Wager Walter - 58 MINUT - SENSACJA.doc
Wager Walter
MINUT
Rozdział 1
21 grudnia. 17.09: zachodnie wybrzeże wzburzonego Atlantyku.
...
7 downloads
11 Views
Wager Walter - 58 MINUT - SENSACJA.doc
Wager Walter
MINUT
Rozdział 1
21 grudnia. 17.09: zachodnie wybrzeże wzburzonego Atlantyku.
Na wyspie panował mróz. Z granatowo-czarnego zimowego nieba prószył lekki śnieg, ale mężczyźni
i kobiety, spoglądający w dół z osiemdziesiątego szóstego piętra sławnego drapacza chmur, nie zwracali na to większej uwagi.
Widok z tej wysokości był naprawdę oszałamiający
i jednocześnie znajomy. Wielu turystów, znajdujących się na otwartym tarasie obserwacyjnym budynku Empire State, kiwało głowami z aprobatą, rozpoznając wielkie miasto. Czuli, że obietnica została dotrzymana. Na tle nieba profil miasta wyglądał dokładnie tak, jak na filmach. Nawet przez migotliwą zasłonę zamarzniętych, białych kryształków oglądali z całą pewnością legendarną metropolię, którą przybyli podziwiać ze wszystkich stanów Ameryki i kilku innych kontynentów.
Patrzyli na Nowy Jork, najsławniejsze i najpotężniejsze z miast, nie znajdujące sobie równych na całym świecie.
Podziwiane, a jednocześnie budzące zazdrość i pogardę, stanowiło coś więcej niż tylko zbieraninę wielkich naukowców i międzynarodowych sław. Próżny
i kontrowersyjny Nowy Jork stał się znakomitością samą w sobie—kosmopolityczny twór, który nie mógł lub nie chciał stać w miejscu.
W mieście trwał nieustanny ruch. Turyści, znajdujący się jakieś tysiąc pięćdziesiąt stóp nad ulicami, słyszeli natarczywy szum tłumów ludzi i samochodów w godzinie szczytu —komunalną muzykę wiecznie krzątającego się Manhattanu. Niemal czuli energię falującą pod nimi. Nagle, gdy wirujący śnieg zamazał całą tę dramatyczną panoramę, legendarny profil zaczął się przed ich oczyma zmieniać. W miejsce rzędów biurowców i wysokich budynków mieszkalnych widzieli jedynie egzotyczne chmary świateł, przywodzące na myśl świąteczne choinki wyrastające w ciemnościach.
Wiele osób, znajdujących się na tarasie obserwacyjnym, podniosło aparaty fotograficzne, starając się zarejestrować niezwykłą iluzję. Inni oglądali z napięciem zachodzące zmiany przez teleskopy umocowane na balustradach. Migotliwy widok miał w sobie coś magicznego, coś, o czym będą mogli opowiadać po powrocie do swoich odległych domów.
Dziewięć mil na wschód od budynku Empire State jeszcze jeden z gości wielkiego miasta spoglądał na padający śnieg. Trzydziestokilkuletni mężczyzna o pociągłej twarzy przez ostatnie dziesięć lat nie potrafił
“r* \7 V
Ej« fc
nigdzie zagrzać miejsca. Podróżował tak wiele, iż tylko z trudem przypominał sobie, że kiedyś miał dom. Wspomnienia te zawsze budziły w nim uczucie gniewu.
W tej chwili siedział na pluszowym fotelu w pokoju 206 motelu Queens Skyway, oglądając lokalne wiadomości telewizyjne. Zmarszczone brwi świadczyły o skupieniu, z jakim słuchał każdego słowa wypowiedzianego przez nienagannie uczesanego meteorologa.
— ... niskie ciśnienie na północ od nas. Spójrzmy teraz na ostatnie zdjęcie satelitarne.
Zdjęcia padającego śniegu ustąpiły miejsca mapie Stanów Zjednoczonych i południowej Kanady. Mapa była naznaczona trzema dużymi, kolorowymi strzałkami, które od północy, południa i zachodu kierowały się w stronę Wschodniego Wybrzeża, pomiędzy Waszyngtonem a Bostonem.
— Jak państwo widzicie, padający tutaj śnieg jest dopiero początkiem naszych problemów. Od południa nadciągają następne chmury śniegowe, a wraz z nimi napływa lodowate arktyczne powietrze. Dodajcie do tego jeszcze kilka naprawdę nieprzyjemnych burz elektrycznych nad Pensylwanią, które powinny dotrzeć do nas najpóźniej jutro wieczorem. W tej chwili większe znaczenie ma jednak prognoza Narodowego Biura Pogody zapowiadająca obfite opady dla całego naszego obszaru przez następne dwanaście do piętnastu godzin —energicznie oznajmiał elegancki meteorolog.
Za chwilę znowu pojawił się na ekranie.
jufo .
n»/>- .V' v .V WWn® • *
^ V r'-; *'■>- •' ' •■' ' - N •’ ■ ' . -V '"' v; \ ’F
— Wygląda na to, że mają rację —kontynuował. —Nasz komputer pokazuje, że większa część trzech stanów powinna oczekiwać co najmniej stopy śniegu do jutra, ale —nie zrzucajcie od razu winy na mnie —Matka Natura może nas obdarować nawet dwukrotnie większymi opadami.
Mężczyzna w pokoju 206 siedział zupełnie nieruchomo, całkowicie skoncentrowany na prognozie pogody. Bez żadnej przenośni rozstrzygała się w tej chwili kwestia życia lub śmierci tysiąca ludzi. Nie można powiedzieć, żeby go to przejmowało. Śmierć stanowiła integralną część jego zawodu —tę stronę pracy, którą lubił najbardziej.
Zabijanie przy użyciu wszelkich możliwych broni, do których zaliczał się półautomatyczny P-15 schowany w kaburze pod lewą pachą, było wyjątkowo podniecające. Tej nocy miał się jednak posłużyć nową metodą zabijania.
— Temperatura w Central Park o godzinie siedemnastej wynosiła 24 stopnie Fahrenheita. Prawdopodobnie spadnie do dwunastu lub trzynastu przed północą.
Obok prognostyka pokazały się zdjęcia samochodów wolno przesuwających się wzdłuż szerokiej autostrady.
— Warunki jazdy stale się pogarszają. Prędkość na autostradzie Tumpike w New Jersey jest ograniczona do trzydziestu pięciu mil na godzinę. Policja stanu Nowy Jork wydała Przestrogi dla podróżujących dla
całego Governor Dewey Throughway. Nasze najgorsze przypuszczenia? Wygląda na to, że czeka nas pierwsza większa śnieżyca tegorocznej zimy i może to być jednocześnie jedna z gorszych burz w ostatnich latach.
Mężczyzna, który lubił zabijać, uśmiechnął się. Nie mógł sobie wyobrazić niczego lepszego.
Kiedy skończyła się prognoza, wstał i podszedł do szafki. Nie zwracając uwagi na banalne slogany, jakie meteorolog wymieniał z dziewczyną prowadzącą program, otworzył drzwi i wyjął lśniącą, aluminiową walizkę. Jej zakupu dokonał po głębszym namyśle. Złodzieje grasujący na lotnisku często otwierali bagaże
o miękkich ściankach za pomocą brzytwy. Nie mógł sobie pozwolić na takie ryzyko.
Położył walizkę na łóżku, odpiął górny guzik koszuli i namacał kluczyk zawieszony na szyi. Gruby łańcuch z osiemnastokaratowego złota stanowił podarunek od córki włoskiego milionera, która nienawidziła imperializmu i swojego własnego ojca. Dziewczyna dawno już nie żyła. Gdyby wypełniła jego instrukcje dotyczące sposobu obchodzenia się z powierzoną jej bombą, nie zostałaby rozerwana na strzępy przed amerykańską ambasadą w Rzymie.
Otwierając walizkę przypomniał sobie, jak bardzo jęczała, gdy się kochali. Szybko znalazł uchwyt otwierający fałszywe dno i zdjął górną część wypełnioną koszulami. Ułożył je równo na łóżku.
Wyłożone pluszem uchwyty, przymocowane na
stałe do metalowego boku walizki, przytrzymywały każdą z rzeczy ukrytych w schowku. Wszystko, co się tu znajdowało, zostało troskliwie wybrane na podstawie wieloletniego doświadczenia w podziemnej wojnie, którą prowadził w wielu krajach. Miał tu wszystkie narzędzia niezbędne w jego fachu mordercy.
Ręczny, półautomatyczny pistolet czeskiej produkcji — 10,6-calowy scorpion —z kaburą i kilkoma magazynkami amunicji.
Kamizelka kuloodporna, maska gazowa i cztery małe zapalające bomby.
Rozłożony na części rewolwer: 460-weatherby magnum, z celownikiem optycznym i ciężką amunicją zdolną powalić słonia lub urwać człowiekowi ćwiartkę głowy.
Para walkie-talkie, trzy zapalniki, zdalnie sterowany detonator radiowy oraz celownik na podczerwień.
Dwa pistolety o krótkich lufach: heckler-koch VP70Z, z osiemnastoma magazynkami dziewięciomi- limetrowych naboi.
Tłumiki do ręcznych karabinków maszynowych
i pistoletów, trzy granaty osobiste L2A1 o promieniu rażenia dziesięć jardów i wreszcie plastikowa torebka zawierająca czarną perukę.
Mężczyzna przejrzał uważnie swój sprzęt i z zadowoleniem skinął głową.
Zbliżał się czas następnej fazy operacji.
Szybko założył kuloodporną kamizelkę, a następ-
i nie wyjął z szafy i wdział elegancki płaszcz w kolorze
khaki. Uszyty z grubej, gęstej wełny, nieprzemakalny płaszcz powinien okazać się niezwykle skuteczny w utrzymaniu odpowiedniej temperatury ciała przy tej pogodzie. Dla mężczyzny z pokoju 206 skuteczność była niezwykle ważna. Stanowiła jedną z jego obsesji.
Ponownie nachylił się nad walizką, aby wyjąć z niej dziewięciomilimetrowy pistolet, sprawnie go naładował i schował do kieszeni płaszcza. Po chwili włożył jeszcze do lewej kieszeni jeden z granatów L2A1. Mimo iż nie oczekiwał żadnych specjalnych trudności w tej akcji, ostrożność kazała mu nosić granat zawsze, gdy wychodził na ulicę.
W grę wchodził jeszcze jeden czynnik: bliskość walki. Związane z nią niebezpieczeństwa nigdy nie wzbudzały w nim niepokoju. Były wręcz ekscytujące. Nie wspominał o tym nikomu, ale walka podniecała go bardziej niż jakakolwiek kobieta. Jednocześnie jednak wzmagała jego ostrożność. Za niecałe trzy godziny miał rozpocząć jeden z największych i najbardziej skomplikowanych ataków w swojej karierze. W tej sytuacji nie powinien podejmować żadnego ryzyka.
Po założeniu fałszywego dna zamknął walizkę
i ponownie umieścił ją w szafie. Na chwilę zatrzymał się przed dużym lustrem w przedpokoju, aby poprawić kręcone loki peruki, którą nosił od chwili opuszczenia Madrytu przed dwudziestoma trzema dniami. Założył także okulary w rogowych oprawkach, uważnie przestudiował swój wygląd i usatysfakcjonowany kiwnął głową. Elementarny kamuflaż, jaki dawały mu fałszy-
i 7.V;
we włosy i równie fałszywe okulary, czynił go mało podobnym do człowieka ze zdjęć rozsyłanych przez Interpol.
Ze zniecierpliwieniem zauważył, że telewizor nadal jest włączony. Prowadzący program mężczyzna
— którego zęby prezentowały się jeszcze lepiej, niż zęby usadowionej przy nim niezwykle pewnej siebie dziennikarki —mówił coś o nowej lalce, zdecydowanie najlepszym prezencie dla dzieciarni w tym roku, dającym jednocześnie niezły zarobek sklepom.
Mężczyzna, który lubił zabijać, z pogardą wyłączył telewizor. Opuszczając pokój zsunął jeszcze na głowę kaptur płaszcza, zakrywając w ten sposób większą część twarzy. W tym wypadku nie mógł polegać jedynie na peruce i okularach. Im mniej osób będzie mogło dostrzec jego rysy, tym mniejsze będzie ryzyko rozpoznania. Musiał oszukać Amerykanów tylko przez następne cztery godziny.
Jego plan był bezbłędny i wszystko przebiegało zgodnie z rozkładem.
O .45, a najpóźniej o 22.15, będzie już poza granicami tego kraju.
Gdy znalazł się w zatłoczonym holu, usłyszał irytującą muzykę płynącą z niewidzialnych głośników. Nie cierpiał kolęd w tym samym stopniu, co samych świąt. Od osiemnastego roku życia nienawidził każdej religii z jej księżmi, rabinami, zakonnicami, mnichami, mułłami, ze wszystkimi tymi wrogami ludu. Często powtarzał Rosjanom, że powinni zlikwidować nawet
najmniejsze przejawy religii w Związku Radzieckim. Ich odpowiedzią były tylko protekcjonalne uśmiechy
i ignorowanie jego słów.
Kiedy wyszedł na ulicę, poczuł, jak żołądek automatycznie przemienia się w zaciśnięty węzeł.
W zawodzie, w którym zasadzka była normalnym ryzykiem, nigdy nie mógł być pewien, czego może oczekiwać. Kilka celnych strzałów mogło w każdej chwili urwać mu rękę. Gdyby mierzono wysoko, nie pomogłaby mu nawet specjalna kamizelka. Lokalna policja pewnie by tak nie postąpiła, ale z pewnością mogło go to spotkać od wytrawnych strzelców z FBI. Nie winiłby ich zresztą za to, gdyż tak postąpiłby każdy profesjonalista. Sam działał w ten sposób —w pięciu krajach.
Rozejrzał się dookoła i nie dostrzegając żadnego niebezpieczeństwa, uspokoił się trochę. Tak naprawdę, to nigdy nie potrafił się całkowicie odprężyć. Poza jego umysłem, który stale podświadomie wyczuwał groźbę, teraz także jego ciało, dzięki jakiemuś zwierzęcemu instynktowi, było świadome zagrożenia. Przez ostatnie kilka lat nie spał spokojnie i stale miał problemy z żołądkiem.
„Cena sławy” —pomyślał sarkastycznie. Nie zważając na obficie padający śnieg, skierował się do samochodu. Amerykanie zawsze mieli jej obsesję. Wszyscy z nich chcą pojawić się w telewizji i zobaczyć swoje nazwiska w gazetach, zwłaszcza w „Timesie”. Jutro będzie największą znakomitością w tym społe
czeństwie, ogłupiałym na punkcie środków przekazu. Będą mówili jedynie o nim.
Przede wszystkim zaczną się go bać. To mu się podobało.
Mało kogo nienawidził tak jak Amerykanów. Należeli do najpotężniejszych ze wszystkich imperialistów, a ich siatki wywiadowcze szukały go w tej chwili na całym świecie.
Wsiadł do samochodu, poprawił pasy bezpieczeństwa i zapiął je uważnie. Miał do przejechania tylko dziewięć bloków, ale badania statystyczne wykazywały, że najwięcej wypadków zdarzało się w odległości pół mili od miejsca rozpoczęcia jazdy. Mężczyzna wierzył w statystykę.
Sprawdził jeszcze boczne i tylne lusterka —dwukrotnie, zanim włączył silnik. Wszystko wydawało się być w porządku. Akcja zaczynała się o wyznaczonej godzinie, sprzęt znajdował się na swoim miejscu, a pozostała część grupy czekała na niego w pogotowiu. Miał drobne monety, radio i kawałek łatwo palnego papieru. Pozostało jeszcze tylko kilka czynności, których wykonanie nie powinno mu zająć więcej niż dwadzieścia minut.
Niedługo będzie mógł wydać rozkaz do ataku .
Vtjr •A'iH-e- *. ¿«f’iTvf S%Mfft33'
Rozdział 2
Jakieś sześćdziesiąt jardów od motelu zaczynała się ruchliwa autostrada. Była jak zawsze wypełniona strumieniem samochodów kierujących się w stronę pobliskiego lotniska Kennedy’ego, dzielnicy Queens
i podmiejskich osiedli hrabstwa Nassau, znajdujących się poza obszarem miasta.
Oczekując od ludzi jedynie najgorszego, mężczyzna prowadził samochód zawsze bardzo ostrożnie. Tego wieczoru szczególnie uważnie wprowadził dużego vol- vo sedana na wielopasmową autostradę. Nadchodziła godzina szczytu i liczba samochodów opuszczających miasto gwałtownie rosła. Jednocześnie, w rozwijającej się śnieżycy, stale zmniejszała się widoczność.
Warunki te oczywiście zostały przewidziane i wliczone w jego rozkład.
W samochodzie wycieraczki stukały równomiernie niczym dwa identyczne metronomy. Po przejechaniu trzystu jardów wolniejszym pasem autostrady, dotarł do zjazdu i skręcił w ulicę trzypiętrowych domków z drzewami rosnącymi wzdłuż chodników. W okolicy znajdowało się kilka małych sklepików, a jeden
Jtpm ife-J mSStŁmm »Py* f «%* ir
*ś 1-4* '•. * *.
z nich —sklep warzywny o nazwie „Artur” —znajdował się naprzeciw niego. Budka telefoniczna na rogu ulicy, tuż za sklepem, stanowiła cel wyprawy.
Mimo iż nie dostrzegł żadnych oznak inwigilacji, nie chciał pod te numery dzwonić z motelu. Byłoby to równie bezmyślne, jak wykonanie dwóch rozmów z tej samej budki telefonicznej —groźne w skutkach łamanie podstawowych zasad bezpieczeństwa.
Zaparkował volvo i rozejrzał się uważnie dookoła. Na ulicy znajdowało się jedynie kilku przypadkowych przechodniów, a w wirującym śniegu na końcu ulicy zamajaczył przejeżdżający samochód. Otwierając drzwi budki, przesunął palcami po zimnej powierzchni granatu spoczywającego w jego kieszeni, jak gdyby był to magiczny totem czy talizman.
Następnie wyjął z kieszeni koszuli skrawek łatwo palnego papieru z zapisanymi trzema pierwszymi numerami telefonów. Trzech pozostałych nauczył się wcześniej na pamięć. Jako jedyny członek grupy znał je wszystkie. Tak było bezpieczniej dla wszystkich.
Wyciągnął z kieszeni spodni garść drobnych monet, przestudiował zapisane cyfry i nakręcił pierwszy z numerów na łiście.
202... 939... 1212
Po kilku sekundach wstępnych informacji usłyszał słowa, na które czekał.
— ... następne dwa cale w Waszyngtonie przed północą. Nowy sztorm przesuwa się przez obszar Columbii w stronę Marylandu.
Nakręcił kolejny numer.
617... 936... 1234
— Ciężka mgła nadal pokrywa większą część Bostonu. Warunki jazdy będą szczególnie trudne do jutrzejszego poranka.
Czas, żeby się wynosić. Zgodnie z zasadami ostrożności, które nie pozwalały na dwie rozmowy z tego samego telefonu, wrócił do samochodu i przejechał dziewięć bloków do następnej budki.
412... 936... 1212
— ... na lotnisku w Pittsburghu. Większe burze przesuwają się przez hrabstwo Allegheny. Zamarzająca mżawka i silny wiatr, o prędkości dochodzącej w porywach do 40 mil na godzinę, podążają za nimi.
Zewnętrzny obwód jego działań był bezpieczny przez co najmniej sześć następnych godzin.
Miał więcej czasu niż potrzebował.
Atak mógł się rozpocząć.
Kiedy wkładał następne monety do telefonu, w jego lewym oku zabłysły iskierki satysfakcji. Prawe nie ujawniało żadnych uczuć. Sztuczna gałka zastępowała tę prawdziwą, straconą w 1981 roku przy wymianie strzałów z francuską brygadą antyterrorystyczną. Zanim o świcie zdołał uciec do Paryża, zabił jeszcze trzech policjantów w czarnych skórzanych kurtkach. Miesiąc później własnoręcznie dokonał kremacji kobiety, która go zdradziła. Przypomniał sobie, jak długo wyła w płonącym samochodzie-pułapce, zanim w końcu wybuchł bak z paliwem.
Wybierając pierwszy z zapamiętanych numerów już o niej nie myślał. Skoncentrowany na dzisiejszej operacji uważnie obserwował ulicę, starając się dostrzec jakieś oznaki niebezpieczeństwa. Poczekał aż telefon zadzwoni cztery razy, odłożył słuchawkę i ponownie nakręcił ten sam numer.
Należał on do płatnego telefonu zawieszonego na ścianie garażu w południowym Bronxie. Silnie zbudowany mężczyzna, który podniósł słuchawkę, miał dwadzieścia osiem lat i pochodził z Ameryki Łacińskiej. Jego wiedza z dziedziny materiałów wybuchowych była rozległa i równie pewna jak przekonania polityczne.
— Czy zastałem pana Enrique Veleza?
— Nie. Mówi Jose. Jestem jego kuzynem —pewnie odrzekł mężczyzna w garażu.
Odpowiedź na hasło brzmiała poprawnie. Dalej rozmowa toczyła się po hiszpańsku w zwięzłych zdaniach, przypominających krótkie serie z broni automatycznej. Po dwudziestu sekundach nastąpiła przerwa, w czasie której wąsaty specjalista od bomb sprawdzał swój zegarek. Nastawił go uważnie, przesuwając wskazówkę o minutę do przodu.
— Bueno... adiós —rzucił do słuchawki i odwiesił telefon.
Odwrócił się do drugiego młodego człowieka opartego o białą furgonetkę jakieś dziesięć jardów dalej i podniósł do góry kciuk. W odpowiedzi Paco Garcia uśmiechnął się do swojego starszego brata. Odkąd
pamiętał, zawsze byli blisko siebie. Świadczyły o tym także oficjalne sprawozdania Federalnego Biura Śledczego. FBI interesowało się Juanem i Paco Garcią od ponad pięciu i pół roku.
Paco Garcia otworzył tylne drzwi furgonetki i wyjął z nich parę dużych, brązowych walizek. Były bardzo ciężkie i natychmiast postawił je na podłodze. Otworzył już usta, aby zakrzyknąć prowokujący slogan Ruchu, ale od razu je zacisnął. Wydane im polecenia nie mogły być jaśniejsze i bardziej szczegółowe. Pod żadnym pozorem nie mieli poruszać tematów związanych z polityką —nawet tutaj w garażu. Powinni przyjąć, że są pod ciągłą obserwacją i elektronicznym podsłuchem.
Nie mieli nawet prawa się objąć, jak to czynili przed każdą akcją. Paco wzruszył ramionami, podniósł z podłogi jedną z walizek i umieścił ją na tylnym siedzeniu niebieskiego forda. Juan Garcia ułożył drugą walizkę na podłodze bagażnika zielonego omni. Oba samochody miały napęd na cztery koła i łańcuchy śnieżne. Także i w tym wypadku polecenia były wyraźne, a żaden z nich nie śmiałby zlekceważyć jego rozkazów.
„On jest zupełnie zepsuty” —trzeźwo pomyślał Juan Garcia. Przez moment krzepki Portorykańczyk zastanawiał się, co robią inne osoby biorące udział w tej operacji. Nigdy nie spotkali nikogo z tych ludzi i wydawało mu się dziwne, że brali udział w operacji razem z obcymi, ale nie miał już czasu na rozmyś...