi wstyd! — zawołała. — Dlaczego musiał 392
to robić? Dlaczego musiał napisać ten przeklęty list i ogła szać to całemu światu? — Ponieważ nie mógł umrzeć, mając to na sumieniu, mamo. Chyba wiesz, co to jest sumienie, prawda? To coś, co cię dręczy i dręczy, kiedy kłamiesz i oszukujesz ludzi, których powinnaś kochać. To coś, co nie daje ci spokoju, kiedy jesteś tak samolubna, że nic cię nie obchodzi, iż komuś sprawiasz ból, nawet kiedy ci, których ranisz, są z twojej krwi i kości — oznajmiłam. Matka zakryła sobie uszy rękami. — Och, przestań! — wrzasnęła. — Nie chcę tego słu chać. Przestań! — Przestań? Przestań mówić prawdę? Ty po prostu nie możesz znieść prawdy, tak, mamo? Więc dlatego po zwoliłaś babci zaaranżować to moje porwanie? Ona wie działa, że dziadek był moim ojcem, prawda? Prawda? — zażądałam odpowiedzi. — Tak — przyznała matka. — Tak! Tak! Tak! — I to jest właśnie powód, dla którego tak mnie znie nawidziła, kiedy tu wróciłam, i dla którego nie mogła znieść mojego widoku — ciągnęłam, wyciągając z niej całą pra wdę tak, jak dentysta wyrywa ząb. — Tak — jęknęła. — Ta kobieta gardziła mną za to, co zrobił William. Chciała mnie zranić... żeby się zemścić. — I pozwoliłaś jej wydać mnie obcym, mamo. Pozwo liłaś jej mnie dręczyć. Bo przypominałam jej o twojej zdra dzie, której się dopuściłaś z dziadkiem. Pozwoliłaś jej to zrobić, mamo, i zezwoliłaś na to, aby uszło jej to na sucho. Ani razu nie próbowałaś mi pomóc. — Próbowałam — zaprotestowała, odwracając się w mo ją stronę. Miała czerwoną twarz pokrytą zaschniętymi struż kami łez. — Robiłam, co mogłam. — Nie zrobiłaś nic. Pozwoliłaś jej mnie upokarzać. Po zwoliłaś jej umieścić na grobowcu tę tablicę mówiącą o mo jej śmierci. Pozwoliłaś jej zrobić ze mnie niewolnicę. Po zwoliłaś jej wysłać mnie na tortury do tej jej wstrętnej siostry. Pozwoliłaś, aby to wszystko się wydarzyło, i to dla czego? Dlaczego?! — krzyczałam. Napełniały mnie rozpa393
czą te pytania bez odpowiedzi, bo przez całe życie byłam pionkiem w grze, której reguł nawet nie znałam. — Dla tego, że się bałaś — rzekłam w końcu, sama odpowiadając sobie na swe pytania. — Zawsze się bałaś, że ona odkryje prawdę, a prawda zapewne jest taka, że to ty go uwiodłaś. — Nie! — Nie? Nie jestem ślepa. Widzę, jak flirtujesz, choćby z Jimmym. Już taką masz naturę. Jestem pewna, że ta historyjka o wędrownym artyście, w którą kazała mi wie rzyć babcia Cutler, nie była wyssana z palca. Miałaś tro szkę tych kochanków, prawda? No, powiedz! — Milcz! — wrzasnęła, znów zakrywając sobie uszy rękami. — Już mi wcale cię nie żal, mamo. Pogardzam tobą za wszystko, co zrobiłaś. Skrzywdziłaś tak wielu ludzi, mamo, że gdybyś tylko miała serce, to ono już dawno rozerwałoby się na strzępy — powiedziałam. — Och, Dawn — zaczęła matka, ocierając twarz wie rzchnią stroną swych małych dłoni. — Masz prawo do tego gniewu — powiedziała przyciszonym, dziecięcym gło sikiem, którego naśladowanie przychodziło jej z taką ła twością. — Nie mam ci za złe, że tak się czujesz. Na prawdę. Powinnam była uczynić więcej, aby ci pomóc, ale zawsze się jej bałam. Była takim tyranem. Przykro mi. Naprawdę. Ale — ciągnęła, uśmiechając się — wszystkie krzywdy doczekały się już zadośćuczynienia. Niebawem zostaniesz bardzo bogatą młodą damą, a ten hotel ktoś musi prowadzić. Randolph nie przyda ci się do niczego, zawsze był do niczego. Ale my możemy znów być przyja ciółkami. Trochę tylko popracujemy nad naszym związ kiem. Zostaniemy przyjaciółkami? Chciałabym tego, Dawn. A ty? Zawsze cię kochałam. Naprawdę. Musisz mi uwie rzyć. Pomogę ci i zrobimy z tego hotelu coś... — W tej chwili, mamo, interesuje mnie tylko odzyskanie mojego dziecka. Nie sądzę, żeby pieniądze mogły naprawić krzywdy, które mi wyrządziłaś. A co do hotelu... może sobie pójść z dymem, a ja i tak będę miała to w nosie — odpaliłam i wypadłam z pokoju. 394
— Zmienisz zdanie, Dawn! — zawołała za mną. — Jak tylko się uspokoisz, zmienisz zdanie. A wtedy bę dziesz mnie potrzebowała. Będziesz mnie potrzebowała... Zatrzasnęłam za sobą zewnętrzne drzwi jej apartamen tu, zatykając uszy na jej krzyki, i czym prędzej zbiegłam po schodach. Kiedy wyszłam na świeże powietrze, zatrzy małam się, żeby zaczerpnąć oddechu, i popatrzyłam na błę kitne niebo, na którym jeszcze nie tak dawno nisko wisiały chmury, teraz majaczące gdzieś na linii horyzontu. To wszystko nie może być dziełem Boga, pomyślałam. To nie On napisał scenariusz dla tych marnych aktorów. Sami jesteśmy jego autorami — napisały go nasze żądze, nasza chciwość i nasz egoizm. Bogaci, potężni ludzie urzą dzili sobie ucztę, pożerając jeden drugiego, a jeśli ktoś wskutek tego ucierpiał, no cóż, to źle. Kiedy było już po wszystkim, to zaczęli udawać — jak moja mama w swym luksusowym apartamencie — że nic takiego się nie stało. To było straszne i za to wszystkich ich powinny spotkać potworne cierpienia, rozmyślałam. — Hej! — zawołał mnie Jimmy z samochodu. — Jedźmy już. — Wyszedł, aby podać mi rękę. — Pożegnaj prze szłość i powitaj przyszłość. Tracimy czas. Christie na cie bie czeka. — Tak — odparłam z uśmiechem. — Czeka na mnie. To było zupełnie w stylu Jimmy'ego — właściwe sło wa we właściwym momencie, tak bym znów poczuła, że żyję i jestem wolna, wolna na tyle, by porzucić rozważania o zemście i oddać się myślom o niebieskim niebie, ciepłym wietrze i szczęśliwych dniach wypełnionych muzyką, tą muzyką, którą tak bardzo pragnęłam tworzyć. Wzięłam go za rękę i pozwoliłam mu poprowadzić mnie jak najdalej od hotelu. Już za parę chwil jechaliśmy ku tęczy i wszystkiemu temu, co obiecywała nam jej barwna wstęga rozpięta na bezchmurnym błękicie nieba.