DROGA DO WOLNOŚCI KsiąŜka powstała przy współpracy ARKADIUSZA RYBICKIEGO LECH WAŁĘSA DROGA DO WOLNOŚCI 1985-1990 DECYDUJĄCE LATA EDITIONS SPOTKANIA Wa...
15 downloads
29 Views
1MB Size
DROGA DO WOLNOŚCI KsiąŜka powstała przy współpracy ARKADIUSZA RYBICKIEGO
LECH WAŁĘSA
DROGA DO WOLNOŚCI 1985-1990 DECYDUJĄCE LATA
EDITIONS SPOTKANIA Warszawa 1991 Projekt okładki: ANTONI RODOWICZ Fotografia na okładce: JAROSŁAW M. GOLISZEWSKI Redaktor techniczny: TERESA ŚWIADEK
© Editions Spotkania ISBN 83-85195-03-3 Dyr. Wyd. Piotr Jegliński
Editions Spotkania, Warszawa 1991 r. Wyd. I. Nakład 100.000 egz. Papier off. kl. III, 70 g/m2 Skład - Fotoskład Editions Spotkania Oddano do druku w styczniu 1991 r. Dnik: ZG Dom Słowa Polskiego, Warszawa, ul. Miedziana 11
Wprowadzenie Latem 1984 na pytanie dziennikarza ABC News, jak się miewa komunizm w Polsce, rzecznik rządu Jerzy Urban odpowiedział: „...komunizm po 40 latach w Polsce czuje się dobrze. Po prostu bilans 40-lecia jest bilansem zdecydowanie pozytywnym". Europa parła ku zjednoczeniu, poszczególne kraje ścigały się w rozwoju gospodarki, w wynajdowaniu coraz lepszych technologii i zabezpieczaniu środowiska naturalnego, a u nas władza twierdziła, Ŝe komunizm rozwiąŜe nasze problemy przy pomocy instytucji w rodzaju Patriotycznego Ruchu Ocalenia Narodowego. Od połowy lat osiemdziesiątych gołym okiem było widać, Ŝe reforma gospodarki nie uda się bez reformy politycznej. Powtarzałem wówczas prawie kaŜdego dnia, Ŝe Polskę moŜe wyciągnąć z cywilizacyjnego upadku jedynie zasadnicza reorganizacja państwa. Nie była w stanie dokonać tego Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, dla „Solidarności" zaś najtrudniejsza okazała się wykła codzienność. Nie momenty szczególnego napięcia, ryzyka i walki, ale właśnie codzienność. Wiedziałem, Ŝe nasz ruch — kadrowe tysiące ludzi walczących o demokrację — ma na pewno rację, lecz nie mogliśmy tego udowodnić. Czas płynął, a pociąg z napisem „Polska" wciąŜ stał na ślepym torze. Przestawał nam juŜ zagraŜać Związek Radziecki, doktryna BreŜniewa doŜyła swoich dni, ale w PRL niewiele się zmieniło. Kroki, które podejmował generał Jaruzelski, były skierowane moŜe i we właściwym kierunku, ale — jak mówiłem w licznych wywiadach prasowych — doprowadzić mogły do czegoś istotnego dopiero za 200-300 lat. Ludzie stawali się coraz bardziej niecierpliwi, podpowiadając mi (zwłaszcza młodzi), Ŝe trzeba się szykować do prawdziwej walki, a nie bajdurzyć o metodzie non-violence, bo z tego nic nie wymknie. Kto słyszał o efektach pokojowej walki z komunizmem? — pytali. Gandhi Ŝył w innej epoce, miał do czynienia z Brytyjczykami, z dŜentelmenami; tutaj niewiele by zdziałał, bo komuniści nie liczą się ani z Ŝadnymi zasadami, ani z opinią publiczną. Odpowiadałem, Ŝe Gandhi faktycznie miałby w Polsce trudności, ale czyŜ pokojowa Nagroda Nobla, którą otrzymałem u imieniu całej ,,Solidarności", nie jest wystarczającym zobowiązaniem do nie-uŜywania przemocy? Na to młodzi wygarniali mi z innej beczki, Ŝe jestem juŜ jako tako urządzony (mam dom, samochód, pieniądze), a oni się niczego nie dorobili i nie widzą dla siebie perspektyw.... „Dlatego pan, panie Wałęsa, nie chodzi juŜ na manifestacje. Pan wsiada do samochodu i odjeŜdŜa, kiedy pojawia się ZOMO." Replikowałem, Ŝe jestem w innej sytuacji. Młodzi, kiedy trzeba, po prostu biorą nogi za pas, natomiast czy jest do pomyślenia, Ŝeby Lech Wałęsa, laureat pokojowej Nagrody Nobla, robił w tył zwrot i uciekał przed jakimś kapralem? śeby się gonił po ulicach? Mnóstwo godzin zajęły mi takie dyskusje, głównie na plebani św. Brygidy u księdza Janowskiego w Gdańsku. Mówiłem o potrzebie dialogu w Polsce, o samoorganizowaniu się ludzi i o pluralizmie jako podstawie demokracji. Wielu jednak wolało czekać na hasło do walki niŜ słuchać o samo organizacji, bo czekając moŜna było nic nie robić. Socjalizm w wydaniu moskiewskim uformował typ człowieka biernego, który właściwie szczerze nie lubił narzuconych sobie poglądów, lecz jednocześnie nie był zdolny do wysiłku w celu zmiany sytuacji. Niektóre z owych istot wolały nędzną wegetację, szczególnie jeśli przeszły hitlerowskie obozy koncentracyjne, stalinowskie łagry, a potem jeszcze pranie mózgów w latach pięćdziesiątych. Ja nie chciałem czekać na Ŝadne hasło. Musiałem codziennie działać, pokazując innym, Ŝe moŜna to robić skutecznie! Czułem, jak Ŝycie przepływa mi między palcami. Moje dzieci
rosły, zmieniały się, a ja wciąŜ nie miałem czasu na pobawienie się z nimi, przytulenie, porozmawianie o ich problemach. Stale mówiłem sobie: jeszcze dziś jakoś muszę wytrzymać, jeszcze jutro, ale niedługo wszystko się zmieni i nadrobię te stracone dni, miesiące, lata. Nie nadrobiłem. Czasu uszczkniętego rodzinie nadrobić nie moŜna. Jeśli byłbym poetą albo filozofem, mógłbym w takiej sytuacji przeŜyć dramatyczne załamanie i ,,udać się na wewnętrzną emigrację", aby samotnie przeŜywać swój bunt przeciw totalitaryzmowi. Albo — gdybym był w dobrej formie — napisałbym esej, który tłumaczyłby zakamarki duszy człowieka zniewolonego. Tylko, Ŝe ja czułem się od urodzenia praktykiem i realistą, musiałem więc znaleźć skuteczne rozwiązania. IluŜ wspaniałych, mądrych ludzi widziałem w swoim domu czy na plebani ks. Janowskiego: wygłaszali interesujące, głębokie słowa i szli do domu. A ja jeszcze próbowałem znaleźć konkretne rozwikłanie problemu — niewaŜne, czy zgodne z teorią i rachunkiem prawdopodobieństwa. Po wyjściu z internowania czułem się witany jak bohater narodowy, a przyznanie Nagrody Nobla ustawiło mnie w galerii postaci, które miały pomniki. Lecz ja nie chciałem być bohaterem. Nie chciałem być ani pomnikiem, ani świętym.
6 Wolałem skórę pragmatycznego polityka, który próbuje albo rozwiązać albo rozciąć polski węzeł. Nie myślałem o zostaniu jeszcze jedną figurą woskową w bohaterskim gabinecie przegranych. Lata, które nadchodziły, wymagały raczej lisa niŜ lwa. W dziejach Polski nazbyt wiele było heroizmu. Przelewaliśmy krew w imię słusznych spraw, potem zaś inni „robili nas w trąbę", wyciągając korzyści z naszej martyrologii. NajwaŜniejszy w kaŜdym biegu jest finisz. Nawet maraton ma swoje ostatnie metry, na które trzeba zachować siły. Kiedy w jakiejś grze widać, Ŝe nieuchronna jest dogrywka, naleŜy poczekać na właściwą szansę w końcówce. Polska miała piękny okres po 1918 roku, lecz potem napadli nas sąsiedzi, rozszarpali kraj, zabrali niepodległość. Wojnę przeszliśmy bohatersko. Jako jedyni w Europie nie splamiliśmy się kolaboracją z okupantem, otrzymując w spadku głównie groby. Byliśmy pośród wygranych, ale znów7 poćwiartowano nas w Jałcie... Od 1945 roku rządzili nami nie tyle zbrodniarze, co po prostu zwyczajni tępacy. Oni przetrwali wojnę gdzieś na tyłach, a w ramach nowych porządków mogli robić, co chcieli. Konkurencji nie mieli, bo ją wymordowali. Nieraz musiałem to tłumaczyć rozgorączkowanym młodym chłopakom, którzy negowali moją strategię. Po wojnie było w podziemiu kilkadziesiąt tysięcy ludzi — wyszkolonych, uzbrojonych — i co z tego? Dalsze groby do odwiedzania. Oni moŜe inaczej nie mogli postępować, bo historia nie dala im szansy, lecz my musieliśmy... Strategia pokojowej walki „Solidarności" szybko przyniosła rezultaty. Stan wojenny pokazał, Ŝe moŜna czołgami rozbić związek zawodowy, ale nie moŜna rozwiązać Ŝadnego problemu społecznego. Radykałowie domagali się od nas twardego oporu, pytając: skoro było was 10 milionów związkowców, dlaczego tak łatwo was pokonano? Odpowiadałem, Ŝe zachowaliśmy się jak rasowy bokser, który uchyla się przed ciosem nie dlatego, Ŝe jest słabszy czy się boi, tylko dlatego, Ŝe jest mądrzejszy. Zachowuje siłę, a następnie sam daje w szczękę. Gdybyśmy stawili zbrojny, gwałtowny opór komunistom, Europa otrzymałaby nowy przykład bohaterstwa, ale Polskę zaległyby setki tysięcy, moŜe nawet miliony trupów. Nie byłoby nawet pomników, bo kto miałby je wystawić? Natomiast unik przyczynił się do jednego z większych osiągnięć ludzkości — klęski systemu, który przez półwiecze próbował mamić świat wizjami szczęśliwości. W tych latach ciągle słyszałem pytania o moją filozofię działania, o strategię. Bo nie zawsze rozumieli ją ludzie nawet blisko ze mną współpracujący. Powtarzałem więc, Ŝe to, co zmieniło Europę, odbyło się poza logiką, którą stosowały polityczne umysły. JeŜeli udało mi się przewidzieć pewne sytuacje i wykorzystać je, to dlatego, Ŝe trzymałem się ziemi. Praktyka pokazywała, Ŝe wydarzenia polityczne przebiegają często niezgodnie z rozumem, Ŝe kaŜdorazowo trzeba zachować się wobec nich
7 instynktownie, mając inny plan na kaŜdą okazję. Byłem człowiekiem, który obrósł „mitami".
Nie mieściłem się w schemacie. Czy miałem pojęcie o zagadnieniach politycznych, które były tak skomplikowane, Ŝe ich rozwiązania nikt się nie podejmował? Jeden z „mitów" głosił, Ŝe bez doradców jestem jak dziecko, Ŝe wszystkie pomysły musiały być ich dziełem, a ja tylko je firmowałem. Wokół mnie obracali się docenci, profesorowie, wybitni dziennikarze i prawnicy — ludzie mówiący wieloma językami i odwiedzający (albo wręcz tworzący) najlepsze towarzystwa. Nie byłem inteligentem, a trzeba wiedzieć, Ŝe w Polsce inteligenckość jest wartością samą w sobie. Mniej waŜne, co reprezentuje profesor, lekarz czy znany aktor, który wypowiada się w imieniu narodu: waŜniejsze, Ŝe ma dyplom, ogładę, „znajomość rzeczy" oraz poprawnie się wysławia. To nic, Ŝe pod piękną formą nie zawsze kryje się treść: waŜniejsza jest sama poprawność. śyczliwi mi ludzie tak bardzo pragnęli, abym i ja zmieścił się w poŜądanym obrazie, Ŝe stale pytali mnie: czy to prawda, Ŝe rozpoczął pan studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, Ŝe bierze pan intensywny kurs języków obcych, Ŝe czyta pan po nocach masę ksiąŜek? Chciano mnie widzieć jako charyzmatycznego przywódcę. Nie stratega, polityka, praktyka, który skutecznie osiąga cele. Nie chytrego lisa, lecz właśnie pusty, pomnikowy symbol. Nadeszły jednak wydarzenia nie brane pod uwagę przez teoretyków (wyobraźnia wizjonerów politycznych okazała się za mała): po latach małej „zimnej wojny", w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, przyszło w Europie odpręŜenie. Nie przewidziano ani Gorbaczowa, ani pieriestrojki. Związek Radziecki, imperialne mocarstwo oparte na totalitarnej ideologii, wydał się być niereformowalny, bardziej bowiem przypominał dziedzictwo po carach udoskonalone o wszechobecny system indoktrynacji niŜ państwo końca XX wieku. Politolodzy uwaŜali, Ŝe jeŜeli jakikolwiek filar tego państwa runie, zawali się cała budowla, dlatego programy emancypacji Polski konstruowane przez opozycyjnych myślicieli opierały się albo na „wiośnie ludów" (czyli powstanie narodów ZSRR przeciwko centrum), albo na wiernopoddańczej współpracy z Rosjanami na moŜliwie korzystnych warunkach. W tej sytuacji w krajach bloku sowieckiego mogły rządzić tylko partie komunistyczne, gdyŜ były dla imperium gwarantem wiernopoddaństwa. Marzenie Polaków stanowił status Finlandii, zaleŜnej od ZSRR geopolitycznie, ale mogącej decydować o swoim rozwoju wewnętrznym. Niestety, Polska była za duŜa i leŜała na szlaku do Europy Zachodniej. Dzień po moim uwolnieniu z internowania umarł Leonid BreŜniew, co było znakiem nadziei. Niestety, w kolejce do władzy czekała jeszcze galeria starców, którzy pragnęli wszystkiego, tylko nie zmian w imperium. Przed stanem wojennym osiągnąłem polityczny Mount Everest — dalsza droga prowadziła juŜ tylko do
8 nieba, albo... w dół. Po wyjściu z odosobnienia byłem właśnie na dole. 14 listopada 1982, podczas konferencji prasowej w mieszkaniu, powiedziałem, Ŝe moja sytuacja przypominać będzie odtąd taniec na linie, na którą juŜ wszedłem. Cofnąć się nie mogę, a czy dobrnę — nie wiadomo. Władze zadekretowały moją prywatność, na straŜy której stanął rząd. Jeden z uzdolnionych dziennikarzy satyrycznych, Jerzy Urban, który został rzecznikiem ekipy generała Jaruzelskiego, otrzymał zadanie pozbawienia mojej osoby autorytetu. Zaczęto więc rozrzucać ulotki szkalujące mnie w dowolny sposób, w prasie nazywano „małpą z wąsami" oraz „kowbojem z Gdańska", a moje biedne dzieci musiały przynajmniej raz w tygodniu słuchać, jak rzecznik rządu wymyśla ojcu. Jednak „Solidarność" w końcu zwycięŜyła. Przywiązanie do ideałów wolności okazało się silniejsze od dyktatu. Sposób, w jaki się to dokonało, opisany został na dalszych stronach tej ksiąŜki. Mogliśmy przetrwać w duŜej mierze dzięki Kościołowi, który udzielił nam nie tylko wsparcia moralnego, ale równieŜ gościnnych wnętrz na spotkania — jawne i tajne. Ja sam odbyłem chyba z tysiąc konferencji w kościołach i kaplicach, głównie gdańskich, albowiem do świątyń przeniosło się w znacznej mierze Ŝycie kulturalne niezaleŜnej inteligencji. Wielu działaczy „Solidarności" miało pretensje do biskupów, jeśli nie angaŜowali się oni jednoznacznie w działalność polityczną, ale z perspektywy czasu widać, Ŝe Kościół robił, co do niego naleŜało. Niósł pomoc internowanym, uwięzionym, ich rodzinom, a takŜe osobom ukrywającym się przed represjami; przypominał zasady, jakie powinny obowiązywać w
Ŝyciu społecznym; domagał się legalnego statusu dla „Solidarności". Prymas, który w Polsce ma tradycyjnie status przywódcy narodowego, nie chciał zostać politykiem zaangaŜowanym w bieŜącą działalność, dlatego podkreślał, Ŝe pierwszym zadaniem Kościoła jest głoszenie Ewangelii. A więc — powtórzę — nie byłoby „Solidarności", gdyby nie Kościół. Nie byłoby Polski, gdyby nie Kościół! śyliśmy w takim miejscu Europy, z którego przeganiano nas raz na wschód, raz na zachód. PoniŜani i mordowani, co raz traciliśmy ojczyznę, ale Kościół był elementem niezmiennym i niewzruszonym, „przechowującym" ideę narodową. Po drugiej wojnie światowej odzyskaliśmy państwo, lecz w kształcie narzuconym przez ZSRR. I znów Kościół okazał się tą instytucją zachowującą historyczną ciągłość z lepszą przeszłością. Łaciny nie dało się zafałszować ideologicznymi pojęciami, które od nowa, całościowo próbowały tłumaczyć świat. Nasza historia, pełna dramatów i krwi, sprzyjała odwoływaniu się do wartości ponadczasowych, tylko to bowiem dawało nadzieję, pozwalało wierzyć w moŜliwość sprawiedliwych rozwiązań. Dziwiono się nieraz, dlaczego ten Wałęsa tak ciągle z księŜmi..., robiono mi wyrzuty. Z zachodniego punktu widzenia moŜe było to zanadto „klerykalne", tłumaczyłem jednak dziennikarzom (a zwykle rozmawialiśmy w świątyni), Ŝe na terenie kościelnym nie przeganiają nas pałkami, jak na ulicy. W zakładzie pracy nie mogliśmy się spotykać, bo przepisy stanu wojennego mówiły, Ŝe po fajrancie pracownik w ciągu 15 minut powinien opuścić stanowisko. W domu teŜ nie, bo przebywać w nim mogły najwyŜej trzy nie meldowane osoby, inaczej milicja miała „prawo" przyjść i „rozpędzić zbiegowisko". A więc jak mieliśmy nie szanować księŜy? Kościół trwał, bo „napędzała" go idea ponadludzka — Jezus Chrystus. RównieŜ dlatego, Ŝe nie angaŜował się w koniunkturalne interesy. Perswadowałem nieraz swoim rozgorączkowanym kolegom, Ŝe „Solidarność" to piękny, najwspanialszy, ale — w skali historycznej —* tylko przejściowy „interes". — Nie Ŝądajcie od księŜy dogłębnego zaangaŜowania w nasze sprawy — mówiłem — bo Kościół musi być ponad. Powinniśmy go oszczędzać, nie znając przyszłości, nie wiedząc, co jeszcze moŜe przynieść czas. Ludźmi, którzy pomogli przeprowadzić naród polski przez komunizm byli przede wszystkim prymas Stefan Wyszyński (1903-1981) oraz papieŜ Jan Paweł II. Pierwszego okrzyknęliśmy księciem „Kościoła walki". Podczas gdy w ZSRR i innych krajach Kościół rozbito (biskupów albo wsadzono do więzień albo „zneutralizowano"), w Polsce kardynał Wyszyński wyrósł na autorytet moralny numer 1. Kiedy go uwięziono, na trzy lata, Kościół przeŜywał chwile triumfu: wzrosła liczba powołań kapłańskich, prawie wszyscy Polacy dawali swoje dzieci do chrztu... Do chwili śmierci prymasa tysiąclecia spotykałem się z nim wielokrotnie, zasięgając rady w najwaŜniejszych sprawach. Jego charyzmat działał łagodząco na sytuację w Polsce, dlatego po nim mógł nadejść czas „Kościoła modlitwy", zwolnionego z obowiązku bohaterskiego osłaniania narodowych wartości. Musiało jednak upłynąć kilka lat, potrzebnych równieŜ naszym przyjaciołom z Zachodu, aby zrozumieli, Ŝe w polskich warunkach katolickość nie oznaczała klerykalizmu. PapieŜ-Polak Jan Paweł II w 1979 roku, kiedy jeszcze nikomu nie śniło się o pieriestrojce, przyjechał do Polski. Opozycja była wtedy bardzo słaba — ot, niewielkie grupki, porywające się z motyką na słońce W takiej grupce kon-spirowałem i ja, co zresztą kosztowało mnie utratę pracy (a miałem juŜ piątkę dzieci). W końcu pozwolono mi wziąć etat gdzie indziej — i wtedy właśnie przyjechał Ojciec Święty. Bardzo chciałem go zobaczyć, ale moje nowe kierownictwo, ostrzeŜone przez agentów SB, nie dało mi urlopu. Mogłem więc tylko słuchać opowieści o przeŜyciach, o milionowych tłumach i o sile, jaka dojrzewała w odświętnie ustrojonych miejscach spotkań. Rodził się nowy świat. Jeszcze kaŜdy majster mógł ci naubliŜać w pracy, byle sierŜant — bez powodu załoŜyć kajdanki i zaprowadzić do aresztu, a porucznik w cywilu — rozebrać do naga, Ŝeby sprawdzić, czy nie ukryłeś między pośladkami kartki z adresami poszukiwanych,
10 ale juŜ czuło się, Ŝe w komunistycznym systemie coś ulega załamaniu. Propaganda antyreligijna furkotała na wysokich obrotach, lecz fiasko jej wysiłków zdawało się coraz
bardziej oczywiste. Pierwszą rzeczą, jaką uczynili gdańscy robotnicy podczas pamiętnego strajku w 1980 roku było zawieszenie na bramie stoczni: krzyŜa, wizerunku Matki Boskiej oraz portretu Jana Pawła II. Potem okazało się, Ŝe to symbole zwycięstwa. Nie mogłem jechać na papieską mszę w 1979 roku, bo mi kadrowy nie pozwolił. Pojechałem dwa lata później do Watykanu na czele delegacji „Solidarności" — związku, do którego zapisało się 10 milionów ludzi. Powiedziałem wtedy w ich imieniu Ojcu Świętemu: „Wychowaliśmy się w domu wiary i wiemy, Ŝe aby człowiek był człowiekiem, musi pamiętać, iŜ ma rozum". Po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce (grudzień 1981) ludzie gromadzili się co środę przy radioodbiornikach, aby wysłuchać głosu papieŜa i upewnić się, Ŝe opór wobec komuny ma moralne uzasadnienie. JuŜ tydzień po zamachu wojskowym, 19 grudnia 1981, arcybiskup Luigi Poggi wręczył generałowi Jaruzelskiemu list od Jana Pawła II, w którym ten apelował do dyktatorskiego sumienia o nieprzelewanie krwi (trzeba zresztą przyznać, Ŝe mimo uŜycia wielkich formacji wojskowo-policyjnych nie doszło do krwawych represji na duŜą skalę). PapieŜ spotykał się później z Jaruzel-skim, co niektórzy mieli mu za złe, ale przecieŜ było rzeczą niewątpliwą, Ŝe ich rozmowy przyniosły same pozytywne skutki. Kiedy Jan Paweł II odwiedził Polskę po raz trzeci, w 1987 roku, gołym okiem było juŜ widać, Ŝe komunizm upada. Dokonywały się zdarzenia, na które ludzkość czekała od dziesięcioleci. Zaopatrzeni w polityczne nazewnictwo nie dostrzegaliśmy pełni moralnego wymiaru naszych zmagań dla Europy lat 1980-1990, ale ktoś taki, jak Ojciec Święty, wcześniej zauwaŜył, Ŝe dzieje się coś szczególnie waŜnego. Dlatego mówił o znaczeniu dziesięciu przykazań, o moralności w polityce, o prawach człowieka. Dlatego przestrzegał przed uŜywaniem przemocy i zanieczyszczeniem środowiska. Dlatego wreszcie pokazywał solidarność z uciskanymi, podtrzymywał na duchu zmęczone narody. Za jego pontyfikatu Europa odzyskała toŜsamość, stając się kontynentem wolnych krajów. Nie ma wolności bez „Solidarności" — hasło to nie schodziło z ust stoczniowców strajkujących w maju i sierpniu 1988 roku. Uczestnicy obydwu protestów nie zdawali sobie wtedy sprawy, Ŝe stają się Kolumbami politycznego przełomu w Europie Wschodniej, który dokonał się jesienią roku następnego. W pamiętnych strajkach brali udział ludzie, którzy nie przeŜyli świadomie lat 1980-1981, czyli okresu legalnego istnienia „Solidarności", mieli bowiem wtedy po 10-12 lat. Swoją osobowość kształtowali za to w czasie stanu wojennego — upokarzani przez 11 system, który zamknął im moŜliwości rozwoju. Mimo jednak, Ŝe wychowani w realiach państwa represyjnego, nie ulegli pokusie terroryzmu. Walka bez uŜycia przemocy, wynikająca z pokojowej filozofii „Solidarności", okazała się bardziej atrakcyjna i — co waŜniejsze — bardziej skuteczna Nie trzeba było długo czekać, Ŝeby zobaczyć, Ŝe idea wypróbowana przez „Solidarność" rozprzestrzenia się na wszystkie kraje Europy Środkowowschodniej. W krótkim czasie na naszych oczach takie ideologiczne określenia z okresu zimnej wojny, jak „blok wschodni", „wspólnota krajów socjalistycznych" czy „radziecka strefa wpływów", stały się pojęciami o treści historycznej. A mnie tymczasem przypadła rola człowieka szargającego świętości. Mogłem zostać prezydentem, premierem, przewodniczącym „solidarnościowej" grupy parlamentarnej; mogłem zbierać laury za swoją przeszłość, jeździć z odczytami po świecie (zaproszeń mam na kilka lat), ale czułem się zmuszony grać rolę „bicza boŜego". Tylko w piłce noŜnej nie zmienia się zawodników, kiedy druŜyna wygrywa; w polityce jest inaczej. Przy braku pluralizmu w wielu dziedzinach byłoby niebezpiecznie dla przyszłości, gdyby „Solidarność" zastąpiła dawniejszy monopol komunistyczny. Przyszedł czas na partie polityczne, związki ekonomiczne, zdecentralizowaną prasę i własność. Wiedziałem, Ŝe jeśli to nie zaistnieje, powstanie nowa „mafia", która zastąpi starą. Moje wypowiedzi sprawiły, Ŝe Polska spadła o kilka punktów w tabeli „spokoju politycznego", choć przecieŜ ten spokój nie zaleŜał wcale od haseł, lecz od rozwiązań
ekonomicznych. Kraje Zachodu, które w pewnym sensie ponoszą moralną odpowiedzialność za skutki Jałty, powinny w taki sposób dochodzić spłaty swoich wierzytelności, aby nie połykać dłuŜnikowi całego dochodu narodowego. W przeciwnym razie ogrom zniszczeń gospodarczych po komunizmie, w połączeniu z niecierpliwością banków, moŜe doprowadzić do zaburzeń społecznych. Jeszcze niedawno dzisiejsi wierzyciele krajów Europy ŚrodkowoWschodniej przeznaczali zawrotne kwoty na produkcję nowoczesnych typów broni, aby zneutralizować hegemonistyczną politykę Związku Radzieckiego i uchronić zachodnią cywilizację przed widmem komunizmu. Dzisiaj, gdy załamał się pojałtański porządek, rozwinięte, bogate kraje domagają się od młodych, raczkujących demokracji wywiązania się z zobowiązań komunistycznych poprzedników. Czy jest to gra fair? Dla przyszłości Europy fundamentalną kwestią jest pytanie: czy liderzy mocarstw i państw gospodarczo silnych będą umieli wypracować nowy, etyczny styl politycznego działania w stosunku do państw mniejszych albo politycznie słabszych? Powściągliwa, a nawet oportunistyczna postawa niektórych rządów wobec
n wybijającej się na niepodległość Litwy wskazuje, Ŝe styl ten na razie moŜe być tylko postulatem. Przeznaczeniem Europy jest jedność. Odpowiedzialność za jej losy powinna w równym stopniu spoczywać na wszystkich krajach tego kontynentu. Polska przeŜywa najtrudniejszą rewolucję w swoich dziejach, a społeczeństwa zachodnie powinny zrozumieć, Ŝe jesteśmy poletkiem doświadczalnym, na którym eksperyment m u s i się udać.
L POLITYKA Nienawiść 3 listopada 1984 roku stałem przed trumną księdza Jerzego Popiełuszki i wobec kilkuset tysięcy zgromadzonych ludzi kończyłem swoje poŜegnalne przemówienie: „Spoczywaj w pokoju. »Solidarność« Ŝyje, bo ty oddałeś za nią swoje Ŝycie." Mówiłem to z całym przekonaniem, choć równieŜ ze świadomością, Ŝe świat ma juŜ dosyć polskiej martylorogii, dość „wygranych", w których giną główni bohaterowie. Wiedziałem, Ŝe ilekroć sprawa polska pojawia się w prasie zagranicznej jako sprawa ludzi skrzywdzonych, zbolałych, tylekroć towarzyszy jej wzruszenie ramionami albo nawet niechęć. Ale tym razem jedynie pięć lat miało upłynąć, Ŝeby słowa wypowiedziane nad grobem męczennika sprawdziły się całkowicie. Widziałem go zaledwie kilkakrotnie. Tylko raz był u mnie w domu, tylko raz dłuŜej rozmawialiśmy. A jednak księdza Popiełuszkę mogę uwaŜać za osobę waŜną w moim Ŝyciu. Poznaliśmy się 13 sierpnia 1984 roku u księdza Jankowskiego, w gdańskim kościele św. Brygidy. Przygotowano wówczas uroczystości z okazji czwartej rocznicy Sierpnia 1980, czyli zwycięskiego strajku, po którym powstała „Solidarność". Takie obchody miały wielkie znaczenie dla podtrzymywania oporu przeciwko władzom stanu wojennego, odmierzając kalendarz „walki" z przemocą. Były teŜ pretekstem do publicznych zgromadzeń, zabronionych przepisami nowego porządku. Zapowiedź uroczystości w kościele św. Brygidy postawiła na nogi „bezpiekę". W połoŜonych na granicy Gdańska koszarach ZOMO rozpoczynał się alert, zaś konfidenci wyruszyli na uliczki i klatki schodowe nie opodal świątyni. 13 sierpnia 1984 miał przyjechać ksiądz Popiełuszko. Był kapelanem Huty Warszawa. Latem 1980 roku, jako początkujący kapłan, skierowany został przez prymasa Stefana Wyszyńskiego do odprawienia mszy wśród strajkujących. Podobno nogi ugięły się pod księdzem Jerzym, gdy przekraczał bramę, poza
którą falowało kilkanaście tysięcy robotników. Pierwszy raz był w takim miejscu, pierwszy raz odprawiał mszę w zakładzie i pierwszy raz w czasie strajku. Dla robotników teŜ wszystko było pierwszy raz — równieŜ taki drobny, nieśmiały ksiądz. Ale rychło zaprzyjaźnili się
16 z nim na śmierć i Ŝycie, bo ich rozumiał. Nieraz bywali u niego w domu, a on u nich — tam, gdzie pracowali albo mieli kłopoty. Jeździł z hutnikami na wycieczki autokarowe, prosząc, by w ich trakcie nie pić alkoholu. W stanie wojennym organizował pomoc dla internowanych i uwięzionych, a był z tych, co sobie odejmą, Ŝeby innych ucieszyć. Wreszcie raz w miesiącu zaczął odprawiać słynne msze za ojczyznę, na których gromadziło się pół Warszawy. Pierwsze moje odczucie po spotkaniu na plebanii nie było oszałamiające. Ot, typowy, przeciętny, młodzieŜowy kapłan, tyle Ŝe wraŜliwy i delikatny. Znałem juŜ takich i nie byłem nimi zachwycony. Ale w tym przypadku wraŜenie okazało się powierzchowne. Następnego dnia w wypełnionym kościele, wobec tłumu wiernych, delegacji „Solidarności" i tajniaków, ksiądz Popiełuszko pokazał swoją klasę. Był świetnym kaznodzieją: „Na tym polega w zasadzie nasza niewola, Ŝe poddajemy się panowaniu kłamstwa, Ŝe go nie demaskujemy i Ŝe nie protestujemy wobec niego na co dzień. Nie prostujemy go, milczymy, udajemy, Ŝe je przyjmujemy. śyjemy w zakłamaniu." Znałem podobne słowa. Tak wypowiadał się przecieŜ kardynał Wyszyński w zapiskach z więzienia. To była najkrótsza definicja totalitaryzmu — systemu kłamstwa, w którym chodziło juŜ nie tylko o pognębienie i wyeliminowanie przeciwnika, ale równieŜ o przekonanie go, Ŝe takie postępowanie jest słuszne i moralne. „W masie, podczas demonstracji, jednogłośni i jednomyślni: Nie ma wolności bez » Solidarności«! Ale na co dzień, w zakładzie pracy, gdzie potrzeba jednostkowego świadectwa — jak jest wtedy?" Ksiądz Jerzy mówił rzeczy przykre, lecz prawdziwe i potrzebne. JakŜe często przecieŜ, dla iluzorycznych korzyści ludzie wyrzekali się swoich przekonań. IluŜ stoczniowców odwracało głowę na mój widok, kiedy niosłem zakazany wieniec pod Pomnik? „Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, a nic więcej uczynić nie mogą!" — grzmiało z ambony św. Brygidy. Wieczorem Ŝegnałem juŜ księdza Popiełuszkę z szacunkiem i sympatią, chociaŜ przez moment pytałem siebie w duchu: czy to wielki teatr, czy coś więcej? Odpowiedź miałem otrzymać wkrótce. W Ŝyciu narodu pozbawionego wolności duŜe znaczenie mają symbole. Tak było i z nami. 31 sierpnia 1984, w czwartą rocznicę porozumień sierpniowych, odbyły się w Polsce liczne demonstracje. Aresztowano blisko 1500 osób, urządzając im później procesy albo wymierzając grzywny. Był to klasyczny finał w stałym repertuarze „dat" stanu wojennego. Przywódców wrocławskiej „Solidarności" skazano na dwa miesiące za próbę złoŜenia kwiatów pod pamiątkową tablicą „Solidarności". W Gdańsku uzbrojony kordon ZOMO przepuścił pod Pomnik tylko mnie. Stałem więc sam pod stocznią, ściskając wmieszeni oświadczenie.
17 Napisałem w nim, Ŝe „Solidarność" dobrze przyjęła amnestię dla więźniów politycznych, choć ogłoszono ją 22 lipca — w komunistyczne święto przejęcia władzy. Napisałem takŜe, Ŝe potrzebne są dalsze kroki potwierdzające szczerość intencji rządu, gdyŜ warunkiem postępu w Polsce jest uznanie zasady pluralizmu w Ŝyciu publicznym. Wygłosiłem to wszystko „do obrazu", i to podwójnie. Raz, bo nie było nikogo pod Pomnikiem, dwa, bo rząd miał zupełnie inne zamiary. Za dwa miesiące miano powołać „jedynie słuszne" prorządowe związki zawodowe zupełnie odmawiając „Solidarności" prawa do uczestnictwa w Ŝyciu społecznym. Obchody zakończyliśmy w kościele św. Mikołaja — zabytkowej bazylice gdańskich dominikanów. Siedziałem obok Adama Michnika i Janusza Onysz-kiewicza, zwolnionych niedawno z więzienia, zastanawiając się nad metodą „porozumienia i walki", proklamowaną przez kompanów generała Jaruzelskiego. Było to prawdopodobnie inne nazwanie zasady „kija i marchewki", jaką właśnie stosowano. W ramach tej strategii przyjechał do stoczni
wicepremier Mieczysław Rakowski, główny ideolog ekipy Jaruzelskiego, Ŝeby mnie pokonać na argumenty wobec opinii publicznej. Spotkanie w stoczniowej sali bhp miało być na Ŝywo transmitowane przez telewizję, ale oczywiście zostało odtworzone po ingerencjach cenzury, która okroiła moje wypowiedzi. Rakowski zapragnął udowodnić, Ŝe jestem nikim, a trzeba wiedzieć, Ŝe przedtem był autorem mojego „portretu psychologicznego", na podstawie którego próbowano mnie rozmiękczać w czasie internowania. Raz juŜ ten wizerunek okazał się fałszywy, lecz teraz — po drobnych korektach — ponownie próbowano go odkurzyć. Rakowski powiedział korespondentowi z Białego Domu — Ostrowidzkiemu — Ŝe jestem człowiekiem o słabej strukturze psychologicznej, na którego plecy spadł cięŜar w postaci przywództwa nad wielką organizacją. Dla kogoś bez przygotowania miał to być cięŜar zbyt duŜy, niszczący podobnie jak megalomania, którą wyzwolili zagraniczni dziennikarze i politycy, posługujący się Lechem Wałęsą do osiągania swoich cynicznych celów. Kiedy jeszcze miałem jakąś konkurencję, moŜna było ze mną wytrzymać, ale jak zaczęli przyznawać doktoraty honoris causa, przewrócili mi w głowie. Nie miałem zresztą w niej zbyt wiele, bo wszystko, co mówiłem, i tak przygotowywali mi Geremek i Mazowiecki. I jeszcze Kościół, na którego pasku zawsze szedłem. Uzbrojony w taką charakterystykę, przyjechał Rakowski do stoczni, Ŝeby nawymyślać robotnikom i „Solidarności", obciąŜając ich za wszystko zło, jakie się w Polsce wydarzyło od 1980 roku. Został wygwizdany. Proponowałem mu wspólne złoŜenie kwiatów pod Pomnikiem w rocznicę podpisania porozumień społecznych. Oczywiście odmówił, a telewizja wycięła ten fragment. Rzecznik rządu Jerzy Urban uzasadnił ocenzurowanie w ten sposób, Ŝe składanie kwiatów wywo-
18 łuje manifestacje, które są zakazane prawem, więc trudno oczekiwać, Ŝeby telewizja proponowała przestępstwo. Trzeba przyznać, Ŝe w dziedzinie matactw Urban osiągnął wysoki poziom. Nie uwzględnił jednej tylko sprawy: Ŝe im gorzej o kimś mówią komunistyczne środki masowego przekazu, tym jego popularność bardziej wzrasta. „To musi być porządny facet" — taka przez lata obowiązywała w Polsce prawidłowość. A Rakowskiego zgubiła nieznajomość tej reguły. Telewizja i prasa bardzo eksponowały jego rzekome „zwycięstwo", choć w pamięci widzów utrwalił się przede wszystkim obraz arogancji przedstawiciela władzy wobec robotników. Ksiądz Popiełuszko nie musiał wymyślać tematów do swoich kazań. Brał je z Ŝycia, ze swojego Ŝycia. Nie „rozpowszechniał fałszywych informacji", co było zagroŜone kodeksem karnym, lecz opowiadał, co go spotkało. UwaŜany był tak dalece za człowieka przeciętnego, Ŝe początkowo wywoływał prawdziwe zdziwienie tymi swoimi kazaniami, które przyciągały dziesiątki tysięcy mieszkańców stolicy i przyjezdnych: „W Sądzie Wojewódzkim czy Rejonowym w Warszawie moŜna zobaczyć na drzwiach niektórych pokojów ogłoszenia, Ŝe nie przyjmuje się interesantów z powodu braku personelu. W tym sądzie we wrześniu zapada wyrok w stosunku do wieloletniej pracownicy — o dyscyplinarnym wyrzuceniu jej z pracy. NiewaŜne, Ŝe przełoŜeni wydają jak najlepszą opinię o pracowniku. WaŜny jest powód, dla którego zapada wyrok skazujący: donos porucznika śledczego, Ŝe pracownica sądu była wśród osób, które odprowadziły księdza Jerzego Popiełu-szkę pod gmach milicji w Pałacu Mostowskich i oczekiwały z kwiatami na jego powrót. Oraz powód drugi — cytuję: »Udziela pomocy w Prokuraturze podej- rzanemu ks. Jerzemu Popiełuszce«. Pomoc ta polegała na tym, Ŝe pomogła mi znaleźć w zawiłych korytarzach gmachu sądu pokój, w którym miałem czytać sześć tomów akt sprawy za moją przestępczą działalność." Niebawem ksiądz Jerzy zjawił się ponownie w Gdańsku. Zapracowany, jeździł wtedy po kraju i wygłaszał cykl kazań o Maksymilianie Kolbem, polskim franciszkaninie, który dla ratowania współwięźnia Gajowniczka zdecydował się na śmierć głodową w Oświęcimiu. PapieŜ Jan Paweł II podniósł ojca Maksymiliana do godności świętego. Ksiądz Popiełuszko stwierdził w kościele św. Brygidy, Ŝe w sytuacji skrajnej, jaką jest obóz śmierci, o ileŜ trudniej człowiekowi zdobyć się na odruchy solidarności z przypadkowym współtowarzyszem niedoli. Częściej do głosu dochodzi przecieŜ instynkt przeŜycia, zgodnie z którym walka o kawałek chleba czy kubek wody staje się celem najwaŜniejszym. Słabsi
padają w tym boju, którego nawet sobie nie umiemy wyobrazić, bo sytuacje ekstremalne moŜna zrozumieć tylko wtedy, gdy się je przeŜyło osobiście Po mszy ksiądz Jerzy wpadł do mojego mieszkania na Zaspie. Towarzyszyło mu kilku robotników oraz jakaś kapela góralska w strojach ludowych. Mieli in-
19 strumenty, zagrali wesoło, wyciągnąłem więc butelkę wina i nalaliśmy po kieliszku. Było sympatycznie, choć ksiądz opowiadał o trudnościach: stałej inwigilacji, obelŜywych napisach na murach domu parafialnego, pomalowaniu jaskrawą farbą samochodu poŜyczonego od innego księdza, podrzucaniu ulotek i materiałów wybuchowych w czasie złośliwych przesłuchań na komendzie. Ale wspomniał równieŜ o solidarności, o hutnikach, którzy przyjeŜdŜają z innych dzielnic do warszawskiego kościoła św. Stanisława. Do swego kapłana. Zrobiliśmy sobie potem wspólne zdjęcie pod portretem Jana Pawła II w moim „gabinecie", który ledwo mieścił wszystkich gości. Nie przypuszczałem, Ŝe fotografia ta juŜ za kilka tygodni zostanie powielona w tysięcznych nakładach i sprzedawana będzie we wszystkich kościołach obok modlitewników i krucyfiksów. Ksiądz wyjechał do Warszawy, pozostając w mojej pamięci jako człowiek o dziecinnej wręcz ufności, opowiadający z pasją o swoich dokonaniach i zamierzeniach, a przy tym nie mający w sobie nic z polityka. Rzadko spotykałem się z takimi osobami. PrzewaŜnie kaŜdy dotąd czegoś ode mnie chciał, przynosząc gotowy plan rozmowy albo projekt pisma, które miałbym podpisać. Jeszcze tego samego wieczora w drodze z Gdańska do Warszawy zorganizowano pierwszy zamach. Na najbardziej krętym odcinku szosy obrzucono samochód księdza cięŜkimi kamieniami, próbując wybić szybę. Gdyby to się udało, pojazd musiałby wypaść z jezdni. 19 października 1984 wydałem oświadczenie będące pozytywną reakcją na enuncjacje rzecznika rządu, który utrzymywał, Ŝe władza pragnie zasięgnąć opinii społecznej przed podjęciem decyzji o ewentualnej przynaleŜności Polski do Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Chciałem w tym widzieć przejaw nowego stylu działalności politycznej, a oświadczenie było jednym z moich niezliczonych kroków „pojednawczych", za które zresztą stale byłem krytykowany przez kolegów. Tego samego dnia ksiądz Jerzy Popiełuszko pojechał do Bydgoszczy, gdzie odprawił mszę i spotkał się na plebanii kościoła św. Polskich Braci Męczenników z przewodniczącym solidarnościowego regionu Janem Rulewskim oraz księŜmi parafii. O godzinie 21.20 spod kościoła wyruszył zielony golf z Waldemarem Chrostowskim (kierowca) i księdzem Jerzym, a za nimi fiat SłuŜby Bezpieczeństwa, w którym jechali kapitan Grzegorz Piotrowski, naczelnik wydziału w IV Departamencie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, oraz porucznicy Leszek Pękała i Waldemar Chmielewski z tegoŜ departamentu. Kilkanaście kilometrów przed Toruniem fiat przyspieszył i zaświecił długimi światłami. Gol zwolnił, został wyprzedzony i zmuszony do zatrzymania nie opodal miejscowości
20 Górsk. Z fiata wysiadł umundurowany funkcjonariusz milicji. Była godzina 22.00. Następne sto minut, odtworzone później, w czasie śledztwa, wywołało w Polsce wstrząs porównywalny jedynie z wiadomością o wprowadzeniu stanu wojennego. Waldemar Chmielewski (na rozprawie sądowej): — Poszedłem do samochodu powiedziałem do księdza Popiełuszki, Ŝeby opuścił pojazd. Kiedy Piotrowski szedł w moim kierunku, odwróciłem się do naczelnika i zobaczyłem, Ŝe ma pałkę. Ksiądz Popiełuszko zapytał, o co chodzi. Pamiętam moment, jak Piotrowski chwycił klamkę u drzwi. Drzwi się otworzyły, ksiądz odpiął się z pasów, wyszedł i razem z naczelnikiem odeszli w kierunku naszego samochodu. Usłyszałem głos naszego szefa: „Waldek! Chodź tu, on nie chce wysiąść!" Podszedłem do nich z tyłu naszego samochodu od strony jezdni. Widziałem jak Piotrowski przytrzymywał księdza lewą ręką za sutannę koło łopatki. Podchodząc do księdza zwróciłem
się do niego: „Czemu ksiądz nie chce wysiąść?" Usłyszałem wtedy jeszcze głos księdza: „Bo ten pan mnie gdzieś ciągnie". Zobaczyłem, Ŝe ks. Popiełuszko został szarpnięty przez Piotrowskiego, poleciał do przodu, tak jakoś na bagaŜnik. Zobaczyłem teŜ, Ŝe Piotrowski uderzył trzymaną w ręku pałką księdza w okolice głowy, w górną część ciała. Na pewno uderzył więcej niŜ jeden raz... Następnie załoŜyli księdzu knebel i skrępowali ciało sznurem. W czasie procesu przewijał się w zeznaniach wątek, Ŝe nie wszystko poszło zgodnie z planem, bo miał być wypadek, a zaczęły się tortury. Porucznik Pękała stwierdził: „Na parkingu, po zmianie tablic, wszyscy Ŝałowaliśmy nieudanego zamachu, szczególnie Piotrowski, Ŝe będzie musiał się tłumaczyć. Ja Ŝałowałem, Ŝe będziemy musieli dalej działać. Wypadek lepszy niŜ tortury i wrzucanie do wody." JuŜ 13 października 1984, po wyjeździe z Gdańska, ksiądz był pilnie śledzony. W okolicach Olsztynka przeprowadzono wspomniany wcześniej zamach na jego samochód, który miał zakończyć się katastrofą. Gdyby pasaŜerowie przeŜyli, Piotrowski miał ich podpalić po uprzednim oblaniu auta benzyną. Grzegorz Piotrowski: — Doprowadziłem go do naszego samochodu, trzymając za rękę delikatnie. Chciałem, Ŝeby wszedł, a on się szarpał. Ja jeszcze przedtem trzymałem go delikatnie pod rękę. Zaczął coś głośno mówić, Ŝe nie będzie wsiadał, Ŝe o co chodzi, co sobie panowie wyobraŜacie. Hałasował! (...) Nie wiem ile razy go uderzyłem. Jestem pewien, Ŝe było minimum dwa, moŜe trzy razy (...) Waldek przyniósł z samochodu jakieś sznurki. Nie pamiętam, czy Ŝądałem sznurka. Pamiętam, Ŝe krępowałem ręce Popiełuszki. Mam w pamięci obraz, Ŝe coś mu włoŜyłem do ust, ale moŜe to być prawda, a moŜe tego nie było wcale. Nie poruszał się, tylko leŜał bezwładnie. Waldemar Chrostowski (szofer księdza): — Kierowca trzymał cały czas pistolet
21 i powiedział mi: „Nie ruszaj się i nie odwracaj głowy". (...) Zdałem sobie sprawę, Ŝe to najzwyklejszy napad bandycki. (...) W tym czasie męŜczyźni ci szybko wsiedli do samochodu z tyłu. Przedtem jeszcze poczułem, Ŝe coś wrzucono do kufra i Ŝe go zatrzaśnięto. Wyczułem to wrzucenie na podstawie ugięcia się samochodu. (...) Ten z tyłu przez cały czas mówił ze zdenerwowaniem do kierowcy: „Skręcaj w przecinkę leśną!" Zorientowałem się wtedy, Ŝe chodzi tu o Ŝycie nas obu, księdza i mnie. Zdałem sobie sprawę, Ŝe mogą to być moje ostatnie minuty. W myślach zdecydowałem początkowo, Ŝe złapię kierownicę i spowoduję wypadek, ale później z tego zrezygnowałem, gdyŜ jeśli ksiądz był w kufrze, to z takiego wypadku nie wyszedłby Ŝywy. (...) Wtedy zdecydowałem się wyskoczyć z samochodu. Chciałem to zrobić przy jakichkolwiek świadkach, Ŝeby zostawić ślad, nawet gdyby pozostała po mnie mokra plama... Chrostowskiemu udało się niepostrzeŜenie pociągnąć za klamkę, otworzyć drzwi i wyskoczyć na asfalt. Był kiedyś spadochroniarzem. Nic powaŜnego mu się nie stało. Pokrwawiony, długo biegł szosą do najbliŜszego telefonu. Nie udało mu się zatrzymać Ŝadnego samochodu, bo któŜby stanął w nocy, widząc faceta o dziwnym wyglądzie, w podartym ubraniu, z kajdankami na rękach!? Fiat z księdzem Popiełuszką nie zatrzymał się po ucieczce Chrostowskiego, lecz pojechał dalej w kierunku Torunia. Była godzina 22.30, kiedy samochód porywaczy zaczął szwankować. Podjechali więc na jasno oświetlony parking przy hotelu „Kosmos". Piotrowski: — Usłyszałem huk, powiedziałem, Ŝe to koło. JeŜeli koło, to leŜymy. Usłyszeliśmy drugi huk, wtedy Leszek powiedział, Ŝe poszedł nam wałek. Zatrzymaliśmy się. Był szok, Ŝe stoimy w samochodzie nie do uŜycia, a Popiełuszkę mamy w bagaŜniku. Wyskoczyliśmy wszyscy z samochodu. (...) Nagle zobaczyłem Popiełuszkę biegnącego przez plalcyk. Popędziłem za nim i dogoniłem go. Ponownie tam uderzyłem go pałką w okolice głowy, kilka razy. Jerzy Popiełuszko ponownie upadł bezładnie. Chmielewski: — W pewnej chwili zobaczyłem, Ŝe Piotrowski i Pękała, podtrzymując księdza, nieśli go i ułoŜyli na trawniku koło samochodu. Zacząłem wołać, by mi ktoś pomógł przy tablicach. (...) Potem zobaczyłem, Ŝe Piotrowski i Pękała wiąŜą księdza i kładą go do samochodu, do bagaŜnika. Zeznając przed sądem, porywacze starali się udzielać odpowiedzi niejasnych. Pełno w nich
było zwrotów „nie wiem", „nie pamiętam", „być moŜe", „chyba", „raczej". Jako oskarŜeni, próbowali nagle pomniejszyć swój udział w zbrodni, nic jednak nie mogło przesłonić wymowy faktów. Porucznik Leszek Pękała stwierdził: „Piotrowski wyrobił w nas przekonanie, Ŝe plan jest akceptowany wysoko, jeśli nawet dopuszcza śmierć. Przez dwa tygodnie dostawałem przykłady, Ŝe jest to w interesie państwa, w interesie wewnętrznym, a nawet międzynarodowym. Po-
22 wiedział, Ŝe porwanie jest częścią naszego planu. Prosił, Ŝeby nie pytać, kto nad tym czuwa. Powiedział po wrzuceniu do wody: »Mimo błędów, zadanie wykonane, jeśli ciało się nie znajdzie«." Spod hotelu ruszyli ku stacji benzynowej — kupić olej do niesprawnego samochodu. Ksiądz Popiełuszko jeszcze raz oprzytomniał i walczył w bagaŜniku, usiłując się wydostać, odjechali więc po chwili dalej i po kilkuset metrach skręcili w las. Pękała otrzymał polecenie prowadzenia bardzo wolno, Ŝeby Piotrowski i Chmielewski, którzy szli za samochodem, mogli nadąŜyć. Obaj przyciskali wyginającą się klapę bagaŜnika, a co jakiś czas na niej siadali. Pękala: — Zjechaliśmy w chaszcze dlatego, Ŝe ksiądz zachowywał się niespokojnie. Usiłował wywaŜyć klapę bagaŜnika. Zaraz po zatrzymaniu się w tych chaszczach ja otworzyłem klapę bagaŜnika. Pierwszy podszedł do bagaŜnika Piotrowski. Wydaje się, Ŝe ksiądz Popiełuszko był bity pałką przez Piotrowskiego nawet wtedy, gdy był jeszcze w bagaŜniku. Przytrafiło się Piotrowskiemu, Ŝe uderzył w blachę. Słyszałem to. Chmielewski: — PoniewaŜ stałem przy samochodzie, sięgnąłem po worek z kamieniami. Pomyślałem wtedy, Ŝe to niemoŜliwe, Ŝeby coś takiego miało miejsce. Pękala: — Ksiądz Popiełuszko był nieprzytomny, gdy wiązano kamienie. (...) Sznury biegły wzdłuŜ kręgosłupa od szyi do nóg i do rąk. Nogi były podkurczone do tyłu. Gdyby chciał ruszać nogami, to pętla zaciskałaby gardło. (...) Zapytałem Piotrowskiego, czy go tutaj tak zostawimy. Piotrowski odpowiedział, Ŝe nie, „kamulki do nóg"! (...) I tak nie mamy wyjścia. Powiedziałem mu więc, Ŝe Chrostowski mnie zna, na kajdankach jest numer i na pewno odciski palców. Na to powiedział: „Nic się nie martw, przecieŜ kryminalistyka jest nasza. Okazywany Chrostowskiemu nie będziesz, a jak trzeba będzie, to jutro zmieniasz nazwisko, pracę i mieszkanie." W tym czasie myślałem, Ŝe staniemy i sprawdzimy, czy Popiełuszko jeszcze Ŝyje. Jeśli tak, to go wypuścimy. Piotrowski powiedział: „Nie! Tylko rzeka!" Z Waldkiem próbowaliśmy zasugerować Piotrowskiemu, Ŝeby teraz wypuścić Popiełuszkę, bo obawialiśmy s i ę o s i e b i e. Piotrowski odpowiedział (...), Ŝe jego „zleceniodawcom" zaleŜy, Ŝeby Popiełuszko zginął raz na zawsze. Piotrowski: — Pojechaliśmy na tamę. Spojrzałem w dół i powiedziałem, Ŝe tu musimy się go pozbyć. 19 października 1984 roku, tuŜ przed północą, wrzucili ciało księdza Jerzego do Zalewu Wiślanego nie opodal Włocławka. Nie sprawdzali, czy Ŝył. Nie miało to znaczenia. Wsiedli do samochodu, otworzyli butelkę wódki i zaczęli się zastanawiać, jakie ich czyn moŜe spowodować konsekwencje osobiste. Tymczasem Chrostowski dotarł w końcu do telefonu i zawiadomił wpierw władze kościelne, a potem milicję. Porwania nie dało się juŜ w Ŝaden sposób ukryć. Jeszcze tej nocy zarządzono blokadę dróg i sprawdzanie pojazdów. Nad ranem
23 patrol „drogówki" zatrzymał na przedmieściu Warszawy samochód z trzema funkcjonariuszami SB wracającymi „z akcji". Posiadali specjalną przepustkę „W", upowaŜniającą do poruszania się poza wszelką kontrolą. Pobrali ją ze swojego ministerstwa, podobnie jak kurtkę milicyjną, czapkę z białym pokrowcem, kajdanki, zezwolenie na wyjazd poza obręb województwa i talony na benzynę. Wszystko z pominięciem drogi słuŜbowej i wewnętrznych przepisów ministerstwa. Ale w ministerstwie nikt się temu nie dziwił. W sobotę 20 października telewizja ogłosiła komunikat o zaginięciu kapłana. Biuro Kryminalne Komendy Głównej MO, próbujące zachować niezaleŜność od „bezpieki", rozpoczęło intensywne śledztwo. W kraju narastała fala napięcia, we wszystkich katolickich
świątyniach ogłoszono modły za ocalenie księdza Jerzego, choć kolejne dni wzmagały przekonanie, Ŝe zdarzyło się najgorsze. W stołecznym kościele św. Stanisława trwał całodobowy alert — tam dobrze wiedziano, Ŝe ksiądz otrzymywał groźby, wobec czego porwanie moŜe się okazać polityczną prowokacją. Wielu księŜy związanych z „Solidarnością" poczuło zagroŜenie. Przy parafiach powstały straŜe robotnicze, wydające przepustki na wstęp do plebanii. 20 października pojechałem do Warszawy, Ŝeby naradzić się z Mazowieckim, Geremkiem i innymi kolegami, co mogło się kryć za porwaniem. Byłem na modlitwach w Ŝoliborskim kościele św. Stanisława i razem ze zgromadzonymi przeŜyłem niepokój. Tutaj naocznie mogłem się przekonać, jak wielki autorytet posiadał ksiądz Jerzy. Wróciłem do Gdańska. W poniedziałek jak zwykle poszedłem do pracy i jak zwykle towarzyszyła mi obstawa, z tym, Ŝe jakby bardziej aktywna. Nie byłem z tego zadowolony, choć rozumiałem, Ŝe minister spraw wewnętrznych kazał mocniej na mnie uwaŜać. Jednak tego właśnie dnia musiałem się „urwać", gdyŜ dostałem potwierdzenie spotkania z liderami podziemnej „Solidarności". W stoczni znałem wszystkie zakamarki i sekretne przejścia, toteŜ nie miałem trudności z ucieczką. Obstawa, stojąca pod bramą, dopiero po kilkunastu minutach od chwili, kiedy powinienem się pojawić, wszczęła alarm. Byłem juŜ w tym momencie daleko za Gdańskiem. Wspólnie z Bujakiem, Borusewiczem i Szumiejką wydaliśmy jeszcze tego dnia oświadczenie, które miało skłonić władze do zajęcia jasnego stanowiska wobec porwania. Napisaliśmy, Ŝe uprowadzenie księdza Jerzego Popiełuszki wstrząsnęło polskim społeczeństwem, dotknęło bowiem jednego z najbardziej ofiarnych duszpasterzy robotniczych. A nie było to zdarzenie odosobnione. Po wprowadzeniu stanu wojennego powtarzały się przypadki porywania lub okaleczania ludzi przez „nieznanych sprawców". Uprowadzenie księdza świadczyło o wprowadzeniu juŜ indywidualnego terroru i szantaŜu jako metody walki politycznej.
24 Wróciłem z podziemia, odbierając coraz więcej informacji o wzrastającym niepokoju. „Solidarność" mobilizowała wszystkie struktury, powołując komitety obywatelskie przeciwko przemocy; skrzy kiwała się równieŜ milicja i bezpieka. Komu to miałoby słuŜyć? — pytałem sam siebie, stając po raz pierwszy na... ambonie kościoła św. Brygidy. Byłem w tej świątyni tysiąc razy i przemawiałem tyleŜ samo, ale zawsze uwaŜałem, Ŝe ambona jest dla duchowieństwa. Teraz jednak, namówiony przez księdza Jankowskiego wiedziałem, Ŝe chwila jest wyjątkowa, bo ktoś nam zrobił wielkie świństwo. „Inspiratorzy tej prowokacji — krzyknąłem — pragnęli, abyśmy wyszli na ulicę, demonstrowali bez opamiętania i bili się z ZOMO. Chodziło im o to, Ŝebyśmy stali się mięsem armatnim dla jakiejś nowej ekipy władzy, która zaprowadziłaby w Polsce »porządek«, udowadniając poprzedniej, Ŝe nie tylko pozwalała na porywanie ludzi, ale w ogóle nie panowała nad sytuacją. Idźmy tym tokiem myślenia i nie dajmy się manipulować. PokaŜmy naszą siłę tu, w modlitwie, na kolanach! Musimy znaleźć chrześcijańskie, bezpieczne rozwiązanie, które nie pociągnie za sobą ofiar!" Podobne niebezpieczeństwo dostrzegli równieŜ Jaruzelski i Kiszczak. Ta zagrywka skierowana była głównie przeciwko nim, przeciw linii „porozumienia i walki", która nakazywała zachować dobre stosunki z Kościołem i wymagała wielu pozorów wobec zagranicy. Dlatego minister spraw wewnętrznych Kiszczak oświadczył: w Polsce nie moŜe być takiej sytuacji, Ŝe znika człowiek i nikt nie wie, gdzie on jest. Bez względu na to, kto porwał księdza, sprawca zostanie ujęty i ukarany z całą surowością prawa. Zarządzono intensywne śledztwo, rozszerzając poszukiwania na cały kraj. W IV Departamencie MSW powołano specjalną grupę operacyjną, na czele z generałem Płatkiem. Jego ludzie zajmowali się Kościołem w Polsce: zabezpieczaniem pielgrzymek, inwigilacją księŜy oraz ich kontaktami zagranicznymi; decydowali takŜe komu załoŜyć podsłuch, komu dać paszport i tak dalej. Departament był teraz w stałym kontakcie z sekretarzem Episkopatu arcybiskupem Dąbrowskim. Generał Płatek wciągnął do grupy operacyjnej swojego zastępcę, pułkownika Pietruszkę, a nikt jeszcze wtedy nie wiedział, Ŝe właśnie od tych bydlaków wyszła decyzja o porwaniu i zabójstwie księdza Jerzego. Nic dziwnego, Ŝe na początku śledztwo toczyło się z pominięciem waŜnych szczegółów. Było ich duŜo, bowiem
Chrostowski miał dobrą pamięć, a poza tym naczelnik Piotrowski — pewny swojej bezkarności i lojalności „zleceniodawców" — nie starał się specjalnie o zacieranie śladów. Przeliczył się. Proces rozpoczęty 2 stycznia 1985 w Toruniu, w silnie strzeŜonym budynku tamtejszego sądu, śledzony był z ogromną uwagą przez całe społeczeństwo. Władze zdecydowały się na publiczną rozprawę ze spiskowcami i spektakularną czystkę
25 w aparacie bezpieczeństwa. Proces dowodnie pokazał, jakie mechanizmy rządzą departamentami jednego z najwaŜniejszych ministerstw w Polsce; jaki typ funkcjonariuszy jest tam zatrudniany i awansowany, jaka panuje świadomość prawna i etyczna. Naczelnik Piotrowski tak sformułował cel swojego szpiclowania księdza Popiełuszki: „Jednym z pierwszych bloków zadań było przeciwdziałanie i ujawnianie jego działań, które były pod presją zachodnich ośrodków dywersyjnych; jego kontaktów z ambasadami państw zachodnich i wpływów, jakie na niego miały słuŜby specjalne państw NATO. Drugim blokiem zadań było ujawnienie i likwidacja sieci samokształceniowej, które on kiedyś nazwał kuźnią kadr dla nowego zrywu społecznego. Trzecim blokiem zadań było przeciwdziałanie integracji podziemnych struktur »Solidarności«, o czym świadczyły jego rozliczne podróŜe, w szczególności w takie regiony, jak Śląsk, Gdańsk, Stalowa Wola. Czwartym blokiem zadań była jego działalność przestępcza, polegająca na nieprzestrzeganiu przez niego prawa." W czasie ministerialnych (wewnętrznych) narad niczego nie mówiło się wprost, niczego nie zapisywało. Ot, tak mimochodem generał stwierdził na przykład, Ŝe skoro księŜa przekraczają prawo, to trzeba się dostosować do ich metod, a pułkownik — Ŝe naleŜałoby jakoś postraszyć tego i owego klechę, bo nic sobie nie robią z inwigilacji czy rewizji. UŜywano tu określeń: „dokuczyć", „mógłby być piękny wypadek", „zawał serca", „wariant komunikacyjny", „samozapłon samochodu" i tym podobnych. Dyrektorzy denerwowali się, Ŝe inteligentnym funkcjonariuszom trzeba dokładnie tłumaczyć takie rzeczy. Więcej inicjatywy, panowie! „Góra" oczekuje inicjatyw i efektów. KsięŜa nie mogą mącić. Szczegóły nas nie interesują. Chcecie awansować, to róbcie coś! Naczelnik Piotrowski i jego podwładni bardzo pragnęli awansu. Pękała powiedział przed sądem: „UwaŜałem, Ŝe moŜe to być waŜna sprawa w moim Ŝyciu, Ŝe moŜe ona zadecydować o mojej dalszej karierze". Rozpoczęli więc przygotowania do akcji przeciwko księdzu — jakiemuś księdzu, bo brano pod uwagę Małkowskiego z Warszawy, Jankowskiego z Gdańska i Popiełuszkę. Wybrano tego ostatniego, jako Ŝe miał „największy cięŜar gatunkowy". „Góra" nie zgłosiła zastrzeŜeń co do wyboru osoby, której miano „dokuczyć". Narady w departamencie odbywały się często i od pewnego momentu prawie na kaŜdej stawała sprawa księdza Popiełuszki. Ambitny naczelnik Piotrowski postanowił wreszcie działać konkretnie. PoŜyczka kajdanek i munduru, kradzieŜ tablic rejestracyjnych, wyłudzenie talonów na benzynę, podrobienie wpisu na specjalnej przepustce „W", zakupy sznura, rękawiczek i słuŜbowej wódki — wszystko to przybliŜa wizerunek ludzi Ŝyjących w innej rzeczywistości. Generałowie, pułkownicy, naczelnicy, dyspozytorzy, sekretarki chodzili niby tak samo, jak inni, po ulicach Warszawy. Mieli domy i rodziny. Ale jako funkcjonariusze Ŝyli w odmiennym świecie
26 — w atmosterze departamentów, gdzie czaiła się zbrodnia. Proces nie ujawnił do końca, jacy ludzie „na górze" stali za tą prowokacją i kto gwarantował bezpieczeństwo mordercom z ulicy Rakowieckiej, zapewniając ich, Ŝe nigdy nie zostaną objęci śledztwem, bo „kryminalistyka składa się z porządnych ludzi", a w najgorszym razie pod zmienionymi nazwiskami moŜna będzie wyjechać za granicę. W tydzień później wszyscy zostali aresztowani, a ich proces ujawnił zdumionej opinii publicznej degenerację moralną i pogardę dla prawa wśród funkcjonariuszy SłuŜby Bezpieczeństwa. Detaliczne analizowanie zbrodni, motywów poszczególnych osób, obyczajów panujących w IV Departamencie i w ogóle mentalności urzędników pracujących
w resorcie ochrony obywateli pokazało, jak wygląda od środka system realnego socjalizmu. Niby wszyscy to wiedzieliśmy, ale co innego wiedzieć, a co innego zobaczyć na własne oczy, usłyszeć na własne uszy, z bliska przyjrzeć się zorganizowanej nienawiści. Propaganda czuwająca nad „obrazem" procesu próbowała nieco zrelatywizować to wraŜenie. W prasie ukazała się nagle cała seria artykułów o róŜnych występkach księŜy, ich rzekomej współpracy z hitlerowcami (w Polsce takich przypadków nie było), o bogactwie i omijaniu podatków. Jakiś ksiądz w Ameryce okazał się zboczeńcem, inny miał kochankę albo zamordował znajomego. Świętemu oburzeniu towarzyszyły oczywiście nieodłączne wzmianki o wyczynach świętej inkwizycji. śeby uczynić róŜne rewelacje bardziej przekonującymi, posługiwano się cytatami z brukowej prasy zagranicznej. Prowadzona w tym stylu kampania propagandowa zaczęła się grubo przed samym procesem. Jej celem było nie tylko zatarcie wraŜenia, Ŝe policja morduje niewinnych ludzi, ale równieŜ pokazanie, iŜ radykalni księŜa powodują problemy, które mogą zagraŜać spokojowi społecznemu i bezpieczeństwu obywateli. Jedni wzywają do nienawiści z ambon, inni mordują — taki był skrót myślowy tego gadzinowego rozumowania. Wobec tego 12 grudnia 1984 w swoim Liście do ludzi pracy w Polsce wezwałem wszystkich do zjednoczenia się pod sztandarem prymasa: „Na pogrzebie wielkiego kapłana powiedziałem, Ŝe »Solidarność« Ŝyje, bo on oddał dla niej swe Ŝycie. (...) Najlepszym tego dowodem jest nasze domaganie się pełnego i nikogo nie pomijającego wymiaru sprawiedliwości dla sprawców i inspiratorów mordu na księdzu Popiełuszce. Nasza jedność ma fundamentalne znaczenie dla dalszego biegu spraw w naszym kraju. Bez niej nie zdziałamy nic. Z nią stać nas na bardzo wiele." W dniu aresztowania Piotrowskiego trafił do tego samego zakładu karnego równieŜ kapitan Adam Ho dysz z gdańskiej SłuŜby Bezpieczeństwa, podejrzewany o współpracę z podziemną „Solidarnością". 25 października 1984 osadzono go w celi nr 5 na najwyŜszym piętrze III Oddziału warszawskiego więzienia przy ulicy Rakowieckiej. W chwili zatrzymania Hodysz wiedział, Ŝe zaginął ksiądz Popiełusz-
27 ko i trwają jego poszukiwania. Wiedział teŜ, Ŝe nie odnaleziono jeszcze sprawców porwania. W celi nr 5 spotkał wysokiego człowieka, który przedstawił się krótko: Piotrowski, dodając, Ŝe siedzi za jakieś drobne sprawy przemytnicze. Więźniowie tej celi byli pod specjalnym nadzorem, ściśle izolowani. Przez dwa miesiące wspólnego pobytu nigdy nie spotkali nikogo w korytarzu, łaźni czy na spacerniaku. Posiłki otrzymywali w ten sposób, Ŝe wystawiali na korytarz miski, zamykano drzwi, ktoś do misek nalewał zupę, odchodził i wtedy otwierano drzwi. Nie gaszono im światła na noc, a jedynie wieczorem wkręcano słabszą Ŝarówkę. Stale otwarty był wziernik, pod którym dzień i noc stał specjalny człowiek z „brygady tygrysa". Otrzymywali „Trybunę Ludu" z powycinanymi stronami. Więzienny cenzor starannie eliminował wszelkie wiadomości o śledztwie w sprawie uprowadzonego księdza. A jednak na podstawie lektury „między wierszami" doczytali się, Ŝe zamordowano. W dniu pogrzebu leŜeli na pryczach i słuchali dzwonów, które biły w całej Warszawie. Spędzili w małym pomieszczeniu pełne 9 tygodni, rozmawiając, grając w szachy, sprzątając. W ciągu dnia przewaŜnie nie było ich w celi, bo jeden i drugi przechodził intensywny „magiel", czasem nawet dwunastogodzinny. W soboty i niedziele mieli więcej czasu, brano ich bowiem na krócej. Trochę rozmawiali o dzieciach — Piotrowski miał dwójkę, Hodysz tylko jedno. Piotrowski lato spędził w Bułgarii, był więc jeszcze opalony. W celi gimnastykował się, podnosił wiaderko wody na wyciągniętej ręce, prezentował dobrą formę fizyczną i psychiczną. Przez te dwa miesiące ani jednym słowem nie dał poznać, Ŝe ma coś wspólnego z najpodlejszym mordem politycznym od dziesięcioleci. Znała go cała Polska, oprócz celi numer pięć. Został skazany, podobnie jak jego mocodawcy, na ćwierćwiecze odsiadki. Zbrodnia dokonana w atmosferze bezprawia mieściła się w logice systemu, lecz reakcja komunistycznej władzy musiała wyjść tym razem poza ową logikę — i to było pierwsze wielkie zwycięstwo księdza Jerzego. Nagle wszyscy zdali sobie sprawę, Ŝe pewna część
betonowego aparatu wciąŜ zdecydowana jest prowadzić „ideologiczną" walkę na śmierć i Ŝycie doprowadzając do „wyjaśnienia" polskiej sytuacji, która gmatwała się — zdaniem towarzyszy — poprzez kompromisy, a to z Kościołem, a to z opozycją. Z kolei inna, bardziej rozsądna część aparatu spostrzegła w porę, Ŝe jeśli zdecydowanie nie przeciwstawi się parciu ku przemocy, sama wejdzie niebawem w sferę jej oddziaływania. Daleka była wtedy oczywiście droga do rozmów Okrągłego Stołu, ale śmierć księdza Popiełuszki spowodowała, Ŝe słowo „kompromis" zaczęło mieć wyŜszą cenę od słowa „walka".
Telefon i prawo Dopóki nie zajrzałem do swoich akt sądowych, nie miałem pojęcia, jak waŜną rzeczą w Ŝyciu polityka moŜe być telefon. 14 i 15 października 1985 dokonałem dwóch przestępstw. Przestępstwo pierwsze „Komunikat. Społeczna komisja „Solidarności" badająca frekwencję wyborczą dokonała opracowania wstępnych wyników całodziennych obserwacji lokali wyborczych w miastach Polski Północnej. Frekwencja wyborcza wynosiła w Gdańsku 52%, Sopocie — 57%, Gdyni — 65%, Elblągu — 70%, Słupsku — 60%, Olsztynie — 75%, Szczecinie — 62%, Tczewie, Starogardzie Gdańskim, Pruszczu Gdańskim — w granicach 70-80%. Lech Wałęsa." Przestępstwo drugie „Oświadczenie. Jesteśmy po wyborach, które władze usiłowały przekształcić w plebiscyt, mający wykazać społeczne poparcie dla polityki tak zwanej normalizacji. Wybory odbywały się w warunkach wzmoŜonej presji na obywateli, zastraszania i hałaśliwej kampanii propagandowej, pochłaniającej mnóstwo pieniędzy, które moŜna by wykorzystać z większym poŜytkiem dla kraju znajdującego się w głębokim kryzysie. (...) W wielu duŜych ośrodkach miejskich, skupiających robotników, inteligencję i młodzieŜ, wybory zbojkotowało od 35 do 50% wyborców. (...) Dziedzictwo Sierpnia nie daje i nie da się wymazać. Wybory minęły, problemy pozostały. (...) Lech Wałęsa."
Komunikaty takie zostały powielone i rozpowszechnione przez podziemną „Solidarność", przede wszystkim w Gdańsku, powodując, Ŝe niektórzy „wraŜliwsi" członkowie komisji wyborczych poczuli się uraŜeni. Na przykład: „Obserwując zaangaŜowanie innych osób w komisjach wyborczych i wiedząc z autopsji, w jaki sposób sam spełniłem swoje obowiązki społeczne w okręgowej komisji wyborczej, z duŜym oburzeniem dowiedziałem się o tym, Ŝe Lech Wałęsa
29 rozpowszechnia wiadomości, jakoby wyniki wyborów zostały sfałszowane. Po raz pierwszy usłyszałem o tym, słuchając audycji w języku polskim — Głosu Ameryki, wieczorem w dniu 14 października br., a potem w kolejnych audycjach tej samej rozgłośni. (...) Osobiście poczułem się zniewaŜony tymi insynuacjami Lecha Wałęsy. UwaŜam, Ŝe stanowiły one policzek dla wszystkich osób, które uczciwie i ofiarnie, całkowicie społecznie, uczestniczyły w pracach komisji wyborczych wszystkich szczebli. Szczególnie teŜ dotknęło mnie określenie przez Lecha Wałęsę wyborów, jako »farsy«. UwaŜam to za zniewagę nie tylko wobec członków komisji wyborczych, ale i społeczeństwa uczestniczącego w wyborach". Jakoś przypadkiem się złoŜyło, Ŝe równieŜ kilkunastu innych członków komisji wyborczych napisało do prokuratury podobne teksty. Właściwie prawie takie same, tylko przecinki inaczej. Ich wymowę wzmocniły listy od obywateli — z wyrazami poparcia dla słusznego oburzenia członków komisji: „W końcu trzeba połoŜyć temu kres, Ŝeby ten zdrajca naszej ojczyzny, Wałęsa, przestał szkalować naszą ojczyznę, Polskę Ludową. Wiadomo, Ŝe nie robi on tego na piękne oczy, a tylko za pieniądze, i na tym się dobrze wzbogacił. Czas
najwyŜszy, Ŝeby (...) on odpowiedział za swoje czyny. (...) On sobie z władzy Polski Ludowej po prostu robi kpiny". Noo, w tej sytuacji pani prokurator Fijałkowska-Świerczyńska nie miała innego wyjścia, jak tylko 18 października 1985 wydać Postanowienie o wszczęciu dochodzenia. Idąc na całego, postanowiła jednak juŜ l października, a więc na 18 dni przed oficjalnym rozpoczęciem śledztwa, wyrazić zgodę na podsłuch „rozmów telefonicznych przeprowadzanych ze stacji telefonicznej nr 53 24 23, naleŜącej do podejrzanego Lecha Wałęsy, zam. Gdańsk, ul. Pilotów 17 D m. 3, oraz odroczyć doręczenie postanowienia podejrzanemu Lechowi Wałęsie na czas do 31 grudnia 1985 roku". Pani prokurator była od razu przekonana, bez zbędnych formalności, Ŝe niezłe ze mnie ziółko. „Zakład Kryminalistyki Komendy Głównej MO, AL Ujazdowskie 7, Warszawa. Ekspertyza ZKE 4161/85, dn. 22 października 1985. Sprawozdanie z przeprowadzonych badań zapisów magnetofonowych. W Pracowni Fonoskopii Zakładu Kryminalistyki KGMO w Warszawie — zgodnie z postanowieniem Prokuratury Wojewódzkiej w Gdańsku z dnia 17 (!) 10.1985 w sprawie nr Ds 14S5 — badaniom poddano: materiał dowodowy — osiemnaście rozmów telefonicznych utrwalonych na dwóch taśmach kasetowych „jSuperton" C-60, oznaczonych nr 13 i 14; materiał porównawczy — wypowiedzi Lecha Wałęsy podczas przesłuchania w Prokuraturze Wojewódzkiej w Gdańsku w dniu 16.02.1985, utrwalone na taśmie magnetofonowej nawiniętej na szpulę o średnicy 7,5 cm. Cel badań: l. Ustalenie, czy w dowodowych rozmowach telefonicznych brał udział Lech Wałęsa. 2. Zbadanie
30 autentyczności dowodowych zapisów magnetofonowych. 3. Odtworzenie i spisanie treści przedmiotowych rozmów telefonicznych (...)"• Nie spodziewałem się, Ŝe zwykły podsłuch telefoniczny jest dziedziną naukową. „Na podstawie badań porównawczych stwierdza się, Ŝe w wypowiedziach dowodowych jednego z męŜczyzn i wypowiedziach Lecha Wałęsy występują analogiczne zespoły cech i parametrów indywidualnych, m.in.: — w zasobie i trybie środków leksykalnych i związków frazeologicznych; — w ekspresywnej i impresywnej funkcji mowy, odznaczającej się dynamicznością i spontanicznością; — w typie i rodzaju wypowiedzi; — w sposobie i formie wypowiedzi; — w tempie i rytmie mowy; — w schematycznych strukturach syntaktyczno-stylistycznych (z uwzględnieniem składniowej funkcji intonacji, iloczasu i akcentowania); — we właściwościach fonacyjno-artykulacyjnych; — w uproszczeniach i redukcji głosek; — w fonetycznych objawach leksykalizacji wewnątrz- i między wy razowej; — w licznych zjawiskach gwarowych i regionalizmach językowych; — w licznych usterkach i błędach składniowo-stylistycznych; — w częstotliwości podstawowej tonu krtaniowego, jego zakresie i rozkładzie; — w barwie związanej z kształtem objętością rezonatorów nadkrtaniowych; — w iloczasach głosek, pauz zwarciowych, fizjologicznych i retardacyjnych; — w natęŜeniu i przebiegu dynamiki. Opisane w zarysie indywidualne zespoły cech i parametrów językowo-pomiaro-wych mają charakter trwały. Fakt ten upowaŜnia do stwierdzenia, Ŝe jednym z rozmówców w przedmiotowych rozmowach telefonicznych był Lech Wałęsa". Tu następowało jeszcze kilka stron naukowej analizy mojego głosu, które niezbicie dowodziły, Ŝe ja to ja i tylko ja. Następnie zaczynały się stenogramy rozmów. Nie sądziłem, Ŝe jestem aŜ takim gadułą. Rozmowa druga
K(kobieta) — Słucham? M(męŜczyzna) — Dzień dobry. K — Dzień dobry. M — Czy to mieszkanie pana Leszka? K — Tak! M — Mówi Ignaczak z Zakopanego. Tej nocy zmarł generał Boruta-Spiechowicz. K — Tak.
31 M — Proszę męŜowi przekazać. K — PrzekaŜę. Tak. Dziękuję bardzo za informację. M — Gdzieś koło czwartku będzie najprawdopodobniej pogrzeb, ale jeszcze nie wiemy dokładnie. K — Tak? To prosimy o informację. M — Dobrze, Dziękuję. (...) Rozmowa trzecia K — Halo! W(Wałęsa) — Tak! Słucham! K — Dzień dobry. A(ssociated) P(ress) się kłania. W — Dzień dobry. K — Co tam było, panie Leszku? W — Jak to co? K — No, podobno była jakaś demonstracja. W — Tak, ale proponuję trochę inne źródła, dlatego Ŝe my tu nastawiamy się na co innego. K — Nie, no, rozumiem, ale w kaŜdym bądź razie potwierdza pan, Ŝe to... W — Tak jest!... K — ... Ŝe to miało miejsce? W — Tak jest! Dość duŜa demonstracja, blokady, rewizje... K — A czy coś pan wie o jakichś zatrzymaniach, aresztowaniach? W — Dość duŜo tego jest. Łapanka była dość duŜa. K — To znaczy mniej więcej ile tych osób moŜe być? W — To jest trudne, ja, ja nie będę „gdybać". Z tym, Ŝe do godziny jedenastej mamy źródła... K — ... Yhy... W — ... mamy liczenia. Gdzieś około trzech procent brało udział. K — ... Yhy. W — Jest to tragedia. Jeśli nie osiągną dziesięciu procent, to chyba sam się zdecyduję na głosowanie (...).
Rozmowa czwarta W — Tak? M — Halo! W — Tak, słucham! M — Dzwonię z Warszawy, z biura agencji Reutera. W — Witam Reutera!
32 M — Chciałbym zapytać, jak pan spędza dzień dzisiejszy? W — No, na łonie rodziny. Oczywiście, mam mały komunikat. M — Aha! W — Nagrywa pan? M — Jedną sekundę, tylko sobie włączę magnetofon... JuŜ, bardzo proszę, przepraszam, Ŝe to tak długo trwało. W — Okay! Komunikat. Społeczne komisje „Solidarności" kontrolują frekwencję w dzisiejszych tak zwanych wyborach. Opierając się na powszechnie znanych metodach statystycznych, juŜ teraz mogę podać szacunkową frekwencję do godziny dwunastej zero-
zero. W niektórych miastach Polski Północnej do wyborów poszło: w Gdańsku — 16,6%, w Sopocie — 17,3 w Gdyni — 17,5%, w Elblągu — 20%, w Słupsku — 21%, w Olsztynie — 21%, w Szczecinie — 17%. Na podstawie zebranych danych przewiduje się, Ŝe w dniu dzisiejszym w Gdańsku zbojkotuje tak zwane wybory ponad 50% uprawnionych. Gdańsk, dnia 13 października 1985 roku, godzina 14.30 Lech Wałęsa. Rozmowa piąta K — Dzień dobry. Czy to mieszkanie pana Wałęsy? W — Tak. K — Mówi., z agencji., (nieczytelne słowa). W — Tak. K — Czy zastałam pana Wałęsę? W — Przy aparacie. Słucham. K — Proszę pana, czy moŜe mi pan potwierdzić aresztowanie 35 osób w Gdańsku? W — Tak. Potwierdzam! K — Zapobiegawczy? W — Tak. Potwierdzam. Rozmowa siódma W — Tak? M — Dobry wieczór, ANSA się kłania z Warszawy. W — Witam ANSĘ. M — Tym razem mamy pytanie: czy coś wiadomo na temat Gdańska, nowego? W — No, nie, na razie nic. M — Na razie nie? Dlatego, Ŝe na konferencji prasowej, która odbyła się przed
33 chwilą, minister Urban powiedział, Ŝe w Gdańsku mniej więcej do czwartej głosowało ponad 50%. W — O! No, no, no! Nie, nie! śartuje sobie. M — Aha! Powiedział, Ŝe ... w całym kraju około dwóch trzecich. W — Ja uwaŜam to jako Ŝart Urbana (...). Rozmowa ósma W — Witam AP! M — Panie Lechu, jakieś oświadczenie miało być wczoraj w nocy? W — Nagrywa pan? (Odtworzenie komunikatu z taśmy magnetofonowej). Rozmowa jedenasta W — Tak? M — Halo! W — Tak, słucham. M — Czy Gdańsk? W — Tak. M — Czyja mogę... z Lechem Wałęsą? W — Przy aparacie. Słucham. M — Jak tam kochani? W — Okay. Jedziemy... M — Tak moŜe być, jak jest? W — Yes, okay. M — Dobra! W — Dobrze. M — Dziękuję. W — Z Bogiem. (koniec zapisu na taśmie kasetowej oznaczonej nr 14) St. Ekspert St. Ekspert Zakładu Kryminalistyki KGMO Zakładu Kryminalistyki KGMO ppłk mgr (...) ppłk mgr inŜ. (...)
Nie był to jednak koniec pracy pułkowników, lecz dopiero początek, bowiem ja bardzo duŜo rozmawiałem przez telefon. Wydział podsłuchów SłuŜby Bezpieczeństwa w Gdańsku przesyłał do Warszawy .ciągle nowe taśmy, przez co stawałem się coraz kosztowniejszym obywatelem. „W wyniku analiz ciągłości parametrów techniczno-elektroakustycznych i zespołów cech lingwistyczno-fonetycznych ustalono, Ŝe na dowodowej taśmie kasetowej utrwalone są autentyczne nagrania 21 rozmów telefonicznych.
34 Badania identyfikacyjne osoby Badania te wykonano zgodnie z rutynową, językowo-pomiarową metodą identyfikacji osób na podstawie analiz mowy ciągłej. Analizy wykonane według tej metody wykazały, Ŝe jednym z męŜczyzn biorących udział w rozmowach telefonicznych był Lech Wałęsa, którego wypowiedzi utrwalone na taśmie magnetofonowej nadesłano do badań jako materiał porównawczy... Odtworzenie i spisanie treści rozmów Dowodowe rozmowy telefoniczne odtworzono i spisano w warunkach studyjnych z zachowaniem wszelkich błędów językowych i przejęzyczeń. Rozmów prowadzonych przez kobiety i dzieci na tematy prywatne nie spisywano. Oznaczenia w tekście: W — wypowiedzi Lecha Wałęsy, M — wypowiedzi innych męŜczyzn, K — wypowiedzi kobiet, D — wypowiedzi dziecka (...)". Rozmowa jedenasta M — Słucham? K — Danusię mogę prosić? M — Proszę bardzo. K — Dziękuję. K — Halo? Danusia? K — Tak. K — Wiesz, co jest w tej puszce? K — Co? K — Mielonka. K — Mielonka? K — Tak. K — Aha, no dobrze. K — No. K — Ładna? K — No, taka dosyć. K — Jasna czy ciemna? K — Ciemna. K — Aha, to wołowina. K - No. K — Dobrze, no to zjedzcie, na zdrowie. K — Dziękuję. K — Smacznego, dziękuję. K — Dziękuję.
55 K — No to cześć. K — Hej. W tym miejscu eksperci-pułkownicy z Komendy Głównej MO okazali się przesadnie podejrzliwi. Teoretycznie w puszce moŜna ukryć ulotki, ale jestem pewien, Ŝe Danka miała na myśli naprawdę tylko wołowinę.
Rozmowa dwudziesta pierwsza K — Słucham. M — Dobry wieczór. Agencja AP się kłania. K — Dobry wieczór. M — Czy z panem Lechem mógłbym rozmawiać? K — Chwileczkę. W — Tak, słucham. M — Dobry wieczór, panie Lechu, AP się kłania. W — Witam AP. M — Chcielibyśmy się dowiedzieć, co słychać? W — A, nic szczególnego. Jestem na chorobowym w dalszym ciągu. Komisyjnie badany byłem. M — Tak? W — No. I dwanaście dni następnych mam (zwolnienia). M — Yhy. Kiedy ta komisja była? Dzisiaj? W — Wczoraj. M — Wczoraj ta komisja była i następnych 12 dni? To wrzody? W — To są te wrzody na dwunastnicy. M — Wrzody, wrzody cały czas? W — Tak, wrzody. Będę potrzebował lekarstwo. Na razie nie moŜemy dostać Jeśli jutro nie dostanę, to będę prosił agencję, Ŝeby mi załatwiła. M — Dobrze. W razie czego przekaŜę szefowi. W — No. M — Dobra, panie Lechu, a co z tym..., jakieś wezwania były? W — No nie. Jestem chory. Mogę chodzić, ale tylko po domu. Taki typ leczenia mam. M - Aha. W — Takie półinternowanie. Moje poczynania śledzili nie tylko zachodni dziennikarze. Komplet wyborczych komentarzy Wałęsy zebrała równieŜ Polska Agencja Prasowa: „Prokuratura Generalna. Wicedyrektor Departamentu Postępowania Karnego Ob. Leszek Pietrasiński. W odpowiedzi na wasze pismo z dnia 29 października przekazujemy zestaw fotokopii
36 informacji agencji prasowych (wraz z tłumaczeniem fragmentów), dotyczących wypowiedzi Ob. L. Wałęsy. Wiceprezes Polskiej Agencji Prasowej..." WYPOWIEDZI LECHA WAŁĘSY (w oparciu o doniesienia agencji zachodnich) 7.10.85 Reuter — (w nawiązaniu do skargi Romaszewskiego dot. „tortur stosowanych przez straŜ więzienną w Łęczycy" w stosunku do niektórych działaczy związkowych). W rozmowie z przedstawicielem Reutera Wałęsa oświadczył, Ŝe władze nasiliły aresztowania w związku ze zbliŜaniem się terminu wyborów. Wałęsa stwierdził, Ŝe aresztowania te dowodzą, iŜ zduszona w czasie stanu wojennego „Solidarność" jest ciągle silna. Dodał: „Gdybyśmy byli słabi, pozostawiono by nas samym sobie". 9.10.85 Reuter — Lech Wałęsa, który krytykował brak autentycznie niezaleŜnych kandydatów, powiedział, Ŝe wybory „nie przysporzą nikomu wiarygodności ani teŜ nikogo jej nie pozbawią". 11.10.85 UPI — Lech Wałęsa oświadczył: „Pragnę powtórzyć raz jeszcze, Ŝe oficjalne rezultaty wyborów nie będą odzwierciedleniem prawdziwych poglądów narodu. To jest przyczyna, dla której nie chcę głosować." 12.10.85 AP — W rozmowie telefonicznej z przedstawicielem agencji Wałęsa stwierdził: „W całym kraju nastąpiło wiele zatrzymań. Celem jest zdezorganizowanie obliczeń i zbierania informacji. Ale przewidzieliśmy to i wszystko jest tak zorganizowane, Ŝe nie ma moŜliwości sparaliŜowania tej akcji". Wałęsa
dodał, Ŝe w niedzielę zamierza uczestniczyć w mszy, a dzień wyborów spędzi w domu, poniewaŜ jest zaziębiony. Powiedział równieŜ: „Jestem bardzo silnie strzeŜony przez policję, a Gdańsk jest jak wielka forteca..." UPI — pisze, Ŝe wysłannikowi agencji Wałęsa oświadczył w związku z nasileniem się aresztowań w Gdańsku: „Otrzymałem 35 nazwisk, poniewaŜ rodziny zatrzymanych mi je podały". Wałęsa utrzymuje, Ŝe „jest pewien", iŜ wiele innych rodzin z nim się nie kontaktowało, poniewaŜ oczekują, Ŝe ich krewni powrócą w ciągu 48 godzin. Wałęsa dodał: „Przed II wojną światową przed wyborami aresztowani byli komuniści. Obecnie robią to samo z nami". 13.10.85 AP stwierdza, Ŝe Wałęsa powiedział agencji przez telefon, iŜ w Gdańsku, miejscu narodzin „Solidarności", około 1000 osób pomaszerowało do centrum miasta po mszy zanim zostały rozproszone przez policję. (...) 15.10.85 AFP — (...) W komunikacie odczytanym ze swego mieszkania w Gdańsku Wałęsa stwierdził, Ŝe „miliony Polaków nie udały się do urn dla uczestnictwa w wyborach, które władze starały się przekształcić w plebiscyt dotyczący ich polityki rzekomej normalizacji". Jedną z zasadniczych lekcji — powiedział Wałęsa
37 — wypływających z wyborów jest ponowne potwierdzenie, Ŝe zmiany w świadomości i zachowaniu się Polaków po Sierpniu 1980 mają charakter nieodwracalny oraz Ŝe nikt nie pozwoli na unicestwienie ducha Sierpnia. śeby wyrobić sobie lepszy pogląd na moją osobę, pani prokurator postanowiła takŜe zwrócić się po informacje do moich przełoŜonych w stoczni. „Opinia o pracowniku. Obywatel Lech Wałęsa, syn Bolesława, urodzony 29 września 1943 roku w Popowie, wykształcenie zasadnicze zawodowe, rozpoczął pracę w Stoczni Gdańskiej im. Lenina dnia 12 lipca 1961 roku, ostatnio na stanowisku elektromontera zakładowego. (...) Charakterystyka kwalifikacji zawodowych: dyplom mistrza w zawodzie. Zakres powierzonych zadań i obowiązków oraz ocena poziomu ich wykonania: wykonywanie napraw bieŜących, konserwacji wózków akumulatorowych i widłowych oraz konserwacji i napraw prostowników. Praca wykonywana samodzielnie, z wykazaniem duŜej znajomości problematyki przy ustalaniu przyczyn uszkodzeń i sposobie ich naprawy. Zgłoszony wniosek racjonalizatorski w zakresie układu sterowania wózka akumulatorowego. Między innymi równieŜ usprawnił sposób sterowania elektrycznego w wózku widłowym z importu. (...)" Moje kierownictwo nie miało — jak widać — o mnie złej opinii. Za to duŜo gorsze świadectwo wystawił mi „znajomy" dzielnicowy MO: „Wywiad środowiskowy. Lech Wałęsa, s. Bolesława i Felicji z d. Kamińska, urodzony... zamieszkuje... z Ŝoną Mirosławą i 7 dzieci. Ma mieszkanie 6-izbowe. Posiada samochód mikrobus „Volkswagen". Był czterokrotnie karany mandatem i grzywną za naruszanie przepisów o ruchu drogowym. (...) L. Wałęsa (...) był wielokrotnie zatrzymywany za uczestnictwo w nielegalnych zgromadzeniach. (...) W Gdańsku, wspólnie z innymi osobami, brał udział w nielegalnym spotkaniu, podejmując działania w celu zorganizowania w dniu 28.02.85, wbrew przepisom prawa, ogólnokrajowego strajku protestacyjnego mającego na celu wywołanie niepokojów publicznych w związku z polityką Państwa w zakresie reformy cen oraz stosunków PaństwoKościół." Upewniona milicyjną opinią, pani prokurator postanowiła przedstawić mi zarzut i przesłuchać w charakterze podejrzanego. Nastąpiło to 6 listopada 1985: PROTOKÓŁ przesłuchania podejrzanego. Na pytanie, czy podejrzany chce składać wyjaśnienia, podejrzany odpowiada, Ŝe odmawia jakichkolwiek wyjaśnień i składa oświadczenie na piśmie. Podejrzany oświadcza, Ŝe nie będzie odczytywał treści oświadczenia, wszystko jest napisane. W tym miejscu prokurator odczytała treść oświadczenia: „Gdańsk, 5 listopada 1985 r. Prokurator Wojewódzki w Gdańsku. Oświadczenie. Skandaliczny przebieg procesu W. Frasyniuka, B. Lisa i A.
38
Michnika oraz ciągle ostatnio nasilające się działania represyjne władz przekonały mnie ostatecznie, Ŝe jedynym właściwym zachowaniem się przed sądem, prokuraturą i milicją jest odmowa zeznań i milczenie. (...) Oświadczam, Ŝe pomimo wszczęcia przeciwko mnie kolejnego postępowania karnego, nadal będę postępował tak samo, jak dotychczas. Nic nie jest w stanie przeszkodzić w zrealizowaniu zdobyczy Sierpnia, w dotrzymaniu złoŜonej na Zjeździe „Solidarności" przysięgi — aŜ do nieuchronnego zwycięstwa. Podpis Lech Wałęsa." Podejrzany oświadcza, Ŝe jest to jego własnoręczny podpis. Pytanie prokuratora: na jakiej podstawie podejrzany opierał przekazywane celem publikacji informacje, Ŝe w dniu 13 października 1985 roku (...) w Gdańsku bojkotuje wybory ponad 50% uprawnionych? Na pytanie skierowane do podejrzanego, czy zrozumiał pytanie, podejrzany gestem ręki wskazuje treść oświadczenia złoŜonego prokuratorowi. (...) Obrońca podejrzanego i podejrzany wnoszą o sporządzenie uzasadnienia postanowienia o przedstawieniu zarzutów, jakie dziś zostało ogłoszone podejrzanemu. (...) Zarządzono przerwę, poniewaŜ podejrzany chce się porozumieć ze swym obrońcą. Po przerwie stawił się obrońca podejrzanego, nie stawił się podejrzany. Obrońca oświadczył, Ŝe w czasie przerwy podejrzany poczuł się źle i udał się do swojego domu. Obrońca okazuje oświadczenie o czasowej niezdolności do pracy nr 523406 wydane przez Zespół Przemysłowej SłuŜby Zdrowia w Gdańsku na nazwisko Lech Wałęsa. (...) Numer statystyczny choroby 532 z zaleceniem, Ŝe chory moŜe chodzić na zabiegi. Pieczęć z podpisem lekarza nieczytelnym. Zaświadczenie zwrócono obrońcy. (...) Na tym protokół zakończono. Podejrzany wydalił się samowolnie. Godzina 11.30. Przesłuchanie było szopką, w której nie zamierzałem brać udziału. Miałem zwolnienie lekarskie i czułem się nie najlepiej, pojechałem więc do domu, śledzony, jak zawsze, przez tłum agentów tajnej policji. ŚcieŜka druga. Rozmowa dziewiąta M — Halo! Tu UPI, czy pan Wałęsa? W — Witam UPI. Czy macie włączony magnetofon? Komunikat z 6 listopada. O godzinie 10.00 zgłosiłem się w prokuraturze, składając na ręce Prokuratura Wojewódzkiego oświadczenie: „Skandaliczny przebieg procesu Władysława Frasy-niuka, Bogdana Lisa i Adama Michnika oraz ciągle ostatnio nasilające się działania represyjne władz przekonały mnie ostatecznie, Ŝe jedynym właściwym zachowaniem się przed sądem, prokuraturą i milicją jest odmowa zeznań i milczenie. (...)"
39 W związku z przesłuchaniem w dniu dzisiejszym nie mogłem być na pogrzebie Marcina Antonowicza, ale wysłałem tekst, który — mam nadzieję — będzie odczytany nad trumną. Oto treść: „Jesteśmy świadkami kolejnej wielkiej tragedii. Zginął młody człowiek. Chciałbym w tym miejscu złoŜyć rodzicom świętej pamięci Marcina z serca płynące, poparte głębokim smutkiem wyrazy współczucia. (...) Śmierć ta jest całkowicie bezsensowna. Dotknęła ona świętej pamięci Marcina w chwili, gdy znajdował się w rękach tych, których elementarnym obowiązkiem jest strzec bezpieczeństwa obywateli. Po raz kolejny potwierdziło się, Ŝe aparat MSW działa w Polsce ponad prawem, w poczuciu całkowitej bezkarności. (...) Dopóki więc — o czym wielokrotnie mówiliśmy — aparat MSW nie zostanie poddany społecznej kontroli, moŜemy w kaŜdej chwili znaleźć się na miejscu świętej pamięci Marcina i będzie to zawsze jakiś tragiczny wypadek." Tak! Tak! Halo! M — Halo! W — No, to wszystko. M — Mam jeszcze pytanie, ile to trwało na prokuraturze dzisiaj? W — Myślę, Ŝe w sumie około godziny. Z tym, Ŝe była przerwa, boja się trochę źle poczułem, zostawiłem tam adwokata. Więc sprawa jest dwudzielna. M — Yhy. W — Myślę, Ŝe resztę powinniście się dowiedzieć u Jacka Taylora, on był do końca, a ja
nie. M — On będzie dzisiaj w zespole? W — Chyba tak. M — Mam jeszcze jedno pytanie, czy postawiono panu konkretny zarzut? W — Tak jest. M — Pamięta pan, jaki to był numer? W — Bardzo się spieszono. Wydaje się, Ŝe chciano tę sprawę całkowicie dzisiaj zakończyć. I w związku z tym... (Teresa ZabŜa, sekretarka, do Lecha Wałęsy, w pomieszczeniu: panie Wałęsa, milicja do pana). W — ... i w związku z tym musiałem tak, a nie inaczej postąpić. Moment! Bo mamy „władzę ludową", więc muszę zobaczyć... (Kobieta do L. Wałęsy: szybko przychodź! Patrz, patrz, jak się pcha, jak się tłoczy! Zobacz). Stenogram z taśmy kasetowej nagranej w dniu 6 listopada 1985 roku w mieszkaniu podejrzanego Lecha Wałęsy. M.R. — kpt.Marek Rogowski M.W. — Mirosława (Danuta) Wałęsa (w zaawansowanej siódmej ciąŜy, nad-wraŜliwa — przyp. L.W.) L.W. — Lech Wałęsa
40 M.R. — Gdzie jest Wałęsa? M.W. — ... Chodzą po całym mieszkaniu... Przyszli panowie, jak do siebie. Panie Wałęsa! Milicja do pana! Poczekaj no, uwaŜaj pan! Gdzie się pan tak pchasz?! MąŜ zaraz przyjdzie. M.R. — Nie do pani przyszedłem. M.W. — No, panie, poczekaj pan! L.W. — Mamy „władzę ludową"?! M.R. — Proszę, panie Wałęsa. M.W. — Cicho, spokojnie, stop! Co się pan tak tłoczysz? Pomału, poczekaj, aŜ mąŜ wyjdzie. Jak cham się pan zachowujesz, jak typowy cham. M.R. — Niech pani kilka słów jeszcze powie... M.W. — Zwykłe chamstwo, Ŝeby w moim domu podstawiać mi pod nos magnetofon. L.W. — Proszę pana, dlaczego ten gość nagrywa w moim domu? Nie przedstawił się jeszcze. M.R. — Bo to polecenie.., M.W. — Jakie polecenie? Wchodzić z aparatem do czyjegoś domu?! M.R. — Mam polecenie Prokuratury Wojewódzkiej dostarczyć natychmiast pana do prokuratury... M.W. — MoŜe pan na niego wejdzie? Co się pan tak pchasz na człowieka chorego?! L.W. — Jestem na zwolnieniu lekarskim. M.R. — Niech pani trzyma ręce przy sobie i nie popycha mnie! M.W. — Na pewno! To jest moje mieszkanie, a nie pana, tak?! M.R. — Wiem o zwolnieniu, ale jest polecenie Prokuratora. M.W. — Lata, jak osioł... Milicja blada ze strachu, aŜ się portki trzęsą. L.W. — Jestem na zwolnieniu lekarskim, nie wolno mi chodzić i nie będziecie chorego człowieka brać siłą. M.R. — Będziemy. L.W. — No, dobrze, jak macie takie prawo? Bardzo dobrze. Ja panu przekazuję, Ŝeby pan nie miał wątpliwości... M.W. — Czterech byków przyszło, Ŝeby mi męŜa brać! Pan jest cham! M.R. — Niech się pani nie denerwuje. M.W. — Tak? Pan myśli, Ŝe wystarczy pana słowo, Ŝeby się nie denerwować? O, ten wygląda „normalnie" jak Pietruszka. Wyjmij pan pistolet i strzelaj! L.W. — Nie wolno panu. Pan łamie prawo. Pan nie moŜe występować wbrew prawu. Ja mam zwolnienie lekarskie...
41 M.R. — To pan powie Prokuraturze Wojewódzkiej. (Do swoich ludzi). Proszę wezwać lekarza. M.W. — PrzecieŜ Urban powiedział, Ŝe skoro mąŜ jest chory, to ma siedzieć w domu, a nie chodzić! Ja nie wiem po co w ogóle jest milicja?! śeby „ubecja" rządziła w kraju!? Zachowują się tak, jak by bogami byli! Świnie i ludoŜercy! Kasetą będą człowieka straszyć! M.R. — Był pan w prokuraturze? L.W. — Ale teraz nie mam ochoty. Lekarz mi mówił, Ŝe mam być w domu. M.W. — I napisane jest, Ŝe ma chodzić tylko po domu, a nie dla władzy. (...) A on dalej nagrywa! Jak bym cię strzeliła tą popielniczką, to by cię szlag trafił! Po jaką cholerę pan nagrywa? M.R. — Bo takie jest polecenie. M.W. — Polecenie ?! Jesteście Ŝłoby, chcecie człowieka opluć. Jesteście zakute łby! M.R. — Uprzedzam panią, Ŝe jest to lŜenie funkcjonariuszy w czasie wykonywania czynności... M.W. — Nic mnie to nie obchodzi! Funkcjonariusz to jest dla mnie władza w mundurze, a nie jakiś kmiotek w cywilu! Jestem takim samym obywatelem, jak i pan. Jestem ciekawa, czy mogłabym iść do pana domu z magnetofonem i nagrywać! Tak?! L.W. — No, dobrze, kochanie, nie denerwuj się, bo będzie źle... M.R. — Panie Wałęsa, uprzedzam pana jeszcze raz, Ŝe to, co robi Ŝona, jest lŜeniem funkcjonariuszy. M.W. — Tak? śona robi to, do czego ma prawo w swoim domu. L.W. — Pan naszedł mnie, kiedy jestem chory. M.W. — I biega po całym mieszkaniu, jak kot z pęcherzem. L.W. — To jest po prostu napad na dom. M.W. — Bandycki napad... i jeszcze mi taki biega po mieszkaniu z magnetofonem! (...) L.W. — Kochanie, ty nie denerwuj się, ty nie moŜesz denerwować się. Po co ci to? M.W. — Im zaleŜy, tym gnojom, Ŝeby denerwował się ktoś, kto nie moŜe,. Tak, no oczywiście! Wy zabijacie człowieka na ulicy i powiecie, Ŝe to był wypadek. Normalna sprawa! Mnie juŜ niczym nie nastraszycie, bo ja juŜ przeŜyłam z wami dość. Lekarza? Pierwsza słyszę, Ŝeby lekarz mógł... M.R. — Poproszę, Ŝeby lekarka zbadała Lecha Wałęsę. L.W. — Pani ma honorować zwolnienie lekarskie, na którym jest napisane, Ŝe mam być w domu. Takie mam zwolnienie lekarskie.
42 M.W. — Kochanie, daj spokój pani doktor, niech się wypowie, tak? Proszę bardzo... L.W. — Proszę pani, ja mam zwolnienie lekarskie, w którym stwierdzono, Ŝe poza zabiegami nie mam nigdzie wychodzić. To zwolnienie jest na prokuraturze odpisane i dlatego nie mam ochoty wychodzić. (...) Pani musi to tylko potwierdzić, Ŝe tak jest. Jeśli pani ma wątpliwości, proszę na prokuraturze sprawdzić. Lekarka: — Tak, ale ja bym chciała pana zbadać. L.W. — Ja sobie nie Ŝyczę. (...) Czy pani podwaŜa komisyjne zwolnienie lekarskie? Lekarka: — Nie o to chodzi. Ja nie w tym celu przyjechałam. L.W. — Więc niech pani powtórzy ,,władzy ludowej", Ŝe mam legalne zwolnienie lekarskie, w którym jest, Ŝe mam być w domu, a nie denerwować się. (...) M.W. (do Teresy ZabŜy) — Weź, zawiadom wszystkich... (ZabŜa chwyta za telefon, ale zostaje odepchnięta). M.R. — Niech pani to na razie zostawi. M.W — Proszę bardzo! Bestia! JuŜ tu tacy byli niektórzy! L.W. — Kochanie, nie denerwuj się. M.W. — Przyjdzie taki do czyjegoś domu i będzie się rządził! L.W. — No właśnie. Jakim prawem rządzi się pan w moim domu? M.R. — Takim, Ŝe wykonuję to, co zostało mi zlecone.
L.W. — Co pan wykonuje, proszę pana? Pan jest tu cywilem. M.R. — Panie Wałęsa, krótko! Pani doktor chce pana zbadać. Czy chce pan? L.W. — Nie, proszę pana, ja jestem w tym momencie na zwolnieniu lekarskim, wydanym przez komisję. Komisja zna... M.R. — Dobrze, panie Wałęsa. JuŜ to słyszałem. Pytam się, czy pani doktor moŜe pana zbadać? L.W. — Nie mam ochoty, dlatego, Ŝe źle się czuję. M.R. — Proszę się ubrać! Jedzie pan z nami. L.W. — Nie, proszę pana. Weźmiecie mnie tylko siłą, a pani doktor złamie prawo komisji lekarskiej. (Lekarka tłumaczy, Ŝe przyjechała tylko w celu zbadania jego aktualnego stanu zdrowia). L.W. — Pani wytłumaczy tym panom, Ŝe łamią zalecenia lekarzy. Denerwują mnie wtedy, kiedy ja mam mieć spokój, bo ta choroba wymaga spokoju. (Lech Wałęsa wyraŜa w końcu zgodę na badanie lekarskie. Przebieg badania i wywiadu lekarskiego słabo słyszalny).
43 M.W. — Ja bym się na twoim miejscu nie rozebrała. Niechby mnie siłą zabrali. (...) Chamstwo! Milicja jest po to, Ŝeby zwykłego obywatela bronić, a nie nachodzić prywatne mieszkanie! (...) Tacy przystojni męŜczyźni, a takie świnie! (...) L.W. — Dlaczego się denerwujesz w ten sposób. Wiesz, Ŝe nie masz się denerwować. M.W. — Siedzi kretyn i podstawia mi w moim domu pudełko pod nos. Myśli, Ŝe mnie po raz pierwszy nagrywa. A ja mam we własnym domu prawo mówić, co mi się podoba! Niech się dzieje wola boŜa. Kopnę pana w ten magnetofon i wypadnie panu z ręki! Przyjrzyj się sobie, człowieku, jesteś bestią! Przyjrzyj się... ja się nie denerwuję. (...) M.R. — Panie Wałęsa, nakaz był, to zresztą nie jest tajemnicą. (...) Z uwagi, Ŝe jest zwolnienie lekarskie i zgodził się pan... (...) przekaŜemy prokuratorowi... L.W. — Gdybym tak nie postawił sprawy, to co by pan zrobił? M.R. — Zabrałbym pana. L.W. — No, panie. Gdzie macie honor i prawo? Chcecie Polską rządzić w takich warunkach! Ludzie, ludzie, przecieŜ z wami trzeba walczyć, naprawdę walczyć i chyba do tego doprowadzicie! Ja juŜ teŜ jestem na skraju wytrzymałości. Będziecie płakać na swój los. M.R. — Dobrze, panie Wałęsa. To wszystko. Do widzenia. M.W. — Ja miałam pana za kogoś lepszego... M.R. — Do widzenia. M.W. — Nie jesteście warci, Ŝeby was nazywać ludźmi! Jeden z obywateli PRL — zamieszkały w Krakowie, przy ulicy Złotego Wieku — napisał do Prokuratury Generalnej: „Czwartkowa prasa zamieściła PAP-owski komunikat o tym, jak »przywódca polskiego świata pracy« p. Lech Wałęsa kolejny juŜ raz zakpił sobie z organu powołanego do strzeŜenia praw w Polsce Ludowej. Źle mówię: ten maleńki cwaniaczek, zdalnie, lecz precyzyjnie sterowany przez olbrzymich przecwaniaków, zakpił nie z prokuratora Prokuratury Wojewódzkiej w Gdańsku, lecz ze mnie i z kaŜdego obywatela PRL. (...) KaŜdy normalny obywatel, gdy go wezwie prokurator, przychodzi sam (...) i zachowuje się powaŜnie. Nie znika, nie krzyczy „a ku-ku", a potem nie wyciąga waŜnego druku L-4. Myślę, Ŝe juŜ najwyŜszy czas, by ukrócić praktyki p. Lecha, dać mu po nosie, na co w pełni zasługuje, a przede wszystkim pokazać, Ŝe mimo Nobla za walkę z socjalizmem w Polsce — nie jest on ani mniejszy, ani większy obywatel PRL od kaŜdego zwyczajnego Polaka".
44 Całe szczęście, Ŝe w moim interesie działali teŜ inni. Miałem trzech wybitnych adwokatów: Annę Skowrońską, Jacka Taylora i Jana Olszewskiego. Napisali oni szereg skarg na tendencyjną działalność prokuratury, dowodząc zorganizowania całej akcji wysyłania wniosków o ściganie Lecha Wałęsy, a takŜe dołączenia do akt sprawy listów osób niepoczytalnych. W tej sytuacji — twierdzili — czyn zarzucony naszemu klientowi nie wypełnia znamion przestępstwa, albowiem w jego działaniu trudno dopatrzyć się zamiaru
zniesławienia kogokolwiek, widać natomiast dąŜenie do prawdy. W prokuraturze jednak uwaŜano inaczej. Otrzymałem kolejne wezwanie na przesłuchanie i wszystko zmierzało do wytoczenia mi procesu. Oczywiście, nie myślałem się poddawać. Rozmowa trzydziesta pierwsza M — Dzień dobry. Tu agencja UPI, czy moŜna? M — Tak, nagrywa pan? M — Tak! M — (...) Otrzymałem kolejne wezwanie do Prokuratora Wojewódzkiego w Gdańsku na dzień 5 grudnia 1985 roku, godzinę 9.00. NiezaleŜnie od stanu zdrowia, tym razem zgłoszę się w prokuraturze. Dostarczę takŜe moje stanowisko w niektórych waŜniejszych sprawach. (...) Rozmowa sześćdziesiąta trzecia W— Aram? M — Tak. W — Słuchaj, sprawdź czy Ŝyczenia do Celińskiego, Stelmachowskiego, Wielo-wieyskiego i kogo tam jeszcze poszły? M — Tak, tak, poszły. W — Poszły? M — Poszły. W — Okay. Dziękuję bardzo. M — To na razie. W — Cześć. Jak wspomniałem, władza ludowa nie Ŝałowała pieniędzy na moje rozmowy, to znaczy na ich podsłuchiwanie. 4 grudnia 1985 dyrektor Zakładu Kryminalistyki przysłał obliczenie kosztów wykonanej ekspertyzy. Moje rozmowy wymagały 170 godzin pracy dyplomowanego fachowca, czyli 21 ośmiogodzinnych dni. Cały miesiąc jakiś podpułkownik ślęczał nad moimi dialogami, a godzina jego dłubaniny
45 kosztowała 120 złotych, to jest dwa razy tyle, ile ja miałem w stoczni. Kolejne rachunki to tłumaczenia moich wypowiedzi z prasy zagranicznej, pisanie niezliczonych „notatek słuŜbowych", dziesiątki godzin pracy prokuratorów, śledczych i konfidentów. Do tego jeszcze kilka samochodów obstawy, kilogramy urządzeń podsłuchowych i „suka" warująca przed moim domem — a wszystko po to, Ŝeby „reprywatyzować" robola. Na razie jednak znajdowałem się w centrum uwagi publicznej. AKT OSKARśENIA przeciwko Lechowi Wałęsie o czyn z art. l par. l k.k. OskarŜam: Lecha Wałęsę (...) o to, Ŝe: w październiku 1985 roku w Gdańsku, w celu rozpowszechniania fałszywych wiadomości o powodzeniu bojkotu wyborów do Sejmu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, proponowanego przez działające nielegalnie w kraju ugrupowania anty socjalistyczne, przekazywał przedstawicielom agencji prasowych „Reuter", „United Press International", „Agence France Presse" i „Associated Press" oraz nielegalnym wydawnictwom w kraju nieprawdziwe informacje o frekwencji wyborczej na terenie województwa gdańskiego, elbląskiego, słupskiego, szczecińskiego, olsztyńskiego oraz wrocławskiego, które następnie publikowane były w zagranicznej prasie oraz audycjach radiowych, w tym równieŜ emitowanych w języku polskim, a takŜe w nielegalnych wydawnictwach w kraju, kwestionując w ten sposób rzetelność wiarygodnych obliczeń frekwencji wyborczej, dokonanych przez komisje wyborcze na terenie tych województw, czym poniŜył w opinii publicznej członków tych komisji oraz naraził ich na utratę zaufania niezbędnego dla pełnienia powierzonych im funkcji publicznych, to jest o przestępstwo z art. 178 par. l k.k. (...) UZASADNIENIE
Przeprowadzone w dniu 12 października 1985 roku wybory do Sejmu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej poprzedzała podjęta w kraju przez nielegalne, antypaństwowe
struktury akcja propagandowa, polegająca na wzywaniu do bojkotu wyborów. WyraŜała się ona w szczególności w rozpowszechnianiu na terenie kraju nielegalnych wydawnictw, ulotek i haseł wzywających obywateli do powstrzymania się od udziału w akcie wyborczym. Szeroki rezonans tej propagandzie nadały — od dawna działające przeciwko interesom Polski — zagraniczne antypolskie ośrodki propagandowe, szczególnie niektóre zachodnie stacje radiowe, emitujące programy w języku polskim. (...) PoniewaŜ wezwania do bojkotu wyborów okazały
46 się bezskuteczne, w dniach 13 i 14 października 1985 roku (...) Lech Wałęsa przekazywał ze swego mieszkania w Gdańsku korespondentom zagranicznym komunikaty, których treść poddawała w wątpliwość wiarygodność obliczeń frekwencji wyborczej, dokonanych przez komisje wyborcze. Treść tych rozmów (...) utrwalono i udostępniono dla potrzeb śledztwa. (...) W tym czasie w Warszawie Rzecznik Prasowy Rządu minister Jerzy Urban na konferencji prasowej dla dziennikarzy zagranicznych informował o wstępnych szacunkach danych w zakresie frekwencji wyborczej, opartych na informacjach komisji wyborczych. Dane te były znacznie wyŜsze od rozpowszechnionych przez Lecha Wałęsę. Podczas rozmowy oznaczonej nr 7., z przedstawicielem włoskiej agencji prasowej ANSA, Lech Wałęsa określił, Ŝe te oficjalne wstępne wyniki są „Ŝartem ministra Urbana". (...) Po dniu 15 października 1985 roku w róŜnych punktach Gdyni i Gdańska, szczególnie w okolicy dworców kolejowych, znaleziono ulotki zawierające ry-sunki-karykatury działaczy państwowych i społecznych oraz oświadczenie i komunikat sygnowany przez Lecha Wałęsę. Z treści tego oświadczenia z dnia 15 października 1985 roku wynikało, Ŝe wybory odbywać się miały w warunkach wzmoŜonej presji wywieranej na obywateli, Ŝe w wielu duŜych ośrodkach miejskich wybory zbojkotowało od 35 do 50% wyborców. (...) Ten szeroki rozgłos nadany sprawie rzekomego sfałszowania wyborów do Sejmu w dniu 13 października 1985 roku wywołał reakcje członków komisji wyborczych. (...) Wyrazili oni oburzenie i przekazali ostre protesty przeciwko szkalującym doniesieniom zachodnich środków masowej informacji, w których — powołując się na oświadczenia Lecha Wałęsy — kwestionuje się rezultaty działań komisji wyborczych, pomawiając je o nierzetelne przedstawienie wyników wyborów. (...) Przesłuchany w charakterze podejrzanego Lech Wałęsa nie przyznał się do zarzucanego mu czynu, odmówił złoŜenia wyjaśnień, składając do akt nie mające związku z tym zarzutem oświadczenie... Na 11 lutego 1986 roku wyznaczono termin rozprawy przed Sądem Wojewódzkim w Gdańsku. To nic, Ŝe akt oskarŜenia stwierdzał w ostatnich fragmentach, Ŝe Lech Wałęsa „chcąc uwiarygodnić przekazywane przez siebie dane, opublikował dowolne liczby ustalone na takim poziomie, aby były zbliŜone do rzeczywistych wyników"; to nic, Ŝe te zbliŜone do rzeczywistości wyniki opublikowałem przed oficjalnym komunikatem o frekwencji; to równieŜ nic, Ŝe prezesem Sądu Wojewódzkiego był niejaki Zieniuk —jednocześnie przewodniczący jednej z „obraŜonych" komisji wyborczych. Po prostu na początku 1986 roku władza postanowiła sprawdzić, ile jeszcze wart jest mit Lecha Wałęsy.
47 PROTOKÓŁ ROZPRAWY GŁÓWNEJ
Dnia 11 lutego 1986 roku Sąd Wojewódzki w Gdańsku Sprawa: Lecha Wałęsy, oskarŜonego z art. 178 par. l k.k. Obecni: Prezes Sądu Rejonowego Janusz Lenarcik Ławnicy: Jan Nowicki, Jerzy Kruszyński Protokolant: Mariola Kuś, Małgorzata Woźna Wiceprokurator: Rajmund Blaszkowski OskarŜony: Lech Wałęsa osobiście oraz jego adwokaci (..., W tym miejscu (...) uprzedzono strony, Ŝe wszystkie czynności będą rejestrowane
przy pomocy aparatury utrwalającej dźwięk i obraz. (...) Obrońca oskarŜonego adwokat Anna Skowrońska wnosi o zezwolenie wejścia na salę członkowi parlamentu szwedzkiego, który w tym przedmiocie złoŜył pismo do Obywatela Prezesa Sądu Wojewódzkiego w Gdańsku i nie otrzymał odpowiedzi. Nadto obrońca wnosi o zezwolenie wejścia na salę osobistego przyjaciela oskarŜonego — księdza Henryka Jankowskiego, proboszcza kościoła św. Brygidy w Gdańsku, a takŜe umoŜliwienie obserwowania procesu przedstawicielowi ABC (telewizji amerykańskiej), która nie uzyskała zezwolenia na przebywanie na sali podczas trwania rozprawy. Obrońca oskarŜonego adwokat Jacek Taylor oświadcza, iŜ w dniu 6 lutego 1986 roku do Prezesa Sądu Wojewódzkiego w Gdańsku złoŜył wniosek biskup Tadeusz Gocłowski — w przedmiocie wyraŜenia zgody na wejście na salę rozpraw dwóm przedstawicielom Episkopatu — i nie otrzymał w tym względzie odpowiedzi. (...) Po naradzie sąd zezwolił na udział w rozprawie ks. Henrykowi Jankowskiemu oraz dwóm osobom wymienionym we wniosku ks. biskupa Tadeusza Gocłows-kiego, natomiast nie zezwolił na przebywanie na sali przedstawicielom prasy zagranicznej. (...) Po wielu godzinach
„Na pytania Przewodniczącego — czy strony widzą moŜliwość polubownego załatwienia tej sprawy? Prokurator oświadcza, Ŝe jeŜeli oskarŜony Lech Wałęsa złoŜy oświadczenie, które mogłoby satysfakcjonować członków komisji wyborczych, wówczas istnieje moŜliwość odstąpienia od oskarŜenia publicznego. OskarŜony Lech Wałęsa oświadcza: moją intencją nie było zniesławienie kogokolwiek; nie miałem zamiaru nikogo poniŜać. W związku z oświadczeniem prokuratora oraz oskarŜonego Sąd udał się na naradę.
48 Po naradzie: Na pytanie Prokuratora czy oskarŜony w swoim oświadczeniu pragnie dać satysfakcję osobom, które czują się obraŜone? OskarŜony oświadcza, iŜ podtrzymuje swoje oświadczenie — Ŝe jego intencją nie było kogokolwiek obraŜać lub zniesławiać. Po krótkiej naradzie sądu W tym miejscu Prokurator składa wniosek: Mając na uwadze dobro pokrzywdzonych i złoŜone oświadczenie Lecha Wałęsy, na mocy art. 50 par. 3 kpk Prokuratura Wojewódzka w Gdańsku odstępuje od oskarŜenia publicznego w niniejszej sprawie. Tak wyrwałem się ze szponów ludowej sprawiedliwości. „ObraŜonych" członków komisji wyborczych nikt o zdanie nie zapytał — prawdopodobnie dlatego, Ŝe go nie posiadali. Po jakimś czasie nadesłali jednak do sądu identycznie brzmiące oświadczenia, w których komunikowali, Ŝe juŜ nie czują się obraŜeni i zniesławieni oraz wycofują oskarŜenie. Wszyscy! Ostatecznie więc władze nie zdecydowały się na skazanie mnie. MoŜe z powodu licznych protestów, równieŜ za granicą, a moŜe dlatego, Ŝe posiadałem w zanadrzu sporo dokumentów szczegółowo opisujących manipulacje wyborcze. Choćby przypadek sołtysa, któremu pozwolono wrzucić kartki wyborcze za całą wieś, Ŝeby się chłopi nie męczyli!
Kilkaset kanciastych dni Rok 1986 z wielu względów zarysował się jako czas przełomu. Władza jeszcze, co prawda, szczerzyła kły, lecz widać juŜ w nich było liczne spróchnienia. Aresztowano liderów podziemia — Bogdana Borusewicza i Zbigniewa Bujaka — ale niebawem ich wypuszczono, wraz z pozostałymi więźniami politycznymi, na podstawie dwóch kolejnych amnestii.
Uchwalenie owych aktów prawnych miało zresztą związek z przyjęciem Polski do Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego. Pod koniec czerwca biskupi obradujący w Gnieźnie na 214 Konferencji Plenarnej Episkopatu Polski napisali w swoim komunikacie, Ŝe liczne grupy społeczne i zawodowe oczekują od władz administracyjnych stworzenia i rozszerzenia moŜliwości legalnego działania, niezaleŜnego od istniejących partii politycznych. Trzy miesiące później, po krótkich konsultacjach z waŜniejszymi regionami, powołałem do Ŝycia jawną Tymczasową Radę NSZZ „Solidarność", w której skład weszli: Bogdan Borusewicz (Gdańsk), Zbigniew Bujak (Warszawa), Władysław Frasyniuk (Wrocław), Tadeusz Jedynak (Katowice), Bogdan Lis (Gdańsk), Janusz Pałubicki (Poznań) i Józef Pinior (Wrocław). Władza zareagowała nerwowo, wzywając mnie na przesłuchanie, ale Ŝadnych ostrzejszych sankcji nie odwaŜono się zastosować wobec laureata pokojowej Nagrody Nobla. W ten sposób jeszcze raz ujawnił się specyficzny polski „zamordyzm z ludzką twarzą", choć rzecznik prasowy rządu Jerzy Urban nie darował sobie Ŝałosnego komentarza: „Gdyby Lech Wałęsa (. .) zobowiązał się do przestrzegania prawa zamiast powoływać sprzeczne ^ nim instytucje, gdyby szczerze i publicznie wyciągnął wnioski z dawnych błędów związku, którym kierował, gdyby stał się jednoznaczny w deklarowanej woli porozumienia, gdyby (...) nie chował w rękawie haseł tzw. pluralizmu i innych politycznych zamiarów godzących w nasz ustrój, gdyby nie sprzymierzał się publicznie z wrogimi Polsce siłami na Zachodzie — wówczas być moŜe takŜe do Lecha Wałęsy, człowieka, któremu wielu
50 ongiś zawierzyło, odnieść by się mogła zasada: niewaŜne, kto skąd przychodzi, waŜne, jaką obecnie zajmuje postawę." 10 października zaapelowałem — wspólnie z ośmioma intelektualistami (m.in.: z T. Mazowieckim i B. Geremkiem) — o zniesienie przez USA sankcji gospodarczych wobec Polski. Było to, jak pamiętam, na dzień przed drugim szczytem Gorbaczowa i Reagana — w Reykjaviku. Natomiast 12 października spotkałem się z funkcjonującą ciągle w podziemiu Tymczasową Komisją Koordynacyjną, lecz bez podawania składu personalnego. Miesiąc później SłuŜba Bezpieczeństwa podjęła spektakularną akcję ujawniania podziemia. Miał to być pokaz jej sprawności, ale w praktyce wyszło marne widowisko, ośmieszające policję polityczną („ujawniono" na przykład osoby, które nigdy się nie ukrywały albo od dawna przebywały za granicą). 19 listopada 1986 miało miejsce wydarzenie, które napełniło otuchą nie tylko moje serce, ale takŜe wszystkie pozostałe narządy: „Solidarność" została przyjęta jednocześnie do Międzynarodowej Konfederacji Wolnych Związków Zawodowych i Światowej Konfederacji Pracy. Był to drugi w historii przypadek afiliowania związku przy obu — róŜnych przecieŜ w orientacji — centralach (za pierwszym razem dotyczyło to związku baskijskiego podczas dyktatury generała Franco). Działania przygotowawcze do afiliacji trwały aŜ dwa lata, poniewaŜ rozmaici maruderzy rozgłaszali opinię o nikłych szansach przetrwania „Solidarności". Z tego, co mi wiadomo, momentem przełomowym stało się poparcie brytyjskiej centrali związkowej TUC i osobista postawa jej sekretarza generalnego Normana Willisa, choć nie bez znaczenia były teŜ zabiegi Biura Koordynacyjnego NSZZ „Solidarność" w Brukseli pod wodzą Jerzego Milewskiego. Afiliacja „Solidarności" do MKWZZ i ŚKP natychmiast podniosła prestiŜ naszego ruchu w oczach członków, sympatyków i wrogów, rozmywając głupawą ocenę, jakoby Związek utracił juŜ strukturę organizacyjną. Rozpowszechnienie tego poglądu groziłoby zaniechaniem pomocy przez dotychczasowych donatorów, trudno bowiem wspierać organizację, która nie istnieje. • Wspomniałem o brukselskim Biurze Koordynacyjnym „S". Warto dodać, Ŝe powstało ono l lipca 1982, a najbardziej wymiernym efektem jego działania była zawsze pomoc finansowa dla zdelegalizowanych struktur w kraju. Około połowy lat 80-tych Biuro pozyskiwało rocznie 500 tysięcy dolarów, z czego 300 tysięcy od amerykańskiej centrali związkowej AFL-CIO, 100 tysięcy od MKWZZ i resztę od central syndykalnych w Europie, Kanadzie, Australii, Japonii oraz (drobne sumy) od organizacji polonijnych i grup
prosolidarnościowych. Realizując szczegółowe polecenia TKK, Biuro wysyłało większość zdobytych pieniędzy do Polski albo
57 w formie zakupionego sprzętu, albo gotówki. Niestety, nie wszystkie przesyłki docierały do adresatów. Największa wpadka miała miejsce 28 listopada 1986 na przystani promowej w Świnoujściu, gdzie polskie władze zarekwirowały naleŜącą do Biura 20-tonową cięŜarówkę wraz z ładunkiem o łącznej wartości 200 tysięcy dolarów. Tym samym bezpowrotnie przepadły 23 offsety, 49 powielaczy, 16 termofaksów, zestaw komputerowy IBM-PC, 4 przenośne komputery ,,Tandy", 9 przystawek dyskietkowych do ,,Tandy", 12 drukarek komputerowych NL-10, a takŜe sporo drobniejszego sprzętu i ksiąŜek. Przyczyną wpadki było teleksowe zadenuncjonowanie transportu przez szwedzkiego celnika z Ystad. Nie zraŜony takimi kłopotami, pojawiającymi się przecieŜ i znikającymi niczym młodzieńcze krosty, 10 grudnia powołałem przy otwartej kurtynie Komisję Interwencji i Praworządności NSZZ „Solidarność", której przewodniczącym został Zbigniew Romaszewski. Nieco później zaistniała pod tym samym kierownictwem robocza grupa prawna „S", a ponadto Władkowi Frasyniukowi powierzyłem zorganizowanie grupy analizującej problemy społeczne, zaś Tadeuszowi Jedynakowi — problemy ekonomiczne. Rzecznik rządu, biedny w swoim chciejstwie, wyrecytował wówczas do kamer następujący tekst: „Władze państwowe podzielają pogląd związków, Ŝe ruch związkowy powinien być zjednoczony. Oznacza to, Ŝe w jednym zakładzie będzie działać tylko jedna organizacja związkowa. (...) Kwestia struktury ruchu zawodowego w ogóle nie odnosi się do podziemnych grup politycznych posługujących się nazwą »Solidarność«. (...) Wielką naiwnością jest mniemanie (...), Ŝe jeszcze raz Polacy pójdą tą samą drogą. To się nie zdarzy ani w bliskiej, ani w dalekiej przyszłości." Rok 1987 zaczął się dość pomyślnie, albowiem generał Jaruzelski pojechał 12 stycznia na spowiedź do papieŜa. Nie wiem dokładnie, o czym rozmawiali, ale myślę, Ŝe oprócz ustalania przebiegu kolejnej wizyty Jana Pawła II w ojczyźnie bąknięto coś niecoś na temat konieczności doprowadzenia w Polsce do ugod} społecznej. Dlatego w papieŜu upatrywałbym pierwszego autora idei Okrągłego Stołu. W marcu, niestety, musiałem połknąć duŜą, gorzką pigułkę, po której przez dłuŜszy czas czułem niesmak. OtóŜ grupa moich dawnych współpracowników z frakcji nawiedzonych postanowiła dokonać rozłamu w „Solidarności" i pod przykrywką wierności statutowi zawiązała dziwotwór nazwany Grupą Roboczą Komisji Krajowej. W jej skład weszli działacze z Łodzi, Szczecina, Gdańska i Warszawy, którzy juŜ od jakiegoś czasu twierdzili, Ŝe „Solidarność" Wałęsy lekcewaŜy wewnątrzzwiązkową demokrację. PrzeraŜała mnie ciasnota horyzontów tych ludzi, nie chcących zrozumieć, Ŝe w pewnym momencie „Solidarność" musiała
52 być znów czymś więcej, niŜ tylko ścisłym związkiem zawodowym. Wrzaskliwe eksponowanie roszczeń mogło przecieŜ doprowadzić do ostatecznego ugrzęźnięcia kraju w bagnie gospodarczej niewydolności. Na szczęście, nawiedzeni nie zdobyli znaczniejszych wpływów i w późniejszym czasie postanowili załoŜyć odrębny związek. W kwietniu, po wielomiesięcznych dyskusjach, eksperci „Solidarności" zdecydowali się opublikować stanowisko naszego związku w sprawie sytuacji i kierunków przebudowy gospodarki polskiej — czyli punkt widzenia, który po nielicznych korektach zaprezentowany został później podczas rozmów Okrągłego Stołu. Z radością obserwowałem w tym okresie widoczne niemal z tygodnia na tydzień nowe kiełki Ŝycia politycznego. Jednocześnie nastąpił pewien renesans mojej osobistej popularności, co mogłem dostrzec po ilości udzielanych wywiadów oraz po wizytach zagranicznych polityków. Pamiętam na przykład, Ŝe w maju miałem przyjemność gościć dyrektora generalnego Międzynarodowego Biura Pracy (przy MOP) Frangois Blancharda. Przed zbliŜającą się w czerwcu trzecią pielgrzymką Jana Pawła II do Polski zaprosiłem 31 maja do Warszawy grono 62 wybitnych pisarzy, naukowców, dziennikarzy, ludzi kultury i
ekonomistów, z którymi wydałem oświadczenie mówiące o prawie Polaków do niepodległości, demokracji, wolności, prawdy i samodzielnie kształtowanego ładu gospodarczego. Nie ma Ŝadnej przesady w stwierdzeniu, Ŝe wszyscy z utęsknieniem oczekiwaliśmy wtedy momentu, gdy stopa Ojca Świętego znów dotknie rodzimej ziemi. Wszak juŜ raz, w 1979 roku, odwiedziny papieŜa miały moc cudu, albowiem niezorganizowane (bezpartyjne) milionowe masy narodu poczuły się nagle wspólnotą pod przewodnictwem Kościoła i tamto wielkie doświadczenie zaprocentowało rok później powstaniem „Solidarności".
Przełom Trzecia wizyta papieŜa była oczywiście najwaŜniejszym wydarzeniem roku 1987 w Ŝyciu „Solidarności" i Polski. Wiem, Ŝe niektórzy chcieliby inaczej widzieć legendę „Solidarności", ale papieska wizyta naprawdę dokonała przełomu psychicznego w narodzie. Tym razem głowie Kościoła, tak umiłowanemu przez Polaków Janowi Pawłowi II, zezwolono na bytność w „zakazanym" mieście Gdańsku, a dodatkowo jeszcze — w zbudowanej na terenie dawnego lotniska nowej dzielnicy Zaspa, gdzie wówczas mieszkałem. Długo negocjowano tę trasę, bo wszystko miało jeszcze w Polsce wymowę symboliczną, wszystko było „podejrzane". KaŜda postać, kaŜda budowla, kaŜda uroczystość mogła raptem nabrać niepoŜądanych treści i politycznego wymiaru, który burzyłby porządek, czyli „normalizację". Tak zachowywała się władza niepewna poparcia, a w gruncie rzeczy równieŜ coraz mniej pewna swoich pryncypialnych racji. Ale o tych wątpliwościach mieliśmy przekonać się dopiero dwa lata później; teraz lokalni przedstawiciele establishmentu zachowywali się butnie, nie przeczuwając, Ŝe to ich ostatnie podrygi. Pierwszy sekretarz gdańskiego PZPR — Stanisław Bejger — tonem nie znoszącym sprzeciwu informował biskupa gdańskiego: „Wizyta papieŜa pod Pomnikiem Poległych Stoczniowców nie będzie moŜliwa, ale zgadzamy się w zamian na Pomnik Bohaterów Westerplatte!" Trzeba wiedzieć, Ŝe w tym czasie odbywała się u nas wojna na pomniki: kto wystawił więcej i bardziej znaczące monumenty, kto potrafił lepiej je zareklamować — tego racje były na wierzchu. Społeczeństwo stawiało więc konspiracyjnie, w nocy, pomnik ofiarom Katania, władza — w dzień — funkcjonariuszom Urzędu Bezpieczeństwa, poległym w powojennych walkach o utrwalanie nowego porządku; społeczeństwo wmurowywało tablicę ku czci dowódcy Armii Krajowej, Urząd — podobną, ale związaną z jakimś zapowietrzonym komunistą. Ostatecznie — papieŜ był pod obydwoma pomnikami (Poległych Stoczniowców i Bohaterów Westerplatte), a o towarzyszu Bejgerze mało kto dziś pamięta.
54 Na wiosnę 1987 roku pieriestrojka jeszcze do Polski nie dotarła (zresztą i w Rosji była słaba), ale juŜ zaistniała i dawała nam dodatkową szansę. Bardzo głębokie uprzedzenia antyrosyjskie sprawiały, Ŝe opinia publiczna nie karmiła się tym, co słychać u wschodniego sąsiada. UwaŜano, Ŝe Gorbaczow to kolejna zręczna mistyfikacja. Ja — muszę przyznać — przez krótki czas myślałem podobnie, lecz w pewnym momencie dostrzegłem Ŝe Gorbaczow podjął ogromny wysiłek, Ŝe wsiadł na rozhukanego konia i skończyły się Ŝarty! Jak wsiadł, musiał galopować, bo zbyt wielu wrogów czekało na jego wahanie czy upadek. Często rozmawialiśmy o tym z Adamem Michnikiem, który od pewnego momentu zaczął śledzić prasę radziecką i uruchomił własne kontakty (bezpośrednio do mnie „polityczni" Rosjanie jeszcze obawiali się przychodzić). W tym czasie prawie codziennie na plebanii kościoła św. Brygidy u księdza Jankowskiego spotykałem się z dziennikarzami, działaczami, politykami. Chciałem być aktywny i nieustannie, aŜ do znudzenia, powtarzałem, Ŝe „Solidarność" to ruch reform, które są konieczne. Raz mówiłem to burmistrzowi Nowego Jorku — konserwatywnemu politykowi Kochowi; innym razem — radykalnej zwolenniczce feminizmu Jane Pondzie. Jednego dnia — biskupowi katolickiemu z Irlandii; drugiego — anarchizującemu reporterowi z Włoch. Nikt wtedy nie rejestrował tych spotkań, bo było ich
tak wiele... Udzielanie wywiadów na prawo i lewo, czyli „mówienie za duŜo", nie odpowiadało niektórym bliskim mi osobom. Prymas coraz rzadziej widywał się ze mną, a miałem informacje, Ŝe nie podobają mu się na przykład pielgrzymki ludzi pracy na Jasną Górę, przeradzające się w polityczne demonstracje poparcia dla „Solidarności". Jasna Góra, największe polskie sanktuarium maryjne, ośmielała. Tu ludzie czuli się bezpieczni, zatem nic dziwnego, Ŝe na placu przed warownymi murami klasztoru pojawiały się tysiące transparentów z hasłami potępiającymi komunizm. Kardynał Glemp czuł się odpowiedzialny za przygotowania do kolejnej wizyty Ojca Świętego i twierdził, Ŝe pozorna normalizacja jest mu bardziej na rękę niźli nasza nieskuteczna aktywność. Podobnie uwaŜała część doradców kościelnych i działaczy opozycji. Niektórzy głosili wręcz, Ŝe Wałęsa się skończył, Ŝe odegrał juŜ swoją rolę. Czas pokazał, jak bardzo się mylili. Do moich wielkich spektakli dopiero zwoŜono dekoracje. Prymas miał okazję przekonać się o tym podczas swojej wizyty w USA, gdzie pojechał szukać pieniędzy dla fundacji rolnej, mającej wspomóc przedsiębiorczość indywidualną w Polsce z pominięciem kanałów rządowych. Państwa EWG i USA były w pewnym momencie skłonne do przekazania sporych środków na cele tej fundacji, ale powtarzało się pytanie: co sądzi Lech Wałęsa na temat tej inicjatywy? Tak, opinia publiczna za granicą bardzo w tym czasie pomogła w ugruntowaniu mojej pozycji.
55 Przyjazd Jana Pawła II miał być wydarzeniem waŜnym dla wszystkich. Powiedziałem redaktorowi katolickiego pisma „W Drodze", Ŝe papieŜ przybędzie do nas, do Gdańska, postawi stopę na tym, cośmy tu zrobili — i to będzie fakt bardzo waŜny w skali historycznej, bo nie wiadomo jeszcze, jak potoczą się nasze dzieje. śyjemy przecieŜ w kraju, który od stuleci był atakowany i zagarniany przez sąsiadów. W takich momentach — gdyby miały się powtórzyć — zawsze ktoś mógłby powiedzieć: w roku 1987 zawitał tu Ojciec Święty i swoją obecnością podkreślił, Ŝe nie ma wolnej Europy bez wolnej Polski. Oczywiście, papie* nie rozwiąŜe naszych spraw, ale wystarczy, Ŝe pokaŜe światu, gdzie jest większość, kogo ludzie słuchają, dokąd idą milionami, gdzie się modlą i o co. Zainicjuje zmiany, które rozwijać się będą potem juŜ jakby niezaleŜnie od naszej wiedzy — w kierunku wiary, uczciwości i budowania, w kierunku oczyszczenia. Pobudzi to naród do szukania lepszych rozwiązań i musi przynieść dalsze owoce. Widziałem, jak juŜ przyniosło. Moje osiedle zamieniało się z masywu szarych bloków mieszkalnych, z „wielkiej sypialni*' — w Ŝywy organizm, w zbiorowość ludzi z charakterem i poglądami. Falowce, w których mieszka po kilka tysięcy ludzi, zwane pogardliwie „kołchozami" lub „mrówkowcami" — od ilości ludzi, a takŜe od mrówek faraona, które się w nich gnieŜdŜą — pokazywały nieznane oblicze. KaŜdy balkon, kaŜde piętro stawały się ołtarzem, demonstrując przywiązanie mieszkańców do wiary. Ja wiem, Ŝe ludzie wcale nie są aŜ tak religijni, jak by wynikało z owych fantastycznych dekoracji, ale waŜne jest, Ŝe choć na moment, na jeden dzień zapragnęli takimi być. OŜywił ich duch. Pośrodku dawnego pasa startowego powstawał gigantyczny ołtarz — staroŜytny statek, na którego pokład miał wejść sternik Kościoła. Marian Kołodziej, scenograf gdańskiego teatru (więzień Oświęcimia nr 432!) zaprojektował ów okręt w budowie: 40-metrowej wysokości, z wielkim Ŝaglem, przyciągającym wzrok z kaŜdego miejsca osiedla. Setki ludzi pracowało społecznie, Ŝeby zrealizować tę budowlę mogącą swym pięknem odkupić brzydotę socjalistycznego osiedla. Przez wiele dni słychać było do późnego wieczora stukanie młotków ciesielskich. Mieszkańcy przychodzili tu na odświętne spacery, komentowali postęp robót, snuli plany co do przyszłości obiektu: moŜe zostanie dłuŜej? Na tydzień przez przyjazdem papieŜa centralne władze administracyjne nagle wstrzymały prace przy ołtarzu. Chodziło o maszty w kształcie trzech krzyŜy, przypominające symbolikę Pomnika Poległych Stoczniowców. IleŜ trzeba było przekonywać, Ŝe te krzyŜe, to nie t a m t e. Na trzy doby przed godziną zero cofnięto zakaz kontynuowania budowli, a „za pięć dwunasta" zdąŜono ją ukończyć. Walka z krzyŜami w Polsce zawsze okazywała się bezskuteczna. Tym razem spokojnie czekałem na audiencję. Powoli ubierałem garnitur, białą koszulę, doglądałem dzieci. Cała Zaspa pachniała świętem, więc u mnie w domu teŜ
56 było jak na BoŜe Narodzenie. Prezent dla Ojca Świętego miałem przygotowany: obleczony w białą skórę egzemplarz mojej autobiografii. To francuski wydawca, Fayard, zaopatrzył mnie w najbardziej elegancko oprawioną ksiąŜkę, jaką widziałem. Dawniej nigdy, nawet w snach, nie przypuszczałem, Ŝe ukaŜe się tyle stron druku, których autorem będę ja. Zastanawiałem się nad dedykacją, lecz w takiej chwili wszystkie sformułowania wydają się banalne. IleŜ razy znajdowałem się w podobnej sytuacji: ludzie oczekiwali ode mnie zdań najbardziej wzniosłych, a ja miałem na końcu języka powiedzenia najprostsze, moŜe zbyt proste. „Umiłowanemu Ojcu Świętemu, który wskazał nam prawdziwą drogę nadziei — ofiarowuje Lech Wałęsa z rodziną" — te słowa jakoś pasowały do tytułu ksiąŜki: Droga nadziei. Pojechałem z całą swoją gromadką do kurii biskupiej, gdzie rozpoczęliśmy oczekiwanie na Jana Pawła II. Moje dzieci marudziły, tkwiliśmy w miejscu kilka godzin. Zabroniono chłopakom podchodzić do okien „ze względów bezpieczeństwa", musieli więc strasznie się nudzić. Ja myślami wracałem w przeszłość, do poprzedniego spotkania, cztery lata temu. Widząc wówczas, jak opornie idą negocjacje z władzami w sprawie papieskiej pielgrzymki, 19 marca 1983 spotkałem się z prymasem Glempem i powiedziałem, Ŝe moja osoba nie moŜe być przeszkodą w przyjeździe Ojca Świętego. Jeśli trzeba — stwierdziłem — rezygnuję z jakiejkolwiek działalności publicznej w tym czasie oraz nie stawiam sprawy przyjęcia mnie na audiencji jako kwestii moralnej czy czegoś podobnego. Mówiłem to z cięŜkim sercem, bo było rzeczą oczywistą, Ŝe zaleŜało mi na audiencji i jej publicznym wymiarze. Prymas przyjął moją deklarację ze zrozumieniem, a nawet zdawało mi się, Ŝe na to czekał. Jednak juŜ 17 kwietnia, podczas następnego spotkania w Gdańsku, usłyszałem stwierdzenie, Ŝe kategoryczną wolą Ojca Świętego jest spotkanie ze mną. No i 16 czerwca 1983 wreszcie przyleciał. W Warszawie przywitały go słowa Przewodniczącego Rady Państwa, Henryka Jabłońskiego, który był kimś w rodzaju prezydenta: „Wizyta Waszej Świątobliwości jest dowodem postępującej normalizacji Ŝycia w naszym kraju". Tym sposobem władze chciały pokazać światu, Ŝe stan wojenny, który praktycznie wciąŜ trwał, to skuteczny środek normalizacji i stabilizacji dla 37-milionowego narodu w Europie. PapieŜ wtedy odpowiedział: „Proszę, aby szczególnie blisko mnie raczyli być ci, którzy cierpią. Proszę o to w imię słów Chrystusa: byłem chory, a odwiedziliście mnie, byłem w więzieniu a przyszliście do mnie. Ja sam nie mogę odwiedzić wszystkich chorych, uwięzionych, cierpiących, ale proszę ich, aby duchem byli blisko mnie." Generał Jaruzelski wydawał się bardzo zdenerwowany podczas powitania. Było oczywiste, Ŝe głowa Kościoła nie weźmie udziału w Ŝadnym propagandowym cyrku na rzecz „nor-
57 malizacji". Ja byłem zaniepokojony z innego powodu — bo nie znałem nawet terminu audiencji. Negocjacje trwały prawie do ostatniej chwili. Siedziałem w swoim mieszkaniu na Zaspie, oglądałem telewizję i słuchałem radia w oczekiwaniu. Pilnowany przez dziesiątki agentów SB, nie mogłem swobodnie zrobić kroku. Telefon mój raz był czynny, raz przestawał działać. „Jestem synem tego narodu i dlatego odczuwam głęboko wszystkie szlachetne jego dąŜenia, pragnienie Ŝycia w prawdzie, wolności, sprawiedliwości i solidarności społecznej, pragnienie Ŝycia swym własnym Ŝyciem. PrzecieŜ po tysiącu lat dziejowych doświadczeń ten naród ma swoje własne Ŝycie, swą kulturę, swoje społeczne tradycje, swoją duchową toŜsamość. Matko Jasnogórska! Pragnę Tobie samej powierzyć to wszystko, co zostało wypracowane w trudnym okresie ostatnich lat, zwłaszcza od sierpnia 1980 roku, te wszystkie prawdy, wartości i postawy" — powiedział Jan Paweł II na Jasnej Górze, w duchowej stolicy Polski, 19 czerwca. Milion zgromadzonych tam osób doskonale rozumiało te słowa. Przed przyjazdem papieŜa opozycja obawiała się, Ŝe usankcjonuje on przeklęty stan wojenny, podając rękę generałowi w ciemnych okularach. śe dyplomatycznie ominie draŜliwe kwestie, przedkładając „interes" Kościoła nad walkę „Solidarności". śe nie powie wprost, co myśli o reŜimie. Potem wszyscy odetchnęli. Słowa trafiające prosto do serc Polaków miały moc nieporównanie większą od kłamliwej propagandy policyjnego państwa, odsuwając w niebyt wywody telewizyjnych komentatorów. Milion ludzi zgromadzonych na jednym placu podnosiło ręce i wyciągało palce w literę „V " — znak zwycięstwa. Musiało to
być ostrzeŜenie... Ocknąłem się z rozmyślań, gdy w korytarzu zrobił się szum. Nadszedł wreszcie zmęczony namiestnik Chrystusa. Uklękliśmy i pocałowaliśmy go w pierścień. Przepraszał za spóźnienie, ale witano go na trasie przejazdu z takim entuzjazmem, Ŝe rozkład nie mógł być dotrzymany. Odchrząknąłem i przedstawiłem wszystkie swoje dzieci, co trwało jakiś czas. PapieŜ Ŝyczliwie komentował: Brygidka? — Najmłodsza? Nazywa się jak prawdziwa gdańszczanka. Wiktoria? — To od niej się zaczęło i to ją pokazują na świecie. Podniósł palce i zrobił nimi znak „V", najbardziej wymowny symbol. Na wiosnę 1982 roku, kiedy jeszcze siedziałem internowany w Arłamowie, niedaleko granicy radzieckiej (w rządowym pałacyku słuŜącym głównie jako baza do polowań), w Gdańsku odbył się chrzest mojej córki z udziałem kilkudziesięciu tysięcy osób i wysłannika Stolicy Apostolskiej. Kilkumiesięczna Wiktoria stała się wtedy główną bohaterką manifestacji oporu. — Wcześnie zaczęła — Ŝartowałem. Przeszliśmy z Janem Pawłem II do innego pokoju i zaczęliśmy rozmawiać o polityce, a było juŜ blisko północy. Czy mogłem przypuszczać jako więzień Arłamowa, Ŝe za kilka lat będę dyskutował z papieŜem, siedząc z nim na jednej
5* kanapce w gdańskim pałacu biskupim? Nieznane są wyroki Opatrzności. W Polsce ten papieŜ zawsze wyzwalał poczucie wolności, której obiektywnie nie było. Kryła się za tym nie tylko jego wybitna osobowość, ale i wiara ludzi, Ŝe za człowiekiem stoi Bóg Wręczyłem swój prezent. Jan Paweł II zaczął machinalnie przewracać kartki, ale był mocno zmęczony. Okazało się, Ŝe miał juŜ tę publikację w ręku, albowiem wydawca francuski przesłał mu jeden z pierwszych egzemplarzy. Mimo trudów dnia, rozmawiał jednak nadal z oŜywieniem. — Nie przyjechałbym do Polski, gdyby władze nie zgodziły się na odwiedziny Gdańska — powiedział. Następnie podpytywał, jak naród Ŝyje w kryzysie, z którego nie widać prędkiego wyjścia, jak ludzie wytrzymują w obręczy nie akceptowanego rządu. Odpowiadając, powróciłem do nie raz juŜ wypowiadanej opinii, Ŝe musimy wyzwolić wszystkie siły dla naprawy państwa, odłoŜyć animozje i nie myśleć o gwałtownej rewolucji, w której moglibyśmy zwycięŜyć. Mówiłem to z całym przekonaniem, bo w nieuŜy-waniu przemocy widziałem jedyną naszą szansę. PapieŜ podchwycił ten wątek i powiedział, Ŝe nasza droga w pewnym sensie przypomina drogę Gandhiego. Odrzekłem, Ŝe na tak wielkie porównanie sobie nie zasłuŜyłem. — JeŜeli świat was ceni, widząc w waszym ruchu jakąś nadzieję i sposób rozwiązywania konfliktów — kontynuował Ojciec Święty — to właśnie dlatego, Ŝe wyrzekliście się przemocy i kierujecie się społeczną nauką Kościoła. Poinformowałem dalej, Ŝe sprawy w Polsce zaszły tak daleko, iŜ nie da się ich cofnąć. Nawet emigracja i zwątpienie części działaczy „Solidarności" nie zahamuje dąŜenia do zmian i do wolności. Jako naród przeŜywamy czas przyspieszonego dojrzewania, jakby rekolekcje. Następuje powrót do tradycyjnych wartości, jak rodzina, ojczyzna, dekalog. śegnaliśmy się grubo po północy. Wielki gest został uczyniony. W świat, przede wszystkim w Polskę, miała pójść następnego ranka relacja o tym, Ŝe się spotkaliśmy. „Reprywatyzacja" mojej osoby, tylekroć anonsowana przez rzecznika rządu, została po raz kolejny zniweczona Jesienią 1980 roku w rekordowym tempie trzech miesięcy ustawiono przy bramie stoczni 42-metrowy monument — Pomnik Poległych Stoczniowców — przedstawiający trzy wielkie krzyŜe, na których zawieszono trzy kotwice. Zbudowano go w dziesiątą rocznicę wydarzeń z grudnia 1970, kiedy to milicja zabiła 48 robotników protestujących przeciwko podwyŜkom cen. W trakcie uroczystości odsłonięcia trzysta tysięcy ludzi słuchało w mroźny wieczór „Lacrimosy", skomponowanej na tę okazję przez Krzysztofa Pendereckiego, rozmyślając o naturze śmierci. Nikomu przez głowę nie przeszło, Ŝe dokładnie za rok w tym samym
59 miejscu bataliony ZOMO atakować będą stocznię, wdzierając się przez bramę, którą
uprzednio rozerwie czołg i Ŝe na kilka lat zapanuje tu złowroga cisza, pilnowana przez agentów SB i umundurowane patrole. Ale to było kiedyś. Teraz, w czerwcu 1987, spod tegoŜ pomnika miał się rozlec głos papieŜa. Kilkakrotnie próbowano przekonać watykański sekretariat stanu, Ŝe względy bezpieczeństwa nakazywałyby ominięcie monumentu, ale Jan Paweł II wyraził stanowcze Ŝyczenie odwiedzenia tego miejsca, dobrze wiedząc, jakie znaczenie mają w Polsce lat osiemdziesiątych symbole i pomniki. Ostatecznie stanęło na tym, Ŝe papieŜ zawita na Plac „Solidarności" w ramach swego czasu prywatnego, choć dla Polaków taki czas nie istniał, zwłaszcza w najbardziej widocznych miejscach. Na wszelki wypadek SłuŜba Bezpieczeństwa „oczyściła" spory teren z ludzi, Ŝeby nie powiększać efektu odwiedzin tego miejsca przez Namiestnika Chrystusa. Pusty plac wyglądał bardzo smętnie, przypominając, Ŝe coś jest nie w porządku, władze postanowiły więc zorganizować „swoją" publiczność. W zakładach pracy wezwano aktywistów partyjnych i młodzieŜowych do udziału w powitaniu papieŜa. W niektórych instytucjach ludzie potraktowali to jako wyróŜnienie (nie domyślając się, Ŝe chodzi o inscenizację) i musieli wręcz losować karnety wstępu pod Pomnik. Gdzie indziej partyjni, przeczuwając o co chodzi, próbowali się wymigać, ale tych perswazją skłaniano do posłuszeństwa: — Towarzysze, to obowiązek organizacyjny! Musicie godnie przywitać polskiego papieŜa! — Mimo tej akcji, trochę ludzi jeszcze brakowało, zatem aby zapełnić przestrzeń, posłano autokary do PGR-ów, spodziewając się tam znaleźć osoby mało zorientowane. Miał to być jednakŜe „element" pewny i zdyscyplinowany. Wytypowanych zgromadzono w stoczni (której dano dzień wolny od pracy), aby siedzieli, palili papierosy i czekali na instrukcje. Mieli zachowywać się niezbyt chłodno, ale i nie za bardzo entuzjastycznie. Oczywiście, Ŝadnego podnoszenia rąk, Ŝadnych znaków „V", Ŝadnych okrzyków. KaŜdy otrzymał chorągiewkę i ustawiony został w wyznaczonym kwadracie — Plac „Solidarności" był przygotowany na powitanie gościa z Watykanu. Kawalkada pojazdów szybko przejechała przez lodowaty tłum. śadnego falowania, Ŝadnych szlochów, tylko drętwe machanie chorągiewkami. Biała postać zbliŜyła się do Pomnika, a tuŜ za nią prymas Glemp i arcybiskupi Casaroli, Colasuonno, Martinez. PapieŜ ukląkł przed krzyŜami, pomodlił się, w skupieniu popatrzył na trzy kotwice. — Opatrzność BoŜa nie mogła sprawić nic lepszego — powiedział. — W tym miejscu milczenie jest okrzykiem! Po chwili wrócił do samochodu i odjechał w kierunku naturalnie radosnych, odświętnych tłumów. Nadzorcy społeczeństwa zostali z tyłu, aby pilnować
60 Pomnika przed zebranymi pół kilometra dalej „zwykłymi" ludźmi, a „wytypowani" udali się na ciepły posiłek przygotowany z tej okazji. Jeśli moŜna sobie wyobrazić symboliczny obraz przedsionka piekła, to z pewnością mógłby nim być tamten widok marionetek wokół Pomnika. W odległości kilkuset metrów podrygiwało radosne morze ludzi, trwały śpiewy. Jakaś uśmiechnięta dziewczyna na ramionach chłopaka wymachiwała kwiatami. A obok — ponury tłum z chorągiewkami czekający na swoją grochówkę, nie kończące się rzędy milicyjnych suk i zomowcy palący w milczeniu „Sporty". Po południu mogłem przyjąć z rąk Jana Pawła II Komunię, słuchając przedtem słów: „Jednym z waŜnych zadań państwa jest stworzenie takiej przestrzeni, aby kaŜdy mógł przez pracę rozwinąć siebie, swoją osobowość, swoje powołanie. Ten osobowy rozwój, ta przestrzeń osoby w Ŝyciu społecznym jest równocześnie warunkiem dobra wspólnego. Jeśli człowiekowi odbiera się te moŜliwości, jeśli organizacja Ŝycia zbiorowego zakłada ciasne normy dla ludzkich moŜliwości i ludzkich inicjatyw — nawet gdyby to następowało w imię jakiejś motywacji „społecznej" —jest, niestety, przeciw społeczeństwu, przeciw jego dobru, przeciw dobru wspólnemu. (...) Jeden drugiego brzemiona noście!" Słysząc te słowa, zapadające w milion serc nie opodal mojego bloku, patrząc na setki transparentów i entuzjazm ludzi, którzy juŜ się nie bali, byłem pewien, Ŝe oto w tym momencie dobiega kresu czas zastraszenia. Program „porozumienia i walki" generała Jaruzelskiego kończył się na tym
placu. Bez przywrócenia „Solidarności" budowanie pokoju społecznego i wprowadzanie reform było niemoŜliwe. Niestety, musiały upłynąć jeszcze kolejne dwa lata, by słowo stało się ciałem.
Referendum Trzecia pielgrzymka papieŜa-Polaka do ojczyzny na tyle dodała mi skrzydeł, Ŝe poczułem się niczym Ikar —jednak pióra do swoich skrzydeł przymocowałem nie woskiem, lecz stalowym drutem. Kiedy 4 lipca odbyło się spotkanie Tymczasowej Rady „Solidarności", poświęcone konsekwencjom sowieckiej pieriestrojki, nie podzielałem ogólnego sceptycyzmu względem nikłego rzekomo wypływu polityki Gorbaczowa na dalsze losy Polski. Kiedy w końcu sierpnia odbyły się burzliwe demonstracje z okazji siódmej rocznicy powstania „Solidarności", dostrzegłem w tym nie prowokację sił bezpieczeństwa, lecz pozytywny odruch narodowy. Kiedy we wrześniu członkowie Grupy Roboczej KK znów zaczęli mieszać w szeregach Związku, przeszedłem nad tym do porządku dziennego rozumiejąc, Ŝe krótkowidzom trudno ukazywać piękno odległej panoramy. 27 września 1987 miałem zaszczyt spotkać się z wiceprezydentem USA Georgem Bushem, który przybył z czterodniową wizytą do Polski. Była to waŜna i konkretna rozmowa. Wiceprezydent Bush poinformował mnie, Ŝe dzięki amnestii ogłoszonej przez polskie władze we wrześniu 1986 prezydent Reagan zdecydował się powrócić do dialogu z naszym krajem. Jednocześnie podobno zaznaczył, Ŝe całkowita poprawa stosunków będzie moŜliwa tylko wtedy, gdy rząd polski znacznie poszerzy zasadę poszanowania praw i dąŜeń społeczeństwa. Pan Bush podał przykład Argentyny jako kraju, gdzie w krótkim czasie przebrnięto drogę od totalitaryzmu do względnej demokracji, a następnie dodał, Ŝe walka o prawa człowieka staje się coraz waŜniejszym czynnikiem polityki zagranicznej wielu państw, w tym równieŜ USA. Na koniec wiceprezydent podkreślił, Ŝe zawsze chciał odwiedzić Polskę, bowiem Polacy pomogli Stanom Zjednoczonym w uzyskaniu niepodległości (nieprzypadkowo w panteonie amerykańskich bohaterów narodowych znaleźli się Tadeusz Kościuszko i Kazimierz Pułaski). Komentarzem stosunku rządu USA do wysiłków polskiej opozycji były nasze wspólne odwiedziny grobu księdza Jerzego Popiełuszki. Natomiast jako ponury Ŝart trzeba przypomnieć fakt, Ŝe gdy
62 wiceprezydent Bush spotkał się z takimi przedstawicielami opozycji, jak Bronisław Geremek, Janusz Onyszkiewicz i Klemens Szaniawski, rzecznik polskiego rządu oskarŜył tych ostatnich o współpracę z CIA. Poczynając od 1945 roku Polacy rzadko zwracali uwagę na akty prawne uchwalane przez „swój" parlament. Komunistycznej władzy oczywiście to nie przeszkadzało, skoro decydowała się fałszować wyniki kaŜdych kolejnych wyborów. Niemniej w październiku 1987 komuniści naciągnęli na grzbiety owcze skóry i wyszli z następującą propozycją: zróbmy ogólnonarodowe referendum na temat dalszego (?) reformowania państwa i gospodarki. 23 października podano do publicznej wiadomości dwa pytania referendum. Brzmiały one następująco: 1. Czy jesteś za pełną realizacją przedstawionego Sejmowi programu radykalnego uzdrowienia gospodarki, zmierzającego do wyraźnego poprawienia warunków Ŝycia, wiedząc, Ŝe wymaga to przejścia przez trudny dwu-, trzyletni okres szybkich zmian? 2. Czy opowiadasz się za polskim modelem głębokiej demokratyzacji Ŝycia politycznego, której celem jest umocnienie samorządności, rozszerzenie praw obywateli i zwiększenie ich uczestnictwa w rządzeniu krajem? Ustosunkowując się do tego podejrzanego pomysłu, rozgłosiłem na wszystkie strony, Ŝe społeczeństwo nie powinno brać udziału w propagandowym spektaklu. Gospodarcze projekty rządu sugerowały alternatywę bardzo ogólnikową, sprowadzającą się głównie do poboŜnych Ŝyczeń. Władza nie brała przy tym pod uwagę faktu, Ŝe moŜna kwestionować jakiekolwiek
prawo komunistów do „uzdrawiania" zamęczonej przez nich gospodarki albo „demokratyzowania" zdławionego Ŝycia politycznego. Dlatego stanowisko „Solidarności", nawołującej ostatecznie do bojkotu referendum, uzasadniliśmy konkretnymi postulatami: odejścia od nomenklatury, wprowadzenia gospodarki rynkowej, poddania reform kontroli niezaleŜnego przedstawicielstwa społecznego i przywrócenia pluralizmu związkowego. 29 listopada władza przegrała referendum nie uzyskując załoŜonej ilości odpowiedzi pozytywnych, choć i tym razem posunięto się do fałszerstw, polegających na zawyŜaniu frekwencji. Dzień później opadła mnie szarańcza dziennikarzy, pragnących poznać mój stosunek do wyników referendum oraz dopytujących się o dalsze perspektywy „Solidarności". Na pierwszy ogień podałem im powielone zawczasu stanowisko, w którym informowałem, Ŝe Polakom trzeba, jak powietrza, uznania pluralizmu, bo społeczeństwo jest podzielone i nie zareaguje na apel tylko jednej ze stron. W odniesieniu do zamierzeń „Solidarności" przekazałem swoje głębokie przekonanie, Ŝe będzie to jeszcze przez pewien czas ruch reformatorski, wynikający z zanegowania dotychczasowych błędów i wypaczeń. Dopiero gdy sytuacja się
63 unormuje, ruch pozbędzie się swej otoczki politycznej (zapewne na rzecz nowych partii) i okrzepnie jako związek zawodowy. Cofnijmy się jednak o parę tygodni. 25 października 1987 na wspólnym posiedzeniu „podziemnej" Tymczasowej Komisji Koordynacyjnej i „naziemnej" Tymczasowej Rady powołaliśmy nowe kierownictwo Związku o nazwie Krajowa Komisja Wykonawcza NSZZ „Solidarność". Nie udało się do niej skaptować przedstawicieli Grupy Roboczej, którzy rychło przeszli do wrogiej wobec mnie opozycji pokazując, jak wiele jadu mają w ślinie. Niebawem członkowie KKW otrzymali wezwania na milicję, skończyło się jednak na „postępowaniu wyjaśniającym". 7 listopada odbyło się w Warszawie, z mojej inicjatywy, kolejne zebranie osób, które sygnowały oświadczenie wydane przed wizytą papieŜa. Nikt jeszcze wtedy nie przewidywał, Ŝe tworzymy zręby przyszłego Komitetu Obywatelskiego, dyskutowaliśmy bowiem trochę na oślep, kierując się tylko wyczuciem, w jakim kierunku powinny zmierzać podstawowe reformy. W trakcie przemówienia inaugurującego zebranie powiedziałem między innymi: „ (...) Zbieramy się w momencie, gdy w całym bloku wschodnim, a zwłaszcza w jego centrum, dzieje się coś waŜnego. śycie kruszy dotychczasowy sposób gospodarowania i rządzenia. Powinno to dotyczyć takŜe Polski. Pojawiają się właśnie zapowiedzi zmian, oczekujemy jednak działań, a nie słów. Doświadczenie Ŝycia w PRL nauczyło nas, Ŝe nie moŜna mieć zaufania do słownych przyrzeczeń. Zbyt często były to słowa bez pokrycia, nie dotrzymywane przyrzeczenia, zrywane porozumienia. To właśnie sprawiło, Ŝe »Solidarność« postanowiła zignorować referendum listopadowe. Nie my lekcewaŜymy instytucję referendum, ale ci, którzy najpierw ogłosili je, ustalili datę i sposób organizacji, a dopiero potem radzili w gabinetach nad tym, jakie pytania zadać narodowi. Teraz zaś, juŜ po ogłoszeniu pytań, mówią, Ŝe ich sens zostanie określony jeszcze później. Czy moŜna wierzyć, Ŝe władza uznaje prawo społeczeństwa do suwerennego wyraŜania swojej woli, skoro traktuje nas jak bezwolny przedmiot manipulacji? (...) PrzeŜyliśmy juŜ niejedną zmianę w polityce PRL: raz liberalizowali się, a potem znów dokręcali śrubę; coś nam dawali, a potem odbierali. Teraz musi być inaczej: tyle będziemy mieli wolności i demokracji, ile potrafimy sobie wziąć, twardo trzymać i obronić." W owym czasie udzieliłem długiego wywiadu dwóm przedstawicielom „The Washington Post". Panowie ci z godnym podziwu uporem zadawali mi na róŜne sposoby kilka tych samych pytań, przy czym główne dotyczyło powstania KKW: dlaczego akurat w tym momencie? Odpowiedziałem, Ŝe to reakcja na zagrywki rządu i Ŝe chcemy prezentować większą szybkość poczynań (przynajmniej w słowach). Na drugą kwestię odpowiadałem pięć minut, zahaczała bowiem o problemy,
64
jakie — moim zdaniem — powinny znaleźć się w referendum. Tłumaczyłem więc, Ŝe naleŜało zwrócić uwagę na trzy grupy zagadnień: ekonomiczne, związkowe i polityczne — wyraziście postawione i z licznymi podpunktami. Kolejne pytanie: czy rząd wykazuje gotowość do podjęcia rozmów z pewnymi przedstawicielami opozycji? Miałem tu zagwozdkę, jak tłumaczyć poczciwym Amerykanom, Ŝe w polskiej sytuacji mogłoby się obejść bez siadania do stołu generała i kaprala (czyli mnie), gdyby władza zechciała dotrzymać dawnych porozumień. Wreszcie ostatnie z waŜniejszych pytań brzmiało mniej więcej tak: jeŜeli rząd zezwoliłby na relegalizację „Solidarności", to czy zagrałaby ona inaczej niŜ w 1980 roku? Odpowiedziałem słowami stoczniowca-elektryka, Ŝe przecieŜ wszystko płynie. Społeczeństwo juŜ dawno było przygotowane do ponoszenia trudów reform, natomiast rząd bynajmniej. System komunistyczny sprowadził bitny, honorowy naród w środku Europy do roli Ŝebraka. JakaŜ to hańba! Święta i Nowy Rok spędziłem w gronie rodzinnym, smakując razem z szampanem kilka znaczących doniesień. Na początku grudnia znów doszło do szczytu Reagan — Gorbaczow (w Waszyngtonie), a wymierne efekty tego spotkania nie dały na siebie długo czekać: chyba jeszcze przed Sylwestrem podano, Ŝe Rosjanie, po dziewięciu latach okupacji, zamierzają wycofać swe wojska z Afganistanu. Jeśli chodzi o Polskę, takŜe zrobiliśmy mały kroczek — od l stycznia 1988 zaprzestano zagłuszania Radia Wolna Europa. Siedząc z kieliszkiem przed telewizorem i słuchając śmiechów moich dzieci, rozmyślałem o cierniach czekających jeszcze rodaków na drodze ku pełnej demokracji. Pod koniec minionego roku przyjmowałem całe stada ekip telewizyjnych, zadających mi setki mądrych i głupich pytań. Pogryzając teraz jakiś kawałek szynki czy białej kiełbasy zastanawiałem się, ile z moich przepowiedni czy metafor wytrzyma próbę czasu. Znany jestem z tego, Ŝe nie stronie od dziennikarzy, z którymi wręcz lubię się spierać. W drugiej połowie 1987 roku „sprzedałem" im tyle nowych teorii, Ŝe powinni mnie po rękach całować. Przede wszystkim dowodziłem, Ŝe czasy, w które wkraczamy, są nie do pomyślenia bez szeroko pojętej solidarności (właśnie tej przez małe „s") — czy to w walce z kwaśnymi deszczami, czy w podnoszeniu godności Ŝycia albo myśleniu o przyszłości naszych wnuków i prawnuków. KaŜdy naród w ludzkiej rodzinie musi na swój sposób wypalać cegiełki do wspólnej budowy cywilizacyjnej, lecz najpierw powinien przezwycięŜyć podstawowe trudności wewnętrzne. Na przykład Polska, moja ojczyzna, toczona przez ostatnie półwiecze przez pasoŜyty bazujące na obcych przeszczepach, nawet po operacji przywracającej stan poprzedni długo jeszcze będzie słabować. Ulubionymi przeze mnie środkami stylistycznymi były zawsze porównania Kiedy dziennikarze pytali mnie, jakiego „Solidarność" pragnie dialogu z władzą.
65 określałem polską scenę polityczną jako szachownicę, na której rząd chciałby łupać w warcaby, a strona związkowa — grać w szachy. Gdy proszono mnie, bym ocenił aktualny etap pieriestrojki w Związku Radzieckim, odpowiadałem, Ŝe jedna prywatna kawiarnia w Moskwie (pewnie zresztą na usługach KGB) to jeszcze nie reforma. Kiedy próbowano ze mnie wydusić opinię na temat szans reformy w innych krajach bloku wschodniego, dawałem przykład tak zwanego „ułamka Wałęsy": wspólny mianownik w postaci komunizmu, ale róŜne liczniki, zwiększające lub zmniejszające wymowę mianownika. Gdy indagowano mnie, jak widzę obecną sytuację Polski, twierdziłem, Ŝe o ile z Ŝywej zawartości akwarium dałoby się zrobić zupę rybną, o tyle sytuacja odwrotna jest raczej niemoŜliwa (czyli konieczna jest świeŜa dostawa złotych rybek). Wielokrotnie dawałem wyraz trosce o kondycję polskiej młodzieŜy, znajdującej się ciągle w dramatycznej sytuacji — bez mieszkań, bez perspektyw, zapatrzonej na Zachód. Tak jest zresztą do dzisiaj. Gdy pytam ludzi w wieku do 30 lat, okazuje się, Ŝe kaŜdy ma znajomych, którzy jakiś czas temu wyemigrowali. Począwszy od wieku przedszkolnego, dzieci polskie opowiadają sobie o kapitalistycznych zabawkach, sklepach, samochodach. To naprawdę straszne, do jakiego poziomu Ŝycia doprowadziło nas rozkrojenie europejskiego tortu w Jałcie. Przeciętny Polak zarabia siedem razy mniej od Francuza i dziesięć razy mniej od Amerykanina, dlatego młodzieŜ ma wszystkiego dosyć twierdząc, Ŝe woli walkę na kamienie
niŜ na argumenty. Moje własne dzieci skaczą mi do oczu, aŜ muszę niekiedy paskiem pogrozić. Uff, o ileŜ łatwiej było robić klasyczne rewolucje, gdzie zabierało się jednemu i rozdawało dziesięciu. Obecnie jednak Ŝyjemy na styku dwóch epok i (przynajmniej w Europie) obowiązuje humanitarny model hiszpański, a więc — nie rachunki krzywd, nie czystki, lecz praca według kompetencji i działanie oparte na dobrej woli. Jeszcze 16 grudnia 1987, gdy składałem kwiaty pod Pomnikiem Poległych Stoczniowców, a takŜe przy wielu wcześniejszych okazjach, podkreślałem z całą mocą swojej skołatanej maszyny, Ŝe jesteśmy w Polsce „skazani" na porozumienie. Tylko bez łamania kręgosłupów. Nie ma takiej siły — mówiłem — która by w pojedynkę poradziła sobie z nabrzmiałą sytuacją, natomiast wszyscy razem (albo prawie wszyscy) moŜemy się dogadać i pracować w tym samym kierunku, przy uszanowaniu odrębności przekonań. „Solidarność" nie powinna walczyć o władzę, lecz o moŜliwość jej przejęcia przez róŜne siły — w wyniku rzetelnych wyborów. NajwaŜniejsza jest zmiana struktury (w połączeniu z niezaleŜnymi instytucjami kontrolnymi i wolną prasą), nie zaś roszada ekipy rządzącej. Czas pokazał, Ŝe miałem rację. W wywiadach udzielanych od początku 1988 roku kontynuowałem następującą linię swojego rozumowania: na razie rząd dostaje prysznic zimną wodą, lecz
66 powinien uwaŜać, by nie doczekać się gorącej; dramat polega na tym, Ŝe poszczególne jednostki osiągnęły juŜ dojrzałość do pluralizmu, a społeczeństwo jako całość zmuszane jest wciąŜ do monizmu pod wodzą zaczerwienionej partii. „Jedynie słuszny" system okazał się wyjątkowo niesłusznym hamulcem. Polacy od 1980 roku gotowi byli do reform, ale władza uczyniła wszystko, by do nich nie dopuścić, decydując się jednocześnie z musu na coraz nowe podwyŜki cen. Nie doprowadziły one co prawda do głodu, lecz — jak ktoś ładnie powiedział — do mongolizacji kraju. To znaczy — moŜna jeść nie w talerzach, tylko w menaŜkach; moŜna mieć jedną parę butów zamiast dziesięciu; moŜna się kąpać w misce zamiast pod natryskiem; moŜna mieć telewizor, ale nie trzeba. Wobec takich widoków musiało się znaleźć kilku idealistów czy utopistów wołających o głębokie zmiany, a nie zawsze zdajemy sobie sprawę, Ŝe to właśnie idealiści czy utopiści posuwają świat naprzód. Oczywiście, nie wszystkie zamierzenia im wychodzą, jednak po przepłukaniu wielu łopat piasku pozostaje na dnie sita kilka złotych ziarenek. PoniewaŜ coraz mniej miałem czasu na Ŝycie rodzinne, zacząłem przemyśliwać o zakończeniu pracy w Stoczni Gdańskiej. Na decyzję tę, podjętą ostatecznie w lutym 1988, duŜy wpływ miały nakładające się wydarzenia polityczne i gęstniejąca atmosfera niechęci do władzy. U progu stycznia i lutego odwiedziło mnie kilku dyplomatycznych asów, wśród nich minister spraw zagranicznych RFN Hans Dietrich Genscher i zastępca sekretarza stanu USA John C. Whitehead (obaj mieli-przedtem spotkania z generałem Jaruzelskim, a J.C. Whitehead takŜe z prymasem Glempem). Między tymi wizytami uczestniczyłem 17 stycznia w niezapomnianej uroczystości uczczenia pamięci ofiar Oświęcimia, której pragnę poświęcić kilka dodatkowych akapitów.
Oświęcim 18 stycznia 1988 roku w ParyŜu rozpoczęła się sesja z udziałem 75 laureatów Nagrody Nobla poświęcona zagroŜeniom, przed jakimi staje ludzkość u progu XXI wieku. Dzień ten wyznaczono nieprzypadkowo. Była to rocznica urodzin Martina Luthra Kinga — bardzo uroczyście obchodzona w USA — a takŜe data rozpoczęcia przez hitlerowców likwidacji obozu w Oświęcimiu. Pod koniec 1987 otrzymałem zaproszenie od prezydenta Mitterranda, pod którego patronatem odbywał się paryski zjazd, a takŜe od Eli Wiesela — Ŝydowskiego filozofa i pisarza, laureata literackiej Nagrody Nobla, bezpośredniego organizatora spotkania. Obydwu panom odpowiedziałem, Ŝe bardzo pragnę wziąć udział w kongresie i przyjadę, jeśli tylko władze polskie mnie wypuszczą. Jednocześnie zacząłem szykować się do napisania wystąpienia na temat zagroŜeń, jakie wiek XXI odziedziczy po poprzednim. Owym
dziedzictwem będą na przykład pozostałości totalitarnych ideologii, które w 1987 panowały jeszcze nad znacznymi połaciami globu. Bardzo chciałem, aby ten głos z Polski rozległ się gromko w paryskiej sali, na którą skierowane zostały obiektywy wielu kamer. O totalitaryzmie, a właściwie o jego przezwycięŜeniu mogłem przecieŜ mówić niemało. Polska wciąŜ go przeŜywała, choć w schyłkowej formie. Wiedziałem, jako praktyk, co oznacza zorganizowana w postaci „walki klas" zwykła ludzka nienawiść. PrzeŜyliśmy ją na własnej skórze, a teraz borykaliśmy się ze spaczonym sposobem myślenia. O tym wszystkim bardzo chciałem powiedzieć w ParyŜu, ale po prostu nie otrzymałem paszportu. I wtedy, całkiem nieoczekiwanie, konferencja zaczęła się w Polsce, a dokładniej mówiąc w Oświęcimiu — 17 stycznia 1988. Oto w przeddzień paryskiego spotkania przyleciał do Krakowa czterosilnikowy Boeing 707 z trzydziestoma osobami na pokładzie. Wśród nich — pięcioro laureatów Nagrody Nobla: wspomniany juŜ Eli Wiesel (urodzony na terenie dzisiejszej Rumunii), prezes Holocaust Memoriał Council; dwie laureatki pokojowej
68 nagrody — Mairead Corrigan Mc Guire z Irlandii oraz Amerykanka Betty Williams Perkins; fizjolog Daniel Bovet z Włoch i chemik amerykański Herbert Brown. Przybyli takŜe bliski mi Egil Aarvik, przewodniczący Komitetu Nagród Nobla, oraz Maurice Goldstein, sekretarz Międzynarodowego Komitetu Oświęcimskiego. Ideę przyjazdu noblistów do Polski rzucił były amerykański ambasador w Wiedniu — Lauder, który powiedział, Ŝe aby lepiej zrozumieć zagroŜenia XXI wieku, trzeba na moment przenieść się do Oświęcimia. Jego myśl potraktowano dosłownie. Oczywiście natychmiast po otrzymaniu tej wiadomości ruszyłem do Oświęcimia. 17 stycznia o godzinie 11.00 znaleźliśmy się wszyscy pod bramą największego i najpotworniejszego cmentarza świata. Trzymając się pod ręce, poszliśmy obozowymi drogami, rezygnując ze szczegółowego zwiedzania. KaŜdy krok był i tak wstrząsający. Pomyślałem wtedy o moim ojcu — Bolesławie, i o matce — Feliksie. W czasie, kiedy ja rodziłem się o wpół do czwartej nad ranem 29 września 1943, ojciec mój siedział w niemieckim obozie koncentracyjnym. Aresztowano go, gdy byłem jeszcze w łonie matki. W nocy przyjechali Ŝandarmi na koniach, zrobili rewizję, coś tam znaleźli i powlekli ojca w ciemność. Był to grom z jasnego nieba dla całej rodziny. Potem przyjechali po raz drugi, niby znów na rewizję, ale w rzeczywistości zabrali mamie zegarki i obrączki. Mama bardzo rozpaczała. Twierdziła, Ŝe poniewaŜ były to obrączki ślubne, poświęcone, juŜ nie będzie miała Ŝycia z męŜem, bo on nie wróci. Aresztowanych przetrzymywano w Chalinie, w budynku przerobionym po wojnie na szkołę, do której uczęszczałem. Niemcy strasznie bili zatrzymanych, tak Ŝe na ścianach przez długi czas, jeszcze po wojnie, widoczne były ślady krwi. Potem ojciec trafił do obozu w Młyńcu. Więźniowie leŜeli tam zimą w nie opalanych celach, włosy przymarzały im w czasie snu do oszronionych ścian, a poniewaŜ byli wyczerpani głodem i chorobami, prędko umierali. Mama za wszelką cenę próbowała ojcu przemycić coś do jedzenia i czasami to się udawało. Wymykała się nocą i szła leśnymi drogami, bo w Chalinie było duŜo Niemców i mogła zostać zauwaŜona. Dopóki ojciec był w obozie pracy, istniał z nim jakiś kontakt. Mama chodziła lasem, płakała i modliła się. Podczas pierwszej wojny zginął brat ojca. Po prostu wyszedł na wojnę i nigdy nie wrócił. Nawet nie znali jego grobu. Babcia Wałęsowa, z domu Glonek, kobieta bardzo bogobojna, nieustannie modliła się o powrót syna, nie mogąc pogodzić się z jego śmiercią. Nieraz wychodziła na drogę, bo wydawało się jej, Ŝe słyszy tętent, a syn był w kawalerii, lecz nie doczekała się nigdy. Ludzie z naszej wsi nienawidzili hitlerowców za burzenie im świata. W Popowie mieszkało dwóch Niemców: Krępiec i Broch. Wysiedlono rodziny Białoskórskich i Umińskich, Ŝeby oni mogli się wprowadzić. Obaj nastawieni byli niechętnie do
69 Polaków, ale córka jednego z nich podkochiwała się w polskim parobku, który wyrwał ją śmierci, gdy wpadła w tryby maszyny młócącej. Była to piękna miłość, której historię znali wszyscy we wsi. Dziewczyna ostrzegała ludzi, kiedy hitlerowcy przyjdą do wioski. Wiadomo
było, Ŝe wtedy nie moŜna nosić jedzenia partyzantom ani bić świń, bo mięso naleŜało oddawać okupantom jako towar strategiczny. Podobno mój ojciec, zanim go jeszcze zabrali, robił na podwórzu świniobicie i po ogłuszeniu zwierzaka za słabo przebił go noŜem. Świnia oprzytomniała, wyrwała się i uciekła za las, mocno krwawiąc. śandarmi przyjechali po śladach do naszego domu i były duŜe nieprzyjemności. Jakimś cudem czy dzięki łapówce udało się wtedy sprawę zatuszować, ale świnię skonfiskowano. W okolicy co rusz pojawiali się dezerterzy z Wehrmachtu i wiem, Ŝe ukrywano ich między innymi w naszej rodzinie. Dzieci nosiły im zupę do stodoły w takich małych wiaderkach, Ŝeby wyglądało na zabawę. Z kolei w lesie pod Brudzeniem siedzieli partyzanci i do nich dzieci takŜe nosiły jedzenie, ze cztery kilometry. Po wojnie znaleziono w Brudzeniu duŜo ciał (jest tam dzisiaj krzyŜ i zbiorowa mogiła). Hitlerowcy rozstrzeliwali w brudzieńskim lesie ludzi z sąsiednich wiosek, przewaŜnie młodych męŜczyzn. Tak samo w Łagiewnikach. Po wojnie zaczęto rozkopywać te groby, a musieli to robić okoliczni Niemcy, którzy nie zdąŜyli uciec. Gołymi rękoma kazano im rozgrzebywać ziemię i wyciągać zwłoki, a potem je myć i układać. W pobliŜu gromadziła się polska ludność i rozpoznawała swoich bliskich. Potem szarpano i bito tych Niemców, dopiero jak przyjechał oficer, kazał odejść cywilom. To był dla wszystkich ogromny wstrząs. Niektórzy z odkopanych mieli podobno ręce na ustach, jakby bronili się przed ziemią. MoŜe jeszcze Ŝyli, kiedy ich zakopywano. Ojciec mój umarł jednak w domu. Skończyła się wojna i wrócił do Popowa, ale przeŜył jeszcze tylko dwa miesiące. Wyczerpanie wyniesione z obozu i choroby zrobiły swoje, a przecieŜ był zaledwie 34-letnim męŜczyzną i miał dla kogo Ŝyć. Ja w jego wieku rozpoczynałem opozycyjną działalność w Wolnych Związkach Zawodowych, drukowałem bibułę, rozrzucałem ulotki i cieszyłem się rodziną. A on umierał. Wydarzeń tych oczywiście nie mogłem pamiętać, ale przez wiele lat w rodzinie opowiadano je i analizowano. ZaciąŜyło to w jakiś sposób nad moim dzieciństwem. Teraz, w Oświęcimiu, wszystkie tamte opowieści znów zabrzmiały mi w uszach. Idąc pod ścianą śmierci, zatrzymaliśmy się na chwilę przez blokiem nr 17, w którym jako dziecko przebywał Eli Wiesel. Był to podłuŜny barak, najbardziej ponury, jaki moŜna sobie wyobrazić. Maurice Goldstein powiedział, Ŝe jesteśmy tu dla przypomnienia światu tragedii XX wieku, a ci, którzy przeŜyli obóz, nie mają prawa zapomnieć i przebaczyć zbrodniarzom. Uczynić to mogą jedynie miliony spopielonych ludzi, którzy w tym miejscu... głos jego zamienił się w szloch...
70 Kiedy przechodziliśmy obok słynnego napisu „Arbeit macht frei" — tego najbardziej znanego szyderstwa z pracy i wolności — pomyślałem, Ŝe sam szatan chyba umieścił to hasło. Obok niewielkiego krematorium przy bramie głównej odbyły się Ŝydowskie i chrześcijańskie modły w intencji ofiar. Rabin Nowego Jorku Haskel Besser odmówił kadisz, a ksiądz Henryk Jankowski odczytał po łacinie psalm 129 De profundis. W takim miejscu wypadało tylko płakać, więc płakaliśmy razem: Polacy i śydzi. Z krematorium poszliśmy w milczeniu ku Brzezince, długą drogą od bramy do ruin wielkiego krematorium — giganta śmierci, grobu milionów istnień, przede wszystkim z narodu Ŝydowskiego. Wygłosiliśmy tam przemówienia. „Jako syn tej ziemi — zacząłem — która naznaczona została stygmatem Oświęcimia, modląc się z Wami i oddając hołd wszystkim pomordowanym, pragnę w sposób szczególny pochylić głowę w obliczu dramatu narodu Ŝydowskiego, jaki się tu dokonał. Na tej ziemi przez stulecia współŜyła ze sobą — w dobrym i złym — ludność polska i Ŝydowska. Wola najeźdźcy przecięła tę wiekową historię spełnieniem zagłady, o której sumienie ludzkie nigdy zapomnieć nie moŜe. Zbrodniczy zamysł wytępienia narodu Ŝydowskiego, od starców po maleńkie dzieci, znalazł swój finał w krematoriach Oświęcimia, Treblinki i innych obozów śmierci. Ten dramat narodu Ŝydowskiego, starszego brata chrześcijan w wierze, będzie zawsze wstrząsał i ostrzegał. Przechowujemy pamięć pomordowanych tu i w innych obozach: śydów, Polaków, Rosjan, Francuzów, Cyganów, Greków, Jugosłowian, Belgów i ludzi tylu innych narodowości.
Wierzymy, Ŝe ci, którzy zginęli, są juŜ w innej rzeczywistości i Ŝe, być moŜe, lepiej niŜ my potrafią dokonać osądu świata, w którym do tej zbrodni dojść mogło. Nam, Ŝyjącym, pozostaje pamięć i zobowiązanie. Z ich śmierci przemawia do nas przejmująca i prosta prawda, Ŝe wszystkie prawa boskie i ludzkie są złamane, gdy nienawiść podniesiona zostaje do rzędu ideologii, której człowiek ulega. Antysemityzm jest imieniem nienawiści. Niech Ŝadne z imion nienawiści nie ma dostępu do nas ani do przyszłych pokoleń." Po mnie przemówił Eli Wiesel: „Lechu Wałęso! Mój przyjacielu! Dziękuję Ci! Są tutaj dzisiaj z nami kobiety i męŜczyźni, którzy chcą pracować dla przyszłych pokoleń. Lechu Wałęso, ty jesteś Polakiem, a ja jestem śydem. Jesteś mi bardzo bliski. Obaj wierzymy w to, Ŝe trzeba pamiętać, aby dać naszym dzieciom poczucie godności i nadziei. Tutaj trzeba mieć nadzieję. Spójrz wokół. Tu, na na to miejsce, przybyłem z północy. Myślałem wtedy, Ŝe zło jest nieskończone. Przybywali ludzie
71 z róŜnych krańców ziemi, mówili róŜnymi językami, powoli zbliŜali się do śmiertelnego ognia. Pytałem wówczas sam siebie, czy to juŜ koniec narodu Ŝydowskiego? Czy to juŜ koniec ludzkości? Czy to juŜ koniec świata? Faktycznie, jakiś świat się tutaj kończył. Świat, który musimy odbudować. Świat, w którym prawdą jest, Ŝe ludzie są wolni i Ŝe są ludźmi dlatego, poniewaŜ są wolni. Bez względu na naszą wiarę jesteśmy dziećmi tego samego Boga. Lechu Wałęso, nasz przyjacielu! Przybyliśmy tu dzisiaj razem w 43 rocznicę rozpoczęcia wielkiej ewakuacji obozu. Nasze spotkanie jest równieŜ symbolicznym otwarciem konferencji, na którą prezydent Mitterrand zaprosił laureatów Nagrody Nobla. Ten dzień upływa w nastroju smutku i zamyślenia. Widzimy, do czego zmierza ludzkość, gdy zezwala na mord i ucisk. Jest więc smutne zamyślenie, ale jest i nadzieja, którą sami musimy stworzyć. Tu, gdzie zdała się mieć swój kres, musimy powiedzieć, Ŝe ludzie są godni nadziei. Lechu Wałęso! Zapewniamy Cię, Ŝe nie zapomnimy o Tobie. Ty jesteś naszym przedstawicielem tutaj, a my będziemy Twoimi przedstawicielami na całym świecie. Będziemy mówili, prosili, przypominali. Dość cierpień." Eli Wiesel umiał lepiej ode mnie oddać nastrój nieprzedawnionej grozy, jaką przeŜywa się w Oświęcimiu. Byłem kiedyś na wycieczce w tym obozie, ale dopiero teraz, słuchając człowieka, który tu przebywał jako dziecko i cudem ocalał, w pełni rozumiałem, co oznaczała kaŜda śmierć z tych kilku milionów. Eli Wiesel, laureat pokojowej Nagrody Nobla, mógł przecieŜ pozostać nikomu nieznanym Ŝydowskim dzieckiem, mógł się nie rozwinąć, mógł nie przeŜyć. Czy młode pokolenie jest w stanie zrozumieć, Ŝe na wagonach, w których jechał Wiesel i tysiące innych, pisano po prostu „ładunek"? Przesyłka, która musiała z określonego miejsca w precyzyjnie wyznaczonym czasie dotrzeć w inne miejsce. Wagony z całej Europy musiały dotrzeć z ładunkiem właśnie tu, gdzie staliśmy. IleŜ pracy, jakŜe sumienna orgranizacja, Ŝeby wszystko działało. Najbardziej niesamowite i przeraŜające było to, Ŝe całe szaleństwo nazizmu, rozebrane na czynniki pierwsze, składało się z czynności logicznych i „racjonalnych", dobrze zaplanowanych i zrealizowanych. Musiano gdzieś punktualnie zatrzymać pewną ilość śydów, potem sprawnie ich przewieźć i w porę zagazować. Czym człowiek wierzący moŜe sobie wytłumaczyć istnienie takich miejsc, jak Oświęcim-Brzezinka (Auschwitz-Birkenau) czy Kołyma albo Wyspy Sołowieckie? Jak Bóg mógł pozwolić na zagładę narodów? To były straszne pytania, które nie raz sobie zadawałem. Wreszcie doszedłem do wniosku, Ŝe wynikają one z ludzkiego rozumienia Boga. Nic moŜna wyobraŜać sobie, Ŝe co chwilę będzie wkraczał i ograniczał ludzką samodzielność. Dał nam wolną wolę, prawo wyboru i odtąd patrzy, co robimy. MoŜe chce w ten sposób pokazać, co warte nasze doczesne Ŝycie? W skali wiecznej
72 jest ono przecieŜ tylko krótką dzierŜawą — choć dla kaŜdego, pojedynczo bardzo wiele znaczącą, najcenniejszą. Ale jeśli spojrzymy na nie w innej skali, w wymiarze boskim? Strasznie trudno przyjąć do wiadomości, Ŝe to tylko krótki moment, najwyŜej sto lat, z
których będziemy musieli zdać szczegółowe sprawozdanie. Oświęcim pokazał niewyobraŜalne zło, ale równieŜ ogrom dobra i godności tkwiących w człowieku. Nie tylko więc upodlenie, ale i heroizm. Ojca Kolbego, Janusza Korczaka, rabinów idących z modlitwą na śmierć czy nieznanych ludzi oddających ostatni kawałek chleba wygłodniałym. Oświęcim pokazał, Ŝe człowiek jest nie tylko istotą ziemską, zbiorem pierwiastków chemicznych. Gdyby tak było, skąd wziąłby siły, aby zachować godność wobec fizycznego unicestwienia? Nie byłoby dobra, gdyby nie było zła — tak, jak nie moŜe być metra bez brakującego jednego centymetra... Naród Ŝydowski i wszystkie inne umęczone narody dostarczyły swoją ofiarą skali porównawczej dla ludzkości. Jeśli dziś upadają kolejne reŜimy totalitarne i są bez reszty skompromitowane, to równieŜ dzięki tym zamienionym w popiół. Jesteśmy im za to winni wieczną pamięć. Po naboŜeństwie w synagodze, kieliszku koszernej wódki i poŜegnaniu na lotnisku pod Krakowem pojechałem do Częstochowy. Chciałem się pomodlić o pokój i o to, Ŝeby juŜ nigdy nie było Oświęcimia. Zastanawiałem się nad nieprzeniknionymi planami Boga, który nieszczęsną ziemię polską wybrał na miejsce zagłady narodu Ŝydowskiego. Ale ten naród przetrwał. Wdzięczny byłem Eli Wieselowi za jego przejmujące posłanie. Te słowa budowały porozumienie. Przypomniałem sobie mimowolnie, jak zgorszony byłem oglądając półtoragodzinną wersję głośnego filmu Lanzmanna „Shoah", który w październiku 1985 nadała polska telewizja. MoŜe w całości film robił lepsze wraŜenie, ale te półtorej godziny było wprost nie do oglądania. Tak wielkiego dramatu, jakim była eksterminacja śydów, nie naleŜało przedstawiać w wiecowej formie. Na mityngu — przy róŜnicy pokoleń pytanych i pytających, przy róŜnych sposobach myślenia — trudno dojść do porozumienia i prawdziwych wniosków. Takie obrazy i ten sposób podejścia oddalają od siebie narody, przeszkadzają we wzajemnym zrozumieniu. Właśnie podsycanie uprzedzeń sprawiło przecieŜ, Ŝe w roku 1986 wybuchła nagle afera z klasztorem karmelitanek w Oświęcimiu, uruchamiając wszystkie nieprzyjazne Polsce Ŝywioły. Karmelitanki — zakon o surowej regule pokutno-modlitewnej — zapragnęły ulokować w pobliŜu obozu oświęcimskiego jeden ze swoich domów zakonnych, niewielką wspólnotę. Chciały uczynić podobnie, jak w Dachau, gdzie od wielu lat znajduje się ich mały klasztor. Znaleziono więc w Oświęcimiu odpowiedni budynek, przylegający do ogrodzenia obozu — dawny magazyn „cyklonu B", śmiercionośnego gazu, którym mordowano więźniów. Organizacja „Kirche in Not", pomagająca od dawna polskiemu Kościołowi, umieściła w prasie
73 zachodniej niezbyt zręcznie sformułowany apel o pomoc finansową dla wyremontowania obiektu, a tuŜ po tym w belgijskim „Le Soir" ukazał się artykuł o planowanym klasztorze w Oświęcimiu. Fakt ten wywołał gwałtowne protesty społeczności Ŝydowskiej najpierw w Belgii, a następnie z całej Europie i Ameryce. Twierdzono, Ŝe na miejscu zagłady śydów, w ich nekropolii, nie moŜe stać Ŝadna świątynia. Nad prochami milionów ofiar, nad miejscem Shoah powinna trwać całkowita, niczym nie zmącona cisza. W setkach artykułów w całej prasie zaczęto głośno protestować przeciwko budowie, przy czym wiele osób popierających tę akcję myślało, Ŝe klasztor jest wznoszony od początku na terenie obozu, przez co odwiedzanie miejsca zagłady śydów łączyłoby się z wchodzeniem na obszar kościelny. Nie wiedziano, Ŝe Zgromadzenie tylko wyremontuje budynek istniejący od kilkudziesięciu lat. Mimo to przyjeŜdŜające do Oświęcimia wycieczki młodych śydów próbowały pikietować klasztor, a nawet wdzierać się do niego siłą, prowokując z kolei bezpardonową reakcję polskich robotników, dla których siostry zakonne to świętość. Prasę światową obiegła fotografia próbującego sforsować ogrodzenie rabina, na którego głowę polski robotnik budowlany leje wiadro pomyj, no i stało się nieszczęście — prawie z niczego zrodził się konflikt, który zaczęto wykorzystywać przeciwko obydwu narodom. W Ameryce — zwłaszcza w młodym pokoleniu, które wojny nie przeŜyło i nigdy nie było w Polsce — podsycano przekonanie, Ŝe to Polacy przyczynili się do unicestwienia narodu Ŝydowskiego. Opowiadała mi znajoma, Ŝe kiedy jechała w Nowym Jorku taksówką i powiedziała, Ŝe jest z Polski, taksówkarz-śyd zatrzymał samochód i kazał jej się wynosić, krzycząc: to wy
pomogliście Niemcom wymordować śydów! W Polsce pojawiła się za to fala nastrojów antyŜydowskich. Niektórzy mówili: „zwalczają karmelitanki, bo chcą zatrzeć złe wraŜenie, jakie wywołuje śmierć młodych Palestyńczyków, zabijanych przez izraelskich Ŝołnierzy; chcą zobaczyć źdźbło słomy w czyimś oku, a nie widzą belki w swoim." Oczywiście, takie polemiki niczemu nie słuŜyły. Ostatecznie problem został rozwiązany w Genewie, gdzie spotkali się przedstawiciele chrześcijaństwa i judaizmu. Ustalono, Ŝe powstanie wspólne centrum modlitwy i medytacji — dla wszystkich religii — poza terenem obozu. Tym samym, jako Polacy, wiele straciliśmy propagandowo. Dlatego teŜ cieszyłem się z przyjazdu Eli Wiesela, bo jego wizyta budowała, a nie dzieliła. Znalazłszy się w Częstochowie na Jasnej Górze, pomodliłem się przed cudownym obrazem Matki Boskiej o zbawienie narodu Ŝydowskiego, o zbawienie wszystkich ofiar wojny, o spokój duszy swojego ojca, o dobrą przyszłość dla moich dzieci. Bo o nich duŜo myślałem ostatnimi czasy. Co je czeka? Pytały mnie: co mamy robić? PrzecieŜ ta twoja pokojowa droga jest zupełnie nieskuteczna! Z komunistami nie
74 ma pokojowej walki. Jest tylko walka. W 1987 roku coraz częściej słyszałem takie głosy. Ludziom zaczynało juŜ brakować cierpliwości. Podczas ostatniej pielgrzymki ludzi pracy na Jasną Górę przybyło siedemdziesiąt tysięcy robotników, mimo przeszkód ze strony milicji. Chcieli pokazać, Ŝe „Solidarność" Ŝyje. Oglądając Drogę KrzyŜową na wałach obronnych klasztoru, miałem jednak mieszane uczucia. Na transparentach, a były ich tysiące, po raz pierwszy pojawiła się nienawiść. — Przychodzicie tu poskarŜyć się? — pytałem. Nie, oskarŜać! — odpowiadali. Przeor klasztoru powiedział im wtedy: „Nawet jeśli narasta skarga, nawet jeśli mordercy waszych bracirobotników zachowują się, jak — by nic się nie zdarzyło, nawet jeśli ludzie odpowiedzialni za historię zachowują się tak, jakby stracili pamięć — nam nie wolno poddać się nienawiści. Nienawiść, idea walki klas, nie jest dziedzictwem chrześcijaństwa." I ja pragnąłem tę myśl rozpowszechniać. Przyznana mi w 1983 roku Nagroda Nobla była dla członków „Solidarności" wielkim zobowiązaniem. Z jednej strony stanowiła wyraz międzynarodowego poparcia i uznania dla pokojowych metod działania, z drugiej — wsparła te środowiska i tych działaczy, którzy głosili ideę niestosowania przemocy. Modliłem się: tu, na Jasnej Górze, nie będziemy oskarŜać nikogo. Naszą siłą jest wiara w zwycięstwo Dobra nad Złem. W to zwycięstwo wierzyli idący od bramy z napisem „Arbeit macht frei" do komór gazowych, wierzyli w nie więźniowie zamarzający w syberyjskich łagrach, robotnicy ginący na ulicach, wierzył Martin Luther King, ksiądz Jerzy Popiełuszko i miliony innych, którzy uprawiali swoją dzierŜawę przed nami. Oni zwycięŜyli.
Pierwsza lawina Luiy 1988 minął w klimacie przedstrajkowego bulgotania, poniewaŜ władza zaordynowała kolejną podwyŜkę cen, największą od 1982 roku. KKW zaprotestowała dosyć ostro, nie nawołując jednak do manifestacji. Mimo to odbyły się one w kilku miastach (Warszawa, Gdańsk, Kraków). PodwyŜki uderzyły przede wszystkim w małe zakłady i tak zwaną „sferę budŜetową", czyli urzędników, słuŜbę zdrowia, oświatę, kulturę. Wielki przemysł tym razem potrafił wywojować dla siebie rekompensaty. 26 lutego 1988 miało miejsce na Górnym Śląsku dość znamienne wydarzenie. Oto pod Gliwicami odbył się pierwszy zjazd Regionalnej Komisji Wykonawczej „Solidarności", połączony z wyborem jawnego przewodniczącego. Został nim doktor nauk technicznych z Katowic Henryk Sienkiewicz, wieloletni dyrektor biur projektowych przemysłu węglowego. Człowiek ten wywodził się z nomenklatury, był to więc sygnał, Ŝe tworzymy jako „Solidarność" przyczółki do przyszłej ofensywy. Ale — póki co — w marcu nie wydano mi paszportu na wyjazd do Australii, na kongres Międzynarodowej
Konfederacji Wolnych Związków Zawodowych. Było zatem nijak. MoŜliwości mojego działania politycznego przyrównywałem w chwilach zmęczenia do moŜliwości muchy w smole, co wydawało się jednak lepsze od sytuacji muchy w bursztynie. Dlatego wciąŜ udzielałem wywiadów, gardłowałem za demokracją i po cichu knułem, jak tu przewrócić komunę. Martwiło mnie pogłębiające się, widoczne gołym okiem ubóstwo ludności. Myślałem takŜe często o sfrustrowanej polskiej młodzieŜy, wpadającej na coraz bardziej desperackie pomysły i tworzącej własne, radykalne organizacje. W Gdańsku najmocniej chyba zaznaczyła swoją obecność Federacja MłodzieŜy Walczącej, zrzeszająca przede wszystkim uczniów szkół średnich. Z kolei najtrwalsze podstawy „ideowe", głównie pacyfistyczne i ekologiczne, posiadał Ruch Wolność i Pokój — pierwszy tego typu w krajach tzw. Bloku Wschodniego, istniejący do dziś. Nie podobały mi się niektóre metody działania i akcesoria obu tych ugrupowań (skórzane kurtki, fryzury „w szczotkę", anarchizujące hasła, „zadymy"), lecz
76 obecnie muszę przyznać, Ŝe niewłaściwie oceniałem inicjatywy młodych gniewnych. To bowiem po części ich postulaty rozpalały na nowo głowy młodych stoczniowców i hutników; to ich głośne krzyki wyzwoliły w pewnym momencie pierwszą lawinę. „Im słoneczko wyŜej, tym zwycięstwo bliŜej" — pogodne zawołanie, które zafunkcjonowało po raz pierwszy w stanie wojennym wiosną 1982 roku, wróciło znów do łask po sześciu latach. 25 kwietnia 1988 nastąpił jednodniowy strajk komunikacji miejskiej w Bydgoszczy, a dzień później stanęła w Krakowie walcownia zgniatacza w Kombinacie Metalurgicznym „Huta im. Lenina". Jak mi później opisywano, nie wywieszono tam transparentów czy wizerunków świętych. Wystarczyła robociarska zaciętość w wyciszonych halach. Pierwszy odwaŜył się wyłączyć swoją maszynę 38-letni robotnik nazwiskiem Szewczuwaniec, organizując od razu zaimprowizowany wiec. Kiedy po południu nadeszła druga zmiana, strajk się umocnił, obejmując dalsze wydziały — walcownię drobną i drutu, walcownię ciągłą kęsów, walcownię blach karoseryjnych... Na hasło Szewczuwańca odpowiedzieli najpierw ludzie młodzi, często niewiele pamiętający z okresu powstania „Solidarności", a niebawem ich zapał udzielił się takŜe pracownikom z dłuŜszym staŜem — dobrym, cenionym fachowcom. Wielu spośród członków załoŜonego po paru godzinach komitetu strajkowego przeszło w stanie wojennym „internę", która jednakŜe zostawiła po sobie nie tylko przygnębienie, lecz równieŜ nową świadomość, wzbogaconą kontaktami z ludźmi kultury i nauki. O przebiegu strajku w Hucie im. Lenina informowali mnie na bieŜąco kurierzy, jeŜdŜący pociągami non-stop w obie strony między Gdańskiem i Krakowem (650 km), poniewaŜ nie dowierzaliśmy państwowej telekomunikacji. JuŜ pierwszego dnia hutnicy opracowali siedem postulatów dotyczących spraw płacowych i przyjęcia do pracy kolegów wyrzuconych za działalność opozycyjno-związkową. Nie była to więc — wbrew twierdzeniom oficjalnej propagandy — walka o sprawy fundamentalne, systemowe. W drugim dniu strajku zaczęły napływać do Kombinatu wyrazy solidarności, między innymi od redakcji wpływowego katolickiego „Tygodnika Powszechnego". Jednocześnie krakowski prokurator wojewódzki odczytał w telewizji oświadczenie o nielegalnych działaniach, które naraŜają uczestników na konsekwencje prawno-karne — mimo Ŝe hutnicy czynili wszystko, by prawa przestrzegać: nie przejęli siłą zakładowej drukarni czy radiowęzła, nie utrudniali Ŝycia straŜy przemysłowej, nie zmuszali nikogo do protestu, nie próbowali forsować zamkniętych w czwartym dniu strajku stołówek. 27 kwietnia dyrekcja zaŜądała od wszystkich protestujących pisemnych deklaracji o przystąpieniu do pracy, co było jawnym przekroczeniem kompetencji. Dwa dni później postawiono pracownikom ultimatum: jeśli do godziny 22.00
77 załoga nie podejmie pracy, zwierzchnicy nie ręczą za bezpieczeństwo strajkujących. Zapowiedziano przy tym, Ŝe za okres strajku nie będzie przysługiwało wynagrodzenie. Kierownictwu Kombinatu bardzo zaleŜało, by wyciszyć robotniczy protest przed nadchodzącym l maja, dlatego 30 kwietnia po południu sprowadzone zostały pod zakład
formacje ZOMO. JednakŜe strajkujący nie poddali się presji i wytrzymali ten pierwszy etap wojny nerwów. Wczesnym rankiem ZOMO odjechało do koszar bez podejmowania akcji zaczepnej, l maja w kilkunastu miastach Polski doszło do gwałtownych, niezaleŜnych wystąpień, podczas których wyraŜano gorące poparcie dla strajkujących hutników. W Gdańsku przed mszą w kościele św. Brygidy (była to akurat niedziela) przemówiłem dynamicznie do paru tysięcy zgromadzonych osób, wyraŜając zaniepokojenie sytuacją materialną ludzi pracy. Jednocześnie ponowiłem apel pod adresem rządu o rzeczywistą, potrójną reformę w Polsce — ekonomiczną, społeczną i polityczną. Powiedziałem takŜe między innymi: „śądam od was solidarnej postawy wobec Nowej Huty!", na co zebrani odpowiedzieli mi owacjami i skandowaniem „Jutro strajk!". Nie byłem tym zachwycony. Po zakończeniu mszy zaatakowały wiernych silne oddziały ZOMO, wobec czego doszło do walki na pały i kamienie. Dwaj zomowcy w bitewnym zapale wpadli nawet do wnętrza świątyni, gdzie jednak rozbrojono ich w pięć sekund. Wieczorem komitet strajkowy Huty im. Lenina wysłał list otwarty do wicepremiera Zdzisława Sadowskiego: „(...) Pomimo naszej dobrej woli dyrekcja Kombinatu zerwała rozmowy. (...) Ponadto w prasie i telewizji podaje się kłamliwe informacje o nas i naszych działaniach i postulatach. Świadomi jesteśmy jednak, Ŝe przerwa w pracy tak duŜej huty powoduje duŜe straty materialne. (...) Przypuszczamy teŜ, Ŝe strajk zostanie wykorzystany do usprawiedliwienia złych efektów gospodarczych, złej organizacji produkcji, a przede wszystkim opieszałego wprowadzania reformy gospodarczej. (...) Mieszkańcy Krakowa, a przede wszystkim my sami naraŜeni jesteśmy na bardzo niebezpieczne dla zdrowia oddziaływanie huty. (...) Ze względu na wagę poruszanych zagadnień prosimy o pilne ustosunkowanie się do naszego listu. (...)" 2 maja hutnicy mogli odetchnąć z ulgą, bo rozpoczął się strajk w „mojej" stoczni. Zainicjowali go młodzi ludzie z wydziału K-1, którzy po krótkim wiecu zorganizowanym przez 29-letniego spawacza Jana Staneckiego domalowali na flagach wiszących od poprzedniego dnia (l maja) napisy „Solidarność" i w sile około czterystu osób poszli pod gmach dyrekcji. Tam sformował się 4-osobowy zaląŜek komitetu protestacyjnego, który — po wstępnych uzgodnieniach — ruszył do dyrektora naczelnego stoczni. Przedstawiono mu następujące postulaty: 1) podwyŜka zarobków o kilkadziesiąt procent. 2) przywrócenie działalności NSZZ
78 .,Solidarność" w Stoczni Gdańskiej, 3) zwolnienie więźniów politycznych, 4) przyjęcie do pracy wszystkich zwolnionych za przekonania polityczne, 5) nierepres-jonowanie strajkujących. PoniewaŜ dyrektor bał się tych Ŝądań i świadomie prowadził rozmowę na manowce, robotnicy wyszli trzaskając drzwiami. Następnie uradzili z pozostałymi, Ŝe nie ma innego wyjścia niŜ strajk okupacyjny. Pechowo się złoŜyło, Ŝe 2 maja miałem jeszcze krótkie zwolnienie lekarskie i na początku dnia nie było mnie w pracy. Strajku w stoczni wówczas nie pragnąłem, bo termin uwaŜałem za trochę przedwczesny. Kiedy jednak w ciągu paru godzin protest nabrał dynamizmu, nie mogłem go zignorować — i jako stoczniowiec, i jako przewodniczący „Solidarności" — choć z powodu braku mocniejszego odzewu społecznego czułem się trochę jak generał bez armii. Musiałem wykazać duŜo elastyczności, przyjmując róŜne warianty rozwoju wydarzeń. Jednocześnie, skoro zaangaŜowałem się w odlanie strajkowego dzwonu, postanowiłem objąć funkcję głównego dzwonnika. Dziennikarze opowiadali mi potem, Ŝe z nową siłą odŜyło we mnie coś z dawnego (1980 rok) Wałęsy, instynktownie wyczuwającego nastroje tłumu. Trochę mi to pochlebiało, a trochę nie. Sytuację moŜna było porównywać z wielkim Sierpniem tylko w niektórych punktach. Przede wszystkim mieliśmy za sobą doświadczenia stanu wojennego i pamięć determinacji przypartych do muru komunistów. Co prawda, ekipa Jaruzelskiego znalazła się na równi jeszcze bardziej pochyłej niŜ osiem lat wcześniej ekipa Gierka, ale nie znaczyło to wcale, Ŝe uzasadnienie naszych postulatów dojdzie do świadomości betonowych partyjnych decydentów. IleŜ to słusznych spraw utopili juŜ we krwi. Moje obawy okazały się częściowo uzasadnione. W nocy z 4 na 5 maja silne formacje
ZOMO, poprzedzone grupami antyterrorystycznymi, wdarły się do Huty im. Lenina, dokonując niezwykle brutalnej pacyfikacji. Poszczególne budynki ostrzeliwano wpierw petardami i granatami z gazem łzawiącym, a następnie hordy z pałkami, łomami i siekierami wpadały do środka. Złapanym hutnikom kazano kłaść się twarzami do ziemi, kopiąc ich i lŜąc bez opamiętania. Kobiety traktowano nie lepiej niŜ męŜczyzn, przy czym zomowcom pomagali ubrani w drelichy i wojskowe-czapki polowe funkcjonariusze SłuŜby Bezpieczeństwa. Nafaszerowani prawdopodobnie środkami pobudzającymi, napastnicy niszczyli wszelkie drobne sprzęty — czy to szafki ubraniowe, czy ołtarze ze sprzętem liturgicznym, czy biało-czerwone polskie flagi, po których deptali desantowymi butami. Tłukąc i szarpiąc, cały czas wywrzaskiwali teksty w rodzaju: „Strajkować ci się zachciało? Ty, taki, owaki! Do roboty, ale juŜ!" W ten sposób nieproduktywne Ŝyjątka, utrzymywane z podatków ludzi pracy, odwzajemniały się obywatelom, dając im „nauczkę". Pierwszą wiadomość o bezwzględności atakujących otrzymałem chyba z kół kościelnych, których przedstawiciele bez przerwy towarzyszyli hutnikom. Do
79 stoczni zresztą takŜe wpadali księŜa, pragnący podtrzymać nas na duchu i ewentualnie pośredniczyć w mediacjach. Jeśli chodzi o posunięcia zakulisowe, nie sposób zapomnieć zabiegów biskupa gdańskiego, drą Tadeusza Gocłowskiego, którego zaangaŜowanie uchroniło przed pacyfikacją protestujących (w akcie solidarności ze stocznią) studentów Uniwersytetu Gdańskiego. Wiadomo mi takŜe, Ŝe dostojnik ten miał wielką ochotę przybyć osobiście do stoczni, by odprawić mszę dla strajkujących, ale nie otrzymał zgody władz policyjno-partyjnych. Mimo to sprytny biskup znalazł sposób na podkreślanie łączności hierarchii Kościoła ze stoczniowcami — wysłannik gdańskiej kurii, ksiądz Zbigniew Bryk, otrzymawszy zezwolenie na wejście do naszego zakładu, został przez ekscelencję wyposaŜony w ornat, w którym przed rokiem odprawił naboŜeństwo dla świata pracy papieŜ Jan Paweł II. Wzorem hutników równieŜ i my, stoczniowcy, wysłaliśmy list otwarty do wicepremiera Sadowskiego: „(...) Od trzech dni trwa strajk załogi Stoczni Gdańskiej. Jest on wyrazem sprzeciwu wobec polityki, która dla milionów zwykłych ludzi oznacza obniŜenie stopy Ŝyciowej i jednoczesną odmowę prawa organizowania się do obrony własnych interesów. (...) Reforma nie moŜe być jedynie reorganizacyjnym zabiegiem, musi być odmianą stosunków panujących w naszym kraju. Nie da się tego osiągnąć bez społecznego poparcia, bez nowych struktur społecznych, wśród których szczególne znaczenie mają niezaleŜne związki zawodowe. (...) O tym właśnie chcielibyśmy z Panem porozmawiać, zapraszając Pana do Stoczni Gdańskiej." Niestety, wicepremier okazał typową dla ówczesnej władzy arogancję i ani nie przyjechał, ani nawet nie odpowiedział. Tak więc strajk majowy był przede wszystkim czekaniem, choć juŜ w pierwszych dniach dotarli do stoczni nasi doradcy, gotowi natychmiast negocjować z władzą: bracia Jarosław i Lech Kaczyńscy, Andrzej Celiński, Aleksander Hali, Tadeusz Mazowiecki i Andrzej Wielowieyski (dwaj ostatni jako przedstawiciele Episkopatu). W nastrojach robotników dostrzegałem niewiarę, Ŝe w tym systemie da się cokolwiek polubownie załatwić z partyjnymi. Czyli ogień i popiół — radykalizm i zwątpienie. Był to efekt fizycznego zduszania przez lata naszej pokojowej walki i ugruntowywania się następującego przekonania: co z tego, Ŝe mam rację, skoro komuna jej nie przyjmie do wiadomości? Taki kwas wŜera się głęboko i cięŜko potem zneutralizować jego skutki. A przecieŜ wszyscy gotowi byliśmy zapomnieć dawne urazyv aby tylko władza powiedziała: macie pełen pluralizm i kto chce, moŜe się dowolnie organizować. W czasie strajkowych pogaduszek i nasiadówek z prasą podkreślałem, Ŝe walka nasza potrwa jeszcze jakiś okres, ale nieunikniony jest jej pozytywny efekt końcowy. Dlatego teŜ nie mogłem się nadziwić reakcjom dyrektora stoczni, który powtarzał jak kataryna, Ŝe straciłby twarz rozmawiając
80 z nami — ludźmi pozbawionymi patriotyzmu zakładowego. Pusty śmiech mnie ogarniał na takie czerwone frazesy. 5 maja o świcie dyrektor wykonał manewr, który był ciosem poniŜej pasa, a
mianowicie — zamiast negocjować, zawiesił stocznię! Poderwało mnie to do walki, chyba nawet z przekleństwem na ustach. Musiałem natychmiast postarać się o jakąś przeciwwagę, jakiś konkret, wymyśliłem więc, Ŝe za strajk będą wypłaty ze strajkowej kasy solidarnościowej i nikt nie straci ani złotówki. Niestety, moje krzepiące słowa nie starczyły na długo. Wieści z rozbitej Huty im. Lenina oraz szczekanie dyrekcji przez radiowęzeł rozmiękczyły mniej odpornych, szczególnie mieszkających poza Gdańskiem. Dyrektor Tołwiński kazał rozkolportować ulotki z oświadczeniem, Ŝe kto odstąpi od strajku, dostanie płatny urlop, a Polska Agencja Prasowa informowała świat, Ŝe badane są właśnie ekonomiczne podstawy działalności Stoczni Gdańskiej. Od tego dnia zaczęło się wyraźne „wyciekanie" ludzi poza bramy, przy czym największą wytrzymałość psychiczną wykazało pokolenie 20-latków, którzy pod koniec stanowili około 90 procent strajkujących. Po prostu młodzi robotnicy zaparli się, Ŝe chcą mieć swój związek, broniący ich przed chamstwem, nieuczciwością i brakiem kompetencji majstrów. Jak wspomniałem, niemal od początków swego wejścia w strajk miałem przeczucie, Ŝe tym razem moŜemy jeszcze niczego nie osiągnąć. Z drugiej strony wiedziałem, Ŝe negocjować muszę uporczywie, do ostatniej minuty, aby nikt mi potem nie zarzucił zaniedbania czy zniechęcenia. Kiedy do stoczni przyjechał (ściągnięty kanałem prywatnym, lecz jako persona oficjalna) mecenas Władysław Siła-Nowicki, jedyny spośród opozycji członek Rady Konsultacyjnej przy generale Jaruzelskim, zrelacjonował w wąskim gronie swoją rozmowę z sekretarzem KC PZPR Stanisławem Cioskiem, który miał się wyrazić następująco: „Niech sobie strajkują, ile chcą, nawet miesiącami; rząd poczeka, aŜ się zmęczą; stocznia nie jest dla gospodarki tak waŜna, jak huta". Szereg osób stwierdziło, Ŝe to pewnie wybieg, lecz ja od razu poczułem ukłucie w sercu. Pierwsza myśl — werk juŜ nie ten, co kiedyś; druga — Ciosek powiedział prawdę. Od tego momentu przez następnych kilka dni przemyśliwałem, jak zakończyć strajk z honorem. Doszedłem do wniosku, Ŝe trzeba wybrać odpowiedni moment, aby spektakularnie, zwartą kolumną opuścić stocznię, nie podpisując Ŝadnego upokarzającego porozumienia. Z kolei mecenas Siła-Nowicki od chwili, gdy się pojawił, stanął na stanowisku biegunowo odmiennym — Ŝe naleŜy podpisać jakiekolwiek prozumienie, bo w przyszłości moŜe ono być punktem wyjścia do dalszych dyskusji. Dzięki wstępnym ustaleniom biskupa Gocłowskiego, do którego pofatygował się szef gdańskiej milicji generał Andrzejewski, delegacja komitetu strajkowego uzyskała wreszcie moŜliwość rozpoczęcia oficjalnych rozmów z dyrekcją stoczni.
81 Podczas pierwszej rundy negocjowano wyłącznie postulaty płacowe, gdyŜ o legalizacji ,,Solidarności" dyrektorzy w ogóle nie chcieli słyszeć. Wiedziałem, Ŝe będą grać na zwłokę i w pozostałych kwestiach, aleja teŜ grałem na zwłokę — chciałem przeciągnąć strajk co najmniej do poniedziałku 9 maja, licząc po cichu, Ŝe moŜe przyłączy się do nas część kraju. Niestety, czas pokazał, Ŝe byłem naiwny. Tymczasem władza próbowała róŜnych sztuczek z podręcznika wojny psychologicznej. Na przykład późnym wieczorem zwalało się pod stocznię kilkuset zomowców, którzy rozwijali szyk bojowy, podbiegali do bramy i... równym chórem Ŝyczyli nam dobrych snów. Innym razem potrafili stać przez długie kwadranse i w milczeniu walić pałkami o plastikowe tarcze. Pewnej nocy zawisły w ciemności dwa helikoptery, z których przez megafony zaczęto emitować odgłosy bitwy ulicznej, strzałów, skandowania „ge-sta-po". Następnego dnia pół Gdańska mówiło, Ŝe chyba ludzi pod stocznią mordowali, a ksiądz Bryk miał wielu chętnych do spowiedzi. W niedzielę 8 maja kontynuowane były rozmowy z agresywnie nastawionym kierownictwem, otrzymującym jakieś instrukcje przez czerwony telefon. Nasi negocjatorzy odnosili wraŜenie, Ŝe są zwodzeni i prowokowani do nierozwaŜnych wypowiedzi. W kilka godzin później dyrektor Czesław Tołwiński zagroził likwidacją stoczni, co spowodowało reakcję komitetu strajkowego w postaci twardego oświadczenia. Jednocześnie mecenas SiłaNowicki wrócił od telefonu z wiadomością, Ŝe minister spraw wewnętrznych Kiszczak jest przychylnie nastawiony do niektórych stoczniowych postulatów, dając słowo honoru, Ŝe niebawem zostaną wypuszczeni na wolność „prawie wszyscy więźniowie polityczni".
Powiedziałem wtedy: „My gramy o remis, a oni — o nokaut". Kolejne rozmowy — o świcie 9 maja — nie wniosły niczego nowego mimo trzygodzinnej dyskusji, która podobno w końcowej fazie zamieniła się w niezłą pyskówkę. Dyrekcja dawała wyraz swej dezaprobacie, Ŝe w imieniu robotników zabierają głos „jacyś przywleczeni doradcy". W końcu postawiono strajkującym kolejne uwłaczające ultimatum, wobec czego przedstawiciele komitetu wstali i wyszli. Mecenas Siła-Nowicki, rozgrywający partię własnymi kartami, po kolejnym telefonie do Warszawy stwierdził, Ŝe minister Kiszczak się usztywnił, choć nadal pragnie „pokojowego" rozładowania konfliktu — pewnie dla zatarcia złego wraŜenia po spacyfikowaniu kombinatu w Nowej Hucie. Ja na to: „Oni chcą nas załatwić metodą »odpływową«, czekając, Ŝe wszyscy uciekniemy jak szczury. Ale nam, bardziej niŜ o jałmuŜnę, chodzi o powrót »Solidarności«!" Zakończenie strajku w stoczni nastąpiło 10 maja 1988 wieczorem. Decyzję tę podjąłem co prawda juŜ rano, lecz trzeba było jeszcze sfinalizować szereg wcześniej zaplanowanych przedsięwzięć: dopracować końcowe oświadczenia, wypłacić obie-
82 cany ekwiwalent strajkowy, zapakować i przygotować do ewakuacji offsety. W ciągu tego dnia kilkakrotnie następowały prowokacje ze strony grup młodych ludzi, których — jak się okazało — zmobilizowano w trybie nagłym do obrony cywilnej, a potem przerzucono do stoczni, by siali zamęt i ewentualnie dali pretekst do uŜycia oddziałów ZOMO. Na szczęście wielu spośród owych młodziaków nie czuło przekonania do takiej misji, dlatego wręcz się prosili, Ŝeby ich „wyrzucać za bramę". Natomiast zupełnie inaczej zachowywali się bojówkarze „dyrekcyjni" — agresywni, wulgarni, często pod wpływem alkoholu. Niemal codziennie miały miejsce wyścigi wózków akumulatorowych: raz „dyrekcyjni" próbowali szarpać naszych, to znów nasi gonili „dyrekcyjnych". Było w tym trochę sportu, bo „dyrekcyjni" stanowili mniejszość i gdybyśmy naprawdę chcieli, dalibyśmy im jednorazową odprawę. Przed obiadem przewodniczący komitetu strajkowego Alojzy Szablewski ogłosił postanowienie o dopisaniu do poprzednich postulatów jeszcze jednego — gwarantującego utrzymanie stoczni na dotychczasowych prawach i statusie. Za to po obiedzie przypadł mu w udziale niełatwy obowiązek odczytania końcowego komunikatu: „Nie udało nam się zwycięŜyć. Nie wychodzimy ze stoczni z tryumfem, ale wychodzimy z podniesionym czołem, przekonani o potrzebie i słuszności naszego protestu przeciwko panującym w Polsce stosunkom, przeciwko traktowaniu nas w sposób uwłaczający nasiej godności. (...) Rzesze Polaków nie widzą szans Ŝycia we własnym kraju. Państwo nadal traktowane jest przez rządzących jak ich własność. Trwanie tego stanu rzeczy grozi narodową katastrofą. Nie moŜna przyglądać się temu obojętnie. Nasz strajk to waŜny moment w dziele przywracania świadomości, Ŝe trzeba walczyć, aby wygrać. (...) Robotnicy Nowej Huty i my, ze Stoczni Gdańskiej, wygraliśmy sprawę bezcenną: po kilku latach bierności i poczucia beznadziejności przekonaliśmy się, Ŝe nas nie ubywa. Przede wszystkim młodzieŜy, która lepiej niŜ kilka miesięcy wcześniej zdaje sobie sprawę z konieczności podjęcia walki o swoje prawa. Zakończenie strajku bez zawarcia porozumienia jest dowodem, Ŝe polityczny, społeczny i gospodarczy paraliŜ Polski utrzymuje się, Ŝe kryzys będzie narastał i Ŝe jego rozwiązanie ciągle jest przed nami. (...) Pozostajemy wierni hasłu naszego strajku: Nie ma wolności bez »Solidarności«." Opuściliśmy stocznię z podniesionymi czołami — zwartą, robotniczo-studencką ławą. Miałem spokojne sumienie, bo zrobiłem wszystko, co się dało. Dziesiątki razy podbiegałem do mikrofonu, gdy tylko opadały nastroje. Podbechtywałem zarówno kolegów z komitetu strajkowego, jak i robociarską brać w drelichach. Póki trwaliśmy, ja nie mogłem ani razu dać po sobie znać, Ŝe mam wątpliwości, Ŝe czuję zimny beton, Ŝe — szarpany z prawa i lewa — rzuciłbym wszystko w cholerę i pojechał na ryby. Jednocześnie naprawdę byłem przekonany, Ŝe po tym pierwszym
83 zrywie nastąpią kolejne. Nasz strajk się nie udał, bo zaistniał zbyt wcześnie, przede wszystkim jako poparcie dla Nowej Huty. Wyszło nas ze stoczni tysiąc chłopa.
Przepuszczeni przez kordony ZOMO dotarliśmy do pobliskiego kościoła św. Brygidy, gdzie niebawem przybył takŜe, aby nas powitać i pobłogosławić, ksiądz biskup Tadeusz Gocłowski. W gotyckich murach świątyni staliśmy z flagami, płakaliśmy i śpiewaliśmy — „przed Twe ołtarze zanosim błaganie: Ojczyznę wolną racz nam wrócić. Panie"
Między sierpem a nadzieją Wyspawszy się po strajku, znów byłem lepszej myśli. Ze wszystkich stron dostawałem pozdrowienia i wyrazy poparcia od zagranicznych związków zawodowych, a dziennikarze zwracali się do mnie wciąŜ jako do urzędującego przewodniczącego NSZZ „Solidarność". Dzięki majowemu protestowi przeciągnąłem na swoją stronę pewien odłam radykalnych młodych ludzi, mając w nich odtąd sojuszników na dobre i złe. Ja, „wapniak", zrozumiałem, Ŝe ich przeróŜne Ŝądania opierają się na przetrawionych ideałach; oni pojęli, Ŝe nie zawsze jest sens robienia manifestacji dla manifestacji. Po prostu bywają chwile, gdy gra idzie o najwyŜszą stawkę i wtedy moŜna myśleć tylko w kategoriach pryncypiów. Jeden je smalec, drugi je masło, ale prawie kaŜdy (choćby podświadomie) chce Ŝyć w wolnym kraju. Czasem udaje się to wywalczyć samemu, czasem z pomocą sąsiadów. Kiedy prezydent Reagan wypowiedział się parę lat wstecz na temat konieczności wprowadzenia swobód obywatelskich w Nikaragui, rząd tego kraju od razu zgodził się na wolność prasy. My, Polacy, mamy niestety znacznie gorsze doświadczenia z sąsiedzką „pomocą". Będąc szóstym co do wielkości narodem Europy, zostaliśmy sprowadzeni do roli Ŝebraków. Nasi partyjni „przywódcy" przez blisko pół wieku czapkowali Kremlowi, nasze dzieci zmuszano do nauki rosyjskiego i ekonomii politycznej socjalizmu, naszą gospodarkę wciągnięto w tryby obcej, niewydolnej machiny, dla której byliśmy jeszcze jedną prowincją kolonialną. A na dodatek słyszeliśmy przez dziesięciolecia: nie podskakujcie, bo wejdą i poleje się krew. Ten ostatni argument skruszał dopiero w 1985 roku, gdy przywództwo ZSRR objął Michaił Gorbaczow. Jego panowanie spowodowało nareszcie popłoch wśród upiorów z poprzednich epok. Karierę Michaiła Siergiejewicza śledziłem od początku z rosnącą nadzieją, nie zazdroszcząc mu jednocześnie spadku po poprzednikach. Lenin budował socjalizm samorządowy, Stalin — koszarowy, Chruszezow—chaotyczny, BreŜniew — kostniejący (realny). Gorbaczowowi przypadło w udziale odrobienie wszystkich strat wynikłych z siedemdziesięciu lat owego „budowania" według zasad marksizmu.
85 Czyli musiał zacząć od nowa — oczyścić teren, poczynić wykopy, zalać fundamenty. Czy zdąŜy z rozbiórkowego materiału podciągnąć choćby kilka pięter pluralistycznego wieŜowca? Jeszcze dziś nie wiadomo, ale Ŝyczą mu tego wszyscy ludzie dobrej woli, z Lechem Wałęsą na czele. Nie ukrywam, Ŝe terminy „pieriestrojka" i „głasnost" długo były dla mnie podejrzane. W komunizmie zbyt wiele szczytnych pojęć okazywało się pustymi dźwiękami, a praktyczne wcielenia takich słów, jak demokracja, wolność, godność czy patriotyzm — istniały jedynie w formach karykaturalnych. Niemniej, kiedy nowy sowiecki przywódca okazał się konsekwentny jak Anglik, precyzyjny jak Szwajcar, cierpliwy jak Chińczyk i taktowny jak Francuz — zacząłem mu powoli ufać. Na taką głowę państwa imperium rosyjskie czekało setki lat. Od samego początku kadencji Gorbaczowa miało miejsce wiele znamiennych faktów. JuŜ w pierwszej połowie 1988 roku zezwolił na powstanie szeregu niezaleŜnych organizacji, rozpoczął wycofywanie radzieckich wojsk z Afganistanu i odbył kolejny szczyt z prezydentem USA. 29 kwietnia na Kreml zaproszony został (z okazji 1000-lecia chrztu Rusi) prawosławny patriarcha Moskwy i Wszechrusi — Pimen. Przy okazji tego spotkania ujawniono, Ŝe o ile w roku 1917 Moskwa liczyła 846 świątyń, o tyle w latach władzy radzieckiej zburzono 426 świątyń, a 340 zamknięto i zbezczeszczono. Późną wiosną prasa podała wiadomość, Ŝe Michaił Gorbaczow odwiedzi u progu lata
Polskę. Niektórzy nasi działacze opozycyjni przyjęli tę zapowiedź cierpkimi komentarzami, ale mnie coś szeptało w środku, Ŝe moŜe to być kolejny przełom. NiezaleŜni analitycy (krajowi i zagraniczni) twierdzili przecieŜ od dawna, Ŝe niech tylko przyjdzie odwilŜ ze Wschodu, a natychmiast miejsce sztucznych czerwonych kwiatów zajmą prawdziwe: białoczerwone, czerwono-biało-zielone, biało-czer-wono-granatowe, czarno-czerwono-Ŝółte... I niech się tylko skończą tak zwane kłamstwa w dobrej intencji, bo kłamstwo zawsze rujnuje i hańbi. Referat Gorbaczowa wygłoszony na XIX Wszechzwiązkowej Konferencji KPZR stanowił dokument o niemałej wadze, potwierdzający rzetelność wcześniejszych deklaracji. Nadal pełno tam było, co prawda, „socjalizmu", „marksizmu-leninizmu", „rewolucji" i „partii", ale spod tej zapleśniałej skorupy wydobywał się juŜ zapach nowego, udanego sera. Zanim radziecki gość zawitał z parodniową wizytą do Polski, a nastąpiło to 11 lipca 1988, „Solidarność" musiała załatwić kolejną waŜną kwestię — bojkot niedemokratycznych wyborów do samorządów lokalnych (tak zwanych rad narodowych) 19 czerwca. Prasa reŜimowa nadała temu wydarzeniu rangę najświętszego patriotycznego obowiązku, a poszczególne dziennikarskie szmaty, trudniące się zmywaniem propagandowych garnków, przy okazji do woli obmalowywały
86 sadzą „Lecha Wałęsę i skupionych wokół niego politycznych graczy". Mimo to frekwencja wyborcza nie sięgnęła — według niezaleŜnych obliczeń — 50 procent, a byłaby jeszcze niŜsza, gdyby zastraszona część społeczeństwa nie poszła do urn na starej zasadzie: komuniści mogą potem nie dać paszportu albo wyrzucą z pracy. Zeźlony powolnością reformy i atakowany przez radykalne „doły" związkowe, sporządziłem niebawem z doradcami i szeroko rozkolportowałem opracowanie na temat aktualnego połoŜenia: „Polska jest krajem nie zaspokojonych potrzeb. (...) Nie ulega wątpliwości, Ŝe przyczyny istniejącej sytuacji mają charakter głęboko strukturalny. (...) Zasada ubezwłasnowolnienia, bo tak naleŜy ją nazwać, narusza elementarne prawa osoby ludzkiej oraz społeczeństwa i grup, z których się ono składa. (...) Równowaga oparta o zasady ubezwłasnowolnienia rozpadła się w okresie legalnego działania »Solidarności« i mimo wysiłku ze strony władzy nie została odbudowana. (...) To, Ŝe mechanizm rynkowy jest dziś najsprawniejszym mechanizmem gospodarczym, nie jest obecnie tajemnicą dla nikogo. (...) Polsce potrzebny jest nowy ustrój pracy, oparty o poszanowanie zarówno indywidualnej podmiotowości pracownika, jak i jego prawa do zrzeszania się i kolektywnej obrony swych interesów. Podstawowym warunkiem budowy nowego ustroju pracy jest przywrócenie pluralizmu związkowego, w tym przede wszystkim legalizacja NSZZ »Solidar-ność«. (...) »Solidarność« i cały potęŜny ruch społeczny z nią związany zlikwidowały monopol władzy na organizowanie i kontrolę wszelkich form Ŝycia społecznego i kulturalnego. (...) Zmiana w zakresie kultury to przede wszystkim prawo do swobodnego jej tworzenia i swobody obiegu myśli. (...) Jedynym ograniczeniem tego prawa moŜe być zakaz organizowania się w celu popełniania przestępstw lub wykroczeń. (...) Zmiany polityczne odnosić się muszą do Ŝycia społecznego (...), ale takŜe do obiegu myśli politycznej (poprzez odpowiednie kluby, stowarzyszenia itd.). Zmiany odnosić się muszą równieŜ do sfery instytucjonalnej. (...) Konieczna jest dla tego celu zasadnicza zmiana stalinowskiej, w istocie, koncepcji prawa jako narzędzia w ręku klasy panującej. (...) Gwarancją idei państwa prawnego byłaby równieŜ reforma sądownictwa, zapewniająca jego pełną niezaleŜność od władz politycznych. (...) Konieczna jest ustawa o zakazie dyskryminacji ze względu na wyznawaną religię czy poglądy. (...). Dla realizacji niezbędnych w Polsce zmian konieczny jest dialog między opozycją, w szczególności »Solidarnością«, a władzą. Nie uchylamy się od tego dialogu. JeŜeli jednak ma nam to przynieść rezultaty, spełnione muszą być określone warunki. Pierwszy i najwaŜniejszy z nich to uznanie podmiotowości
87 przez partnerów. Drugi — to rezygnacja w rozwiązań pozornych, tworzących chociaŜby
najbardziej ozdobne fasady. Trzeci — to prawo do publicznej prezentacji swoich stanowisk".. Michaił Gorbaczow przyleciał zgodnie z planem i odbył w Polsce przewidziany program. Występując na forum Sejmu powiedział, Ŝe Polaków i Rosjan łączy wielowiekowa historia, choć linie naszych losów zbiegały się nie zawsze korzystnie. Wspólnota dziejów potwierdza, Ŝe oba narody wygrywały wtedy, gdy współpracowały, gdy współdziałały w rozwoju własnych krajów i na arenie międzynarodowej. „Obecnie równouprawnienie, samodzielność, wspólne rozstrzyganie problemów, które przed nami stoją, stały się niezaprzeczalną normą naszych stosunków. Uwalniają się one od elementów paternalizmu, są w pełni przestawiane na tory dobrowolnego, zainteresowanego partnerstwa i koleŜeństwa." Oficjalnym efektem wizyty sekretarza generalnego KC KPZR było podpisanie wspólnego polsko-radzieckiego oświadczenia, zawierającego program współpracy na nowym etapie stosunków między obydwoma państwami. Byłem bardzo cię kaw, czy nasza rodzima władza, mając nareszcie wolną rękę w rozwiązywana sytuacji wewnętrznej, wyciągnie tę rękę w stronę opozycji. Pierwszą jaskółką takie opcji, jeszcze w trakcie pobytu Gorbaczowa, było uchwalenie przez Sejm ustaw) o słuŜbie zastępczej w miejsce wojska, ale juŜ 26 lipca rzecznik rządu rozwiał moje złudzenia, stwierdzając zimno, Ŝe ruch „Solidarność" trwale naleŜy do przeszłości. — Ano zobaczymy! — krzyknąłem wtedy, wygraŜając telewizorowi. Trzy tygodnie później rozpoczął się łańcuch górniczych strajków na Śląsku.
Druga lawina To, Ŝe stanęli górnicy, było bardzo krzepiące, bo w poprzednich strajkach doszlusowywali raczej na końcu. Tym razem zrehabilitowali się z nawiązką, pokazując, Ŝe są uświadomieni nie gorzej od stoczniowców. Jako pierwsza zaprotestowała 15 sierpnia kopalnia „Manifest Lipcowy" w Jastrzębiu. Jednym z głównych powodów niezadowolenia załogi była lipcowa „regulacja" płac, ale na pierwszym miejscu listy postulatów znalazł się pluralizm związkowy. W ciągu następnych dni liczba strajkujących kopalń wzrosła do szesnastu i we wszystkich Ŝądano głównie legalizacji „Solidarności". Podobnie rzecz wyglądała w Porcie Szczecińskim, gdzie strajk wybuchł 17 sierpnia i natychmiast objął rozległy teren. 20 sierpnia stanął Port Północny w Gdańsku, a Stocznia Gdańska zapowiedziała początek swego protestu na 22 sierpnia, jeśli przedstawiciele rządu nie podejmą negocjacji. Gdyby władza wtedy pozytywnie odpowiedziała na ten apel, WybrzeŜe Gdańskie w ogóle zaniechałoby akcji strajkowej. Niestety, sekretarki i telefony partyjnych decydentów pracowały o wiele wolniej niŜ mózgi robotników. Strajkowy sierpień 1988 miał pokazać, na ile przydatny był wcześniejszy maj. Zaprawiony goryczą honor tamtego rozwiązania winien być teraz nagrodzony przedsmakiem prawdziwego zwycięstwa. W stanie wojennym, przez cały czas mojego internowania, powtarzałem ludziom z kręgów rządowych: opamiętajcie się wreszcie, bo system oparty na centralnym sterowaniu musi niebawem runąć. Chodziło mi o to, by do następnego etapu przejść płynnie, według modelu hiszpańskiego. Niestety, nikt mnie nie słuchał, bo w Moskwie rządził BreŜniew, który był kupą złomu, ale wciąŜ przeciwną reformom. Musiało minąć jeszcze parę lat, zanim niebezpieczeństwo zrozumieli równieŜ aparatczycy. Na przełomie kwietnia i maja 1988 wicepremier Zdzisław Sadowski złoŜył mi mgławicową ofertę rozmów, lecz wywęszyłem w tym podstęp, obliczony tylko na „zagłaskanie". Dopiero lato przyniosło nieco inną atmosferę. 21 sierpnia, po modlitwie na Anioł Pański, papieŜ Jan Paweł II powiedział między innymi: „...wszyscy pamiętamy o sytuacji, która rozwija się w naszej Ojczyźnie. Modlimy się za naszą Ojczyznę,
89 modlimy się o pokój. Oczywiście, pokój oparty na sile prawdy i sprawiedliwości. Nie na przemocy." 22 sierpnia świeŜo zawiązany Komitet Strajkowy Stoczni Gdańskiej pod przewodnictwem
Alojzego Szablewskiego wydal swoje pierwsze oświadczenie, opublikowane natychmiast przez strajkową mutację biuletynu „Rozwaga i Solidarność": „W związku z niepodjęciem przez władze PRL rozmów negocjacyjnych z komitetami strajkujących załóg oraz niepodjęciem zapowiedzianych [zaproponowanych — przyp. L.W.] w dniu 21 sierpnia rozmów z przewodniczącym NSZZ »Solidarność« Lechem Wałęsą — Komisja Zakładowa (...) proklamowała strajk protestacyjno-solidarnościowy. (...)" TegoŜ dnia ukazało się pierwsze oświadczenie Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego z siedzibą w stoczni (przewodniczący — inŜynier budowy okrętów Jacek Merkel), gdzie zawarto listę pięciu postulatów — identycznych jak podczas strajku majowego. Punkt pierwszy brzmiał: „Przywrócić legalność działania NSZZ »Solidarność«". Komitet Strajkowy Stoczni Gdańskiej wydał po południu następujący komunikat: „W zamian za udostępnienie Komitetowi Strajkowemu SG przez dyrekcję (...) radiowęzła zakładowego komisja strajkowa — rozumiejąc sytuację ekonomiczną stoczni — zaproponowała prowadzenie prac wyposaŜeniowych na dwóch statkach (typu ro-ro dla Finlandii i na kontenerowcu dla ZSRR). Dyrekcja nie udostępniła radiowęzła, zasłaniając się brakiem decyzji z Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku. Do prac wyposaŜeniowych nie przystąpiono." Aby juŜ skończyć z komunikatami, zacytujmy jeszcze tylko fragment wieczornego przemówienia ministra spraw wewnętrznych Czesława Kiszczaka w telewizji: „Siły milicyjne otrzymały rozkaz wzmocnienia zewnętrznej ochrony wybranych zakładów pracy. (...) W porozumieniu z ministrem-szefem Urzędu Rady Ministrów zwracam się do wojewodów katowickiego, szczecińskiego i gdańskiego o wprowadzenie godziny milicyjnej na określonych obszarach, gdzie występuje zagroŜenie dla bezpieczeństwa obywateli." Strajk sierpniowy tym się róŜnił od majowego, Ŝe był pełen szumu, inicjatyw. Sprzęt nagłaśniający poŜyczył nam warszawski piosenkarz Piotr Szczepanik, drukarnię zorganizowaliśmy „w oparciu o wałki". Robotnicy ze Stoczni Gdańskiej szybko skrzyknęli do strajku zakłady sąsiadujące „przez płot": Stocznię Remontową i Stocznię Północną, a potem takŜe Stocznię „Radunia", Stocznię „Wisła" i Morski Port Handlowy. Wzruszające to były momenty, gdy z kilku stron zbliŜały się do siebie, machając flagami, grupy uradowanych robotników, którzy krzyczeli z pełnych piersi: „Nie ma wolności bez » Solidarności«!" W drugim dniu strajku zaimprowizowaliśmy wiec pod bramą, gdzie dość długo zabierałem głos. Mówiłem o tym, Ŝe kolebka „Solidarności" musi przykładnie strajkować, jeśli wcześniej
90 ruszyły inne regiony. Przypomniałem o poniŜeniach, jakich od lat doznawaliśmy ze strony władzy — zarówno tej w stolicy, jak i w zakładach pracy. Pytałem o perspektywy dla naszych dzieci. Wyzywałem na wszystkich, którzy zrujnowali nasz kraj, lecz jednocześnie lekko uderzałem w tony pojednawcze, negocjatorskie. MoŜe ktoś zapytać, jaką właściwie pełniłem funkcję w tym strajku, skoro nie wszedłem do Ŝadnego komitetu. OtóŜ czułem się (mówmy bez fałszywego wstydu) asem atutowym, matadorem, który po harcach innych torreadorów wkracza na arenę z muletą i szpadą. Mimo naigrawań rzecznika rządu twierdzącego, Ŝe jestem tylko osobą prywatną, los wyznaczył mi od pewnego momentu cięŜkie brzemię człowieka-instytucji, a fakt ten brali pod uwagę zarówno czerwoni sekretarze, jak i strajkujący. Musiałem pchać, gdzie nie przepchane, podlewać, gdzie więdło, podtrzymywać na duchu, zachęcać, uspokajać. Nie mogłem pokazać rezygnacji, oklapnąć, spuścić powietrza. Na mnie przecieŜ patrzyli, ze mnie się ładowali. Musiałem być twardy, silny, nie do zdarcia. A jednocześnie wciąŜ kombinowałem, Ŝeby się nie dać przechytrzyć, gdy przyjdzie czas na główny występ. Jacek Merkel miał rację, kiedy twierdził, Ŝe to nie będzie łatwe. W 1980 roku musieliśmy strajkować 18 dni, aby „towarzysze" zrozumieli, Ŝe nie popuścimy. Tym razem rzecz wyglądała podobnie, choć szybciej wystąpiły pęknięcia w monolicie władzy. Nie mieliśmy, co prawda, ciągłego dopływu świeŜych wiadomości, ale wystarczyło kilka Ŝyczliwych osób, Ŝeby móc na bieŜąco korygować osądy. Stale przebywali w stoczni Jarosław i Lech Kaczyńscy, natomiast jak meteory przelatywali prof. Andrzej Stelmachowski (z ramienia
Episkopatu), mec. Władysław Siła-Nowicki i prof. Bronisław Geremek. RozwaŜając róŜne warianty ugody, w jednym postanowieniu trwaliśmy niezłomnie — Ŝe naleŜy reaktywować „Solidarność". Nie była to obsesja czy fanaberia, lecz postawa w pełni przemyślana, bo w jaki inny sposób, jeŜeli nie poprzez silny niezaleŜny związek, mogliśmy mieć wpływ na praktyczne rozwiązanie problemów? PrzecieŜ właśnie dlatego, Ŝe nie byliśmy stowarzyszeni, musieliśmy co pewien czas strajkować, protestując przeciw nagromadzonym krzywdom. śycie strajkowe powinno być wtłoczone w grafik stałych obowiązków — wtedy czas się nie dłuŜy i z głowy ulatują głupie myśli. WaŜne są przy tym wszelkie wyrazy poparcia z zewnątrz, wszelkie wizyty znanych osobistości, wszelkie momenty rozładowujące napięcie. Trzeciego dnia protestu zjawiło się w Stoczni Gdańskiej kilku znamienitych gości. Rankiem przedarł się kierownik działu zagranicznego konfederacji włoskich związków chrześcijańskich (CISL) Luigi Cal. Po południu weszli główną bramą sekretarze generalni dwóch wielkich central, do których naleŜy „Solidarność": Światowej Konfederacji Pracy — Jan Kułakowski i Międzynarodowej Konfederacji Wolnych Związków Zawodowych — John Vanderveken.
91 Kilka dni później zawitali takŜe burmistrz Bostonu (USA) Raymond L. Flynn oraz Bjórn Cato Funnemark — sekretarz generalny Norweskiego Komitetu Helsińs-kiego. Wszyscy ci panowie przyjechali właściwie na konferencję FAO w Krakowie (poświęconą prawom człowieka!), ale będąc juŜ w Polsce i wiedząc o strajkach, nie przepuścili okazji, by odwiedzić Gdańsk. Jan Kułakowski powiedział: „UwaŜamy, Ŝe »Solidarność« jest rzeczą zasadniczą i konieczną dla Polski, a takŜe dla międzynarodowego ruchu związkowego". John Vanderveken dodał: „Jesteśmy po to, by zaakcentować solidarność świata z Ŝądaniami waszych protestujących robotników". Kolejne doby biegły szybko, ale początkowo bez konkretnych rezultatów. Tymczasem na ostatni guzik dopięte zostały działania słuŜb strajkowych i wszędzie panował wzorowy porządek. Humory raczej dopisywały, co — podobnie jak w maju — było zasługą młodzieŜy. Czwartego dnia strajku został wystosowany taki oto list otwarty: „My, młodzi stoczniowcy Stoczni Północnej, wzywamy rząd PRL do natychmiastowego przysłania nam i naszym starszym kolegom czterystu śpiworów. UwaŜamy, Ŝe jeśli rząd PRL wspomógł śpiworami bezdomnych obywateli Nowego Jorku, to powinien poczuwać się równieŜ do obowiązku pomocy polskiej młodzieŜy, która jest »chlubą i przyszłością naszej ojczyzny«." TakŜe z inicjatywy dwudziestolatków zaczęły powstawać (wypraktykowane juŜ w maju) całe osiedla „domków" z powiązanych drutem płyt styropianu. Niektórzy klecili z nich tylko noclegowe budki, inni robili progi, malowali ściany, umieszczali złote myśli. Patrole strajkowe często zaglądały do wnętrza tych pudełek, sprawdzając, czy gdzieś nie przemycono zakazanego alkoholu. Piąty dzień strajku rozpoczęliśmy z otuchą, gdyŜ było to święto Matki Boskiej Częstochowskiej. Z tej okazji na terenie stoczni, przy bramie, odprawiona została msza święta. Natomiast po południu telewizja podała wiadomość, na którą tak czekaliśmy: generał Czesław Kiszczak wysunął propozycję, aby odbyć w moŜliwie szybkim czasie spotkanie z przedstawicielami róŜnorodnych środowisk społecznych i pracowniczych. „Mogłoby ono przyjąć formę »okrągłego stołu« [wtedy jeszcze pisało się to małą literą i w cudzysłowie — przyp. L. W.]. Nie stawiam Ŝadnych wstępnych warunków — ani co do tematyki rozmów, ani co do składu uczestników." Czyli coś się odkorkowało, bo wcześniejsze sugestie opatrywano zastrzeŜeniem: „z wyjątkiem Lecha Wałęsy i Bronisława Geremka". Dziwne te nasze polskie drogi — myślałem — skoro do ratowania kraju bierze się minister spraw wewnętrznych, dotychczas wierny sługa totalitarnego reŜimu. Na mitingu Jacek Merkel powiedział, Ŝe zaproponowano nam wreszcie „okrągły stół" zamiast kwadratowej celi, ale poniewaŜ to pierwszy etap, najtrudniejsze chyba jeszcze przed nami. Alojzy Szablewski był bardziej spontaniczny, krzycząc:
92 ,,Ucałowałbym kaŜdego z osobna, Ŝe pozostaliście, Ŝe nie zdradziliście! Inni odchodzą do wygodnych łóŜek, a wy tu śpicie na styropianie!" Potem odbyła się tradycyjna defilada
kilkudziesięciu wózków akumulatorowych. Na kaŜdej platformie stawało po 10-12 męŜczyzn, zapartych w siebie ramionami, a pojazdy robiły długą rundę i wśród skandowania haseł rozwoziły bractwo w głąb stoczni. Takie kawalkady przemierzały teren po kilka razy dziennie, odnawiając poczucie siły, wolę wytrwania, solidarność. Późnym wieczorem opracowałem oświadczenie, Ŝe wobec skierowanego do mnie, za pośrednictwem prof. Stelmachowskiego, pytania władz o stanowisko w sprawie ewentualnych rozmów — jestem równieŜ w kaŜdej chwili gotów do dialogu, nie stawiając Ŝadnych warunków wstępnych ani ograniczeń tematycznych. Przy okazji jednak zasugerowałem, Ŝe sprawa legalizacji „Solidarności" staje się kluczowa dla przyszłości wszelkich podejmowanych inicjatyw politycznych, czego dowodem druga w tym roku fala strajków. Dlatego obie strony powinny dąŜyć do takiego ułoŜenia stosunków, by Polska nie tkwiła w permanentnym kryzysie, by moŜna przezwycięŜyć błędy przeszłości. Delikatnie zaproponowałem objęcie negocjacjami następujących problemów: pluralizm związkowy (w tym legalizacja „Solidarności"), pluralizm społeczno-polityczny i utworzenie paktu antykryzysowego (albo układu proreformatorskiego). Na koniec podkreśliłem, Ŝe nie powinny się juŜ powtórzyć oburzające opinię publiczną fakty łamania strajków siłą. Następnego ranka spotkałem się na plebanii kościoła św. Brygidy z biskupem Tadeuszem Gocłowskim, który po raz kolejny pospieszył z misją mediacyjną. Obecni byli takŜe, jako doradcy, Tadeusz Mazowiecki i Adam Michnik, a w efekcie wspólnych ustaleń i późniejszych zabiegów biskupa miałem szykować się na wyjazd do Warszawy. W międzyczasie otrzymałem wyrazy poparcia ze Szczecina i Śląska (przebywał tam w specjalnej misji agitacyjnej Bogdan Lis) — z upowaŜnieniem do prowadzenia rozmów na temat legalizacji „Solidarności". Natomiast w Gdańsku więź z naszym strajkiem manifestowali codziennie niezawodni mieszkańcy. Mimo kordonu ZOMO ludzie wciąŜ donosili nam — sobie wiadomymi sposobami — Ŝywność, koce, papierosy, a młodociane „kangury" skakały w obie strony z ulotkami i korespondencją (skrzynką kontaktową była oczywiście plebania św. Brygidy). PrzejeŜdŜające obok stoczniowego muru tramwaje pozdrawiały nas dzwonkami i chmarą rąk z palcami rozwartymi w kształt „V". Podobnie zachowywali się pasaŜerowie szybkiej kolei miejskiej, do wiadomości których nasi malarze ciągle odświeŜali napisy na dachach: „ZwycięŜymy", „Strajk trwa", „Solidarność". 29 sierpnia, w ósmym dniu protestu, zdecydowałem się poinformować stoczniowców, Ŝe lada moment nastąpią negocjacje, w których trzeba będzie praw-
93 dopodobnie (z początku) oddać trochę pola. Powiedziałem do mikrofonu, Ŝe władza się wreszcie ocknęła, lecz nie zamierza łatwo popuścić swojej dziedziny. Dlatego trzeba się będzie kłócić, by dojść do ustaleń, które pozwolą wspólnie odremontować Polskę. Zapytałem: „Czy państwo się ze mną zgadzacie?" Odpowiedziała mi głucha cisza. Tak mnie wtedy zatkało, Ŝe zapomniałem języka w gębie. Nie spodziewałem się owego radykalizmu mogącego prowadzić wręcz do wojny domowej. Robotnicy patrzyli na mnie spode łba, niepewni, co dalej robić. Przejąłem jeszcze raz inicjatywę i krzykąłem, Ŝe mimo tej małej klęski nadal będę się sposobił do negocjacji. Podobną postawę zaprezentowałem na konferencji prasowej, gdzie stwierdziłem ponadto: nie będzie odpowiedzialności bez „Solidarności". Uwaga ta dotyczyła liderów partii, którzy na zakończonym dzień wcześniej plenum bełkotali o potrzebie konsolidacji gospodarki dla wdroŜenia „drugiego etapu" socjalistycznej reformy. Huśtawka tego dnia zakończyła się dla mnie strasznym bólem głowy, spotęgowanym wieściami od przybyłego ze stolicy Bronisława Geremka: nasze szansę nie wyglądają dobrze... Rozrywki kulturalne na strajku zapewniali piosenkarze i aktorzy, ale takŜe sami stoczniowcy. Niezapomniane wraŜenie zrobił na mnie spektakl, którego fragmenty obejrzałem 30 sierpnia. Oto przed drugą bramę nadjechały od strony stoczni trzy wózki akumulatorowe przerobione na wozy pancerne — dwa zomowskie i jeden wojskowy. Oba pojazdy zbliŜyły się do ustawionej kołem grupy młodych robotników, którzy rozwinęli flagi i zaczęli skandować „So-li-dar-ność!". Styropianowe działka plunęły w nich wodą z hydronetek, a spod styropianowych, pomalowanych na niebiesko bud wyskoczyli
„zomowcy" w przyłbicach i zaczęli okładać gapiów rulonami z papieru. Tłum tylko na to czekał, wyjmując z kieszeni styropianowe kamienie, których setki poszybowały w stronę napastników. „Zomowcy", wobec takiego odporu w popłochu cofnęli się do wehikułów, zawracających powoli ku stoczniowemu kanałowi i ukazujących napisy: „Nasze pały ojczyźnie", „Gdzie siła, tam prawda", „Zapraszamy do dialogu". W tym czasie „Ŝołnierze" bezskutecznie próbowali odpalić ze swej wyrzutni styropianową rakietę. Całemu wydarzeniu towarzyszyły śmiechy, krzyki i połajanki. W środę 31 sierpnia przyjechał do Stoczni Gdańskiej mecenas Siła-Nowicki i powiedział: Kiszczak chce natychmiast rozmawiać z Wałęsą, przy czym obaj muszą uwierzyć w swoje dobre intencje; rozmowa będzie dotyczyła przede wszystkim ustalenia terminu „okrągłego stołu". Zabolało mnie, Ŝe słowem nie została wspomniana „Solidarność", lecz nie był to czas na fochy. Jeszcze przed obiadem dotarłem do Warszawy, gdzie moim trzygodzinnym ustaleniom z ministrem spraw wewnętrznych przysłuchiwali się (niekiedy zabierając głos) sekretarz Episkopatu biskup Jerzy Dąbrowski i sekretarz Komitetu Centralnego PZPR
94 Stanisław Ciosek. Wiłem się jak piskorz, atakowałem z prawa i z lewa, ale generał Kiszczak postawił rzeczowe, twarde warunki: legalizacja „Solidarności" będzie moŜliwa tylko wtedy, gdy rozmowy „okrągłego stołu" zakończą się parafowaniem narodowego porozumienia; obecnie strajki powinny wygasnąć w ciągu osiemnastu godzin; następne ustalenia w sprawie „okrągłego stołu" poczynimy za dwa tygodnie, a w tym czasie przygotujemy wstępne listy negocjatorów i doradców. Oczywiście, nie byłem zadowolony, ale teŜ nie mogłem zbytnio podskakiwać. Kilkanaście strajkujących zakładów to nie kilkaset, jak w sierpniu 1980, a generał powiedział bez ogródek, Ŝe i tak „beton" partyjny próbuje torpedować kaŜdą ofertę ugody z opozycją. Czułem, Ŝe mówi szczerze, lecz zastanawiałem się, jak spojrzę w oczy zarośniętym, czekającym z nadzieją stoczniowcom czy górnikom. CóŜ z tego — myślałem — Ŝe racja moralna jest po ich stronie? Zanim wieczorem wróciłem do stoczni, Polska Agencja Prasowa ogłosiła juŜ odpowiedni komunikat. Pozostało mi odbyć długą, cięŜką rozmowę wyjaśniającą z członkami i doradcami Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. Alojzy Szablewski mamrotał, Ŝe jest przygnębiony i sparaliŜowany. Bogdan Borusewicz (legenda podziemia) stwierdził, Ŝe prawdopodobnie zdaliśmy się na łaskę i niełaskę przeciwnika. Tylko Jacek Merkel i Jarosław Kaczyński rozumieli, Ŝe wyszarpałem, ile mogłem. W czwartek l września opuściliśmy stocznię zwartą, zdyscyplinowana grupą, a następnie ruszyliśmy do kościoła św. Brygidy. Ksiądz kanonik Henryk Jankowski powiedział: dotychczasowy strajk trwa nadal — poprzez dialog. Przybyły nieco później ksiądz biskup Tadeusz Gocłowski podkreślił, Ŝe po czwartku nadchodzi piątek, a po ukrzyŜowaniu — zmartwychwstanie: „Jesteście synami tysiącletniego narodu".
Zemsta premiera Po zakończeniu strajku w stoczni Gdańskiej musiałem jeszcze odwiedzić Śląsk. Nasłuchałem się wtedy soczystych komentarzy od rozgoryczonych górników, ale 3 września 1988 protesty w kopalniach zostały wygaszone. Tego samego dnia przerwał takŜe strajk ostatni bastion — Huta Stalowa Wola, mogłem więc przystąpić do obmyślania dalszej taktyki. Celowo uŜywam tu wojskowego terminu, który oznacza część składową strategii. Moja taktyka musiała mieć na danym etapie charakter partyzancki, czyli narzucała inicjatywy zaczepne, dokonywane niewielkimi siłami. Liczyłem jednak, Ŝe w niedalekiej przyszłości będę mógł przejść do prawdziwej ofensywy. Moją armię stanowić miało podminowane społeczeństwo. 10 września otrzymałem poparcie od krajówki „Solidarności" w kwestii warunków przystąpienia do rozmów Okrągłego Stołu, a następnego dnia przewodniczyłem w Gdańsku czwartemu spotkaniu grupy osób przybyłych „na zaproszenie L. Wałęsy".
Dyskutowaliśmy zawzięcie o problemach, które powinny stać się celem rokowań z władzą, a takŜe o składzie personalnym naszej delegacji. W tym czasie niedawne komitety strajkowe, jak równieŜ tajne komisje zakładowe „Solidarności" zaczęły przekształcać się w jawne komisje załoŜycielskie, co prowokowało partyjną prasę do coraz nowych ataków na związek. 15 września spotkałem się z generałem Kiszczakiem, uzyskując obietnicę zaprzestania represji wobec uczestników strajków, a następnie przedstawiając skład reprezentacji „Solidarności" do rozmów Okrągłego Stołu. 16 września w Magdalence pod Warszawą odbyło się spotkanie przygotowawcze z udziałem przedstawicieli strony rządzącej i „Solidarności". Obecni byli takŜe związkowcy z reŜimowej centrali OPZZ, którzy dali wyraz swej ostrej niechęci względem niezaleŜnego ruchu związkowego. Wbrew późniejszemu komunikatowi, nie osiągnęliśmy tego dnia Ŝadnego zbliŜenia stanowisk, a jedynie ustaliliśmy, Ŝe obrady Okrągłego Stołu powinny rozpocząć się w połowie października. 19 września odbyłem w Warszawie drugie spotkanie z ministrem spraw wewnętrznych, w którym uczestniczyli tym razem reprezentanci partyjnej przybudówki pod nazwą PRON oraz przedstawiciele władz kościelnych. Wyniki dialogu
96 były mizerne, jak trzy dni wcześniej, ale podtrzymaliśmy zgrubny termin Okrągłego Stołu. TegoŜ 19 września Sejm obalił rząd premiera Zbigniewa Messnera, któremu w trakcie debaty zarzucono niekonsekwencję w działaniu, kunktatorstwo i opóźnianie reform gospodarczych — mimo specjalnych pełnomocnictw. W sprawozdaniu komisji sejmowej do kontroli postępu reform stwierdzono, Ŝe objawy niezadowolenia społecznego prowadzą do przekonania, iŜ rząd w obecnym składzie utracił zaufanie. Występujący później premier Messner, którego główną troską był zawsze równy przedziałek na głowie, złoŜył przykładną samokrytykę i zgłosił ustąpienie Rady Ministrów. Widać było gołym okiem, Ŝe tę szopkę ukartowano za kulisami, jednak nazwisko nowego premiera mogliśmy poznać dopiero po ośmiu dniach. Został nim Mieczysław Rakowski — rzekomy zwolennik demokracji, a w rzeczywistości człowiek jawnie obnoszący się ze swą niechęcią do „Solidarności". Po niespełna pięciu tygodniach, u progu listopada, miało się to okazać na konkretnym przykładzie, a tymczasem nagle umilkła wrzawa wokół Okrągłego Stołu. 13 października, trzy dni przed wzruszającymi uroczystościami dziesięciolecia pontyfikatu Jana Pawła II, premier Mieczysław Rakowski wystąpił w Sejmie z propozycją składu swojego rządu. W expose, pełnym fałszywych obietnic dialogu i otwarcia (dobrymi chęciami piekło wybrukowane), powiedział między innymi: „Nie zawahamy się silną ręką zapewnić spokoju państwa i obywateli, porządku dla reform, bezpieczeństwa socjalistycznej orientacji Polski. Wiem, Ŝe mogę liczyć w tej sprawie na aktywność słuŜb powołanych do zabezpieczenia ładu i porządku prawnego oraz na niezawodne poparcie Ludowego Wojska Polskiego. (...) Nasze reformy gospodarcze i polityczne mają wiele wspólnego z radziecką pieriestrojką. (...) Jeśli nasza reforma gospodarcza miałaby zakończyć się niepowodzeniem, a świadomie wszczynane konflikty i napięcia polityczne miałyby spowodować niepokoje, chaos i zagroŜenie dla socjalizmu — wiarygodność radzieckiej przebudowy, tak dobroczynnej w swych skutkach dla świata, Europy i Polski, doznałaby powaŜnego uszczerbku. Niech o tym pamięta kaŜdy, kto lekkomyślnie i krótko-wzrocznie maluje antykomunistyczne hasła albo udziela wywiadów, w których powiada, Ŝe porozumienie rozumie jako wykańczanie socjalizmu na raty." Nie muszę dodawać, Ŝe to ostatnie zdanie odnosiło się do mnie, ale byłem autentycznie zaskoczony, Ŝe Rakowskł — taki as polityczny — niczego wciąŜ nie rozumie. Stanowisko premiera oczywiście współgrało z oficjalną linią partii. 21 października I sekretarz KC PZPR generał Wojciech Jaruzelski spotkał się z „aktywem robotniczym" fabryki traktorów w Ursusie, gdzie zajął nieprzychylne stanowisko wobec ewentualności pluralizmu związkowego. Niby dopuścił moŜliwość legalizacji „Solidarności", ale po spełnieniu szeregu wrednych warunków. Tego typu
97 wystąpieniom towarzyszyła wzmoŜona kampania propagandowa na łamach czerwonej prasy, oskarŜającej środowiska opozycyjne o... blokowanie idei Okrągłego Stołu! Kiedy czytałem te rewelacje, na myśl przychodził mi zawsze tytuł naczelnego organu komunistów sowieckich: „Prawda". 29 października 1988, dokładnie w czterdziestą rocznicę zwodowania w Gdańsku pierwszego powojennego statku (rudowęglowiec „Sołdek" — obecnie muzeum), premier Rakowski wymógł na ministrze przemysłu decyzję o likwidacji Stoczni Gdańskiej jako zakładu nierentownego i podobno bez przyszłości! Był to wyjątkowo haniebny faul polityczny — zemsta między innymi za poraŜkę z 25 sierpnia 1983, kiedy to Rakowski, wówczas wicepremier, przyjechał do stoczni, aby w nagrywanej przez telewizję dyskusji rozprawić się z „ekstremistami" pod wodzą Wałęsy, został jednakŜe przykładnie wygwizdany. Objąwszy urząd premiera, uznał, Ŝe nadszedł czas rewanŜu, choć Stocznia Gdańska zajmowała dopiero czterdzieste piąte miejsce na liczącej pięćset pozycji liście zakładów deficytowych. W wywiadzie dla „Die Zeit" Rakowski stwierdził butnie: „Symbole mnie nie obchodzą, mamy ich w Polsce dosyć. To, Ŝe w tej właśnie stoczni narodziła się » Solidarność«, pozostaje i tak faktem historycznym." Sygnał o likwidacji miał ponoć zadziałać wstrząsowe na inne przedsiębiorstwa stojące przed widmem plajty, choć premier dobrze wiedział, Ŝe głównym powodem akurat stoczniowej nierentowności były przymusowe kontrakty ze zleceniodawcami radzieckimi. Po prostu budowane w Gdańsku statki wyposaŜano w drogie urządzenia kupowane za dolary, ale potem całość sprzedawano za ruble... transferowe, wypłacane w czołgach. Jaki poŜytek z takich transakcji miała polska gospodarka? Fakt jednak pozostał faktem — decyzja o likwidacji została podpisana u progu nadchodzącej właśnie koniunktury na statki! Dziesięć tysięcy fachowców, w tym 30 procent ze staŜem pracy ponad ćwierć wieku, miało sobie szukać innej roboty. Na szczęście po huku, jaki się zrobił w całym kraju, 7 listopada ogłoszono, Ŝe zgodnie z najświeŜszym zarządzeniem ministra przemysłu likwidacja stoczni rozpocznie się l grudnia 1988, a zakończy 31 grudnia 1990. W związku z tym zawieszono działalność powołanego juŜ biura pośrednictwa pracy, pod którego oknami nasi ludzie zamierzali urządzać wiece protestacyjne. 23 listopada do Sądu Rejonowego w Gdańsku skierowany został wniosek Rady Pracowniczej o uchylenie decyzji Rakowskiego. 30 listopada oficjalny związek zawodowy przesłał podobny dokument do Trybunału Konstytucyjnego. „Solidarność" w tych zabiegach prawnych nie mogła brać udziału, gdyŜ była ciągle nielegalna. Aby nie wracać juŜ później do tematu, powiem od razu, Ŝe dalsze przepychanki trwały półtora roku i miały wiele etapów. Na początku władza poinstruowała dyspozycyjnych dziennikarzy, Ŝe naleŜy krzyczeć zgodnym chórem, Ŝe społeczeństwa
98 nie stać na utrzymywanie bankrutów! Zaraz potem ukazały się w prasie artykuły o wymownych tytułach: „Decyzja trudna, lecz konsekwentna", „Jak to naprawdę było?", „Czas wyboru" i tak dalej. Mdło się robiło od tych wszystkich wymądrzań, pisanych na zadany temat i z określoną tendencją. Znowu na ludzi pracy zwalano cięŜar odpowiedzialności za rządy czerwonej nomenklatury, przy czym posuwano się do kłamstwa, Ŝe ewentualność likwidacji stoczni była uprzednio dyskutowana publicznie. O ile mi wiadomo, wezwany do Ministerstwa Przemysłu dyrektor Czesław Tołwiński aŜ zaniemówił z wraŜenia, gdy zapoznano go z decyzją zamknięcia jego zakładu. Ktoś inny z gdańskiej delegacji mamrotał podobno do siebie: — Teraz? Kiedy zaczęliśmy powoli się dźwigać? Mimo zapowiedzi rozciągnięcia likwidacji na okres 26 miesięcy, spora część stoczniowców popadła w nastroje panikarskie. Poczucie krzywdy łączyło się z pytaniem: jeszcze pracować czy od razu uciekać? Byli tacy, którzy twierdzili, Ŝe stocznia zostanie zamknięta po ich trupie, lecz wiele osób zabrało się gorączkowo za przeglądanie ofert zatrudnienia. Niestety, okazywały się raczej nieciekawe — albo źle płatne, albo wymagające przekwalifikowań. Myślę, Ŝe gdyby wówczas Rakowski przyjechał do stoczni, mógłby ją opuścić jako inwalida. Ludziom się w głowie nie mieściło, jak moŜna jednym złośliwym
podpisem pozbawić egzystencji tysiące rodzin. Tym bardziej, Ŝe w chwili podjęcia decyzji o likwidacji stocznia miała w portfelu 44 podpisane kontrakty. Warto z całą mocą podkreślić, Ŝe tak waŜnego postanowienia nie poprzedzono rzetelnymi ekspertyzami naukowymi, a rząd nie przygotował Ŝadnego programu wykorzystania majątku stoczni. Świadczyło to raz jeszcze o tym, Ŝe decyzję podjęto z pobudek politycznych, a nie ekonomicznych. Stoczniowi biuraliści od dawna przecieŜ wskazywali na szereg rozwiązań finansowych dyskryminujących przemysł okrętowy. Na przykład centralni planiści nie brali pod uwagę, Ŝe przy długoterminowej produkcji statków inflacja poŜera większość kredytów, a do tego jeszcze jakiś mądrala odgórnie wyznaczył zaledwie 20-procentowy limit zysku przy sprzedaŜy statków armatorom krajowym. Wreszcie trzeba powtórzyć, Ŝe większość swojej produkcji Stocznia Gdańska przekazywała armatorom radzieckim, którzy płacili rublami przeliczanymi wyŜej niŜ dolary. Był to więc z załoŜenia eksport nieopłacalny, lecz nakazany i dotowany przez państwo. W pewnej chwili rząd powiedział: nie damy więcej dotacji, lecz umowy kontraktowe powinny być dotrzymane. W ten sposób moŜna załatwić kaŜdego potentata. Kiedy juŜ wszyscy spuścili nosy, a świeŜo powołane przez dyrekcję stoczni nomenklaturo we spółki zaczęły rabunkowo eksploatować majątek zakładu, na horyzoncie zamajaczyła zupełnie nowa szansa. Oto amerykańska multimilionerka polskiego pochodzenia Barbara Piasecka-Johnson (wdowa po właścicielu znanego
99 koncernu kosmetycznego) zjawiła się niczym anioł i zaproponowała utworzenie przedsiębiorstwa joint venture, w które podobno skłonna była zainwestować 55 procent udziałów, czyli na przykład 100 milionów dolarów. Oferta brzmiała tak oszałamiająco, Ŝe wszyscy ucieszyli się jak dzieci. Niestety, czas pokazał, Ŝe przedwcześnie. Pani PiaseckaJohnson, z wykształcenia historyk sztuki, okazała się nie tylko romantyczką (w maju 1989 kupiła częściowo zrujnowany XVII-wieczny pałac w Pilicy pod Zawierciem, aby umieścić tam swój słynny zbiór obrazów). Zorientowana w twardych prawach zachodniego biznesu, zaczęła od rozpoznania sytuacji, angaŜując w tym celu liczne grono ekspertów ze znanych firm consultin-gowych: Arthur Andersen oraz Appledore. Pomocy w przebijaniu się przez polskie realia i dokumenty udzielić miała sopocka spółdzielnia „Doradca", a było w czym doradzać. Amerykańscy i angielscy fachowcy długo nie mogli się rozeznać w gąszczu sprzecznych ze sobą przepisów, mimo Ŝe dysponowali znakomitym zapleczem technicznym. Wszelkie zebrane, uporządkowane i opracowane materiały przesyłano do Miami (kancelaria prawnicza Hornsby and Whisenand), skąd po jakimś czasie przychodziły opinie i dalsze dyspozycje. Przy okazji wyszła na jaw nieuregulowana sprawa własności terenów stoczniowych, a takŜe uciąŜliwość zakładu dla otoczenia (wyziewy z galwanizerni) oraz wiele innych „szczegółów", które wprawiały gości w osłupienie. Ekspercka wiwisekcja trwała do końca lata 1989, ale rezultaty ustaleń trzymano w tajemnicy jeszcze przez kilka miesięcy. 14 września pani Piasecka-Johnson spotkała się z Komisją Zakładową „Solidarności" Stoczni Gdańskiej, zapewniając nadal o swojej woli wejścia w spółkę joint venture. Milionerka zaapelowała do załogi o cierpliwość i nieporzucanie firmy, a do dyrekcji — o ustalenie takiego poziomu zarobków, który gwarantowałby „normalne Ŝycie". Na pytanie o termin podpisania umowy pani Johnson odpowiedziała dyplomatycznie, Ŝe moment przejścia od słów do czynów zdecydowanie się przybliŜa. W międzyczasie Rakowski przestał być premierem, a ze stoczni zdąŜyło się zwolnić ponad 3 tysiące robotników. Jednocześnie zakład musiał zrezygnować z 29 kontraktów. Przeciąganie się finalizacji umowy zaczęło wreszcie budzić niezdrowe emocje. Ludzie byli przekonani, Ŝe Piasecka-Johnson po prostu kupi stocznię i zrobi z niej nowoczesne, funkcjonalne przedsiębiorstwo, tymczasem — mimo Ŝe wydała około 2 milionów dolarów na ekspertyzy — wciąŜ zwlekała z ostateczną decyzją. Bomba wybuchła na początku grudnia 1989, gdy eksperci ponownie zjechali do Polski i ujawnili swoje podstawowe szacunki: stocznię postawiono w stan likwidacji, czyli jej wartość jest
zasadniczo zerowa, a za maszyny, sprzęt i materiały moŜna uzyskać od 4 do 6,5 miliona dolarów... W tym momencie strona polska przeŜyła prawdziwy szok, bo realna wartość zakładu wynosiła co najmniej 10 razy więcej. Po
100 zapoznaniu się z dalszą częścią opracowania stoczniowcy odmówili przedłuŜenia listu intencyjnego i w chłodnych nastrojach poŜegnali ekspertów. Znakiem krzyŜa. 3 stycznia 1990 nowy polski rząd zapowiedział rychłe przekształcenie Stoczni Gdańskiej w spółkę akcyjną z wyłącznym udziałem Skarbu Państwa. 5 lutego Barbara Piasecka-Johnson znów pojawiła się w Gdańsku z grupą przybocznych doradców, twierdząc, Ŝe pragnie rozwaŜyć moŜliwość wykupienia rządowych akcji. „W kaŜdym razie — powiedziała — kocham Polskę i zamierzam tu inwestować". Zapewne nie były to słowa bez pokrycia, bo w latach poprzednich nasza amerykańska rodaczka przeznaczyła juŜ kilka milionów dolarów na zakup lekarstw, Ŝywności i sprzętu medycznego dla Polski. Ponadto z jej pieniędzy powstało w Polsce kilka obiektów pomocy społecznej i sierocińców, a takŜe prywatny bank zagraniczny z siedzibą w Gdańsku. Jako osoba głęboko religijna, wielokrotnie przekazywała bogate dary na rzecz polskiego Kościoła... A ze stocznią chyba jej po prostu nie wyszło. Zerwanie negocjacji z panią Johnson doprowadziło do napiętej atmosfery w stoczni. Jako przewodniczący „Solidarności" znów zebrałem wiele punktów karnych, choć dla sprawy powołania joint venture zrobiłem propagandowo tyle, ile mogłem. Ludzie jednak przywykli atakować mnie za wszystkie swe rozgoryczenia — równieŜ te wywołane poczynaniami rządu. Pytany o warunki przedstawione przez ekspertów, wypowiadałem się raczej ostroŜnie, choć — szczerze mówiąc — mnie równieŜ wydawały się one bardzo twarde (zmniejszenie zatrudnienia, zmniejszenie produkcji, zarobki rzędu 60 centów na godzinę). Oczywiście, później byłoby coraz lepiej, a eksperci mieli swoje racje, gdy podkreślali ogrom funduszów niezbędnych na unowocześnienie zakładu, ale z drugiej strony — czy syty zrozumie wiecznie głodnego? Zgodnie z wcześniejszą zapowiedzią, pod koniec kwietnia 1990 Stocznia Gdańska została przekształcona w spółkę Skarbu Państwa. Kapitał akcyjny, w wysokości 400 miliardów złotych (około 42 miliony dolarów), podzielony został na akcje po l milionie złotych kaŜda, przy czym pracownicy stoczni oraz jej emeryci i renciści mogli wykupić do 20 procent akcji, płacąc połowę ceny nominalnej. Przewidziano, Ŝe od roku 1993 stocznia przestanie być deficytowa.
Pojedynek Wróćmy jednak do jesieni 1988 roku. 2 listopada, a więc dzień po oficjalnym ogłoszeniu decyzji w sprawie likwidacji stoczni, rzecznik rządu Jerzy Urban odczytał apel premiera Rakowskiego o jak najszybsze rozpoczęcie negocjacji z opozycją. Było to jawne naigrawanie się z działaczy „Solidarności" — i tak teŜ zostało odebrane. Następnego dnia generał Kiszczak wystąpił, jakby nigdy nic, z propozycją spotkania w „wąskim gronie" i omówienia kolejnych przesłanek mogących doprowadzić do Okrągłego Stołu. Początkowo aŜ się Ŝachnąłem i miałem nawet zamiar odpowiedzieć w ostrym tonie, ale potem uświadomiłem sobie, Ŝe minister spraw wewnętrznych (któremu odrobinę zawierzyłem) to jednak nie premier. Po konsultacji z moimi doradcami zgodziłem się na dwudniowe spotkanie za dwa tygodnie. Do tego czasu odbyłem szereg rozmów, które miały mi pomóc w usystematyzowaniu podstawowych dąŜeń opozycji na najbliŜszy okres. Punktem wyjścia było przekonanie, Ŝe pod koniec dwudziestego wieku w środku Europy nie moŜe być innego trybu wyłaniania władzy niŜ wolne wybory, lecz jednocześnie dojście do tego trybu nie powinno nastąpić w sposób rewolucyjny (krwawy). Miłym akcentem wśród codziennego uŜerania się z komunistami były dla mnie 4 listopada
odwiedziny premier Wielkiej Brytanii pani Margaret Thatcher, która podczas trzydniowego pobytu w Polsce znalazła parę godzin, aby zwizytować Gdańsk (od dawna kibicuję jej wizji społeczeństwa przedsiębiorczego, nagradzającego kaŜdą inicjatywę). „Gdański" program pani premier składał się z kilku punktów, z których najdostojniejszym było złoŜenie kwiatów pod Pomnikiem Poległych Stoczniowców, a najprzyjemniejszym — wystawny obiad na plebanii kościoła św. Brygidy. W trakcie delikatnego krojenia baŜanta pani premier powiedziała: „Zrobiliście juŜ kilka wielkich kroków na drodze ku wolności. Czynicie to z moralnego przekonania i dlatego nie poddacie się nigdy." 11 listopada w całym kraju odbyły się uroczystości z okazji 70. rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości. PoniewaŜ były to w większości obchody
102 niezaleŜne — czyli zorganizowane obok tych, które po raz pierwszy zdecydowali się firmować komuniści — w kilku miastach ZOMO tradycyjnie zaatakowało pokojowe manifestacje. Nie przeszkodziło to władzy zwołać pompatycznej sesji parlamentu, gdzie indywidua odpowiedzialne za tłamszenie przez dziesiątki lat nurtu narodowego zaczęły nagle wychwalać imię marszałka Józefa Piłsudskiego — pogromcy bolszewików z 1920 roku. TegoŜ 11 listopada 1988 Alfred Miodowicz — przewodniczący słuŜalczej wobec władzy centrali związkowej OPZZ (która po stanie wojennym rozkradła majątek „Solidarności"), a jednocześnie... członek Biura Politycznego KC PZPR — rozesłał poufny teleks do „swoich" federacji, aby nie dopuściły w zakładach do głosowania na temat pluralizmu związkowego. Był to jeden z powodów, dla których zgodziłem się na proponowany mi od jakiegoś czasu telewizyjny pojedynek z panem Miodowiczem. W międzyczasie spotkałem się jeszcze 18 i 19 listopada z generałem Kiszczakiem, próbując znów uzyskać obietnicę legalizacji „Solidarności". Niestety, było to bicie głową o mur. Zarówno generał, jak i sekretarz KC PZPR Ciosek dali mi do zrozumienia, Ŝe „betonowe" siły w partii skutecznie blokują ideę otwarcia się na „Solidarność", wobec czego kwestia ta musi być odsunięta w nieokreśloną przyszłość. PoniewaŜ dość miałem w tym momencie wodzenia mnie za nos, postawiłem sprawę na ostrzu noŜa: albo termin ponownej rejestracji „Solidarności" zostanie rozstrzygnięty w określonym czasie, albo nici z rozmów Okrągłego Stołu. Kiszczak i Ciosek zaperzyli się wtedy równieŜ i powiedzieli, Ŝe jak nie, to nie. Parę dni później rozpoczęto spektakularny demontaŜ okrągłego stołu (średnica 8,4 m), wykonanego na zamówienie rządu przez Fabrykę Mebli w Henrykowie, a czekającego od połowy października w naleŜącym obecnie do Polskiej Akademii Nauk pałacu w Jabłonnie pod Warszawą. Zapakowane segmenty wróciły do magazynu producenta, gdzie miały przeleŜeć 10 tygodni. Do spotkania z Miodowiczem przygotowałem się bardzo gruntownie, wiedząc, Ŝe mój przeciwnik liczy — jak to potem przyznał w wywiadach — na „słabszą dyspozycję intelektualną pana Wałęsy". Nadto miałem świadomość, Ŝe będzie to pierwsza tego typu rozgrywka w krajach socjalistycznych, moja zatem „wygrana" lub „przegrana" odbije się głośnym echem na całym świecie. 24 listopada Miodowicz udzielił wypowiedzi dziennikowi telewizyjnemu, wyraŜając pełną źle skrywanych nadziei satysfakcję z mojej zgody na debatę. Ja ze swej strony przyjąłem agresywny styl amerykański i trzy dni później na wiecu pod kościołem sw. Brygidy w Gdańsku zarzuciłem przewodniczącemu OPZZ zafałszowywanie polskiej rzeczywistości, a trwające właśnie III Zgromadzenie OPZZ nazwałem „cyrkiem nie reprezentującym nikogo". Przy okazji oświadczyłem, Ŝe podczas telewizyjnego starcia nie będę dyskutował o roli związków zawodowych, lecz
103 postaram się skorzystać z okazji, by zaprezentować racje „Solidarności". W ten sposób sprowokowałem szybką reakcję rzecznika OPZZ, który wyraził bolesne zdziwienie, Ŝe w odpowiedzi na ofertę uczciwego dialogu pan Wałęsa oznajmił: „Ja nie będę rozmawiał z Miodowiczem, ja będę rozmawiał z wami, z Polską; pan Miodowicz niech sobie postoi". Krótko przed spotkaniem rzecznicy „Solidarności" i OPZZ dogadali róŜne szczegóły techniczne, na przykład: rozmowa odbędzie się jednak na siedząco (nie na stojąco), czas
dyskusji wyniesie około 45 minut, jako pierwszy zabierze głos Miodowicz i tak dalej. Osiem godzin przed wejściem do studia spotkałem się z zacnym gronem osób, które pomogły mi zebrać myśli i rozkręcić się psychicznie. Byli wśród nich Jacek Kuroń, Tadeusz Mazowiecki, Andrzej Wielowieyski, Adam Michnik, Bronisław Geremek, Janusz Onyszkiewicz... Zaproszono takŜe redaktora Andrzeja Bobera (wyrzuconego z telewizji w stanie wojennym), który dał mi szereg fachowych porad dotyczących postępowania na planie, w świetle jupiterów. Okazały się one bardzo przydatne choćby dlatego, Ŝe sterowani przez partię telewizyjni prominenci nie wyrazili zgody na wejście do gmachu telewizji Ŝadnej z Ŝyczliwych mi osób poza osobistym sekretarzem Krzysztofem Puszem. Co prawda, Miodowicz teŜ miał się zjawić bez świty, ale ze świadomością, Ŝe telewizja jest instrumentem w rękach jego towarzyszy z Biura Politycznego. Kiedy wchodziliśmy juŜ obaj do studia, poczułem się niczym zawodowy bokser przed walką o mistrzostwo świata, dlatego nagle wycedziłem przez zęby: „Zniszczę pana!" Miodowicz spojrzał na mnie zdezorientowany, ale juŜ obsługa telewizyjna zaczęła nas musztrować i ustawiać do świateł. W Polsce ostatni dzień listopada to data bardzo popularnych imienin — tak zwane Andrzejki. Wieczorem na ulicach widać roześmiane, wyelegantowane pary, udające się z kwiatami i alkoholem na zabawy, gdzie tradycyjnie powinno się odbyć wróŜenie z lanego wosku. Ale 30 listopada 1988 ulice i place polskich miast były podobno jak wymarłe. Późniejsze badania wykazały, Ŝe 78 procent dorosłych rodaków zasiadło przed telewizorami. O godzinie 20.00 na ich ekranach pojawiły się dwie spięte twarze — MiodowieŜa i moja. Stenogram dyskusji, jaka się następnie odbyła, dostałem kilka godzin później. Oto streszczenie waŜniejszych wątków: Alfred Miodowicz — Minęły lata, panie Wałęsa, od kiedy pana ostatni raz widziałem w Nowej Hucie, i muszę powiedzieć, Ŝe patrząc na pana... to tak, jak w swoje lustrzane odbicie. Ja teŜ straciłem trochę włosów, przysiwiałem, a widzę, Ŝe u pana, panie Wałęsa, wąs teŜ jest taki przyprószony. Minęły lata, inna sytuacja, a troski pozostały te same. To są kłopoty dnia codziennego — brak leków, kolejki do sklepów, kolejki do autobusów i tramwajów; to jest niemoŜność wyrównania starego portfela (rent i emerytur); to jest sytuacja, kiedy nie moŜemy w produkcji
104 ciągle ruszyć do przodu, poniewaŜ starzeją nam się maszyny; to jest sprawa naszego zadłuŜenia; to jest brak perspektyw dla młodzieŜy. WaŜne jest, co zrobić, aby tego nie było. O ile jedynym sposobem miałoby być rozdzielanie załóg (poprzez wprowadzenie pluralizmu związkowego), to ja jestem temu wysoce przeciwny. Dramatyczne rozdzielenie załóg nastąpiło w wyniku strajków kwietniowo-majowych i sierpniowych: na tych, co strajkowali, i na tych, którzy byli temu przeciwni. Moim zdaniem, takie podziały są długoletnie i nie mogą prowadzić do konsolidacji. Druga kwestia, bardzo waŜna — czy pluralizm związkowy rozwiąŜe wszystkie nasze problemy? Jestem przekonany, Ŝe nie. Powiada pan, panie Wałęsa, Ŝe nie ruszymy z miejsca bez pomocy finansowej Zachodu. I Ŝe tego wsparcia nie otrzymamy bez legalizacji „Solidarności". Być moŜe, ale jaka wtedy będzie sytuacja? Zapewne otrzymamy wsparcie dopiero wtedy, gdy skoczymy sobie wzajemnie do gardeł, ^dy powtórzymy lekcję z Libanu, gdy będziemy nie tylko najuboŜszym, ale i najbardziej niebezpiecznym państwem w Europie. To wsparcie starczy nam zresztą tylko na tyle, Ŝeby stanąć na czworakach, nie wyŜej. Dlatego teŜ liczmy przede wszystkim na własne siły. Jesteśmy związkowcami, lecz nade wszystko Polakami. Jako bardzo przykre odbieram pańskie stwierdzenie, Ŝe jesteśmy Ŝebrakami Europy. W licznych swoich wywiadach przedstawia pan wizję przebudowy polskiej ekonomii — Ŝe uzeba równości wszystkich sektorów (państwowego, spółdzielczego i prywatnego), Ŝe musi być wolny rynek, Ŝe naleŜy skończyć z okowami rozdmuchanej biurokracji. Tak, to prawda, ale proszę wczytać się w propozycje OPZZ — myśmy rok temu wyszli z taką samą koncepcją, którą nazwaliśmy alternatywą gospodarczą. Czy ona jest juŜ wprowadzona w Ŝycie? Nie, ale zapowiedzi obecnej ekipy rządowej kaŜą z optymizmem
patrzeć w przyszłość. Jeśli chodzi o wolny handel, to wydaje mi się, Ŝe na naszej kiepskiej sytuacji będą Ŝerowały przede wszystkim setki tysięcy cwaniaków, którzy spekulują,- którzy pośredniczą, a niczego nie wytwarzają. Jeśli chodzi o stanowisko OPZZ w sprawie pluralizmu związkowego, to moŜemy wyrazić zgodę, ale pod jednym warunkiem: jeden związek w jednym zakładzie pracy. I powinno się to decydować w swobodnym głosowaniu. Pan zarzuca naszej władzy, Ŝe zaprzepaściła 44 lata. Myślę, Ŝe to stwierdzenie nazbyt krzywdzące. PrzecieŜ w 1981 roku to „Solidarność" wywołała falę niepokojów, które ogołociły półki w sklepach — a był to wówczas ruch mogący opanować sytuację zarówno na „tak", jak i na „nie". Lech Wałęsa — Dobry wieczór państwu. Cieszę się z naszego spotkania. Dziękuję tym, którzy nie zwątpili przez siedem lat.
105 MoŜna by tu rzeczywiście wyliczać róŜne mankamenty, trudności, kłopoty, moŜna by się nawzajem obciąŜać, ale myślę, Ŝe nie czas na takie wyliczanki. Powiem tylko, Ŝe w 1980 i 1981 roku nie było zewnętrznych moŜliwości na przeprowadzenie reform, które proponowała „Solidarność". BreŜniew Ŝył o dwa lata za długo. Natomiast dzisiaj wydaje się, Ŝe są juŜ moŜliwości, ale z nich nie korzystamy. WciąŜ moŜna odnieść wraŜenie, Ŝe ratowane są resztki modelu stalinowskiego. Weźmy choćby nasze dzisiejsze spotkanie — pan mógł je zorganizować od razu, podczas gdy mnie odmawiano przez siedem lat. Niemniej ma pan rację, Ŝe obecnie powinniśmy spróbować się zbliŜyć, a nie kłócić. „Solidarność" jest gotowa do wielkich kompromisów, ale przy zrewidowaniu spraw podstawowych. PrzecieŜ to nie przypadek, Ŝe podobne perypetie mają wszystkie kraje bloku wschodniego Monopol polityczny, monopol związkowy, monopol ekonomiczny... — trzeba to wreszcie rozbić. Pan mówi, Ŝe nie czas obecnie na robienie pluralizmu, bo są sprawy fundamentalne, a ja twierdzę, Ŝe spraw fundamentalnych nie załatwimy bez uprzedniego wprowadzenia pluralizmu! Na świecie pluralizm udowodnił swą rację bytu. Właśnie niechęć do pluralizmu uniemoŜliwia ciągle dojście do Okrągłego Stołu, dlatego nie dyskutujmy, czy potrzebna jest „Solidarność", tylko jak ją ponownie uruchomić. A. Miodowicz — Społeczeństwo nasze potrzebuje spokoju, a nie haseł w rodzaju „nie ma wolności bez »Solidarności«". W Polsce jest coraz więcej wolności, o czym świadczy choćby nasze spotkanie. Natomiast zgadzam się, Ŝe nadeszły obecnie warunki do dalszych powaŜnych zmian w kraju. L. Wałęsa — Cieszę się, Ŝe dostrzega pan te warunki, bo myślę, Ŝe historia strasznie nas podsumuje, jeśli tego nie wykorzystamy, jeśli będziemy rządzić na zasadzie rozdawania przywilejów. Potrzeba zdrowych, zabezpieczonych prawem mechanizmów. Zorganizujmy spotkanie fachowców reprezentujących obie strony i niech dyskutują przez pięć — sześć tygodni, aŜ dojdą do konstruktywnych ustaleń. Takie posiedzenia mogłyby być relacjonowane na Ŝywo przez telewizję. Powtarzam, Ŝe trzeba się szybko zabrać za rzeczy generalne. A. Miodowicz — Oczywiście, ja takŜe uwaŜam, Ŝe powinniśmy kontynuować nasz dialog, chociaŜ przyznaję, Ŝe nie angaŜowałem się dotąd w ideę Okrągłego Stołu. Co prawda, stołu juŜ nie ma, ale zawsze moŜna go zmontować. Naszym sukcesem jest to, Ŝe usiedliśmy tutaj bez warunków wstępnych, natomiast kontynuację proponuję w ramach Okrągłego Stołu. L. Wałęsa — Proszę pana, ja nie mam czasu ani ochoty oszukiwać społeczeństwa, Ŝe coś się dzieje, skoro nie dzieje się nic. Weźmy dla przykładu Fundację Rolniczą Kościoła, z którą przez pięć lat prowadzono bałamutne rozmowy — oczywiście bez Ŝadnych rezultatów! W związku z tym moja propozycja jest
106 następująca: najpierw Ŝmudne ustalenia fachowców, a potem daleko idące reformy. Okrągły Stół ma szansę przynieść rozwiązania na miarę epoki, w której Ŝyjemy. Dość pozorów, dość haseł, dość niszczenia. Z kraju ucieka nam wykształcona młodzieŜ — to jest skandal! Polacy nie są gorszym czy mniej zdolnym narodem od innych, ale za długo byli źle rządzeni. Brak
pluralizmu to stalinizm. Będę walczył o „Solidarność", bo ona jest potrzebna Polsce. MoŜemy wspólnie doprowadzić do tego, Ŝe pusty dzisiaj Okrągły Stół będzie z czasem suto zastawiony. A. Młodowicz — Czy pluralizm związkowy jest jedynym rozwiązaniem na wszystkie polskie kłopoty? Trzeba widzieć takŜe szansę w partii, w której zachodzą i będą zachodziły znaczące przemiany. Ale największa szansa, o czym pan wspomniał, to oczywiście szare komórki naszej inteligencji, która nie jest w pełni wykorzystana. L. Wałęsa — Kiedy mówię o pluralizmie, mam na myśli trzy dziedziny: ekonomię, związki zawodowe i politykę. Co do tego musimy się porozumieć, bo te ideały wcześniej czy później zwycięŜą. Jedna organizacja nigdy nie będzie miała patentu na wszechwiedzę, kaŜąc w dodatku innym klęczeć. Dlatego wywalczymy pluralizm — czy to się panu podoba, czy nie. A. Miodowicz — Panie Wałęsa, ja rozumiem, Ŝe kaŜdy z nas chce pozostać przy swoich argumentach. L. Wałęsa — Proszę pana, pan powinien pomagać w doprowadzeniu do wolności zrzeszania się, a nie blokować. Jeśli pan naprawdę dobrze Ŝyczy Polsce. A. Miodowicz — Ale pan rozumie, Ŝe przy bardzo impulsywnym charakterze Polaków róŜnorodność musi być w jedności. Bo inaczej się rozwałkujemy, rozczłonkujemy. L. Wałęsa — Nie uszczęśliwiajmy ludzi na siłę. Dajmy im wolność, a przestaniemy dreptać w miejscu. Niech pan spojrzy na Węgrów, jak daleko poszli do przodu. A. Miodowicz — Czy pan u nas nie widzi istotnych zmian strukturalnych w stronę demokracji? L. Wałęsa — Widzę, Ŝe posuwamy się na piechotę, gdy inni odjeŜdŜają samochodami. A. Miodowicz — Niebawem i my wsiądziemy w te samochody. L. Wałęsa — Trzymam pana za słowo. Tylko mam nadzieję, Ŝe zabierzemy ze sobą ludzi, bo działamy przede wszystkim dla nich. A. Miodowicz — Tak. No to dziękujemy bardzo telewidzom i Ŝyczymy dobrej nocy. L. Wałęsa — Dziękuję bardzo.
Okrągły stół Nie wiem, na ile władza uzaleŜniała dalsze postępowanie wobec mnie od rezultatu pojedynku z Alfredem Miodowiczem, ale po tym spotkaniu wyraźnie coś drgnęło. Góra lodowa trafiła na ciepłe prądy i stopniowo zaczęła maleć. Pierwszą oznaką jej topnienia było oddanie mi — po siedmiu latach — paszportu, dzięki * czemu mogłem w dniach 912 grudnia 1988 skorzystać z zaproszenia prezydenta Franęois Mitterranda i pojechać do Francji. Wraz ze mną zabrali się Bronisław Geremek i Andrzej Wielowieyski, a głównym celem naszej eskapady było wzięcie udziału w uroczystościach z okazji 40. rocznicy uchwalenia Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka. Mimo wielu atrakcji podczas tej wizyty, najbardziej utkwiło mi w pamięci spotkanie z paryską Polonią — 11 grudnia. Powiedziałem tam między innymi, Ŝe w Polsce nastąpił początek czegoś sensownego, bo obie strony zrozumiały, Ŝe kompromis nie musi wcale oznaczać porozumienia na kolanach. Kiedy mnie pytano, jaki „Solidarność" ma program odzyskania przez kraj niepodległości — odpowiedziałem, Ŝe niepodległym i wolnym trzeba się najpierw czuć. Gdy proszono o wypowiedź na temat emigracji, dałem do zrozumienia, Ŝe miejsce Polaków jest raczej w Polsce. Wróciwszy do Gdańska, wpadłem zaraz w wir spraw bieŜących i 18 grudnia po raz piąty skrzyknąłem w Warszawie reprezentatywne grono osób (przybyło 119 na 135 zaproszonych). Zdecydowaliśmy się powołać wówczas Komitet Obywatelski przy przewodniczącym NSZZ „Solidarność". Miał on stanowić zaplecze intelektualne oraz kadrowe na wypadek dojścia do wolnych wyborów, jak równieŜ wyłonić niezaleŜnych ekspertów do poprowadzenia negocjacji przy Okrągłym Stole. 20 grudnia rozpoczęło się X plenum Komitetu Centralnego PZPR, którego pierwszy
sekretarz Wojciech Jaruzelski, przypisując towarzyszom całą inicjatywę i zasługę doprowadzenia do przemian, powiedział między innymi: „Nie zaczynamy w szczerym polu. Od drugiej połowy 1980 roku idziemy drogą socjalistycznej odnowy. (...) MoŜemy być dumni, Ŝe to właśnie nasza partia, która przeszła tak
108 cięŜkie, wręcz dramatyczne próby, potrafiła opracować, przedstawić i wcielić w społeczną rzeczywistość realny i racjonalny program tak głębokich przeobraŜeń w systemie politycznym i gospodarczym." Nieco później zabrał głos premier Mieczysław Rakowski, który nawiązując do aktualnych wydarzeń w kraju, a przede wszystkim do mojej telewizyjnej debaty z Miodowiczem, wyartykułował następujący wątek: „Z uwaŜnego wsłuchania się w to, co mówią ludzie, wynika, Ŝe po dyskusji zmieniła się na lepsze nie tylko pozycja Wałęsy w opinii publicznej, ale takŜe wzrosło poparcie dla reaktywowania »Solidarności«. (...) Takie są realia, na które nie moŜna zamykać oczu. Po dyskusji telewizyjnej Miodowicz— Wałęsa powstała w Polsce nowa sytuacja polityczna. Czy słuszne byłoby twierdzenie, Ŝe gorsza? W telewizyjnej dyskusji zyskał sobie przychylność większości społeczeństwa nie Wałęsa z jesieni 1981 roku, mówiący w Radomiu o »targaniu po szczękach«, lecz Lech Wałęsa o innym profilu politycznym. Przypomnijmy, Ŝe wystąpił w niej jako zwolennik porozumienia i kompromisu. (...) Tę swoją postawę ugruntował w wypowiedziach na konferencjach prasowych i w wywiadach dla gazet. Nie odstąpił od niej w czasie pobytu w ParyŜu, gdzie niektórzy emigranci wręcz prowokowali go do zajęcia postawy bojownika anty komunizmu. (...) W połowie stycznia odbędzie się druga część obecnego plenum. Liczę na to, Ŝe wtedy powrócimy do tych tematów." Zaczął się rok 1989 i znów nalałem sobie dodatkową miarkę szampana, próbując dokonać kilku podsumowań. Michaił Gorbaczow umocnił swą pozycję lidera pieriestrojki, gdy l października 1988 został wybrany na przewodniczącego Prezydium Rady NajwyŜszej ZSRR (od maja 1985 był juŜ sekretarzem generalnym KC KPZR). Na drugiej półkuli sympatyczny wiceprezydent George Bush został 8 listopada prezydentemelektem USA. PapieŜ cieszył się dobrym zdrowiem i nadal przemierzał świat jako Wielki Misjonarz. MoŜe więc rację miał ksiądz-jasnowidz Andrzej Klimuszko, kieay parę lat wstecz obwieścił: „Przez najbliŜsze półwiecze nie widzę nad Polską Ŝadnych ciemniejszych chmur". Gdy patrzyłem na miniony rok z punktu widzenia interesów „Solidarności", mogłem sobie powiedzieć, Ŝe z organizacji kadrowej, szkieletowej, przekształciła się w strukturę masową. Nie wywalczyliśmy jeszcze, co prawda, relegalizacji, ale wydawało się to kwestią niedługiego czasu. Za to w wielu zakładach pracy odbyły się juŜ jawne wybory do komisji zakładowych, a na tablicach ogłoszeń znów zawitały informacje sygnowane przez nasz związek, który w ten sposób oznajmiał, Ŝe się odradza i zakotwicza. Zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami, 16 stycznia 1989, po blisko miesięcznej przerwie, rozpoczęła się druga część X plenum KC PZPR. W międzyczasie tezy Biura Politycznego (sugerujące porozumienie z opozycją) były konsultowane z „dołami" partyjnymi. Otwierający posiedzenie generał Jaruzelski zaznaczył:
109 „Upowszechnia się świadomość, Ŝe nękających nas trudności nie da się przeskoczyć Ŝadnym cudownym sposobem. śe trzeba je rozwiązywać drogą wspólnych wysiłków i wzajemnych kompromisów..." Następnie przedstawione zostały rezultaty konsultacji, które odzwierciedliły poparcie dla tez Biura. W ten sposób towarzysze mogli odkryć Amerykę: „Konsultacja potwierdziła przekonanie, iŜ centralnym ogniwem systemu politycznego (...) powinien stać się silny parlament — jako najwyŜsza władza i reprezentacja narodu — wyłaniany na podstawie zdemokratyzowanej ordynacji wyborczej". W końcu ruszono najbardziej bolący ząb, czyli prawdopodobną konieczność legalizacji „Solidarności", co wywołało — jak napisały agencje — „burzliwą dyskusję", trwającą kilkanaście godzin. Na tyle burzliwą, Ŝe generał Jaruzelski, występując nagle w roli głównego rzecznika odnowy,
zaŜądał dla siebie wotum zaufania. Wynik głosowania okazał się dlań wysoce korzystny, co w zasadzie przesądziło sprawę: 18 stycznia 1989 o godzinie 3.00 nad ranem kierownictwo partii zrobiło —jak by nie patrzeć — historyczny krok. Dziewięć dni później spotkałem się z generałem Kiszczakiem, by uzgodnić szczegóły powołania trzech głównych ekip roboczych Okrągłego Stołu. Termin jego rozpoczęcia ustaliliśmy na poniedziałek 6 lutego. Niebawem z Henrykowa przywieziono na powrót 14 segmentów okrągłego mebla i zaczęto go montować w Sali Kolumnowej Pałacu Namiestnikowskiego (siedziba Urzędu Rady Ministrów) w Warszawie. Tak więc 6 lutego 1989 bomba poszła w górę. Podczas inauguracyjnego posiedzenia plenarnego zasiadło za okrągłym stołem 57 osób, a juŜ następnego dnia kuluary obiegł dowcip: Dlaczego stół ma ponad 8 metrów średnicy? — Bo rekord świata w pluciu na odległość wynosi 7 metrów. Oficjalna propaganda poszufladkowała uczestników dialogu na strony: koalicyjno-rządową i opozycyjno-solidar-nościową (społeczną), co było tylko po części trafne, ale za to wygodne. Obrady rozpoczął minister spraw wewnętrznych Czesław Kiszczak, który dał do zrozumienia, Ŝe zgoda na ponowne zaistnienie „Solidarności" będzie tylko wtedy, gdy reprezentacja społeczna pomoŜe w opracowaniu programu odbudowy gospodarki oraz weźmie udział w „niekonfrontacyjnych" wyborach do Sejmu. Zabierając głos jako drugi podkreśliłem, Ŝe nadal czujemy na plecach oddech Stalina, a ponadto stwierdziłem: „Tyle jest współodpowiedzialności, ile współuczestnictwa". W pierwszym dniu wyłoniono obsadę trzech podstawowych zespołów (tak zwanych stolików): 1) do spraw gospodarki i polityki społecznej (przewodniczącym z naszej strony został Witold Trzeciakowski), 2) do spraw pluralizmu związkowego (Tadeusz Mazowiecki), 3) do spraw reform politycznych (Bronisław Geremek). W ramach powyŜszych zespołów rozpoczęły niebawem pracę podzespoły i grupy robocze (podstoliki) do spraw: reformy prawa i sądów; środków masowego
110 przekazu; samorządu terytorialnego; stowarzyszeń; oświaty; szkolnictwa wyŜszego, nauki i postępu technicznego; młodzieŜy; polityki mieszkaniowej; rolnictwa i polityki socjalnej wsi; górnictwa; zdrowia; ekologii. W sumie pertraktowało kilkuset negocjatorów, doradców, ekspertów i asystentów Bóg wie kogo — a wszystko po to, by po raz pierwszy od 50 lat ustalić i zagwarantować polityczny kurs na demokrację. Poza Okrągłym Stołem znaleźli się ludzie z ugrupowań ekstremalnych (ultrakomuniści, nacjonaliści, sekciarze i tym podobni), którzy programowo z nikim nie wchodzą w układy. Natomiast przyjęli zaproszenie do rozmów niemal wszyscy ci, dla których punktem wyjścia była obywatelska gotowość do natychmiastowego reformowania państwa. Badania opinii publicznej tuŜ przed początkiem rokowań pokazały, Ŝe społeczeństwo opowiada się za porozumieniem narodowym. Nie dotyczyło to — jak wspomniałem — wszystkich kręgów, a juŜ najmniej partyjnego „betonu" z kręgów SłuŜby Bezpieczeństwa i wojska. 21 stycznia 1989 na plebanii kościoła św. Karola Boromeusza w Warszawie zamordowany został — przez zmiaŜdŜenie kręgów szyjnych — ksiądz prałat Stefan Niedzielak. Dziesięć dni później zabito 31 -letniego białostockiego księdza Stanisława Suchowolca, któremu urządzono w mieszkaniu wymyślną komorę gazową. Obaj kapłani przejawiali aktywność polityczną: ksiądz Niedzielak (dawniejszy kapelan AK i WiN) załoŜył Sanktuarium Polaków Poległych na Wschodzie (czyli w ZSRR), natomiast ksiądz Suchowolec powiązany był z Konfederacją Polski Niepodległej. Obydwaj otrzymywali pogróŜki, aŜ wreszcie zostali prowokacyjnie zgładzeni w przeddzień obrad Okrągłego Stołu. Skojarzenia nasuwały się same — jeszcze nie wszyscy mocodawcy i pomagierzy zabójców księdza Jerzego Popiełuszki stanęli przed sądem. Natomiast grupę, która tuŜ przed Okrągłym Stołem zaczęła fikać koziołki, stanowili między innymi członkowie oficjalnych związków zawodowych. Najpierw OPZZ — z sobie tylko znanych powodów — nie przysłało delegacji na wstępne, proceduralne uzgodnienia w podwarszawskiej wiosce Magdalenka, a potem ludzie pana Miodowicza wywołali 6 lutego strajk w Kopalni Węgla Brunatnego „Bełchatów", która skądinąd słynie z cięŜkich warunków pracy. Do strajku przyłączyło się niebawem 7 tysięcy robotników spośród 12-tysięcznej
załogi, lecz negocjacje (wyłącznie płacowe) rozpoczęły się dopiero 8 lutego. Sytuację zaostrzyły kłamstwa rzecznika rządu Jerzego Urbana podane za pośrednictwem telewizji. W międzyczasie opezetzetowcy usiłowali wywołać strajk takŜe w sąsiedniej elektrowni „Bełchatów", ale tamtejszy Komitet Organizacyjny „Solidarności" udaremnił ten zamiar. Na szczęście strajkujący górnicy w pewnym momencie równieŜ uznali, Ŝe są racje waŜniejsze niŜ doraźne podwyŜki płac i zawiesili strajk. Z tego, co udało się ustalić przybyłemu na miejsce protestu uczestnikowi
111 „podstolika" górniczego Alojzemu Pietrzykowi, do strajku mogłoby w ogóle nie dojść, gdyby dyrekcja w odpowiednim czasie podjęła rozmowy. Bełchatowscy górnicy nie mieli rozeznania, Ŝe zostali wmanipulowani w zwyczajną prowokację. Napomknąłem wyŜej o Magdalence, a nazwa ta robiła wówczas w Polsce karierę jako synonim rzekomych cichych koncesji i podpisywania tajnych protokołów. Oświadczam z całą mocą, Ŝe w Magdalence nie zawarto Ŝadnego dodatkowego kontraktu. Było to po prostu miejsce, gdzie najwaŜniejsi przedstawiciele obu stron dialogu mogli dogadywać w wąskim gronie sprawy pryncypialne — bez obecności kamer i gapiów, przy czym najczęściej zdarzało się, Ŝe rozmowy trwały po kilkanaście godzin, a ich efekt stanowiło ledwie parę treściwych zdań. Magdalenka słuŜyła do odblokowywania impasów, co dokonywało się w atmosferze swobodnej, choć twardej dyskusji. Generał Kiszczak i ja zazwyczaj tylko przysłuchiwaliśmy się merytorycznym sporom „mózgowców", ale swoją obecnością nadawaliśmy niejako sankcje ustaleniom. Wszyscy bardziej doświadczeni politycy wiedzą, Ŝe tego rodzaju nieformalne grupy muszą istnieć za kulisami oficjalnych negocjacji. Do pewnych ustępstw, pomysłów i „przehandlowań" potrzebne są warunki kameralne — choćby dlatego, by zbyt wcześnie nie nadać rozgłosu unormowaniom, które mimo uprzedniego przypieczętowania zawsze moŜna jeszcze rozgrzebać i zmienić. W samych rozmowach Okrągłego Stołu udziału potem nie brałem, choć co rusz pojawiałem się w pałacu Urzędu Rady Ministrów, by zebrać najświeŜsze wiadomości. Widząc, Ŝe sprawy idą we właściwym kierunku, mogłem zacząć realizację swego planu przygotowania społeczeństwa do wyborów. W tym celu zorganizowałem serię objazdów po kraju, prezentując w ich trakcie spodziewane efekty warszawskich negocjacji. Szczególnie zapamiętałem z tego okresu dwudniowy pobyt w Krakowie — tu zaczęły się strajki majowe — gdzie przede wszystkim odbyłem spotkanie z wielotysięczną wspólnotą ludzi pracy, skupioną przy kościele św. Maksymiliana Kolbego w osiedlu Mistrzejowice (Nowa Huta). Wokół ołtarza górnej części tej dwupoziomowej świątyni stanęły 9 lutego liczne poczty sztandarowe „Solidarności" i Duszpasterstwa Hutników, jak równieŜ czołowi działacze Regionu Małopolska i dwaj konsulowie USA. Mszę w intencji pomyślnego przebiegu obrad Okrągłego Stołu koncelebrował, w asyście 10 księŜy, kanonik Henryk Jankowski z Gdańska. Po naboŜeństwie przyznano mi honorowe członkostwo Związku Hutników oraz poproszono do mikrofonu. Miałem dobry dzień, zatem ulŜyłem sobie i palnąłem całkiem przyzwoitą mówkę. Potem odpowiadałem na pytania, przestrzegając między innymi przed złudzeniem, Ŝe jest w tej chwili jakaś grupa polityczna w Polsce zdolna samodzielnie pokierować krajem. Następnego dnia złoŜyłem wizytę metropolicie krakowskiemu, księdzu kardynałowi Franciszkowi Macharskiemu, a takŜe spotkałem się ze środowiskiem akademickim
112 Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie szczególnie mocno zaakcentowałem konieczność oddolnego, samorzutnego organizowania się społeczeństwa. „Suma takich inicjatyw cząstkowych — powiedziałem — da nam ojczyznę nowoczesną, demokratyczną, lepiej rządzoną". Tydzień później zawitałem do Stalowej Woli. Było chłodno i deszczowo, ale nie mogłem rozgrzewać ludzi fałszywymi obietnicami. „Gwarancje są w was! — krzyczałem. — Nie wierzcie Wałęsie, rządowi, nikomu! Wierzcie jedynie w struktury, które sami stworzycie!" Bardzo uwaŜałem, Ŝeby się uchronić od demagogii, lecz nie miałem zamiaru oszczędzać
rodakom niepopularnych prawd. „Nie jestem za tym, Ŝeby się teraz bić i wypominać. Trzeba szukać zgody, trzeba jeszcze raz próbować. Okrągły Stół to dopiero początek drogi — po to, Ŝebyście mogli wziąć wszystko w swoje ręce. Bez przedsiębiorczości lokalnej nic nie będzie z najwspanialszych nawet ustaleń. Dla Polski nie ma juŜ innej drogi niŜ radykalne reformy, a w związku z tym nie ma teŜ powodów, by zbojkotować najbliŜsze wybory. Nasz kraj trzeba naprawiać stopniowo i w sposób cywilizowany, bez gwałtów. »Solidarność«, nawet juŜ zalegalizowana, nie powinna startować w wyborach jako organizacja (co innego —jej poszczególni członkowie). Bardzo chciałbym, Ŝeby »Solidarność« była silna, ale bez jakiegokolwiek monopolu, bo monopol to rozwiązanie najgorsze." Podobnie mówiłem później w Łodzi, Warszawie, Bielsku-Białej... Tak się składało, Ŝe ilekroć odwiedzałem w owym czasie podobną do ula siedzibę Rady Ministrów (najczęściej po kolejnej szarpaninie w Magdalence), natykałem się przed metalowym parkanem na jakąś demonstrację czy pikietę — zwykle chłopów Ŝądających rejestracji „Solidarności" rolniczej albo studentów Ŝądających rejestracji NiezaleŜnego Zrzeszenia Studentów. Zdarzały się równieŜ grupy szarych członków „Solidarności" pracowniczej, skandujących po prostu: „Precz z komuną!" Za kaŜdym razem, gdy przemierzałem korytarze i sale dawnego pałacu Radziwiłłów, uderzała mnie gładź mozaikowych parkietów, stylowość Ŝyrandoli i estetyka starych mebli, na których ustawiono teraz maszyny do pisania, telefony i popielniczki. Jak stwierdził któryś z podziemnych dziennikarzy, wszystko tu było tak normalne, Ŝe aŜ nienormalne (w socjalistycznym kraju): proste ściany, czyste toalety, palące się Ŝarówki. Z satysfakcją zauwaŜyłem jednak skrzypiące drzwi — jak niemal we wszystkich polskich urzędach. Podczas przerw — w tłumie nietuzinkowych postaci — przyciągali uwagę bardziej i mniej znani fajczarze, a takŜe posiadacze wysokich czół, na których często zakleszczone były okulary. Pośród odprasowanych garniturów przesuwały się nieliczne swetry i rozchełstane podgardla; między nie ostygłych dyskutantów wciskały się dziennikarskie mikrofony. Ręka bolała mnie od uścisków dłoni, a do ust miałem przylepiony stosowny uśmiech. Kłaniałem się komu trzeba, zamieniając
773 z tym i owym parę zdawkowych uwag. Najchętniej słuchałem opowiadaczy, którzy potrafili scharakteryzować sytuację w kilku zwięzłych zdaniach, ale z przyjemnością równieŜ nadstawiałem ucha, gdy rozpoczynał swe gawędy na przykład Jacek Kuroń. Pamiętam, Ŝe pod koniec lutego „sprzedawał" następujący tekst: Opozycjoniści zawsze wchodzili do pałaców władzy albo na czele zbrojnego ludu (Ŝeby przejąć rządy), albo na zaproszenie — gdy władza uwaŜała przymierze z opozycją za korzystne dla siebie. Trzeciego wariantu nie było. W czasie teraźniejszych rozmów obie strony zaczęły posługiwać się zbliŜonym językiem, uŜywając wreszcie tych samych słów w podobnym znaczeniu. A przecieŜ do niedawna słowo „demokracja" mówiło o jej braku, wyraŜenie „braterska pomoc" oznaczało interwencję zbrojną, a słowo „bezpieczeństwo" było raczej niebezpieczne... Spośród innych opinii notowałem najbardziej charakterystyczne. Bronisław Geremek (strona społeczna): Problem mój jest w tym, jak być współodpowiedzialnym za własne państwo, skoro zostało ono całkowicie zawłaszczone. Adam Michnik (strona społeczna): My mamy respektować prawo, ale wy chcecie zachować kierowniczą rolę partii w sądownictwie?! Zbigniew Bujak (strona społeczna): Wy jesteście fachowcami od państwa policyjnego, a my od obywatelskiego. Janusz Reykowski (strona rządowa): Chodzi nam tylko o to, Ŝeby dalszy krok w kierunku demokracji nie był krokiem w kierunku destabilizacji. Marcin Król (strona społeczna): JeŜeli strona rządowa uwaŜa za część całościowego kontraktu sprawę wyborów, to my za część tego kontraktu uwaŜamy dostęp do radia i telewizji. Jerzy Urban (strona rządowa): W Polsce kaŜdy juŜ moŜe gadać mniej więcej to, co chce, ale nie w telewizji. Krzysztof Kozłowski (strona społeczna): Uznanie drugiego obiegu prasy za rzecz normalną jeszcze nie załatwia sprawy, bo jedna kultura polska powinna w przyszłości opierać się na jednym obiegu. Piotr Nowina-Konopka (strona społeczna): Wbrew zarzutom oficjalnej propagandy okazało się, Ŝe mamy świetnych
specjalistów i precyzyjnie wiemy, czego chcemy... Zagadnienia, na których rozmowy utykały w martwym punkcie, docierały do mnie w szybkim tempie, gdyŜ byłem zaraz przyzywany do Magdalenki. JuŜ w pierwszych dniach obrad trzy główne zespoły spiętrzyły tyle dylematów, Ŝe wydawały się one nie do przezwycięŜenia. Przy „stoliku" związkowym strona rządowa stwierdziła, Ŝe sprawa pluralizmu została właściwie rozstrzygnięta podczas X plenum partii, na co strona społeczna zaŜądała korekty ustawy o związkach zawodowych (z „wojennego" 1982 roku); natomiast w odniesieniu do funkcjonowania róŜnych związków w jednym zakładzie opozycja zaproponowała formułę Tadeusza Mazowieckiego: konkurencyjne, ale nie konfronatacyjne. Przy „stoliku" politycznym warunek podstawowy znany był juŜ wcześniej — za
114 rejestrację „Solidarności" opozycja zapłaci nawoływaniem do wyborów, które koalicja rządowa i tak wygra z racji zagwarantowanego procentu miejsc w parlamencie; po wyborach nastąpi okres przejściowy, kiedy to partia zrezygnuje z monopolu, a społeczeństwo — z pełnej demokracji; tematem przetargów stał się sposób przeprowadzenia wyborów w powiązaniu z dostępem do mass mediów. Przy „stoliku" gospodarczym strona społeczna odrzuciła na wstępie rządowy plan tak zwanej konsolidacji gospodarki, wykazując w wielu miejscach jego niespójność; starły się tutaj dwie odmienne logiki, przy czym szczególnie jątrzącą rolę (podobnie jak przy „stoliku" związkowym) odegrali przedstawiciele OPZZ. Wytyczona w ten sposób linia demarkacyjna wielokrotnie się przesuwała, zapętlała i przerywała. Negocjatorzy obu stron, znający się często z innych okazji, wykazywali wobec siebie coraz więcej taktu, kultury politycznej i dobrej woli, choć w sprawach zasadniczych nadal potrafili stosować „uśmiech z noŜem w plecach". Przy całym cięŜarze odpowiedzialności za bieŜący tok rozmów strona społeczna świadoma była takŜe faktu, Ŝe skutkiem „pluralizacji" społeczeństwa moŜe być jego polaryzacja, czyli Ŝe nadchodzi czas aktywności tak zwanych ludzi środka. Odpowiedź na pytanie, w jakim kierunku pójdzie owa aktywność, mogły dać dopiero wybory. Uczestnicy Okrągłego Stołu wzięli na siebie zadania, które w normalnych warunkach rozstrzygane są przez właściwie działające instytucje państwowe. Dlatego zmuszeni byli postępować trochę jak Sejm, a trochę jak rząd — nie będąc przecieŜ ani jednym, ani drugim. Cel mieli jasno wytknięty: doprowadzić nareszcie do zrębów demokracji. Łatwiej powiedzieć, Ŝe się chce nowego ładu, lecz znacznie trudniej porozumieć się co do tego, jak ten ład miałby wyglądać, dlatego więcej niŜ miesiąc trwało, zanim Okrągły Stół przeszedł z fazy dyskusyjnej do decyzyjnej. W którymś momencie wszyscy zauwaŜyli, Ŝe nie ma juŜ powrotu do sytuacji sprzed 6 lutego 1989, a mimo to pewne ustalenia nie mogły wyjść poza próg okopów. Na kolejnych posiedzeniach KKW „S" słuchaliśmy relacji kolegów o stanie negocjacji, przy czym szczególnie gorące dyskusje wywoływały problemy „stolika" gospodarczego, przy którym przez pierwszy miesiąc nie załatwiono prawie niczego (strona rządowa nie godziła się wpierw ani na indeksację zarobków, ani na demonopolizację gospodarki, ani na depolityzację przedsiębiorstw). Obrady jednak trwały. Na spotkaniach Komitetu Obywatelskiego apelowałem do negocjatorów strony społecznej, aby nie tracili ducha, bo „to są konieczności, a nie przyjemności". Pr niektórych „pod-stolikach" naleŜało zacząć wreszcie się porozumiewać, a nie wciąŜ celebrować sam fakt porozumiewania się. Pod koniec miałem juŜ pewność, Ŝe się dogadamy. Było, co prawda, jeszcze trochę mielizn i zwalonych drzew, ale podąŜanie w tym samym kierunku
775 zobowiązywało równieŜ do wspólnego usuwania przeszkód. Po złych doświadczeniach lat 1970 i 1981 wszyscy mieliśmy przekonanie, Ŝe tym razem musi się udać. Choćby dlatego, Ŝe rosły przecieŜ nowe szeregi sfrustrowanej, antyreŜimowej młodzieŜy, gotowej nawet krwią przypłacić realizację swoich nie spełnionych ideałów. Rozpoczęcie obrad Okrągłego Stołu było momentem zwrotnym, teraz więc naleŜało zadbać o to, by równieŜ fakt ich zakończenia przeszedł do historii Polski jako wielki sukces narodu. Znamienne, Ŝe w ostatnich dniach rozmów strona rządowa zaczęła uŜywać opozycyjnego sformułowania „pakt anty kryzy
sowy", oznaczającego umowę o nieagresji. Jednocześnie uzgodnienia „podstolików" pozwalały z nadzieją myśleć o szansach przekształcania Polski bez wytyczania układu sił politycznych. Zresztą, realizowaliśmy kontrakt przy stole, a nie na ulicach, co wymownie świadczyło o dojrzałości polskiego społeczeństwa do pełnej demokracji. Najogólniej rzecz biorąc, ustalenia Okrągłego Stołu przedstawiały się następująco: 1) „Stolik" związkowy opracował trzy projekty ustaw regulujących pluralizm w ruchu zawodowym, a ponadto przeforsował sprawę nowelizacji ustawy o funduszu socjalnym wsi. Niestety, póki co, nie udało się wywalczyć pluralizmu związkowego dla wojska i policji, a takŜe dla urzędów państwowych i sądownictwa. 2) „Stolik" polityczny określił zasady daleko idącej reformy władz państwowych, a takŜe nowej, zdemokratyzowanej ordynacji wyborczej do Sejmu (35 procent mandatów dla opozycji) i Senatu (w pełni wolne wybory). Ustalono równieŜ powołanie urzędu prezydenta o silnej władzy wykonawczej. 3) „Stolik" gospodarczy osiągnął w sumie kilkadziesiąt waŜnych uzgodnień dotyczących ekonomii i polityki społecznej. 5 kwietnia 1989 wieczorem, w 60. dniu negocjacji (uczestnicy róŜnych „podstolików" spotykali się po kilkanaście razy), Okrągły Stół kończył swą misję. Moment finału usiłowali jeszcze zakłócić działacze spod znaku OPZZ, którzy oświadczyli, Ŝe jeśli Miodowicz nie otrzyma głosu — i to jako trzeci, „po Kiszczaku i Wałęsie" — delegacja OPZZ demonstracyjnie opuści salę i nie podpisze dyskutowanego do ostatniej chwili porozumienia w sprawie indeksacji płac. Czując, Ŝe aktywiści prorządowych związków pragną przede wszystkim zwrócić na siebie uwagę (jaki pan, taki kram), uleliśmy temu szantaŜowi w poczuciu odpowiedzialności. Mnie osobiście dziwiło tylko, Ŝe pan Miodowicz — rzekomy obrońca uciśnionych — dla własnej ambicji gotów był zaniechać parafowania jednego z najwaŜniejszych dokumentów „stolika" gospodarczego. Podsumowując obrady generał Czesław Kiszczak powiedział między innymi: „Dokonało się dzieło prawdziwie wspólne. Wspólny jest dorobek i płynąca z niego
116 satysfakcja. Byłoby źle, gdyby pojawiły się spekulacje, kto i ile wygrał — kto i ile stracił. Jest tylko jeden zwycięzca — naród, nasza ojczyzna. (...) Nie pracowaliśmy w społecznej próŜni czy elitarnym odosobnieniu. Sięgaliśmy do społecznej konsultacji, przysłuchiwaliśmy się głosom opinii publicznej, czytaliśmy docierające z całego kraju listy i telegramy. (...) Zbiorowym wysiłkiem i wolą wszystkich współtwórców, uczestników i zwolenników naszego dialogu, najtrudniejszy problem ostatnich lat — społeczne i psychologiczne rozdarcie narodu, bolesny konflikt poŜerający niemałą część zbiorowej energii — moŜe zostać przezwycięŜony. (...) Równocześnie zakładaliśmy z góry, Ŝe Okrągły Stół nie będzie w stanie rozwiązać wszystkich spraw. Niektóre z nich podejmie komisja porozumiewawcza, która kontynuować będzie dzieło dialogu i współdziałania sił i środowisk przy naszym stole reprezentowanych. (...) śycie, przyszłość pokaŜe, jakie będą praktyczne, konkretne rezultaty toczących się tu przez wiele tygodni dyskusji. Jedno jest pewne: stworzyły juŜ one cenny polityczno-moralny kapitał oraz jeszcze jeden przykład, Ŝe w obliczu piętrzących się wyzwań, gdy ojczyzna jest w potrzebie, Polacy wznieść się potrafią ponad podziały, róŜnice i uprzedzenia." Następnie przyszła kolej na mnie, zatem odchrząknąłem w kułak i rzekłem prosto do kamer: „Nie ma wolności bez »Solidarności« — to jest prawda, z którą przyszliśmy do Okrągłego Stołu. W przemówieniu, które wygłosiłem na otwarciu obrad, mówiłem o tym, jak zrujnowany jest nasz kraj i jak cięŜkie jest Ŝycie ludzi. Mówiłem, Ŝe to nie krasnoludki są temu winne, ale system, który nie my sobie wybraliśmy. Przy Okrągłym Stole spotkaliśmy się z ludźmi tego systemu i przekonaliśmy się, Ŝe są oni świadomi tego faktu. (...) Albo potrafimy jako naród budować — w sposób pokojowy — niepodległą, suwerenną, bezpieczną równoprawnymi sojuszami Polskę, albo utoniemy w chaosie, demagogii i w rezultacie w wojnie domowej, w której nie będzie zwycięzców. (...) Nasz niepokój nie moŜe dziwić. Do tego stołu przyszliśmy z więzień, spod pałek ZOMO, z Ŝywą pamięcią tych, którzy przelali krew za »Solidarność«. (...) Dlatego we wszystkich komisjach Okrągłego
Stołu zabiegaliśmy o konkretne ustalenia, które mogą zostać wcielone w Ŝycie natychmiast. (...) Te postulaty zostały przez stronę rządowo-koalicyjną przyjęte. Osiągnęliśmy tym samym niezbędne minimum dla wkroczenia na szlak przemian demokratycznych. (...) Zdajemy sobie sprawę, Ŝe obrady Okrągłego Stołu nie spełniły wszystkich oczekiwań, bo nie mogły ich spełnić. Muszę jednak podkreślić, Ŝe po raz pierwszy rozmawialiśmy ze sobą posługując się siłą argumentów, a nie argumentami siły. (...) A więc patrzymy z odwagą i nadzieją w przyszłość. Wierzymy bowiem w te słowa, które umieściliśmy na gdańskim Pomniku: »Pan da siłę swojemu ludowi. Pan da swojemu ludowi błogosławieństwo pokoju«."
117 6 kwietnia 1989 odbyłem długą konferencję prasową. „Ramy osiągniętego sukcesu — zaznaczyłem — trzeba szybko wypełnić praktyczną materią, bo Polacy zbyt często mieli takie doświadczenia, Ŝe zaraz po zwycięstwie odkładali kosy, a wtedy wszystko wracało do złej normy. Pięknie oprawiona ksiąŜka moŜe zawierać kiepską treść." Odpowiadając na pytania osobiste, stwierdziłem: „Wielu ludzi ma do mnie pretensje, Ŝe się zmieniłem, Ŝe kiedyś byłem bardziej emocjonalny, Ŝe prezentowałem szczery uśmiech... OtóŜ w pewnym momencie musiałem zejść z drzewa i przestałem stroić miny. Po prostu zacząłem kalkulować, zrobiłem się wyrachowany, giętki i cwany. Pewnie dlatego ci, co hołubili obraz Lesiapoczciwca, krzyczą teraz: kto to właściwie jest, robotnik czy polityk?!"
Sami swoi Nie relacjonowałem dotąd szczegółowo przebiegu spotkań grupy, która 18 grudnia 1988 zdecydowała przekształcić się w Komitet Obywatelski przy Przewodniczącym NSZZ „Solidarność", ale tym razem zrobię wyjątek, gdyŜ na posiedzeniu 8 kwietnia 1989 — w podziemiach warszawskiego kościoła przy ul. śytniej — rozpoczęliśmy batalię o władzę. Kierowaliśmy się uchwalonym poprzedniego dnia stanowiskiem Krajowej Komisji Wykonawczej „Solidarności", gdzie w czterech punktach wyłuszczone zostały następujące zagadnienia: 1) „Solidarność" powinna wejść do legalnego Ŝycia publicznego w trakcie kampanii wyborczej. 2) Komitet Obywatelski powinien objąć patronat nad kampanią wyborczą jako Komitet Obywatelski „Solidarność" (regionalne struktury Związku powinny wyłonić terenowe komitety obywatelskie). 3) Na listach kandydatów powinny się znaleźć osoby reprezentujące róŜne środowiska społeczne i orientacje polityczne. 4) Ludzie pióra i plastycy powinni wziąć szczególnie aktywny udział w kampanii wyborczej. Zobligowany w ten sposób Komitet Obywatelski rozpoczął 8 kwietnia 1989 wielowątkową dyskusję, której esencjonalne momenty wyglądały mniej więcej następująco: Lech Wałęsa — Moja propozycja jest taka, abyśmy te wybory do Sejmu i Senatu spróbowali wygrać nie tylko personalnie, lecz równieŜ propagandowo. Nie mamy jeszcze zalegalizowanego Związku (to kwestia paru dni), ale juŜ mamy moŜliwości, z których trzeba skorzystać. Nie jesteśmy partią polityczną, musimy jednak przystąpić do wyborów jako formacja, która zjednoczy całą dotychczasową opozycję. Bronisław Geremek — W gronie Komitetu Obywatelskiego istnieje chyba pewna zasadnicza wspólnota idei, pewne skupienie wokół podstawowych wartości Ŝycia społecznego. Mamy świadomość, Ŝe to, co zdziałał Okrągły Stół, będzie moŜna ocenić dopiero podczas konfrontacji z Ŝyciem, lecz tak się składa, Ŝe juŜ w tej chwili stajemy przed problemem niezwykłej wagi: kampanią wyborczą. Nie będą to
779 wybory w pełni demokratyczne, jednak po raz pierwszy od 45 lat coś będzie rzeczywiście zaleŜało od głosów obywateli. Mamy szansę w zagospodarowaniu tego kawałka wolności, ale trzeba oprzeć się na doraźnych strukturach i bardzo ograniczonym dostępie do mass mediów. Jednocześnie musimy mieć świadomość, Ŝe nie wolno nam tych wyborów przegrać, bo przez ich pryzmat będzie oceniana siła „Solidarności" i społeczeństwa obywatelskiego. Podzielam przekonanie Lecha Wałęsy, Ŝe moŜe to być ryzykowne dla legendy i dorobku Związku, ale w
takiej chwili, jak obecna, trzeba na jedną kartę postawić cały kapitał. Mamy zaledwie kilka tygodni, aby pod kaŜdą naszą kandydaturą zebrać tę ogromną liczbę podpisów, jakiej wymaga ordynacja wyborcza. Na szczęście niebawem nasze działania wspomoŜe „Gazeta Wyborcza" — pierwszy niezaleŜny dziennik w powojennej Polsce. Sądzę, Ŝe powinniśmy obecnie jasno odpowiedzieć sobie na pytanie: czy pozytywnie reagujemy na apel krajowej władzy „Solidarności"? Jeśli stwierdzimy, Ŝe tak, musimy natychmiast przejść do ustaleń roboczych. Edmund Osmańczyk — Budowanie demokratycznego państwa to nie jest zadanie dla ludzi małej wiary, małej wiedzy i małej wyobraźni o świecie. Strategię wyborczą widzę następująco: stanowimy zwarty krąg politycznej opozycji obywatelskiej, a symbolem naszej jedności jest Lech Wałęsa. Moim zdaniem decydujący wpływ na frekwencję będą miały kobiety — zmobilizowanie ich to sprawa kluczowa. Musimy jasno sformułować główne problemy, które staną przed nowym parlamentem. Nasi posłowie powinni nie tylko budować kulturę polityczną pluralistycznego Sejmu, ale takŜe prezentować szeroką wiedzę o nowoczesnych formach rozwiązywania zagadnień państwowych. Andrzej Wajda — JeŜeli mamy wygrać, to trzeba sobie zadać pytanie: pod jakim znakiem? UwaŜam, Ŝe tym znakiem jest „Solidarność". Wiem, Ŝe „Solidarność" jest związkiem zawodowym, ale jest równieŜ ruchem stanowiącym własność całego narodu. „Głosuj na »Solidarność!«" — to jedyne hasło, pod którym mamy szansę wygrać. JeŜeli chcemy zrobić prawdziwą akcję wyborczą, musimy się odwołać równieŜ do młodzieŜy, do radiowęzłów NiezaleŜnego Związku Studentów, do szkół artystycznych. Rdzeniem naszej propagandy będzie „Gazeta Wyborcza", a takŜe lokalne grupy radiowo-telewizyjne. Nie naleŜy się takŜe wstydzić faktu, Ŝe na akcję wyborczą potrzebne są pieniądze, choćby i zagraniczne. Aleksander Hali — NajwaŜniejsza jest skuteczność, zaleŜna w duŜej mierze od szybkiej koncentracji sił. Ale wybory powinny być takŜe sprawdzianem, Ŝe „Solidarność" i opozycja powaŜnie traktują głoszone wartości — demokrację i pluralizm, Ŝe stosują je równieŜ wobec siebie. Byłaby to pierwsza i bardzo waŜna lekcja dla społeczeństwa. Sądzę, iŜ mamy trzy modele podejścia do kampanii: 1) wybory przeprowadza i firmuje „Solidarność" (wadą takiej koncepcji jest fakt,
120 iŜ na mapie opozycji „Solidarność" jest zjawiskiem najwaŜniejszym, ale nie jedynym); 2) akcję wyborczą firmuje Komitet Obywatelski, lecz faktycznie przeprowadzają „Solidarność" (to z kolei jest wariant niedobry o tyle, Ŝe zamazuje kontury rzeczywistości); 3) Komitet Obywatelski moŜe podjąć się powierzonego mu przez „Solidarność" zadania, ale pod warunkiem zwrócenia się o konsultacje do wszystkich ugrupowań opozycyjnych, by stworzyć z nimi koalicję na rzecz demokracji. Rozumiem, Ŝe tę właśnie ostatnią moŜliwość mieli na myśli członkowie KKW. Andrzej Malanowski — Zgadzam się z przedmówcą. Zaczyna się trudna gra, podczas której Komitet Obywatelski powinien reprezentować róŜne barwy polityczne opozycji. Adam Strzembosz — Skoro z jednej strony mamy koalicję rządową, musimy na nią odpowiedzieć koalicją opozycyjną, dającą właśnie szansę tym, którzy inaczej by jej nie mieli. Moim zdaniem przy Komitecie Obywatelskim powinien zaistnieć twór polityczny odpowiedzialny za ściągnięcie tu rozmaitych przedstawicieli opozycji. Na dziś przecieŜ chodzi o interes wszystkich Polaków, a nie poszczególnych opcji politycznych. Jan Maria Rokita — Źle widzę przyszłość „Solidarności", jeśli działacze jej organów wykonawczych będą łączyli mandat związkowy i polityczny w zreformowanych organach władzy. Takie połączenie musiałoby prowadzić albo do ograniczenia roli parlamentarnej tych osób (czyli podnoszenia rąk na zasadzie marionetek), albo kompletnego zaniedbania pracy związkowej. Poza tym nie sądzę, aby decyzje co do tworzenia listy wyborczej powinny być zastrzeŜone na rzecz centrum „Solidarności" (jakby w przekonaniu, Ŝe wszystko, co nie pochodzi z centrum, jest złe). Wreszcie uwaŜam, iŜ wybory nie powinny wymazać wewnętrznej toŜsamości opozycji, czyli opozycja musi pozostać przy swej funkcji kwestionowania tego, co jest. Opozycja nie moŜe dać się wchłonąć przez „nomenklaturę".
Jacek Bartyzel — Reprezentuję środowisko łódzkie, gdzie na początku marca zawiązała się inicjatywa pod nazwą Łódzkie Porozumienie Obywatelskie. Jest to pewne forum debaty publicznej, zrzeszające dwanaście róŜnych ugrupowań politycznych, dlatego nic dziwnego, Ŝe środowisko to miałoby aspiracje do wysuwania kandydatów na parlamentarzystów. Ten przykład pokazuje zasadność uwag Aleksandra Halla. Tadeusz Mazowiecki — Kampania wyborcza nie zastąpi organizowania rządu, a wybory nie mogą powstrzymać procesu szybkiego organizowania się „Solidarności". Wszystkie te „odgórne" zadania trzeba podjąć równocześnie. Dla mnie najwaŜniejszą sprawą jest w tym momencie, Ŝe tak powiem, umocnienie opozycyj-
727 nej wyobraźni. Tam, gdzie nie ma struktury demokratycznej, rodzi się manipulacja. Komitet Obywatelski to ludzie z róŜnych środowisk, ale uznający nadrzędność ideałów „Solidarności". W przyszłości jednak potrzebna będzie jakaś demokratyczna wewnętrzna struktura do spoglądania na to, czym jesteśmy, bo z jednego pnia „Solidarności" będą wyrastać róŜne tendencje. Druga sprawa to pytanie: czy warszawski Komitet Obywatelski powinien sobie uzurpować prawo do bycia instancją nadrzędną dla innych komitetów? Te i podobne dylematy kaŜą mi skłaniać się ku wnioskowi pana Strzembosza — aby powołać podkomitet polityczny. Byłby to moment zwrotny dla naszej dalszej pracy. Dla autorytetu Lecha Wałęsy waŜne jest, aby stała za nim demokratyczna struktura. śadnego z mandatów nie powinniśmy zdobyć w stylu, który miałby się potem mścić. Halina Bortnowska — Popieram wywód pana Strzembosza, ale chcę pójść dalej. OtóŜ zapytajmy uczestników dzisiejszego spotkania, czy w miejsce bycia gośćmi Lecha Wałęsy chcą utworzyć komitet sterujący akcją wyborczą? Czy wszyscy czujemy się na siłach uczestniczyć w tego rodzaju akcji, dając jej swoje (często dosyć znane) nazwiska? KaŜdy ma prawo do tego, Ŝeby go jeszcze raz o to zapytać. MoŜna zorganizować to w taki sposób, Ŝe na następne spotkanie przyjdą tylko ci, którzy zdecydowali się działać. Niemniej uwaŜam, iŜ zrąb przyszłego podkomitetu politycznego mógłby się zarysować juŜ dzisiaj, bo czas ucieka. Proponuję Ligę na Rzecz Wyborów Ludzi NiezaleŜnych „Solidarność" czy coś w tym rodzaju. Lech Wałęsa — Mili państwo, Ŝycie ustawiło nas tak, jak ustawiło, dlatego sądzę, Ŝe w tej chwili nie wszystkie jeszcze sprawy załatwimy demokratycznie. Wybory musimy rozegrać na miarę naszych moŜliwości, to znaczy obudzić i nakłonić społeczeństwo. Takie działanie jest juŜ po trosze manipulacją, ale nie mamy innego wyjścia. Po wysłuchaniu wielu opinii ponawiam swoją prośbę: powołajmy jedno ciało, które weźmie na siebie cięŜar rozegrania akcji wyborczej po naszej myśli. Ja nie znoszę przegrywać, a do wygrania jest 161 miejsc w Sejmie i wszystkie 100 miejsc w Senacie. Nie zmuszajcie mnie do dyktatury, pozwólcie być demokratą. Jacek Kuroń — Nie mieliśmy demokracji parlamentarnej przez czterdzieści lat, nie mamy więc takŜe prawdziwych polityków. Między innymi dlatego koncepcja centralnego układania listy kandydatów nie jest niczym uzasadniona. Ta lista musi być budowna regionalnie, natomiast Komitet Obywatelski moŜe ją co najwyŜej ostroŜnie weryfikować poprzez swój podkomitet polityczny albo promocyjny. Jeśli chodzi o nazwę, to proponuję oczywiście zostawić Komitet Obywatelski, Ŝeby nie powiększać szumu informacyjnego... Dyskutowaliśmy tak siedem godzin, a efektem była krótka uchwała, w której Komitet Obywatelski ostatecznie wyraził gotowość objęcia patronatu nad kam-
722 panią wyborczą do Sejmu i Senatu jako Komitet Obywatelski „Solidarność" (69 głosów za; 19 przeciw, czyli za wnioskiem A. Halla; 13 wstrzymujących się). Ustalono, Ŝe KO „Solidarność" utworzy „centralną" listę kandydatów opozycyjnych na podstawie list regionalnych, nad których sporządzaniem czuwać będą działacze związku zawodowego „Solidarność". W celu sprawnego przeprowadzenia kampanii wyborczej Komitet powołał 5 zespołów: do spraw organizacji, do spraw radia i telewizji, do spraw koordynacji listy kandydatów, do spraw „Gazety Wyborczej" i do spraw programu wyborczego. Ponadto
zdecydowano o powołaniu rady nadzorczej funduszu wyborczego. TegoŜ dnia, korzystając ze sposobności, zatwierdziliśmy oświadczenie na temat podejrzanych utrudnień w zarejestrowaniu NiezaleŜnego Zrzeszenia Studentów (mimo odpowiednich ustaleń w trakcie Okrągłego Stołu) i Związku Harcerstwa Rzeczpospolitej. Zaprotestowaliśmy takŜe przeciw brutalnym akcjom ZOMO wobec pokojowych demonstracji w Lublinie i Poznaniu. 17 kwietnia 1989, po stu miesiącach naszych zmagań, Sąd Wojewódzki w Warszawie ponownie zarejestrował NiezaleŜny Samorządny Związek Zawodowy „Solidarność"— organizację ogólnopolską z siedzibą w Gdańsku. Odbyło się to bez fanfar, a takŜe bez wielkiego zainteresowania ze strony mass mediów. My, Polacy, lubimy wygrywać wśród huku dział i bicia werbli, pod rozwiniętymi sztandarami. Natomiast pokojowe, „urzędowe" zwycięstwa mniej nas rajcują, choć świadczą przecieŜ o większej kulturze politycznej. Od początku tego „drugiego Ŝycia" widać było, Ŝe „Solidarność" nie będzie juŜ stronnictwem „całego narodu" przeciw komunistycznej nomenklaturze, lecz dojrzałą, trwałą strukturą, zrzeszającą ludzi z odpowiednio rozwiniętą świadomością. W zakładach pracy czekało nas mnóstwo roboty związkowej, ale kadra (regionalna i krajowa) musiała jeszcze podziałać na niwie politycznej, przynajmniej do wyborów.
Światło z Watykanu 19 kwietnia 1989 czekaliśmy z Danką w Warszawie na samolot do Rzymu, do papieŜa. Obok nas — Bronisław Geremek, Tadeusz Mazowiecki, Witold Trzeciakowski i biskup gdański Tadeusz Gocłowski, a jeszcze dalej tłum Ŝegnających. Wszyscy w szampańskich nastrojach. Dwa tygodnie wstecz podpisaliśmy porozumienia Okrągłego Stołu, a ledwie dwa dni temu zarejestrowana znów została „Solidarność". Osiem lat walki nie poszło na marne. Pod pachą trzymałem „Trybunę Ludu" — tym razem nie z paszkwilami na mój temat, lecz z duŜym zdjęciem Jaruzelski—Wałęsa. Było to echo wczorajszego spotkania. Po latach szarpania się i przekonywania, słowem — „wojny" pozycyjnej, wydarzenia pobiegły jak na przyspieszonym filmie. Przestałem być jedynym „prywatnym" obywatelem PRL i atmosfera wokół mnie zmieniła się całkowicie. Czułem to wszędzie. W sali ciasnego dworca lotniczego na Okęciu otaczał mnie przyjazny tłum, a uśmiechnięci celnicy pobieŜnie przeglądali zawartość walizek. Wsiadaliśmy do Tu-154, mając przed sobą dwie i pół godziny lotu. Towarzyszyła nam jedynie ekipa gdańskiego Studia-Video — kościelnej telewizji, której dziennikarze cieszyli się naszym zaufaniem (w konspiracyjnych warunkach od lat montowali programy na kasetach video, dokumentując historyczne wydarzenia). Szef tej ekipy, Marian Terlecki, siedział prawie dwa lata za „Solidarność". Ryszard Grabowski (reporter Studia-Video) — Czy nie boi się pan lecieć tym samolotem (takie pytania często zadawano po serii katastrof radzieckich Ił-ów; na szczęście lecieliśmy egzemplarzem z rodziny Tu-154, które rzadziej spadały)? L. Wałęsa — Jako elektryk, nie widzę elektrycznych zagroŜeń, a na mechanicznych się nie znam. Wszystko w ręku Boga. R. Grabowski — Jaki jest cel tej wizyty? L. Wałęsa — Skład delegacji mówi za siebie. Najpierw biskup, a więc... podziękowanie papieŜowi (i Kościołowi), Ŝe o nas nie zapomniał, Ŝe nieustannie mówił o ideałach, które pozwoliły nam przetrwać i doczekać finału komunizmu. Kończy się walka, rozpoczyna praca, prosić będziemy o błogosławieństwo na dalszą
124 drogę. Potem — rycerze Okrągłego Stołu: Tadeusz Mazowiecki, przewodniczący grupy negocjującej sprawy związków zawodowych; Witold Trzeciakowski, który przewodniczył grupie ekonomicznej; i Bronisław Geremek, szef grupy politycznej. R. Grabowski — Jakie przeŜył pan emocje podczas pierwszego od ośmiu lat spotkania z generałem Jaruzelskim? L. Wałęsa — Dawno wyzbyłem się emocji. Nasze spotkanie było zamknięciem etapu walki i rozpoczęciem czasu wspólnego budowania. Oczywiście, obaw miałem wiele, bo to w końcu
generał Jaruzelski wprowadził stan wojenny, internował tysiące ludzi i zahamował na szereg lat reformy polityczne państwa, ale co byśmy osiągnęli rozdrapując rany? Zgodziłem się na tę rozmowę, bo myślami byłem juŜ w przyszłości. Dyskutowaliśmy o zgodzie. R. Grabowski — Dlaczego nie widać w ludziach entuzjazmu mimo pomyślnego zakończenia Okrągłego Stołu i zapowiedzi udziału opozycji w wyborach? L. Wałęsa — Bo na razie wszystko odbywa się w sferze organizowania i „teorii". Dla przeciętnego człowieka wolność ma przede wszystkim wymiar ekonomiczny, a w tej dziedzinie jeszcze nie widać postępu. Ludzie są nieufni, inaczej niŜ w 1980 roku. Wtedy było wiele emocji, ale bez moŜliwości politycznych. Teraz powinno być odwrotnie... Aha, zapomniałem przedstawić jeszcze jednego członka naszej delegacji — mojej Ŝony. R. Grabowski — Od czasu Nobla, jej miejsce w „Solidarności" takŜe jest waŜne. T. Mazowiecki—Jak przyjechałem po internowaniu do Gdańska i powiedziałem Lechowi, Ŝe gratuluję mu politycznych umiejętności jego Ŝony, był niezadowolony. L. Wałęsa — Tak. Chodzi o to, Ŝe abym mógł robić to, co robię, muszę mieć spokój na fundamentach. Dlatego nie pozwalam Ŝonie działać politycznie. Biskup T. Gocłowski — Były jednak momenty — zgadza się Pan? — Ŝe postawa Ŝony odegrała duŜą rolę. L. Wałęsa — Tak, ale nie wszyscy muszą robić wszystko. Mam duŜą rodzinę i teraz moja Ŝona musi być w domu. Danuta Wałęsa — To ja zakładam swoją organizację, która będzie działać na rzecz „Solidarności". T. Mazowiecki — To ja się do niej zapisuję... Samolot leciał wzdłuŜ brzegu morza, za oknem przesuwały się wspaniałe widoki. Włochy z lotu ptaka wyglądały na bardzo uporządkowane: równo poukładane osiedla, pola, autostrady. Wszystko sprawiało solidne, logiczne wraŜenie. Zazdrościłem tym, którzy tam w dole mieszkają. IleŜ my w Polsce musimy uczynić, Ŝeby dojść do takiego stanu...
725 T. Mazowiecki — Celem wizyty jest osobiste powiedzenie papieŜowi o tym, co się u nas wydarzyło. Negocjacje, co prawda, nie tworzą legendy, ale w czasie ich trwania moŜliwe staje się to, co jeszcze wczoraj było niemoŜliwe. Jedziemy takŜe wyrazić szczególną wdzięczność włoskim związkom zawodowym, które okazały się pewnego rodzaju fenomenem. Dzielą je spore róŜnice światopoglądowe, a jednak przez cały czas wspólnie pomagały „Solidarności" (nawet związki komunizujące). W. Trzeciakowski — Ja z kolei pragnę zapewnić przemysłowców włoskich, Ŝe na rynku polskim zaistniała juŜ stabilizacja polityczna, powinni więc zacząć u nas inwestować. Chcę równieŜ przekonać Klub Paryski, aby przełoŜył nam spłatę zadłuŜenia, bo inaczej pozbawieni zostaniemy wewnętrznych moŜliwości wzrostu gospodarczego. NiemalŜe w tej samej chwili, gdy podchodziliśmy do lądowania w Rzymie, papieŜ na cotygodniowej audiencji generalnej mówił między innymi: „Zwracałem się w kaŜdą środę po 13 grudnia 1981 roku do Matki Boskiej, polecając tamten trudny okres naszej współczesności. Dziś pragnę podziękować Tobie, Matko, za wszystko dobro, które wśród doświadczeń wykiełkowało w tym okresie. Polecam Twojej macierzyńskiej opiece » Solidarność«, która znowu moŜe działać po ponownej legalizacji w dniu 17 kwietnia 1989 roku. Polecam idący w parze z tym wydarzeniem proces, który zmierza do ukształtowania Ŝycia narodowego w sposób zgodny z prawami suwerennego społeczeństwa." Środowe audiencje odegrały wielką rolę w Polsce stanu wojennego. PapieŜ był przecieŜ najbardziej słuchanym Polakiem. Ludzie siadywali przy radioodbiornikach i tak, jak za dawnych lat, szukali na falach Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa, aby utwierdzać się w przekonaniu, Ŝe opór wobec władzy jest moralnie słuszny. Głos Jana Pawła II docierał zresztą nie tylko do Polski, ale równieŜ na Litwę, Ukrainę, Łotwę, do Czech i Słowacji, do wszystkich części komunistycznej Europy. Jego nauka czyniła pęknięcia w totalitarnym murze. Ciekawe, jak by czuł się Stalin (który zadał słynne pytanie: PapieŜ? A ile on ma dywizji?), gdyby widział, jak rozpada się sowieckie imperium, a kolejne niezwycięŜone armie poddają się „wojskom papieskim".
Mówiłem o tym na Uniwersytecie Sacro Cuore, którego częścią jest słynna klinika Gemelli. Zaproszono mnie tam na spotkanie z profesorami i studentami Wydziału Lekarskiego, w czasie którego miałem odebrać medal — głupio się przyznać — wybity specjalnie na moją cześć. — Przyjechaliśmy, Ŝeby podziękować Warn za ocalenie „Solidarności". _ 9 — Tak! To Wy uratowaliście Ojca Świętego po zamachu na jego Ŝycie w maju 1981 roku. A bez niego trudno sobie wyobrazić, by „Solidarność" zdołała przetrwać.
126 Wypowiedzi tej prasa włoska nadała duŜy rozgłos, nie zawsze pozytywny. W oczach wielu dziennikarzy uchodziliśmy za klerykałów. UŜyłem wówczas pewnego skrótu myślowego. Czym bylibyśmy, gdyby Kościół nie udzielał nam tysięcy sal katechetycznych, tysięcy piwnic na spotkania, rozmowy i działalność wykraczającą poza „prawo" stanu wojennego? Dokąd zaszlibyśmy, gdyby nie po tysiąckroć powtarzana prawda, Ŝe przemoc rodzi przemoc, czyli na nieszczęściu jednego człowieka nie zbuduje się szczęścia drugiego? śe dopóty będziemy silni, dopóki potrafimy się ustrzec od terroryzmu? W roku 1989 światowy komunizm był w odwrocie, a ludzie na największych placach mogli wykrzyczeć długo tłumione pragnienia. Pięć lat wcześniej Polacy mogli to robić jedynie w kościołach albo podczas ulicznych demonstracji. Ta druga moŜliwość zawsze jednak wyłaniała grupę „zadymiarzy" — młodych ludzi „specjalizujących się" w manifestacjach, wręcz szukających okazji do ich wywołania. A od tego był juŜ krok do terroryzmu. Jeśli do niego nie doszło, to takŜe zasługa Kościoła. Wątek rozpoczęty w klinice Gemelli kontynuowałem podczas spotkania z sekretarzem stanu Agostino Casarolim. Monsignore pytał, jak rozwinie się sytuacja w Polsce i jaka będzie rola nowej „Solidarności". Odpowiadałem, Ŝe czas walki się skończył i musimy budować demokrację, aby dojść do Europy. Słowa te brzmiały jak slogany, ale przecieŜ w Polsce przez ostatnie 45 lat budowanie systemu demokratycznego przypominało uczenie się chińskiego alfabetu. Powiedziałem równieŜ kardynałowi, czym był dla nas papieŜ w ostatnich latach. Był jak słońce. Normalnie nie myśli się o tym, Ŝe słońce świeci, grzeje, wpływa na dojrzewanie roślin. Ale niech tylko zabraknie kilku promyków, juŜ robi się wilgotno i zimno. Brak słońca powoduje martwotę. Brak Kościoła w Polsce dałby podobne skutki — komunizm zaprowadziłby ludzi na manowce i nikomu wreszcie nie chciałoby się walczyć o Ŝadne ideały. Stalibyśmy się niewolnikami, a główny przejaw Ŝycia stanowiłyby instynkty. 20 kwietnia 1989 papieŜ udzielił mi audiencji w swojej bibliotece. Przede mną przyjmowany był prezydent katolickiej Irlandii, korzystałem więc z całej bogatej oprawy przysługującej głowie państwa: chodziłem po czerwonych chodnikach, wysłuchiwałem uroczystych stuknięć halabardami w wykonaniu watykańskich gwardzistów. Był to gest Ojca Świętego, bo w końcu głową państwa nie byłem. Rozmawialiśmy czterdzieści minut. Opowiedziałem o ostatnich wydarzeniach, o intencjach stron Okrągłego Stołu, o „Solidarności", o generale Jaruzelskim, wytrzymałości społeczeństwa. Było równieŜ trochę dawniejszych wspomnień. Zapewniłem papieŜa, Ŝe nie będziemy szukać na nikim rewanŜu i pokaŜemy, Ŝe chrześcijańskie zasady nie są dla nas tylko frazesami. To będzie najtrudniejszy etap — bez usprawiedliwień, bez taryfy ulgowej, jaka przysługiwała społeczeństwu
727 gnębionemu przez komunę. Musimy pokazać, Ŝe mamy ludzi potrafiących nie tylko walczyć i konspirować, ale takŜe pracować. (Łowcy sensacji spodziewają się po takich rozmowach Bóg wie czego, węsząc jakieś tajemne plany, a zwykle są to przyjacielskie, ludzkie pogawędki, mające podtrzymać na duchu, wesprzeć dobrą radą. Tak było i tym razem). Ojciec Święty stwierdził na poŜegnanie, Ŝe Danusia zmizerniała i pytał o nasze dzieci. Danusia rzeczywiście schudła, trudno bowiem opowiedzieć, ile wysiłku kosztowały ją ostatnie miesiące. Mnie prawie w ogóle nie było, a wciąŜ nie mieliśmy pomocy domowej do ósemki dzieci i nie kończącej się liczby interesantów. Na zakończenie papieŜ wręczył mi
kopię mozaiki Matki Boskiej z Rawenny, a ja odwzajemniłem się albumem z fotografiami ze strajków w maju i sierpniu 1988 — tych, które otworzyły drogę do zmian w Polsce. Potem weszli pozostali członkowie delegacji, a papieŜ namawiał fotoreporterów, Ŝeby dobrze wykonywali swoją pracę, pozwalając na robienie róŜnych ujęć. Do ekipy Studio-Video z Gdańska wyrzekł słowa, które stały się mottem przyszłych programów: „Aaa, jesteście z Gdańska? Pamiętam. Światło przychodzi z Gdańska..." To zdanie było wielkim zaszczytem i podziękowaniem dla wysiłku tysięcy anonimowych ludzi, których poświęcenie złoŜyło się na „światło z Gdańska". W trakcie dalszej części włoskiej wizyty spotkałem się z sekretarzami trzech central związkowych: CGIL,CISL i UIL, wyraŜając im jak najgorętsze podziękowania za stałą pomoc i poparcie, szczególnie w czasach stanu wojennego. Nie wszystkim wiadomo, Ŝe włoscy związkowcy przekonywali generała Jaruzelskiego, podczas jego pobytu w Rzymie w styczniu 1987, o potrzebie dialogu z „Solidarnością". Obecnie interesujące dla nas było, w jaki sposób związkowcy, będąc promotorami rozwoju gospodarczego Włoch, potrafią jednocześnie bronić interesów pracowniczych oraz pilnować ustawodawstwa gwarantującego sprawiedliwość społeczną. . Do Rzymu przybyłem równieŜ jako półoficjalny „ambasador" poszukujący pomocy gospodarczej. Wieczorem 21 kwietnia odwiedziłem CNEL — Włoski Komitet ds. Gospodarki i Pracy, rodzaj komisji porozumiewawczej związkowców i przemysłowców — przekonując zgromadzonych o potrzebie inwestowania w Polsce. Mówiłem, Ŝe tam, gdzie brakuje wszelkich towarów, pręŜny przemysł włoski moŜe robić dobre interesy, wobec czego narodził się pomysł, Ŝeby zorganizować w Polsce forum gospodarcze w celu zorientowania się, jakie są moŜliwości współpracy z Włochami. Generalnie jednak, mimo mojego zachęcenia, panował klimat ostroŜności, gdyŜ niektórzy z obecnych zetknęli się juŜ z utrudniającym wówczas Ŝycie gąszczem polskich przepisów podatkowych. W końcu delegacja nasza przyjęta została przez prezydenta Francesco Cossigę, przewodniczącego Senatu Giovanniego Spadoliniego (który odwiedził mnie w lis-
128 topadzie 1988 w Gdańsku), premiera Criaco de Mitę oraz ministra spraw zagranicznych Gitilio Andreottiego. Podziękowaliśmy wszystkim za zrozumienie dąŜeń naszego narodu ku demokracji, przedstawiając główne załoŜenia „filozofii" Okrągłego Stołu. Następnie w siedzibie frakcji parlamentarnych spotkali się ze mną po kolei przewodniczący głównych partii włoskich: Arnoldo Forlani reprezentujący chrześcijańską demokrację, Bettino Craxi — partię socjalistyczną i Achile Occhetto — partię komunistyczną. RównieŜ tutaj dziękowałem za wsparcie, przypominając zwłaszcza liczne akcje podejmowane przez B. Craxiego w obronie uwięzionych w Polsce działaczy opozycji. Wszystkich liderów zaprosiłem do odwiedzenia Polski, przy czym największą chęć złoŜenia takiej wizyty wyraził przywódca komunistów, Occhetto. Spotkanie z nim miało w ogóle charakter spektakularny. Occhetto powiedział, Ŝe ujarzmienie polskiego narodu w roku 1981 wywarło głęboki wpływ na działanie WłPK. Dla towarzysza Enrico Berlinguera była to okazja do ostrej krytyki tzw. realnego socjalizmu i dowodzenia potrzeby głębokiej reformy całej rzeczywistości europejskiego Wschodu. Takie stanowisko dało początek procesowi, który przeszedł do historii pod nazwą „rozdarcia" w świecie komunistycznym. Batalia „Solidarności" — powiedział Occhetto — posłuŜyła Europie i wszystkim siłom, które wierzą w demokratyczny socjalizm. Wymieniliśmy publicznie uściski, przywódca komunistów nazwał mnie towarzyszem i przyjacielem. Powiedziałem, Ŝe jak przyjedzie do Warszawy, to osobiście wyjdę na lotnisko, aby go powitać, bo „Solidarność" w pełni docenia stanowisko zajęte w 1987 roku przez sekretarza WłPK, Nattę, który publicznie zapytał Jaruzelskiego, kiedy dopuści opozycję do oficjalnej działalności. Po spotkaniu z burmistrzem Rzymu, podczas którego otrzymałem piękną kopię wilczycy kapitolińskiej — symbolu Wiecznego Miasta — odbyłem jeszcze konferencję prasową, gdzie podsumowałem swoją podróŜ. Przy okazji powiedziałem, Ŝe Europa jest jedna, a Polacy mają do niej takie samo prawo, jak inni. Dziennikarze pytali, czym jest obecnie „Solidarność". Odpowiadałem, Ŝe ruchem reform, który postawił sobie za cel rozbijanie monopoli. Chcemy
istnieć jako związek zawodowy — mówiłem — ale w warunkach postalinowskiego monopolu trudno być od razu dobrym związkiem. Dlatego jako ruch społeczny (i związek) musimy wpierw rozbić monopol polityczny, uwaŜając jednak, by samemu nie stać się monopolistą. Z czasem wyłonią się z nas róŜne organizacje, współtworzące pluralizm, jesteśmy inni niŜ w roku 1981, bo musimy połączyć tych, którzy animowali „Solidarność", z tymi, którzy mieli wtedy po 12-13 lat. Jaką cenę ,Solidarność" zapłaci za porozumienie z rządem? Większość uwaŜa, Ŝe
729 trzeba będzie wejść w struktury władzy, czyli zgodzić się na „kolaborację". Ale czy dla ludzi, którzy siedzieli w więzieniach, a teraz zostaną posłami, będzie to nagrodą? Przy tym ogromie pracy, jaka ich czeka? Pytany o papieŜa odpowiedziałem, Ŝe, niestety, słońcem trzeba się dzielić z całym światem.
Dwa razy Europa TuŜ po powrocie z Rzymu śmiałem się, Ŝe muszę sobie wymienić serce — ze standardowego na turbo. Rozwój wypadków przybrał tempo, które nawet mnie — człowieka czynu — przyprawiało o zawrót głowy. 24 kwietnia zebrał się ponownie Komitet Obywatelski „Solidarność", opracowując oświadczenie w sprawach narodowych. Napisaliśmy, Ŝe wobec nowej sytuacji, jaka zaczyna się rysować w wyniku Okrągłego Stołu i osiągniętych tam uzgodnień, zwłaszcza legalizacji „Solidarności", uwaŜamy za niezbędne przedstawienie swojego stanowiska odnośnie do miejsca Polski w Europie i w świecie. Następnie wyliczyliśmy 5 głównych celów narodu polskiego: 1) suwerenność państwowa, 2) zachowanie i utrwalenie pokoju, 3) przezwycięŜenie podziałów europejskich, 4) rozwój współpracy międzynarodowej, 5) umacnianie i rozwój wszystkiego, co przyczynia się do pełniejszej realizacji praw człowieka. Oświadczenie podsumowaliśmy zdaniem, Ŝe naszym celem jest po prostu wolna Polska w bezpiecznym świecie. 5 maja zostałem przyjęty, wraz z czołówką „Solidarności", przez prymasa Glempa, któremu przedstawiliśmy wytyczne naszej kampanii wyborczej, a takŜe wyjaśniliśmy na jakiej zasadzie sporządzona została lista kandydatów. Kardynał zrobił z kolei wykład o znaczeniu programów wyborczych dla etyki w Ŝyciu publicznym, a przy okazji poruszył sprawę ochrony Ŝycia nie narodzonych. 7 maja pojechałem na wiec wyborczy do Płocka, gdzie rozpocząłem pobyt od uczestnictwa w procesji z relikwiami św. Zygmunta (patrona Płocka). Następnie przedstawiłem licznie zebranym mieszkańcom kandydatów na senatorów z tego regionu i trochę pogadałem. „Jeśli nie wygramy wyborów — powiedziałem — to nie narzekajcie na Wałęsę, tylko na siebie". Podobne zdania wygłaszałem później przez cztery tygodnie w dziesiątkach innych miast. 8 maja 1989 ukazał się pierwszy numer „Gazety Wyborczej", której naczelnym redaktorem został najbardziej chyba znany polski opozycjonista Adam Michnik. Tytuł miał ulec zmianie po wyborach, ale w końcu został utrzymany. Jako motto umieszczono nasze zawołanie: Nie ma wolności bez „Solidarności", a do redakcji
131 ściągnięto wiele osób z dotychczasowej prasy podziemnej. Po kilku miesiącach gazeta się rozrosła, wprowadzając róŜne mutacje i wkładki, ale początkowo miała tylko 8 stron. Mimo to od razu zdobyła wielką popularność — i jako pierwszy niezaleŜny dziennik w powojennej Polsce, i jako wypełnienie luki informacyjnej. Ponadto, stanowiąc przeciwwagę dla zakłamanej prasy partyjnej, zmusiła ją do większej rzetelności. W pierwszym numerze „Gazety" ukazało się moje oświadczenie, którego ostatnie zdanie brzmiało: „Widzę, Ŝe kaŜdego dnia nasze szansę rosną i coraz lepiej dajemy sobie radę. Z »Gazetą« pójdzie nam jeszcze lepiej." W drugim numerze Adam Michnik napisał, parafrazując Marksa: „Widmo krąŜy po Europie, takŜe po innych kontynentach: (...) widmo kresu koszarowego komunizmu".
Uwijając się przed wyborami jak w ukropie, musiałem jednak znaleźć czas na odbycie dwóch waŜnych wyjazdów zagranicznych — do Strasburga i do Brukseli. Strasburg odwiedziłem w dniach 9 i 10 maja, aby między innymi odebrać Europejską Nagrodę Praw Człowieka, którą obdarzył mnie Komitet Ministrów Rady Europy. WyróŜnienie to przyznawane jest co trzy lata, począwszy od 1980, a wśród jego laureatów znajdują się między innymi prezydent Argentyny Raul Alfonsin (który odsunął od władzy dyktaturę wojskową) i Sekcja Medyczna Amnestii Międzynarodowej. W roku 1989, obok mnie, uhonorowano takŜe Międzynarodową Federację Helsińską. Przemawiając w siedzibie Rady Europy, powiedziałem: „Odbieram tę nagrodę osobiście, ale ufam, Ŝe wyraŜa ona uznanie dla wszystkich wysiłków NSZZ »Solidarność« podejmowanych dla rozszerzenia i poszanowania praw człowieka w mojej ojczyźnie, przy poszanowaniu zasady niestosowania przemocy. Więcej, ufam, Ŝe wyraŜa ona uznanie dla wszystkich trudów podejmowanych przez tak wiele kobiet i męŜczyzn, przez rozmaite związki, ruchy i organizacje w obronie praw człowieka w tej części Europy, z której przyjeŜdŜam." Dalej mówiłem o dokonujących się w Polsce przemianach, o nadziejach, o wejściu na drogę ku demokracji. Zaznaczyłem, Ŝe chcemy tą drogą iść szybko, ale rozwaŜnie, nie wytwarzając zagroŜenia destabilizacji w Europie. Powiedziałem, Ŝe „Solidarność" nie przesuwa się z lewa na prawo, ale do przodu. Wyraziłem pragnienie, byśmy rychło doczekali ostatecznego przełomu w stosunkach między narodami naszego kontynentu, co objawiłoby się dalszą demilitaryzacją. Wreszcie podkreśliłem, Ŝe proces polskich reform wymaga przyjaznego zrozumienia ze strony Zachodu, bo bez międzynarodowej współpracy załamią się nadzieje zmęczonego polskiego społeczeństwa. Dodałem, Ŝe w poszanowaniu praw człowieka i godności osoby ludzkiej wyraŜa się w Europie wielkie i ciągle Ŝywe dziedzictwo chrześcijańskiego humanizmu.
732 Poza uroczystością, odbyłem szereg spotkań z ludźmi biznesu, wyciskając z siebie treści, które tkwią we mnie zakodowane jak pacierze w muzułmańskim młynku modlitewnym: Mamy jedną Europę, ale podzieloną, musimy więc się zjednoczyć, bo wielu narastających problemów nie rozwiąŜe pojedynczy kraj. Systemowi, który właśnie depczemy, zarzucano — i słusznie — odcięcie się od państw demokratycznych Ŝelazną kurtyną. Stała się ona na tyle cięŜka, Ŝe sami obecnie nie dajemy rady całkowicie jej odsunąć. Chcemy pytać was, ludzi o innej mentalności, jak budować demokrację i dobrobyt. Pragnęlibyśmy mieć wasze problemy z nadprodukcją, bo u nas sklepy świecą pustkami pomimo bezsensownych relacji cenowych (na kupno średniej klasy kolorowego telewizora trzeba wydać półroczny zarobek). W dobie komputerów i anten satelitarnych moŜemy się tylko przyglądać, jak Ŝyją inni, widząc jednocześnie, ile nam brakuje do przodującej cywilizacji. Szare budynki, nierówne ulice, wiecznie zabiegani (przy załatwianiu elementarnych spraw) ludzie — oto nasza rzeczywistość. A zatem ta część Europy, z której przyjeŜdŜam, patrzy z nadzieją na Zachód, przy czym nie chodzi o jałmuŜnę, lecz o pomoc dla rozkręcenia koniunktury... Zaraz po powrocie spotkałem się z przebywającym w Polsce prezydentem Republiki Włoskiej Francesco Cossigą, do którego udałem się z Bronisławem Geremkiem, Tadeuszem Mazowieckim i Witoldem Trzeciakowskim. Prezydentowi towarzyszył włoski minister spraw zagranicznych Giulio Andreotti. Rozmawialiśmy o wielu aspektach aktualnej sytuacji Polski. Goście (a właściwie gospodarze, bo rzecz działa się na terenie ambasady włoskiej) przytakiwali opinii, Ŝe postępy demokracji są uwarunkowane postępami gospodarczymi, dlatego takie słowa, jak „realizm" i „konkrety", przewijały się w ciągu całej dyskusji. Włosi, podobnie jak my, zdawali sobie sprawę z faktu, Ŝe polski cud polityczny powinien być natychmiast podparty liczącą się pomocą materialną, sprecyzowaną w czasie. JednakŜe prezydent Cossigą, który wcześniej rozmawiał z członkami polskiego rządu, nie starał się komplementować tylko „Solidarności", podkreślając, Ŝe jego intencją jest takie działanie, aby wygrała cała Polska. Dlatego naleŜy okazać cierpliwość i ostroŜność, nie Ŝądając zmian zbyt szybkich,
choć jednocześnie pamiętając, Ŝe powrót do przeszłości jest juŜ niemoŜliwy. Tymczasem teraźniejszość równieŜ nie była usłana róŜami. Mimo naszego nawoływania do wzięcia udziału w wyborach, zupełnie odmienne stanowisko zajęła nieformalna frakcja pod nazwą „Solidarność Walcząca", zawiązana w stanie wojennym pod wodzą Kornela Morawieckiego z Wrocławia i mająca na swym koncie — trzeba przyznać — szereg ładnych akcji. Program „Solidarności Walczącej" tym się jednak róŜnił od naszego, Ŝe wykluczał ideę porozumienia: „Chcemy aktywnie uczestniczyć w procesie przezwycięŜania i wychodzenia z ko-
133 munizmu. Chcemy być tego procesu znaczącym czynnikiem — inicjować opór i współdziałać z walczącymi o prawa i sprawiedliwość. Doceniając rolę kompromisu w osiąganiu celów politycznych, odrzucamy moŜliwość porozumienia z komunistami — oni wszelkie umowy ograniczające ich władzę sobie lekcewaŜą i łamią, gdy tylko mogą." Krótko mówiąc, „Solidarność Walcząca" wzywała do bojkotu wyborów „ze względu na łamanie zasady suwerenności narodu", a ja fruwałem na kolejne wiece, gdzie agitowałem za wyborami. W dniu, kiedy odlatywałem do Belgii, 17 maja, polski parlament przegłosował wreszcie ustawę legalizującą Kościół katolicki, przywracając mu szereg odebranych po II wojnie przywilejów. Ustawa, którą przyjęto po latach rokowań między władzami Kościoła i przedstawicielami rządu, stanowiła pierwszy akt normalizacji stosunków między państwem a duchowieństwem. W ten sposób Polska stała się pierwszym państwem z radzieckiej strefy wpływów, które postanowiło odnowić stosunki dyplomatyczne z Watykanem. Kościół znów otrzymał prawo nabywania i sprzedawania własności, zakładania i prowadzenia szkół oraz szpitali, a nawet stacji radiowych i telewizyjnych — bez ingerencji rządu. Zniesiony został równieŜ administracyjny nadzór nad budownictwem sakralnym. Rząd zgodził się ponadto na zwrot szpitali i innej własności odebranej Kościołowi w latach pięćdziesiątych albo na rekompensatę finansową. Druga, nie mniej waŜna ustawa, dotyczyła wolności wyznania i kultu religijnego wszystkich wyznań, a takŜe świadczeń społecznych i emerytalnych dla 62 tysięcy księŜy i zakonnic w Polsce. Był to gest rządu za rolę, jaką odegrał Kościół w zaistnieniu Okrągłego Stołu. Do Brukseli — serca jednoczącej się Europy — pojechałem 17 maja na zaproszenie dwóch central związkowych, przy których od listopada 1986 afiliowana jest „Solidarność": Międzynarodowej Konfederacji Wolnych Związków Zawodowych i Światowej Konfederacji Pracy. Przy okazji zorganizowano mi szereg spotkań z najwyŜszymi osobistościami belgijskich sfer rządzących, a takŜe z rodakami. W dwa dni zdziałałem tak wiele, a w kaŜdym razie tyle namieliłem jęzorem, Ŝe przy wyjeździe nie pamiętałem, jak się nazywam. Bruksela l stycznia 1993 zostanie stolicą zjednoczonej Europy (12 państw, około 280 milionów ludzi). W tym mieście podejmowane będą decyzje dotyczące 40 procent światowego handlu, dlatego moja wizyta musiała mieć charakter nie tylko związkowy. Pomijając elementy prestiŜowe (które teŜ nie są bez znaczenia), pragnąłem po prostu zdobyć przychylność finansjery. Obrachunek z przeszłością i problemy związane z przyszłością stały się tematem uroczystego posiedzenia zarządu Międzynarodowej Konfederacji Wolnych ZZ, która włoŜyła wiele wysiłku i dobrej woli w odrodzenie się „Solidarności". Sekretarz Generalny John Vanderweken powiedział: „Będąc przyjaciółmi w do-
134 brych czasach, byliśmy nimi takŜe w chwilach złych, a zwłaszcza podczas cięŜkich dni stanu wojennego. Pan, panie Wałęsa, i pański ruch ma teraz wielu przyjaciół, takŜe niespodziewanych, ale cieszę się, Ŝe w okresie największego obciąŜenia obowiązkami znalazł pan czas, by spotkać się z przyjaciółmi najwierniejszymi." Moją krótką, improwizowaną odpowiedź oklaskiwało stu przedstawicieli najwaŜniejszych federacji związkowych z całego świata. Był wśród nich przedstawiciel organizacji baskijskiej (jedynej poza „Solidarnością" przyjętej równocześnie do MK WZZ i ŚKP) o nazwie... „Solidarność". Byli takŜe członkowie „mojej" delegacji: Bogdan Lis, Janusz Onyszkiewicz, Jerzy Milewski
i Krzysztof Pusz. Po debacie nasz stary przyjaciel Lane Kirklan z AFL-CIO (USA) powiedział, Ŝe nazwa „Solidarność" wyraŜa całą ideę ruchu związkowego, dlatego nieprzypadkowo hymnem amerykańskich związkowców jest pieśń „Solidarity forever" („Solidarność na zawsze"). Cykl spotkań politycznych rozpoczęliśmy od wizyty u premiera Belgii Wilfrieda Martensa, który na zakończenie trwającej dwie godziny rozmowy był uprzejmy stwierdzić: „To nie pan Gorbaczow, ale pan Wałęsa jest tym, który zainicjował zmiany w Europie Wschodniej". Kolejny bardzo waŜny element mojego pobytu stanowiła wizyta w siedzibie Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej, gdzie prezydent Jacąues Delors wyraźnie zadeklarował moŜliwość współpracy EWG z Polską poprzez pomoc w zabiegach o rozłoŜenie spłaty długów i zmianę stopy procentowej tych długów. Wiadomość wydawała się na tyle dobra, Ŝe pozwoliła mi tryskać humorem podczas koktajlu we wspaniałym XV-wiecznym ratuszu. Po dniu pełnym wraŜeń była to okazja do wymiany opinii i zawarcia mniej juŜ oficjalnych znajomości towarzyskich. Drugi dzień pobytu zacząłem od naboŜeństwa w Polskiej Misji Katolickiej i spotkania z brukselską Polonią (liczbę Polaków w Belgii szacuje się na 100 tysięcy). Następnie udałem się do polskiej ambasady, gdzie wymieniłem grzeczności z naszym przedstawicielstwem dyplomatycznym, a prosto stamtąd zawieziono mnie do króla Belgów, Baudouina, z którym gawędziłem przez 50 minut. Podobno byłem pierwszym związkowcem przyjętym przez tego monarchę, któremu konstytucja zezwala na oficjalne podejmowanie wyłącznie głów państwa. Widocznie jednak za audiencję z Wałęsą królewska głowa nie była naraŜona na szwank, bo jego wysokość wydawał się swobodny i niczym nie zgnębiony. Po wizytach politycznych miały miejsce znowu dwa spotkania związkowe. W centrali FGTB dziękowałem za konsekwentną pomoc okazywaną w cięŜkich chwilach „Solidarności", zaś w siedzibie związków chrześcijańskich, CSC, otrzymałem złoty medal za pogłębianie solidarności między robotnikami Europy Wschodniej i Zachodniej. Sekretarz generalny Światowej Konfederacji Pracy Jan
135 Kułakowski powiedział: „Panie Lechu, to jest pana dom, to jest dom »Solidarności«. Popieraliśmy was od pierwszej chwili waszego istnienia. Popieraliśmy was w czasie, kiedy działaliście w podziemiu. Popierać będziemy i teraz, gdy pragniecie budować nową Polskę." WaŜny politycznie dokument przyniosło dwugodzinne spotkanie z członkami belgijskiego rządu. Podczas wydanego na cześć „Solidarności" obiadu odczytano deklarację współpracy między Polską i Belgią, którą podpisał wicepremier oraz minister reform rządowych Philippe Moureaux. Powiedział on później: „Powodzenie albo klęska waszego eksperymentu mieć będzie konsekwencje, które trudno wprost ocenić dla przyszłości Europy, dlatego nie moŜemy zaniechać obowiązku popierania was i okazywania aktywnej solidarności. Oczywiście, zdajecie sobie państwo sprawę, Ŝe rozwój gospodarki nie zaleŜy wyłącznie od działań rządu. To między innymi róŜni oba systemy gospodarcze." Trzy godziny przed odlotem do Polski spotkaliśmy się jeszcze w brukselskim biurze „Solidarności" z szefostwem Międzynarodowej Organizacji Pracy, która po wprowadzeniu stanu wojennego ostro sprzeciwiła się pogwałceniu w Polsce swobód związkowych. Doprowadziło to niemal do wycofania się Polski z tej organizacji, ale teraz, gdy ustały przyczyny konfliktu, mogliśmy omówić udział „Solidarności" w najbliŜszych sesjach MOP. Siedząc juŜ w samolocie, zadałem sobie pytanie: czy po tych dwóch dniach jesteśmy bliŜej Europy? Byłem świadom, Ŝe na odpowiedź przyjdzie poczekać. Zaraz po wylądowaniu w kraju dowiedziałem się o wypuszczeniu z więzienia w Pradze Vaclava Havla, aresztowanego w styczniu podczas niezaleŜnej manifestacji. Opowiedziano mi równieŜ o demonstracjach pod konsulatem ZSRR w Krakowie, co w pierwszej chwili skłonny byłem traktować jako prowokację. Uspokoiłem się jednak, gdy mnie zapewniono, Ŝe to „tylko" radykalna młodzieŜ. 19 maja zostałem honorowym przewodniczącym Ogólnopolskiego Komitetu Pokoju, a mass media przyniosły
wiadomość, Ŝe Rada NajwyŜsza Litewskiej SRR uchwaliła deklarację o państwowej suwerenności, czyli odłączeniu się owej republiki od imperium. Pomyślałem sobie wtedy (daję słowo), Ŝe jak tak dalej pójdzie, to i mur berliński długo się nie utrzyma. Dni biegły ciągle jak paciorki zsuwające się z rozerwanego naszyjnika. 23 maja po raz kolejny odmówiono rejestracji NiezaleŜnego Zrzeszenia Studentów, co natychmiast spowodowało falę strajków na wyŜszych uczelniach. 24 maja spotkałem się z przedstawicielami węgierskiej Ligi NiezaleŜnych Związków Zawodowych. 28 maja odwiedziłem Piekary Śląskie, gdzie na doroczną pielgrzymkę męŜczyzn do obrazu Matki Boskiej Piekarskiej (otaczanego wyjątkową czcią) przybyło ćwierć miliona ludzi. Pierwszy i jak dotąd jedyny raz przemawiałem bezpośrednio do tak wielkiej masy, dlatego nogi drŜały mi z tremy. Nie mogłem jednak opuścić podobnej
136 okazji. Mówiłem o wyborach, w których konieczne jest „zwycięstwo zwartej druŜyny". Moje wezwanie do głosowania na kandydatów z listy Komitetu Obywatelskiego „Solidarność" spotkało się z entuzjastycznym odzewem. Prawie równie gorąco powitano potem francuskiego aktora i piosenkarza Vves Montand'a.
Trzydzieści pięć procent demokracji Oficjalnie kampania wyborcza rozpoczęła się 10 maja 1989, trwała więc zaledwie 25 dni, ale emocji i sensacji dostarczyła więcej aniŜeli wszystkie kampanie w okresie powojennym razem wzięte. Przy Okrągłym Stole zagwarantowano stronie opozycyjnej moŜliwość zdobycia maksimum 35% mandatów do Sejmu (całą resztę obsadzała „z klucza" koalicja czerwonych i czerwonawych), a takŜe ewentualnie wszystkich mandatów do nowo tworzonego, 100-osobowego Senatu (wolne wybory). Władza dzierŜyła ciągle w swoim ręku podstawowe instrumenty propagandowe — radio i telewizję, my natomiast mieliśmy za sobą Kościół i „Gazetę Wyborczą", która w trzecim numerze wydrukowała 26-punktowy program wyborczy Komitetu Obywatelskiego „Solidarność". Zawarte w nim zostały wszystkie bolączki polskiej rzeczywistości — od niedobrej konstytucji aŜ po uciąŜliwości Ŝycia codziennego. Program zakładał, Ŝe najpóźniej w ciągu 4 lat dokonamy pokojowego przejścia od systemu totalitarnego do pełnej demokracji parlamentarnej; od gospodarki komunistycznej do rynkowej; od społeczeństwa pogrąŜonego w apatii do pręŜnych struktur nowego ładu. Na szczęście dla naszych kandydatów, strona koalicyjno-rządowa ruszyła do walki dopiero na dwa tygodnie przed wyborami, wykazując przy tym spory bezwład. Z najwyŜszym trudem przychodziło jej przezwycięŜanie dotychczasowych schematów i prawie na pewno uczyła się od „Solidarności" sposobów prowadzenia prawdziwej kampanii. Było to dla nas korzystne o tyle, Ŝe traktowaliśmy 4 czerwca jako dzień plebiscytu mającego bezdyskusyjnie wykazać brak oparcia władzy w społeczeństwie. Zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami działaczy PZPR i OPZZ, mieliśmy świadomość, Ŝe z puli „swobodnych" 35% mandatów do Sejmu władza zechce jeszcze urwać co się da, podstawiając swoich zaufanych bezpartyjnych, dlatego musieliśmy zebrać naprawdę wszystkie siły, by nie oddać ani jednego miejsca.
138 Osobny problem stanowiła tak zwana „lista krajowa", na której znalazło się 35 nazwisk głównych konstruktorów Okrągłego Stołu ze strony rządowej. „Listę krajową" moŜna było zaakceptować lub zanegować w całości albo potraktować wybiórczo; ustalenia Okrągłego Stołu nie przewidywały tu kontrkandydatów, lecz poraŜka kogokolwiek w pierwszej turze eliminowała go z dalszej gry. Było to kolejne odstępstwo od dotychczasowej tradycji, według
której znalezienie się na „liście krajowej " zapewniało automatyczne wejście do Sejmu — bez względu na wynik głosowania. Pragnąc, aby niektóre osoby z „listy krajowej" znalazły się w parlamencie Komitet Obywatelski „Solidarność" wezwał do zastanowienia się nad tymi nazwiskami, które „budzą Twoje zaufanie". Apel ten okazał się skuteczny jedynie w dwóch przypadkach, natomiast resztę partyjnych społeczeństwo „wycięło pod sznurek". Powiem bez fałszywej skromności, Ŝe w trakcie kampanii postanowiłem zdyskontować swoją popularność i kredyt zaufania, jakim obdarzył mnie naród. Według ustaleń Centrum Badania Opinii Społecznej z maja 1989, aŜ 74% polskiego społeczeństwa odnosiło się wtedy do mnie z sympatią, a tylko 7,5% z antypatią (13% miało stosunek obojętny, 5% nie chciało oceniać, 0,5% odpowiedziało, Ŝe mnie w ogóle nie zna). Aby wzmocnić pozycję kaŜdego z 161 „solidarnościowych" kandydatów na posłów i 100 kandydatów na senatorów, zrobiłem sobie ze wszystkimi zdjęcia — w grupach oraz indywidualnie. Fotografie te znalazły się potem na setkach róŜnych plakatów, które stanowić miały drogowskazy dla milczącej większości: aha, trzeba wybrać tego, co stoi z Wałęsą. Ponadto w trakcie kilku przedwyborczych tygodni udzieliłem około czterdziestu wywiadów dla prasy zagranicznej i odbyłem kilkadziesiąt spotkań jako agitator. Wszędzie nawoływałem do głosowania na kandydatów z listy Komitetu Obywatelskiego „Solidarność", a gdzieniegdzie przytaczałem równieŜ stanowisko Kościoła (zawarte w komunikacie 234. Konferencji Episkopatu z 2 maja 1989), Ŝe nadchodzące wybory stanowić będą waŜny krok na drodze do upodmiotowienia społeczeństwa i odchodzenia od monopolu „jedynego przewodnika". Jako ciekawostkę podawałem wiadomość, Ŝe w Przemyślu słynny z waleczności biskup Ignacy Tokarczuk powiedział do wiernych: chyba wiecie, jak głosowałby w tych wyborach Pan Bóg! Mimo wszelkich sztuczek, starałem się jednak grać fair, aby nikt nie mógł mnie posądzić o manipulację. Za to, jak dowiedziałem się z „Gazety Wyborczej", powaŜnego naruszenia zasad wyborczych dopuścił się premier Rakowski na spotkaniu z naczelnikami miast i gmin w dniu 10 maja. OtóŜ premier miał powiedzieć ni mniej, ni więcej, Ŝe najwaŜniejszym zadaniem administracji państwowej jest obecnie przekonanie wyborców, iŜ godni zaufania są przede wszystkim kandydaci koalicyjni. Ponadto dodał, Ŝe rząd oczekuje od przedstawicieli władzy
139 terenowej „maksymalnego zaangaŜowania się w walkę o pozyskanie jak największej ilości głosów na kandydatów koalicji". Byłem tym faktem zbulwersowany równie mocno, jak relacjonujący sprawę dziennikarz, wiedziałem bowiem, Ŝe we wszystkich cywilizowanych krajach organy władzy państwowej mają obowiązek zachowania neutralności wobec wyborców, traktując identycznie wszystkie strony ubiegające się o mandaty. NaduŜycia w tej materii zazwyczaj kończą się skandalem i klęską partii rządzącej. Tymczasem polski premier, człowiek ponoć światowy... Wbrew komentarzom prasy zachodniej, Polska zrobiła skok na głęboką wodę i znaleźli się tacy, którzy wiedzieli, jak naleŜy w niej pływać. Umowa Okrągłego Stołu była kompromisem oznaczającym dopiero wstęp do otwarcia — tym bardziej, Ŝe strona społeczna załatwiła tam niespełna połowę zgłoszonych problemów. Władze zgodziły się, Ŝe parafowane porozumienie stanowi początek drogi ku demokracji parlamentarnej, a pierwszym milowym krokiem tego etapu były właśnie wybory 4 czerwca. Na szczęście mieliśmy, jako rdzeń opozycji, swoją nazwę, tradycję i... mit Lecha Wałęsy. Sporządziliśmy takŜe — w rewelacyjnie krótkim czasie — całkiem sensowny program, choć wiedziałem, Ŝe waga tego dokumentu zaleŜeć będzie przede wszystkim od wyników wyborów. W powojennych dziejach Polski naród tylko dwa razy budził się do rzeczywistego uczestnictwa w wyborach — w 1947 i 1957 roku. W obu przypadkach wyniki zostały sfałszowane, odciskając się piętnem w świadomości moich rodaków na ponad 30 lat. Obecnie naleŜało zrobić wszystko, by wedrzeć się w zarysowaną szczelinę demokracji, gdyŜ tylko to pozwalało odsądzić czerwoną skałę od narodowego monolitu. Wybory dawały szansę wytworzenia układu przejściowego, ale stanowiącego juŜ bardziej istotny przyczółek dla przyszłej zwycięskiej batalii. Niewiele osób chciało pamiętać, Ŝe
instytucja Senatu, nawet przy swoich mizernych kompetencjach, stwarzała moŜliwość kontroli nad sprawami kształtowanymi dotychczas dowolnie przez PZPR. Co więcej — jak powiedział Bronisław Geremek — Senat mógł stać się symbolem siły moralnej, wynikającej z powołania go na zasadzie suwerennej woli narodu. Przemyśliwując nad róŜnymi aspektami kampanii wyborczej, wydałem u jej progu między innymi oświadczenie w sprawie mniejszości narodowych: „W Polsce Ŝyją z nami Ukraińcy i Białorusini, mniejsze grupy Litwinów, śydów, Słowaków, Niemców, Czechów, Ormian, Tatarów. (...) To nasza niezwykle waŜna spuścizna po dawnej Rzeczypospolitej wielu narodów. W momencie budzenia się znów nadziei narodowych powinniśmy obudzić tradycję tolerancji i szacunku w imię wspólnej przeszłości, ale i przyszłości. Ci ludzie, którzy Ŝyją wśród nas, Polaków (...) dźwigają takie same cięŜary. Mają podobne do naszych lęki i nadzieje. Z tym tylko, Ŝe im dochodzą specyficzne zmartwienia: o zachowanie w polskim otoczeniu
140 własnej toŜsamości religijnej i narodowej, o swoją kulturę, szkoły i świątynie. O swoją godność bez »przebierania się« za Polaków. (...) Pamiętajmy o tych naszych bliźnich i współobywatelach szczególnie w obecnej kampanii wyborczej. (...) Znajdźmy i uszanujmy miejsca tej kampanii, w których mogliby oni wziąć godnie naleŜny im udział. To nasz obowiązek ludzki, moralny, tak dobitnie przypomniany ostatnio światu specjalnym słowem Ojca Świętego o praktycznym poszanowaniu dla mniejszości narodowych. To równieŜ nasz obowiązek polityczny, czysto polski; mamy miliony rodaków, po części za naszymi obecnymi granicami, którzy Ŝyją na prawach mniejszości i dla których domagamy się przecieŜ poszanowania ich toŜsamości i godziwych warunków publicznego Ŝycia. (...) Będzie jednym z waŜniejszych sprawdzianów rzeczywistych kwalifikacji naszych senatorów i posłów — umiejętne, uczciwe i ludzkie zapoczątkowanie w Polsce okresu zamykania rachunków wzajemnych win i krzywd i otwierania okresu nowego, na miarę wymogów bliskiego trzeciego tysiąclecia po Chrystusie, godziwego współŜycia nad Wisłą obywateli wszelkich narodowości, kultur i wiar." W tym samym czasie wydałem dwie odezwy: do rolników i do wszystkich obywateli Rzeczypospolitej. W pierwszej doradzałem, Ŝeby razem z „Solidarnością" wybierać po gospodarsku, czyli rozwaŜnie i sprawiedliwie. Aby ziemia, którą ocalili ojcowie, została w rękach synów i córek; aby rodziła na poŜytek krajowi i odpłacała się dobrobytem za jej uprawianie. W drugiej odezwie napisałem, Ŝe bierność, wyczekiwanie i gniew nie przyniosą juŜ dzisiaj niczego dobrego, a opozycja „solidarnościowa" pokazała, Ŝe nawet w najtrudniejszych warunkach potrafi przeprowadzić to, co słuszne. Dlatego nadchodzące wybory muszą być zwrotem. Nadeszła pora, aby Polska stała się krajem, w którym kaŜdy będzie u siebie. Nadeszła równieŜ pora wrócić do Europy. Tym razem Polak nie powinien być mądry po szkodzie, ale przed wyborami. Chcąc poruszyć aktywność szarych „ludzi środka", trąbiłem na wszystkie strony, Ŝe bardzo dobrze wiem, iŜ stając do wyborów nie zlikwidujemy od razu wszystkich błędów zaistniałych w rządzeniu krajem. Niemniej — pragniemy ten system szybko zmieniać na drodze ewolucji i przy wykorzystaniu właśnie metod parlamentarnych. Oczywiście, niezaleŜna mniejszość w Sejmie nie sformuje od razu odpowiedniego rządu i nie zdoła wyłonić prezydenta po naszej myśli, będzie jednak mobilizować opinię publiczną, głośno wyraŜając wolę społeczeństwa. Według ustalonych przez Okrągły Stół zasad, potwierdzonych ustawą sejmową, Senat będzie mógł oddalić kaŜdą ustawę, którą uzna za szkodliwą. Wówczas dla jej prawomocnego zatwierdzenia Sejm będzie potrzebował większości 23 głosów, czyli 66,6%. Nie znajdzie takiej większości, gdy 35% „solidarnościowych" posłów wystąpi ze sprzeciwem. Tylko wpierw trzeba było zdobyć te 35% miejsc.
141 Na liście kandydatów Komitetu Obywatelskiego „Solidarność" znalazło się tylko 10 robotników, lecz wcale nie uwaŜałem tego za złą proporcję. Państwo robotników i chłopów, budowane w Polsce od 1944 roku, obróciło gospodarkę kraju w perzynę, przy okazji
upodlając i zniewalając naród. Swego czasu chodził po salonach inteligencji taki dowcip: Kto wymyślił socjalizm — robotnicy czy naukowcy? Robotnicy, bo naukowcy wpierw by spróbowali na szczurach! Oczywiście, w tym Ŝarcie kryje się straszne uproszczenie, bardzo krzywdzące dla dawnych ideowych rewolucjonistów, ale trudno przetłumaczyć to ludziom, którzy przez 45 lat byli rządzeni na zasadzie kija i marchewki. Ktoś uŜył swego czasu jeszcze innego porównania: o próbie porozumienia bata z koniem. Pośród kandydatów Komitetu Obywatelskiego znaleźli się przedstawiciele wielu nurtów polskiej opozycji — od weteranów walk z władzą ludową w latach czterdziestych po Ruch Młodej Polski; od PPS do NZS; od KOR-u po Ruch „Wolność i Pokój". Około stu kandydatów było za swą działalność więzionych lub internowanych, około dziewięćdziesięciu deklarowało związki ze strukturami Kościoła katolickiego. Ta róŜnorodność dowodnie świadczyła — wbrew głosom partyjnych propagandystów — Ŝe „Solidarność" nigdy nie zamierzała być samodzielną ostoją przemian demokratycznych ani tym bardziej stronnictwem politycznym. Inna sprawa, Ŝe kilkakroć w momentach przełomowych funkcje takie pełniła, lecz zastępczo(1.z braku laku — dobry kit; 2. na bezrybiu i rak ryba; 3. wśród ślepców jednooki królem itp.). Nastroje społeczne w Polsce tuŜ przed wyborami charakteryzowało poczucie uboŜenia, gdyŜ miesięczne dochody większości gospodarstw domowych starczały jedynie na zaspokojenie podstawowych potrzeb. Ciekawe przy tym, Ŝe w przekonaniu znacznej części społeczeństwa to od władzy zaleŜało, ile kto zarabiał oraz co ile kosztowało. 45 lat systemu nakazowego przyzwyczaiło po prostu ludzi, Ŝe o zagadnieniach ekonomicznych decydowali politycy. Zjawisko to powinno mieć odzwierciedlenie w wyborach, lecz samo w sobie nie wydawało się korzystne, świadczyło bowiem, Ŝe poparcie dla „Solidarności" moŜe być jakby na złość władzy. Przy obozie „Solidarności" ogniskowały się wszystkie niespełnione nadzieje, co juŜ przedwstępnie zwiększało cięŜar odpowiedzialności spoczywający na przyszłych naszych posłach i senatorach. Jednocześnie ludzie dawali tu i ówdzie wyraz swoim obawom, Ŝeby imperium partii nie zostało przypadkiem zastąpione przez imperium „Solidarności". 4 czerwca 1989 poszliśmy do urn. Z murów, szyb wystawowych, drzew, pojazdów narzucały się hasła wyborcze. W pobliŜu obwodowych komisji wyborczych stanęły pikiety „Solidarności" instruujące niezorientowanych, jak wybrać kandydata z listy Komitetu Obywatelskiego. Wiele osób starszej daty szło głosować
142 po raz pierwszy od zakończenia II wojny światowej, stosunkowo mało natomiast widać było młodzieŜy. Mimo to byliśmy świadomi, Ŝe na naszych oczach rozgrywa się egzamin dla kilku pokoleń i Ŝe od następnego ranka Polska będzie juŜ innym krajem. Uczestnicząc w wyborach i głosując na naszych kandydatów, opowiadaliśmy się za zmianami bez rozlewu krwi, a przecieŜ scenariusz mógł być inny. Tego samego dnia na Placu Niebiańskiego Spokoju, w centrum Pekinu, wojsko dobijało setki zmasakrowanych, manifestujących wcześniej na rzecz demokracji studentów... W sumie z róŜnych ugrupowań stanęło do pierwszej tury wyborów około 2 tysięcy kandydatów, przy czym mniej więcej 3 osoby przypadały na jedno miejsce poselskie, a prawie 6 osób na senatorskie. Frekwencja wyborcza okazała się niŜsza od spodziewanej i sięgnęła 62%. Oznaczało to, Ŝe miliony Polaków nie pokwapiły się jednak do głosowania. Dlaczego? Adam Michnik napisał nie bez racji, Ŝe był to wyraz braku zaufania do porozumień Okrągłego Stołu, a takŜe niewiara w przyszłość i znak wciąŜ obecnego zniechęcenia. Mimo to opozycja mogła fetować swój wielki dzień: zdobyliśmy 91 miejsc w Senacie (na 100 moŜliwych) i 160 miejsc w Sejmie (na 161 danych do dyspozycji środowiskom bezpartyjnym), a przecieŜ nasi ludzie zamierzali jeszcze startować w drugiej turze. Spośród miejsc senackich wymknął nam się tylko jeden mandat, który wywalczył dla siebie miliarder spod Piły Henryk Stokłosa — właściciel firmy utylizacyjnej (210 osób), ponad stu cięŜarówek, stacji benzynowej i samolotu. Podobno wydał niebotyczny majątek na własną kampanię reklamową, dzięki której otrzymał o 2,8% głosów więcej niŜ następny w kolejności kandydat Komitetu Obywatelskiego „Solidarność".
W czwartek 8 czerwca odbyło się w gmachu Sejmu posiedzenie Komisji Porozumiewawczej, któremu współprzewodniczyliśmy generał Czesław Kiszczak i ja. Strona społeczna potwierdziła wolę dotrzymania porozumień Okrągłego Stołu z poszanowaniem obowiązującego prawa. Strona koalicyjno-rządowa poinformowała o zamiarze zwrócenia się do Rady Państwa o stworzenie moŜliwości prawnych dla przeprowadzenia wyborów na wakujące, czyli „wycięte", 33 mandaty poselskie z „listy krajowej" w dniu 18 czerwca, w drugiej turze. Podczas drugiej tury wyborów zagarnęliśmy pozostałe 8 mandatów do Senatu i l mandat do Sejmu. Teraz chodziło o to, Ŝeby w obozie władzy znaleźć grupy zainteresowane realizacją dalszych pokojowych przemian. NaleŜało się z nimi dogadać jak najszybciej, bo spiętrzenie trudności wynikających z 45 lat trwania totalitaryzmu mogło w niedługim czasie spowodować gwałtowny i bardzo rozległy wybuch społecznego niezadowolenia. Budowa nowej gospodarki wymagała czasu i pieniędzy, kraj zaś nie dysponował ani jednym, ani drugim. Pomoc Zachodu, o którą tak zabiegałem we Francji i Belgii, była moŜliwa dopiero po nabraniu zaufania ośrodków zagranicznych do nowego rządu polskiego i jego programu wyjścia z kryzysu.
Prezydenci Na skutek róŜnych zakulisowych sztuczek dopiero 2 czerwca, a więc dwa dni przed wyborami, mógł się ukazać w sprzedaŜy pierwszy numer „Tygodnika* Solidarność" pod redaktorem naczelnym Tadeuszem Mazowieckim. Pismo było duŜego formatu i zawierało 16 stron druku. Na czołówce, pod zdjęciem z obrad Okrągłego Stołu, zasygnalizowano duŜymi literami tytuł wywiadu, jaki przeprowadziła ze mną Małgorzata Niezabitowska (późniejszy rzecznik prasowy rządu). W odpowiedzi na pytanie o niezdrowe emocje wyborcze wyjaśniłem, Ŝe oczywiście wolałbym pełen pluralizm polityczny, czyli wiele partii o jasnych programach oraz silny Związek z kadrą działaczy, z którymi przystąpiłbym do demokratycznych zmagań, ale jeśli tego nie ma, trzeba na razie działać pod sztandarem, który łączy, a więc — „Solidarności"... Sytuacja na świecie (oprócz Chin i Kuby) wręcz zachęcała do aktywności w kraju. 13 czerwca Michaił Gorbaczow i Helmut Kohl podpisali wspólną deklarację, którą od razu uznano za przełomową dla stosunków między ZSRR i RFN. Zawarto w niej między innymi zdanie: „Wszyscy ludzie i wszystkie państwa mogą swobodnie decydować o swoim losie". Sygnatariusze wyrazili w ten sposób wolę definitywnego zamknięcia przeszłości i rozwijania stosunków opartych na zaufaniu. Mało kto wówczas przewidywał, Ŝe wywoła to niespotykaną w dziejach sowieckiego imperium falę ruchów narodowowyzwoleńczych na terenie chyba wszystkich „przyłączonych" republik. Natomiast nie umiem wytłumaczyć, dlaczego w tym samym czasie w Polsce rozpoczęła się złowroga seria buntów więźniów. 14 czerwca 1989, a więc w przerwie między I i II turą wyborów, przybył z dwudniową wizytą do Polski prezydent Francji Frangois Mitterrand — mąŜ stanu, który juŜ przed laty opowiedział się za potrzebą wyjścia ze sztywnego gorsetu układu jałtańskiego, a ponadto wielokrotnie publicznie podkreślał, Ŝe Polacy stanowią jeden z najstarszych i najbardziej zasłuŜonych narodów europejskich. Prezydent zjawił się w Warszawie w towarzystwie 6 francuskich ministrów, a takŜe grupy czołowych przedstawicieli przemysłu ł handlu, dając tym dowód, Ŝe myśli
144 bardzo konkretnie o współpracy ekonomicznej. W pierwszym dniu wizyty zawarto z rządem polskim między innymi umowę o zawieszeniu na 4 lata spłaty jednej trzeciej polskich długów (i odsetek) względem Francji, czyli sumy rzędu 7,5 miliarda franków. Następnego dnia w godzinach porannych prezydent Mitterrand podjął śniadaniem premiera Rakowskiego i zwiedził warszawskie Stare Miasto, by następnie przed godziną 12.00
wylecieć do Gdańska. W trakcie tej podróŜy towarzyszył mu generał Jaruzelski, który obecny był takŜe przy Pomniku Obrońców Westerplatte (miejscu gdzie zaczęła się II wojna światowa), na spotkaniu z kombatantami i w muzeum Ratusza Głównomiejskiego. O godzinie 14.45 prezydent Mitterrand z małŜonką przybyli do hotelu „Hevelius", oczekiwani juŜ przeze mnie i grupę moich najbliŜszych współpracowników. Podczas obiadu przedstawiłem swój punkt widzenia na sytuację w kraju i niebezpieczeństwa zagraŜające reformom. Przekonywałem prezydenta, Ŝe Polsce nadal warto pomagać, bo kiedy staniemy na nogi, będziemy — jako 40-milionowy naród — liczącym się partnerem gospodarczym. Pan Mitterrand ze swej strony opowiedział się za prawem Polski do miejsca w jednoczącej się Europie. Przypomniał równieŜ, Ŝe wystąpił niedawno z propozycją, aby Francja przyjęła rolę adwokata wobec wierzycieli naszego kraju, poniewaŜ problem olbrzymiego zadłuŜenia Polski (około 40 miliardów dolarów) musi być rozpatrywany w kontekście jej rzeczywistych moŜliwości płatniczych. Rozstaliśmy się jak przyjaciele. Potrząsając moją dłonią prezydent zaznaczył, Ŝe Francja, świadoma wspólnych tradycji, czuje się zobowiązana odpowiedzieć na oczekiwania Polaków, a w szczególności polskiej młodzieŜy. Wizyta Frangois Mitterranda w naszym niepokornym mieście była dowodem na dalsze odblokowanie się stołecznej władzy, która do niedawna wyraŜała stanowczą niechęć wobec ewentualności pilotowania zagranicznych polityków na wybrzeŜe, „do pana... (tu zgrzyt zębów)... Wałęsy". AŜ do przyjazdu pani Margaret Thatcher sugerowano wręcz, by spotkania z „panem... (tu przełknięcie śliny)... Wałęsą" organizować na terenie ambasad. Z wizyty prezydenta Francji zapamiętałem bardzo intensywną pracę polsko-francuskiej ochrony, która między innymi znokautowała dwóch natarczywych fotoreporterów. Muszę takŜe powiedzieć, Ŝe po obiedzie, w trakcie którego serwowano między innymi francuskie wina i sery, udaliśmy się pod Pomnik Poległych Stoczniowców, gdzie znakomity gość złoŜył kwiaty. Wydarzeniu temu przypatrywało się około trzech tysięcy gdańszczan, skandujących: „Niech Ŝyje Francja!". Obecność tych ludzi stanowiła wyraźne zaskoczenie dla władzy, albowiem prasa i telewizja nie były łaskawe uprzedzić o przyjeździe głowy państwa francuskiego do Gdańska.
145 Na kolejnym posiedzeniu Komitetu Obywatelskiego, 22 czerwca, nastąpiła bardzo burzliwa debata nad uchwałą krajowych władz „Solidarności", sugerującą zlikwidowanie terenowych komitetów obywatelskich. Członkowie Komitetu podnosili niezbity fakt, Ŝe w całym kraju podczas kampanii wyborczej zaangaŜowało się społecznie po stronie „Solidarności" około stu tysięcy ludzi, którzy teraz mieli niby dostać kopniaka. Dowodzono, Ŝe porozumienia Okrągłego Stołu wymagają istnienia struktur obywatelskich, mogących koordynować działania dla dobra społeczności lokalnych. Ja ze swej strony długo nie zabierałem głosu, bo przecieŜ na „krajówce" głosowałem za uchwałą, w końcu jednak poprosiłem o mikrofon i powiedziałem, Ŝe decyzja KKW „S" prawdopodobnie była pochopna. Następnego dnia uczestniczyłem w spotkaniu solidarnościowych posłów i senatorów, którzy postanowili utworzyć wspólny Obywatelski Klub Parlamentarny. Na przewodniczącego wysunąłem profesora Bronisława Geremka, którego kandydatura przeszła bez większych oporów. Wiceprzewodniczącym Klubu został Andrzej Wielowieyski. Mimo gorącego lata deszcz problemów ciągle sprawiał, Ŝe w Ŝaden sposób nie mogłem wyrwać się na ryby. Ciągle miałem przy tym obsesję, Ŝe inni prześcigają nas w demokratycznych dokonaniach, l lipca Michaił Gorbaczow powiedział w telewizyjnym przemówieniu: „Dzisiaj zbieramy Ŝniwo bezprawia, którego dopuszczono się w poprzednich dziesięcioleciach — wysiedlania całych narodów z ich ziem, zapominania o interesach narodowych licznych narodowości". Tego samego dnia władze NRD powzięły decyzję o zakazie uŜywania broni przez słuŜby graniczne, a na Węgrzech zniesiono cenzurę. Urobiony po łokcie, wobec ruchomej, przyczynowo-skutkowej taśmy zdarzeń, nie widziałem szans wyjazdu do Ameryki, gdzie zaproszono mnie na 4 lipca (święto narodowe Stanów Zjednoczonych), aby uhonorować zaszczytem wręczenia Filadelfijskiego Medalu Wolności. Wysłałem zatem swą drogą Ŝonę (wraz z najmłodszym synem Jarkiem), zaopatrując w odpowiednie przemówienie. Rozwinąłem w nim myśl, Ŝe narody pozbawione wolności zdają się cierpieć bardziej niŜ wszystkie inne. Amerykańska Deklaracja
Niepodległości (z 1776 roku) i polska Konstytucja 3 Maja (z 1791) nie powstałyby, gdyby w naszych krajach ludzie poddawali się zniewoleniu. Poczucie wolności jest silniejsze od poczucia strachu, dlatego zniewalanie ludzi to zatrzymywanie rzeki. Polska wielokrotnie traciła wolność, ale Polacy nigdy się z tym nie godzili. Natomiast w lepszych czasach wyznawali prawdę, Ŝe nie moŜe być wolnym równieŜ ten, kto spokojnie przygląda się zniewoleniu bliźniego. 5 lipca wybrałem się na pierwsze posiedzenie nowo wybranego Sejmu, na które przybył takŜe generał Jaruzelski. Posłowie zostali zaprzysięŜeni według nowej roty,
146 wytargowanej przez stronę solidarnościową w Radzie Państwa. TegoŜ dnia skrzyknęli się na swą pierwszą debatę senatorzy, a ja wymknąłem się chyłkiem na spotkanie z pierwszą oficjalną delegacją Światowej Konfederacji Pracy, której przewodniczył Filipińczyk John Tann; obecny był równieŜ sekretarz generalny ŚKP Jan Kułakowski, a ze strony „Solidarności" przybyli wraz ze mną Zbigniew Bujak, Zbigniew Janas, Tadeusz Mazowiecki i Bogdan Lis. Z wielką frajdą przyjąłem dokument końcowy konferencji przywódców Układu Warszawskiego w Bukareszcie opublikowany 8 lipca. Zawarto w nim stwierdzenie, Ŝe nie istnieją jakiekolwiek uniwersalne modele socjalizmu, a kaŜde z państw Układu ma prawo do samodzielnego wypracowywania własnej linii politycznej bez ingerencji z zewnątrz. Było to wyraźne potwierdzenie zgonu doktryny BreŜniewa, otwierające swobodną drogę do samodzielnej polityki wewnętrznej i zagranicznej dotychczasowych satelitów Moskwy. Od tego momentu czerwoni bonzowie w Polsce nie mogli juŜ uŜywać argumentu: „przestańcie podskakiwać, bo wejdą", a wobec tego wszelkie ich próby ratowania skompromitowanego systemu naleŜało odczytywać jedynie jako chęć utrzymania stołków. Wieczorem 9 lipca przybył do Polski z 40-godzinną wizytą prezydent USA George Bush. Podobno tuŜ przed tą podróŜą panował w Waszyngtonie niepokój, kto właściwie będzie firmował gościnę ze strony polskiej władzy, skoro Zgromadzenie Narodowe nie zdąŜyło jeszcze wybrać prezydenta, ale Mr. Bush oświadczył, Ŝe pojedzie bez względu na osobę rozmówcy. Na szczęście okazał się nim „znajomy": I sekretarz KC PZPR Wojciech Jaruzelski, który bez oporu wystąpił w roli zwierzchnika państwa. 10 lipca George Bush i generał Jaruzelski mieli rozmawiać 45 minut, gdy tymczasem dyskutowali dwie i pół godziny. Fakt ten dał podstawę do spekulacji, Ŝe prezydent widział w swoim interlokutorze... takŜe prezydenta. I właściwie nic dziwnego, skoro ja nie zgodziłem się kandydować uwaŜając, Ŝe moje miejsce — przynajmniej na razie — jest gdzie indziej. Przemawiając w gmachu polskiego parlamentu George Bush nakreślił między innymi przygotowania Ameryki w zakresie pomocy dla Polski, zawarte w sześcio-punktowym programie: 1) inicjatywa w czasie szczytu państw najbardziej uprzemysłowionych, aby zintensyfikować wspólną akcję na rzecz przemian demokratycznych w Polsce; 2) zwrócenie się do Kongresu USA o przyznanie 100 milionów dolarów dla wsparcia polskiego sektora prywatnego (plus poparcie dla równoległych akcji pomocy ze strony innych państw uprzemysłowionych); 3) poparcie w Banku Światowym poŜyczki w wysokości 325 milionów dolarów, przeznaczonej na potrzeby polskiego rolnictwa i przemysłu; 4) prośba do Klubu Paryskiego o rozłoŜenie spłaty części polskich długów; 5) wyasygnowanie
147 15 milionów dolarów na ratowanie starego Krakowa — perły renesansu; 6) ZałoŜenie Ośrodka Kultury i Informacji Amerykańskiej w Warszawie. W dalszej części swego przemówienia prezydent Bush zauwaŜył, Ŝe trudności ekonomiczne były od dziesięcioleci dolą Polaków, ale obecne zdeterminowanie społeczeństwa rokuje wreszcie pomyślne wyjście z kryzysu. Wymaga to cierpliwości i wytrzymałości, lecz polskiemu narodowi nieobca jest cięŜka praca. „Idźcie za swoimi marzeniami (...), wtedy zobaczycie kwitnącą Polskę. Czar Ameryki nie wynika z dostojeństwa tej ziemi, ale z kultu pracy. Polska jest takŜe krajem pięknej przyrody, z olbrzymim potencjałem rolniczym i wieloma utalentowanymi ludźmi. Stworzenie im
odpowiednich warunków musi doprowadzić wasz naród do sukcesu we wszystkich dziedzinach. W Polsce rozpoczęła się II wojna światowa i zakończyła się postalinowska zimna wojna, dlatego w gestii Polaków leŜy zakończenie podziału Europy. Kiedy byłem w Polsce poprzednio, nie spodziewałem się, Ŝe powrócę tak szybko ani teŜ, Ŝe powrócę do kraju tak bardzo zmienionego. Być moŜe wielu z was podobnie nie oczekiwało, Ŝe znajdzie się w ławach parlamentu. (...) Gdy Kopernik odkrył naturalny układ planet i miał odwagę zakwestionować zaakceptowane pojęcia, świat zmienił się na zawsze. (...) Dzisiaj zasięg zmian politycznych i gospodarczych w Polsce jest w istocie na skalę kopernikowską." We wtorek 11 lipca, przed południem, samolot z prezydentem Bushem, jego małŜonką i członkami oficjalnej delegacji amerykańskiej wylądował na lotnisku Rębiechowo pod Gdańskiem, skąd przybysze udali się najpierw (prezydent — swoim opancerzonym „jamnikiem") do siedziby biskupa Tadeusza Gocło-wskiego. Po zwiedzeniu Katedry Oliwskiej i wysłuchaniu krótkiego koncertu organowego państwo Bush przybyli na lunch do mojego nowego (stuletniego) domu przy ulicy Polanki 4. Zgodnie z wcześniej ustalonym menu, zaserwowaliśmy najpierw przystawki: łososia, węgorza, jajka, raki, salami, schab ze śliwkami, a takŜe sery i kabanosy. Następnie przyniesiono dwa rodzaje zup: krem pieczarkowy i chłodnik litewski, aŜ wreszcie pieczyste — indyka, cielęcinę, schab z pieczarkami i polędwicę wołową. Do tego były ziemniaki, sałata, jakaś surówka oraz winogrona i Ŝurawiny. Na deser: galaretka z poziomkami, tort czekoladowy i ciasto truskawkowe z galaretką. Niech mi ktoś powie, Ŝe nie starałem się wystąpić po królewsku. Podczas naszego posiłku, w innej części miasta, w hotelu „Hevelius", odbywał się obiad z sekretarzem stanu USA Jamesem Bakerem III, na który zaproszeni zostali działacze „Solidarności" z Gdańska: Bogdan Borusewicz, Bogdan Lis, Lech Kaczyński, Jacek Merkel i Edward Szwajkiewicz, a takŜe warszawiacy: Andrzej Stelmachowski, Bronisław Geremek i Adam Michnik. Nie zazdrościłem tłumaczowi, który w trakcie lunchu nie zdołał zjeść chyba ani okruszyny, bowiem prezydent i ja mieliśmy ciągle coś do powiedzenia. Moja
148 metoda prowadzenia rozmowy polegała na oscylowaniu wokół najwaŜniejszej myśli: aby świat pomógł skorelować reformy polityczne z ekonomicznymi, które pozostały w tyle. Podkreślałem, Ŝe spotykając się z głową światowego mocarstwa mogę chyba mieć nadzieję na współpracę, w której docelowo powinno wziąć udział ... 10 miliardów dolarów. Z tym, Ŝe oczywiście nie w formie poŜyczek albo tym bardziej darowizn, ale w postaci kapitałów złoŜonych w filiach wielkich banków — do uruchomienia przez Polaków z inicjatywą. George Bush słuchał bardzo uwaŜnie, by następnie stwierdzić, Ŝe podoba mu się ta wizja, do której zresztą ma podejście subiektywne, gdyŜ spotkał się juŜ ze mną przed dwoma laty (27 września 1987) i jest odrobinę pod moim urokiem. Niemniej zaznaczył, Ŝe oczekuje najpierw konkretnych propozycji współpracy na róŜnych płaszczyznach. Po lunchu i krótkim wietrzeniu się w moim ogrodzie ruszyliśmy do centrum Gdańska — pod Pomnik Poległych Stoczniowców, gdzie ustawiono trybunę przysłoniętą z dwóch stron kuloodpornymi szybami. Podobno w Warszawie prezydent miał dosyć kwaśną minę, bo zamiast wiwatujących tłumów spotykał jedynie kilkudziesięcioosobowe grupki entuzjastów, ale Gdańsk — stolica i symbol polskich przemian — pokazał zupełnie inne oblicze. Przed Pomnikiem zgromadziło się około 40 tysięcy ludzi (których słuŜby amerykańskie zaopatrzyły w przywiezione specjalnie na tę okazję chorągiewki) i wszędzie indziej takŜe objawiły się tłumy. Ksiądz Jankowski oddelegował 500 oblatów z parafii św. Brygidy jako straŜ honorową, a do bezpośredniej ochrony pod Pomnikiem wyznaczono 40 osób, które ambasada amerykańska wyposaŜyła w specjalne koszulki z napisem „Bush's Yisit In Poland". Trzy największe stacje telewizyjne z USA — NBC, ABC i CBC — przytaszczyły po parę ton sprzętu, aby poprzez łącza satelitarne transmitować na Ŝywo pewne fragmenty relacji z pobytu prezydenta w Gdańsku. Jak mi później mówiono, na wszystkich najwaŜniejszych kanałach amerykańskich robiono co jakiś czas kilkuminutowe „wcinki" reporterskie z Gdańska, przy czym do najmocniej eksponowanych momentów naleŜało oczywiście spotkanie pod Pomnikiem i oba nasze przemówienia. Rozpocząłem jako pierwszy, witając dostojnych gości i wyraŜając satysfakcję z gorącego
ich przyjęcia przez niezawodnych gdańszczan. Następnie powiedziałem, Ŝe w Polsce musiało wreszcie dojść do reform, bo z niewolnika nie ma pracownika, a postęp cywilizacji nie znosi krępującego go monopolu. Natura rzeczy wymaga jednak zachowania proporcji między zmianami politycznymi i gospodarczymi, a przykład Chin poucza, Ŝe nierespektowanie tych proporcji moŜe prowadzić do Placu Niebiańskiego Spokoju. Jeśli zatem chcemy, by Plac „Solidarności", ten, na którym teraz stoimy, zachował się w pamięci pokoleń jako początek spełnionych nadziei, musimy zintensyfikować starania o powiązanie zmian politycznych
149 z gospodarczymi. Stany Zjednoczone, jako mocarstwo, zdolne są korzystnie wpłynąć na przebieg naszych reform, będę więc przekonywał pana prezydenta, Ŝe naszemu krajowi naleŜy i warto pomóc. George Bush odpowiedział mniej więcej w ten sposób: Witam „Solidarność", witam Polskę. Mam wielkie uznanie za to, co zdołaliście zrobić od mojej ostatniej wizyty. Polska zajmuje miejsce szczególne w sercach Amerykanów. Kiedy was ranią, my czujemy ból; kiedy wy snujecie marzenia, w nas rodzi się nadzieja; kiedy odnosicie sukces, budzi to naszą radość. Ten szczególny związek uczuć wynika ze wspólnoty pradawnego marzenia — o wolności. Przed moim obecnym przyjazdem do Polski jeden z waszych dziennikarzy zadał mi pytanie: czy jako młody Polak wyemigrowałbym teraz do Ameryki? Odrzekłem, Ŝe gdy dokonania są tak obiecujące i sposobności tak wielkie, wolałbym zostać w ojczyźnie i być uczestnikiem przemian — aby marzenie o wolności urzeczywistnić dla moich rodaków. W Watykanie syn narodu polskiego pokazuje wyŜyny duchowego przewodnictwa, zaś cały naród polski moŜe zademonstrować światu, co potrafią zdziałać poświęcenie i energia. Przybyłem zapewnić was, Ŝe dopomoŜemy Polsce. śegnajcie. Niech Bóg osłania waszą ojczyzną. Rozstaliśmy się jak dwaj bracia, tyle, Ŝe przyrodni — dlatego ja taki mały, a on duŜy. Spod stoczni prezydent Bush udał się jeszcze na Westerplatte, gdzie złoŜył kwiaty wraz z oczekującym go generałem Jaruzelskim, a następnie odleciał ku drugiej wyspie archipelagu wolności — Węgrom. Wracałem tego popołudnia do domu raczej z siebie (i Gdańska) zadowolony. Od początku stanu wojennego, czyli od 13 grudnia 1981, USA zajęły pozycję najbardziej radykalną i najbardziej nieprzejednaną wobec komunistycznego reŜimu w Polsce: potępiły zamach wojskowy, łamania praw człowieka, brak dąŜeń do porozumienia, a takŜe zastosowały twarde restrykcje gospodarcze i wstrzymały wszelką pomoc finansową. Porozumienia Okrągłego Stołu odblokowały ten impas, a wizyta prezydenta USA w przepoczwarzającej się Polsce (w tym — specjalne potraktowanie kolebki „Solidarności") dobrze rokowała na przyszłość. Wydawało się nawet, Ŝe — w przeciwieństwie do sojuszników zachodnioeuropejskich — George Bush uwaŜa same zmiany polityczne za dostateczny juŜ argument na rzecz uruchomienia pomocy. 19 lipca 1989 Zgromadzenie Narodowe wybrało prezydenta Polski. Został nim generał broni Wojciech Jaruzelski, otrzymując tylko jeden głos powyŜej niezbędnego minimum. Oznaczało to, Ŝe spora grupa z koalicyjnej części Zgromadzenia Narodowego (Sejmu i Senatu), wybranego przecieŜ niezupełnie demokratycznie, uznała za właściwe głosować przeciwko tej kandydaturze. Zapewne niemały wpływ na wynik pozytywny miało jednak moje oświadczenie z 14 lipca, Ŝe na obecnym etapie prezydentem powinna zostać jedynie osoba spośród koalicji partyj-
150 no-rządowej. W tym samym dokumencie stwierdziłem, Ŝe podejmę współpracę z kaŜdym wybranym na tę kadencję prezydentem, kimkolwiek by nie był, gdyŜ wymaga tego dobro Polski. Dla potwierdzenia owych słów — jako jeden z pierwszych — wysłałem na ręce generała Jaruzelskiego gratulacje, choć przy okazji nie potrafiłem się powstrzymać od złośliwości: „(...) śyczę teŜ Panu i Polsce, by Prezydent Rzeczypospolitej wybrany w następnej kadencji objął swój urząd głosami wszystkich Polaków..." W drugim oświadczeniu z 19 lipca napisałem, Ŝe ostateczna ocena, jaką historia wystawi generałowi Jaruzelskiemu, zaleŜeć będzie w głównej mierze od jego postawy w najbliŜszych latach.
25 lipca spotkałem się w Belwederze z nowo wybranym prezydentem, aby omówić 10 tez wystąpienia Jacka Kuronia na odbytym pięć dni wcześniej posiedzeniu Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego oraz przedstawić własne stanowisko w sprawie rządu. Stwierdziłem mianowicie, Ŝe wobec pogarszającej się stale sytuacji ekonomicznej kraju, a więc i narastających napięć, jedyną rozsądną decyzją byłoby przekazanie misji sformowania rządu tym siłom, które korzystają z poparcia większości społeczeństwa. PoniewaŜ jednak sprawująca władzę koalicja prawdopodobnie nie jest gotowa do akceptacji takiego rozwiązania, będzie musiała przejąć całą odpowiedzialność za powołanie nowej rady ministrów. Mimo to — oznajmiłem — zamierzam powołać „gabinet cieni", aby przygotować się do rozwiązań, które prędzej czy później staną się nieuchronne. Generał Jaruzelski przedstawił ze swej strony koncepcję rządu wielkiej koalicji — z szeroką reprezentacją przedstawicieli opozycji (łącznie z funkcją pierwszego wicepremiera). Zaproponowałem na to alternatywną formułę: powołania rządu w całości przez opozycję albo rządu koalicyjnego z opozycją, ale bez reprezentantów „Solidarności". W rezultacie nie doszliśmy do Ŝadnych wiąŜących uzgodnień. 31 lipca 1989 prezydent Jaruzelski ustąpił z funkcji I sekretarza KC PZPR, a na to stanowisko dał się szybciutko wybrać idący w odstawkę premier Mieczysław Rakowski — doktor nie honorowy.
Rząd „Solidarności" Adam Michnik w swoim głośnym artykule pod tytułem „Wasz prezydent, nasz premier", zamieszczonym w „Gazecie Wyborczej" z 4 lipca 1989, przeprowadził następujący wywód: miaŜdŜące zwycięstwo „Solidarności" w wyborach dowiodło, Ŝe Polacy opowiadają się za zasadniczymi zmianami w stylu rządzenia. A w jaki sposób moŜe ruch demokratyczny zwycięŜyć stalinowską nomenklaturę bez rewolucji i przemocy? Tylko poprzez sojusz demokratycznej opozycji z reformatorskim skrzydłem obozu władzy. Polska stoi w obliczu takiej moŜliwości, która nikomu dotąd się nie udała. Podjąć zatem trzeba dzieło bez precedensu — stworzyć silny i wiarygodny układ władzy. Nie wystarczą Ŝadne zmiany fasadowe: zastąpienie jednego drugim spośród kandydatów na prezydenta czy premiera. Potrzebny jest układ nowy, moŜliwy do zaaprobowania przez wszystkie główne siły polityczne. Nowy, ale gwarantujący kontynuację. Takim układem moŜe być porozumienie, na mocy którego prezydentem zostanie kandydat z PZPR, a tekę premiera i misję sformowania rządu otrzyma kandydat „Solidarności". Opinia ta, aczkolwiek najpierw krytykowana z róŜnych stron, okazała się prorocza. Co prawda, 2 sierpnia prezydent Jaruzelski mianował premierem ministra spraw wewnętrznych i Sejm to zatwierdził, ale — jak pokazało Ŝycie — tylko na trzy tygodnie. 7 sierpnia wydałem oświadczenie, w którym stwierdziłem, iŜ ostatnie decyzje władzy w sprawie desygnowania nowego premiera dowodzą w sposób oczywisty, Ŝe dotychczasowy monopol ma być zachowany. Pogłębia to. kryzys zaufania, stanowiąc dla społeczeństwa potwierdzenie obaw, Ŝe nic w istocie się nie zmieniło i brak nadziei na przyszłość. Biorąc to wszystko pod uwagę, stanowczo opowiedziałem się przeciwko formowaniu nowego rządu przez generała Czesława Kiszczaka, a jako jedyne rozwiązanie polityczne w zaistniałej sytuacji zaproponowałem powołanie rady ministrów opartą na koalicji „Solidarności", Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego i Stronnictwa Demokratycznego. Czesław Kiszczak prawdopodobnie nie pchał się na premiera i przyjął nominację raczej „z poczucia obowiązku", tym samym jednak skazał się na rolę samotnego
752 harpunnika pośród przerębli, w których ukryły się prawie wszystkie tłuste foki; a na chude nie chciał polować. Kiedy pytano mnie, jako szefa „Solidarności", dlaczego rzucam nowemu premierowi kłody pod nogi, odpowiedziałem: przyznanie nam kilku (na ponad dwadzieścia) mniej waŜnych tek ministerialnych sprawiłoby, Ŝe „Solidarność" musiałaby jednak wziąć
przed narodem odpowiedzialność „za wszystkie niedobre rzeczy", nie mając praktycznego wpływu na poczynania prezydium rządu. Czyli — wszystko albo nic. Skoro opozycja wygrała wybory, stać ją na przejęcie rządu. Jeśli koalicja do takiej sytuacji nie dorosła, pozostaniemy opozycją z „gabinetem cieni". Kiedy premier Kiszczak pukał do róŜnych drzwi (nawet prymasa), aby nalać z pustego w próŜne, „Solidarność" nie zasypiała gruszek w popiele. Stanowiliśmy siłę, z którą liczono się na Zachodzie, a moje osobiste kołatanie do tamtejszych złoconych bram dało w krótkim czasie lepsze rezultaty niŜ wielomiesięczne zabiegi dotychczasowych rządów. 8 sierpnia Polska podpisała umowę z EWG o pomocy Ŝywnościowej wartości 120 milionów dolarów. śywność ta miała być sprzedana, a uzyskane pieniądze — odprowadzone do polskich banków. 10 sierpnia jeden z moich głównych współpracowników i doradców Lech Kaczyński spotkał się nagle z władzami Stronnictwa Demokratycznego, a potem Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, dyskutując propozycję utworzenia rządu koalicyjnego. Podpytywany o kandydaturę nowego premiera, dawał do zrozumienia, Ŝe byłby to Lech Wałęsa, choć oczywiście wiedział, iŜ nie zamierzam kandydować. 15 sierpnia osaczony generał Kiszczak podał do publicznej wiadomości, Ŝe moje ostatnie propozycje dotyczące koalicji z SD i ZSL pokrzyŜowały mu szyki (bo niby miał juŜ szkieletowy skład rządu), wobec czego zwrócił się do prezydenta, aby wyciągnąć stosowne wnioski, czyli zwolnić go z funkcji premiera, ewentualnie na rzecz prezesa Naczelnego Komitetu ZSL Romana Malinowskiego. Dotychczasowy zwierzchnik ZSL nie był u mnie wysoko notowany — jako jednostka zbyt spolegliwa wobec PZPR — nie robiłem jednak szumu, bo chciałem wojować tylko na jednym froncie. Tymczasem więc na oświadczenie generała Kiszczaka zareagowałem krótkim tekstem, w którym podtrzymałem swoje stanowisko z 7 sierpnia: „...Rząd odpowiedzialności narodowej, powołany z zachowaniem respektu dla prerogatyw prezydenta PRL przez koalicję »Solidarności«, ZSL i SD, jest dziś jedyną szansą zmiany groźnego dla kraju biegu wydarzeń". Wreszcie 16 sierpnia doczekałem się posunięć, na które liczyłem przed dalszą rozgrywką: prezydia Centralnego Komitetu SD i Naczelnego Komitetu ZSL poparły moje stanowisko względem idei uformowania rządu zaufania narodowego jako zgodnej z ustaleniami Okrągłego Stołu. Podobną deklarację uzyskałem ze strony Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego.
753 17 sierpnia, mając przy sobie Jarosława Kaczyńskiego, ruszyłem do pałacyku Myślewickiego w warszawskich Łazienkach na szczegółowe rozmowy z szefem SD Jerzym Jóźwiakiem i szefem ZSL Romanem Malinowskim. Dyskusja była Ŝmudna, bo „macaliśmy się" ze wszystkich stron, próbując wzajemnie ustalić słabe punkty, umocniliśmy jednak porozumienie w kwestii konieczności jak najszybszego powołania rządu odpowiedzialności narodowej. Nieco później w tym samym składzie (trzech szefów i trzech doradców) udaliśmy się na dwugodzinne posiedzenie do prezydenta Jaruzelskiego, który — po wielu asekuranckich zastrzeŜeniach — wyraził zgodę na utworzenie rządu cieszącego się najszerszym zaufaniem i poparciem społecznym, ale „z udziałem wszystkich parlamentarnych sił politycznych w kraju". Nic więcej nie udało się wytargować, chociaŜ proponowałem inne ujęcie: rząd solidarnościowy, otwarty na pozostałe siły polityczne. Natomiast powiodło mi się z ostatnim planowanym manewrem i dopiąłem tego, Ŝe premiera wytypuje „Solidarność". Nie rozmawialiśmy na razie o podziale tek ministerialnych, było jednak oczywiste i przesądzone, Ŝe niezaleŜnie od rozwoju wypadków teki resortu obrony narodowej i resortu spraw wewnętrznych pozostaną w rękach PZPR. (Wieczorem, przed wyjazdem do domu, wpadłem do prymasa Glempa, aby podziękować Kościołowi za mądre, dalekowzroczne rady). Teraz naleŜało jeszcze tylko ostudzić największych krzykaczy z PZPR, którzy zarzucali mi... podwaŜanie układu politycznego w Polsce! ŚwieŜo upieczony I sekretarz, Rakowski, powiedział, Ŝe sytuacja jest groźna, ale nie pora na to, by podnosić ręce do góry. 19 sierpnia Komitet Centralny PZPR uchwalił swoje pokrętne stanowisko wobec programu głębokich reform. TegoŜ dnia o północy kierownictwo Rumuńskiej Partii Komunistycznej zwróciło się
do kierownictwa PZPR oraz kierownictwa innych krajów tak zwanego bloku wschodniego z propozycją wspólnych działań na rzecz „obrony socjalizmu i narodu polskiego". Muszę przyznać, Ŝe zazdrościłem wtedy Geniuszowi Karpat, Nicolae Ceausescu, dobrego samopoczucia. Nareszcie 21 sierpnia doczekałem się! Prezydent Wojciech Jaruzelski desygnował na premiera zasugerowanego przeze mnie kandydata: Tadeusza Mazowieckiego — katolickiego publicystę i opozycyjnego polityka, od niedawna znowu redaktora naczelnego „Tygodnika Solidarność". W ten sposób zakończony został między innymi dylemat środowisk katolickich w powojennej Polsce: uczestniczyć we władzy czy programowo ją bojkotować? Pragnę przypomnieć, Ŝe Tadeusz Mazowiecki i Bronisław Geremek byli pierwszymi intelektualistami spoza Gdańska, którzy czynnie poparli strajk sierpniowy w 1980 roku, przyjeŜdŜając do stoczni i oferując swoje usługi jako doradcy. To dzięki nim przewalczyliśmy w trakcie negocjacji ze stroną rządową realizację szeregu postulatów. To oni trwali odtąd
154 przy „Solidarności" na dobre i złe — aŜ do Okrągłego Stołu. Cieszyłem się. Moja interwencja jeszcze raz okazała się skuteczna i na czasie. Mazowiecki zapowiedział, Ŝe pierwsze jego decyzje jako premiera dotyczyć będą przygotowania stanowiska dla Międzynarodowego Funduszu Walutowego, który jesienią podejmie decyzję o ewentualnych doraźnych kredytach dla Polski. Do końca sierpnia wydałem jeszcze trzy oświadczenia. W pierwszym stwierdziłem, Ŝe tylko praca nad konkretnym kształtem reform nadaje wiarygodność krajowym siłom politycznym, dlatego taktyka gróźb i szantaŜu, zaprezentowana przez Komitet Centralny PZPR, nie słuŜy zaufaniu, ani nie zmieni w niczym fatalnej sytuacji Polski. W dwóch kolejnych wyraŜałem swoją radość z faktu, Ŝe 24 sierpnia Sejm zatwierdził Tadeusza Mazowieckiego na premiera, dając mu blisko 90% głosów. Napisałem: „Jego rodowód jest z bólu i protestu świata pracy, który doprowadzony do ostateczności, nie miał innego wyjścia jak tylko walczyć — nawet gdy walka ta przynosiła straty ekonomiczne. Ten etap wygraliśmy i musimy pozostawić za sobą. Nie oznacza to, Ŝe problemy zostały rozwiązane. Świat pracy boryka się z nędzą, niewiarygodnymi kominami płacowymi, nierównością i niesprawiedliwością. Wszystkie te krzywdy mogą i muszą być zlikwidowane. (...) Musimy ratować Polskę niejedni kosztem drugich, lecz wspólnie. Czekaliśmy na tę szansę przez 45 lat. Dzisiaj jej nie zmarnujemy." Jak by nie dość było sensacji, grupa 15 posłów z PZPR samoistnie wystąpiła do marszałka Sejmu z wnioskiem o skreślenie z Konstytucji PRL zapisu, Ŝe przewodnią siłą polityczną społeczeństwa w budowie socjalizmu jest Polska Zjednoczona Partia Robotnicza. W uzasadnieniu posłowie ci napisali, bardzo zresztą słusznie, Ŝe o roli jakiejkolwiek partii powinien decydować nie zapis konstytucyjny, lecz program, sposób działania oraz akceptacja społeczna. Natomiast sam wniosek wydawał się juŜ trochę „musztardą po obiedzie" — z dwóch powodów. Po pierwsze, PZPR mogła sobie być przewodnią siłą w budowie socjalizmu, albowiem naród odrzucił socjalizm. Po drugie, dla kaŜdego parlamentarzysty wydawało się oczywiste, Ŝe podstawowym zadaniem nowo wybranego Sejmu musi być fundamentalne przekopanie i unowocześnienie całej polskiej Konstytucji. W swoim sejmowym wystąpieniu premier wygłosił słynne zdanie, w którym odŜegnał się od zamiaru polowania na czarownice: „Przeszłość odkreślamy grubą linią. Odpowiadać będziemy jedynie za to, co uczyniliśmy, by wydobyć Polskę z obecnego stanu załamania." W kuluarach parlamentu mówiło się tego dnia, Ŝe mimo czystych, patriotycznych intencji Tadeusza Mazowieckiego, partyjna nomenklatura będzie mu jeszcze przez długi okres sypała piasek w tryby. Jedyną radą wydawało się tu konkretne i konsekwentne działanie, bo kończył się czas obietnic.
755 26 sierpnia spotkałem się w Gdańsku z panią Elizabeth Dole — sekretarzem stanu d.s. pracy w USA, oraz z jej męŜem senatorem Robertem Dole — przywódcą mniejszości
republikańskiej w Senacie Stanów Zjednoczonych. Pani Dole przekazała mi okolicznościowy list od prezydenta Busha, stanowiący coś w rodzaju zaproszenia do odwiedzenia Ameryki. Serdecznej i swobodnej wymianie zdań przysłuchiwał się ambasador USA w Polsce John R. Davies, który razem z państwem Dole gratulował mi współautorstwa sukcesu Tadeusza Mazowieckiego, wyraŜając takŜe poparcie rządu Stanów Zjednoczonych dla przyszłego rządu „Solidarności". Następnego dnia albańska agencja prasowa ATA stwierdziła autorytatywnie, Ŝe wybór Mazowieckiego na premiera Polski „jest aktem burŜuazyjnej kontrrewolucji". Jednocześnie dostało się Gorbaczowowi — za to, Ŝe „daje zielone światło siłom antysocjalistycznym na całym świecie". Na początku września Tadeusz Mazowiecki przyjął I sekretarza KC PZPR Mieczysława Rakowskiego oraz szefa Klubu Poselskiego PZPR Mariana Orzechowskiego. Po tym spotkaniu Rakowski oświadczył, Ŝe poznawszy koncepcję składu rządu, zmienia swoje nieprzychylne stanowisko względem premiera. Poproszony na konferencji prasowej o komentarz do tej wypowiedzi, zaznaczyłem, Ŝe bardzo nie podoba mi się pobrzmiewający w niej ton protekcjonalizmu. Towarzyszom ciągle wydawało się, Ŝe niepodzielnie panują nad sytuacją, chciałem więc choćby częściowo zdjąć katarakty z ich oczu. PoniewaŜ wyglądało na to, Ŝe formowanie rządu potrwa do połowy września, mogłem spokojnie udać się z trzydniową wizytą do Republiki Federalnej Niemiec — na zaproszenie centrali związkowej DGB, a w szczególności jej przewodniczącego Ernsta Breita (zaproszenie to — ciekawostka — obowiązywało i było stale ponawiane od 1981 roku). Mimo serdeczności, z jaką mnie przyjmowano, wyjazd ten okazał się strasznie męczący, odbyłem bowiem dziesiątki spotkań, na których musiałem powtarzać mniej więcej to samo, co juŜ mówiłem wcześniej we Włoszech, Francji i Belgii: nie oczekujemy jałmuŜny, lecz inwestycji, na których zarobimy wspólnie. Jeśli Zachód będzie zwlekał z pomocą, nasze przemiany polityczne mogą nie wytrzymać próby czasu. „Tymczasem wasi przemysłowcy zachowują się jak dziewice, które i chciałyby, i boją się". Podczas pobytu w kolejnych miastach przygotowano szereg atrakcji (jak choćby zwiedzanie przepięknej katedry w Essen), ale mnie ciągle dręczyło poczucie misji, z jaką przyjechałem: namówienia wielkiego kapitału do takich inwestycji, które pozwoliłyby Polsce zrosnąć się z Europą. Powtarzałem do znudzenia, Ŝe Europa jest jedna, lecz niejednakowa. Podkreślałem to zarówno podczas rozmów z czołowymi postaciami zachodnioniemieckiego Ŝycia politycznego — prezydentem Richardem von Weizsackerem, kanclerzem Helmutem Kohlem, przewodniczącym SPD
156 Hansem Voglem czy byłym kanclerzem Willy Brandtem (podobnie jak ja — laureatem pokojowej Nagrody Nobla), lecz takŜe w trakcie spotkania z przewodniczącym Komisji Wschodniej Gospodarki Niemieckiej, Otto von Amerongenem, oraz na wiecu z robotnikami Kruppa w Bochum... Pięć dni po moim powrocie do kraju premier Tadeusz Mazowiecki ogłosił skład swojego rządu. KaŜda z sił koalicyjnych — Obywatelski Klub Parlamentarny, ZSL, SD i PZPR — otrzymała jednego wicepremiera. Ponadto: OKP — 11 ministrów, PZPR — 4, ZSL — 4, SD — 3. Ministerstwo spraw zagranicznych objął bezpartyjny (choć sympatyzujący z „Solidarnością" i zbliŜony do Episkopatu) profesor z Poznania Krzysztof Skubiszewski — postać dotychczas mało znana, co miało się okazać bardzo korzystne wobec koteryjnych powiązań „Warszawki". Taki skład rządu zapowiadał koniec jednopartyjnego monopolu, a juŜ absolutnym symbolem koalicyjnej dobrej woli stało się powołanie na stanowisko ministra pracy, płac i spraw socjalnych — Jacka Kuronia, jednego z historycznych liderów opozycji demokratycznej. 16 września wziąłem udział w spotkaniu ludzi pracy na Jasnej Górze w Częstochowie, dokąd przybyło około 300 tysięcy pielgrzymów z całej Polski. Jeszcze nigdy zgromadzenie z tej okazji nie było tak liczne, ale teŜ nigdy dotąd po wojnie nie było takiej sposobności dziękczynienia za zwycięstwo. „Musimy odbudować etos pracy, patriotyzm, przywiązanie do własnego państwa i umiejętność utoŜsamiania się z nim — powiedział biskup gdański
Tadeusz Gocłowski. — Rząd i parlament mogą wiele zdziałać, ale naprawa narodu, jego tkanki moralnej, musi sięgać głębiej. To jest zadanie dla Kościoła i »Solidarności«."
Zasada domina Nie wiem, jakim sposobem przeŜyłem dwa następne miesiące, wiem natomiast, Ŝe było to nie kończące się pasmo spotkań, uśmiechów, ściskania rąk i Ŝyczenia wszystkiego dobrego. Mówię oczywiście tylko o swojej „przegródce", bo rząd i jego sprawy to jeszcze inna para kaloszy. Jako przewodniczący NSZZ „Solidarność" zadeklarowałem wszelkie moŜliwe działania mogące ułatwić rządowi funkcjonowanie w pierwszym okresie, lecz od pewnego momentu przestano mnie tak bardzo potrzebować, zająłem się więc robotą związkową i „działalnością recepcyjną". Nagle z całego świata zacząłem dostawać tyle nowych zaproszeń, pozdrowień i próśb o spotkania, Ŝe kazałem sekretarce kupić gruby, menedŜerski kalendarz z podziałem dni na godziny. W połowie września 1989 miałem juŜ swój gabinet i sekretariat w nowej gdańskiej siedzibie „Solidarności" przy ulicy Wały Piastowskie .24, a dookoła mnie pracowali sami sprawdzeni ludzie — ci, którzy zahartowali się w celach więziennych, strajkach, negocjacjach. Gabinet był świeŜo odremontowany po jakimś dyrektorze, mogłem więc teraz poza domem i poza plebanią księdza Jankowskiego samodzielnie pełnić „funkcje reprezentacyjne". 19 września obradowało kolejne prezydium KKW, czyli krajowej władzy „Solidarności". Nie wszystkie z takich narad warte są szczegółowego omawiania, ale ta miała znaczenie szczególne, spotkaliśmy się bowiem kilka dni po uformowaniu „naszego" rządu. Zabierając głos na wstępie powiedziałem, Ŝe jako związek zawodowy musimy wciąŜ tak stymulować politykę, by nie zabrakło chleba, a to oznacza w miarę szybkie odebranie państwu, czyli sprywatyzowanie, 80 procent majątku narodowego. Następnie podniosłem sprawę komitetów obywatelskich opowiadając się jednak za ich dalszą działalnością, tylko juŜ nie pod szyldem „Solidarności". W późniejszej części debaty przedyskutowaliśmy między innymi powołanie przez „Solidarność" spółki akcyjnej i fundacji do koordynowania działalności gospodarczej. Na koniec uchwaliliśmy wreszcie typowo związkowe oświadczenie, popędzające rząd w działaniach reformatorskich.
75* Znane francuskie pismo „Le Figaro" w numerze z 26 września zamieściło przeprowadzony ze mną tydzień wcześniej wywiad, podczas którego dziennikarz zadał między innymi pytanie o to, czy jeśli w ciągu najbliŜszego roku rząd polski nie odniesie sukcesu, to do władzy wrócą komuniści. Odpowiedziałem, Ŝe nie mają najmniejszej szansy, a w kaŜdym razie nie w tak krótkim terminie. Dlaczego? Bo to oni są odpowiedzialni za wszystkie obecne trudności. Dysponują jeszcze, co prawda, silnym aparatem, ale powinni go wykorzystać wyłącznie do proponowania i realizowania programów odnowy gospodarki. Na pytanie, czy mam zaufanie do prezydenta Jaruzelskiego, odpowiedziałem, Ŝe nie mam, choć po raz pierwszy od wielu lat generał zrobił poŜyteczną rzecz, desygnując na premiera człowieka „Solidarności". 20 września odwiedził mnie amerykański minister handlu Robert Mosbacher, który przyjechał do Polski dogadać się z odpowiednimi urzędnikami w takich dziedzinach, jak ochrona inwestycji, gwarancje transferu zysku i swobodny dostęp do reklamy. 21 września zawitał do mnie sławny amerykański aktor Robert de Niro, który przybył w towarzystwie dwóch „zagranicznych" Polaków: reŜysera Romana Polańskiego i byłego tenisisty (a obecnie przedsiębiorcy) Wojciecha Fibaka. 22 września zorganizowano zebranie wojewódzkich komitetów obywatelskich w gmachu Sejmu. 23 września była sobota i chciałem pojechać na grzyby, ale byłem trochę przeziębiony, zrobiłem więc przegląd korespondencji. 24 września oglądałem w telewizji relację z pobytu w Waszyngtonie polskiej delegacji pod przewodnictwem wicepremiera i ministra finansów Leszka Balcerowicza, który odbył spotkanie z wyŜszymi urzędnikami Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Banku Światowego. 25 września dałem sześć wywiadów — trzy dla prasy krajowej i trzy dla
zagranicznej. TegoŜ dnia nowy polski minister spraw zagranicznych zabrał głos na forum ONZ. 26 września spotkałem się w Gdańsku z laureatem literackiej Nagrody Nobla Czesławem Miłoszem, moim rodakiem zamieszkałym w Kalifornii. 27 września dałem cztery wywiady i obejrzałem relację telewizyjną z przybycia byłego prezydenta Francji Valery'ego Giscarda d'Estaing, który zawitał do Polski jako przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych Zgromadzenia Narodowego Francji, aby omówić ewentualną pomoc ekonomiczną dla naszego kraju (spotkałem się z nim osobiście 29 września). Równocześnie przypieczętowałem swą decyzję o wymianie kierownictwa „Tygodnika Solidarność", aby nie stał się on pismem rządowym (skoro dotychczasowy redaktor naczelny został premierem). 28 września po raz pierwszy na ekranach telewizji wystąpił, po wyrzuceniu znienawidzonego Urbana, nowy rzecznik prasowy rządu, Małgorzata Niezabitowska (dotychczas reporterka „Tygodnika Solidarność"). TegoŜ dnia rozwiązano chyba bardziej jeszcze znienawidzone ZOMO, w związku
759 z czym nazajutrz musiałem udzielić wypowiedzi dwu telewizjom, trzem radiofoniom i jednemu dziennikowi. Celowo robię taką wyliczankę, aby pokazać, Ŝe miałem w owym czasie jeden z gorętszych okresów (proszę pamiętać, Ŝe wymieniłem tylko sprawy najbardziej charakterystyczne). Następne dni i tygodnie były nie mniej zapełnione, a pośród wielu spotkań tego okresu szczególnie miło wspominam audiencję udzieloną mi w Warszawie przez hiszpańską parę królewską — Juana Carlosa I wraz z małŜonką Sofią. 5 października odnotowałem zdarzenie, na które nie miałem Ŝadnego wpływu, ale chcę je przypomnieć jako zapowiedź tego, co nastąpiło pięć tygodni później. Oto Ruch „Wolność i Pokój" oraz Solidarność PolskoNiemiecka zorganizowały na krakowskim Rynku manifestację pod hasłami: „Zburzyć mur berliński", „Wolność dla NRD". Za pomocą cegieł i szybko wiąŜącej zaprawy cementowej demonstranci wznieśli metrowej wysokości mur przed wejściem do Ośrodka Kultury NRD w Krakowie... TegoŜ 5 października napisałem list otwarty do prezydenta Republiki Chile generała Augusto Pinocheta: „Jak zapewne Panu wiadomo, planuję wizytę w Chile przy końcu października br. Mam nadzieję, Ŝe cel mojej podróŜy, a więc nawiązanie współpracy z chilijskimi związkami zawodowymi, będzie bez przeszkód zrealizowany. Chcę osobiście spotkać się z Manuelem Bustosem i Arturo Martinezem, by — podobnie jak inni związkowcy — wyrazić mój podziw i uznanie oraz poparcie dla ich konsekwentnej walki w obronie interesów chilijskiego świata pracy. Liczę, Ŝe będę mógł się z nimi spotkać jako z ludźmi wolnymi, cieszącymi się pełnią praw obywatelskich i związkowych. Fakt, Ŝe Pański rząd zlekcewaŜył tyle petycji z kraju i zagranicy, domagających się uwolnienia przywódców związku, musi budzić niepokój. Moi koledzy zostali poddani surowej karze odosobnienia za to jedynie, Ŝe ośmielili się głosić poglądy uznawane i respektowane w całym cywilizowanym świecie. (...) Oczekuję od Pana uwolnienia Manuela Bustosa i Arturo Martineza. Domagam się przywrócenia im pełni praw obywatelskich i wierzę, Ŝe będą mogli bez przeszkód pełnić swoje obowiązki przywódców związkowych, działając dla dobra ludzi pracy w Chile." Na list ten oczywiście nie dostałem — bo przecieŜ nie oczekiwałem — odpowiedzi pisemnej, ale Bustos i Martinez zostali uwolnieni 23 października. Wobec tego moją spektakularną podróŜ odłoŜyłem na późniejszy termin. Wróćmy jednak do początków października, kiedy to zacząłem konsekwentnie ostrzegać „swój" rząd przed zezwalaniem na dalsze ogromne podwyŜki cen w chwili, gdy świeŜo obwieszczony program gospodarczy przynieść miał Polakom jeszcze większe ubóstwo. Dalsza inflacja groziła po prostu niekontrolowanym wybuchem niezadowolenia, którego rozmiary i skutki mogły mieć fatalne
160 następstwa, z wojną domową włącznie. Wicepremier Balcerowicz dzielnie walczył w Waszyngtonie o 2,7 miliarda dolarów gorącego kredytu, ale prostych ludzi obchodziły na bieŜąco tylko ich puste portfele. Oczywiście, nie będzie wody w rurach, jeśli wyschnie w
górach, rząd wszakŜe robił dodatkowo jeden błąd, a mianowicie w ogóle nie dbał o stronę informacyjno-reklamową swoich przedsięwzięć. Ludzie wobec tego chodzili jak błędne owce, cedząc uwagi na temat rosnących niemal kaŜdego tygodnia kosztów utrzymania. W tym okresie mówiłem bardzo głośno, Ŝe nadchodzą czasy zawodowców, a ja jestem amatorem, lecz z drugiej strony byłem blisko ludzi pracy i zbierałem od nich wszystkie „joby", naleŜące się juŜ teraz wyłącznie rządowi. Nieprzypadkowo statystyki informowały o 15-procentowym wzroście przestępstw kryminalnych. Dodatkowo komplikowała sprawę postawa nomenklatury gospodarczej, mało chętnej do przestawienia się na inny rodzaj zarządzania, co wciąŜ przenosiło koszty kryzysu na konsumentów „nieprzemysłowych". Sytuacja taka doprowadziła nawet gdzieniegdzie do cichych porozumień między związkami spod znaku OPZZ i „Solidarności" w celu wspólnego zwalczania partyjnej mafii. Nie na wiele się to zdawało, bo zwierzchnicy dobrze wiedzieli, Ŝe na razie nie wchodziły w rachubę cięcia ostateczne, a więc zamykanie przestarzałych kolosów (pociągnęłoby to za sobą konieczność masowego przeszkalania bezrobotnych). Pośród tej burzy gradowej promieniem słońca okazała się decyzja Kongresu USA z 19 października o przyznaniu Polsce i Węgrom pomocy wartości 837 min dolarów (z czego dla Polski 714 min). W międzyczasie odbyłem kolejną rundę spotkań z przedstawicielami róŜnych środowisk, którzy albo chcieli sobie zrobić ze mną zdjęcie, albo prosili o wsparcie w przewalczeniu jakiejś sprawy. Niekiedy jednak zdarzało się, Ŝe to ja miałem do kogoś interes. Tak było na przykład, gdy odwiedził mnie zastępca sekretarza generalnego Światowej Konfederacji Pracy, Flor Bleux (z którym dogadywałem problemy współpracy międzynarodowej) lub teŜ gdy spotkałem się z premierem Szwecji Ingvarem Carlsonem (któremu powiedziałem: „Jesteśmy bliskimi sąsiadami, lecz nasze oddziaływanie ekonomiczne wygląda mizernie"). Typowo roboczy przebieg miała równieŜ wizyta prezydenta amerykańskiej Korporacji ds. Inwestycji Zagranicznych (OPIĆ) Freda Zedera oraz Roberta Bernadzika z amerykańskiego Departamentu Pracy, z którymi dyskutowałem o spółkach z udziałem kapitału północnoamerykańskiego. Ta ostatnia rozmowa miała miejsce 16 października — w dniu, kiedy granicę rumuńsko-węgierską przekroczyło ponad 20 tysięcy uchodźców z Siedmiogrodu, a w Lipsku odbyła się potęŜna manifestacja, której uczestnicy domagali się wolnych wyborów, wolnej prasy i reform systemowych. Zaczynała działać zasada domina: podpory sowieckiego bloku przewracały się,
767 potrącając sąsiednie. Polacy i Węgrzy mieli juŜ to za sobą. Nadchodził czas na NRD, Czechosłowację, Bułgarię, Rumunię... A premier Mazowiecki swoją pierwszą podróŜ zagraniczną odbył nie do Moskwy, lecz do Watykanu. 22 października odwiedziła mnie delegacja załoŜonego w 1944 roku Kongresu Polonii Amerykańskiej — z prezesem Edwardem Moskalem. Poczciwi rodacy przywieźli składkowy milion dolarów na Szpital Dziecięcy w Krakowie. Następnego dnia spotkałem się z Pierre'm Mehaignerie, przewodniczącym chadecji francuskiej. Celem tej drugiej wizyty było nawiązanie bezpośrednich kontaktów między poszczególnymi regionami i miastami Polski i Francji, przy czym po swojemu zachęcałem do inwestowania u nas poprzez filie banków. 23 października podano wiadomość, Ŝe w swoistym wyścigu ku demokracji znów prowadzenie objęli Węgrzy, którzy w 33 rocznicę swej krwawo zdławionej przez Rosjan rewolucji z 1956 roku proklamowali Węgry niezaleŜną republiką. Tym samym wygasili na dachu Parlamentu wielką czerwoną gwiazdę, która miała zniknąć takŜe z mundurowych czapek. Nam, Polakom, ciągle przychodziło mieszkać w państwie pod nazwą: Polska Rzeczpospolita Ludowa. Na szczęście, juŜ niedługo. Październik zakończył się doniesieniem, Ŝe peruwiańska organizacja terrorystyczna „Świetlisty Szlak" wydała wyrok śmierci na Gorbaczowa i Deng Xiaopinga „za zdradę komunizmu oraz ideałów Mao Tse-Tunga". Od początku listopada szykowałem się do mającej niebawem nastąpić podróŜy za ocean, ale bynajmniej nie zwalniałem przez to codziennego tempa. Wśród wielu kolejnych spotkań z tego okresu jedno szczególnie zapadło mi w pamięci — z kubańskim poetą Armando Valladaresem, którego reŜim Fidela Castro skazał w styczniu 1960 roku na 30 lat więzienia
za krytykę (w gronie znajomych!) poczynań dyktatora. Kiedy zamykano poetę w celi, miał 24 lata. Przebywał potem kolejno w wielu zakładach karnych, z czego 7 lat w całkowitej izolacji, znosząc najcięŜsze tortury. A wszystko dlatego, Ŝe nie chciał przeprosić dyrektora, Ŝe nie zgodził się na samokrytykę. UwaŜał takie poniŜenie za formę duchowego i moralnego samobójstwa, na które nie pozwalała mu katolicka wiara. W 1969 roku Valladares oŜenił się z Marthą Lopez. Poznał ją w więzieniu, gdzie odwiedzała swego ojca, takŜe więźnia politycznego. W 1972 roku opuściła Kubę, przemycając więzienne poezje męŜa. Od tej pory szukała wydawców, aŜ wreszcie w 1976 roku udało się jej doprowadzić do wydrukowania ksiąŜki, z którą zaczęła jeździć po świecie. Determinacja Marthy uratowała Armanda, choć w 1974 roku po 46-dniowej głodówce, stracił na pięć lat władzę w nogach. 22 października 1981, na osobistą prośbę prezydenta Francji Frangois Mitterranda, Fidel Castro pozwolił uwolnić „kontrrewolucjonistę" Valladaresa, który następnie wyemigrował z matką i siostrą (ojca nie puszczono jako „politycznego") do USA. Tam poświęcił się walce
762 o prawa człowieka. Kiedy 6 listopada 1989 przyjechał do Gdańska, powiedział, Ŝe o Lechu Wałęsie usłyszał juŜ w 1980 roku. Rozmawialiśmy serdecznie blisko godzinę, po czym niezłomny poeta wręczył mi swą ksiąŜkę „Against Ali Hope" („Przeciw wszelkiej nadziei"), gdzie opisał wszystkie więzienne lata. Byłem szczerze wzruszony, bo mnie dane było napisać „Drogę nadziei". W czwartek 9 listopada polski zasiew dał kolejny europejski plon: komunistyczna partia NRD podjęła decyzję, Ŝe kaŜdy obywatel moŜe wyjechać za granicę przez dowolne przejście graniczne (nadal na podstawie wiz, ale wydawanych juŜ bez problemów). Decyzja ta wywołała niezwykłą falę radości, widocznej szczególnie w podzielonym od 28 lat Berlinie. Kilkaset tysięcy NRD-owców przeszło do Berlina Zachodniego, płacząc, pijąc szampana i całując się z przygodnymi przechodniami. W tym czasie grupy młodzieŜy zachodnioberlińskiej przeszły do wschodniej części miasta, krzycząc „Koniec muru!", „Mur runął". Następnego dnia — a był to początek weekendu — pół wschodniego Berlina ruszyło na piknik za miedzę. Niektórzy z męŜczyzn mieli przy sobie młotki i przecinaki, którymi odłupywali kawałki znienawidzonej betonowej tamy... Dziwne są koleje losu. Jeszcze miesiąc wcześniej skorumpowany NRD-owski przywódca Erich Honecker twierdził, Ŝe mur będzie stał przez stulecia. Historia lubi płatać psikusy. TegoŜ 9 listopada przybył do Polski z 6-dniową oficjalną wizytą kanclerz RFN Helmut Kohl, spotykając się w Warszawie między innymi z premierem Mazowieckim i ze mną. Znów rozmawialiśmy o wsparciu finansowym, ale takŜe o prawdopodobnym zjednoczeniu Niemiec i potrzebnych wobec tego gwarancjach dla zachodniej granicy Polski. Niestety, rozmowy nasze utknęły w martwym punkcie, bo w obliczu wydarzeń w NRD kanclerz zdecydował się na 24-godzinny wypad do Berlina. Rząd polski przyjął tę decyzję z bardzo mieszanymi uczuciami. Nie zmienił tego fakt, Ŝe kanclerz powrócił zgodnie z zapowiedzią, biorąc potem, 12 listopada, udział we wspólnym niemiecko--polskim naboŜeństwie w KrzyŜowej (Kreisau) koło Świdnicy...
Deszcz z Waszyngtonu Pierwszą rzeczą, która uderzyła mnie w Ameryce, byli ludzie chodzący tyłem. Gdzie się nie pojawiłem na ulicy, zaraz wyrastała przede mną grupka cofających się przechodniów trzymających w rękach kamery i aparaty fotograficzne. Najczęściej jednak nie poruszałem się piechotą, tylko rządowym „jamnikiem" o szybach grubszych niŜ mój serdeczny palec. Ameryka jest piękna, Ameryka jest wielka, Ameryka jest bogata. Wiem, Ŝe nie mogę być uznany za Kolumba słowa, jeśli wygłaszam podobne banały, ale... Ameryka jest piękna.... i tak dalej. Sieczka, jaką miałem w głowie po odwiedzeniu jednym ciągiem Kanady, USA i Wenezueli, przypominała film pocięty na szereg zmieszanych odcinków. Muszę przyznać, Ŝe lubię takie wariackie, pospieszne dni, pełne uśmiechniętych twarzy i atrakcji (oklaski mile
widziane), natomiast niech nikt ode mnie nie wymaga, bym umiał to później złoŜyć w chronologiczną całość. Oczywiście, zapamiętuję sprawy najistotniejsze, podobnie jak twarze najwaŜniejszych osobistości, ale na zasadzie migdałów w cieście. Czasem zresztą moŜe się zdarzyć, Ŝe bardziej utkwi mi w głowie jakaś ładna dziewczyna w minispódniczce niŜ nudny urzędnik albo prowincjonalny polityk robiący sobie kampanię wyborczą przez potrząsanie mojej ręki. W ciągu 12 dni pobytu za oceanem (l 1-22 listopada 1989) spotkałem się z trzema wielkimi przywódcami: premierem Kanady Brianem Maulroneyem, prezydentem USA Georgem Bushem i prezydentem Wenezueli Carlosem Perezem. Wszyscy przyjmowali mnie jak króla, a prezydent Bush, na którego „terytorium" przebywałem najdłuŜej, postarał się wyróŜnić mnie w sposób szczególny, wręczając w Białym Domu najwyŜsze amerykańskie odznaczenie cywilne — Prezydencki Medal Wolności. Kiedy podczas tej uroczystości słuchałem krótkiego, okolicznościowego przemówienia, siedziałem na fotelu przepasanym szarfą z napisem „Solidarność". Gdy wstałem, by pochylić szyję do dekoracji, wilgotne wzruszenie zatrzymało mi się dopiero na wąsach. Z codziennych, ulicznych obserwacji, prowadzonych niestety głównie spoza szyb samochodu, mogę wymienić następujące: w Kanadzie po śmietnikach latają,
164 zamiast kotów, czarne wiewiórki, nie widać natomiast policji. W Nowym Jorku policjanci na motocyklach mają tak wyglansowane oficerki, Ŝe moŜna się w nich przeglądać, lecz jednocześnie w centrum spotkać moŜna biednie wyglądających włóczęgów, jakich w Polsce nie ma chyba od 20 lat. W Wenezueli wszystko pachnie ropą naftową i rybami, a kobiety metyskie mają nogi jak łanie. Z innych rzeczy, które zauwaŜyłem juŜ bezpośrednio, mogę podkreślić, Ŝe Kanadyjczycy grają polski hymn narodowy dostojnie niczym poloneza (podczas gdy jest to mazurek); Amerykanie są niezwykle egzaltowani i ciągle spragnieni róŜnych gier słownych, kalamburów, powiedzianych z duŜym luzem. Natomiast w Wenezueli.... kobiety metyskie mają rzeczywiście nogi jak łanie. Największych przeŜyć doświadczyłem oczywiście w USA, po których plątałem się przez tydzień, jednak spośród spotkań i wieców zapamiętałem równieŜ na przykład Polish National Day w kanadyjskim Toronto, gdzie przyrównano mnie do pierwszego Lecha — legendarnego załoŜyciela państwa polskiego. TamŜe stwierdzono, Ŝe wytyczyłem przed Polską drogę na trzecie tysiąclecie, po czym ofiarowano mi piękny tort z napisem „Solidarność", waŜący chyba dwa razy więcej niŜ ja. W USA rozmawiałem z tyloma ministrami, senatorami i dyrektorami, Ŝe wymienienie tylko ich nazwisk zajęłoby odrębną broszurę. Dlatego wspomnę o czterech innych spotkaniach: ze związkowcem Manuelem Bustosem (tym samym, którego uwolniono w Chile na moją prośbę); z kardynałem Janem Królem — wspaniale celebrującym polską mszę w sanktuarium Doylestown pod Filadelfią; z Lane Kirklandem — przewodniczącym centrali związkowej AFL-CIO, na której kongresie gościłem w dniach 14 i 15 listopada; wreszcie z przedstawicielami nowojorskiej gminy Ŝydowskiej — o czym szerzej w następnym rozdziale. Dla porządku dodam, Ŝe kilkakrotnie rozmawiałem równieŜ ze Zbigniewem Brzezińskim, Edwardem Piszkiem, Edwardem Derwinskim, Danem Rostenkowskim, Barbarą Mikulski, Paulem Simonem i Edwardem Moskalem — wielkimi rzecznikami sprawy polskiej w Ameryce. Na dziesiątkach spotkań „handlowych" pomagali w szczegółowych kwestiach członkowie delegacji „Solidarności": Bronisław Geremek, Bogdan Lis, Janusz Onyszkiewicz, Władysław Frasyniuk i Jerzy Milewski. Nad moją formą psychofizyczną, a przede wszystkim nad zwalczaniem tremy czuwał mój osobisty sekretarz Krzysztof Pusz. Dobrze teŜ ustawiała mnie obecność ekipy „kościelnej telewizji" z Gdańska pod wodzą Mariana Terleckiego. NajwaŜniejszym punktem amerykańskiej wyprawy było oczywiście przemówienie do zgromadzonych obu izb Kongresu USA — 15 listopada 1989. Prasa podkreślała, Ŝe jestem drugim w historii cudzoziemcem nie piastującym Ŝadnych wysokich funkcji państwowych, któremu uczyniono taki zaszczyt (pierwszym był
765 w 1924 roku francuski bojownik o wolność Ameryki, markiz Marie Joseph de La Fayette).
Kiedy wszedłem do sali posiedzeń, zgotowano mi kilkuminutową owację w stylu westernowym, czyli z pohukiwaniem, popiskiwaniem i aprobującym pogwizdywaniem. Sytuacja ta, zamiast mnie podbudować, spowodowała drŜenie kolan i zwiększoną aktywność ślinianek, ale na szczęście był przy mnie Jacek Kalabiński, mój tłumacz na tę okazję i współtwórca sukcesu, umiejący odpowiednio operować głosem dla oddzielenia waŜniejszych fraz przemowy. Amerykanie podobno lubią ludzi z „nizin" osiągających widowiskowe sukcesy, dlatego pasowała im niewysoka (170 cm) postać elektryka z Gdańska, który jako ojciec ośmiorga dzieci potrafił coś tam jeszcze zdziałać dla przewrócenia socjalizmu i napełnienia nowym powietrzem płuc Europy. Mimo to dziwne jest uczucie, gdy elegancko ubrani ludzie z najbogatszego kraju świata oglądają cię tak dokładnie, jakbyś miał inne oczy, uszy, ręce. Oczywiście, wszystko z Ŝyczliwości, ale zdenerwowany byłem okrutnie, bowiem nie przyswoiłem sobie jeszcze zimnego automatyzmu, z jakim na przykład wchodził na trybuny (pod koniec swojego Ŝycia) BreŜniew. Przemawiałem tylko około godziny, lecz epizod ten stał się wydarzeniem politycznym — jeśli wierzyć wolnej prasie. W poszczególnych sekwencjach ustosunkowałem się do najwaŜniejszych spraw Polski i Europy. Gdyby pokusić się o streszczenie, wyglądałoby następująco: „My, Naród... Oto słowa, od których chcę zacząć moje przemówienie. Nikomu na tej sali nie muszę przypominać, skąd one pochodzą. I nie muszę teŜ tłumaczyć, Ŝe ja, elektryk z Gdańska, teŜ mam prawo się na nie powołać. (...) Oto więc stoję przed Wami, by w imieniu mojego narodu mówić do Ameryki. Do obywateli państwa i kontynentu, u którego wrót czuwa Statua Wolności. (...) Wiem, Ŝe Amerykanie są ludźmi zarazem idealistycznymi i praktycznymi, ludźmi zdrowego rozsądku i logicznego działania. Łączą te cechy z wiarą w ostateczne zwycięstwo dobra, ale wolą skuteczną pracę od wygłaszanych przemówień. Bardzo dobrze ich rozumiem, ja teŜ nie kocham się w przemówieniach. Wolę fakty i pracę. Cenię skuteczność. Panie i Panowie, oto fakt podstawowy i najwaŜniejszy, o którym chcę Warn tu dzisiaj powiedzieć: zrodzony przez naród polski ruch społeczny o pięknej nazwie »Solidarność« jest ruchem skutecznym! Jego walka przyniosła po długich latach owoce, które dzisiaj kaŜdy moŜe sam na własne oczy zobaczyć. Wskazała ona kierunek ł sposób działania, które obecnie mają wpływ na miliony ludzi mówiących róŜnymi językami. Nadkruszyła monopole, a wiele z nich juŜ przełamała. Otworzyła zupełnie nowe horyzonty. A przecieŜ — i to trzeba z całą mocą podkreślić — była to walka prowadzona przy całkowitym wyrzeczeniu się przemocy. Wtrącano nas do więzień, wyrzucano
166 z pracy, bito, czasem zabijano. A my nigdy nikogo nawet nie uderzyliśmy, niczego nie zburzyliśmy, nie wybiliśmy ani jednej szyby. Byliśmy za to uparci, bardzo uparci, gotowi do poświęceń, zdolni do ofiar. Wiedzieliśmy, czego chcemy i nasza siła okazała się większa. Ruch o nazwie »Solidarność« dlatego uzyskał masowe poparcie i dlatego odniósł sukcesy, Ŝe zawsze i w kaŜdej sprawie opowiadał się za rozwiązaniem lepszym, bardziej ludzkim, godniejszym, a przeciw brutalności i nienawiści. Lecz był to zarazem ruch konsekwentny, uparty, nigdy nie rezygnujący. I właśnie dlatego, po tylu cięŜkich latach, w których było tak wiele tragicznych momentów, dzisiaj odnosi sukcesy i wskazuje drogę milionom ludzi w Polsce i w innych krajach. (...) Dziesięć lat temu, w sierpniu 1980, rozpoczął się w Stoczni Gdańskiej słynny strajk, który doprowadził do powstania pierwszego w krajach komunistycznych niezaleŜnego związku zawodowego. (...) Byłem wtedy o dziesięć lat młodszy, byłem nikomu — poza kolegami ze stoczni — nieznany i byłem teŜ trochę szczuplejszy, co miało, przyznam szczerze, waŜne znaczenie. OtóŜ, choć wyrzucony z pracy za wcześniejsze próby zorganizowania robotników do walki o ich prawa, przeskoczyłem płot, wróciłem do stoczni, a koledzy-stoczniowcy powierzyli mi zaraz kierownictwo strajku i załogi. Tak to się zaczęło. Kiedy myślę o drodze, jaką przebyliśmy, często wspominam, jak przeskakiwałem ten płot. Teraz inni przeskakują płoty i burzą mury. Czynią tak, bo wolność jest prawem człowieka. Jest teŜ druga myśl, która nachodzi mnie, gdy patrzę na drogę, jaka jest juŜ za nami.
Wtedy, na początku, z róŜnych stron świata odzywały się głosy ostrzegające nas, pouczające, a nawet potępiające. Mówiono: czegóŜ się tym Polakom zachciewa, oni są szaleńcami, naraŜają na szwank pokój światowy i stabilizację europejską; powinni być cicho i nikogo nie denerwować. Wynikało z tych głosów, Ŝe wszystkie inne narody mają prawo do Ŝycia w dobrobycie i pomyślności, mają prawo do demokracji i swobody — tylko Polacy powinni z tych praw zrezygnować, by nie zakłócać spokoju innym. Przed drugą wojną światową było na Zachodzie niemało ludzi, którzy pytali: dlaczego mamy umierać za Gdańsk? Czy nie lepiej zostać w domu? Ale wojna sama przyszła do nich z wizytą i trzeba było umierać za ParyŜ, za Londyn, za Hawaje. Teraz teŜ wielu mówiło: znowu ten Gdańsk chce nam zakłócić spokój. Jednak to, co się obecnie zaczęło w Gdańsku, ma juŜ inne znaczenie. To nie jest początek, ale prawdziwy koniec tamtej wojny. To jest początek ery nowego, lepszego, demokratycznego i bezpieczniejszego świata. Teraz nie chodzi o to, aby umierać za Gdańsk, ale Ŝeby dla niego Ŝyć. (...) JeŜeli dzisiaj coś grozi stabilizacji europejskiej — to nie jest to Polska. Stosowana przez Polaków droga przemian — bardzo głębokich, ale pokojowych,
767 ewolucyjnych, negocjowanych przez wszystkie strony — pozwala na uniknięcie najgroźniejszych niebezpieczeństw i moŜe być wzorem dla wielu innych regionów. A wiadomo, Ŝe nie wszędzie zmiany przebiegają w sposób równie pokojowy. (...) Pytam więc teraz: czy jakikolwiek myślący człowiek, który rozumie, co się dzieje na świecie, moŜe jeszcze powiedzieć, Ŝe lepiej, aby Polacy siedzieli cicho, bo naraŜają na niebezpieczeństwo pokój świata? Czy nie jest raczej tak, Ŝe Polacy robią dla zachowania i utrwalenia pokoju więcej niŜ wielu spośród tych zalęknionych doradców? Czy nie jest tak, Ŝe stabilizacji i pokojowi częściej zagraŜają te państwa, które nie zdobyły się dotąd na dalekosięŜne i wszechstronne reformy i które starają się za wszelką cenę, wbrew własnym społeczeństwom, uratować stary i skompromitowany sposób rządzenia? Inaczej jest w Polsce i trzeba powiedzieć, Ŝe dziś znajdujemy w tym dziele zrozumienie naszego wschodniego sąsiada i jego przywódcy Michaiła Gor-baczowa. To zrozumienie, które tam znajdujemy, tworzy podstawę do nowego, o wiele lepszego niŜ dotąd ułoŜenia stosunków między Polską i ZSRR. Takie zaś lepsze ułoŜenie wzajemnych stosunków będzie równieŜ działało na rzecz stabilizacji i pokoju w Europie, usunie dawne, nikomu niepotrzebne napięcia. Polacy mają za sobą długą i trudną historię i nikt nie jest równie jak my zainteresowany pokojowym współŜyciem i przyjaźnią ze wszystkimi narodami i państwami, a szczególnie właśnie ze Związkiem Radzieckim. UwaŜamy, Ŝe teraz dopiero powstaną właściwe i korzystne warunki do takiego dobrego współŜycia i przyjaźni. (...) Podczas drugiej wojny światowej Polska była pierwszym krajem, który padł ofiarą agresji. Poniosła największe straty w ludziach i w majątku narodowym. Walczyła najdłuŜej i przez cały czas była ofiarnym członkiem koalicji, a jej Ŝołnierze uczestniczyli w bojach na wszystkich frontach, jakie tylko istniały. W roku 1945 teoretycznie znalazła się pośród zwycięzców. Ale teoria miała mało wspólnego z praktyką. W rzeczywistości, przy milczącej zgodzie sojuszników, został jej narzucony nieznany polskiej tradycji, nie akceptowany przez naród obcy system rządów, obcy sposób gospodarowania, obce prawo, obca filozofia stosunków społecznych. Legalny i uznawany przez naród rząd polski, który przez cały czas wojny kierował walką całego społeczeństwa, został potępiony, a wierni mu ludzie — poddani najostrzejszym represjom. Wielu zamordowano, tysiące zaginęły gdzieś na wschodzie czy na północy. Takim samym represjom poddano walczących przeciw hitleryzmowi Ŝołnierzy armii podziemnej. Ich kości znajdujemy dopiero teraz w bezimiennych grobach rozsianych po lasach. Potem przystąpiono do prześladowania wszystkich, którzy zachowali niezaleŜność myślenia. Wszelkie zobowiązania podjęte uroczyście w Jałcie, a dotyczące
168 wolnych wyborów w Polsce, zostały złamane. Była to druga — po roku 1939 — wielka katastrofa narodowa. Kiedy inne narody radośnie świętowały zwycięstwo, Polska ponownie pogrąŜyła się w Ŝałobie. Świadomość tej tragedii była szczególnie gorzka,
poniewaŜ Polacy wiedzieli, Ŝe zostali porzuceni przez sojuszników. U wielu ludzi pamięć o tym trwa nadal. Mimo to Polacy przystąpili do odbudowy zniszczonego kraju i w pierwszych latach osiągnęli w tym dziele duŜe sukcesy. Ale wkrótce wprowadzono system gospodarczy, w którym indywidualna przedsiębiorczość przestała istnieć. Całość gospodarki znalazła się w rękach państwa rządzonego przez ludzi, których społeczeństwo nie wybierało. Stalin zakazał Polsce korzystania z planu Marshalla, z którego w Zachodniej Europie korzystali wszyscy, włącznie z krajami, które przegrały wojnę. Warto przypomnieć o tym wielkim planie amerykańskim, który wspomógł Europę Zachodnią w obronie wolności i pokojowego ładu. Teraz właśnie nastała pora, kiedy Europa Wschodnia oczekuje takiej inwestycji w wolność, demokrację i pokój. (...) Pierwszy od pięćdziesięciu lat rząd wyłoniony przez naród i jemu słuŜący otrzymał w spadku po dotychczasowych władcach ogromne długi (...), otrzymał gospodarkę zorganizowaną w taki sposób, Ŝe nie potrafi juŜ ona zaspokoić nawet podstawowych potrzeb. (...) Wszystkie kraje komunistyczne są dzisiaj w stanie bankructwa. Komunistyczny sposób gospodarowania nie zdał egzaminu w Ŝadnej części świata. Rezultatem jest masowa ucieczka obywateli tych krajów: morzem i lądem, łodziami i samolotami, wpław i na piechotę. (...) Ale Polska weszła w sposób nieodwracalny na nową drogę. Sens prawdy i walki, jaką prowadzimy w naszym kraju, polega na tym, Ŝe tworzymy taką sytuację i takie perspektywy, aby nikt nie szukał miejsca na obczyźnie. (...) Pragnę, aby wszyscy wiedzieli i pamiętali, Ŝe ideały, które legły u podstaw tej wspaniałej republiki amerykańskiej i które trwają w niej do dziś, Ŝyją równieŜ w dalekiej Polsce. Choć przez długie lata próbowano odciąć ją od tych ideałów, Polska nigdy się z tym nie pogodziła i dziś sięga po wolność, która się jej sprawiedliwie naleŜy. Wraz z Polską tą drogą idą inne narody Europy Wschodniej. Runął juŜ mur, który był granicą wolności. Mam nadzieję, Ŝe narody świata nigdy juŜ nie pozwolą na budowę takich murów." Kiedy skończyłem czytać, byłem czerwony z przejęcia. Podobno 25 razy przerywano mi oklaskami. Ale waŜniejsze były komentarze, Ŝe Polska wraca na arenę międzynarodową, by mówić nareszcie w swoim imieniu. Wieczorem tego samego dnia odbyłem rozmowę z sekretarzem stanu Jamesem Bakerem, przy czym — poza ozdobnikami — najwaŜniejszą kwestią były pieniądze na inwestycje w Polsce, moŜliwie jak najszybciej. Podczas uroczystej kolacji wydanej na cześć
169 „Solidarności" w Kapitolu przez Izbę Reprezentantów większość zaproszonych uczestników nosiła w klapach okrągłe, biało-czerwone znaczki z napisem „Mąkę the check to Lech" („Wypisz czek dla Lecha"). A więc zgadzali się z opinią, Ŝe bardziej opłaca się inwestować w demokrację niŜ w zbrojenia. Dla porządku powiem, Ŝe moje skromne wystąpienie przyniosło wymierny skutek. Ktoś powiedział, Ŝe było to najlepiej opłacone przemówienie świata, bo kongresmeni przyznali Polsce ostatecznie o około 250 milionów dolarów kredytów więcej niŜ to zamierzali uczynić jeszcze kilka dni wcześniej. Pamiętając, Ŝe Amerykanie wychowują się na hasłach i skrótach myślowych, starałem się tu i ówdzie wydusić z „szarych" coś w miarę dowcipnego, łatwo przyswajalnego. Na konferencji AFL-CIO powiedziałem: „Polska otworzyła swoje drzwi do współpracy z wami, a nawet wyjęła je z zawiasów. To, czego chcemy, to współpraca rzędu miliardów dolarów." Gdzie indziej rzuciłem pół Ŝartem: „Wy jesteście jak 99 centów, a ja chcę być tym jednym dopełniającym centem, który uczyni dolara". W Waszyngtonie prosiłem: „Rzućcie kamizelkę ratunkową". Przy opuszczaniu USA oświadczyłem nacierającym dziennikarzom: „Po burzy słów spodziewam się deszczu konkretów".
Orzeł i menora 17 listopada 1989 spotkałem się w Nowym Jorku z przedstawicielami amerykańskich
śydów. Organizator spotkania powiedział, trzymając w ręku glinianą miseczkę: „Oto naczynie wykonane tysiąc pięćset lat przed naszą erą na Ziemi Izraelskiej. Dla nas — wspólnoty Ŝydowskiej w Ameryce — symbolizuje ono więź między nami i pokoleniami naszych przodków. Ofiarowujemy je panu jako wyraz naszej przyjaźni i uznania. W Ameryce często słyszy się narzekania, Ŝe kiedy naprawdę potrzebny jest elektryk, to w Ŝaden sposób nie moŜna go znaleźć. Teraz juŜ tak nie będzie. Pracę podjął polski elektryk. Przyjechał akurat wtedy, kiedy potrzebowaliśmy go najbardziej. W wielkiej mierze to dzięki jego wysiłkom światło na nowo rozjaśniło świat. Panie i panowie: Lech Wałęsa!" Mimo nie największej sali, miałem tremę. Siedziały przede mną waŜne osoby, przewaŜnie starsze wiekiem, z których część mogła mieć do mnie — jako do polskiego „symbolu" — uprzedzenia. — Szanowni państwo — powiedziałem. — Jestem trochę w kropce. Przyniosłem tekst, który wydaje mi się waŜny, a przede wszystkim bardzo wywaŜony, lecz jednocześnie mam do was bardzo duŜo pytań, podobnie chyba, jak wy do mnie. Nieprzypadkowo oddzielnie spotykam się właśnie z wami. To wasz naród posiada najtragiczniejszą historię. To wy bywaliście zawsze, w kaŜdym czasie, nadto wykorzystywani, podczas gdy nas, Polaków, wykorzystywano jedynie odcinkami. Oczywiście, moŜna we wspólnej historii znaleźć wiele pretensji, ale takie juŜ jest Ŝycie. Mimo to mniej nas dzieli, niŜ łączy. Dzieli nas przede wszystkim niezrozumienie oraz gra cwaniaków na kondycji waszego narodu. Przybyłem tu, aby to zakończyć i udowodnić, Ŝe podziały nie są rzeczywiste. To jest tylko nikczemna i perfidna gra. Dalej mówiłem juŜ w lekkim transie: — Jesteście panowie przedstawicielami głównych organizacji Ŝydowskich, a ja występuję w imieniu ruchu „Solidarność", który od dziesięciu lat stara się przekształcić Ŝycie społeczne w Polsce. Nasza rozmowa ma więc szansę otworzyć nowy etap dialogu śydów i Polaków. Byłby to dialog szczególny. śydzi polscy nie wzbogacają juŜ naszego Ŝycia przez swój
777 udział we wszystkich jego dziedzinach. śydzi polscy zginęli w Oświęcimiu, Treblince, Sobiborze, Majdanku. Ilu ich zostało? Garstka. Nie chcemy mieć nic wspólnego z tym, co jątrzyło stosunki polsko-Ŝydowskie, co je zatruwało, choć zawsze spotykało się z potępieniem światłej części naszego społeczeństwa. Nie chcemy mieć nic wspólnego ze złem dziedzictwa przeszłości, które bywa wykorzystywane przez pozbawionych skrupułów polityków. Nie tak dawne tego świadectwo stanowił przecieŜ rok 1968. Potrzebujemy więc dalszej pracy nad wzajemnym zrozumieniem — w imię wspólnej historii, w imię wszystkiego, co nas łączy. Podjęcie konkretnych kroków w tej sprawie chciałbym uczynić główną treścią naszego spotkania. Ja nie mam ani kropli Ŝydowskiej krwi, ale mam szacunek dla historii i nie pozwolę kłamać. Nawet mojemu prymasowi nie pozwolę, nikomu nie pozwolę. Niech zwycięŜa prawda. Po swoim przemówieniu, ciepło przyjętym, oczekiwałem pytań, ale kątem oka ciągle widziałem kilka rozgorączkowanych, zgorzkniałych twarzy. Wreszcie ktoś wstał: — Nazywam się Menachem Rosensaft, jestem dzieckiem dwojga ludzi, którzy przeŜyli obozy w Oświęcimiu i Bergen-Belsen. Moi rodzice pochodzili z Polski, z Będzina i Sosnowca. Panie Wałęsa, ja chciałem spytać pana, jako przedstawiciela powojennego pokolenia, pokolenia do którego obaj naleŜymy... Proszę ustosunkować się do faktu, Ŝe poprzednicy kardynała Glempa, w czasie wojny, zachowali milczenie w obliczu zbrodni popełnionej na europejskich śydach. Całe czterdzieści lat musiało upłynąć, aby oficjalnie uznano fakt Ŝydowskiej tragedii w Oświęcimiu. Proszę takŜe ustosunkować się do faktu, Ŝe juŜ po holocauście, gdy odeszli hitlerowcy, miały miejsce w Polsce pogromy ludności Ŝydowskiej, na przykład w Kielcach. (Moja odpowiedź mogłaby być taka: Szanowny panie, znalazłbym wielu pańskich rodaków, moŜe nawet tu siedzących, którzy teŜ nie słyszeli waszego płaczu. W czterdziestym drugim roku — jak pisze znakomita polska reportaŜystka Hanna Krall w ksiąŜce pod tytułem „Hipnoza", którą radzę panu przeczytać — Ŝydowską dziewczynkę uczono odmawiać „Anioł Pański", Ŝeby się zachowywała jak dziecko chrześcijańskie, a jej kolega był prowadzony do ZOO, gdzie pokazywano mu Ŝyrafę, Ŝeby się śmiał, bo smutek na twarzy zdradzał Ŝydowskie dzieci. śydzi mieli Ŝal do Polaków, Ŝe podziemna Armia Krajowa dała im tylko pięćdziesiąt
rewolwerów — mówi bohater z ksiąŜki Hanny Krall. A Syjon? Posłał im pięćdziesiąt rewolwerów do getta? A dziesięć rewolwerów im posłał? To było trudne, ale chociaŜ kuriera, który by się dowiedział, jak jest — moŜna było posłać. Ani jednego rewolweru, ani jednego kuriera, ani jednego listu nie posłali śydzi z Palestyny do śydów w warszawskim getcie. KrąŜyli między Nowym Jorkiem i Londynem, bo waŜne było dla nich jedno: przyszłe Ŝydowskie państwo i przyszła lokalna wojna, na którą gromadzili broń...).
772 Menachemowi Rosensaftowi zareplikowałem jednak spokojnie: znalazłbym wielu śydów, nawet tu obecnych, którzy nie słyszeli waszego płaczu. I jeśli pan by chciał, teŜ by pan znalazł. Tylko Ŝe pan nie chce. Pan chce znaleźć prymasa, a to jest znowu walka. Ja prymasa nie bronię. Jeśli był nie w porządku, nie bronię, tylko odbijam piłeczkę. Natomiast jeśli chodzi o pogrom kielecki, to hańba tym, którzy po tragedii, jaka wydarzyła się w czasie okupacji, śmieli podnieść rękę na resztkę waszego narodu. Sam pierwszy naplułbym tamtym zbrodniarzom w twarz. Lecz miejmy świadomość, Ŝe była to potworna gra, my zaś mamy wreszcie wyjść z tego zaklętego koła, odkręcić to, stworzyć nowe rzeczy. Tamte są juŜ tylko przykrymi doświadczeniami przeszłości. Nie zasłuŜyliście sobie na takie traktowanie, ale i my nie zasługujemy ciągle na róŜne uogólnienia. Usuńmy je i sprawmy, aby juŜ nigdy nie mogły się zdarzyć. Gdybyście dzisiaj Ŝyli w Polsce, mój kraj byłby bogaty i nie miałbym problemów. A tak, co? PrzyjeŜdŜam i Ŝebrzę! Dlaczego? Bo stłamszono mój naród, a wasz wyrwano z korzeniami. śyliśmy w symbiozie, choć były i przykre rzeczy, no, ale czyja z Ŝoną nie powiemy sobie czasem złych słów? A przecieŜ ja ją kocham i ona mnie kocha... Rozumiałem Ŝal pytającego — być moŜe wszyscy jego bliscy zginęli w przedsionku piekła, Oświęcimiu. Próbowałem nawet zrozumieć niechęć do Kościoła, skoro w ciągu wieków naród Ŝydowski obciąŜany bywał przez chrześcijan zbiorową odpowiedzialnością za śmierć Chrystusa, czego skutek stanowiły pogromy i prześladowania. Ale co miał z tym wspólnego prymas Glemp? PrzecieŜ Kościół juŜ dawno, a zwłaszcza po II Soborze, uznał antysemityzm za grzech i surowo go potępił. Oczywiście, nasz prymas zasłynął z niezręczności kilku swoich wypowiedzi, ale w Ŝadnym wypadku nie był rasistą. Tu, w Nowym Jorku, bardzo mi zaleŜało na zrobieniu jak najwięcej dla naprawienia stosunków polsko-Ŝydowskich, bo choć śydów prawie w Polsce nie ma (zaledwie kilkadziesiąt tysięcy ocalało z okupacji), prasa zagraniczna wciąŜ rozpisuje się na temat rzekomego antysemityzmu Polaków. Jesteśmy w tym temacie wręcz chłopcem do bicia, tylko czy moŜe istnieć antysemityzm bez śydów?! Okazuje się, Ŝe tak. Rabin Izrael Miller, kiedyś przewodniczący rady organizacji Ŝydowskich w USA, stwierdził, Ŝe naród izraelski potrzebuje wsparcia nie tylko od śydów, a następnie zapytał mnie, co mógłby uczynić rząd Tadeusza Mazowieckiego, aby pomóc Izraelowi. Nie wiedziałem dokładnie, jaki jest aktualny stan stosunków dyplomatycznych z państwem Ŝydowskim, wolałem więc ugryźć się w język. Wkrótce jednak rząd polski zaoferował pomoc w transporcie radzieckich śydów do Izraela — gdy węgierskie linie lotnicze, które do tej pory zajmowały się Ŝydowskimi emigrantami, odmówiły przewozów z uwagi na groźby odwetów terrorystycznych
173 ze strony ugrupowań arabskich. Jadąc któregoś dnia na warszawskie lotnisko zobaczyłem, jakie były efekty tej polskiej oferty: port lotniczy obstawiony przez komandosów, sprawdzających kaŜdego pasaŜera i kaŜdy samochód. Koniec końców, niezupełnie udało mi się przekonać przedstawicieli społeczności Ŝydowskiej w USA, Ŝe stosunki z Polakami będą znacznie lepsze, jeśli przestaniemy się zagłębiać w przeszłości. Po kilku miesiącach nadarzyła się jednak okazja, Ŝeby znowu trochę posunąć sprawę do przodu. W drugiej połowie lutego 1990 odwiedziła mnie w Gdańsku delegacja Światowego Kongresu śydów pod przewodnictwem multimilionera Edgara Bronfmana — 60-letniego postawnego męŜczyzny o wyjątkowo przenikliwym wzroku. Światowy Kongres śydów załoŜony został bodaj w roku 1936 w Genewie (obecnie centrala mieści się w Nowym Jorku), a jego liczebność szacuje się na l ,5 miliona członków. JednakŜe — wbrew pozorom — nie jest to ani zwierzchnia, ani najsilniejsza finansowo organizacja
Ŝydowska. Statutowymi celami ŚKś są: działanie na rzecz jedności Izraelitów w świecie oraz udzielanie pomocy polityce Izraela, a takŜe obrona mniejszości Ŝydowskich w róŜnych krajach poprzez zapewnienie warunków do zachowania odrębności narodowej i religijnej. Po wymianie uprzejmości Bronfman przeszedł do wyłusz-czenia głównego celu swej wizyty, mówiąc tak: „W waszym pięknym kraju zauwaŜamy znowu pewne przejawy antysemityzmu, choć w całej Polsce jest obecnie zaledwie dziesięć tysięcy śydów. Dobrze byłoby, gdyby pan, panie Wałęsa, zajął publiczne stanowisko w tej sprawie." Odparłem, Ŝe moje stanowisko jest oczywiste: nigdy nie popierałem ani nie podjudzałem do antysemityzmu. Następnie rozlałem swoją myśl nieco szerzej, przywołując karty z dziejów stosunków polsko-Ŝydowskich: „Panie Bronfman, mam prośbę, Ŝebyśmy nie rozmawiali dyplomatycznie, ale zwyczajnie, na roboczo. W Polsce nigdy nie było prawdziwego, rasistowskiego antysemityzmu i nadal go nie ma. Teoretycy dopatrują się, zwłaszcza w przeszłości, licznych przejawów niechęci do starozakonnych, ale mnie, jako praktyka, te argumenty nie przekonują. Kiedyś istniały róŜnice interesów, bo obok siebie Ŝyły dwa silne narody: polski i Ŝydowski. Nigdzie na świecie nie było takiej proporcji, to znaczy tak licznej Ŝydowskiej mniejszości. Musiało to wywoływać konflikty, podobnie jak wszędzie tam, gdzie występują społeczeństwa wielonarodowe. Dowcipnisie z naszej strony krzyczeli » nasze ulice«, na co dowcipnisie z waszej odpowiadali: »ale nasze kamienice«. Czyli to nie był wredny antysemityzm, lecz walka ekonomiczna. PrzecieŜ Polacy nie wymyślili Ŝadnych ustaw ani teorii o wyŜszości czy niŜszości ras. Obecnie znów mówi się o niechęciach, Ŝeby dać lepsze warunki mniejszości Ŝydowskiej — i ja to rozumiem. Ale wokół mnie zawsze byli ludzie z Waszego narodu, choć osobiście nie mam Ŝadnych Ŝydowskich powiązań."
174 Napomknąłem ponadto, Ŝe wielką jest stratą dla Polski bytowanie w niej tak niewielu starozakonnych. Przypomniałem, Ŝe naród Ŝydowski został najbardziej okrutnie sponiewierany przez hitleryzm, dlatego obecnie powinien równieŜ przedstawić swoją opinię na temat jednoczenia się Niemiec. Stwierdziłem, Ŝe wiele bym zrobił, aby znowu ściągnąć do Polski kapitał Ŝydowski, ale to jest chyba niemoŜliwe: „Polska była wam potrzebna, kiedy znajdowaliście się jako naród w cięŜkiej sytuacji. Teraz macie swoją ojczyznę i Ŝyjecie sobie dobrze. Mówię to wprost, bo jestem praktykiem; muszę być bezczelnie szczery." Prezes Bronfman odpowiedział, Ŝe na świecie nie ma zapewne rzeczy niemoŜliwych, a kiedy wyłaniają się zręby nowej Polski, niektórzy z śydów mogą zechcieć tu powrócić. Jeśli chodzi o naród niemiecki, to nie wolno mu pozwolić na posiadanie bomby atomowej, zaś konstytucja zjednoczonych Niemiec powinna dawać odpowiednie gwarancje wszystkim mniejszościom narodowym. Misja Bronfmana odbiła się widocznie dosyć szerokim echem, albowiem cztery tygodnie później, w dniu 45-lecia Ligi Państw Arabskich, zjawiła się u mnie delegacja, której przewodniczył Abdalla Hijazi — przedstawiciel Organizacji Wyzwolenia Palestyny. Delegacja składała się z rezydujących w Polsce ambasadorów dziewięciu państw arabskich: Algierii, Egiptu, Iraku, Jemenu, Libii, Maroka, Palestyny, Syrii i Tunezji. Pan Hijazi w niezwykle wyszukanych słowach usiłował z początku dobrnąć do właściwego problemu, wobec czego — swoim zwyczajem — zdecydowałem się mu pomóc i zaproponowałem szczerą wypowiedź bez dyplomatycznych ozdobników. Parsknął na to śmiechem mówiąc, Ŝe „przypominają się czasy młodości", i odłoŜył szczelnie zapisaną kartkę. Następnie krótko zreferował opcję arabską na sytuację Polski, czym zachęcił do zabrania głosu pozostałych gości. Z tego, co pamiętam, wszyscy podkreślali, Ŝe silny kapitał arabski nie ingeruje w sprawy wewnętrzne krajów, w których pragnie inwestować, ale choć nie stawia Ŝadnych warunków politycznych, oczekuje wyraźnego poparcia dla „słusznej sprawy walki o pokój". Od razu czułem, Ŝe to aluzja do świeŜego wznowienia kontaktów Polski z Izraelem, ale — zgodnie ze swoim przekonaniem — starałem się wykazać, Ŝe w jednym gaju mogą dojrzewać obok siebie rozmaite owoce. Dawałem przykład: śydzi współŜyli z nami przez wieki, współtworząc polską kulturę. Zawsze mieli głowy do interesów, siedzą więc teraz we wszystkich rządach i decydują o finansach. Dlatego nie chcemy ich sobie zraŜać. Podobnie zresztą, jak Arabów. W Polsce jest tylko jeden Ŝydowski ambasador, podczas gdy arabskich
aŜ dziewięciu! Czyli kto moŜe z nami robić lepsze interesy? W odpowiedzi usłyszałem: — My nie mamy uprzedzeń do śydów, tym bardziej Ŝe juŜ 56 procent społeczeństwa izraelskiego jest w tej chwili za dialogiem
775 z Arabami. Chodzi o to, by wojska i rodziny Ŝydowskie wycofały się z terenów okupowanych. CzyŜ to nie zgroza, Ŝe w miastach izraelskich są place nazwane imionami arabskich królów? Nasza wizja pojednania jest humanitarna, ale przecieŜ nie moŜe być „ładnej" okupacji. W waszym hymnie są słowa „...Polska nie zginęła, póki my Ŝyjemy". Tak samo my, Arabowie, mówimy o Palestynie, przy czym nie chodzi o pokój kosztem Izraela, lecz obok Izraela. Jesteśmy wierni posłaniu pokoju, jakie z Ziemi Palestyńskiej poniósł dla ludzkości Chrystus. Lecz pokój nie moŜe oznaczać zniewolenia. Na historycznej ziemi powinny się znaleźć dwa państwa dla dwóch narodów. Podkreśliłem, Ŝe jako przewodniczący „Solidarność" i laureat pokojowej Nagrody Nobla z całego serca pragnę uczciwego pojednania między Palestyńczykami i śydami. Jestem zobowiązany na białe zawsze mówić „białe", a na czarne — „czarne", dlatego obydwu powaśnionym narodom Ŝyczę pokoju, szczęścia i stabilizacji. Podobnie jak biednej Polsce, która oby z jednymi i drugimi mogła robić coraz lepszy handel. Usłyszałem wówczas ciekawą opinię: wy, Polacy, nastawiacie się jedynie na Europę Zachodnią, za mało uwagi zwracając na nas, świat arabski. Wiadomo, Ŝe pod względem gospodarczym nie moŜecie rywalizować z Zachodem, czyli waszym rynkiem zbytu powinien stać się w duŜej mierze właśnie Bliski Wschód. Na zakończenie wróciła, sygnalizowana juŜ wcześniej, sprawa rzekomego rozpasania polskich środków masowego przekazu. Po uściśleniu okazało się, Ŝe chodzi o tytuł w „Gazecie Wyborczej", która spłonięcie jakiejś libijskiej fabryki (produkującej chyba takŜe broń chemiczną) nazwała poŜarem w domu wariatów. Tutaj, pryncypialnie, zadeklarowałem się jako zwolennik pełnej wolności dla prasy, tłumacząc, Ŝe równieŜ na mnie dziennikarze często wieszają psy. Po pamiątkowym wspólnym zdjęciu otrzymałem wyrób rzemiosła ludowego z Betlejem — głowę Chrystusa wy rzeźbioną w kawałku drzewa oliwnego. Oświęcim i losy narodu Ŝydowskiego powinny stanowić na wieki ostrzeŜenie dla ludzkości, Ŝe w kaŜdym momencie dziejów moŜe pojawić się zbrodnicza ideologia, która ogłosi człowieka panem drugiego człowieka. Na ziemiach polskich mieszkało proporcjonalnie najwięcej śydów w Europie. Uciekając przed prześladowaniami, tu właśnie znajdowali najdalej idącą tolerancję i warunki do jakiej takiej egzystencji. Nad Wisłą stworzyli najliczniejsze zgrupowanie w swojej diasporze, lecz stało się to przyczyną ich zagłady. Druga wojna światowa jako szaleństwo cywilizacji europejskiej, a potem całego świata, kazała Niemcom zbudować Auschwitz właśnie w Polsce. Transporty wojskowe obciąŜały kolejowe szlaki, tu zaś, pod Krakowem, była najporęczniejsza droga do gazu.
776 Niektórzy ludzie na Zachodzie, szczególnie ci, którzy nigdy nie odwiedzili Polski, przedstawiciele wolnych, bogatych społeczeństw mówią: skoro cmentarzysko narodu Ŝydowskiego znalazło swoje miejsce w Polsce, to znaczy, Ŝe mieszkańcy tej ziemi, Polacy, muszą mieć z tym coś wspólnego. Według zasady: ukradł czy jemu coś ukradziono — w kaŜdym razie miał coś wspólnego z kradzieŜą. CóŜ za potworne uproszczenie! Mój ojciec nie był śydem, nie zginął w Oświęcimiu. Był zwykłym mazowieckim chłopem, a jednak nie zdąŜyłem go poznać, gdyŜ umarł wyczerpany hitlerowskim obozem koncentracyjnym, jakich w Polsce załoŜono kilkaset. Tylko dwa miesiące przeŜył na wolności. Kiedy umierał, ja miałem niecałe dwa lata.
Od Albionu do mrowiska Warlam Szałamow, umęczony rosyjski pisarz, który pół Ŝycia spędził w łagrach,
zobrazował w jednym ze swoich „Opowiadań kołymskich", jak wyglądało przecieranie szlaku na zasypanych śniegiem bezdroŜach: oto kilku zakutych w szmaty więźniów brnęło przez bezkres, udeptując zapadającą się biel, a za nimi szedł następny szereg i następny, i jeszcze jeden, do skutku. Jako przewodniczący „Solidarności" czułem się czasem takim „przecierającym", nikt bowiem przede mną nie przebrnął drogi między totalitaryzmem a demokracją. Dlatego teŜ nikt dokładnie nie znał kierunku. Trzeba było zdać się na instynkt, obserwując ruchy zamglonego słońca. Któryś z moich współpracowników określił to jeszcze inaczej: jesteś tym pierwszym, który musi szczęśliwie przebyć pole minowe; inni juŜ z łatwością przejdą po twoich śladach... Rozpoczynała się wielka fala demonstracji na terenie NRD, Czechosłowacji i Bułgarii. Zasada domina działała bez zarzutu. Przychodzili do mnie koledzy i mówili ze śmiechem: „No widzisz, Lechu, co narobiłeś! Teraz oni ustawią się w kolejce po subsydia." Odpowiadałem: o to przecieŜ chodziło, Ŝeby wolność odzyskały wszystkie narody, a przez drzwi do Europy będziemy się przepuszczać stopniowo, bo naraz nie przejdziemy... Budzące się ku demokracji kraje miały podobne problemy: załamującą się ekonomię, deficyt budŜetowy, długi. W Polsce naleŜało zacząć od odpolitycznienia gospodarki i zmiany stosunków własności. Potem musiał nadejść czas walki z inflacją, sięgającą 300% rocznie, a na to potrzebna juŜ była gotówkowa pomoc z zagranicy w wysokości co najmniej jednego miliarda dolarów. Tylko w grudniu Sejm uchwalić miał 21 nowych ustaw słuŜących rozwojowi prywatnych przedsiębiorstw. 29 listopada wyjechałem do Londynu. „Przybyłem do was w trzech osobach: jako związkowiec, polityk i działacz gospodarczy" — powiedziałem tuŜ po wylądowaniu. Co prawda, zaproszony zostałem przede wszystkim na jubileuszową sesję Międzynarodowej Konfederacji Wolnych Związków Zawodowych (załoŜono ją 7 grudnia 1949 roku właśnie w Londynie), ale nie tylko. Czterodniowy program
178 wypełniono bardzo obficie. Jako związkowca podejmowali mnie działacze dwóch brytyjskich federacji: TUC (Norman Willis) i prawicowego Związku Elektryków (Eric Hammond). Jako polityka uhonorowała mnie w swej siedzibie w Cheąuers pani premier Margaret Thatcher, a przedtem jeszcze podjął minister spraw zagranicznych Douglas Hurd. Jako działacz gospodarczy mogłem wystąpić między innymi w siedzibie Konfederacji Brytyjskiego Przemysłu, silnego i bardzo wpływowego lobby, gdzie powiedziałem między innymi: „Interes robi się na brakach, a u nas brakuje wszystkiego. Handlujcie więc wszystkim — od guzika do sputnika." Czwarta rola, w której wystąpiłem mniej oficjalnie, wiązała się ze sprawami polonijnymi, a konkretnie — z rządem emigracyjnym (odtworzonym w Londynie po napaści Hitlera na Polskę). Odwiedziłem Polski Ośrodek Społeczno-Kulturalny na Hammersmith oraz Instytut Sikorskiego; spotkałem się z prezesem Stowarzyszenia Polskich Kombatantów Czesławem Zychowiczem i przewodniczącym Zjednoczenia Polskiego (zrzeszającego 70 organizacji polonijnych) Arturem Ryn-kiewiczem. Przypadł mi takŜe zaszczyt złoŜenia wizyty byłemu prezydentowi władz emigracyjnych Edwardowi Raczyńskiemu (97 lat!) i obecnemu prezydentowi Ryszardowi Kaczorowskiemu oraz generałom: Stanisławowi Maczkowi (97 lat!) i Klemensowi Rudnickiemu. Mimo pełnienia tylu ról wszędzie przebijałem się jednak przede wszystkim ze sprawą kredytów dla Polski. Wielokrotnie musiałem tłumaczyć, jakie trudności napotyka dokonujący się u nas proces reform. Dramatyczna sytuacja gospodarcza — to tylko jedna strona medalu; druga objawia się w tzw. czynniku ludzkim, czyli w braku prawdziwie demokratycznych nawyków współŜycia obywatelskiego i w nieumiejętności korzystania z pluralizmu. W Polsce nie ma prawdziwej klasy średniej, bo „państwo opiekuńcze" zlikwidowało ją bardzo skutecznie. Teraz naleŜy to zmienić. Opozycja weszła do rządu i zaczęto od niej wymagać współodpowiedzialności za los państwa, choć społeczeństwo wykazywało olbrzymie braki w zakresie kultury politycznej. Dochodziła do tego kwestia ogólnej niechęci do aktywności publicznej. Ile uzyskałem? CóŜ, nie były to sumy pokaźne. W pierwszym dniu mojej wizyty rząd
brytyjski podwoił, co prawda, sumę przeznaczoną na fundusz nowych technologii, ale dało to raptem 75 milionów dolarów. Przyznano jednak ponadto 23 miliony dolarów na doraźną pomoc Ŝywnościową dla Polski oraz 100 milionów dolarów jako brytyjski wkład do tak zwanego funduszu stabilizacyjnego, nadzorowanego przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy. W rozmowach „finansowych" dawano mi do zrozumienia, Ŝe pomoc dla Polski, w związku z jej zadłuŜeniem, jest sprawą draŜliwą politycznie, poniewaŜ moŜe wywołać apele ze strony dłuŜników w Ameryce Łacińskiej, aby potraktować ich podobnie. Jak
779 obliczył szef Wydziału Wschodnioeuropejskiego przy Banku Światowym, Eugenio Lari, Polska potrzebowałaby do 1992 roku — z tytułu ulg w zadłuŜeniu, pomocy gospodarczej i nowych poŜyczek — około 20 miliardów dolarów! Kiedy powróciłem do kraju, pierwszą wiadomością, która wpadła mi w ręce, było doniesienie o wizycie Michaiła Gorbaczowa w Watykanie. Ojciec Święty wyrzekł do przywódcy supermocarstwa między innymi następujące słowa: „Pod koniec drugiego tysiąclecia ery chrześcijańskiej Kościół zwraca się do tych wszystkich, którym leŜą na sercu losy ludzkości, by się jednoczyli we wspólnym zaangaŜowaniu dla jej materialnej i duchowej pomyślności. Taka troska o człowieka moŜe doprowadzić nie tylko do przezwycięŜenia międzynarodowych napięć i do zakończenia konfrontacji między blokami, ale takŜe winna sprzyjać rodzeniu się powszechnej solidarności, zwłaszcza w stosunku do krajów na drodze rozwoju." Odpowiadając, Michaił Gorbaczow stwierdził między innymi: „Związek Radziecki i Stolica Apostolska są uczestnikami procesu ogólnoeuropejskiego. W miarę swoich moŜliwości i swoich uwarunkowań starają się one przyczyniać do tego, by ów proces rozwijał się w sposób zrównowaŜony i by pomagał w rozwiązywaniu ogólnoeuropejskich problemów, stwarzając sprzyjające warunki, w których kaŜdy naród mógłby swobodnie dokonywać swojego wyboru. Poszanowanie narodowej, państwowej, kulturalnej i duchowej toŜsamości narodów stanowi niezbędny warunek, by poprzez okres gwałtownej zmiany, w którym się obecnie znajdujemy, narody te mogły osiągnąć nową erę pokoju." Niebawem szczerość słów Gorbaczowa miało zweryfikować Ŝycie: Związek Radziecki nie kiwnął palcem, gdy Rumuni obalili, a następnie w pierwszy dzień Świąt BoŜego Narodzenia rozstrzelali znienawidzonego komunistycznego „conducatora" Nicolae Ceausescu. 12 grudnia wsadziłem kij w mrowisko, publikując swoje oświadczenie w sprawie specjalnych uprawnień dla polskiego rządu. Zasugerowałem, aby odnieść to do prawnej regulacji następujących kwestii: restrukturyzacji gospodarki, zmian własnościowych, demonopolizacji sektora państwowego i spółdzielczego, systemu podatkowego, systemu księgowości, funkcjonowania banków, a takŜe zmian struktury państwa (w tym — samorządów terytorialnych). Dalej stwierdziłem, Ŝe aby uprawnienia przekazane rządowi były skuteczne, wydawane przezeń akty prawne musiałyby wchodzić w Ŝycie z chwilą ich ogłoszenia. Z tym, Ŝe specjalne pełnomocnictwa powinny obowiązywać przez czas ściśle określony. Senat i Sejm miałyby w tym czasie moŜliwość spokojnej pracy nad innymi waŜnymi aktami, z zachowaniem prawa do ewentualnej korekty ustanowionych przez rząd aktów prawnych. Wrzawa, jaką wywołała ta propozycja, przeszła wszelkie moje oczekiwania. Zamiast zrozumieć, Ŝe boję się narastającej niecierpliwości społecznej, zarzucono mi parcie ku dyktaturze. Koledzy z OKP stwierdzili, Ŝe dopóki nie nastąpi zmiana
180 poprzedniego aparatu władzy (nazywanego „V kolumną"), nie wolno nikomu dawać uprawnień bez kontroli parlamentarnej. Niektórzy uznali wręcz, Ŝe moja inicjatywa jest wyrazem braku rozsądku, nie znajdowali bowiem podstaw do działania szokowego. Byli wreszcie i tacy, którzy orzekli, Ŝe władza „silnej ręki" byłaby obecnie po myśli tylko klanów partyjnych. Ostatecznie wszystkie kluby parlamentarne zdecydowanie odrzuciły mój pomysł, odczytując go tu i ówdzie jako mocną krytykę parlamentu albo wywieranie na nim „presji". Niemniej ferment, jaki spowodowałem, miał dobre strony: zaczęto mówić o konieczności szybszego trybu prac ustawodawczych, o większej pracowitości i odpowiedzialności
parlamentu za losy kraju.
Śmierć dysydenta 13 grudnia 1989 Polacy mogli wreszcie po raz pierwszy dać pełny wyraz swoim odczuciom wobec wprowadzonego osiem lat wcześniej stanu wojennego (trwającego oficjalnie przez 19 miesięcy, lecz w rzeczywistości — około 5 lat). Mimo apeli powtarzanych przez cały dzień za pośrednictwem mass mediów, w większych polskich miastach odbyły się bardzo gwałtowne, choć niezbyt liczne demonstracje. W Warszawie manifestanci udali się pod siedzibę generała Jaruzelskiego, skandując: „Chcemy prezydenta, a nie — agenta!" W Katowicach tłum wybił niemal wszystkie szyby w budynku Komitetu Wojewódzkiego PZPR, ale przedtem oblano benzyną i podpalono kukłę przedstawiającą Jaruzelskiego. W Krakowie doszło do dwóch demonstracji — pokojowej i radykalnej (z próbą podpalenia komitetu PZPR). W Szczecinie atakowano siedziby PZPR i milicji. W Gdańsku, Wrocławiu, Łodzi i Poznaniu incydenty były znacznie łagodniejsze. Jaruzelski nie pokazał się publicznie, natomiast —jak to ujawnił premier Mazowiecki — generał stwierdził kilka dni wcześniej, Ŝe zamierza zabrać do grobu „tajemnicę 13 grudnia 1981". To, czego dokonał komunistyczny aparat w stanie wojennym, było kolejną zbrodnią wobec gospodarki kraju. Wyzbycie się patriotyzmu, myślenie w kategoriach dobrobytu tylko dla swoich rodzin i przyjaciół powodowało rozkradanie i rozregulowanie tego, co jeszcze miało wartość i funkcjonowało. Nikt nie zajął się nigdy aparatczykami z epoki Edwarda Gierka (grudzień 1970 — sierpień 1980). którzy za olbrzymie łapówki lokowane w zagranicznych bankach „przekonywani" byli do kupowania dla Polski przestarzałych licencji i technologii, często zresztą niekompletnych. Nikt nie policzył, ile ówczesnych kredytów z Zachodu przeszło — w bardziej lub mniej bezpośredni sposób — do Związku Radzieckiego pod rządami BreŜniewa. Nikt nie dokonał bilansu złodziejstwa funkcjonariuszy partii. SłuŜby Bezpieczeństwa, więziennictwa, milicji oraz niektórych wyŜszych oficerów wojska. Sobiepaństwo i arogancja władzy, przez nikogo nie kontrolowanej, tak dalece zaćmiła poczucie przyzwoitości, Ŝe wielu przedstawicieli czerwonego establishmentu — śmiem twierdzić — przestało być Polakami. Byli to raczej
182 szabrownicy w kraju, w którym akurat przyszło im Ŝyć. Zrujnowane fabryki, puste sklepy, ponurzy i nieuprzejmi dla siebie ludzie — oto efekt budowania najbardziej chyba zakłamanego z ustrojów. W takich warunkach rząd „Solidarności" musiał zacząć fundamentalne przygotowania do wyciągnięcia Polski z bagna — mając do dyspozycji całkowicie nieoperatywny system bankowy, nieadekwatne przepisy dotyczące biznesu i standardów przeliczeniowych oraz fatalną telefonię. Musiał wprowadzić system ekonomiczny będący zimnym prysznicem dla rozbudzenia wyczerpanej polskiej gospodarki. Dodatkowy problem stanowiło zaniedbane rolnictwo. 45 lat gospodarki nakazowej sprawiło, Ŝe obecny rząd musiał się zajmować na przykład cenami mleka czy oleju napędowego. Zaprezentowana na zjeździe „Solidarności" rolniczej straszliwa krótkowzroczność (przyjęcie metody roszczeniowej) zapowiadała długą i bardzo ciernistą drogę przemian, głównie w świadomości polskich chłopów. Kiedy jeździłem „wsłuchiwać się w nastroje ludu", atakowano mnie za ceny skupu mięsa, za nieczynne mleczarnie, za głupich prezesów, a gdy mówiłem: przecieŜ sami powinniście z tym zrobić porządek, a nie wygraŜać Wałęsie, odpowiadano: pan jest bliŜej z ministrami. Czasami naprawdę opadały mi ręce i panikowałem, Ŝe chyba za swego Ŝycia juŜ nie doczekam istotnych przeobraŜeń, ale wtedy zdarzało się zwykle coś, co znowu napełniało moje serce otuchą. Była to raczej drobnostka, szczegół, margines, lecz bardzo znamienny, sygnalizujący nowe w jakiejś dziedzinie. Dla przykładu mogę podać wręczony mi w połowie grudnia pierwszy numer „podziemnego" Biuletynu Informacyjnego „Policjant", w którym napisano: „Zmienia się świat, zmienia się Polska. Zmiany dochodzą i tam, gdzie trwałość i
niewzruszoność wydawały się być gwarancją bytu. Wyzwanie stojące przed nami niesie niepokój o przyszłość, ale i pewność, Ŝe tak, jak było, być juŜ nie moŜe. Przez wiele lat na róŜne sposoby usiłowano utrwalić w nas przekonanie o nieprzekraczalności pewnych granic. Dziś niemoŜliwe jest moŜliwe. Nie zwalnia nas to z konieczności wyboru. Czytelnikom naszego biuletynu nie Ŝyczymy wyboru »jedynie słusznej drogi«, bowiem Ŝycie zbyt boleśnie dowiodło nam, Ŝe takiej drogi nie ma. Pamiętać jednakŜe musimy o tym, aby nasze lęki i obawy nie przekreśliły nadziei na to, Ŝe jeszcze będzie normalnie." 17 grudnia doszła mnie smutna wiadomość o śmierci jednego z najwybitniejszych przedstawicieli narodu rosyjskiego, Andrieja Sacharowa — człowieka o wielkiej uczciwości i odwadze, niegdyś współtwórcy sowieckiej bomby wodorowej, a później najbardziej znanego dysydenta, uhonorowanego w 1975 roku pokojowa Nagrodą Nobla. Nie znałem dokładnie działalności Sacharowa, lecz pamiętam, Ŝe jako pierwszy wystąpił otwarcie przeciw sowieckiej okupacji Afganistanu, a potem — mimo izolacji na zesłaniu w mieście Górki — ciągle starał się gromadzić
183 i publikować zatrwaŜające dane o przebiegu tej „wojny", w której straciło Ŝycie co najmniej 15 tysięcy Rosjan i około miliona Afgańczyków. W grudniu 1986, po słynnym telefonie od Gorbaczowa (dzień wcześniej załoŜono telefon Sacharowowi), uczony mógł wrócić do Moskwy. Był juŜ wtedy człowiekiem 65-letnim, o mocno nadwątlonym zdrowiu, a mimo to zdecydował się na powrót do Ŝycia publicznego. Wspomagany przez swoją wspaniałą Ŝonę, Jelenę Bonner, znów rzucił się do walki z bezdusznością komunistycznej administracji i zakłamaniem najnowszej historii. Jeszcze 2 czerwca, przemawiając do zjazdu deputowanych ludowych, był wytupywany i wygwizdywany, gdy twierdził, Ŝe idealizowana armia sowiecka popełniła w Afganistanie po wielekroć zbrodnię ludobójstwa. Przedtem ta sama armia, która wyzwoliła w czasie wojny Budapeszt i Pragę, wkroczyła ponownie do tych miast w latach 1956 i 1968 na „prawach" agresora. W trakcie ubiegania się o mandat deputowanego z ramienia Akademii Nauk ZSRR, Andriej Sacharow przedstawił swój program wyborczy, który — moim robotniczym zdaniem — powinien stać się drogowskazem dla całego sowieckiego imperium w dobie pieriestrojki. W skład tego programu wchodziły następujące elementy: sprawiedliwość społeczna i narodowa, wykorzenienie następstw stalinizmu na rzecz państwa prawa, efektywna i ekologicznie bezpieczna gospodarka, poparcie dla polityki rozbrojenia i pokojowego rozwiązywania konfliktów regionalnych. Owe cztery punkty zawierały szczegółowo rozwinięte konkrety. Sacharow wyprzedził epokę (przynajmniej we własnym kraju), ale nie zdąŜył juŜ doczekać wprowadzenia w Ŝycie swoich postulatów. Dowiedziawszy się o nagłym zgonie lidera sowieckiej opozycji, postanowiłem wziąć udział w jego pogrzebie — 18 grudnia. Wpierw jednak wysłałem do wdowy telegram kondolencyjny, gdzie napisałem między innymi: „Odszedł od nas człowiek, który był symbolem mądrości i odwagi. Dziś fala reform, o które walczył, rozlewa się na całą Europę Wschodnią. Wyłania się, tyle nowych, trudnych problemów, przy rozwiązaniu których brakować będzie jego cennego głosu." Oficjalnymi gośćmi na pokładzie rządowego „Jaka-40" byli wraz ze mną w drodze do Moskwy poseł-redaktor Adam Michnik i senator Edward Wende. Po dwóch godzinach lotu, juŜ za Smoleńskiem, pilot odebrał wiadomość, Ŝe lotnisko w Moskwie jest zamknięte z powodu nagłej zmiany temperatury i oblodzenia pasów startowych. Wobec tego nasz odrzutowiec został skierowany do Leningradu, gdzie w towarzystwie polskiego konsula zwiedziliśmy bardzo zaniedbaną starą część miasta. Po kolejnych dwóch godzinach ruszyliśmy z powrotem na aerodrom, by wystartować do Moskwy. Przybyliśmy tam ostatecznie dopiero w pięć godzin po pogrzebie, ale taki sam los spotkał parę innych delegacji zagranicznych. Mimo wszystko z lotniska pomknęliśmy prosto na cmentarz Wostriakowski. Wojsko
184 kończyło właśnie zdejmowanie posterunków regulujących wcześniej przepływ 60tysięcznego konduktu, a mur cmentarny i okolice bramy wjazdowej tonęły w kwiatach.
Podobnie zresztą jak mogiła, na której wspólnie z Michnikiem złoŜyliśmy wieniec w imieniu „Solidarności" (wybijało się na nim „V" z kremowych gerber). Wieczorem w hotelu „Rossija" wzięliśmy udział w oficjalnej stypie nazywanej tutaj „wspominkami". Uczestniczyło w niej ponad 400 osób, wśród których była jednak tylko garstka prawdziwych przyjaciół zmarłego... W Muzeum Muru Berlińskiego przy Check Point Charlie urządzono stałą ekspozycję pod tytułem „Od Gandhiego do Wałęsy". Na budynku tegoŜ muzeum widnieje tablica w języku niemieckim o następującej treści: „»Solidarność«. Walka bez uŜycia siły. Najwięcej moŜna zdziałać na rzecz pokoju w warunkach wolności. Gandhi, Martin Luther King, Sacharow, Wałęsa tworzą równieŜ twoją przyszłość." JakŜe byłem zaszczycony dowiedziawszy się, Ŝe postawiono mnie w jednym rzędzie z postaciami wręcz monumentalnymi. Lech Wałęsa — elektryk z Gdańska — nie czuł się godzien, by go przyrównywać do ludzi, którzy wnieśli tak wiele do idei walki o wolność i godność. Zawsze byłem przede wszystkim praktykiem, mniej zaś ideologiem. Kiedy umarł Andriej Sacharow, zostałem raptem jedynym przy Ŝyciu człowiekiem wymienionym na zachodnioberlińskiej tablicy. Kończył się rok 1989, nazywany przez niektórych „jesienią ludów". W Polsce jego oficjalnym akcentem było przemianowanie nazwy państwa: z Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej znowu (jak przed drugą wojną) na Rzeczpospolitą Polską. Przekształcono takŜe godło, przywracając białemu orłu złotą koronę; z tym, Ŝe zmianę druków, szyldów, pieczątek i pieniędzy postanowiono rozłoŜyć na 5 lat. W ten sposób po kolei przywracano te symbole, które w Ŝyciu kaŜdego narodu są odczuwane jako niezwykle waŜne dla jego toŜsamości i suwerenności (niebawem miano takŜe odrzucić nieadekwatną nazwę „milicja obywatelska" na rzecz zwyczajnej „policji"). Osobiście brakowało mi jeszcze jednego gestu: przywrócenia oficerom wojska rogatywek — czapek z kwadratowym wierzchem — których tradycja sięga w Polsce co najmniej połowy XVIII wieku. Swego czasu w takie nakrycia głowy wyposaŜono, co prawda, kompanię reprezentacyjną, ale zaczęło to przypominać trochę skansen albo rezerwat.
Koniec PZPR Podczas niemal wszystkich wywiadów prasowych, których udzieliłem u progu 1990 roku, zadawano mi pytanie, czy nadal obowiązują umowy Okrągłego Stołu. Odpowiadałem, Ŝe obowiązują, ale muszą być juŜ odmiennie rozumiane, bo nawet Pismo Święte inaczej interpretowano dawniej, a inaczej dzisiaj (z tym, Ŝe wymowa dekalogu pozostaje taka sama). Kiedy siadaliśmy do negocjacji, mieliśmy w kraju niezwykle napiętą sytuację i ograniczone moŜliwości manewru. Po dziewięciu miesiącach zmieniła się konfiguracja polityczna, zaistniał nowy rząd, niemniej ciągle uwaŜałem, Ŝe naleŜy zachować sens Okrągłego Stołu, czyli konieczność porozumiewania się róŜnych sił. Byłem przeciwny drobiazgowemu rozliczaniu minionych 45 lat, bo przecieŜ odwet rodzi odwet, terroryzm odpłacany jest terroryzmem. Oczywiście, twierdziłem, poszczególnych „sterników" trzeba by napiętnować chociaŜ na papierze, ale generalnie za minioną epokę powinni się wziąć historycy, a nie sędziowie. Kiedy pytano mnie o dalsze losy polskiej lewicy, mówiłem tak: niech przyjdą nowi ludzie, mający jakąś wiarygodność, która nie będzie się kojarzyła ze stalinizmem. Silna lewica jest Polsce potrzebna, bo sama prawica to teŜ niebezpieczny przechył, ale niechlubny czas PZPR dobiega juŜ końca... W dniach 3-5 stycznia przebywali w Polsce, na zaproszenie Senatu, przedstawiciele opozycji demokratycznej z NRD, między innymi profesor Jens Reich i malarka Barbel Bohley z „Nowego Forum" oraz filozof Wolfgang Templin z „Pokoju i Praw Człowieka". 4 stycznia grupa ta odwiedziła mnie w Gdańsku, a wtedy mogłem się przekonać, jak odmiennymi sprawami Ŝyją NRD-owcy. Perspektywa zjednoczenia Niemiec sprawiła, Ŝe problemy gospodarcze przechodziły jakby w sposób naturalny na potęŜnego brata, czyli RFN, chociaŜ działacze opozycji dostrzegali takie minusy, jak choćby brak w NRD
prawdziwych związków zawodowych, co mogło prowadzić do długotrwałego traktowania mieszkańców tej części Niemiec jak obywateli drugiej kategorii. W sumie byliśmy zgodni w jednym — Ŝe stosunki, między narodami będą się harmonizowały w miarę wy równy-
186 wania poziomów gospodarczych, zatem mur berliński nie powinien zostać przesunięty na granicę polsko-niemiecką, lecz naleŜałoby go rozebrać do fundamentów. W niedzielę 14 stycznia odbyłem w Warszawie godzinną rozmowę z premierem Japonii Toshiki Kaifu, którego parę godzin wcześniej podejmował premier Tadeusz Mazowiecki. Dyskutowaliśmy przede wszystkim o zintensyfikowaniu inwestycji japońskich w Polsce, a na koniec otrzymałem formalne zaproszenie do Japonii. TegoŜ dnia spotkałem się z premierem Mazowieckim, który rozwaŜał wystąpienie do Sejmu z propozycją przyspieszenia wyborów samorządowych. PoniewaŜ było to zgodne z moimi wcześniejszymi sugestiami, następnego dnia wydałem oświadczenie, w którym stwierdziłem: „Rozwiązania przyjęte przez Sejm i rząd są, w mojej opinii, wprowadzane zbyt wolno przez struktury pośredniego szczebla władzy. Zmiany następują w tempie, które nie rokuje szans ich skutecznego, szybkiego wprowadzenia. Nie widzę innego wyjścia, jak zwrócenie się do Sejmu i rządu Rzeczpospolitej Polskiej o przyspieszenie terminu wyborów do samorządów lokalnych." Premier Mazowiecki obraził się na mnie, Ŝe ukradłem mu pomysł, choć dobrze wiedział, Ŝe juŜ moje wcześniejsze nawoływanie o specjalne pełnomocnictwa dla rządu były niczym innym, jak chęcią przyspieszenia procesu przemian. W czwartek 18 stycznia odwiedził mnie w Gdańsku ambasador ZSRR Władimir Browikow i myślę, Ŝe streszczenie tej rozmowy nie znudzi czytelnika. Rozpocząłem od stwierdzenia, Ŝe system komunistyczny, budowany na czołgach, odchodzi powoli w przeszłość, a więc jeśli chcemy po nowemu ułoŜyć stosunki międzypaństwowe, musimy wpierw szczerze wyjaśnić białe plamy w najnowszej historii: napaść ZSRR na Polskę 17 września 1939, wymordowanie 15 tysięcy polskich jeńców (głównie oficerów oraz inteligencji), niewolniczą pracę setek tysięcy Polaków wywiezionych na Syberie. Zaznaczyłem przy tym, Ŝe powinniśmy mieć swobodny turystyczny dostęp do wszystkich miejsc dawnej Rzeczpospolitej, gdzie spoczywają kości naszych dziadów, gdzie są pomniki naszej kultury. Powiedziałem takŜe: dotąd wasza partia Ŝyła w komitywie z naszą partią, a naleŜałoby wreszcie zadbać o prawdziwą przyjaźń między narodami. Nie chcemy niczego narzucać, lecz wy takŜe nie narzucajcie, bo wszystkie W7asze obecne problemy wewnętrzne wynikają właśnie z narzucania. Radziecki gość odpowiedział gładko: podzielam pańskie odczucia w odniesieniu do tego, co napawa troską i jątrzy. Nie wywołuje teŜ protestu z mojej strony, gdy słyszę gorzkie słowa o tragicznych kartach naszej wspólnej historii. Gdyby historię, jak taśmę video, moŜna było cofnąć i nagrać od nowa, byłbym jednym
187 z pierwszych, którzy zrobiliby to zupełnie inaczej. Myślę, Ŝe tutaj bylibyśmy współautorami. Niestety, historia (jak matka) jest nam dana ze swoimi zaletami i wadami. Powiedział pan, panie Wałęsa, Ŝe jesteśmy skazani na sąsiedztwo. To prawda. Musimy zatem dumać nad tym, jak Ŝyć do siebie twarzami, a nie plecami. Dziś droga do porozumienia została oczyszczona z ideologii, wobec czego kaŜdy z naszych narodów moŜe swobodnie dąŜyć do realizacji własnych interesów państwowych. Głęboko zaczerpnąłem powietrza, by wrócić do konkretów: panie ambasadorze, powiedzenie, Ŝe pakt Ribbentrop-Mołotow jest niewaŜny, to dopiero pół zdania; drugie pół to odpowiedź na pytanie, co z efektami tego paktu? Oczywiście, nie zamierzamy napadać na Związek Radziecki, by odebrać utracone tereny, ale tam są doczesne szczątki naszych przodków i liczne pamiątki narodowe! Musimy mieć do tego swobodny dostęp, aby choć w części ukoić pamięć dawnych krzywd. I jeszcze jeden problem — nie chcemy wyrzucać z Polski waszych Ŝołnierzy, bo liczymy, Ŝe wyjadą sami. Wiem, Ŝe pan Gorbaczow dostał w spuściźnie po Stalinie, Chruszczowie i BreŜniewie kłopoty najcięŜszego kalibru, ale my o swoich sprawach teŜ nie moŜemy zapominać. Jeśli ma być
po nowemu, trzeba mówić otwarcie, a my wszystko dotąd wyrywamy „siłą". Ambasador odchrząknął i wyrecytował, Ŝe wspólną granicę państwową w obecnym kształcie trzeba uznać za nieodwracalny fakt historyczny. Następnie podkreślił, Ŝe na Ukrainie czy Białorusi rozlegają się głosy miejscowych nacjonalistów, by odebrać Polsce jeszcze Białystok, Przemyśl, Chełm i tak dalej, lecz jest to opcja nierozumna i nieszlachetna. Co do wojsk radzieckich w Polsce i innych krajach, to rzeczywiście juŜ powoli przeŜytek — bodajby nigdy więcej przydatny. Oczywiście, Rosjanie patrzą na tę kwestię odmiennie niŜ Polacy, co nie zmienia zasady, Ŝe jeŜeli rząd polski wystąpi o wycofanie jednostek Czerwonej Armii ze swego terytorium, to „rząd radziecki wnikliwie rozpatrzy sprawę". Z kolei przeszliśmy do tematów ekonomicznych, zahaczając o komputery, finanse i reformy. Ja powiedziałem, Ŝe ZSRR jest jak wielki, mało zwrotny kontenerowiec, podczas gdy Polska jedzie samochodem osobowym i szybciej bierze ostre zakręty. Browikow przytoczył metaforę, Ŝe kiedy kret wychodzi na powierzchnię ziemi, czuje się ślepy. Dotknęliśmy równieŜ tematu buntującej się, niezadowolonej młodzieŜy, dla której takie słowa, jak „patriotyzm" czy „interes bloku", to puste pojęcia. Napomknęliśmy (głównie ja) o przekłamaniach w podręcznikach historii na temat autentyczności obecnego polskiego rządu jako reprezentanta społeczeństwa, o planach moŜliwie szybkiego dojścia do jednoczącej się Europy. Kiedy jednak poruszyłem sprawę politycznego zniecierpliwienia polskiego społeczeństwa, ambasador trochę się usztywnił, konstatując: dzisiaj mądrość polityków
188 — i polskich, i radzieckich — polega na tym, Ŝe nie chcą dopuścić do Ŝadnych wybuchów... Wybuchy to znowu krew... 25 stycznia zapoczątkowałem nowy zwyczaj — organizowania swoich konferencji prasowych w róŜnorodnych zakładach pracy. Inauguracja nastąpiła oczywiście w Stoczni Gdańskiej, gdzie powiedziałem częściowo do prasy, a częściowo do robotników: „Słyszę ostatnio, Ŝe odłączamy od mas, rozmawiamy tylko z »górą«, pijemy koniaki i nie rozumiemy ludzi pracy. śeby spacyfikować takie opinie, postanowiłem swoje cotygodniowe spotkania z dziennikarzami organizować wśród robotników i chłopów, chcąc zawczasu wiedzieć, co w trawie piszczy. Traktujcie mnie przede wszystkim jako związkowca i tylko trochę jako polityka-amatora. Pewne sprawy w przeszłości przeprowadziłem niedemokratycznie, ale po to, by inni w przyszłości mogli mieć demokrację." W niedzielę 28 stycznia zasiadłem przed telewizorem, aby obejrzeć spektakl spodziewany od wielu tygodni: Polska Zjednoczona Partia Robotnicza (w której nazwie tylko słowo „partia" było prawdziwe) przeprowadzała samounicestwienie na swoim ostatnim zjeździe. W poniedziałek o godzinie 1.36 większość delegatów zdecydowała o rozwiązaniu PZPR i przekazaniu jej spuścizny nowo zawiązanej Socjaldemokracji Rzeczypospolitej Polskiej, której szefem został młody, zdolny aparatczyk Aleksander Kwaśniewski. Natomiast mniejszość utworzyła niebawem Polską Unię Socjaldemokratyczną pod wodzą gdańszczanina Tadeusza Fiszbacha. W ten sposób pękła sztucznie podtrzymywana „jedność" lewicy i zawaliła się budowana na kłamstwie hegemonia czerwonych kumotrów. PZPR od początku swego istnienia była jedyną realną władzą w kraju, co oczywiście szybko doprowadziło do degeneracji jej wyŜszych przedstawicieli — nierzadko ludzi prymitywnych, mściwych. W przemyśle, w środowiskach naukowych, w administracji trudno było zrobić karierę albo tylko pracować w odpowiednich warunkach, jeśli się nie „naleŜało". Partia dublowała wszystkie istotniejsze stanowiska administracyjne (od rządu aŜ po naczelników gmin), na które zresztą powoływano i tak jedynie... członków partii. Bez Ŝenady i bez zahamowań partyjni bonzowie okradali państwową kasę, wyciągając nie kończące się „dofinansowania z budŜetu". Tłamszono przy tym przejawy krytyki systemu, wsadzając ludzi do więzień, wyrzucając z pracy (i czasami uniemoŜliwiając jej podjęcie w promieniu 150 kilometrów), nie przyjmując „opozycyjnej hołoty" na studia i tak dalej.
Trudno się dziwić, Ŝe po 45 latach takich metod PZPR stała się organizacją powszechnie znienawidzoną. Trudno przypuszczać, aby wiele osób płakało na jej pogrzebie. Na gruzach PZPR powstały więc dwie nowe partie — obie uznające się za socjaldemokratyczne. Sytuację tę sprawiło wycofanie się Mieczysława Rako-wskiego, przewidywanego lidera partyjnych konserwatystów, a takŜe postawa
189 otwartego na rzeczywistość Tadeusza Fiszbacha, który stwierdził: „Jeśli weźmiemy tych samych ludzi i utworzymy nową partię, nikt nam nie uwierzy. Wiarygodność jest waŜniejsza niźli jedność, dlatego to nieprawda, Ŝe rozerwałem partię. Działacz nie staje się socjaldemokratą w ciągu jednej nocy, a ja zebrałem sporą grupę zwolenników7 nowej koncepcji lewicy polskiej." Podstawowa róŜnica między obydwiema partiami polegała na analizie przeszłości PZPR-owskiej. Fiszbach, były I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku (wyrzucony po 13 grudnia 1981) na czele listy partyjnych błędów znalazł stan wojenny. Z kolei Kwaśniewski odŜegnywał się od potępiania minionego okresu, mówiąc tylko o konieczności gruntownego zreformowania się dla przyszłości, przy czym skład prezydium dobrał miedzy innymi z elementów „betonowych" i skompromitowanych. Takim sposobem, przy pomocy zdegustowanych sobą komunistów, wyszliśmy znowu na czoło przemian w Europie Wschodniej. Ale teraz, skoro zagroŜenia dla Polski nie stanowiły juŜ wojska radzieckie, skoro osiągnęliśmy suwerenność zewnętrzną i niezaleŜność wewnętrzną, naleŜało maksymalnie złagodzić trudy Ŝycia codziennego, wynikające z trwającego, a nawet moŜe narastającego kryzysu. Co prawda, rządowi — za sprawą planu wicepremiera Leszka Balcerowicza (który wydębił wreszcie z Zachodu fundusz stabilizacyjny) — udało się przyhamować hiperinflację, ale Polacy nadal zarabiali 80-ł 00 dolarów miesięcznie przy wielu cenach zbliŜonych do poziomu zachodnioeuropejskiego. Pytany w tym czasie przez dziennikarzy, dlaczego „Solidarność" nie przechodzi na pozycje czysto związkowe, odpowiadałem, Ŝe najpierw trzeba stworzyć wydajną gospodarkę, a dopiero potem Ŝądać przywilejów dla świata pracy (zupełnie odmienne — typowo roszczeniowe — stanowisko zajmowali związkowcy spod sztandaru OPZZ). Wielokrotnie w owym czasie musiałem takŜe wypowiadać się na temat przewidywanego bezrobocia, które — według rozmaitych szacunków — objąć mogło od 0,5 do 3 milionów Polaków. Moja opinia była następująca: najpierw sprowadzić filie zachodnich banków i stworzyć im odpowiednie warunki do zakotwiczenia w polskim pejzaŜu, a następnie rozpocząć modernizację zakładów oraz opracować i wprowadzić w Ŝycie kompleksowy program robót publicznych w całym kraju. Przekonywałem, Ŝe 80 procent substancji polskich miast wymaga odremontowania i odmalowania, a połowa dróg — wyrównania i połoŜenia nowych nawierzchni. Problem polega na tym — objaśniałem — Ŝe u nas przy jednej łopacie pracuje kilku ludzi, czyli powstaje dylemat: dołoŜyć łopat czy przesunąć ludzi? W dniu 30 stycznia 1990 — gdy w Poroninie jacyś młodzi radykałowie zrzucili z cokołu pomnik Lenina (dar robotników Leningradu dla Polski sprzed 40 lat) — premier Tadeusz Mazowiecki złoŜył w Strasburgu formalny wniosek o przyjęcie Rzeczpospolitej Polskiej do Rady Europy, mówiąc: „Zawsze byliśmy obecni
190 w Europie jako naród, teraz wracamy do niej jako państwo". Przedstawiciele Rady Europy stwierdzili jednak bez ogródek, Ŝe podstawowym warunkiem rozpatrzenia kandydatury Polski jako trzynastej złotej gwiazdki na granatowym sztandarze Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej są wolne wybory. Natomiast zupełnie inne, bo o charakterze ekonomicznym, warunki postawił Międzynarodowy Fundusz Walutowy, przyznając Polsce poŜyczkę w wysokości 725 milionów dolarów. Czekały nas znowu wyrzeczenia i podwyŜki cen, ale z perspektywą, Ŝe w ciągu pół roku poziom inflacji spadnie do 1-2 procent, Ŝe po uporządkowaniu gospodarki rozpoczniemy serię przemian instytucjonalnych, prywatyzując duŜą liczbę przedsiębiorstw, realizując ustawę antymonopolową i ustawę dotyczącą upadłości nieefektywnych przedsiębiorstw, a takŜe wprowadzając reformę systemu ban-
kowego. W ciągu kilku lat pragnęliśmy nadrobić to, co komuniści zabagnili przez lat 45. Mieliśmy przy tym świadomość, Ŝe na doświadczenia w naszym laboratorium z uwagą patrzy wciąŜ potęŜna Moskwa.
Przyspieszenie Z chwilą gdy znikła partia, której istnienie jednoczyło szeregi kierownictwa „Solidarności", pojawiły się w łonie naszego ruchu pewne róŜnice zdań — zrazu drobne, potem coraz bardziej zasadnicze. W pierwszym rzędzie rozbieŜności dotyczyły odpowiedzi na trzy pytania: 1) Jak długo Polacy będą popierać rząd Mazowieckiego, obiecujący im początkowo tylko pot i łzy? 2) Czy umowa Okrągłego Stołu, zawarta między „Solidarnością" i komunistami, straciła waŜność wraz z upadkiem PZPR, a więc np. czy kolejne wybory powszechne, uzgodnione podczas Okrągłego Stołu dopiero na 1993 rok, powinny zostać maksymalnie przyspieszone, by społeczeństwo mogło uzyskać w pełni demokratyczny parlament? 3) Czy Polska powinna podtrzymywać szczególne stosunki z ZSRR (jak chciałby premier Tadeusz Mazowiecki), czy teŜ mogłaby je ochłodzić na rzecz zwrócenia się jeszcze bardziej w stronę Europy Zachodniej (co sugerował przewodniczący Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego prof. Bronisław Geremek)? W późniejszym etapie doszło wśród nas do przetasowań politycznych— między innymi rzekomo z powodu „skłonności autokratycznych w kierownictwie » Solidarności«" — a podstawowe pytanie brzmiało: czy iść do przodu ostro, pod „berłem" Wałęsy, czy teŜ budować demokrację ślamazarnie, warstwa po warstwie? Kilkakrotnie stawiałem rząd Mazowieckiego w niezręcznym połoŜeniu, mówiąc głośno, co myślę. Wytykali mi to niektórzy, podkreślając brak uprzejmości. Odpowiadałem, Ŝe moja rola nie polega na tym, aby okazywać się uprzejmym, lecz skutecznym. Oświadczałem takŜe, Ŝe będę popierał rząd do chwili II Zjazdu „Solidarności", potem zaś przyjrzę się skuteczności ministrów, dość mam bowiem obrywania za czyjeś chybione decyzje (pamiętamy, Ŝe co tydzień spotykałem się z róŜnymi grupami pracowniczymi). Wykrzykiwałem przy tym, gdzie mogłem, Ŝe najtrudniejszym zadaniem jest uporanie się z tak zwaną nomenklaturą, a więc ludźmi, którzy stanowili wtyczki systemu komunistycznego na kaŜdym szczeblu — w administracji, armii, policji. Udowadniałem, Ŝe narastające napięcie społeczne
792 jest między innymi właśnie wynikiem dalszej bezkarności i sobiepaństwa powiązanej licznymi nićmi sitwy. Główny motyw przychodzących do mnie tysięcy listów był ciągle ten sam: na „dole" nic się nie zmieniło, nomenklatura popełnia liczne naduŜycia, a nawet jawnie sabotuje decyzje rządu i parlamentu. Częściowym środkiem zaradczym mogło tu być jedynie jak najszybsze przygotowanie wyborów samorządowych. Jako szef „Solidarności" nigdy nie pchałem się bezpośrednio do rządzenia, nie próbowałem jednoznacznie ingerować w poczynania władzy. PoniewaŜ jednak obecny rząd nie miał czasu wysłuchiwać pretensji zgorzkniałego społeczeństwa, brałem na siebie ten niełatwy obowiązek, a wypływające wnioski przekazywałem w jędrnej formie komu trzeba. JuŜ jesienią 1989 wykrystalizowały się trzy ośrodki opiniotwórcze — o jednym opozycyjnym rodowodzie, lecz coraz większej autonomii: NSZZ „Solidarność" (praźródło), Obywatelski Klub Parlamentarny (pod wodzą prof. Bronisława Geremka) i rząd Tadeusza Mazowieckiego. OKP działał niekiedy z duŜym krytycyzmem wobec projektów rządu, który starał się sumiennie spełniać swoją rolę w zakresie władzy wykonawczej. „Solidarność" była ciągle zapleczem i gwarantem, magazynem kadr i punktem odniesienia. Lech Wałęsa, jako ostateczny arbiter, wkraczał rzadko, lecz jeśli juŜ, to z hałasem. Jestem samoukiem i moŜe dlatego staram się obserwować otoczenie z duŜą wnikliwością. Potem wyciągam wnioski, trawię, analizuję, by ewentualnie w przyszłości nie popełnić takich samych błędów albo Ŝeby wypaść lepiej niŜ ostatnim razem. Nie czuję się dobrze, gdy
muszę udawać dyplomatę, ale teŜ nie mam wielkich kompleksów, bo myślę, Ŝe coś tam udało mi się w Ŝyciu osiągnąć. Lubię grać i wygrywać, dlatego nieczęsto decyduję się na gwałtowne ruchy. W dniach 8-11 lutego 1990 odbyło się w Stoczni Gdańskiej regionalne II Walne Zebranie Delegatów NSZZ „Solidarność", gdzie bez trudu zostałem wybrany jednym z reprezentantów na II Zjazd Krajowy. Miałem w tym oczywiście taki cel, by ponownie ubiegać się o stanowisko przywódcy całej „Solidarności". Zdobycie owej pozycji pozwalałoby snuć dalsze plany — na przykład działalności społecznej na arenie międzynarodowej. Chwilami miałem juŜ dosyć, jako związkowiec, pouczania innych w zakresie prawideł Ŝycia politycznego, lecz wyglądało na to, Ŝe mój czas jeszcze się nie skończył. Mniej więcej w połowie lutego zaczęła nabrzmiewać problematyka gwarancji dla granic Polski w aspekcie toczonych coraz jawniej przygotowań do zjednoczenia Niemiec. Warunki tego zjednoczenia, zabezpieczające Europę przed kolejną germańską ekspansją terytorialną, miały określić 4 mocarstwa — USA, ZSRR, Wielka Brytania i Francja — dopuszczając do części obrad przedstawicieli obu państw niemieckich. W związku z powyŜszym rząd polski podjął intensywne
793 działania, aby model konferencji 2 + 4 zamienić na 2 + 5 (z udziałem Polski). Pragnąc dołoŜyć tutaj swoją cegiełkę, wystosowałem w dniu l marca 1990 list otwarty do Ernsta Breita, przewodniczącego zachodnioniemieckiej centrali związkowej DGB, w którym napisałem: „Drogi Kolego, zwracam się do Ciebie jako przyjaciela »Solidarności« i przyjaciela Polski o to, abyś swoim autorytetem i autorytetem organizacji związkowej, którą reprezentujesz, poparł stanowisko Polski w sprawie udziału w konferencji czterech mocarstw i dwóch państw niemieckich, a takŜe koncepcję traktatowego potwierdzenia nienaruszalności granic na Odrze i Nysie. Myślę, Ŝe zbędne byłoby tutaj przedstawianie argumentów, jako Ŝe są one Tobie dobrze znane. Europa stoi w obliczu przemian, zmienia się teŜ oblicze państw niemieckich. DąŜenia zjednoczeniowe Niemiec uwaŜam za naturalne i śledzę ich przebieg z zainteresowaniem. Znając Twoje poglądy w kwestii stabilizacji ładu pokojowego na naszym kontynencie, liczę na zrozumienie i poparcie dla naszego stanowiska." O ile wiem, list ten wywarł pewien wpływ na koncepcję rokowań, ale ze strony rządu Mazowieckiego nie usłyszałem nawet słowa „dziękuję", podobnie zresztą jak w innych przypadkach. W ten sposób dawano mi do zrozumienia, Ŝe nie potrzeba juŜ supermana. JakŜe jednak mogłem się nie wtrącać, skoro otrzymywałem codziennie dziesiątki sygnałów, Ŝe dramatyczny wzrost cen i zamroŜone płace powodują narastanie niechęci społecznej do „Solidarności". Znaleźli się nawet tacy głupcy, którzy zaczęli wzdychać za powrotem komunizmu, „bo dzięki długom państwowym półki w sklepach były pełniejsze, a dzięki dotacjom — Ŝywność tańsza". Zawsze przeraŜało mnie owo myślenie kategoriami pełnego Ŝołądka na dzisiaj — bez wyobraŜeń o przyszłości, dlatego powtarzałem za doradcami: najwaŜniejszą sprawą jest ścisła kontrola budŜetu państwa, pozwalająca utrzymać stabilność kursu wymiany i w ten sposób powstrzymująca tendencję wzrostu cen. Taki program wywoływał oczywiście bolesne dolegliwości i presję na zwiększanie płac, ale ugięcie się rządu w tym momencie oznaczałoby zaprzepaszczenie wszystkich korzyści osiągniętych dzięki likwidacji państwowych subsydiów. DrŜałem, aby Polacy wytrzymali w determinacji i nadal nie podejmowali strajków rozumiejąc, Ŝe mają do czynienia z najwaŜniejszym okresem dla powodzenia reform. 17 marca spotkałem się na Przełęczy Karkonoskiej z niedawno wybranym prezydentem Czechosłowacji Vaclavem Havlem. Do tego rendez-vous doprowadzili działacze Solidarności Polsko-Czechosłowackiej — Adam Michnik, Zbigniew Janas, Jan Lityński — którzy przylecieli wraz ze mną helikopterem w pobliŜe czeskiego schroniska górskiego „Spindlerova Bouda". Miejsce wybrali nieprzypadkowe. To tutaj w drugiej połowie lat siedemdziesiątych polscy i czescy dysydenci (m.in. Havel) rozpoczęli regularne nadgraniczne zloty, w trakcie których dys-
194 kutował sytuację polityczną oraz redagowali wspólne komunikaty. Prezydent
Czechosłowacji przyleciał 40 minut po mnie (ja w tym czasie zwiedzałem „dysydencką" wystawę fotograficzną, obrazującą dawne lata, zorganizowaną w... bardzo do niedawna prawomyślnej polskiej straŜnicy granicznej). Tłum entuzjastycznie nastawionych turystów, głównie czeskich, sprawił, Ŝe przez dobre 10 minut nie mogliśmy do siebie dotrzeć, mimo cięŜkiej pracy słuŜb ochrony. KrąŜyliśmy wokół w strasznym ścisku jak dwa oka cyklonu, by jednak wreszcie paść sobie w objęcia. Następnie przy akompaniamencie wygniatanych szyb weszliśmy do „Spindlerovej Boudy" na obiad, podczas którego prowadziliśmy kurtuazyjne rozmowy o wszystkim i o niczym. Cieszyliśmy się po prostu z samego faktu spotkania. Tak teŜ to przedstawiliśmy godzinę później w odległym o kilkaset metrów polskim schronisku „Odrodzenie", podczas konferencji prasowej, wręczając dziennikarzom podpisane wcześniej oświadczenie. Ktoś powiedział, Ŝe skoro Wałęsa jest z zawodu elektrykiem, a Havel chemikiem, moŜna łatwo doprowadzić do procesu elektrochemicznego, stanowiącego podstawę ładowania akumulatorów. We wtorek 20 marca po raz pierwszy w Polsce otrzymałem doktorat honoris causa — przyznany przez senat Uniwersytetu Gdańskiego (do tej pory zrobiło to 14 uniwersytetów zagranicznych, zaocznie). Dziennikarz Zbigniew Gach, który od początku 1990 roku publikuje na mój temat uszczypliwe felietony w solidarnościowym „Tygodniku Gdańskim", napisał po tej uroczystości: „Przewodniczący »S« po raz pierwszy odebrał dyplom doktorski osobiście, ubrany w czarną togę, jasnogranatową pelerynkę i takiŜ biret. Krocząc w orszaku na ceremonię, ledwie umiał powstrzymać wybuch śmiechu, gdy przyklęknął przed nim współpracownik agencji Associated Press, skądinąd ministrant księdza kanonika. Za to później, kiedy rektor Czesław Jackowiak powiedział: »Panie Lechu Wałęsa, nadaję panu tytuł, godność i przywileje doktora honoris causa Uniwersytetu Gdańskiego«, przewodniczącemu jakby zwilgotniały oczy. Chór uniwersytecki pociągnął w tym momencie XIV-wieczny hymn Gaude, Mater-Polonia,prolefecunda nobili... (Ratuj się, Matko-Polsko, płodna w szlachetne potomstwo...)." Mimo splendorów i miłych spotkań nie zapomniałem o sprawach najwaŜniejszych — przynajmniej według mojego rozeznania — i pod koniec marca znowu zacząłem grzmieć: „Rząd od pół roku jedzie na grzbiecie związku zawodowego. Przez ten czas mógł zbudować sobie zaplecze, a nawet partię polityczną. Jeśli się zdenerwuję, wezmę wszystko w swoje ręce i pokaŜę, jak się rządzi." Wiedziałem, co mówię. W marcu rozpoczęliśmy, jako związek, robocze spotkania z przedstawicielami ministerstw, których główną troską było przypominanie nam, by zredagować wspólny komunikat. Potem rząd mówił na prawo i lewo, Ŝe spotkanie
795 nie było bezowocne, skoro wydaliśmy wspólny komunikat. W rzeczywistości początkowo nie mogliśmy dojść do Ŝadnych powaŜnych ustaleń w zakresie elementarnych spraw, jak prywatyzacja, wskaźnik indeksacyjny, place w sferze budŜetowej czy płaca minimalna, a nasze „wspólne komunikaty" były raczej protokołami rozbieŜności, przywodzącymi na myśl negocjacje Okrągłego Stołu. 4 kwietnia, podczas trzeciego spotkania z przedstawicielami rządu, zaistniał moment, kiedy związkowcy zapragnęli wyjść z sali obrad — tak zaczęła ich draŜnić „elastyczność" beztroskich urzędników. Omawiano „ideologię" walki z bezrobociem, rolę „Solidarności" przy zatrudnianiu i zwalnianiu pracowników oraz ochronę interesów emerytów, inwalidów, młodzieŜy i przedstawicieli wolnych zawodów. W Ŝadnej z tych spraw nie osiągnięto konkretnych ustaleń, co wołało juŜ o pomstę do nieba! Chwilami złość narastała we mnie do tego stopnia, Ŝe zaczynałem kląć. Od miesięcy wskazywałem rządowi konieczność przyspieszenia reform, abyśmy się wszyscy nie obudzili któregoś ranka z ręką w nocniku. PoniewaŜ mnie nie słuchano, a przede wszystkim w ogóle nie przejmowano się tym, co mówią ludzie, postawiłem sprawę następująco: „Solidarność" zmuszona jest do pokazania się wreszcie jako prawdziwy związek zawodowy, a podstawowym zadaniem związku zawodowego jest walka z bezrobociem. JeŜeli bezrobocie staje się elementem gospodarki, obowiązkiem związku jest nagłaśnianie krzywd pracowniczych i podejmowanie wszelkich moŜliwych działań,
aby je minimalizować. Dosyć inkubatora dla rządu, któremu naleŜą się regularne cięgi.
Zjazd W pierwszej połowie kwietnia 1990 odbyłem dwa ciekawe spotkania z wicepremierami: Kanady — Donem Mazankowskim, oraz Czechosłowacji — Janem Ćarnogurskim. Podczas wizyty Dona Mazankowskiego stwierdziłem: „W Polsce jest takie powiedzenie, Ŝe jak coś idzie dobrze, to juŜ prawie Kanada. Nie ukrywam, Ŝe chciałbym, aby stopa Ŝyciowa w Polsce równała się kanadyjskiej, ale sami nie damy rady, jeśli nie pomoŜecie, nie zainwestujecie." Wicepremier Mazankowski odparł, Ŝe towarzyszy mu 29 przedstawicieli biznesu, którzy przyjechali właśnie robić interesy. Ponadto zapewnił, Ŝe Kanada, poza ogólnym pakietem pomocy, zamierza podpisać takŜe deklarację intencji w sprawie unowocześnienia polskiego rolnictwa. Wizyta Jana Tarnogórskiego — Słowaka, dobrze mówiącego po polsku—miała charakter bardziej kurtuazyjny, co nie przeszkodziło mi kilkakrotnie napomknąć o nie rozwiązanej sprawie małego ruchu granicznego między Polską a Czechosłowacją. Czesi w 1981 roku bezceremonialnie zamknęli granicę z Polską, zasłaniając się panującą wówczas pryszczycą (chodziło prawdopodobnie o pryszcze „Solidarności"), uniemoŜliwiając w ten sposób kontakty rodzin z terenu pogranicza. Owa „pryszczyca" przeciągnęła się aŜ do roku 1990, choć połowa czechosłowackiej opozycji wyszła z więzień prosto na najwyŜsze stanowiska państwowe i moŜna by się spodziewać radykalnych zmian równieŜ w zakresie „chorób"... W piątek 13 kwietnia opublikowano w Moskwie oficjalne oświadczenie agencji TASS, dotyczące jednego z tematów, które poruszyłem w styczniu podczas rozmowy z ambasadorem ZSRR Władimirem Browikowem: „Na spotkaniach przedstawicieli kierownictwa polskiego i radzieckiego, w szerokich kręgach społeczeństwa od dłuŜszego czasu podnoszona jest kwestia wyjaśnienia okoliczności zagłady polskich oficerów internowanych we wrześniu 1939 roku. Historycy obydwu państw przeprowadzili szczegółowe badania tragedii katyńskiej, które obejmowały m.in. poszukiwania dokumentów.
197 W ostatnim czasie radzieccy archiwiści i historycy natrafili na pewne dokumenty o polskich Ŝołnierzach, którzy przebywali w obozach NKWD na terenie ZSRR — w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie. Z dokumentów tych wynika, Ŝe w kwietniu—maju 1940 roku spośród około 15 tysięcy polskich oficerów przetrzymywanych w tych trzech obozach, 394 przewieziono do obozu w Griazowcu. Pozostałych »przekazano do dyspozycji« kierownictwa NKWD w obwodach smoleńskim, woroszyłowgradzkim i kalinińskim — i od tej pory nigdy więcej nie wspomniano o nich w raportach NKWD. (...) Strona radziecka, wyraŜając głębokie ubolewanie w związku z tragedią katyńską oświadcza, iŜ jest to jedna z najcięŜszych zbrodni stalinizmu. (...)" W dniach 19-24 kwietnia 1990 odbył się w Gdańsku długo oczekiwany II krajowy Zjazd Delegatów NSZZ „Solidarność". Wbrew pozorom i uśmiechom do kamer, okres przedzjazdowy kosztował mnie wiele nerwów. Odnowiły się dolegliwości Ŝołądkowe (tylko moje sekretarki wiedzą, ile codziennie wypijałem herbat miętowych), często bolała głowa, skakał poziom cukru. Wielokrotnie modliłem się do Najświętszej Panny o siły do przetrwania w zdrowiu nadchodzącego okresu. Nie czułem się staro, tylko słabo — pamiętajmy, Ŝe wysiłek lat opozycji przeciw komunizmowi naleŜy liczyć podwójnie. W dodatku dziennikarze i dyplomaci jakby się zmówili, Ŝeby wypytywać, czy w przypadku nowych wyborów parlamentarnych chciałbym zostać prezydentem. Odrobinę mnie to wkurzało, bo — mimo publicznych oświadczeń moich doradców (senatorów — bliźniaków Kaczyńskich) — nie dałem Ŝadnego wyraźnego sygnału do rozpoczęcia kampanii prezydenckiej. Na tydzień
przed Zjazdem wystąpiłem w popularnym programie telewizyjnym „Interpelacje", gdzie zwykle obdziera się ze skóry polityków, i tam równieŜ zaatakowano mnie w kwestii apetytu na Belweder, puściłem więc trochę farby, przedstawiając swoje stanowisko. Przede wszystkim powiedziałem, Ŝe słyszę od intelektualistów, iŜ pragnęliby mieć prezydenta, który zna duŜo języków, umie wydawać przyjęcia, ładnie się kłania i jest bardzo grzeczny. Zaraz potem spytałem, czy stać nas obecnie na takiego przywódcę? Czy prezydent musi rzeczywiście płynnie mówić po francusku, aby polepszyć dolę klasy robotniczej? Nie? Wobec tego — dla uporządkowania wszystkich waŜnych spraw — kraj powinien być przez jakiś czas rządzony twardą, zdecydowaną ręką. Bo nie moŜna „demokratycznie" łapać złodziei. Do Zjazdu przygotowałem się pospiesznie, lecz na tyle solidnie, Ŝeby nie ulec demagogii pierwszego z brzegu krzykacza. Jeśli Ŝywiłem jakieś obawy, to tylko przed niemądrym „rozliczaniem" ośmiu minionych lat. Oczywiście, nie miałem sobie nic do zarzucenia, ale zaistnienie w „Solidarności" nurtu radykalnego mogło zmienić sensowną dyskusję w bezsensowną pyskówkę. Na szczęście, do niczego
198 takiego nie doszło, to znaczy — głosy radykałów nie przesłoniły spraw podstawowych: wyboru przewodniczącego i Komisji Krajowej „Solidarności", przegłosowania kilkakrotnie poprawianego statutu i w końcu przyjęcia mądrej, wieloaspektowej uchwały programowej. Podczas I Zjazdu, w 1981 roku, co rusz biegałem do mikrofonu i albo gromiłem delegatów, albo przytaczałem anegdoty. Wśród wielu innych rzeczy powiedziałem wtedy i to, Ŝe dopóki będę stał na czele tego ruchu, nie oddam go ani partii, ani KOR-owi, ani nawet Kościołowi... Słowa dotrzymałem. Natomiast w 1990 roku juŜ mi się nie chciało biegać — choćby z uwagi na powiększony „cięŜar własny". Do mikrofonów między stołami obrad nie podchodziłem w ogóle, a na trybunie stanąłem chyba tylko trzykrotnie w ciągu sześciu dni II Zjazdu. NajdłuŜej mówiłem za pierwszym razem, gdy dokonywałem wymaganej autoprezentacji przed wyborem na przewodniczącego (miałem dwóch kontrkandydatów). Udowadniałem wtedy, Ŝe niewielka, bo zaledwie 2-milionowa liczebność naszego związku, to pokłosie stanu wojennego, który zniechęcił lub spłoszył wielu porządnych ludzi. Uprzedzałem, Ŝe jeśli zwycięŜę, to ustawię robotę związkową trochę inaczej. Zapewniłem, Ŝe postaram się ściągnąć z całego świata kapitały na inwestycje. Powiedziałem wręcz, Ŝe będę tak działał, aby zebrać ordery i z przodu (medale), i z tyłu (kopniaki). Zachowałem kasetę z konferencji prasowej odbytej tuŜ po wybraniu mnie przewodniczącym (21 kwietnia 1990); fotoreporterzy i operatorzy o mało mnie wówczas nie stratowali. Oto fragmenty: Pytanie: Czym powinna się stać „Solidarność" po swoim II Zjeździe? Ja: Chcemy być związkiem zawodowym tam, gdzie ludzie cierpią, gdzie są zwalniani z pracy. A jednocześnie chyba musimy jeszcze pomagać Polsce w reformach. Pyt: Jakie macie zadania na najbliŜszą przyszłość? Ja: Chciałbym, Ŝebyśmy teraz zrobili piękne wybory samorządowe i Ŝeby reformy rozpoczęte odgórnie spotkały się z tymi oddolnymi, stymulowanymi przez nowe samorządy, które niebawem zostaną wybrane. Pyt.: Czy związek „Solidarność" powinien załoŜyć partię polityczną? Ja: Nie wiem, jest demokracja, ja sam nie mogę decydować. Ale uwaŜam, Ŝe na dzisiaj to nie jest dobry pomysł. Pyt.: Czy będzie się pan starał o prezydenturę? Ja: Proszę mnie znów nie wrabiać. Wielokrotnie mówiłem, Ŝe nie biegnę do fotela i wcale nie wiem, czy się nadaję. Jestem tym, kim jestem, dzięki temu kierunkowi, dzięki wam — piszącym, robiącym zdjęcia — i dzięki całemu społeczeństwu. Gdyby byty normalne warunki w Polsce, ja byłbym dzisiaj elektrykiem i Ŝyrandole bym naprawiał. Ale poniewaŜ warunki mieliśmy nienormalne, wy się mną zajęliście i wynieśliście... razem z ludem boŜym, robotniczym.
799 Pyt.: Jak pan ocenia skierowaną na siebie krytykę?
Ja: MoŜna mieć do mnie pretensje, Ŝe takie talenty, jak Andrzej Gwiazda czy Marian Jurczyk zostały z boku — i zapewne z jakiegoś punktu widzenia to jest nawet grzech. Jeszcze inny grzech popełniam w stosunku do zbuntowanej młodzieŜy,~gdy mówię, Ŝe wezmę pasek i w dupę wleję; bo patrzę trochę jak ojciec. ZauwaŜcie takŜe mój sposób myślenia i pretensje względem intelektualistów — za to, Ŝe atakują poniŜej pasa. Ja staram się wszystkich zrozumieć, czasem mi się nie udaje. Ale błędów nie popełnia tylko ten, kto nic nie robi. Pyt.: Co będzie dalej z Komitetem Obywatelskim przy przewodniczącym NSZZ „Solidarność"? Ja: To jest moje dziecko, jeszcze jedna platforma do rozwijania polskiej demokracji. MoŜe się nawet usamodzielnić, aby tylko w intencji słuŜenia krajowi. Pyt.: Czy nie boi się pan złego losu? Ja: Proszę państwa, ja się boję tylko Boga, nikogo więcej. Pyt.: Co pan sądzi o konieczności prywatyzacji polskiej gospodarki? Ja: Tysiąc razy juŜ tłumaczyłem, Ŝe widzę dwie Polski. Jedna — to te zakłady wielkie, pokomunistyczne. Druga — prywatna Polska, którą dopiero zaczniemy budować. Dwie trzecie Polski trzeba przebudować, aby móc się dopasować do uciekającej Europy... Mówiłem jeszcze wiele innych rzeczy, bo jestem gaduła i usta zamykają mi się z trudem. Wybrano mnie przewodniczącym w trzecim dniu Zjazdu, a do szóstego dnia jego trwania dałem chyba ze dwadzieścia wywiadów. W kaŜdym starałem się upchnąć chociaŜ jedną oryginalną tezę. Podobno szczególnie dobrze wypadałem w telewizji — często operującej hasłami, a więc eksponującej moje „złote myśli". Bardzo wzruszający był dla mnie moment, gdy wraz z całą „krajówką" powtarzałem rotę związkowej przysięgi. Mowa w niej była o godnym kontynuowaniu sierpniowej idei solidarności, o występowaniu w obronie praw człowieka, o przestrzeganiu statutu. Kiedy skończyliśmy, dodałem machinalnie: „Tak mi dopomóŜ Bóg", a niemal wszyscy członkowie Komisji Krajowej powtórzyli chórem: „Tak mi dopomóŜ Bóg!" Wśród zagranicznych gości II Zjazdu znaleźli się miedzy innymi: John Yander-werken — sekretarz generalny MK WZZ; Heribert Vdier — zastępca dyrektora generalnego Międzynarodowej Organizacji Pracy; Carlos Custe^ — sekretarz generalny ŚKP; Lane Kirkland — przewodniczący centrali związkowej AFL-CIO (USA); Ernst Breit — przewodniczący centrali związkowej DGB (RFN); Jean-Pierre Bobichon — reprezentant działu informacyjnego EWG. Osobiste listy do II Zjazdu przesłali między innymi papieŜ Jan Paweł II, prezydent USA George Bush oraz przewodniczący Wspólnoty Europejskiej Jacąues Delors.
200 Sporym zainteresowaniem delegatów i gości cieszył się stolik Amnestii Międzynarodowej — organizacji występującej w obronie więźniów politycznych na całym świecie. MoŜna tam było otrzymać informacje o łamaniu praw człowieka w róŜnych częściach globu. Czwartego dnia obrad Zjazdu pod petycjami w obronie więzionych związkowców Jugosławii, Sudanu i Chin podpisało się prawie dwa tysiące osób. Przez wszystkie dni Zjazdu nad zdrowiem delegatów i obsługi czuwał sprawnie zorganizowany personel medyczny. Lekarze i pielęgniarki z Regionalnej Sekcji SłuŜby Zdrowia „Solidarność" w Gdańsku bezinteresownie pełnili dyŜury zarówno w specjalnym ambulatorium, jak i na sali obrad. Na ewentualne cięŜsze przypadki czekała karetka. Podczas sześciodniowych obrad skorzystało z pomocy medycznej ponad trzysta osób. Najczęściej opatrywano drobne skaleczenia, leczono infekcje wirusowe i zapalenia spojówek, zdarzały się jednak równieŜ powaŜniejsze przypadki, jak atak wrzodów Ŝołądka czy przerwa w pracy rozrusznika serca... W zjazdowej dyskusji na temat toŜsamości Związku podstawową kwestią był stosunek do polityki; delegaci wyraźnie zaznaczyli swoją wolę, by „Solidarność" zaczęła wyraźniej zmierzać w stronę syndykalizmu. Stało się tak mimo faktu, Ŝe około 60% obradujących stanowili członkowie regionalnych komitetów obywatelskich. Jeśli chodzi o przekształcenia własnościowe przedsiębiorstw, całkowitą klęskę poniosła koncepcja akcjonariatu pracowniczego. Natomiast w najbardziej bulwersującym sporze — o strukturę
„Solidarności" — starły się dwie opcje: terytorialna i branŜowa. Ostatecznie „branŜyści" musieli ulec przewadze „teryto-riałów", ale przewiduję, Ŝe na kolejnym zjeździe zwycięstwo to moŜe zostać zachwiane (układ terytorialny wzmacnia „Solidarność", lecz utrudnia nawiązanie współpracy z branŜowymi federacjami za granicą). W sumie nasz Zjazd wyglądał tak, jak Polska: wiele dyskusji, wiele niewiadomych i stosunkowo niewiele rozwiązań. Niemniej z mojego króciutkiego „prywatnego" programu osiągnąłem właściwie wszystko, co chciałem: zostałem znów przewodniczącym i ogłosiłem „Solidarność" jako organizację niezaleŜną wciąŜ od organów państwowych i partii politycznych.
Mała wojna JeŜeli komuś zdawało się, Ŝe mam przekładnię tylko jednobiegową, to był w powaŜnym błędzie. Instynkt nadal podpowiadał mi parcie ku przyspieszeniu, a zatem sprawdziłem smarowanie i wycisnąłem sprzęgło, szykując się do bezpośredniego wrzucenia „dwójki". W międzyczasie jednak odbyłem spotkania z dwiema wybitnymi postaciami europejskiej sceny politycznej. 2 maja 1990 odwiedził mnie w Gdańsku Douglas Hurd — minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii. Powiedziałem mu, Ŝe Polska znalazła się znów na czele reform — i to juŜ nie mesjanizm, ale fakty. Niestety, chociaŜ opanowaliśmy inflację, zaczęło się bezrobocie; czyli operacja udana, lecz pacjent ledwie dyszy W Anglii wielu jest takich, którzy myślą, Ŝe komuniści latają w noŜami w zębach, gdy tymczasem polski komunizm był zawsze jak rzodkiewka: tylko z wierzchu trochę czerwieni. W Jałcie dostaliśmy od czterech mocarstw system, który nas ogołocił ze wszystkiego, moŜe więc teraz naleŜałoby umorzyć część polskich długów jako zadośćuczynienie za tamto przehandlowanie? 4 maja przyleciał do Gdańska przebywający z czterodniową wizytą w Polsce prezydent RFN Richard von Weizsacker. Najpierw spotkał się z władzami miasta, twierdząc, Ŝe naleŜy ono do najpiękniejszych w świecie, a następnie odwiedził Westerplatte, Uniwersytet Gdański i Katedrę Oliwską, by wreszcie zawitać równieŜ do siedziby „Solidarności". Oceniłem tę wizytę jako bardzo waŜną na etapie jednoczenia się dwóch państw niemieckich. Nasza rozmowa trwała 40 minut. Dotyczyła głównie perspektyw Wielkiej Europy, a w tym kontekście — krystalizacji stosunków polsko-niemieckich, nieco nadwątlonych wcześniejszymi wahaniami kanclerza Kohla odnośnie do kształtu granicy. Wygłosiłem opinie, Ŝe zmiany polityczne w Europie Środkowo-Wschodniej idą s\e właściwym kierunku, niemniej determinantem jest tutaj niedobra sytuacja gospodarcza. MoŜe ona v\> wołać kolejne fale emigracji, które spowodują z kolei destabilizacje Europ\ Zachodniej. Podsumowując pewien ciąg myśli, zapytałem retorycznie: Co zrobicie, jeśli nagle kilkanaście milionów ludzi stanie pod waszymi granicami z transparentami
202 .Wolność", „Nie ma granic", „Równość", „Prawa człowieka". „Bez wiz, bez paszportów"? Czy będziecie do nich strzelać, wystawicie przeciw nim wojska? Byłem na luzie, usiłując zagadać partnera, ale szybko wyczułem, Ŝe to, co robi wraŜenie na politykach amerykańskich czy sowieckich, w ogóle nie ruszyło owego Niemca o głębokim, chłodnym intelekcie. Prezydent Weizsacker jest osobą bardzo cenioną nie tylko w RFN, a ja — cóŜ, zwykły elektryk z trzema klasami szkoły zasadniczej i sprytem mazowieckiego chłopa. GdzieŜ mi tam do myślicieli, którzy w dodatku mogą postawić przed nazwiskiem arystokratyczne ..von". GdzieŜ mi do tych. którzy mają dziesiątki biur. sekretarek, doradców... Mimo wszystko, bez Ŝadnych zahamowań powiedziałem to, co chciałem: Ŝe witam niemieckiego prezydenta w polskim Gdańsku. Czy popełniłem nietakt? Czy powiedziałem nieprawdę? Nie. Mogę natomiast stwierdzić, Ŝe cała wizyta zasługiwała na więcej uwagi i lepszą oprawę ze strony rządu, poniewaŜ — w przeciwieństwie do kanclerza Kohla — intencje Richarda von Weizsackera wydawały się nie budzić wątpliwości. Bodaj 9 maja udzieliłem wywiadu dziennikarzowi znanego amerykańskiego pisma „The
New York Times", mając okazję odpowiedzieć na kilka sensownych pytań. W trakcie rysowania aktualnej sytuacji Polski stwierdziłem z pełną świadomością, Ŝe zaczynamy się taplać w błotku, Ŝe za duŜo gadania, a za mało dokonań, Ŝe potrzebne jest lokalne trzęsienie ziemi, Ŝe ktoś musi zacząć ,,wojnę polityczną" (w granicach prawa). Według mojej koncepcji, u „góry", wśród „sterników", powinno ciągle wrzeć; wciąŜ ktoś powinien rozbijać stereotypy, likwidować skostnienia, walczyć o pozycję. Dzięki temu „doły" miałyby dopływ świeŜych idei — akceptowanych lub nie... W tym byłaby między innymi szansa na pozyskanie młodzieŜy. Zaraz wytoczono przeciwko mnie staroświeckie działa, na proch i lont. — Co pan wygaduje? — krzyczeli szlachetni, „jedynie słuszni" starcy. — Jaka wojna?! Z kim wojna?! Dosyć wojen, naleŜy się wziąć za pracę u podstaw!... — Zawsze mnie wkurzało łapanie za słówka, dlatego i tym razem nie pozostałem dłuŜny, odpowiadając publicznie: jeśli prezydent będzie Ŝółwiem, a premier ślimakiem, to zanim przeprowadzimy reformy, cwaniacy i nomenklatura rozgrabią nam kraj. Urząd prezydenta w obecnym czasie musi być jak siekiera — ostro karczująca złodziejstwo i bezprawie. Inaczej zaduszą nas pasoŜyty... Oczywiście, znowu przeinaczono sens moich słów. twierdząc, Ŝe oczekuję od prezydenta biegania z siekierą i obcinania rąk... Uff. sam optowałem za wolną prasą. Moje wołanie o „drugi bieg" wiązało się jeszcze z innym zjawiskiem: w dyskusjach prasowych i telewizyjnych zaczęto przebąkiwać, Ŝe dawniejsi działacze opozycyjni, którzy doszli do władzy szybko obrastają w piórka, tworząc nową nomenklaturę Jeśli takie rzeczy naprawdę miały miejsce, nie rozumiałem, dlaczego
203 znowu wszyscy wieszają psy na mnie. Dobieranie ludzi kompetentnych i uczciwych nie zaleŜało juŜ od Lecha Wałęsy — i starałem się to przedkładać na kaŜdym kolejnym wiecu. Rząd Tadeusza Mazowieckiego był koalicyjny, czyli skupiał róŜne siły społeczne. Dlaczego za ten przekładaniec miała odpowiadać „Solidarność"? Gdyby rząd został całkowicie obsadzony przez ludzi „Solidarności" — łatwiej byłoby posądzić monopol reformatorów o nepotyzm czy bezduszność. — Wreszcie jednak — podkreślałem — nawet jeśli macie rację, sami postarajcie się zrobić wszystko, aby odpowiedni ludzie znaleźli się na odpowiednich stanowiskach. Pierwszym sprawdzianem obywatelskiej postawy niechŜe będą nadchodzące wybory do samorządów. Około połowy maja dał znać o sobie zaląŜek świeŜego ugrupowania politycznego pod nazwą Porozumienie Centrum. Jego liderem został Jarosław Kaczyński, redaktor naczelny „Tygodnika Solidarność". Tym sposobem zaczął się urzeczywistniać mój apel o reaktywowanie Ŝycia politycznego, ujętego w normalne, instytucjonalne formy. Porozumienie Centrum postawiło sobie za cel opracowanie programu przyspieszeń: politycznego, ekonomicznego, kulturalnego. W zakres przyspieszenia politycznego miało wejść najpierw jednoznaczne odsunięcie od władzy i decyzji tych ludzi, których nazwiska w odczuciu społecznym symbolizowały w przeszłości postawę antydemokratyczną, antypolską, niemoralną (pozostawienie takich osób na świeczniku zniechęcało znaczną część społeczeństwa do aktywności). Przyspieszenie ekonomiczne obmyślono jako katalizator dla reformatorskiego programu wicepremiera Balcerowicza (spacyflkowanie nomenklatury, dobranej niegdyś na zasadzie selekcji negatywnej). Przyspieszenie w kulturze zaplanowano jako wspomaganie trendów i nurtów artystycznych blokowanych dotychczas przez administrację... Zaistnienie Porozumienia Centrum przerwało wielką tamę (pomijam strumyki ugrupowań drobnych i ekstremalnych, których do lata 1990 powstało około stu). Kilka tygodni później intelektualiści krakowscy powołali — konkurencyjny względem Porozumienia — Sojusz na Rzecz Demokracji, a jeszcze później (znowu z pnia „Solidarności", ale z odrębnego konaru) wyrósł Ruch Obywatelski Akcja Demokratyczna — z takimi liderami, jak Zbigniew Bujak, Władysław Frasyniuk, Adam Michnik, Henryk Wujec... W poniedziałek 27 maja odbyły się pierwsze w powojennej Polsce wolne wybory do samorządów, ale mimo, Ŝe nakłamałem, by „wziąć lokalne sprawy w swoje ręce", do urn poszło zaledwie 42% uprawnionych obywateli (wynik ten zaskoczył wszystkich,
oznaczał bowiem kolejne wydmy społecznej apatii). W dodatku, jak by mało było problemów, „działacze" spod znaku OPZZ urządzili prowokację przedwyborczą, blokując jedną czwartą kraju wskutek wzniecenia strajku kolejarzy. Dwukrotnie jeździłem do Słupska, gdzie uformował się główny komitet
204 strajkowy, ale argumenty o dobijaniu chorego państwa początkowo nie przyniosły rezultatów (część protestujących nadal prowadziła głodówkę). Domagano się wziętych z sufitu podwyŜek, nie przyjmując tłumaczenia, Ŝe kasa państwowa jest pusta, a Zachód nie udzieli nam kredytów, jeśli będziemy tak prowadzić gospodarkę. Na szczęście w końcu słupszczanie poszli po rozum do głowy i zaprzestali gry pod tytułem „Mały szantaŜysta"... Dziesięć dni po wyborach zrobiliśmy znowu kroczek w stronę demokracji: zniesiona została w Polsce cenzura.
Hamburg, Genewa, Wiedeń, Nie napisałem dotąd o dziesiątkach ministrów, ambasadorów, prezesów, sponsorów, dyrektorów, którzy odwiedzali mnie kaŜdego miesiąca od chwili rejestracji „Solidarności". Nie napisałem i nie napiszę, gdyŜ było ich zbyt wielu. Jedni „przecierali sobie ścieŜkę" na wypadek, gdybym został prezydentem, inni wpadali głównie po autograf albo wspólne zdjęcie — do powieszenia nad kominkiem. Niektórzy przywozili mi prezenty lub zaproszenia do swoich krajów, niekiedy bardzo egzotycznych. Byli wreszcie i tacy, co twierdzili, Ŝe chcą się czegoś nauczyć, albo tacy, którzy przyjeŜdŜali mnie pouczać. Wszystkich przyjmowałem uprzejmie (gość w dom. Bóg w dom), choć — przyznaję — nie wszystkim miałem ochotę poświęcać jednakową ilość czasu. Podobnie bywało podczas krajowych wypadów, jeśli trafiałem na fanatyków albo nudziarzy, dlatego w tej ksiąŜce zasygnalizowałem ledwie drobną część podróŜy po Polsce. Odnotowałem natomiast (bardziej lub mniej szczegółowo) wszystkie wyjazdy zagraniczne od grudnia 1988 do czerwca 1990, kaŜdy z nich bowiem posiadał określoną wagę i wartość dla mojej ojczyzny. W niedzielę 20 maja 1990 udałem się do Hamburga, aby wziąć udział w XIV kongresie centrali związkowej DGB. Zaproszono mnie jako gościa honorowego — obok takich osobistości, jak prezydent RFN Richard von Weizsacker, były kanclerz Willy Brandt i minister pracy Norbert Blóm. W przemówieniu ustępującego (po dwóch kadencjach) przewodniczącego DGB Ernsta Breita duŜy akapit na początku został poświęcony roli „Solidarności" w nowej Wiośnie Ludów europejskich, która w konsekwencji doprowadziła do zjednoczenia Niemiec. Podobne akcenty zawarte zostały równieŜ w moim przemówieniu, podczas którego powiedziałem między innymi: „Wierzę, Ŝe to, co osiągamy we współpracy DGB i »Solidarności«, będzie dobrze słuŜyć sprawie pojednania naszych narodów. Jesteśmy ponownie w niezwykle złoŜonym momencie europejskich dziejów. (...) Zjednoczenie Europy jest dla nas wyzwaniem przede wszystkim w dziedzinie gospodarczej. Tylko Polska nowoczesna, z efektywną, wolnorynkową gospodarką,
206 moŜe być partnerem dla rozwiniętych krajów zjednoczonej Europy. (...) Lata dziewięćdziesiąte to przede wszystkim nowy etap w historii samych Niemców, zwaŜywszy kwestię zjednoczenia państw niemieckich. Proszę jednakŜe się nie dziwić, drogie koleŜanki i koledzy, Ŝe problem ten nie moŜe być dla Polski obojętny. (...) Chciałbym zauwaŜyć, Ŝe połączenie Niemiec jest w pewnym stopniu moŜliwe między innymi dlatego, Ŝe »Solidarność « (jej członkowie i sympatycy, miliony Polaków) podjęła walkę o wyzwolenie spod totalitarnego systemu i przetarła tym samym szlak, który stał się drogą dla innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej, równieŜ dla NRD. (...) »Solidarność« to tradycja walki o prawa człowieka, o prawa pracownicze i obywatelskie, walka o przywrócenie prawdy i godności człowieka. Wnosimy to do dziedzictwa Europy; wnosi to Polska — kraj, gdzie padły pierwsze strzały II wojny światowej; a gdy umilkły ostatnie, kraj ten znalazł się juŜ w
innej Europie..." Obok funkcji związkowej pełniłem tradycyjnie rolę „multi-mimstra", zorganizowano mi więc równieŜ szereg spotkań z ludźmi biznesu i wyŜszymi urzędnikami Hamburga. Wiedziałem, Ŝe realne korzyści z tej wizyty powinny być takie, iŜ Polska znowu zaistnieje w świadomości Niemców — poprzez rozdmuchaną obecność „wąsatego Lecha" z Gdańska. Cały czas powtarzałem sobie, Ŝe trzeba robić wszystko, aby nie zatrzaśnięto nam przed nosem drzwi do nowej Europy. Wkładałem więc ciągle w te drzwi nogę i sprawdzałem, czy jeszcze nie zamykają, przy czym moją rolą nie było proponowanie konkretnych przepisów, rozwiązań i tak dalej. Ja ukazywałem przestrzenie polityczne dla zaistnienia realnych faktów ekonomicznych, mając przy tym nadzieję, Ŝe ci, którzy zdecydują się inwestować w Polsce, nie zostaną zniechęceni dŜunglą porządkowanych dopiero przepisów. W dniach 14 — 15 czerwca przebywałem w Genewie, gdzie odbywała się 77. sesja Międzynarodowej Organizacji Pracy. Cztery dni przede mną udała się tam oficjalna delegacja „Solidarności", z moim zastępcą Lechem Kaczyńskim, przygo-owując mi grunt pod trzy najwaŜniejsze punkty programu: śniadanie robocze ! dyrektorami MOP-u, przemówienie podczas obrad i konferencję prasową. W traćcie wystąpienia na sesji powiedziałem między innymi: „Osiem długich lat trwała nasza walka o prawo do istnienia. Tutaj, w MOP nie zapomniano o »Sohdarności« wtedy, gdy nasz związek zawodowy działał jako nielegalny, a tysiące jego działaczy zamykano w więzieniach. (...) NSZZ »Solidarność«, wysuwając na plan pierwszy obronę interesów i praw pracowniczych, uczestniczy jednocześnie w głębokiej przebudowie systemu politycznego odziedziczonego po dekadach komunistycznego eksperymentu. Popierając te reformy, jesteśmy jednak zaniepokojeni wolnym tempem owych przeobraŜeń, które zwłaszcza \\r dziedzinie politycznej
207 wymagają przyspieszenia. (...) Akceptacja przez NSZZ »Solidarność« potrzeby reform gospodarczych nie wyklucza sprzeciwu wobec niektórych ich skutków, niekorzystnych dla świata pracy. ChociaŜ potrzebujemy gospodarki rynkowej, nie moŜe być mowy o powrocie do dzikiego kapitalizmu dziewiętnastego wieku. (...) Z wielką satysfakcją witamy nowy etap we współpracy z MOP. (...) Pragniemy dorastać do nazwy, którą ma w swoim tytule nasz związek zawodowy. »Solidar-ność« to tradycja działania na rzecz praw człowieka, wolności i przywracania prawdy. Wnosimy ją do dziedzictwa Europy i demokratycznego świata." Jak dowiedziałem się później z gazet szwajcarskich, największe zdziwienie wzbudziło to, Ŝe jestem ciągle w dobrej formie. Podczas konferencji prasowej dosyć długo prowadziłem słownego ping-ponga z dziennikarzami, aŜ wreszcie udało mi się ich obłaskawić i zmienić agresywne nastawienie. Czułem jednak wyraźnie, Ŝe te krwioŜercze istoty tylko czekają na jakieś moje potknięcie, na wygłup, na przejęzyczenie. Zapewne czytelnikom na Zachodzie znudziły się opowiastki o dzielnym przywódcy mas związkowych Lechu Wałęsie, trzeba więc było ostrzej przyprawić odgrzewany ileś razy kotlet. Z niektórych pytań przebijało rozczarowanie efektami II Zjazdu „Solidarności"; padały nawet zarzuty o prawico-wość (podczas gdy cała siła związków zawodowych w krajach uprzemysłowionych to socjaldemokracja). Wiłem się jak piskorz, usiłując wytłumaczyć, Ŝe ludzie Zachodu nie do końca potrafią zrozumieć naszą sytuację, dlatego przystawiają gotowe szablony do pewnych zjawisk i określeń. Jak miałem ich przekonać, Ŝe aby związkowcy mogli czegokolwiek wymagać, muszą wpierw pozwolić na zbudowanie systemu? Jak podkreślić, Ŝe nie wolno bez odpowiedniego przygotowania prowadzić negocjacji zbiorowych czy teŜ budować silnych branŜ przy złej strukturze gospodarki?... Niestety, oni traktują to od razu jako centralizację, manipulację oraz inne -acje. Za pozytywny przykład stawiano nam w Genewie... Czechosłowację, gdzie struktury branŜowe dzielnie walczą o prawa pracownicze. Natomiast w Polsce —mówiono — fotele związkowe zajęła zbieranina politykierów, którzy pozostawili gdzieś w cieniu słuszne postulaty ludzi pracy, a za to poprowadzili kampanię wyborczą, by potem iść rączka w rączkę z rządem... Człowiekiem, który zyskał spore uznanie na Zachodzie, jest od pewnego czasu Andrzej Słowik — przywódca Regionu Łódzkiego NSZZ „Solidarność". Jego sposób myślenia, jego poglądy znajdują za granicą poklask, choć zupełnie nie uwzględniają realiów
zrujnowanego kraju. W sumie wyjazd do Genewy oceniłem jako owocny — choćby dlatego, Ŝe Lech Kaczyński został wybrany na zastępcę członka Rady Administracyjnej MOP. Co prawda, niejakie obiekcie miały tu państwa afrykańskie, gdzie ciągle jeszcze istnieją
208 dosyć silne wpływy komunistyczne, ale w zasadzie wybory przebiegły bez większych wstrząsów. JednakŜe przy okazji spostrzegłem, Ŝe zainteresowanie świata przemianami w Europie Wschodniej jest odbierane przez innych związkowców (z państw najsłabiej rozwiniętych) jako zagroŜenie dla ich interesów. Chodzi tu przede wszystkim o niektóre państwa z Afryki, Azji i Ameryki Południowej... Pod koniec czerwca przebywałem w Wiedniu, gdzie wziąłem udział w inauguracji i pierwszym dniu obrad tzw. „małego kongresu wiedeńskiego", zorganizowanego pod hasłem: „Europa Środkowa na drodze ku demokracji". Spotkanie to przygotował wiedeński Instytut Nauk o Człowieku, załoŜony w 1984 roku dzięki poparciu papieŜa Jana Pawła II (który raz na dwa lata zaprasza członków rady naukowej Instytutu na parodniową dyskusję do swej letniej rezydencji w Castel Gandolfo; współpartnerami w kierowaniu Instytutem są ks. prof. Józef Tischner i Krakowa oraz prof. Krzysztof Michalski mieszkający jedną nogą w Wiedniu, a drugą w USA). Poza uczestnikami kongresu (prawie stu wybitnych przedstawicieli europejskiego oraz amerykańskiego świata politycznego, intelektualnego i finansowego) publicznością mojego wystąpienia w Austria Center było około 1500 wiedeńczyków, z których co najmniej jedna piąta mówiła po polsku. Impreza rozpoczęła się 28 czerwca 1990 o godzinie 19.00. Po krótkim wstępie prof. Krzysztofa Michalskiego, przywitaniu ze strony kanclerza Austrii Franza Vranitzky'ego oraz zwięzłym wykładzie ministra nauki Erharda Buska poproszono mnie na trybunę. Przez dobre 20 minut mówiłem o walce bez uŜycia przemocy, o historii „Solidarności", o nowej Europie i świeŜym stylu politycznego działania. Pod koniec wygarnąłem między innymi: „DuŜą pokusą dla społeczeństw przechodzących szybki kurs demokracji są wszelkiego rodzaju ideologie nacjonalistyczne, niosące ze sobą ziarno nietolerancji. Prawdziwym dramatem dla nowej Europy stałby się fakt, gdyby jej środkowa część rozrywana był antagonizmami etnicznymi i narodowymi. Z wyjątkiem niemal jednorodnej etnicznie Polski, wszystkie państwa byłego sowieckiego dominium posiadają zaląŜek potencjalnego konfliktu etnicznego. Łotysze, Estończycy i Litwini przeciwko Rosjanom, Czesi przeciwko Słowakom, Węgrzy przeciw Rumunom, Bułgarzy przeciw Turkom, Albańczycy przeciw Serbom... wyliczać moŜna długo. Po latach antynarodowej »interna-cjonalistycznej« polityki Moskwy duszone dotąd pragnienia mogą przybrać skrajną, a czasem gwałtowną formę. Nie naleŜy się temu dziwić, ale naleŜy temu zapobiegać..." Piątek 29 czerwca rozpocząłem mszą w kościółku ojców Zmartwychwstańców na Kahlenbergu, gdzie modlił się król polski Jan III Sobieski przed zwycięską bitwą z Turkami oblegającymi Wiedeń (12 września 1683). NaboŜeństwo odprawili wspólnie ks. Józef Tischner i ojciec Jerzy Smoliński, który później oprowadził mnie
209 po małym muzeum odsieczy wiedeńskiej. O 10.00 przybyłem do gmachu Giełdy, aby uczestniczyć w pierwszym dniu roboczej sesji kongresu. Dzięki uprzejmości amerykańskiego multimilionera Saula P. Steinberga (który sponsorował finansowo cały wiedeński zjazd) zostałem następnie odwieziony (podobnie jak przywieziony) prywatnym odrzutowcem, wobec czego kolację zjadłem juŜ w towarzystwie Ŝony i moich ośmiorga dzieci. Po odfajkowaniu wizyt zagranicznych, znowu zacząłem szukać kija do wsadzenia w krajowe mrowisko. Kilkakrotnie dawałem publicznie do zrozumienia, Ŝe ślamazarność rządu zaczyna być skandaliczna. Dowodziły tego między innymi coraz liczniejsze strajki rolników, a takŜe pomrukiwania górników.
Syndrom katapulty
Mogę powiedzieć z ręką na sercu, Ŝe długo byłem aŜ nadto lojalny wobec rządu premiera Tadeusza Mazowieckiego, a takŜe wobec grupy działaczy, którzy objęli — za moim poręczeniem — wiele kluczowych stanowisk. Niemniej przyszedł dzień, gdy powiedziałem: dosyć tego grzania wygodnych stołków, dość okopywania się w bastionach władzy. Zadziwiał mnie brak wyobraźni u mądrych skądinąd ludzi, którzy nie dawali sobie powiedzieć, Ŝe jeśli natychmiast nie staną się współautorami przyspieszenia przemian od góry, to niebawem przyspieszenie oddolne wymiecie ich z błyszczących korytarzy pałacu Rady Ministrów. Tłumaczyłem, Ŝe zniechęcenie społeczeństwa moŜe być ostatnim etapem przed nagłym wybuchem niezadowolenia, dlatego nie naleŜy się sugerować obserwowaną apatią rodaków. Moi antagoniści odpowiadali (pijąc kawę ze śmietanką), Ŝe z igły robię widły, które następnie wkładam między szprychy rządowego wehikułu. Nic bardziej mnie nie irytowało niŜ owo próŜne samozadowolenie — choćby dlatego, Ŝe „mój" listonosz dostawał przepukliny od dźwigania anonimów z pretensjami. PoniewaŜ jednak byłem „tylko" przewodniczącym 2-milionowego związku zawodowego, panowie ze stolicy coraz częściej pokazywali mi figę. Kiedy wołałem o silnego prezydenta, który zapanowałby nad szerzącym się bałaganem, twierdzono, Ŝe taki postulat nie ma z pewnością poparcia większości. Kiedy atakowałem, Ŝe na naszych oczach powstaje nowa, tym razem „solidarnościowa" nomenklatura, pouczano, bym nie pluł we własne gniazdo. Kiedy monitowałem o szybszą prywatyzację, odsyłano mnie do diabła i tak dalej. Otrzymując coraz częstsze dowody niereagowania rządu na rosnące z kaŜdyn dniem problemy, podjąłem w końcu decyzję o formalnym włączeniu się w walk^ polityczną. Była to moja reakcja na postawę elit — grupujących się wokół premien Mazowieckiego i coraz częściej atakujących mnie za rzekomą nieobliczalność Zdawałem sobie sprawę, Ŝe jest to w pewnej mierze pokłosie mojej ostatniej decyzji o odebraniu rozpasanej „Gazecie Wyborczej" znaczka „Solidarności", lecz nie miałem zamiaru ustąpić pola. Nadal przecieŜ zbierałem cięgi za głupotę niektórych
277 ministrów i szarpałem się z ludźmi na wiecach. Klimat społeczno-polityczny w Polsce gęstniał, koszty powrotu do gospodarczej normalności były coraz większe, a rząd ślimaków dbał w głównej mierze o swoje dobre samopoczucie. W tym stanie rzeczy 26 lipca 1990 zakomunikowałem prezydentowi Jaruzel-skiemu— podczas dwugodzinnej rozmowy w cztery oczy — Ŝe skoro ubiegłoroczne wybory do Sejmu i Senatu przyniosły miaŜdŜące zwycięstwo opozycji, a pogarszająca się sytuacja ekonomiczna kraju nie wróŜy sukcesu rządzącej koalicji, naleŜy przemyśleć konieczność przyjęcia nowych, śmiałych rozwiązań dotyczących formuły sprawowania władzy. Następnie wyjaśniłem, Ŝe jedyną rozsądną decyzją byłoby przekazanie rządu tym siłom, które korzystają z poparcia większości społeczeństwa, czyli po prostu rozpisanie nowych wyborów. Na koniec stwierdziłem, Ŝe ze swej strony zamierzam powołać gabinet cieni, aby przygotować się do rozwiązań, które wcześniej czy później staną się nieuchronne. 9 sierpnia wydałem oświadczenie, w którym oznajmiłem bez ogódek, Ŝe obecnie funkcjonujący układ polityczny nie ma juŜ społecznego zaplecza, wobec czego istnieje potrzeba przedterminowego wybrania nowego parlamentu oraz nowego prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Dalej stwierdziłem: „UwaŜam i zawsze uwaŜałem, Ŝe Polsce potrzebny jest prezydent z szerokimi kompetencjami, wybierany w wyborach powszechnych. Taki, który razem z parlamentem potrafi uruchomić społeczną aktywność, a w momentach, gdy wewnętrzne spory polityczne uniemoŜliwiałyby podejmowanie szybkich decyzji — znajdzie odwagę na wykorzystanie swoich uprawnień. (...) Nie o ludzi chodzi, ale o programy zbliŜenia Polski do demokracji. Walczmy na argumenty, a nie na epitety." Tym sposobem wezwałem do tolerancji, kultury politycznej i zaniechania osobistych ataków w czekającej nas nieuchronnie bliskiej kampanii wyborczej, a jednocześnie opowiedziałem się za wyborem prezydenta przez cały naród (nie zaś tylko przez mało reprezentatywny
parlament). Nie od rzeczy będzie wspomnieć, Ŝe sześć dni wcześniej powołałem znanego publicystę katolickiego Andrzeja Micewskiego na szefa moich doradców. Zespół ten stał się niebawem grupą rzeczoznawców opracowujących ekspertyzy dotyczące najwaŜniejszych dziedzin polskiej rzeczywistości — niezaleŜnie od rządu. Micewski przyjął obowiązki organizatora moich doradców, poniewaŜ uwaŜał za słuszne moje poglądy dotyczące prawdziwego pluralizmu. Jednocześnie przestrzegł mnie, Ŝe pełna demokracja dojrzeje w Polsce nie wcześniej niŜ w ciągu pięciu lat. Okres ten zinterpretowałem sobie jako pierwszą owocną kadencję prezydencką. Zanim podjąłem ostateczną decyzję w sprawie kandydowania na urząd prezydenta (próbne balony puszczałem juŜ od jakiegoś czasu), udałem się jeszcze z dwudniową wizytą do Włoch -- na zaproszenie organizatorów dorocznego
212 mityngu młodzieŜy chrześcijańskiej w miejscowości Rimini. PodróŜ tę połączyłem oczywiście z audiencją u Jana Pawła II, który poprzez jednego ze swoich wysłanników dał mi do zrozumienia, Ŝe pragnąłby bliŜej poznać cele prowadzonej przeze mnie kampanii politycznej. Było mi niezwykle trudno umknąć pod koniec sierpnia 1990 z Gdańska, w którym odbywał się łańcuch imprez uświetniających 10. rocznicę powstania „Solidarności", niemniej moŜliwość odwiedzenia papieŜa przesłoniła inne powinności. Gazety włoskie zrobiły mi potęŜną reklamę, pisząc, Ŝe po Ojcu Świętym i Matce Teresie z Kalkuty jestem największą postacią chrześcijańskiego świata. Nieprzypadkowo zatem na konferencji prasowej w Rimini zjawiło się ponad 300 dziennikarzy, a przydzielonej mi ochrony osobistej nie powstydziłaby się Ŝadna głowa państwa. 27 sierpnia Jan Paweł II przyjął mnie w Castel Gandolfo. Po serdecznym przywitaniu i krótkiej mszy w kaplicy biskupów rzymskich przeszliśmy do saloniku, gdzie mogłem swobodnie przypaść do kolan Ojca Świętego. Podobnie uczynił towarzyszący mi biskup gdański Tadeusz Gocłowski oraz pozostali czterej członkowie delegacji (łącznie z oficerem ochrony). Następnie papieŜ powiódł mnie do swych prywatnych apartamentów na poufną rozmowę, której nieustającym tematem była kondycja Polski. Moje akumulatory znów zostały naładowane. Moje wątpliwości i kompleksy rozwiane. PapieŜ stwierdził między innymi, Ŝe wspólnie dokonaliśmy wielkiej rzeczy: zatrzymania pochodu komunizmu. Teraz powinniśmy wejść w drugi etap i zagospodarować Polskę zgodnie z wymogami nadchodzącego XXI stulecia, pamiętając jednocześnie by kraj nasz pozostał katolicki, a społeczeństwo Ŝyło zgodfiie ze społeczną nauką Kościoła. Jeszcze tego samego dnia odleciałem do ojczyzny, ale 29 sierpnia, podczas środowej audiencji generalnej, Ojciec Święty uczynił mi dodatkowy zaszczyt, cytując obszerny fragment mojego wystąpienia przed Kongresem Stanów Zjednoczonych z 15 listopada 1989. Przez kilka następnych tygodni trzymałem rodaków w niepewności, nie zgłaszając wciąŜ oficjalnie swojej kandydatury na prezydenta. Było to działanie świadome. W licznych wywiadach prasowych wskazywałem, Ŝe chcę widzieć więcej zdeklarowanych przeciwników, o których głosy mógłbym potem zabiegać na wiecach i w publikacjach. Tym sposobem pragnąłem zmusić środowiska polityczne do wyraźnego samookreślenia się. Jednocześnie mówiłem, Ŝe nadchodzące wybory zwolnią mnie od odpowiedzialności za Polskę albo zmuszą do odgrywania w niej pierwszoplanowej roli. To, Ŝe rozbiliśmy totalitarny system, wydawało się coraz mniej waŜne. Istotniejsze były pytania o przyszłość, o pracę dla następnych pokoleń. Moje przymiarki nie mogły pozostać bez echa w obozie działaczy spod znaku ROAD, którzy od początku września zaczęli wywierać coraz silniejszy nacisk na
213 premiera Mazowieckiego, by zgłosił swą kandydaturę prezydencką. Jednocześnie zarówno ludzie z ROAD, jak i moi poplecznicy z Porozumienia Centrum konsekwentnie twierdzili, Ŝe przyspieszone wybory prezydenckie powinny się odbyć przed przyspieszonymi wyborami parlamentarnymi. Nie miałem nic przeciwko takiemu rozwojowi wydarzeń. Przeciwnie —
chcąc dać innym konkretny punkt odniesienia, 17 września przed południem odczytałem do kamer swoje oświadczenie: „W dniu dzisiejszym zdecydowałem. Poddaję pod społeczną akceptację moją gotowość kandydowania w wyborach powszechnych na Urząd Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Jest to dla mnie dopełnienie przysięgi złoŜonej w Sierpniu 1980 roku." Od tego momentu zaczęłem odpowiadać dziennikarskiej szarańczy pełnym głosem, Ŝe nie chcę zostać prezydentem, ale będę musiał. Natomiast gdybym przegrał — twierdziłem — przynajmniej uczciwie spojrzę w twarz kaŜdemu Polakowi, bo chciałem walczyć dalej, ale los postanowił inaczej. Data mojej deklaracji nie była przypadkowa, albowiem 18 września wziąłem udział w dyskusji 27 najwybitniejszych przedstawicieli polskiego Ŝycia politycznego, zorganizowanej przez prymasa Józefa Glempa w Warszawie. Najpierw przewidziano obiad w wąskim gronie, w którego skład weszli: kardynał Józef Glemp, prezydent Wojciech Jaruzelski, premier Tadeusz Mazowiecki, marszałek Sejmu Mikołaj Kozakiewicz, marszałek Senatu Andrzej Stelmachowski i ja — przewodniczący „Solidarności". Dwie godziny później doszlusowali pozostali goście — „na kawę", która przeciągnęła się do kolacji. Niemal wszyscy dyskutanci wyraŜali opinię, Ŝe wybory prezydenckie powinny się odbyć jak najszybciej, gdyŜ trwające od kilku miesięcy napięcie wpływa destabilizująco na sytuację w kraju. Prezydent Jaruzelski wyciągnął odpowiednie wnioski ze skierowanych pod swoim adresem sugestii i l października podpisał ustawy skracające jego kadencję. Spotykając się w tym okresie z dziennikarzami i pracownikami rozmaitych przedsiębiorstw, wykładałem punkt po punkcie swoją filozofię prezydentury. Podkreślałem, Ŝe mam ramowy program sprawowania tego urzędu, ale go nie ogłaszam, bo są to bardziej tezy aniŜeli „przepisy" wykonawcze. Tłumaczyłem, Ŝe moja prezydentura będzie czymś w rodzaju trybuny ludowej — a więc sprawowaniem władzy z jednoczesnym nasłuchiwaniem, co mówi społeczeństwo. Oczywiście, nie w stylu komunistycznym, bo to juŜ przerabialiśmy, natomiast przy rzeczywistym respektowaniu potrzeb zabiedzonego i zapóźnionego cywilizacyjnie narodu. Kiedy mnie wówczas pytano, czy nie przesadzam z populizmem, odpowiadałem zupełnie szczerze: urodziłem się z gniewu społecznego, który pragnę przemienić w zadowolenie. Częsty błąd rewolucjonistów polega na tym, Ŝe po zdobyciu władzy obejmują stanowiska utrąconych tyranów, mówiąc: nam się naleŜy, bo cięŜko na to
214 pracowaliśmy. Tymczasem prawdziwa demokracja —jak słusznie twierdzi profesor Leszek Kołakowski — zasadza się na trzech podstawowych składnikach: instytucjach gwarantujących kontrolę władzy, niezaleŜności prawa od struktur wykonawczych i mechanizmach zapewniających równość wszystkich obywateli wobec prawa. Od dawna staram się, swoim robotniczym językiem, podnosić znajomość tych prawideł w dyskusjach z zachodnimi politykami. Tak było między innymi 10 września, gdy odwiedzili mnie dwaj przedstawiciele parlamentu Izraela (Knesetu): profesor Shewek Weiss i doktor Uzy Landau. Tak było równieŜ w połowie września, gdy przebywali w Gdańsku były prezydent USA Ronald Reagan oraz sekretarz generalny NATO Manfred Woerner. Ten ostatni, pochlebiając mojej próŜności, nazwał mnie jednym z decydujących przywódców w rodzącym się świecie nowej demokracji. Wszyscy ci, którzy nie widzieli mnie w roli prezydenta, starali się uwypuklać fakt, Ŝe dotychczas działałem w sytuacji rzekomo komfortowej, to znaczy — mając duŜe wpływy polityczne formalnie nie rządziłem, a więc i nie ponosiłem za nic odpowiedzialności. Nie muszę przekonywać, Ŝe taką opinię uwaŜałem za krzywdzącą. Owszem, byłem czasami nieprzewidywalny, ale dla przeciwników, nie dla społeczeństwa. Natomiast w chwilach przełomów nigdy nie dałem się ponieść emocjom i na przykład nie wyprowadziłem ludzi z gołymi rękami pod kule. Spójrzmy na Bułgarię, Związek Radziecki, a w szczególności na Rumunię. IleŜ istnień ludzkich pochłonął tam ogień współczesnej rewolucji zanim zaczęto rozumieć, Ŝe spirala odwetu z kaŜdym zwojem bywa szersza i bardziej krwawa! W wielu dziedzinach, bardzo wielu, moŜna odmówić mi kompetencji, lecz na polityce znam się naprawdę nie najgorzej.
Rozpoczęcie przeze mnie kampanii prezydenckiej spowodowało wyraźną zmianę frontu w komentarzach — przychylnej mi dotąd — zachodniej prasy. Trochę było w tym napuszoności ludzi „bardziej cywilizowanych" (a więc „lepiej wiedzących") i w związku z tym przejawiających skłonności do pouczania innych. Trochę takŜe „przysłuŜyli" mi się niedawni koledzy i doradcy, przeistoczeni w rozhisteryzowane przekupki. Za sprawą pomówień zaczęto mnie nazywać antysemitą, klerykałem i populistą. Po wywiadach panów Michnika i Geremka — pełnych jadu i niezaspokojonych własnych tęsknot politycznych — jakby zapomniano, Ŝe jestem laureatem pokojowej Nagrody Nobla, a tego splendoru nie przyznaje się w końcu na piękne oczy. W relacjach wielu dziennikarzy stałem się znów tylko elektrykiem — ograniczonym robolem z ambicjami na przewodzenie 40-milionowemu narodowi w środku Europy. 3 października 1990 obradująca w Gdańsku Komisja Krajowa NSZZ „Solidarność" w tajnym głosowaniu podjęła uchwałę o poparciu mojej kandydatury na
275 urząd Prezydenta RP. 67 członków „krajówki" było za, 10 przeciw, a jeden wstrzymał się od głosu. Tym samym formalnie uzyskałem potęŜne zaplecze dla zorganizowania swej kampanii wyborczej (szefem mojego sztabu wyborczego mianowałem Jacka Merkela — posła na Sejm, inŜyniera-okrętowca ze Stoczni Gdańskiej). Któryś z komentatorów napisał, Ŝe komunizm w Polsce nie był rzeczywistością całkowicie zewnętrzną wobec ludzi, bo zainfekował niemal kaŜdego. To prawda. Nie daliśmy się jednak i wybrnęliśmy z tego czerwonego bagna jako strzępy wolnych ludzi. Stawiając stopy na suchym gruncie, zapragnęliśmy wyboru takiego przewodnika, który moŜliwie szybko potrafiłby zmienić mokradło w Ŝyzne, wydajne pole. Mimo oficjalnego zarejestrowania mojej kandydatury przez Państwową Komisję Wyborczą dopiero 24 października (Jacek Merkel 23 października zawiózł pod konwojem do Warszawy pół miliona podpisów — na wymagane sto tysięcy), rzeczywistą kampanię wyborczą rozpocząłem dobre trzy tygodnie wcześniej. W ciągu 53 dni jej trwania miałem przejechać około 14 tysięcy kilometrów, spędzając 160 godzin w rządowym samochodzie (lancia), odwiedzając 46 miast i przyciągając na swoje wiece łącznie blisko ćwierć miliona ludzi. W sumie przez 22 dni miałem przebywać poza domem. Rozmawiałem z rodakami o Polsce. Zgłoszenie mojej kandydatury spowodowało szybkie pojawienie się dalszych reflektantów, których liczba sięgnęła czternastu. Ostatecznie jednak tylko pięciu z nich (oprócz mnie) osiągnęło w wymaganym terminie dostateczną liczbę podpisów uprawniających do zarejestrowania się w Państwowej Komisji Wyborczej Byli to: Tadeusz Mazowiecki (urzędujący premier), Roman Bartoszcze (prezes Polskiego Stronnictwa Ludowego), Leszek Moczulski (przywódca Konfederacji Polski Niepodległej), Włodzimierz Cimoszewicz (poseł na Sejm, socjalista) oraz mało komu dotąd znany Stanisław Tymiński (mieszkający od dawna w Kanadzie — przywódca tamtejszej marginalnej partii wolnościowej). Większość politologów domniemywała, Ŝe juŜ pierwsza tura wyborów (25 listopada 1990) moŜe przynieść obsadzenie stanowiska prezydenta, przy czym pod uwagę brano właściwie tylko dwie kandydatury: premiera Mazowieckiego i moją. Nikt chyba nie przewidział, Ŝe do rozgrywki wejdzie na ostatniej prostej „czarny koń" Stanisław Tymiński. Walka wyborcza obozu Tadeusza Mazowieckiego oparta została w duŜej mierze na negatywnej prezentacji mojej osoby. Wielu spośród tych, którzy jeszcze niedawno przymilnie patrzyli mi w oczy, nazywając Ŝywym symbolem i bohaterem narodowym, obecnie przypięło sobie znaczki popierające premiera i rozpoczęło wylewanie pomyj na moją głowę. Jako punkt zaczepienia przyjęto propagowane przeze mnie hasło przyspieszenia, nazywając je pomysłem szalonym i nierealnym. Z kolei zaczęto udowadniać, Ŝe jestem rubasznym proletariuszem, którego czas
216 właściwie minął. Wreszcie przedstawiono mnie jako wariata, który siekierą chce odrąbać Polskę od Europy. Mój sztab nie stosował podobnych metod. Popierające mnie Porozumienie Centrum napisało w swoim apelu wyborczym między innymi:
„Lech Wałęsa jako prezydent wszystkich Polaków to: — przyspieszenie demokratycznych przemian w kraju, — przekreślenie grubej kreski (tej, którą premier Mazowiecki chciał się odciąć od przestępstw nomenklatury), — oddanie sprawiedliwości tym, którym ją zabrano, — otwarcie przyszłości dla wszystkich, którzy chcą ją współtworzyć razem z nami, — Polska wierna sobie i Europie." Podobne opinie przesłało mi blisko 280 organizacji, a takŜe wielu działaczy, przemysłowców i polityków. Wśród tych ostatnich znajdował się przebywający w Gdańsku prezydent Argentyny Carlos Menem. 25 listopada poszliśmy do urn. Mimo namawiania ze strony wszystkich kandydatów, a takŜe mimo faktu, Ŝe były to pierwsze wolne wybory w powojennej Polsce, frekwencja wyborcza sięgnęła niespełna 61 procent, a ogłoszone późnym wieczorem wyniki wprawiły miliony ludzi w osłupienie: premier Mazowiecki (18 procent głosów) odpadł z rozgrywki i następnego dnia wraz z całym rządem podał się do dymisji. Do drugiej tury przeszli natomiast Lech Wałęsa (40 procent) i Stanisław Tymiński (23 procent). Chaos, jaki zapanował po tej niespodziewanej wolcie losu, trudno porównać nawet z klęską Ŝywiołową. Pozycja Stanisława Tymińskiego, w którego terenowych sztabach wyborczych zagnieździli się liczni przedstawiciele dawnej partyjnej sitwy i SłuŜby Bezpieczeństwa, zatrwoŜyła przede wszystkim dotychczasowy (skądinąd patriotyczny i prawy) elektorat Tadeusza Mazowieckiego. Okazało się, Ŝe Tymiński — człowiek znikąd, obywatel trzech państw, hochsztapler robiący wraŜenie niezrównowaŜonego—trafił do przekonania prawie pięciomilionowej rzeszy ludzi, którzy w nic juŜ nie wierzą, nie rozumieją polityki i* mają dosyć ubóstwa. Tym sposobem spełniło się to, przed czym przestrzegałem — poparcie „niezaleŜnego" kandydata jako reakcja na śłamazarność i nieudolność rządu. Pozostało mi osobiste pytanie: jak walczyć i wygrać z owym przeciwnikiem próbującym mnie szantaŜować posiadanymi rzekomo materiałami obciąŜającymi? Jak prowadzić kampanię wobec kontrkandydata zupełnie pozbawionego klasy, przytaczającego setki niemoŜliwych do spełnienia obietnic, a więc stanowiącego śmiertelne niebezpieczeństwo dla kraju, z którego uciekł ponad 20 lat temu?
277 Wobec takiej sytuacji mogłem być tylko częściowo zadowolony z rezultatu pierwszej tury wyborów. Oczywiście, znajdowałem się na dobrej pozycji, nie dawała i mi jednak spokoju liczba zagubionych, utopijnie nastawionych wyborców, którzy ! zdecydowali się głosować na Stanisława Tymińskiego. Kiedy porównywałem to, co zdziałał dla swego społeczeństwa Tadeusz Mazowiecki, z tym, czego nigdy nie zrobił j demagog Tymiński, nie chciałem wierzyć, Ŝe ten drugi został uznany przez Polaków za l osobę bardziej godną zaufania. Ci, którzy głosowali na niego uwierzyli w fałszywą, i dziecinną wizję kapitalizmu — dającego i nie Ŝądającego niczego w zamian. Warunkiem dobrobytu zawsze jest ludzki wysiłek. Jedynie praca, jakość pracy, tworzy bogactwo poprzez konkurencję i ostawanie się tego, co najlepsze. Tylko i wysiłek moŜe przynieść dostatek kaŜdemu z osobna i w rezultacie równieŜ całemu krajowi. Wpierw jednak musimy — powtarzałem — odtworzyć zdrowe reguły gry społecznej. Ogólny dobrobyt nie moŜe mieć miejsca bez ustroju sprawiedliwości | społecznej, dlatego reformy ekonomiczne są tak ściśle powiązane z reformami | politycznymi. Rezultat pierwszej tury wyborów zaskoczyć mógł jedynie tych, którzy l nie zrozumieli spustoszeń dokonanych przez lata frustracji, którzy zapomnieli, z jaką pogardą przedstawiciele totalitarnej władzy odnosili się do narodu. Nie przypadkiem dzień i noc pracowała machina dezinformacji. Ślady jej działalności na długo pozostały w indoktrynowanych umysłach. Przez szereg miesięcy nakłaniałem premiera Mazowieckiego do takiej polityki * informacyjnej, która by wystarczająco klarownie przedstawiała reformatorskie dąŜenia rządu. Polacy wreszcie powinni odrzucić kapitulanckie przekonanie, Ŝe niczego nie da się zmienić. W miejsce tej niewiary naleŜało zaszczepić nadzieję, podejmując przede
wszystkim walkę z rakiem rozrośniętej i niekompetentnej administracji państwowej niŜszych szczebli. KaŜdy nowo kreowany przedsiębiorca prywatny powinien uwierzyć, Ŝe jego obrotność nie zostanie zduszona choćby przez niesprawiedliwe podatki. Tłumaczyłem, Ŝe politycy zawsze muszą brać pod uwagę problemy swych wyborców. Wcale nie ukrywam, Ŝe od pewnego momentu poczułem się najwłaściwszą osobą do wypełnienia misji pierwszego prezydenta Trzeciej Rzeczypospolitej. Wiedziałem, Ŝe jeśli konsekwentnie będę się trzymał głoszonych zasad, wkrótce zaprocentuje lojalność i witalność moich zwolenników, szczególnie młodych. Liczyłem takŜe, Ŝe prędko doprowadzę do autentycznego pojednania społecznego. Czekać? Nie, to słowo (nadweręŜające cierpliwość i sprzyjające stagnacji) postanowiłem wymazać ze swego słownika. Pragnąłem demokratycznie zdobyć władzę w powszechnych wyborach, by potem, nie czekając na cuda, zabrać się za realizację dalszych niezbędnych w mojej ojczyźnie reform. Jedna walka się kończy, inna — zaczyna. Nadchodził dzień drugiej tury wyborów. Czułem się spokojny i silny.
II. RODZINA Stary dom na Zaspie W Ŝyciu ludzi zajmujących się powaŜnie sprawami publicznymi rodzina bywa przeszkodą w „robieniu" kariery. Często zatem pojawia się pytanie: rodzina czy działalność publiczna? Zadają je zniecierpliwione Ŝony, zadają adwokaci prowadzący sprawy rozwodowe. Zawsze zadawali je równieŜ funkcjonariusze tajnej policji, usiłujący skłonić kogoś do zaprzestania „nielegalnej" działalności. — Pank Wałęsa, przecieŜ ma pan dzieci, czy chce pan, Ŝeby wychowywały się bez ojca" — zagadywano mnie w kółko przed rokiem 1980. Albo inaczej: — Znamy pańską sytuację, ma pan duŜo dzieci, małe mieszkanie, kiepskie zarobki, po co więc pan się bawi w tę niebezpieczną grę, dając się wykorzystywać zawodowym działaczom opozycyjnym? Borusewicz, Kuroń, Michnik — to zawodowcy, im płaci CIA. Jak ich zamkną, to zawsze ktoś przyjdzie z kaucją; zresztą, to elita, są przez nas kontrolowani. Ale pana zgnoimy... MoŜemy się jednak dogadać, mamy moŜliwości. Kupi pan sobie duŜy dom, zorganizujemy ciekawą pracę i zapomnimy, Ŝe był pan „niegrzeczny". Co? Proszę pomyśleć o swojej przyszłości. Dzieci będą za kilka lat pytać, dlaczego ojciec nie zapewnił im porządnego startu. One pana oskarŜą, Ŝe zmarnował pan Ŝycie sobie i im. — Dawano mi więc „szansę", ale ja z niej nie skorzystałem. Zawsze uwaŜałem, Ŝe rodzina jest tak wielką wartością, iŜ nie moŜe być przeciwstawiana Ŝadnym innym, dlatego nie wolno angaŜować się bez reszty w działalność polityczną. Choć z drugiej strony rodzina nie powinna być parawanem dla bezczynności. Na szczęście, ja nigdy nie musiałem się nad tym głębiej zastanawiać, gdyŜ po prostu działałem mając rodzinę. I nie wyobraŜam sobie, Ŝe mógłbym Ŝyć inaczej. Ktoś, kto nie poukładał swoich spraw rodzinnych, nigdy nie będzie się czuł silnym człowiekiem, takŜe w działalności publicznej. Rodzina jest moim fundamentem. W działaniach praktycznych zazwyczaj kierował mną szczęśliwy instynkt człowieka obdarzonego licznym potomstwem. W tym biologicznym fakcie tkwi po prostu siła, dlatego nieprzypadkowo rodzina-była jedną z pierwszych instytucji zanegowanych przez komunistów: dzieci
220 alokowane w Ŝłobkach, przedszkolach albo w świetlicach po lekcjach. Rodziny rozpadały
się, przestawały być nośnikiem tradycji, a trudności materialne powodowały, Ŝe model wielodzietny odchodził w przeszłość jako „przeŜytek". Jedno, dwoje dzieci, rzadziej juŜ troje czy czworo — małŜeństwa z większą gromadką uznawano za „niepostępowe". Ojcu licznego potomstwa trudno przecieŜ wmówić doktrynalne bzdury, bo on musi twardo stać na ziemi. W ten sposób dzieci uchroniły wiele polskich rodzin przed komunistyczną indoktrynacją, a rodzina była nieraz ostatnim miejscem, w którym panowały stare zasady, zgodne z dekalogiem. Fakt, Ŝe rodziły mi się kolejne dzieci, gdy byłem juŜ aktywistą opozycyjnym, czynił moje działanie bardziej przekonującym. Facet, który ma piątkę (a w czasie strajku w stoczni w 1980 roku — szóstkę) dzieci, nie moŜe być szczeniakiem bez odpowiedzialności. Lepiej teŜ rozumie innych ludzi, takŜe tych, których troska o rodzinę w trudnych sytuacjach załamuje albo przytłacza. W sierpniu '80 przychodzili do mnie strajkujący młodzi ojcowie i tłumaczyli: nie wytrzymam, małe dziecko w domu, Ŝona grozi rozwodem, poŜyczka ze stoczni, pokój wynajęty... W takich sytuacjach niczego nie powinno się robić na siłę, mówiłem więc: jak musisz, to idź, i tak tu z ciebie nie będzie poŜytku. Obok wspaniałej rodziny mam takŜe prawdziwy dom. w którym mogę zniknąć przed okiem wścibskich ludzi, oderwać się od spraw publicznych. Ale spacerując po ogrodzie, wracam niekiedy myślą do tamt>ch lat tułaczki po róŜnych kątach. Albo do mieszkania na Zaspie, gdzie Ŝyliśmy jak na scenie, przy odsłoniętej non stop kurtynie... Nasz start w Gdańsku był kiepski, bo zaczynaliśmy od wynajętych dziupli. Najpierw był przejściowy pokój przy ulicy Marchlewskiego, gdzie wytrzymaliśmy tylko cztery miesiące. Później przeprowadziliśmy się na poddasze jednorodzinnego domku w Suchaninie. Mieszkanie było tam nadal jednopokojowe i z ciemną kuchnią, ale za to samodzielne. Po roku — kolejna przeprowadzka, juŜ z malutkim Bogdanem. Tym razem do hotelu robotniczego przy ulicy Klonowi-cza (do tak zwanego bloku rodzinnego), ale tam było nie do wytrzymania — awantury, pijackie wrzaski, nawet bójki. Dopiero na Stogach, gdzie dostaliśmy w końcu dwupokojowe mieszkanie, mogliśmy trochę odetchnąć. Z tym, Ŝe co dwa lata rodzina się powiększała i wkrótce znów zaczęło być ciasno. Największy problem mieliśmy wieczorem, gdy naleŜało usypiać dzieciaki — rozkładało się wtedy łóŜka i materace, które zajmowały powierzchnię obu pomieszczeń. W większym pokoju toczyło się całe nasze Ŝycie — obok tapczanu, małego łóŜeczka i stołu (maszyna do szycia słuŜyła czasem jako postument pod prymitywną drukarkę ulotek). Mniejszy pokój był przede wszystkim sypialnią dzieci.
227 W porównaniu z tymi klitkami mieszkanie na Zaspie wydawało się pałacem. Otrzymaliśmy je we wrześniu 1980, kilka dni po pamiętnym strajku sierpniowym. Z dnia na dzień załatwił to wojewoda, choć przedtem nikogo nie obchodziły pisane latami podania o przyznanie lokalu odpowiedniejszego dla potrzeb rozrastającej się rodziny. Władze nie chciały, aby świat dowiedział się, jak Ŝyje polski robotnik (teraz juŜ lider) z gromadką dzieci. W ciągu jednej nocy opróŜniono lokal biurowy w bloku przy ul. Pilotów, aby 120 metrów kwadratowych na pierwszym piętrze mogło stać się, na osiem lat, naszym nowym gniazdem. Nie mieliśmy mebli, aby je urządzić, lecz radość była wielka. Nie mącił jej nawet fakt, Ŝe wcześniej załoŜono nowoczesne podsłuchy (w tej dziedzinie technika najszybciej przekroczyła państwowe granice). Początkowo drzwi zostawialiśmy otwarte: tłumy dziennikarzy, wizyty róŜnych osób, sprawy rodzinne i problemy „Solidarności" splatały się w jedną sieć; ale wszystko to w końcu stało się bardzo uciąŜliwe. Któregoś dnia powiedziałem: dosyć! I zacząłem dbać o spokój. Nie na długo mi się to udało. Po wyjściu z internowania znów miałem w domu centralę „Solidarności". Pamiętam pierwszą „wolnościową" konferencję prasową w listopadzie 1982, kiedy był tak nieprawdopodobny ścisk, Ŝe musieliśmy ją przeprowadzić w dwóch turach — największy w moim mieszkaniu „pokój. przyjęć" miał zaledwie dwadzieścia metrów kwadratowych. W krótkim czasie urządziliśmy sekretariat pośrodku mieszkania, gdyŜ nie dało się inaczej; nie było mowy o oddzieleniu się od pomieszczeń mieszkalnych — przepisy zabraniały
przebudowy. Dla odwiedzających mnie osób moŜe to i sympatycznie wyglądało, tak domowo i ciepło: rozmawiamy, Wałęsa udziela wywiadu, aŜ tu nagle wbiega zapłakana Brygidka albo zza firanki wyłania się Magda z przepraszającym dygiem i uśmiechem. Ale dla starszych domowników wszystko to było coraz trudniejsze do zniesienia. Szczególnie dał się nam we znaki rok 1987. Ekipa Jaruzelskiego miotała się w ślepej uliczce, a ja prowadziłem rozmowy z dziesiątkami polityków i udzielałem wielu wywiadów, chcąc wszystkich przekonać, Ŝe jedynym wyjściem jest kompromis z opozycją. A ileŜ cierpliwości musiała wtedy wykazać moja Ŝona! Nasz dzień zaczynał się o 5.15 dzwonkiem budzika. Musiałem wstawać do pracy, choć rzadko czułem się wyspany po zarwanej na ogół nocy. Modlitwa przychodziła mi z wielkim trudem, a więc tylko kilka słów: BoŜe, proszę o spokojny, zwykły dzień, w którym nic złego się nie wydarzy. Dzień z odrobiną czasu dla Danki, dla dzieci. BoŜe daj mi siłę i poczucie harmonii w tym, co robię. Jestem związkowcem, politykiem, działaczem, męŜem, ojcem, noblistą, gdańszczaninem, stoczniowcem i kimś jeszcze. Codziennie, co godzinę muszę kalkulować, zmieniać wcielenia, ale
222 przecieŜ chcę pozostać sobą... W tym czasie, gdy się myłem, goliłem, ubierałem, Danka przygotowywała mi „drugie śniadanie". Rano nie miałem czasu najedzenie, bałem się spóźnić (tylko raz się spóźniłem i pamiętam to do dziś). Dzieci, oczywiście, jeszcze spały; nawet mała Brygidka budziła się dopiero o szóstej. Właśnie rano, kiedy wszyscy byli w domu, w łóŜkach, widziałem, Ŝe nawet to mieszkanie zrobiło się za ciasne. Przed domem zawsze stały trzy samochody — grupa specjalna. Trzeba przyznać, Ŝe ochronę miałem co najmniej jak pierwszy sekretarz partii. Czasami drzemali, więc gdy wychodziłem z bloku, robiłem im puk-puk w szybę. Droga do stoczni była krótka, moŜe pięć kilometrów, a kolejka elektryczna przewaŜnie zapchana po brzegi (jeŜeli ktoś mówi dzisiaj „szary tłum", zawsze myślę o ludziach jadących kolejką do pracy). Wyblakłe palta, bezbarwne kurtki..., zresztą wszystkie kolory w zatłoczonym o świcie wagonie wydawały się jednakowe. No i te zmęczone ludzkie twarze. Przy wsiadaniu do porannego pociągu, podczas przepychania się, unikania złych spojrzeń i nieświeŜych oddechów, łatwo było zapomnieć, Ŝe kaŜdy człowiek ma godność dziecka BoŜego, dlatego wolałem jeździć samochodem. Nie musiałem wówczas odpowiadać na niekończące się pytania: panie Wałęsa, jak my mamy Ŝyć? Kiedy to się zmieni? Kiedy wreszcie „ruszymy" na czerwonych? W samochodzie nie musiałem reagować na zaczepki rozczarowanych robotników albo podstawionych tajniaków. — Gdzie on się bawi na Sylwestra? — zapytał kiedyś „robotnik" w kapeluszu. — Jak to gdzie — odpowiedziałem — najlepiej w komitecie wojewódzkim partii; o niczym innym nie marzę; macie wolne bilety? Wszyscy wokół śmiali się do łez, a za trzy dni telewizja podała na początku serwisu informacyjnego wywiad z milicjantem „Kowalskim", który mówił oficjalnym tonem, Ŝe pan Wałęsa zwrócił się z prośbą o załatwienie mu dwóch biletów na bal sylwestrowy w Komitecie Wojewódzkim PZPR. No i rozmawiaj tu, bracie Wałęso, z narodem. Na pewnym odcinku jechało się kolejką wzdłuŜ betonowych płotów, a ciągle zmieniała się wtedy ich barwa. ReŜimowi malarze nie nadąŜali z zamazywaniem napisów, które co noc wykonywała podziemna „Solidarność" (przede wszystkim uczniowie). Do stanu wojennego widniały na ogrodzeniach wielkie i czytelne napisy, stanowiące katalog Ŝądań wobec władzy. Dominowało hasło „Telewizja kłamie", ale zdarzały się równieŜ drobne informacje w rodzaju: „Uwaga! Samochód z rejestracją taką a taką naleŜy do bezpieki". Domagano się takŜe uwolnienia Leszka Moczulskiego z Konfederacji Polski Niepodległej, którego nie potrafiliśmy wówczas wyciągnąć z więzienia, mimo Ŝe było nas dziesięć milionów związkowców. Moczulski zbyt wcześnie proklamował niepodległość Polski i tego mu władze nie mogły wybaczyć. W 1987 roku ludzie pisali na murach głównie: „»Solidar-
223 ność« Ŝyje!". Napisy te wyraźnie były widoczne nawet spod warstwy zamazującej. Malarze zmuszeni do pracy nie bardzo się widać do niej przykładali, a przy okazji oszukiwali na deficytowej farbie, którą potem zapewne sprzedawali.
Mijany po drodze do stoczni teren zawsze był brzydki. Gdańsk to nie tylko gotyckie kościoły, ale takŜe odrapane domy, zakurzone instalacje, nierówny bruk. Mimo to nie raz dziękowałem losowi, Ŝe rzucił mnie właśnie tutaj. Wsiąkłem w to miasto, pełne otwartych, nietuzinkowych ludzi. Rozumiałem tutejszy klimat i mowę murów. To wszystko miało dla mnie szczególny posmak. Tutaj poczułem się obywatelem świata i pewnie dlatego nie chciałem stąd nigdy wyjeŜdŜać, nie marzyłem o emigracji. Zresztą problem ojczyzny był dla mnie zawsze rozstrzygnięty. Świat moŜna rozumieć tylko wtedy, gdy się wpierw pojmie swoje otoczenie, gdy się jest w nie wrośniętym, jak drzewo; a wartości ogólnoludzkie sprawdzają się w kaŜdym miejscu na Ziemi. To szansa dla wszystkich. „Solidarność" powstała w Gdańsku, Nagrodę Nobla dostałem będąc gdańszczaninem. Ośmioro moich dzieci plus ich przyszli męŜowie i Ŝony to juŜ szesnaście osób, a jeszcze plus ich dzieci — pół powiatu. Ileś tam powiatów — to Polska. Przez pryzmat mojej rodziny, przez parafię, stocznię, Gdańsk utoŜsamiam się z Polską. Dopiero później — z Europą i światem. Jeśli jeździłem do pracy kolejką, na peronie Gdańsk-Stocznia wypróŜniałem kieszenie spodni. Wtykano mi tam prośby o tajne spotkania lub o lekarstwa, jakieś ostrzeŜenia, niezrozumiałe hasła, czasem groźby. Nie wiedziałem co od kogo. I tak bywało za kaŜdym razem. Do pracy w stoczni wróciłem przed l maja 1983, aby znów naprawiać wózki akumulatorowe — zdezelowane, z powyrywanymi przełącznikami, nawet kołami. Po wprowadzeniu stanu wojennego robotnicy przestali dbać o zakład, czując się mniej gospodarzami niŜ kiedykolwiek. Początkowo w czasie przerwy chodziłem do stołówki, ale zawsze siadali obok mnie ludzie zaczynający dyskusje, wokół zaś oczywiście agenci, nagrywający, fotografujący... Moich rozmówców wzywano potem do dyrekcji na „pogadanki" z milicją, zdecydowałem więc, Ŝe konferować będę poza stocznią. Miałem przecieŜ wiele róŜnych okazji, byłem zapraszany do duszpasterstw: robotniczych, akademickich, inteligenckich. Noblista i ciągle w stoczni? To budziło zdziwienie. PrzecieŜ wszędzie miałbym lepiej, więcej bym zarobił, nawet jako kościelny u księdza Jankowskiego. Ale ja chciałem pozostać sobą, mimo Ŝe pracowałem w „muzeum techniki" naprawiając sprzęt wyprodukowany nierzadko przed II wojną światową. Tylko niekiedy mogłem pogłowić się nad czymś prawdziwie nowoczesnym — zachodnim i wschodnim — porównując kulturę i technologię. Działałem więc raz młotkiem, a raz pincetą. Któregoś dnia przed południem rozkręciłem skomplikowany mechanizm
224 „lancera", a po południu spotkałem się z ambasadorem Wielkiej Brytanii i mogłem mu powiedzieć parę komplementów o angielskim podnośniku; to mi dawało przewagę. Innym razem zauwaŜyłem, Ŝe zbyt często muszę naprawiać ten sam rodzaj wózka, szukałem więc, co trzeba zmienić, Ŝeby się nie psuł ciągle w tym samym miejscu. Wprowadziłem kilka zmian, ale zaraz ktoś doniósł, Ŝe „po Wałęsie sprzęt wygląda inaczej". Czułe oczy wciąŜ patrzyły mi na ręce, zwołano zatem komisję, Ŝeby ocenić, dlaczego zmieniam i czy to zgodne z prawem. A moŜe sabotuję? Donosicielowi jednak się nie powiodło. Komisja techniczna uznała moje zmiany za ulepszenia, wobec czego przyznano mi odznakę i nagrodę. Było to bardzo nie w smak kierownictwu partyjnemu, ale cofnięcie raz wprowadzonych ulepszeń stanowiłoby przestępstwo. W ten sposób niechcący zostałem racjonalizatorem. Bywały dni, kiedy zamiast w stoczni mój dzień zaczynał się w Urzędzie Wojewódzkim, Urzędzie Spraw Wewnętrznych czy w Prokuraturze. Byłem tam wzywany jako niepraworządny obywatel, pouczano mnie więc, jak mam postępować. Przy okazji wypytywano o spotkania i przekazywane na Zachód informacje, wychodząc co chwila po instrukcje do kogoś waŜniejszego albo do telefonu. Odpowiedzialność musiała być rozłoŜona na kilka instancji, a przynajmniej na kilka pięter. Na zakończenie przesłuchania niejednokrotnie mówiono: Panie Wałęsa, w razie kontynuowania nielegalnej działalności grozi panu kara sześciu miesięcy więzienia. — Za mało! — krzyczałem wtedy — Proszę o rok! Wszystko juŜ przeŜyłem, brakuje mi tylko więzienia! Do kariery oczywiście. — Na odchodnym dostawałem niekiedy wezwanie na następny dzień albo tydzień, po czym natychmiast biegłem do obowiązków. Z parkingu ruszały w kierunku parafii św. Brygidy
cztery samochody: w dwóch SłuŜba Bezpieczeństwa, w jednym mundurowa milicja i w jednym „prywatny obywatel" Lech Wałęsa. Zaczynał się mój drugi etat — Ŝycie publiczne robotnika. Na dziedzińcu przed plebanią czekali juŜ przewaŜnie dziennikarze, miałem więc zawsze dylemat: najpierw jeść obiad czy rozmawiać. Bywało, Ŝe sprawę rozstrzygał telefon z domu — dzwoniła Danka, Ŝe usmaŜyła ulubione ryby (w piątek zawsze są ryby). A więc, panowie dziennikarze, tempo, bo na obiad śpieszę do Ŝony. Pytania Ŝurnalistów były dość jednostajne. O kondycję „Solidarności", o naszą taktykę, o pieriestrojkę, o Gorbaczowa. Powtarzałem, Ŝe „Solidarność" to reforma, której konieczność udowodniło Ŝycie, Ŝe staliśmy się Ŝebrakami Europy, Ŝe przechodzimy do tworzenia programów pozytywnych, Ŝe tragedią Polski było to, Ŝe BreŜniew umarł trzy lata za późno itp... Osób wiele, pytań wiele — podobnych, jak przed tygodniem czy dwoma. Niekiedy miałem ochotę pospisywać wszystkie odpowiedzi, ponumerować i odsyłać zainteresowanych do gotowego wykazu. JuŜ
225 po godzinie przewaŜnie cały byłem spocony od telewizyjnych halogenów. Plebania księdza Jankowskiego, choć dostatnia, nie ma porządnej klimatyzacji, dlatego z kaŜdym kwadransem coraz trudniej przychodziły mi potoczyste wypowiedzi. Zawsze lubiłem prasę, wywiady, agresywne pytania, energicznych reporterów, jeŜeli jednak wchodziłem na salę i widziałem, Ŝe ekipa telewizyjna dopiero rozkładała kable czy szukała tłumacza, byłem wściekły! Niektórzy dziennikarze wykazywali zresztą brak taktu i wyobraźni. Pewnie sądzili, Ŝe skoro miałem czas osiem godzin siedzieć przy jakimś wózku elektrycznym, to poczekam równieŜ na nich, bo ostatecznie byłem tylko elektrykiem, a oni przybyli z daleka. Spoglądałem wtedy na zegarek i mówiłem: Panowie, trzy minuty juŜ minęły z dziesięciu, macie jeszcze siedem! Czasami spotkania z dziennikarzami były nie tylko zwykłymi konferencjami prasowymi, lecz takŜe wcześniej omówionymi, przewaŜnie w ścisłej konspiracji, wywiadami. Wymagały wówczas ode mnie lepszego przygotowania. Nie mogłem na takie rozmowy jechać prosto ze stoczni, musiałem bowiem zmienić swój ulubiony golf na garnitur. Tak było między innymi, gdy przeprowadzano ze mną interview dla francuskiego programu telewizyjnego „Apostrophes", w którym chciano zaprezentować moją ksiąŜkową autobiografię Droga nadziei. Zaplanowano obszerny wywiad, wielowątkowy, jak mój Ŝyciorys. Wśród innych nastąpiły równieŜ pytania o ksiąŜkę: — Czy ta pozycja nie jest eleganckim sposobem powiedzenia: oto, co zrobiłem, oto mój bilans; teraz kolej na innych, by podjęli odpowiedzialność, ja umywam ręce? — W Ŝadnym wypadku. Nigdy nie pozwolę sobie zamienić idei na cokolwiek, ani na sławę, ani na pieniądze. Oczywiście, słuŜyć idei moŜna w róŜny sposób, ale moje Ŝycie toczy się dalej i mam nadzieję, Ŝe dodamy jeszcze wiele kart do tego, co juŜ powstało. — Pisze pan w swojej ksiąŜce: „Czy nie nadeszła pora, aby wykorzystując fakt, Ŝe pozostaję numerem jeden, wycofać się, zachowując twarz?" — Chciałem powiedzieć o zamknięciu pewnego etapu, w którym sporo się nauczyłem oraz uświadomiłem sobie wiele własnych błędów. UwaŜam ten etap za bardzo waŜny, ale on tylko zaznaczył początek drugiego, jeszcze bardziej wspaniałego. — Pierwsze wydanie pana ksiąŜki jest w języku francuskim — wydawnictwo „Fayard" otrzymało prawa na cały świat do publikacji pana wspomnień. Czy ten wybór Francji, który głęboko poruszył nasze serca, ma jakieś szczególne znaczenie? — Jest to rzeczywiście wybór celowy, bo otrzymałem wiele propozycji. W rozmowach, jakie odbyłem we Francji, ze związkowcami i działaczami, odniosłem wraŜenie, Ŝe nasze obydwa narody mają wiele wspólnych cech. Stąd ten pomysł, do
226 którego mnie zaproszono, a który miał pomóc lepiej mnie zrozumieć. Mamy wielu przyjaciół we Francji i wiedzieliśmy, Ŝe odpowiednio się tym zajmą. Są zainteresowani polskimi problemami oraz działaniem „Solidarności" i bardzo dobrze nas rozumieją. Wszystko to skłoniło mnie, by właśnie z nimi związać moje publicystyczne zamiary. Audycję tę, prowadzoną przez Bernarda Pivot z udziałem Ives Montanda i Edmounda Maire'a (przewodniczącego związku zawodowego CFDT), widzowie francuscy obejrzeli 24
kwietnia 1987. Następnego dnia w całej Francji sprzedano trzydzieści tysięcy egzemplarzy mojej ksiąŜki. To był niewątpliwy sukces. Długo opierałem się przed przyjęciem propozycji pisania pamiętników, uwaŜając Ŝe jest to zajęcie dla emeryta, a ja wcale się za takowego nie uwaŜałem. Wręcz przeciwnie, byłem bardzo aktywny, organizowałem Związek, spotykałem się z masą ludzi i właśnie dlatego zupełnie nie miałem wolnego czasu. W końcu jednak dałem się namówić. Niech ludzie zobaczą — pomyślałem — skąd się wziął Wałęsa, niech się przekonają, Ŝe wcale nie święci garnki lepią. Ponadto chciałem wreszcie zarobić trochę prawdziwych pieniędzy, bo moja stoczniowa pensja nie wystarczała na znaczki pocztowe, nie mówiąc o utrzymaniu rodziny. Podjąwszy decyzję, zacząłem się umawiać na kolejne rozmowy o moim Ŝyciu, a do porządnej autobiografii potrzeba ich było sporo. Gadanie do magnetofonu o intymnych przeŜyciach okazało się bardzo trudne — tym bardziej Ŝe zwykle w dniu, w którym się umówiłem, zdarzało się coś nadzwyczajnego w polityce i Ŝadną miarą nie mogłem się skupić na refleksjach natury osobistej. Oto do stoczni miał przyjechać wicepremier Rakowski, Ŝeby mnie „pokonać" na argumenty przed kamerami telewizji, a ja tu miałem opowiadać, jak spędzałem czas ze swoją pierwszą dziewczyną... Przekładałem więc rozmowę na inny termin, lecz następnym razem było to samo, i tak w kółko. Wreszcie zorientowałem się, Ŝe mogę nie dotrzymać terminu, przestałem więc przekładać spotkania. Nawet jeśli w wyznaczonym dniu od samego rana były na przykład wywiady (godzina ósma — ABC, dziewiąta — telewizja hiszpańska, dziesiąta — pismo katolickie z Kolumbii), wpadałem później w trans i odpowiadałem na autobiograficzne pytania. Moi redaktorzy — a byli to dwaj gdańscy dziennikarze — ciągnęli mnie za język, próbując zgłębić temat za tematem, lecz ja po jakimś czasie miałem znowu, powiedzmy, „News-weeka", a potem jeszcze coś innego. Nie potrafiłem się tak przestawiać w jednej minucie na wspomnienia z dzieciństwa, dlatego bywało, Ŝe kolejne godziny były juŜ stracone. Jak widać, cięŜko to szło, z oporami, ale w końcu przecieŜ autobiografia powstała. Powiem nieskromnie, Ŝe dzisiaj na całym świecie ludzie czytają o Ŝyciu elektryka z Gdańska. Dla niektórych jest to jedyny Polak znany z imienia i nazwiska. Nie tak
227 dawno otrzymałem list z Afryki, od misjonarza z Czadu, z dziwną prośbą, abym poinformował stację ornitologiczną o trasie przelotu ptaków. Okazało się, Ŝe w dalekim afrykańskim kraju pewien Murzyn przyprowadził do owego misjonarza syna z ustrzelonym wróblem, który miał na nóŜce obrączkę z wielocyfrową liczbą oraz napisem: Gdańsk-Polska. Misjonarz domyślił się, Ŝe jest to znak stacji ornitologicznej, którą trzeba powiadomić o odkryciu. Nie znał nikogo w Polsce, a tym bardziej w Gdańsku, słyszał jednak o Wałęsie. Niebawem do jego rąk trafiła w podzięce moja autobiografia. Kiedy zajęciem robotnika w Polsce staje się dyplomacja, powinien mieć zaprzyjaźnionego księdza. Ja mogłem zawsze liczyć na apartamenty kanonika Jankowskiego, choć w roli męŜa stanu czułem się źle: — Witam serdecznie profesora Zbigniewa Brzezińskiego. Cieszę się, Ŝe słysząc o panu tyle dobrego, mogę go osobiście poznać. Dla wielu Polaków jest pan przykładem sukcesu w polityce, który osiąga się bez rezygnacji z własnych przekonań. Dla wielu jest pan przykładem realisty, który nie zatracił ostrości widzenia spraw. Pozwoli pan, profesorze, Ŝe usiądziemy. Rozpoczynam swoją „pracę" na drugim etacie. Szczerze mówiąc, jeszcze bardziej wyczerpującą niŜ ta przedpołudniowa, w stoczni. — Chyba nie jest tak źle. W jednym i drugim wypadku dobrze pan sobie radzi. — Być moŜe to nieźle wygląda, ale ten drugi etat naprawdę mnie wyczerpuje. Szczególnie „wielka" dyplomacja. — Właśnie na tym polu jest pan doskonały. — Ale mnie spotkania z dostojnikami drogo kosztują. Idę na nie, jak na bój. Jestem robotnikiem, nie urodziłem się do zręcznych konwersacji, nie mam odpowiednich predyspozycji. Dyplomaci są przyzwyczajeni do przemówień, gry o kaŜde słowo. Liczy się nawet intonacja głosu. To nie mój świat. Przy moim temperamencie za duŜo czasami plotę, ale z panem profesorem zupełnie inna sprawa. W końcu spotykają się dwaj Polacy, podobnie
w dodatku czujący sprawy narodowe. — Nie, ja się uwaŜam za Amerykanina. Jestem Amerykaninem polskiego pochodzenia. UwaŜam jednakŜe fakt mojego polskiego pochodzenia, mojej polskości, której nie kryję — nie zmieniłem nawet pisowni nazwiska — za równoznaczny z obowiązkiem robienia wszystkiego, co tylko moŜna, aby rozszerzyć stosunki amerykańsko-polskie. — Te związki na nieformalnym poziomie są niezwykle waŜne. W czasach Edwarda Gierka i Jimmy Cartera oraz pańskiego udziału w rządzie amerykańskim nastąpił bardzo waŜny etap. Lata siedemdziesiąte doprowadziły do otwarcia się Polski na kraje wysoko rozwinięte. — Zgadzam się, niepokoi mnie jednak, czy pewien luz, który istnieje na arenie
228 międzynarodowej, oraz szansę na dialog zostaną przez polskie władze wykorzystane. Jeśli nie, to młodsza generacja moŜe dojść do wniosku, Ŝe jedynie gwałtowne rozwiązania są skuteczne. — Co pan profesorze sądzi na temat przemian w Moskwie? Bo mnie się zdaje, Ŝe tam naprawdę coś drgnęło. Gorbaczow trochę zmieni, następca pójdzie jeszcze dalej. To jest próba przebudowy, ale musimy bardzo uwaŜać, Ŝeby cegły z tej reformy nie spadały na nas. Jako stoczniowiec odkręcałem i przykręcałem tysiące śrub. Przy dokręcaniu popsułem moŜe kilka, przy odkręcaniu — setki. Odkręcanie na krótszą metę jest zawsze niebezpieczniejsze. Jedno wszakŜe wydaje się pewne: komunizm kona. Teraz tylko pytanie: jak na zawsze wyjść z tego systemu. — Moja ocena jest następująca: Gorbaczow nie zostanie obalony w sposób podobny do Chruszczowa, ale równieŜ prawdopodobnie nie osiągnie sukcesu. Nie będzie mógł wprowadzić w Ŝycie reformy, która zasadniczo zmieniłaby ustrój sowiecki. Ten ustrój jest zbyt zakorzeniony w tradycji historycznej, zbyt scentralizowany, aby rzeczywiście moŜna go było przestawić na pluralistyczny model gospodarowania. W rezultacie prób nastąpi przypuszczalnie kilkuletni okres fermentu polityczno-ideologicznego, ale eksperymenty te nie przyniosą chyba zasadniczych rozwiązań. Niemniej, wszystko to stworzy sytuację, w której Rosji będzie zaleŜało na odpręŜeniu międzynarodowym, w czym upatruję szansy dla Polski. Wstępna ocena profesora Brzezińskiego okazała się słuszna. Zresztą podczas tej rozmowy, jak pamiętam, wygłosił wiele trafnych opinii. Tego typu spotkania często trwały wiele godzin. Powroty z pracy niby podobne były jeden do drugiego, ale czy zawsze? Czy mogłem przewidzieć na przykład spotkanie ze znanym sobie osobnikiem o nazwisku Szczepański, który podszedł do samochodu, aby oświadczyć, Ŝe właśnie zrezygnował z planu zabójstwa mojej osoby, do czego był namawiany przez nieznaną organizację? Czy policja mogła przypuszczać, Ŝe co jakiś czas w momencie wysiadania ze swojego mikrobusa (na dworze lekki zmrok) kładłem się na podłogę, a zamiast mnie wychodził ucharakteryzowany wcześniej kolega i „moim" krokiem udawał się do domu? Prawdziwy Wałęsa w tym czasie dyskretnie przesiadał się do zasłoniętego mikrobusem małego fiata i odjeŜdŜał w pozycji leŜącej na spotkanie z ukrywającymi się przywódcami zdelegalizowanej „Solidarności", a potem jeszcze przez trzy dni chodził po mieście samotnie, bez tłumu ludzi, obstawy, ciekawskich spojrzeń — we włóczkowej czapce i ciemnych okularach. W drodze powrotnej, juŜ przy domu, pukałem w dach samochodu zdenerwowanej obstawy, pytając: no co, panowie, premię wam chyba obetną?
229 Zazwyczaj był to jednak zwykły powrót ze stoczni do domu, w którym czekała Ŝona i ósemka dzieci. Ufałem Bogu, nie bałem się o własne Ŝycie. Nie byłem przecieŜ w stanie upilnować się przed jakimś Szczepańskim czy innym szaleńcem. Obawiałem się jedynie zawsze, czy dobrze wykorzystuję ten kawałek dzierŜawy, jaki otrzymałem od NajwyŜszego. W domu po południu zawsze było gwarno. Dzieci, wiadomo, bawiły się, odrabiały lekcje. W pokoju przyjęć przewaŜnie panował tłok: Zosia Gust — sekretarka, Teresa ZabŜa — tłumaczka, Bogdan Olszewski — obsługa komputera, Jurek Trzciński i Wojtek Jamrozik —
obstawa oraz Aram Rybicki — szef sekretariatu, usiłujący panować nad wszystkimi sprawami. Dodatkowo jeszcze kilka nieznanych osób z osobistymi problemami. Mimo rejwachu, czasem udawało mi się pół godzinki zdrzemnąć przed kolejnymi wizytami, ale dosyć często od razu wpadałem w wir. Pamiętam, jak raz odwiedził mnie pewien inŜynier, który chciał rozmawiać tylko z Wałęsą. Wyjął z teczki róŜne arkusze, rysunki i tekturowe modele skomplikowanego urządzenia: — Tylko pan mi moŜe pomoc, byłem juŜ wszędzie — stwierdził zdenerwowany, poprawiając okulary. — Jestem do usług. — Zacznę od początku. Chodziłem do szkoły... — Do rzeczy! — Wynalazłem maszynę, której napęd pochodzi z niej samej. Ten projekt moŜe zrewolucjonizować naszą gospodarkę. Wiem z Wolnej Europy, Ŝe pan jest równieŜ wynalazcą, racjonalizatorem, więc sam pan rozumie, jakie znaczenie ma sprawa niedostatku energii w gospodarce. O, tu są wszystkie rysunki, na pierwszym planie zbiornik znajdujący się powyŜej poziomu gruntu... Był to projekt „perpetuum mobile nowego typu". InŜynier mocno dzierŜył pod pachą zniszczoną teczkę, w niej dalszą część rysunków. Podejrzliwie patrzył na moich współpracowników. — Proszę pana, nie ma obawy, tu genialnych wynalazców się szanuje. „InŜynierów" przed nim było juŜ mnóstwo. Projekt maszyny samonapędzającej się widziałem w wielu odmianach, ale „perpetuum mobile nowego typu" jeszcze nie było. Zadałem mu kilka rzeczowych pytań, w końcu znam się trochę na mechanice. Przyzwyczajony był do ironii, ale moje uwagi nie były złośliwe, tłumaczył więc chętnie. Nie wypuszczając teczki z rąk, przedstawił zaświadczenia z kilku urzędów patentowych. Było w nich wyraźnie napisane, Ŝe projekt nie ma sensu, nikomu bowiem nie udało się wynaleźć maszyny, która wytwarza co najmniej tyle energii, ile sama potrzebuje. Sprawa beznadziejna. Ale był promyk, który spowodował, Ŝe inŜynier zjawił się u mnie, mianowicie zaświadczenie z Wojskowej Akademii
230 Technicznej, uczelni z prestiŜem: „Pański projekt jest wielce interesujący. W obecnym stanie nie rozwiązuje jeszcze problemu samonapędzania się maszyny, ale prosimy o kontynuowanie pracy." Autor pisma, jakiś dowcipny wojskowy, okazał się człowiekiem z sercem i nie chciał pozbawiać wynalazcy nadziei. Trudno byłoby wyliczyć z iloma „nawiedzonymi" juŜ rozmawiałem w swoim domu. Rozumiem ich zresztą bardziej niŜ im się wydaje, bo wiem, Ŝe posuwają świat do przodu. Nigdy tak do końca nie udają im się załoŜone przedsięwzięcia, ale swoimi pomysłami zmieniają zaskorupiałe sposoby myślenia. W gruncie rzeczy prawie nic ode mnie nie chcieli, poza wysłuchaniem ich teorii — wdzięczni rozmówcy, moŜe nawet najbardziej prostolinijni, najmniej interesowni ze wszystkich. Po „przyjęciach" następował jeszcze przegląd korespondencji. Zosia otwierała i dzieliła listy. Jeden nadspodziewanie gruby! Co to? Bomba? Mogliśmy być spokojni — wcześniej inne „sekretarki", a zwłaszcza „sekretarze" przejrzeli i sfotografowali juŜ tę przesyłkę w specjalnej komórce inwigilacyjnej na poczcie. W szarej kopercie była tylko fajka tytoniowa, zaś kolekcjoner z USA prosił o przesłanie mu fajki Wałęsy. Tylko skąd ją wziąć? PrzecieŜ wszystkie juŜ dawno zostały wysłane róŜnym kolekcjonerom, a ja przestałem palić. Palenie rzuciłem po wielu zmaganiach ze sobą. Byłem nałogowcem, to nie ulega wątpliwości, i nieraz przeklinałem chwilę, gdy zapaliłem po raz pierwszy. Najpierw kupowałem kiepskie, „robociarskie" papierosy, później, gdy zostałem przewodniczącym „Solidarności", coraz lepsze. Skończyło się na „Salemach", ponoć zdrowszych od innych, a dostawałem ich w prezencie całe stosy. Z powodu papierosów miałem jednak same kłopoty. A to telewizja w 1980 roku pokazała leŜące przede mną zagraniczne pudełka, co miało oczywiście znaczyć: patrzcie wszyscy — Wałęsa, niby robotnik, ale „popularnych" do ust nie bierze. A to przysyłano listy z zaklinaniem, Ŝebym rzucił palenie, bo to nie przystoi katoli-
kowi, ojcu rodziny, przewodniczącemu „Solidarności". Lekarze takŜe ostrzegali. Odprawiano róŜne czary i modlono się, abym „wyzwolił się ze szponów nałogu". Wielokrotnie chciałem to zrobić, zwłaszcza jak łapałem się na tym, Ŝe palę papierosa za papierosem. Próbowałem się więc kontrolować: chowałem papierosy do szafki, zamykałem na klucz i ... za chwilę sięgałem po nie znowu. AŜ wreszcie pewnego dnia silne postanowienie: nie wezmę tytoniu więcej do ust. I wytrwałem! Wieczorami trzeba było ustalać porządek następnego dnia, choć nie wszystko dawało się przewidzieć i przewaŜnie coś wyskakiwało w ostatniej chwili. Od czasu do czasu spotykałem się teŜ z moimi współpracownikami poza domem, Ŝeby swobodnie porozmawiać. Gdzie? Oczywiście nad brzegiem morza, czasem w lesie. W pomieszczeniach wszędzie mieliśmy podsłuchy, a w dodatku nie wiadomo było,
231 który z „interesantów" to konfident bezpieki. Co innego na plaŜy, tam wszystko było jasne. Faceci w garniturach trzymali pod pachami teczki, z których wystawały mikrofony, ale z literatury szpiegowsko-sensacyjnej wiedzieliśmy, Ŝe szum morza zagłusza podsłuch, zwłaszcza, gdy idzie się pod wiatr. Spacerowaliśmy więc sobie z Jackiem Merkelem, Aleksandrem Hallem, Grzegorzem Grzelakiem, Aramem Rybickim, Piotrem Nowi-nąKonopką czy Leszkiem Kaczyńskim, a tamci biegali wokół nas, Ŝeby „złapać wiatr". Gdy dzień mojej pracy dobiegał końca, często zdarzało się, Ŝe odwiedzał mnie jeszcze jakiś zapóźniony gość, który zgubił pieniądze i nie miał za co wrócić do swojego miasta, a słyszał, Ŝe Wałęsa wszystkim pomaga. Co miałem robić? Nie wiedziałem, rzecz jasna, czy mówi prawdę, ale zwykle sięgałem do portfela. Kiedy wreszcie waliłem się do łóŜka, bywało, Ŝe nawet w nocy wyrywał mnie ze snu dzwonek, bo zjawiał się pijany facet bez zegarka i poczucia czasu, chcący koniecznie okazać Wałęsie solidarność i uścisnąć mu dłoń. Nie było mowy, Ŝeby odszedł od drzwi dopóki tego nie uczynił, a funkcjonariuszy, którzy dzień i noc stali pod blokiem, oczywiście to nie interesowało. Oni mieli waŜniejsze zadania niźli pilnować spokoju w moim domu, choć pewnie potem legitymowali faceta dla porządku —jak kaŜdego, kto do mnie przychodził. Musieli mieć zresztą jakieś punkty obserwacyjne — moŜe naprzeciwko, w przedszkolu — bo zdarzało się, Ŝe z klatki schodowej wychodziły róŜne osoby jednocześnie, a esbecy za rogiem spisywali tylko tę jedną, która była u mnie. OdpręŜenia psychicznego nie dawały mi nawet wypady za miasto. Lubię łowić ryby czy zbierać grzyby, dlatego często w niedzielę brałem do mikrobusa Dankę i dzieciaki, przewaŜnie teŜ jakichś znajomych, i jechaliśmy wszyscy na Kaszuby, w las. Za nami posuwał się nieodłączny radiowóz milicyjny i polonez z agentami „bezpieczeństwa", ale zdarzało się, Ŝe trafialiśmy na jakiś podmokły teren i mój wehikuł przejeŜdŜał, a oni zakopywali się w błocie. Musieli wtedy wysiadać i dzwonić do centrali, Ŝe Wałęsa „zbiegł", pewnie na spotkanie z podziemiem. Wysyłano więc helikopter, który szukał owej „przestępczej" grupy. Na ogół jednak zatrzymywałem się na polanie, gdzie Danka z najmłodszymi dziewczynkami zostawała i szykowała piknik, a reszta szła na grzyby. Mój mikrobus z jednej strony był blokowany przez samochód milicyjny, a z drugiej przez „cywilny", po czym funkcjonariusze w garniturach teŜ brali koszyki i szli krok w krok za mną, starając się przy tym słyszeć, o czym z kimś rozmawiam, a juŜ na pewno nie stracić mnie z oczu. Udawałem, Ŝe tego wszystkiego nie widzę, wytrwale
252 szukałem grzybów i wracałem zawsze z pełnym koszem. Gdy tylko zjawiałem się przy mikrobusie, milicja włączała syrenę, która odwoływała tajniaków z lasu i mój samochód odblokowywano. Rytuał ten oznaczał, Ŝe mogę wracać z wypoczynku do domu albo raczej do tych pomieszczeń, z których leciała bezpośrednia transmisja do wozu milicji. Były na to dowody, gdyŜ w czasach podziemia solidarnościowego nasi ludzie podsłuchiwali milicję, która komentowała moje domowe czynności.
Nowy dom na Polankach
Tego wszystkiego było naprawdę za wiele, dlatego postanowiłem kupić dom, w którym będę mógł się zamknąć przed całym światem i czuć, Ŝe jestem naprawdę prywatną osobą. Gdy w 1980 roku wojewoda gdański proponował mi jakąś willę w Sopocie, z miejsca odmówiłem, bo chciałem, zgodnie z przepisami, mieć 10 metrów kwadratowych na głowę i mieszkać w bloku pośród innych ludzi. Później teŜ miałem opory — obawiałem się, jak to zostanie przyjęte w społeczeństwie. JuŜ słyszałem te komentarze w telewizji: Wałęsa się dorobił, kupił sobie rezydencję i Ŝyje jak prominent. Przez długi czas odkładałem więc decyzję kupna domu, choć duŜo o tym mówiłem. Wreszcie, gdy doszedłem do wniosku, Ŝe coraz gorzej wytrzymuję Ŝycie na scenie, poprosiłem, aby poszukano mi czegoś odpowiedniego. Chodziło o znalezienie budynku połoŜonego w miarę centralnie, niezbyt duŜego, no i nieznanego milicji, aby nie zdąŜyła zamontować podsłuchu. Musiano więc zachować pełną konspiracje. I wtedy okazało się, Ŝe to nie takie proste. Pojawiały się wprawdzie róŜne oferty, ale gdy właściciele dowiadywali się, kto ma być nabywcą, mówili: Pan Wałęsa? Nie, dziękuję bardzo, rezygnuję z zamiaru sprzedaŜy. Ciągle istniała słuszna obawa przed szykanami SłuŜby Bezpieczeństwa, bo właściciel, który cichcem sprzedałby mi posiadłość, mógł być potem ścigany, bez końca maglowany. Musiałby się zapewne tłumaczyć, skąd wziął ten dom, za co go wybudował albo kupił, czy wszystko było legalne. A ludzie mają róŜne prywatne interesy i pewnie nie zawsze są w zgodzie z obowiązującym prawem. W końcu jednak ksiądz Jankowski znalazł dom, który moŜna było z miejsca kupować. Stary, ponad stuletni, przy ulicy Polanki w Gdańsku-Oliwie, ładnie połoŜony, z duŜym ogrodem. Właścicielka, starsza pani, zdecydowana była lada dzień emigrować do Niemiec, potrzebna więc była moja błyskawiczna decyzja i błyskawiczna przeprowadzka. Chodziło o to, aby siedzieć tam, na nowych śmieciach, od początku i nie pozwolić ekipie rzekomych instalatorów czy hydraulików na załoŜenie podsłuchu. Wszystkie rzeczy z miejsca popakowaliśmy do 50-kilowych worków po cukrze, które załatwiła pracująca w pobliskim sklepie
234 spoŜywczym Ŝona mojego nieŜyjącego przyjaciela i pomocnika Janusza Pączka. Niczego innego nie moŜna było wtedy dostać, ładowaliśmy więc do tych worów nasze graty, opisując je na zewnątrz, i od razu przewoziliśmy na Polanki do garaŜu. Jak się później okazało, większość rzeczy mocno się pomieszała, a na dodatek „scukrzyła". Kupiłem dom z całym wyposaŜeniem, bo w sklepach nie było w tym czasie Ŝadnych mebli, a z dotychczasowego mieszkania pasowało niewiele. Pomysł ten okazał się jednak wielkim niewypałem. DraŜniły nas obce sprzęty, obce sztućce i naczynia, a w dodatku ciągle natrafialiśmy na jakieś osobiste przedmioty poprzednich mieszkańców. W jednym pokoju, który wynajmowali arabscy studenci z Iraku, ostał się nawet portret Saddama Husajna. Wszystko to było nie do przyjęcia, zwłaszcza dla Danki, która czuła się jak w cudzym gospodarstwie i odbierała to niczym grzebanie w cudzym Ŝyciu, przede wszystkim starej kobiety. Jakieś tchnienie śmierci zdawało się unosić nad porzuconymi przez nią przedmiotami, dlatego zdecydowaliśmy się zebrać wszystkie zastane rzeczy na kupę i posegregować, wybierając tylko to, co mogło nam się rzeczywiście przydać. W ten sposób dom kupiony z wyposaŜeniem okazał się domem bez wyposaŜenia. Najgorszą sprawą był jednak stan techniczny murów, nie mówiąc juŜ o dachu, urządzeniach sanitarnych i podłogach. Trzeba się było wziąć za remont kapitalny, a poniewaŜ wszystko działo się akurat po strajku majowym w 1988 roku, zatrudniłem znajomych ludzi ze stoczni. Chciałem im dać zarobić i jednocześnie mieć zaufanych robotników, którzy nie wykręcą mi Ŝadnych numerów. Zdecydowałem, Ŝe sam będę wszystkiego doglądał, bo pańskie oko konia tuczy. W praktyce nie zawsze okazywało się to wykonalne i remont przebiegał bez właściwego dozoru, a moi stoczniowi koledzy zaprezentowali typowo socjalistyczny model pracy: osiem godzin (w tym godzina na obiad w pobliskiej restauracji,
za który oczywiście ja płaciłem) i fajrant. W domu tymczasem toczyło się normalne Ŝycie: dzieci chodziły do szkoły, Danka gotowała posiłki i starała się zapanować nad całym rozgardiaszem. Musiał teŜ normalnie funkcjonować związkowy sekretariat — centralna kwatera „Solidarności". Pierwsze strajki zapowiadały dalsze zmiany, ludzie się trochę ocknęli, telefon dzwonił bez przerwy. Gdy rozpoczął się protest sierpniowy, moja grupa remontowa zostawiła pędzle w puszkach i niedobite gwoździe w ścianach, poniewaŜ... udała się do stoczni. Szybko skorzystałem z tej niespodziewanej szansy i zmieniłem ludzi. Zatrudniłem prywaciarzy, którzy mieli zupełnie inny stosunek do tego, co robili. Dla nich liczyła się robota, a nie godziny pracy. Nie było patrzenia na zegarek, pracowali od świtu do zmierzchu, remont nagle w bardzo szybkim tempie zaczął posuwać się naprzód. Tak, prywaciarze pracowali inaczej — bardziej się przy-
235 kładali, mniej dyskutowali. Stoczniowcy widać za długo byli zatrudnieni w przedsiębiorstwie państwowym. W sierpniu '88 musiałem znowu wcielać się w róŜne role. Przed południem byłem w stoczni i rozmawiałem z robotnikami, dyrekcją, doradcami. Około południa wpadałem do domu, usiłując kontrolować przebieg robót, a popołudnie i noc znowu spędzałem w stoczni. Później, kiedy napięcie rosło i zaczęły się telefony do Kiszczaka, do strajkujących kopalń, coraz mniej czasu mogłem poświęcać sprawom remontu. Domu nie wolno było zasadniczo przebudowywać, pozostało więc kilkanaście pokoików, a brakowało niestety choćby jednego duŜego pomieszczenia. Stało się to od razu widoczne, gdy we wrześniu zrobiliśmy poświęcenie. Przyjechały ekipy dziennikarskie tudzieŜ osoby zaprzyjaźnione i naraz okazało się, Ŝe ksiądz biskup nie moŜe się dobrze zamachnąć kropidłem. Mimo to mieliśmy wreszcie wymarzoną własną twierdzę — z ogrodzeniem, furtką, domofonem i duŜym (0,6 ha) ogrodem, który zresztą trzeba było dokładnie przekopać, tak był zapuszczony.
Danka -spokój na fundamentach Rodzina jest głównym filarem Ŝycia, źródłem równowagi, a kobieta — Ŝona, matka — jest rdzeniem rodziny. Moja Danka to ostoja naszej gromadki, przykład kobiety, która — zmuszona przez Ŝycie — zaczęła robić rzeczy nadzwyczajne, piękne i ciekawe. Pewnie zresztą kaŜdy nosi w sobie takie bogactwo, tylko nie zawsze potrafi je uchwycić albo nie przeŜywa sytuacji, w których zostałoby ono wydobyte. śycie zawsze stawiało mojej Ŝonie duŜe wymagania, od początku naszego małŜeństwa. Umiała im jednak sprostać — czy to wtedy, gdy w wynajętym mieszkaniu na poddaszu, w grudniu 1970, słysząc za oknem strzały i nie będąc pewną mojego losu, musiała opiekować się parotygod-niowym Bogdanem; czy wtedy, gdy po 13 grudnia 1981 wypowiadała się w moim imieniu, a takŜe w imieniu tysięcy Ŝon i matek, którym zabrano męŜów i synów; czy teŜ wówczas, gdy w Oslo odbierała przyznane mi najwyŜsze pokojowe odznaczenie. Danka jest kobietą, która łączy w sobie ogromną energię i Ŝywotność ze spokojem i delikatnością, a odwagę (czasem wręcz gwałtowność) z przenikliwością. Jest radykalistką, oceniającą szybko: białe — czarne. Moje widmo barw jest trochę szersze i to chyba zasadnicza róŜnica w naszym odbieraniu świata. PrzeŜyliśmy wspólnie wiele pięknych chwil, ale i trudnych, co sprawia, Ŝe obecnie bardzo dobrze się rozumiemy. Nieraz rozmawialiśmy o sprawach najwaŜniejszych — o sensie Ŝycia. Próbowaliśmy dyskutować o śmierci (Danka tego tematu nie lubi), zastanawiając się, co będzie, jeśli któregoś z nas zabraknie. „Przygotowywałem" ją niekiedy na najgorsze, choć nie bardzo wierzyłem, Ŝe moŜna się tak do końca umówić, iŜ jeśli coś się stanie, naleŜy wykonać te czy inne posunięcia. śycie
przecieŜ nie często układa się w schematy. Początkowo, w latach siedemdziesiątych, niewiele mówiłem Ŝonie o swojej działalności opozycyjnej. Wydawało mi się zresztą, Ŝe obowiązki domowe cał-
237 kowicie ją pochłaniają. Poza tym nie miałem zwyczaju planować czegoś na głos, a Danka miała do mnie pełne zaufanie. Jednak z czasem zauwaŜyłem, Ŝe była znacznie spokojniejsza, gdy ją na przykład uprzedzałem: dzisiaj mogą mnie zamknąć na 48 godzin. Natomiast, gdy ją coś zaskakiwało, potrafiła reagować wręcz histerycznie. Pamiętam, jak u progu 1980 roku wybierałem się z kolegami na pogrzeb działacza Wolnych Związków Zawodowych, Szczepańskiego, który zginął w niewyjaśnionych okolicznościach (okaleczone ciało znaleziono na dnie kanału portowego). Przygotowaliśmy wcześniej wieniec i umówiliśmy się w moim mieszkaniu, które oczywiście było obserwowane przez tajniaków. Gdy juŜ się wszyscy zgromadziliśmy, tajniacy wkroczyli do środka, sprowadzając nas chwilę później na dół, do samochodu. Wtedy z bloku wypadła Danka, zdjęła z nogi „łączek" i zaczęła walić w ten samochód krzycząc, Ŝe to bezprawie, Ŝe tym samym milicja udowadnia swój udział w zabiciu Szczepańskiego. Zdenerwowałem się, bo wobec esbeków grałem twardziela, ale po prostu Danka bywa impulsywna, no i ... chyba troszkę mnie kocha. Nigdy jednak nie starała się odwodzić mnie od działalności społecznej. Nie tłumaczyła: masz rodzinę — nie naraŜaj się, bo rozumiała, Ŝe robię to takŜe dla przyszłości naszych dzieci. A przecieŜ niezwykle trudno musiało jej być w niektórych sytuacjach. Gdy 31 lipca zostałem zatrzymany przez SB na spacerze z maleńką Magdaleną w wózeczku, Danka była w ciąŜy z Anią i miała termin rozwiązania na 3 sierpnia. Mimo to nie wpuściła funkcjonariuszy, którzy odwieźli dziecko i „przy okazji" chcieli przeprowadzić rewizję. Po dwóch godzinach wrócili ze mną, ale wtedy znaleźli jedynie teksty modlitw i pieśni kościelnych. Gdy Danka się dowiedziała, Ŝe zabierają mnie do aresztu, oświadczyła, Ŝe ubiera dzieci i jedzie ze mną, bo nie moŜe w takim stanie zostać sama w domu. Wyszła do drugiego pokoju, ale oni wtedy przytrzymali drzwi i sprowadzili mnie do samochodu. Słyszałem jeszcze, jak wybiegła na schody strasznie płacząc, i mieliłem w ustach przekleństwa. Później było wiele innych podobnych rozstań, lecz tamte chwile przeŜyłem jakoś szczególnie mocno. Do 1980 roku Ŝyliśmy więcej niŜ skromnie, ale optymistycznie patrzyliśmy na świat. Oboje byliśmy dobrej myśli, a wynikało to w duŜej mierze z naszej wiary. Danka. podobnie jak ja, jest osobą religijną. O ile mi wiadomo, nigdy nie przeŜyła większych załamań, tłumacząc to właśnie ufnością pokładaną w Bogu. Wiara po prostu oplotła jej codzienne Ŝycie. Oczywiście, niekiedy przeŜywała teŜ chwile zwątpienia, zawsze jednak dawała się przekonać, Ŝe damy sobie radę, Ŝe będzie lepiej. To było moje zadanie: nie dopuścić do wyschnięcia źródła jej optymizmu, z którego w innych momentach ja czerpałem siłę i energię. Mimo róŜnych kłopotów stworzyliśmy taką rodzinę, jaką sobie wymarzyliśmy. Wspólnie karmiliśmy i kąpaliśmy dzieci, praliśmy pieluchy, wychodziliśmy na
238 spacery. Nie mieliśmy wiele czasu na rozrywki, kontakty towarzyskie, ale takie Ŝycie nam odpowiadało. Często brakowało pieniędzy, szczególnie gdy zwalniano mnie z pracy, lecz wtedy Danka stawiała sprawę jasno: potrzeba do pierwszego tyle i tyle, zastanów się, jak to zdobyć, bo masz obowiązki. I ja oczywiście „stawałem na rzęsach", a rzęsy miałem sprawne. Te sytuacje przypominały mi się zawsze później, gdy do sławnego juŜ mieszkania Wałęsów przychodzili róŜni ludzie z prośbą o pomoc. Zdarzało się, Ŝe do drzwi pukał młody męŜczyzna i opowiadał Dance, Ŝe został wyrzucony z pracy, a ma dwójkę małych dzieci. Słowem, tragiczna sytuacja i Wałęsowie muszą pomóc. Moja Ŝona, wychowana w twardej szkole, potrafiła zwykle zawstydzić takiego delikwenta, dając mu przykłady z naszej przeszłości. Podobnie radziła sobie z kobietami w futrach i z pierścieniami na palcach, wypłakującymi się, Ŝe nie mają środków na drogie lekarstwa albo na zapełnienie garnków. „To niech pani sprzeda futro lub pierścionek" — mówiła Danka prosto w oczy. Po Sierpniu '80 tempo wydarzeń sprawiło, Ŝe zaczęliśmy Ŝyć bardziej obok siebie niŜ dla
siebie. Właściwie w ogóle nie mieliśmy wtedy Ŝycia rodzinnego. Gdy przeprowadziliśmy się na Zaspę, nasz dom był otwarty dosłownie dla wszystkich. Od samego rana zjawiali się dziennikarze i pili kawę albo herbatę, a niektórzy nawet jedli kanapki. Wprowadziliśmy się do mieszkania, które trzeba było remontować, dochodzili więc jeszcze robotnicy. Dzieciaki ganiały pomiędzy tymi wszystkimi ludźmi i było to nie do opisania. Czasami Danka nie wytrzymywała nerwowo i urządzała awantury. CóŜ miałem wtedy mówić? Milczałem. Ale od pewnego momentu zacząłem chronić spokój w domu, śmiejąc się, Ŝe musimy napisać na drzwiach „Tyfus". TuŜ po wyjściu z internowania pragnąłem wszystkie wolne chwile poświęcać rodzinie: sprawdzałem dzieciom lekcje, pilnowałem, by przygotowały się do szkoły coś tam w domu naprawiałem, wkręcałem Ŝarówki. Soboty i niedziele były dniami zarezerwowanymi dla mojej gromadki, no, jeśli oczywiście nie było akurat jakiegoś waŜnego spotkania. Starałem się, aby coraz mniej osób przychodziło do mieszkania, ale jeśli juŜ ktoś przyjechał z daleka albo naleŜało omówić pilny problem... Wszelkie pozostałe spotkania czy wywiady próbowałem organizować poza domem, z tym, Ŝe w środku nowego mieszkania, w dwóch małych klitkach, miałem sekretariat i tam Ŝycie prywatne musiało się codziennie przeplatać ze sprawami publicznymi. Bywało, siedzimy z przyjaciółmi, zastanawiając się nad przyszłością Polski, a tu wchodzi Danka i (patrząc na mnie) mówi: panowie, moŜe któryś Doszedłby do sklepu i zajął miejsce w kolejce, bo właśnie przywieźli mięso. Od razu wówczas stawaliśmy na realnym gruncie, widząc nastroje społeczne. Albo inny-przykład: Danka w części mojego „sekretariatu", czyli w swojej kuchni, suszyła
239 jesienią grzyby. Któregoś dnia wchodziła parę razy, słysząc, Ŝe my ciągle o tym samym. W pewnym momencie nie wytrzymała: wy tu gadacie po próŜnicy, a dzieci dostają dwóje; i nic dziwnego, skoro nie ma komu iść na wywiadówkę... Wziąłem więc pasa i poszedłem „przetłumaczyć" winowajcy, Ŝeby się uczył. Był nim Sławek, który przewaŜnie krzyczał w takich sytuacjach: ty jesteś laureatem pokojowej Nagrody Nobla, a zachowujesz się jak komunista! Kiedy wróciłem, juŜ rozmowa się nie kleiła, juŜ myślałem o tym, Ŝe moŜe źle zrobiłem bijąc chłopaka, juŜ zacząłem się zastanawiać, jak naprawić, załagodzić. Tak to Danka potrafiła odrywać mnie od spraw ogólnych i zwracać uwagę na to, co bliskie, wymagające mojej interwencji, czasem moŜe nawet drastycznej. Jeśli chodzi o wywiadówki, to nigdy się od nich nie odŜegnywałem, ale nie chciałem wywoływać swoją obecnością sensacji, zbiegowiska. W tym okresie chodziło za mną wszędzie dwóch ubeków. Włazili więc i do klasy, siadali w ostatnim rzędzie — jak mogłem w podobnych warunkach rozmawiać z nauczycielką, nie mówiąc o reakcji innych rodziców? Najtrudniejszy okres przeŜywała moja Ŝona po wprowadzeniu stanu wojennego, choć na początku jakby nie docierała do jej świadomości cała groza sytuacji. Wcześniej przecieŜ takŜe gdzieś wyjeŜdŜałem albo byłem zajęty poza domem (ktoś obliczył, Ŝe w listopadzie 1981 tylko pięć dni spędziłem w Gdańsku). Po trzech dniach od momentu, gdy nastąpiło moje internowanie, Danka przyjechała do mnie do Chylić pod Warszawą i wtedy jednak zaczęła trochę rozpaczać. Uspokajałem ją, jak mogłem, tłumacząc, Ŝe trzeba zachowywać się godnie, bo tutaj teŜ tworzymy historię. I ona to bardzo dobrze zrozumiała, co udowodniła swoim późniejszym postępowaniem. Dość często odwiedzała mnie następnie w Otwocku, a od maja 1982 w Arłamowie. PrzyjeŜdŜała sama albo z dziećmi, będąc moim jedynym łącznikiem ze światem zewnętrznym, dlatego przywoziła nagrania rozmaitych wydarzeń (na przykład z przebiegu demonstracji l-majowej w Gdańsku) albo przemycała róŜne dokumenty — choćby upowaŜnienie do reprezentowania „Solidarności" na sesji MOP przez Bohdana Cywińskiego, przebywającego za granicą. DuŜo gawędziliśmy i nagle okazywało się, Ŝe Danka, z której nigdy nie starałem się zrobić „towarzysza walki", rozumie wiele problemów lepiej niŜ mogłem się spodziewać. Poruszaliśmy zatem sprawy, o których wcześniej nie było czasu ani potrzeby rozmawiać. Wyjaśniałem, odpowiadałem na pytania, ale teŜ słuchałem jej opinii, relacji, uwag. Moja Ŝona pokazała, Ŝe ma intuicję, która pozwala przenikać najtrudniejsze sprawy. Na ogół była traktowana poprawnie przez osoby pilotujące ją do miejsca mojego
odosobnienia, ale pod koniec października 1982 spotkała się z brutalnością, której długo nie mogła zapomnieć. W drodze powrotnej z Arłamowa odwieziona została wraz z 3-letnią Anią i 4-letnią Magdaleną zamiast do kurii biskupiej w Przemyślu
240 — na komendę milicji. Siłą wprowadzono je do środka, gdzie przez dwie godziny były rewidowane. Danka usłyszała wtedy wiele obraźliwych słów pod swoim adresem, lecz podobno jak zwykle nie pozostała dłuŜna. Zawsze zresztą mówiła wprost, co myśli o prowokacyjnym zachowywaniu się funkcjonariuszy SłuŜby Bezpieczeństwa, równieŜ w późniejszych latach. W okresie internowania zawiesiłem wszystkie swoje wypowiedzi, bo Danka mogła występować za mnie. W radio słyszałem, Ŝe dawała sporo wywiadów — i to na przeróŜne tematy. Była jedną z tysięcy Ŝon i matek opiekujących się rodzinami pod nieobecność zamkniętych męŜów i synów, mówiła więc o ich kłopotach, wyraŜała wspólną troskę o kraj. Spotykała się takŜe z reprezentantami polskiego Kościoła, Stolicy Apostolskiej, przedstawicielami ambasad. PrzyjeŜdŜającym dziennikarzom opowiadała nie tylko o przebiegu mojego internowania, lecz potrafiła równieŜ trafnie komentować aktualne wydarzenia. Na moich oczach dojrzewała politycznie i sprawdzała się w nowej roli. W tym czasie urodziła Marię Wiktorię, której chrzciny w kościele na Zaspie stały się swoistą manifestacją przywiązania ludzi do „Solidarności" i wyrazem sympatii dla naszej rodziny. Danka ceniła sobie takie przejawy Ŝyczliwości, które bardzo podnosiły ją na duchu, zauwaŜyłem jednak, Ŝe coraz gorzej znosiła naszą rozłąkę, choć starała się tego nie okazywać. Często myślałem, jak niewiele mogę jej pomóc i jak wiele sam oczekuję. Ta świadomość, Ŝe jest ktoś, na kogo mogę liczyć, na kim się nie zawiodę, była mi niezwykle potrzebna. Moja kochana Ŝona naleŜy do ludzi, którzy, gdy się czegoś podejmą, starają się wykonać jak najlepiej, dlatego byłem przekonany, Ŝe doskonale poradzi sobie w Oslo, gdy wspólnie zdecydowaliśmy, Ŝe to ona z najstarszym synem Bogdanem pojedzie na uroczystość odebrania mojej pokojowej Nagrody Nobla. Mówiła wtedy, Ŝe najwięcej radości sprawił jej fakt, iŜ Nagroda pozwala obmyć całe błoto, którym nas dotąd obrzucała oficjalna polska propaganda. Zdawała sobie takŜe sprawę, Ŝe to swoista przepustka do historii, mogąca mieć ogromne znaczenie dla przyszłości „Solidarności". Trochę się denerwowała przed wyjazdem, czując cięŜar odpowiedzialności: reprezentowała nie tylko mnie, ale —jak twierdziła — wszystkie polskie kobiety, dlatego chciała pokazać światu, Ŝe nawet mając siedmioro dzieci, nie trzeba być zahukaną kurą domową. Sporo było zamieszania z przygotowaniem odpowiedniej toalety, ale w końcu wszystko się udało i Danka wyjechała zadowolona. A ja... cóŜ, gdy słyszałem jej głos przez radio, u księdza Jankowskiego, poczułem, Ŝe wzruszenie odbiera mi mowę, a łzy same lecą z oczu. Po powrocie Danka opowiadała z przejęciem wszystkie swoje wraŜenia — inne niŜ oficjalne relacje w zagranicznej prasie czy film na kasecie video. Co zrobiło największe wraŜenie? Rozmowa z królem norweskim. Zbyt szybko do niej podszedł i nie
241 zdąŜyła dygnąć zgodnie z etykietą, jak ją instruowano. Ze zdenerwowania me zapamiętała dokładnie treści rozmowy, lecz tylko przyjazny ton. Jedno pytanie króla utkwiło jej wszakŜe w pamięci — o czarny rynek w Polsce. Właściwa uroczystość, we wspaniałej oprawie, dała Dance ogromną satysfakcję Mając dobry humor, bez trudu poradziła sobie równieŜ z konferencją prasową Pierwszego dnia pobytu w Norwegii, późnym wieczorem, wyszła z Bogdanem do miasta obejrzeć wystawy sklepowe — te wspaniałe, świąteczne, bajecznie kolorowe dekoracje przed BoŜym Narodzeniem. Później jednak unikała spacerów ze względu na zainteresowanie dziennikarzy. Mówiła, Ŝe na ulicach Oslo miała wraŜenie, iŜ tam się nie tylko łatwiej Ŝyje, ale nawet łatwiej oddycha. Owe radosne wspomnienia zatarł potem nasz powrót z Jasnej Góry (gdzie złoŜyliśmy dyplom i medal Nagrody Nobla), podczas którego byliśmy 13 razy zatrzymywani przez milicję. Listy, telegramy, gratulacje, relacje z uroczystości — wszystko to oczywiście cieszyło.
Natomiast mniej cieszyły natrętne wizyty dziennikarzy, koniecznie chcących przeprowadzać wywiady, podczas gdy my musieliśmy wrócić do codzienności. Pamiętam, Ŝe wkrótce po powrocie Danki z Norwegii przybyło do nas dwóch eleganckich panów z największego dziennika w Japonii. Przyjmował ich mój sekretarz Aram Rybicki, który dowiedziawszy się, Ŝe dŜentelmeni chcą przeprowadzić interview z panią Wałęsową, poprosił, Ŝeby chwilę poczekali. Danka trzepała akurat dywany na podwórzu, a kiedy wróciła w domowym stroju, z dywanami przewieszonymi przez ramię, Ŝaden z tych panów nie zwrócił na nią uwagi. Nie skojarzyli, Ŝe to ta sama osoba, którą oglądali za pośrednictwem telewizji w zupełnie innej oprawie. Byli więc mocno zaskoczeni, gdy zjawiła się ponownie, tym razem w roli pani domu i z trudem przychodziło im zadawanie pytań. Taka jest właśnie moja Ŝona — naturalna w kaŜdej sytuacji. Nie odczuwająca szczególnego skrępowania nawet wobec prezydentów czy premierów. Przyznaję, Ŝe ta jej swoboda czasem mnie zadziwia. Państwo Bush, pan Mitterrand, pani Thatcher — to są zwyczajni ludzie, mówi. Tacy jak my, przeŜywający radości i dramaty, śmiertelni. Dlaczego więc mielibyśmy czuć się gorsi? Wyjątek stanowi Jan Paweł II. Jego osoba robi na Dance zawsze wielkie wraŜenie, bo „od Ojca Świętego spływa taka dobroć, taki spokój, dający poczucie bezpieczeństwa". Pierwszy nasz wspólny wyjazd za granicę to były właśnie Włochy — niezapomniane spotkanie w Watykanie w styczniu 1981 roku. Przywieźliśmy wtedy Ojcu Świętemu „Solidarność", przywieźliśmy nasze zawierzenie i troskę o polską rodzinę. Po ośmiu latach ponownie oboje uklękliśmy przed Janem Pawłem, w Rzymie, dziękując mu za to, Ŝe wszędzie, gdzie było moŜliwe, upominał się o prawo narodu polskiego do wolności; Ŝe modlił się za nas; wymodlił... Dwie wizyty we Włoszech to były jedyne wspólne podróŜe zagraniczne. Jechałem tam
242 wprawdzie jako związkowiec, lecz takŜe jako Polak-katolik, mąŜ i ojciec — z Ŝoną, matką moich dzieci. Inne podróŜe uznawałem zawsze za słuŜbowe, a więc rodzinę zostawiałem w domu. Zresztą często wspólne wyjazdy byłyby niemoŜliwe choćby dlatego, Ŝe nie moŜemy naszej licznej gromadki zostawić bez rodzicielskiej opieki. Danka wyjeŜdŜała wtedy, gdy ja z jakichś względów nie mogłem, a więc na przykład do Oslo czy do Filadelfii (1989). śona moja jest ciekawa świata i ludzi, ale ja chronię ją jak mogę przed tym zewnętrznym zgiełkiem, strzegąc prawa do prywatności. Od jakiegoś czasu nie toleruję w domu fleszów, lamp i kamer, poniewaŜ dosyć mam typów podglądających nasze Ŝycie rodzinne. Danka śmieje się, Ŝe najchętniej schowałbym ją pod kuchnią. Rzeczywiście, chciałbym, Ŝeby w domu nie było polityki, bo ktoś tu musi być normalny. Tymczasem okazuje się, Ŝe nie wystarczy zabronić. Danka udziela wywiadów, bo interesują się nią róŜne organizacje (głównie obrony Ŝycia), stowarzyszenia, pisma kobiece. A to przyznają jej jakieś nagrody, a to gdzieś zapraszają, choć ona oczywiście nie ma na nic czasu. Jedyna organizacja, dla której pracuje z zapałem, to fundacja „Sprawni inaczej", roztaczająca opiekę nad dziećmi niepełnosprawnymi. Danka jest współzałoŜycielką tej instytucji i naprawdę robi wszystko, co moŜe, Ŝeby pomagać w gromadzeniu funduszów na szlachetny cel. Oczywiście, główną domeną aktywności mojej Ŝony pozostaje dom — od dawna cały na jej głowie. Matka ośmiorga dzieci raczej rzadko moŜe sobie pozwolić na odpoczynek czy zwyczajne leniuchowanie. Szczególnie w czasie roku szkolnego, gdy musi pamiętać, które dziecko i na jaką godzinę idzie do szkoły, kiedy wraca, czy jest umyte, uczesane, odpowiednio ubrane, czy zjadkrśniadanie, zabrało kanapki... Jednocześnie musi myśleć o zakupach, obiedzie, kolacji. Słowem, cały czas w ruchu. Danka jest bardzo pedantyczna we wszystkich pracach domowych, dlatego trudno było znaleźć kogoś właściwego do pomocy. Pojawiały się juŜ u nas róŜne młode osoby, ideowe i chętne, ale niewystarczająco dokładne. Danka mówiła: no, bardzo fajna dziewczyna, z zapałem sprząta, tylko Ŝe trzeba po niej poprawiać — i tak to się przewaŜnie kończyło. Wreszcie znaleźliśmy odpowiednią kandydatkę — świetną w pracach domowych, bezbłędnie robiącą zakupy, dobrze gotującą, umiejętnie zajmującą się dziećmi. Danka bardzo się do niej przywiązała, ale po pewnym czasie okazało się, Ŝe to podstawiona agentka SłuŜby Bezpieczeństwa. Do dzisiaj mamy kłopot z pomocą domową, a przecieŜ odkąd kupiliśmy dom, moja Ŝona zajmuje się takŜe
ogrodem. Nie bardzo się na tym zna, lecz mocno podpytuje sąsiadki i sama sieje, sadzi, a nawet próbuje kopać grządki. Wiem, Ŝe jest bardzo dumna ze swoich warzyw j kwiatów. Moja kochana połowica, zajęta codzienną krzątaniną, bardzo niewiele ma czasu na kontakty towarzyskie, choć lubi przebywać wśród ludzi, dowcipkować,
243 plotkować, prosić o rady. Twierdzi, Ŝe te rozmowy pozwalają jej czerpać z doświadczeń innych, bo kaŜdy ma inne przeŜycia i na swój sposób widzi rzeczywistość. Danka w ogóle dobrze się czuje, gdy coś się wokół dzieje, gdy jest ruch, gdy są zmiany. Wiosną zawsze przejawia ochotę, aby gdzieś pojechać, chociaŜby 50 kilometrów od domu, a potem sama z siebie się śmieje, Ŝe ma cygańską naturę. Zawsze na przykład lubiła przeprowadzki, a kiedyś przeprowadzaliśmy się często. Podczas ostatniej przeprowadzki, z Zaspy na ulicę Polanki, pospiesznie pakowaliśmy rzeczy w worki po cukrze i gdy pokój był juŜ prawie pusty, nagle z jednego worka wypadło „kompromitujące" zdjęcie: stoję sobie z wędką, tylko w kąpielówkach, a obok jakaś pani w bieliźnie, z magnetofonem. Nie pomogły tłumaczenia, Ŝe właśnie udzielałem wywiadu, Ŝe to dokumentacja mojej cięŜkiej pracy. Danka podarła zdjęcie w drobny mak, a ja zostałem nazwany świnią. Zastanawiałem się niekiedy, jak to jest z zazdrością. Lubię przecieŜ porozmawiać z ładną dziewczyną, nawet trochę poflirtować, ale — jak to się mówi — pamiętam, Ŝe mam rodzinę. I Danka o tym dobrze wie, dlatego właściwie rzadko reaguje gwałtownie na moje „wyskoki". Czasem wręcz cieszą ją oznaki sympatii okazywanej mi przez płeć piękną, a ja z kolei muszę przyznać, Ŝe marszczę czoło, gdy ktoś za bardzo interesuje się moją Ŝoną. W miłości widocznie musi być szczypta zazdrości. Gdy zapytano kiedyś Dankę, czy jest szczęśliwa, odpowiedziała twierdząco i dodała, Ŝe to wynika z jej natury, bo codziennie buduje sobie szczęście od nowa. Rzeczywiście, kaŜdy nasz dzień jest takim dodawaniem cegiełek do rodzinnej budowli. Danka chciałaby, aby inni ludzie teŜ byli szczęśliwi. Bardzo ją martwią wszelkie przejawy zawiści i brak szacunku człowieka do człowieka — zarówno w Ŝyciu prywatnym, jak publicznym. Moja Ŝona jest dla mnie na pewno punktem odniesienia i „piorunochronem". Mimo duŜego temperamentu, zaskakuje czasem swoją delikatnością i łagodnością. Zdarza się w ciągu jakiegoś tygodnia, Ŝe jedyne moje chwile świadczące, Ŝe świat bywa jednak piękny — to momenty spędzone z Danka. Gestem, spojrzeniem, słowem potrafi zmienić moje nastawienie, mój nastrój. Najpiękniejsze w kobiecie jest zauwaŜanie innych stron rzeczywistości. Danka, podobnie jak ja, uwaŜa, Ŝe pierwszym przeznaczeniem kobiety jest podsycanie domowego ogniska, czyli Ŝe jak juŜ się zdecydowała wyjść za mąŜ i mieć dzieci, powinna się im poświecić niemal całkowicie. Wcale jej się nie podoba, Ŝe w Polsce kobiety muszą pracować zawodowo, bo oczywiście odbywa się to kosztem rodziny, zwłaszcza czasu spędzanego z dziećmi. Chciałaby wszystkie rodziny zachęcić, aby miały duŜo potomstwa, bo ono stanowi spełnienie małŜeństwa.
Dzieci Nasze dzieci... Od początku zakładaliśmy, Ŝe będziemy mieć duŜą rodzinę. Potomstwa miało być tyle, ile Bóg da, ile zdołamy wykarmić — według odwiecznej tradycji robotniczej i chłopskiej. Często mnie pytano, czy nie obawiam się mieć tyle drobiazgu, skoro Ŝycie w Polsce jest tak trudne? Czy nie myślałem o tym, Ŝe dzieci będą się wychowywały bez ojca, bo moŜe ktoś juŜ został opłacony i moje godziny są policzone? Albo moŜe resztę Ŝycia spędzę w więzieniu? Na te pytania nie miałem prostej odpowiedzi, bo trudno tu o racjonalne argumenty. Powiem więcej: najwaŜniejsze rzeczy w Ŝyciu człowieka często są nieracjonalne. Według zimnej kalkulacji, mniej dzieci to mniej wydatków, mniej zmartwień itp. Ale przecieŜ widziałem w Ŝyciu tyle unicestwionych starań, tyle dąŜeń, które kończyły się na niczym, Ŝe trudno mi orzekać, co pracuje na korzyść człowieka, a co przeciw niemu. Ja
jestem człowiekiem zawierzenia, a ta cecha wymyka się rozumowi, kalkulacji, statystyce. Na pytanie, dlaczego mam tyle dzieci, odpowiadam: bo na tyle pozwoliła mi Opatrzność. Tak się składało, Ŝe urodziny naszych kolejnych berbeciów następowały akurat podczas dramatycznych wydarzeń. Historia ostatniego dwudziestolecia to po trosze kalendarz mojego ojcostwa. Bogdan, pierworodny, przyszedł na świat w grudniu 1970 (ktoś wymyślił do dziś powtarzaną plotkę, Ŝe jego rodzice zginęli w czasie demonstracji, więc został adoptowany przez rodzinę Wałęsów). Sławek urodził się podczas przeprowadzki na Stogi, do samodzielnego mieszkania; Przemek — w czasie, kiedy wyrzucano mnie ze stoczni; Jarek — gdy zaczynałem swoją działalność w Wolnych Związkach Zawodowych: Magda — w okresie intensywnego inwigilowania mnie przez SB; Ania — w trakcie sierpniowego strajku (1980); Maria Wiktoria — gdy byłem internowany. Jedynie urodzin Brygidki nie kojarzę z Ŝadnym waŜnym wydarzeniem. KaŜde z moich dzieci jest inne. toteŜ kaŜde wywalczyło sobie miejsce w rodzinie we właściwy sobie sposób. Bogdan, wiadomo, najstarszy — bardzo spokojny.
245 wraŜliwy, moŜe zbyt nieśmiały. Studiuje obecnie ekonomikę transportu na Uniwersytecie Gdańskim, choć właściwie nie ma jeszcze bliŜej sprecyzowanych zainteresowań. Nie było z nim Ŝadnych większych problemów wychowawczych. Za to Sławek i Przemek to niezłe ananasy. Oni zawsze wejdą, gdzie trzeba i gdzie nie trzeba. Szczególnie Sławek potrafi wszędzie się wkręcić, wszystko załatwić — ambitnym, uparty, przekonany o swojej racji. Danka śmieje się, Ŝe to moje odbicie. Odkąd wsiąkł w komputery, pomógł mi zobrazować nielogiczność systemu, w jakim Ŝyliśmy... Od 1980 do 1988 roku Ŝyliśmy z ósemką dzieci w nowym, ale dość ciasnym mieszkaniu. Po przyznaniu mi Nagrody Nobla otrzymywałem do 600 listów dziennie, a kaŜda przesyłka adresowana „Lech Wałęsa — Gdańsk" trafiała na stos w moim największym pokoju, który był i gabinetem, i salą konferencyjną, i główną kwaterą „Solidarności". Nie mogłem wyrzucać zbędnej korespondencji do śmietnika, bo w jego pobliŜu parkowali agenci, którzy śledzili mnie dzień i noc. Natychmiast wzięliby takie listy i przekazali prasie z komentarzem: zobaczcie, zwolennicy Wałęsy, jak wasz przywódca traktuje to, co piszecie. Góra papieru rosła zatem w moim mieszkaniu w sposób niekontrolowany. I wtedy ktoś mi podpowiedział, Ŝe jedynym rozwiązaniem problemu byłaby komputeryzacja: dyskietki zamiast teczek. To była świetna myśl. Podziemna „Solidarność", przy pomocy biura zagranicznego w Brukseli (o którym rzecznik rządu PRL wyraŜał się: „agentura CIA"), kupiła odpowiednie urządzenie i przemyciła do Polski. Potrzebny był przemyt, bowiem w odniesieniu do komputerów obowiązywało embargo ze strony państw EWG — bodaj po agresji radzieckiej na Afganistan. Zresztą trudności robiono teŜ z drugiej strony. SłuŜba Bezpieczeństwa, wywiad albo partia mogły sobie sprowadzać dowolne wyposaŜenie, ale prywatni obywatele — w Ŝadnym razie. Obawiano się właśnie, Ŝe opozycja przestanie działać starodawnymi technikami i zacznie uŜywać nowoczesnych sposobów kodowania oraz przesyłania informacji. A więc jak kiedyś magnetofony czy magnetowidy, tak teraz komputery miały być reglamentowane i rejestrowane! Kilku osobom z „Solidarności" pokazowo skonfiskowano sprzęt kupiony na Zachodzie i oskarŜono o... współpracę z CIA. Oczywiście, to blokowanie okazało się całkowicie nieskuteczne, gdyŜ do Polski i tak sprowadzano prywatnie najwięcej komputerów i magnetowidów na Wschodzie Europy. Początkowo w moim domu komputeryzacja nie bardzo posuwała się naprzód. Nie miałem warunków, Ŝeby taki delikatny sprzęt postawić w odpowiednim pomieszczeniu. Przy moim „gabinecie", czyli pokoju o powierzchni 20 m2, znajdowała się mała klitka, w której na kształt piramidy ustawiłem komputer i całą resztę. TuŜ obok zainstalowana była kuchnia gazowa, której Danka uŜywała do
246 suszenia grzybów albo robienia konfitur. Upierała się przy tym, Ŝe nie da się przerobić mieszkania na biuro. Broniła „domowości" domu. Próbując skomputeryzować archiwum, miałem wciąŜ pewne obawy. Byliśmy intensywnie obserwowani przez tajne słuŜby, a komputer powinien zawierać duŜo danych o
„Solidarności", które bardzo interesowały SB. Prędzej czy później mogło się zjawić kilku smutnych panów, Ŝeby je zwyczajnie skonfiskować albo załoŜyć specjalny podsłuch, odbierający impulsy klawiatury. Obmyślając róŜne środki ostroŜności, nie robiliśmy więc dalszych unowocześniających kroków i dalej sięgaliśmy do teczek, które wypełniały coraz to nowe półki. Problem rozwiązali moi synowie, którzy w ogóle nie przejmowali się inwigilacją. O godzinie 18.00, gdy sekretarki szły do domu, chłopcy uruchamiali komputer i „rozbierali" elektroniczny rozum na czynniki pierwsze. Nie było Ŝadnej moŜliwości, Ŝeby go przed nimi uchronić, bo im bardziej coś zamykałem, tym większą okazywali chęć otwarcia. Komputer opanowali błyskawicznie. Najpierw gry, potem sprawy bardziej skomplikowane, aŜ wreszcie ...sam zrozumiałem czym jest to logiczne, trudne do oszukania urządzenie. W zaleŜności od wprowadzonych danych dawało odpowiednie rozwiązanie. Wtedy juŜ na serio zainteresowałem się maszyną, która podbiła świat. Komputer dostarczył mi dowodów, które wskazywały koniec epoki komunizmu. Układy scalone były niepodatne na Ŝadne naciski, nie znały strachu, nie potrafiły kłamać. A jednocześnie okazywały się niezbędne. Moim głównym hasłem od połowy lat osiemdziesiątych był pluralizm — wielość racji i rozwiązań. Tę właśnie ideę podpowiadał mi komputer. Widziałem coraz lepiej, jak system, w którym Ŝyją Polacy, jest nielogiczny. Mówiłem tysiąc razy: włóŜmy dane do komputera i Ŝądajmy rozwiązań. Prawdopodobnie zanim je otrzymamy — maszyna zacznie dymić, aŜ w końcu się spali. Ze wstydu, bo socjalizm jest tak nielogicznym systemem. Dziennikarze brali to za jeszcze jedno powiedzonko Wałęsy, ale nie minęło wiele czasu i mamy Europę poszukującą nowej logiki. Wrócę jeszcze na chwilę do charakterystyki moich dzieci. Sławek od jakiegoś czasu pasjonuje się samochodem, ale nie bardzo mu z tym wychodzi. Wiadomo, jazdy nie moŜna się nauczyć od razu, a Sławek jest niecierpliwy, gorącokrwisty. Jeszcze inny charakter ma Przemek — uparciuch i straszny nerwus. Bogdan twierdzi, Ŝe Przemek wykorzystuje tę opinię i dlatego nie da sobie nic powiedzieć, uwaŜając się za nietykalnego. Chyba rzeczywiście zawsze tak było, Ŝe próbował postawić na swoim. Na koloniach dla dzieci działaczy „Solidarności", u księdza Lewińskiego w Karwi, wychowawcy mieli z nim krzyŜ pański. Nie było topoli, na którą by nie wszedł, albo okna, przez które by nie wylazł. A juŜ najgorzej, gdy znudziły mu się kolonie i postanowił wrócić do domu. Cała kadra musiała urządzić
247 obławę, kiedy Przemek uciekł, a on poczuł się bardzo pokrzywdzony, Ŝe zastosowano „przemoc". Jedno trzeba mu przyznać — kiedy chce, potrafi ładnie zagrać na róŜnych instrumentach. Najmłodszy z moich chłopców to Jarek. Danka twierdzi, Ŝe jest najbardziej podobny do mnie, ale ... ma duŜo lepszy charakter. Dziesięciu takich moŜna by chować i nie odczuwałoby się trudu. Rzeczywiście, Jarek wydaje się bardzo samodzielny — chyba jako jedyny budzi się sam i od razu wstaje. Obowiązkowy, potrafi wszystko załatwić na czas. Uparciuch oczywiście, ale z tych konstruktywnych — jak sobie coś załoŜy, to konsekwentnie wykona. Od pięciu lat uprawia gimnastykę sportową, czyli dzień w dzień po szkole pędzi z kolegami do klubu. Brał juŜ udział w ogólnopolskich zawodach. Coraz bardziej go to wciąga. Jarek interesuje się teŜ modelarstwem. Potrafi godzinami siedzieć w pokoju i składać te swoje statki, samoloty. Mimo licznych zajęć pozaszkolnych, on jeden chyba nie ma kłopotów z nauką. Bo tak w ogóle z nauką moich dzieci jest dosyć róŜnie. Kiedy były mniejsze, siadałem z nimi do lekcji, bo wtedy miałem więcej czasu i spokojniejszą głowę. Teraz znów Danka całe godziny spędza z Anią, zaś chłopakom trzeba pomagać korepetycjami. Przy czym nie chodzi nawet o to, Ŝe czegoś nie rozumieją, tylko nauka po prostu bywa u nich na ostatnim miejscu. Nie raz próbowali wagarować, musiałem więc wprowadzić dzienniczki: od tej do tej godziny i podpis nauczycielki. Inaczej nie potrafiłem tego skontrolować. Szczególnie w odniesieniu do Przemka i Sławka. Pytają mnie czasem reporterzy o moje metody wychowawcze —jakie są, z jakich wzorców
korzystam. Nie ma tutaj wiedzy teoretycznej, ale teŜ nie wierzę w podręcznikowe definicje. Oczywiście, w sprawach ścisłych, gdzie dwa razy dwa równa się cztery, to co innego. Ale Ŝycia nie da się nauczyć z ksiąŜek. Nie ma wzorców całościowych, które by do wszystkich i wszystkiego pasowały. KaŜdy człowiek jest inny i kaŜda sytuacja jest inna. Jednym słowem, nie wierzę w ustalone metody wychowawcze, choć oczywiście wierzę w prawdę, uczciwość, sumienność. I to trzeba pokazywać przez przykład, a nie wykład. Chcę, aby dzieci widziały moje dąŜenia czując, Ŝe stoją za nimi racje moralne. śeby rozumiały, Ŝe jeśli Ŝycie ojca jest walką, musi on być przekonany o słuszności tej walki. MoŜna to pokazać tylko własnym przykładem — tak, jak modlitwy moŜna nauczyć tylko wtedy, gdy się razem z dzieckiem klęka i głośno odmawia zdanie po zdaniu. Oczywiście, moje dzieci bywają nieposłuszne, jak wszystkie inne. Kiedy się ma ósemkę, wiadomo, Ŝe nie moŜe być spokojnego dnia, bo zawsze któremuś zdarzy się coś przeskrobać. Jeśli są to powaŜne sprawy, wtedy usiłuję reagować ostrzej. Dawniej brałem pasa i przyłoŜyłem jednemu czy drugiemu. W szkole podstawowej
248 to jeszcze uchodziło, ale teraz, gdy chłopcy są starsi, muszę mieć juŜ inne pomysły. Zabieram więc na przykład kluczyki od samochodu albo zabraniam, Ŝeby Sławek jeździł sam — lecz tylko z Danką lub ze mną. Jednak czuję, Ŝe brak mi trochę konsekwencji, bo przyjdzie Sławek, przekonuje, prosi i czasem macham ręką — niech jedzie. Nie rozpieszczam dzieci prezentami i raczej ich nie „przekupuję". Nie ma tego, Ŝe jak będzie grzeczny, to coś dostanie. Natomiast chłopaki, jak czegoś chcą, potrafią tak długo suszyć mi głowę, aŜ załatwię. Nie kupuję podarków za granicą, chyba Ŝe dziewczynkom. Ale bez szaleństw: jakaś lalka, miś, gra — to wszystko. Dziewczynki są jeszcze małe, ich charaktery dopiero się kształtują, niewiele umiem o nich powiedzieć. Chyba tyle, Ŝe kaŜda teŜ jest inna. Najstarsza Magda to juŜ taka młoda dama — chodziła przez kilka lat do szkoły sportowej, teraz biega do baletowej. Najwięcej czasu musimy poświęcać Ani, która jest mało samodzielna, lecz ambitna — chciałaby być ciągle pierwsza, chwalona. Oczywiście, najbardziej absorbująca jest Brygidka — Bibon, jak ją nazywamy — taka mała rodzinna maskotka. Ja kocham wszystkie swoje dzieci jednakowo, ale tak juŜ chyba jest, Ŝe najbardziej wyróŜnia się najmłodsze. MoŜe to sprawiedliwe, bo przecieŜ kaŜde było kiedyś najmłodsze. Jeszcze pięć lat temu najmniejsza była Maria Wiktoria, nazywana w rodzinie Mynią. Kiedyś pani Lilka Mrówczyńska, która zajmowała się pomocą charytatywną, zobaczyła na ulicy dwie dziewczynki, z których jedna wydała się jej biednie ubrana i bardzo chuda. Podeszła więc i pyta: skąd ty, dziecko, jesteś? Dziewczynka odpowiedziała, Ŝe mieszka niedaleko. A gdzie tatuś pracuje? W stoczni. A mamusia? Nie pracuje, pilnuje dzieci. A ile was jest? Ośmioro. Pani Mrówczyńska pomyślała: taka liczna rodzina, trzeba będzie się nimi zająć. Czy mamusia mogłaby przyjść do mnie? Nie, mamusia nie przyjdzie, bo nie ma czasu. To podaj nazwisko i adres, ja się do was wybiorę. Na to dziewczynka mówi: Wałęsa. Oczywiście pani Lilka parsknęła śmiechem i wszyscy długo się potem bawili tą opowieścią. Mynia jest z natury drobna i mizerna. Z apetytem u naszych dziewczynek w ogóle mamy kłopoty — jedzenie trzeba w nie prawie wpychać. Jeszcze Ania czy Magda wyglądają trochę lepiej, ale Mynia to rzeczywiście jak sierotka. Jedno jest pewne — moje dzieci nigdy nie były wychowywane jak rozpuszczone potomstwo prominentów. Tyle, Ŝe noszą nazwisko, które od 1980 roku jakoś je tam wyróŜnia spośród rówieśników. Ale nie zauwaŜyłem, Ŝeby ten fakt wpływał w istotny sposób na stosunek ze strony innych ludzi, to znaczy Ŝeby dzieci miały przykrości albo były traktowane ulgowo. Sławka czy Bogdana zatrzymywała juŜ milicja, ale wcale nie dlatego, Ŝe to Wałęsowie. Bogdan na przykład nosił w uszach kolczyk, a ówcześni polscy milicjanci czepiali się takich rzeczy. Mój syn zaparł się,
249 Ŝe go nie zdejmie, no i doszło do wymiany zdań. Czy z kolei moje dzieci wykorzystują w jakiś sposób swoje nazwisko? Bogdan zarzuca Sławkowi, Ŝe afiszuje się, iŜ jest Wałęsą, ale to pewnie taki chłopięcy szpan. Natomiast Przemkowi popularność nazwiska wydaje się nawet ciąŜyć.
Taka jest moja gromadka. Kłócą się między sobą, wrzeszczą, dokuczają, ale jedno za drugim skoczyłoby w ogień. Bogdan, jak nie widzi Brygidki dwa dni, to juŜ do niej tęskni, przychodzi, zagaduje — tarzają się po podłodze jak psiaki. Bywają teŜ o siebie zazdrosne, szczególnie dziewczynki. Wystarczy do którejś odezwać się bardziej ciepło, a juŜ inna chodzi nadąsana. Dlatego kaŜde dziecko jest w naszej rodzinie „jedynakiem", otrzymując naleŜną porcję miłości i czułości. Na razie nie ma z nich w domu wielkiego poŜytku. Najstarsi po południu wychodzą do kolegów, Jarek wraca z treningów zmordowany, a dziewczynki są jeszcze małe. Jednak czasem, gdy zbiorą się w komplecie, Danka przydziela robotę — na przykład wspólne zbieranie owoców w naszym rozległym ogrodzie. Zawsze bardzo dbałem o religijne wychowanie moich dzieci. Codzienna modlitwa, niedzielna msza — to były rzeczy podstawowe. Wieczorem klękamy razem do pacierza i nie ma tu choroby, wymigiwania się, marudzenia. Dawniej, w innych warunkach, gdy dzieci były jeszcze małe, równieŜ do kościoła maszerowaliśmy razem, całą naszą rodziną. Teraz chłopcy chodzą na swoje msze, a dziewczynki — razem z Danką. Ze mną bywa róŜnie — raz jestem w „Brygidzie", raz gdzie indziej, na jakichś uroczystościach albo zwyczajnie w swojej parafii. Dzieci, jak to dzieci, wynajdują preteksty: boli mnie głowa, mam douczanie. Ja na to: zostaw douczanie, bo teraz najwaŜniejsza jest msza. Tak samo z lekcjami religii. NaleŜą do obowiązków i nie ma Ŝadnego tłumaczenia, wykrętów. To są sprawy fundamentalne i gotów jestem wymuszać je nawet siłowo. A przecieŜ i tak nie ma u mnie w domu tego, co pamiętam ze swojego dzieciństwa. Moja matka kaŜde przewinienie dziecka odnosiła do boskiego autorytetu, tłumacząc, jak bardzo Bóg się gniewa, jak cierpi z powodu ludzkich grzechów. Wolałbym nieraz dostać po grzbiecie, dlatego postanowiłem, Ŝe w odniesieniu do swoich dzieci nie będę z powodu drobiazgów przywoływał imienia Pana Boga. Bywają jednak sytuacje i pytania, które wymagają prowadzenia rozmów o sprawach wiary, o kwestiach zasadniczych. Bogdan na przykład zapytał mnie kiedyś, jak Bóg mógł pozwolić na zaistnienie Oświęcimia i Katynia, obozów koncentracyjnych i łagrów? Nie wystarczyło mu stwierdzenie, Ŝe Bóg dał człowiekowi wolną wolę, a ja nie jestem przecieŜ teologiem, nie umiem więc tego lepiej uzasadnić. Jeszcze przed 1980 rokiem moi chłopcy byli ministrantami. Przyznam, Ŝe pragnę, aby któryś został kapłanem, a któraś córka — zakonnicą. Oczywiście wiem, Ŝe powołanie to sprawa łaski boŜej, a nie ludzkich Ŝyczeń. Myślałem kiedyś, Ŝe moŜe ja
250 powinienem zostać księdzem. Moja rodzina ma takie cechy, które pchają ją niepohamowanie do przodu — w dobrym i w złym. Jeśli więc brat wpuścił się w pijaństwo, to nic go nie mogło zatrzymać. JeŜeli ja zostałem działaczem związkowym, to bez względu na cenę, którą przychodziło mi płacić. Ta „krewkość", te cechy genetyczne moŜe spowodowałyby, Ŝe byłbym dobrym kapłanem, poświęcającym się bez reszty Bogu i przez to bliŜszym wieczności? Wiem doskonale, Ŝe za mało czasu mogę wygospodarować dla moich dzieci. Zbyt często bywam poza domem, a jak juŜ jestem, to niekiedy głowa pęka od rozmaitych problemów, wolę więc zamknąć się w pokoju albo w ogrodowej altanie. Zdarza się jednak, Ŝe właśnie w takiej chwili chce mi się z kimś pogadać, zwłaszcza, jak coś nie wychodzi. Mam przecieŜ dwóch pełnoletnich synów, takie rozmowy bywają więc budujące. Z tym, Ŝe chłopcy w zasadzie nie interesują się polityką. Ja zawsze im mówiłem: polityka nie dla was, powinniście się uczyć. Bogdan co prawda przed maturą zaczął się bawić w jakieś ulotki, w kolportaŜ, ale wcześniej go to w ogóle nie ciągnęło. Natomiast moje zaangaŜowanie społeczne zawsze budziło niepokój, a nawet lęk u dzieci, zwłaszcza w okresie działalności nielegalnej. Szkraby szybko dorastały i coraz więcej rozumiały. Wszystkie szepty czy niedomówienia odbierały jako sygnał zagroŜenia dla ojca. Nie mówiły mi tego, ale czytałem w ich oczach. Bywało, Ŝe robiły mi psikusy, których nie rozumiałem, chwytałem więc za pas, Ŝeby przylać. I nagle dostrzegałem sens: przecieŜ one starały się odciągnąć mnie od myślenia o niebezpieczeństwie. Na swój sposób robiły te zagrywki takŜe po to, Ŝebym nie miał czasu na działalność opozycyjną. Okres największego niepokoju zaczął się od chwili porwania i
zamordowania księdza Jerzego Popiełuszki. Zdarzenie to napełniło moje dzieci autentycznym lękiem. Musiały się zastanawiać, czy ojcu nie przytrafi się coś podobnego albo czy one nie zostaną porwane. To była psychoza, a ja nie potrafiłem uchronić dzieci przed strachem, bo przecieŜ naleŜało się liczyć z realnym zagroŜeniem. Dokładnie zdałem sobie z tego sprawę, gdy zacząłem wiązać pewne fakty. Podczas mojego pobytu we Włoszech, w 1981 roku, dawano mi do zrozumienia, Ŝe prawdopodobny jest zamach na moją głowę. Mógł podobno zadziałać system naczyń połączonych: uderzenie tutaj, a skutki zupełnie gdzie indziej. Zamachu miały dokonać osławione Czerwone Brygady na zlecenie z zagranicy, a nikt wtedy nie śnił, Ŝe wsparcie protektorów dla terrorystów było aŜ tak wielkie i dobrze zorganizowane. KtóŜ przypuszczał, Ŝe Honecker, przywódca NRD, najwięcej uwagi poświęca szmuglowi broni w zakazane rejony albo Ŝe przywódca Rumunii, „Geniusz Karpat", to największy europejski psychopata i zbrodniarz od czasów Stalina? Byłem więc pilnowany we Włoszech, ale oczywiście kusiło mnie, by urwać się obstawie i pójść w Rzym „by night". Ktoś, juŜ nie pamiętam kto, bardzo mnie do tego namawiał, znając podobno sposób na
257 uwolnienie się spod opieki agentów, jednak zrezygnowałem z pokusy i moŜe uniknąłem w ten sposób kuli, którą pięć miesięcy później wystrzelono w kierunku Jana Pawła II? W kaŜdym razie w 1984 roku, kiedy fakt ten stał się przedmiotem śledztwa prowadzonego przez polskie MSW, aresztowano później we Włoszech dwie osoby, które były na pierwszym Zjeździe „Solidarności" w Gdańsku. Udowodniono im powiązania z Czerwonymi Brygadami. Pułkownik Trafalski, prowadzący to dochodzenie w Polsce, nie miał szczęścia, bo zginął w październiku 1984, w drodze do Tarnowa, gdzie zamierzał ustalić powiązania morderców księdza Jerzego Popiełuszki. Samochód, którym pułkownik jechał wraz z dwoma innymi oficerami, zderzył się czołowo z ogromną wywrotką. Wszyscy zginęli, a kierowca wywrotki nie umiał nawet powiedzieć, jak doszło do wypadku... Najtrudniej było jednak izolować dzieci od tego, co działo się w najbliŜszym otoczeniu. Pamiętam starcia z milicją l maja 1983 roku, w których brały udział gromady chłopaków z osiedla. Gdy oddziały podchodziły pod bloki, atakując demonstrantów i strzelając granatami gazowymi, z okien rzucano doniczki, słoiki z dŜemem, co się dało. Takie wydarzenia wyzwalały w dzieciach agresję, którą rozładowywały poprzez tworzenie zwalczających się „gangów", podzielonych według przynaleŜności do ulic: na przykład „Pilotów" i „Startowej ". Przez następne dwa lata grupy te prowadziły ze sobą bijatyki, w których aŜ nazbyt aktywni byli moi synowie, zwłaszcza Sławek i Przemek. Im nie pasowały pokojowe metody ojca. W nich narastał bunt. Często zastanawiałem się, co wyrośnie z moich dzieci poddanych takim doświadczeniom. Musiały przecieŜ całe lata łowić uchem oskarŜenia oficjalnej propagandy pod adresem ojca. Słyszały, jak co tydzień rzecznik rządu bezkarnie mnie opluwał, przytaczając zmyślone lub przeinaczone fakty. Na tej podstawie moŜna było mnie scharakteryzować jako zdegenerowanego przywódcę robotniczego (nie popieranego nawet przez stu robotników); ciemniaka mającego za duŜo dzieci; klerykała, który daje się wodzić za nos klechom; przyjaciela „lewicy laickiej" na czele z Michnikiem; agenta CIA, któremu przyznano Nagrodę Nobla jako premię za wysługiwanie się Amerykanom (dowód: siedem amerykańskich uniwersytetów przyznało mi swoje doktoraty honorowe); oszusta podatkowego otrzymującego nagrody pienięŜne, którymi nie dzieli się z rządem; zwolennika szkodzenia naszej gospodarce poprzez opuszczanie pracy wymuszonymi zwolnieniami lekarskimi, a przede wszystkim poprzez popieranie sankcji amerykańskich po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce... To prawda, Ŝe w domu raczej na wesoło przyjmowaliśmy te wszystkie „rewelacje", a ja sobie nawet Ŝartowałem, Ŝe Urban to swój człowiek, bo kto o mnie mówi regularnie co tydzień w telewizji? Tylko on. Ale czasem widziałem pytający wzrok Bogdana, który najwięcej z tego
252 wszystkiego rozumiał, i zastanawiałem się, czy na przykład nie będzie musiał tłumaczyć się za mnie przed kolegami. Wyjaśniałem mu więc pewne rzeczy, informując jak jest naprawdę, Ŝeby sam wiedział i mógł powiedzieć innym.
Chciałbym swoim dzieciom przekazać własne doświadczenie Ŝyciowe — ale czy to jest moŜliwe? Chciałbym przekonująco opowiedzieć im o czasach, w których się urodziłem, przeŜyłem pierwsze niepowodzenia i pierwsze radości, pierwszą miłość. Czy zrozumieją? Ja wychowywałem się przy lampie naftowej. Kiedy elektryczność przyszła do naszej wsi, fenomen woltów, amperów i omów porwał mnie zupełnie. Nie było widać prądu, a jednak stanowił siłę, która powalała dorosłego człowieka, poruszała maszyny mocniejsze od konia. Zapragnąłem poznać jej istotę. Zacząłem gmerać w róŜnych urządzeniach elektrycznych i to było dla mnie wyzwanie: rozebrać, a potem złoŜyć. Zastanawiałem się takŜe, co mógłbym ulepszyć, dołoŜyć od siebie, Ŝeby maszyna była sprawniejsza... Jak dzisiaj wyrazić tamtą pasję wobec moich synów, którzy spędzają czas przy komputerach i dysponują kilkoma wariantami kaŜdego rozwiązania? Czy osobiste przeŜycia z przeszłości są w ogóle do przekazania następnym pokoleniom? Opowiadam, Ŝe mojej matce brakowało czasem dla nas chleba na śniadanie, a moje dzieci nie rozumieją —jak to nie było chleba? Mówię, Ŝe szedłem piechotą, bo nie miałem pieniędzy na bilet, a dzieci: to trzeba było sobie kupić miesięczny. Kiedy udawałem się do kościoła, siedem kilometrów, zdejmowałem buty, Ŝeby się nie zniszczyły, i zakładałem dopiero przed wejściem. Czy mogą to pojąć moi synowie, którzy najchętniej wyrzuciliby buty, gdy są brudne? Nie da się „Ŝywo" opisać przeszłości. Mój dawny świat juŜ nie istnieje, nie ma tamtej rzeczywistości. Wszyscy uczymy się na własnych błędach. Obserwując na przykład swoje dzieci, zauwaŜyłem, Ŝe mimo wielokrotnych ostrzeŜeń: pamiętaj, nie dotykaj Ŝelazka, bo jest gorące, oparzysz się! — kaŜde musiało dotknąć, Ŝeby się przekonać. Nawet mała Brygidka. Zabranianie niewiele tu daje. Niewiele dają takŜe wszelkie teoretyczne kalkulacje. śycie jest bogatsze, nie pozwala wszystkiego przewidzieć, wszystkiemu zapobiec. Pamiętam, jak matka z ojczymem planowali wizyty w urzędach i ustalali szczegóły, z których przewaŜnie nic nie udawało się zrealizować. Wystarczyło, Ŝe na przywitanie urzędniczka rozlała kawę i miała zły humor, a juŜ cały scenariusz brał w łeb. śadnej sytuacji nie da się z góry drobiazgowo przewidzieć. Moje dzieci doświadczyły tego na własnej skórze latem 1987. Dwójka chłopaków otrzymała wtedy od francusko-polskiej rodziny zaproszenie do spędzenia wakacji we Francji. Ucieszyłem się, bo sam do czternastego roku Ŝycia prawie nie wyglądałem z rodzinnego Popowa, nie mając czasu ani warunków na podróŜowanie. Myślałem sobie: niech synowie nadrobią te straty, po czym wytypowałem Sławka i Przemka,
255 gdyŜ Bogdan miał juŜ wcześniej załatwiony wyjazd do RFN. Taksówkarz Andrzej Rzeczycki, zwany „Złotówką" — kierowca czerwonej skody, którą stale jeździłem — zawiózł dzieci aŜ na warszawski dworzec lotniczy Okęcie, bo wszystko miało się odbyć bez rozgłosu. Chciałem uniknąć nagabywania przez dziennikarzy, wypytywania o moje poglądy, o sytuację polityczną, o byle co. Na paryskim lotnisku Orły miała oczekiwać Sławka i Przemka nie tylko ta rodzina francusko-polska (zdaje się, jacyś arystokraci), ale równieŜ moi przyjaciele — BoŜena i Maciej Grzywaczewscy. BoŜena była swego czasu pierwszą i chyba najlepszą moją sekretarką. Los rzucił ją potem do ParyŜa, gdzie wyjechała ratować (niestety — bezskutecznie) swoje chore na białaczkę dziecko. Dzięki BoŜenie mogłem mieć pewność, Ŝe chłopcy zostaną odebrani i ulokowani, gdzie naleŜy. Andrzej nie poprosił polskiej stewardessy, aby wyprowadziła chłopców na Orły i oddała w ręce francuskich gospodarzy, bo tak się robi, gdy dzieci są małe, a moje ancymony miały 13 i 15 lat. Poza tym, wciąŜ pamiętaliśmy o unikaniu rozgłosu. Samolot wystartował w południe, a na lotnisku w ParyŜu czekała uroczysta delegacja: kilka osób z gościnnej rodziny oraz BoŜena i Maciek, którzy znali chłopaków. Samolot jednak wylądował, a moich pasaŜerów nie było. Czekający zaczęli się niecierpliwić i denerwować, mijały bowiem kwadranse, a wszyscy pasaŜerowie zostali juŜ odprawieni. Francuzi udali się więc do spikera, który nadał w języku polskim i francuskim komunikat wzywający dzieci Lecha Wałęsy do stawienia się w sali dla publiczności. Wiadomość powtórzono kilkakrotnie i nic. Dzieci nie było. Francuzi i Maciek odjechali jak niepyszni — widocznie Wałęsa zmienił zamiar, ale dlaczego nie uprzedził? Zadzwonili do mnie zdenerwowani: co się stało? Teraz dopiero ja się
zdenerwowałem — przecieŜ „Złotowa" osobiście odprowadził chłopaków do sali odpraw celnych na Okęciu i potem obserwował z tarasu lotniska. Nie było Ŝadnych wątpliwości, Ŝe wsiedli do samolotu. Musieli dolecieć do ParyŜa. Zapytałem Maćka, czy jest moŜliwe, by dzieci nie zostały zauwaŜone na lotnisku? Odpowiedział, Ŝe nie. Na lotnisku poinformowano go z wyŜszością w głosie, Ŝe nawet mysz się nie prześlizgnie. Co dziesięć metrów stał patrol z bronią tropiący terrorystów, gdyŜ był to okres, kiedy we Francji co rusz podkładano bomby w róŜnych publicznych miejscach. Maciek chciał się upewnić, czy nie ma innej drogi wyjścia z samolotu, więc go wyrzucono — policja wie co robi! Zaczęliśmy wydzwaniać po znajomych. Niepokój rósł. Danka dostała histerii, ja grałem rolę człowieka, który w kaŜdej sytuacji znajdzie rozwiązanie. Najpierw musiałem jeszcze raz ustalić, czy na pewno wsiedli w Warszawie do samolotu? Udało się to sprawdzić, choć mnie pytano, po co takie informacje. Był rok 1987, wtedy jeszcze rząd prowadził przeciwko mnie kampanię propagandową, nie mogłem więc tak po prostu zadzwonić na milicję, nie miałem do niej zaufania.
254 Uderzyłem wyŜej. Jako pierwszy dał sygnał minister spraw wewnętrznych. Jego sekretarka poinformowała mnie, Ŝe sprawa ma charakter bardzo powaŜny, wobec czego bierze ją w swoje ręce SłuŜba Bezpieczeństwa. Zachodziło podejrzenie niezwykle sprytnego manewru, poniewaŜ zaraz po samolocie do ParyŜa odlatywał samolot do Ankary: organizacja Szare Wilki lub jakaś inna, której zaleŜało na uwolnieniu Ali Agcy (zamachowca na Ŝycie papieŜa), mogła porwać moje dzieci dla wymiany. To była pierwsza hipoteza. Informowano mnie równieŜ na bieŜąco z Francji, gdzie sprawa takŜe znalazła się w gestii Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Telewizja francuska właśnie otrzymała komunikat, w którym zwracano się z następującym apelem: „Ktokolwiek widział lub wie coś na temat Sławka i Przemka Wałęsów, niech się zgłosi"... Apel leŜał juŜ na stoliku spikera i za moment byłby odczytany, gdyby nie... Zadzwonił do mnie Maciek! Są! Wszystko OK! Ale co się stało? Samolot normalnie wylądował, dzieci wysiadły, poczekały chwilkę, nie zobaczyły zapowiadanych gospodarzy, więc postanowiły przejść się nieco po okolicy, czyli po strefie wolnocłowej. Za jakiś czas wróciły na poprzednie miejsce, ale wciąŜ nikogo nie było. Obaj chłopcy nie wiedzieli, Ŝe w strefie wolnocłowej nie moŜe być oczekujących i Ŝe powinni udać się do odprawy, a następnie na salę dla publiczności. Nie przejmowali się zresztą zbytnio, bo oto znaleźli się w wymarzonym świecie: reklam, gier komputerowych, sklepów pełnych atrakcji i muzyki. Był nawet prawdziwy motocykl jakiejś renomowanej firmy — prawie dostępny dla kaŜdego. Sławek i Przemek widzieli juŜ siebie za jego kierownicą, licytowali się, który by lepiej i szybciej prowadził. A czas leciał. Znów powrócili na dawne miejsce, lecz nadal nikogo nie było. Troszkę zaniepokojeni, mieli juŜ dosyć oczekiwania, zwłaszcza Ŝe poczuli się głodni. Usiedli na ławeczce, zjedli, co mieli w torbie, aŜ wreszcie Sławek postanowił iść na posterunek. Tam policjanci mieli pełne ręce roboty, bo wprowadzili jakieś podejrzane typy — psychoza terroryzmu działała. Posterunkowy powiedział: dobrze, poczekajcie, zaraz ktoś się wami zajmie. Oczywiście mówił po francusku, a oni po polsku. Posiedzieli jakiś czas, ale nic się nie działo, więc ponownie wyszli do kolorowej strefy wolnocłowej. Kiedy wrócili na posterunek, byli juŜ porządnie głodni, ale inny policjant (w międzyczasie była chyba zmiana słuŜby) powiedział to samo, co poprzedni: posiedźcie, poczekajcie... Znów usiedli. ZbliŜał się świt! I wtedy przyszedł Maciek. Raz juŜ go wyproszono, ale nie dowierzał, chciał sprawdzić sam. Sławek i Przemek spokojnie drzemali na ławce, widoczni przez szybę. Na szczęście, nie wszystkie wyjazdy zagraniczne moich dzieci tak się kończyły czy raczej tak się zaczynały. Od kilku lat staram się wysyłać przynajmniej chłopaków na dwa miesiące wakacji, Ŝeby Danka trochę odetchnęła; i jeśli tylko jest taka
255 moŜliwość, podróŜują za granicę. Bogdan jeździł przez dwa lata do Niemiec, ale nie na wypoczynek, tylko do pracy. Za pierwszym razem (Brema 1987) zatrudnił się w domu starców — najpierw jako kelner w stołówce, potem jako niewykwalifikowany pielęgniarz, pomagający chodzić albo pchający wózki. W następnym roku zmywał naczynia w kuchni.
Wiedziano tam, Ŝe jest synem Wałęsy, ale nie stosowano wobec niego Ŝadnej taryfy ulgowej. I słusznie. Dwie starsze panie chciały mu przy okazji dawać lekcje niemieckiego, ale nawet na to nie zgodził się jego pryncypał. Niemniej Bogdan i tak podszlifował język, bo musiał rozmawiać tylko po niemiecku. Przy okazji wiele się nauczył, patrząc na ludzi, którzy mimo podeszłego wieku i chorób starali się być aktywni, pogodni. Opowiadał później, Ŝe widział jak dziewięćdziesięcioletni starcy z radością pracowali w ogrodzie, pisali, oglądali telewizję. Było to na pewno waŜne doświadczenie w Ŝyciu młodzieńca. Sławek z kolei zaczął wyjeŜdŜać do róŜnych znajomych w Stanach Zjednoczonych. Wędruje tam po całym kraju, poznaje nowych ludzi. Znając jego charakter, surowo mu przykazywałem: Ŝadnych wywiadów, Ŝadnych spotkań, od polityki jestem ja. Sławek oczywiście nie posłuchał i w ubiegłym roku ukazały się jakieś artykuły, Ŝe lubi dziewczynki oraz piwo. Oczywiście to takie chłopięce wygłupy, ale niepotrzebnie się wychylał. Najtrudniej zawsze było wypchnąć na wakacje Jarka. Uciekał na swoje obozy sportowe i koniec. Dopiero w lipcu 1989, gdy pojechał z Danką do USA, na uroczystość wręczenia przyznanego mi Filadelfijskiego Medalu Wolności, zmienił zdanie. Był zachwycony, Ŝe 4 lipca mógł trzykrotnie uderzyć w Dzwon Wolności. Naoglądał się tylu ciekawych rzeczy, Ŝe wreszcie zagustował w podróŜach. RównieŜ Magda zaczęła wyjeŜdŜać za granicę, do Francji. Inne dziewczynki na razie wysyłamy do rodziny, na przykład do mojej siostry Izy mieszkającej w Sochaczewie. Jeździły teŜ na zgrupowania „oazowe" organizowane przez Kościół, natomiast są jeszcze zbyt małe, Ŝeby je puszczać w daleki świat. Byłem bardzo ciekaw reakcji moich synów na pobyt za granicą — czy będą się dobrze czuli, czy zasmakują w tym „łatwiejszym", ciekawszym, barwniejszym Ŝyciu? Najbardziej szokujące było dla nich pierwsze zetknięcie się ze światem tak odmiennym od naszego. Oczywiście, nie interesowały ich sprawy demokratycznych swobód. Oni patrzyli na normalne, codzienne Ŝycie. Pamiętam, z jakim przejęciem Jarek opowiadał o Stanach Zjednoczonych — o sklepach pełnych mięsa, wędlin i wszystkiego, czego dusza zapragnie, a na dodatek otwartych całą dobę. TakŜe o kinie składającym się z kilku sal, z wygodnymi opuszczanymi fotelami — w kaŜdej sali leciał inny film, a obok, w bufecie, moŜna było kupić róŜne przysmaki, dodatkowo umilające czas projekcji... To wszystko robiło na chłopakach wraŜenie. Napatrzyli się na te cuda i przekonali, Ŝe ojciec nie walczy o byle co, Ŝe moŜna egzystować bez kłopotów. Chyba, Ŝe się je samemu sobie sprawia.
256 W Polsce Ŝyje się młodym ludziom trudno — nie ulega wątpliwości. Poczucie krzywdy, poniŜenia, brak perspektyw — wszystko to musi budzić frustrację. Pamiętam, jak w 1983 roku, w czasie drugiej pielgrzymki do Polski, Jan Paweł II mówił o tym do młodzieŜy w Częstochowie, wykazując, jak wiele kosztuje wielkie wspólne dziedzictwo, któremu na imię Polska i podkreślając pokusę ucieczki w inny, łatwiejszy świat. Niestety, wielu młodych ludzi nie umiało się tej pokusie oprzeć. W tymŜe 1983 roku aŜ 3339 osób związanych aktywnie z „Solidarnością" poprosiło o paszporty emigracyjne, z czego opuściło Polskę 1170 osób (w tym około 300 internowanych). Nie było w ojczyźnie miejsca dla tych ludzi! Chciano równieŜ wyekspediować Tadeusza Mazowieckiego, Bronisława Geremka, Adama Mich-nika czy Jacka Kuronia — najtęŜsze głowy opozycji — oni jednak wytrwali i przetrzymali komunistów. Niemniej kaŜdego prawie tygodnia ktoś przychodził do mojego mieszkania, Ŝeby otrzymać moralne rozgrzeszenie przed wyjazdem. Nikogo nie potępiałem, ale i nie Ŝałowałem. Zresztą często tych gorzkich spowiedzi musiała wysłuchiwać Danka, bo ja byłem w pracy. Nie wszyscy z przybywających wiedzieli, Ŝe mamy (wtedy) siedmioro dzieci i Ŝe jesteśmy całą dobę inwigilowani. Wypłakując się w rękaw, mówili, Ŝe co innego w Gdańsku, a co innego — powiedzmy — na Śląsku. Tam dopiero panuje terror! Decyzja o emigracji stanowiła najczęściej wielką Ŝyciową poraŜkę. Ci, którzy przewodniczyli innym, nagle stwierdzali, Ŝe juŜ dłuŜej nie mogą wytrzymać i zaczynali się pakować. Kiedy byli o krok przed wyjazdem, wszystko zaczynało im się w Polsce nie podobać — nie tylko stan wojenny, komunizm czy Jaruzelski, ale i architektura, komunikacja, drzewa, ludzie. Przestawały im smakować owoce i warzywa, powietrze
stawało się zbyt duszne, domy za małe. To była choroba. Nie chcę, Ŝeby moi synowie kiedykolwiek odczuli coś podobnego, dlatego zawczasu poznają wszystko, co bywa przedmiotem tęsknot młodych ludzi. Na szczęście świat bardzo się zmienia, granice przestają dzielić narody. Szczególnie w Europie, która staje się na naszych oczach wspólnym domem Hiszpanów, Francuzów, Niemców, Polaków, Rosjan, Dzisiaj z zagranicy bardziej spodziewam się przyjaznej ręki niŜ zdradzieckiej kuli. Zmieniły się zagroŜenia i największe obawy współczesnego świata budzą klęski ekologiczne. Zmieniło się teŜ pojęcie patriotyzmu. Przypominam sobie, z jakim pietyzmem matka i ojczym mówili o królach, ziemi rodzinnej, powstaniach narodowych, bohaterach. I Ŝe najświętszym obowiązkiem Polaka jest bronić ojczyzny przed najeźdźcą. Oczywiście, patriotyzm to takŜe uczuciowy stosunek do konkretnych miejsc — dziecięcego łobuzerstwa, młodzieńczych randek, wiecznego spoczynku dziadków i rodziców. Patrzę na ludzi, którzy kiedyś wyjechali za ocean i teraz wracają na starość. Szukają lampy naftowej, bo tu kiedyś stała, albo jakiejś dróŜki leśnej, choć ona juŜ dawno
257 zarosła. To bardzo ludzkie i piękne. Takie uczucia czynią nas lepszymi. MoŜesz mieć piątą Ŝonę, ale matki i ojca nie zmienisz. Podobnie jest z miejscami, gdzie się urodziłeś, gdzie nabijałeś sobie guzy. Tego nie wykreślisz. Tego nie naleŜy wykreślać. Moje dzieci mówią: jak moŜna się przywiązać do betonowych bloków, do ekologicznej klęski? To ma być nasza mała ojczyzna? Odpowiadam, Ŝe człowiek ma tylko jedno dzieciństwo i dlatego będą tu wracać jak pies do spalonego gospodarstwa. Co wyrośnie z moich pociech, kim będą, jakie Ŝycie im przeznaczone? Gdybym ja słuchał swoich rodziców, wykorzystał pasję poznawania świata i zadbał o dalsze wykształcenie, moŜe zostałbym, dajmy na to, dyrektorem fabryki. Zrealizowałbym wówczas marzenie mojej matki. Któregoś dnia zajechałbym słuŜbową wołgą do Popowa, a matka zaprosiłaby do chaty proboszcza Płaciszewskiego, mówiąc: no, przecie nasz Lechu wyszedł na ludzi. A moŜe zaproszenie księdza byłoby niemoŜliwe, bo jako dyrektor musiałbym naleŜeć do PZPR i takie kontakty byłyby źle widziane? Wtedy moja matka zaprosiłaby znajome i powiedziała: popatrzcie na mojego syna, jest dyrektorem, wysoko zaszedł, ma słuŜbowy samochód, piękne mieszkanie... Wróciłbym po urlopie do miasta, a tam... strajk! Powiedziałbym: zabraniam wam, robotnicy! I zostałbym wywieziony na taczkach. Byłby to koniec mojej dyrektorskiej kariery. Gdybym więc był posłuszniejszy, nie dobrnąłbym do „Solidarności", do pokojowej Nagrody Nobla. Zatem — kto moŜe wiedzieć, co jest dobre dla moich dzieci?
Zwyczajne Ŝycie Przyszło mi bytować w niepowtarzalnych (mam nadzieję) czasach końca systemu, który zdawał się niezniszczalny. Polska normalnieje, równieŜ więc Ŝycie moje i mojej rodziny staje się zwyczajniejsze, pozbawione stresów, które do tej pory były naszym udziałem. Obecnie udaje mi się częściej niŜ kiedykolwiek oddzielać sferę prywatną od publicznej, choć sam Ŝyję ciągle na widoku. KaŜdy mój krok w takim czy innym kierunku nadal jest opisywany i komentowany, bez przerwy mnie pilnują, trzymają, zawracają głowę. Potknę się, spadnę z drabiny i zwichnę rękę — juŜ leci wiadomość na całą Polskę. A jeszcze, gwoli „rzetelności", ktoś wyjaśnia publicznie, Ŝe wcale nie spadłem z drabiny, tylko miałem wypadek samochodowy i wtedy się potłukłem. Czasami nie wiem, czemu ma słuŜyć ten szum informacyjny, ale wiem na pewno, Ŝe mam go serdecznie dosyć. Ludzie mi niekiedy zazdroszczą, bo nie wiedzą, jakim kosztem się odbywa to wszystko. Oglądają mnie na przykład w telewizji rozmawiającego z waŜnymi gośćmi zagranicznymi, ale nie przypuszczają, Ŝe kiszki mi marsza grają, bo nie zdąŜyłem zjeść obiadu przed spotkaniem. Widzą tylko dobre strony mojego statusu, a więc, Ŝe jakiś dom, samochód, Ŝe podróŜe; a nie pomyślą, Ŝe czasem trudno wytrzymać, kiedy nie sposób się skryć; kiedy kaŜdy czegoś chce, a nie moŜna tego spełnić; kiedy uchyla się serca, otrzymując w twarz
zarzuty. Weźmy wizytę prezydenta Stanów Zjednoczonych George'a Busha w czerwcu 1989. Samo spotkanie, obiad w moim domu, to była ogromna przyjemność i wielki zaszczyt. Tylko zanim do tego doszło, wszystko u mnie w domu sto razy przerzucili, skopali ogród, obejrzeli, sfotografowali, o kaŜdej porze dnia i nocy. Przez dwa tygodnie bez przerwy tylko pytania: co to za klamka? Nie, ta klamka! Co pod krzakiem? A co pod kamieniem? Po dwudziestu, trzydziestu ludzi wpadało i oglądali nawet skarpetki. Nie było miejsca, które by ominęli, ptaki z gniazda wyjmowali, Ŝeby sprawdzić, czy czasem bomby nie podłoŜono. O, mój BoŜe! Byłem juŜ załamany, nie wiedziałem, czy to mój dom, czy siedziba terrorystów. Ktoś by powiedział: nie trzeba było zapraszać do siebie prezydenta Stanów Zjednoczonych, bo to zuchwalstwo, zarozumiałość. AleŜ o to chodzi, Ŝe powinie-
259 nem go zaprosić! Poznałem George'a Busha jeszcze zanim został prezydentem i wiedziałem, Ŝe popiera naszą walkę. Zresztą, Stany Zjednoczone to wielkie mocarstwo, które nie tylko mówiło o demokracji, o wolności, o prawach człowieka, lecz w ostatnich latach najbardziej rozumiało aspiracje polskiego społeczeństwa. Nie była to więc moja fanaberia czy chęć wywyŜszenia się, lecz normalne spotkanie jednej Ŝyczliwej osoby z drugą. Poza tym trzeba pamiętać, Ŝe Amerykanie przywiązują ogromną wagę do domu, rodziny, intymności, dlatego to spotkanie, ukazujące wnętrze mojej twierdzy, było takie waŜne. Nieprzypadkowo na prezydenckiej wizycie u mnie skupiły się główne amerykańskie środki przekazu... Przez mój dom, a tym bardziej biuro, przewija się mnóstwo osób — rozmawianie z ludźmi stanowi przecieŜ jeden z podstawowych moich obowiązków. Bywają premierzy i ich opozycjoniści, przywódcy róŜnych partii i organizacji, profesorowie, wojskowi, lekarze, cudotwórcy, nawiedzeni, tabuny dziennikarzy, a przede wszystkim najzwyklejsi obywatele. Nie stronie od nikogo, moje drzwi stoją przed wszystkimi otworem, aby nie naraz! KaŜdy, kto był w Gdańsku, mógł się zobaczyć z Lechem Wałęsą, jeśli okazał się dostatecznie sprytny, pojechał na Zaspę, wszedł na pierwsze piętro klatki schodowej bloku, w którym mieszkał, i najzwyczajniej zapukał do drzwi. Przez te wizyty i spotkania traciłem..., ale i zyskiwałem, jak we wszystkim, co robiłem. Dzięki rozmowom poznawałem świat, politykę, charaktery ludzkie. Niewiele nauczyłem się teorii, mało dawniej czytałem, nie wszystko sam przemyślałem, gdyŜ jestem tylko robotnikiem. Natomiast w rozmowach mogłem uzupełniać braki, dostrzegając to, czego nie widziałem wcześniej. Zawsze pociągała mnie praktyka — rozmawiając i widząc reakcje ludzi, uczyłem się praktycznie. Spotykałem wielu „fenomenów" i stale ich widuję na swojej drodze. „Fenomenów" w swojej klasie. W innej moŜe i nic nie znaczą, ale w swojej klasie są kimś. Im lepsi, im bardziej mnie zmuszają do wysiłku, do myślenia, dobrych rozwiązań lub choćby tylko do odpowiedzi na trudne pytania, tym większy mają na mnie wpływ. Mogę lepiej poznać świat przez ich spojrzenia. Nie spotkałem jednak nikogo, kto by mnie w decydujący sposób ukształtował. Z kaŜdego — z postaci wielkich i małych, z robotnika, chłopa i dziecka — wyciągam tylko te rzeczy, które mi odpowiadają. Spośród osób, z którymi współpracowałem, takŜe jedne ceniłem bardziej, inne mniej. Do niektórych nabierałem od razu sympatii i zaufania, do innych nie mogłem się przekonać, choć moŜe i na to zasługiwały. Przykładem człowieka, którego bardzo ceniłem od początku znajomości, moŜe być Lech Bądkowski — pomorski pisarz, publicysta, działacz społeczny. Pojawił się w stoczni w 1980 roku, krótko po ogłoszeniu strajku, na czele grupy gdańskich literatów, przynosząc popierające strajk oświadczenie. Został teŜ od razu dokooptowany do prezydium Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego i wybrany
260 rzecznikiem prasowym strajkujących, a później „Solidarności", biorąc czynny udział w rozmowach z komisją rządową. Był to człowiek wielkiego umysłu i hartu ducha, z którego zdaniem bardzo się liczyłem. Zawsze miał własny pogląd na otaczającą rzeczywistość i takim pozostał do końca Ŝycia. Bądkowski uwaŜnie obserwował moje poczynania i oceniał po swojemu, czasem dosyć surowo. Sam będąc dobrym organizatorem i człowiekiem wewnętrznie uporządkowanym, zarzucił mi na przykład, Ŝe
jestem wielkim improwizatorem i nie mam zrozumienia dla potrzeb organizacyjnych „Solidarności". Gdy otworzyła się moŜliwość wydawania gdańskiego tygodnika związkowego „Samorządność", bez wahania mogłem zaproponować go na stanowisko redaktora naczelnego (rubrykę związkową w „Dzienniku Bałtyckim" prowadził juŜ od września 1980). ZdąŜyły się ukazać tylko dwa numery tygodnika, gdyŜ trzeci, z datą 13 grudnia 1981, praktycznie nie dotarł do rąk czytelników. Później przyszedł długi okres umierania Lecha Bądkowskiego, ale rozmawialiśmy do końca. Wyniszczony toczącym go rakiem, niedługo przed śmiercią przygotował jeszcze dla mnie szkic wystąpienia z okazji przyznania Nagrody Nobla... Nie lubię oficjalnych czy mniej oficjalnych uroczystości, przyjęć, obiadków, kolacyjek. Jeśli jest coś do załatwienia, wolę to zrobić w biurze, od razu, konkretnie. Czasem, oczywiście, nie da rady — „protokół" wymaga zjedzenia obiadu z jakimś dyplomatą, pojechania do znajomych albo do rodziny, wreszcie zaproszenia kogoś do swojego domu. Zupełnie odrębną sprawą są jednak nasze rodzinne uroczystości — imieniny Danki czy moje. Raczej nie zapraszamy nikogo z tej okazji, ale zawsze wiadomo, Ŝe przyjdą znajomi, przyjedzie ktoś z rodziny. Niektórzy dzwonią, pytają, czy mogą osobiście złoŜyć Ŝyczenia, inni po prostu zjawiają się bez uprzedzenia. Od lat jesteśmy do tego przyzwyczajeni, Danka krząta się, aby stół był odpowiednio zastawiony, ja dbam o barek (a właściwie dbają o to goście). Od czasu powstania „Solidarności" tłumnie obchodzone są równieŜ moje urodziny. Właśnie „tłumnie" — na Zaspie bywało, Ŝe zjawiało się nawet pięćdziesiąt obcych osób. Niektóre przyjeŜdŜały gdzieś z daleka, Ŝeby uścisnąć mi rękę, złoŜyć Ŝyczenia, zapewnić o solidarności i poŜegnać się owym charakterystycznym znakiem zwycięstwa („V"), dzięki któremu ludzie w Polsce sensownie przetrwali ostatnie lata. Przychodziło teŜ zawsze wiele kartek, telegramów, odbierałem mnóstwo telefonów. Starałem się więc nie wyjeŜdŜać z domu w dniu urodzin, Ŝeby nie sprawiać ludziom zawodu. W którymś roku pielgrzymka ludzi pracy na Jasną Górę wypadała właśnie 29 września i musiałem tak zakombinować, aby jednak zostać w Gdańsku. Przyjęcia w moim domu były w jakimś sensie barometrem sytuacji politycznej i nastrojów społecznych. Pamiętam Sylwester 1982 roku. Spotkali się wtedy u mnie
261 ci najbliŜsi, którzy nie siedzieli i nie ukrywali się. Piliśmy szampana, wspominając niedawne czasy. Szeptaliśmy, Ŝeby utrudnić podsłuch. Stale ktoś dzwonił do drzwi, chcąc złoŜyć mi Ŝyczenia, świeciły jupitery kamer, było gorąco. Im bliŜej północy, tym częściej brzęczał dzwonek, a na klatce schodowej robił się coraz większy ruch. W pewnym momencie wyjrzałem przez okno i aŜ mnie zatkało: przed blokiem stała długa na jakieś sto metrów kolejka męŜczyzn, przewaŜnie w białych koszulach — a było chyba z dziesięć stopni mrozu — z szampanami w rękach. Było to ewidentnie „nielegalne zgromadzenie", zakazane „prawem" stanu wojennego. Kolejne osoby stawały w progu, odbijały z hukiem korki i wypijały ze mną „brudzia". Dziesiąty kieliszek podałem stojącemu obok mnie sekretarzowi, który po dwudziestym lekko juŜ chwiał się na nogach. Wysłuchiwałem litanii noworocznych powinszowań, wśród których Ŝyczenia wszystkiego najlepszego mieszały się z Ŝyczeniami najgorszego — pierwsze przeznaczone były dla mnie, drugie — dla wojskowego reŜimu. Podochoceni mieszkańcy Zaspy chcieli pokazać, Ŝe są ze mną, wylegli więc tłumnie w tamtą sylwestrową noc. W pewnym momencie zauwaŜyli samochód z esbekami i ktoś rzucił w tym kierunku śnieŜką. Za nią poleciała następna, potem cały grad, tajniacy więc pośpiesznie musieli się wycofać wśród gwizdów. Miły wieczór... Udanych przyjęć w moim domu było duŜo. Chyba najbardziej hucznie obchodziłem urodziny po zwolnieniu z więzienia Adama Michnika i Bogdana Lisa (1986). Cieszyliśmy się, Ŝe znów jesteśmy razem, snuliśmy plany na przyszłość. Nie obchodził nas podsłuch ani stojący przed domem agenci. Panowała ogólna radość i wesołość, alkohol lał się strumieniami, dowcipom i Ŝartom nie było końca. Adaś po raz któryś klękał przede mną, przepraszając za ten okres, gdy ostro przeciwko mnie występował. JuŜ dawno stwierdził, Ŝe
to on się pomylił, nie ja, dawno teŜ wybaczyłem mu wszystkie zgryźliwości. Ale, widać, w tym dniu chciał jeszcze raz mnie upewnić o swojej lojalności. Niestety, synowie marnotrawni błądzą czasem po kilka razy... Pamiętam teŜ radosne imieniny w 1988 roku. 3 czerwca, niedługo po zakończeniu strajku majowego, przyszli do mnie wszyscy ci, dla których ten zryw był sygnałem i pierwszym znakiem przebudzenia społeczeństwa. Zjawiła się nawet pani Anna Walentynowicz, której obecność szczególnie mnie ucieszyła. Miałem nadzieję, Ŝe oznacza to zakończenie kampanii, którą przez lata przeciwko mnie prowadziła, a przynajmniej — zawieszenie broni. Wtedy potrzebna nam była jedność. Po roku, tego samego dnia, spotkaliśmy się juŜ w innej scenerii i w jakŜe odmiennych warunkach politycznych: sobota tuŜ przed niedzielnymi wyborami do parlamentu, czas największych emocji i spekulacji. Okres radości i posądzeń o zdradę, o zaprzedanie się komunistom. Trzydzieści pięć procent moŜliwych do uzyskania
262 mandatów to było niby mało, a przecieŜ, na tamte warunki, bardzo duŜo. Do mojego domu — juŜ w Oliwie — zwaliła się kupa dziennikarzy. Kiedy rozłoŜyli sprzęt telewizyjny, okazało się, Ŝe nie ma gdzie usiąść. Chodzili więc, podpytywali, snuli domysły i przypuszczenia, a zapasy w moim barku topniały wraz ze wzrostem ich operatywności. Szczególną atrakcją tego dnia w Gdańsku był rajd samochodowy zorganizowany przez „Solidarność" (Szymon Pawlicki) jako element kampanii wyborczej. Zapaleńcy jechali przez całe miasto z flagami i ulotkami, zahaczając równieŜ o „moją" ulicę Polanki. Imponujący widok: nie kończąca się kawalkada róŜnej maści samochodów i motocykli, a nawet rowerów. Wszystkie udekorowane emblematami „Solidarności" i hasłami wyborczymi, wszystkie na sygnałach. Moi goście wylegli przed dom i „przyjmowali" tę niecodzienną defiladę. Udzielił im się radosny nastrój festynu i nic dziwnego — wreszcie otwarcie moŜna było manifestować uczucia skrywane przez lata. KogóŜ na tych uroczystościach rodzinnych u mnie nie bywało! Przyjaciele prawdziwi i fałszywi, wielkie osobistości i szaracy. PoniewaŜ nie wszyscy się znali, zdarzały się zabawne sytuacje. Kiedyś Anna Kowalczykowa — moja nieoceniona sekretarka z czasów pierwszej „Solidarności", zawsze pamiętająca o rodzinie Wałęsów — zapytała siedzącego obok niej gościa o nazwisko. Widocznie nie dosłyszała, bo dalej dopytywała się, co on robi. Odpowiedź, Ŝe śpiewa, skwitowała niecierpliwym: no tak, ale co poza tym? Był to Piotr Szczepanik, piosenkarz popularny w latach sześćdziesiątych, którego bardzo lubię, bo przypomina mi moją młodość. Czasy się zmieniły, a wraz z nimi równieŜ moje imieninowe przyjęcia. Fotoreporterzy i ekipy telewizyjne juŜ nie wywracają kieliszków i nie właŜą w ciastka, prześcigając się w dokumentowaniu kaŜdego gestu i toastu. JuŜ nie interesuje ich prywatna — tym razem rzeczywiście — osoba. Niektórzy koledzy, stojący dawniej w pierwszym szeregu do składania Ŝyczeń, poobraŜali się; inni mają waŜniejsze zajęcia niŜ jeŜdŜenie do Oliwy. Ale stara gwardia pozostała. W czerwcu 1990 znów przewinęło się przez mój dom dobre pół setki ludzi. Jedni wpadli na krótko, inni — bardziej z domem związani — chcieli posiedzieć, porozmawiać. Na zakończenie były nawet tańce. Słowem, luz i pełna swoboda. Przyjął się zwyczaj, Ŝe część gości od razu zasiada w ogrodzie, bo to i mniejszy ścisk, i więcej powietrza. Ja równieŜ sporo czasu spędziłem na zewnątrz, gdzie mogłem swobodnie podyskutować. Rozmawiałem między innymi z profesorem Geremkiem i z biskupem Tadeuszem Gocłowskim, bo nagromadziło się tak wiele spraw i nieporozumień, Ŝe nawet w tym dniu trudno się było od nich oderwać. Jak widać, nie jest moŜliwe całkowite oddzielenie Ŝycia prywatnego od polityki. Dzień imienin mojej Ŝony, trzy tygodnie później, musiałem przesiedzieć w War-
263 szawie, gdzie odbywało się dramatyczne spotkanie Komitetu Obywatelskiego (przy Lhu Wałęsie). Powiedziałem wówczas towarzyszom wspólnej drogi, Ŝe jeśli się nie podzielimy na grupy, to stworzymy nową nomenklaturę, czyli jedną mafię zastąpimy drugą. Michnik, Geremek i Wujec darli ze mnie pasy twierdząc, Ŝe przestałem być
demokratą i stałem się autokratą. RóŜnica zdań była przykra, ale dla kiełkującej demokracji — konieczna. Spotkanie trwało długo, jeszcze o 18.00 byłem w Warszawie. W moim domu juŜ się gromadzili goście, a ja obiecałem Ŝonie, Ŝe na pewno przyjadę. Wreszcie wsiadłem do lanci, w nie najlepszym nastroju, myślami byłem bowiem w czasach, jakie przebyłem razem z kolegami. Za kierownicą rządowego samochodu siedzieli funkcjonariusze ochrony — koledzy tych, którzy jeszcze do niedawna mnie inwigilowali. Po upadku komuny okazali się całkiem normalnymi, nawet sympatycznymi młodymi ludźmi. Jechaliśmy bardzo prędko, 180 kilometrów na godzinę, dwukrotnie prędzej niŜ zezwalają przepisy. Po 2,5 godzinach przyjechaliśmy do Gdańska, a Danka popatrzyła na mnie z lekkim wyrzutem. Usłyszałem, jak spiker w radiu zapowiada sprawozdanie z posiedzenia Komitetu, z którego właśnie wróciłem. Po przywitaniu się z gośćmi nie wytrzymałem i poszedłem do altanki w ogrodzie, gdzie stało inne radio. Jeszcze raz usłyszałem, jak wygląda koniec wspólnej drogi ludzi, którzy niejedno przeŜyli. Nie doczekałem końca. Nadeszła solenizantka, czyli moja Ŝona, z pretensjami: przecieŜ kilka godzin temu byłeś na tamtej sali, po co więc znów to wałkujesz? Chodź lepiej potańczyć. Zawsze właściwie byłem domatorem i najchętniej spędzałem czas z najbliŜszą rodziną. Z dalszą, to znaczy rodziną Danki i moją, teŜ utrzymujemy kontakty, ale teraz bardziej na zasadzie wizyt z ich strony. Najczęściej widuję się ze Staszkiem, moim bratem z Bydgoszczy, który — gdy tylko moŜe—przyjeŜdŜa do Gdańska; ale najwięcej łączy mnie z siostrą Izą. Ona jest u nas miłym i uŜytecznym gościem, bo wtedy Dance trochę lŜej. PrzyjeŜdŜa teŜ czasem siostra Ŝony, Krystyna, oraz jej bracia. Marek na przykład siedzi u nas prawie na okrągło (choć ma wynajęty pokój) i bardzo jest przydatny — tu coś naprawi, tam czegoś przypilnuje, moŜna na nim polegać. Dance pomaga równieŜ jej matka, gdy tu bywa. My raczej rzadko jeździmy w odwiedziny, chociaŜ odkąd chłopcy mają prawa jazdy, Danka moŜe z którymś podskoczyć na przykład do siostry w Sokołowie Podlaskim. Bywają teŜ u nas przyjaciele domu, ale bardziej chyba Danki niŜ moi. Ja tych kontaktów z ludźmi mam na co dzień dosyć i w mieszkaniu chciałbym spokoju. A prawdziwa przyjaźń? Wiem, Ŝe w Ŝyciu wielu ludzi ma duŜe znaczenie. To wspaniałe, jeśli moŜna bezgranicznie ufać drugiemu człowiekowi, zdawać się na niego w dobrym i złym, pomagać sobie wzajemnie. Ja miałem kolegów w szkole i w pracy, a w czasach organizowania Wolnych Związków Zawodowych (koniec lat
264 siedemdziesiątych) zbliŜyłem się do szeregu osób. Pomagaliśmy sobie wzajemnie, rozmawiało się o wielu sprawach, niekiedy równieŜ o prywatnych. Ale człowiek był zawsze w biegu, bo praca, bo rodzina... I na przyjaźń jakoś nie starczało czasu. Po powstaniu „Solidarności" miałem wielu doradców i ludzi, z którymi mogłem rozmawiać o wszystkim. Obiecywali mi przyjaźń, lojalność. Zastanawiałem się, czy to oznacza, Ŝe mogę juŜ mówić o prawdziwych przyjaciołach. Nie. Doszedłem do wniosku, Ŝe są przy mnie osoby oddane i Ŝyczliwe, ale do pewnych spraw, do określonych tematów — innych w pracy, innych w domu. W pracy ufałem mojemu sekretarzowi, w domu — pomocy domowej, przed którą wszystko stało otworem. Gdy miałem kłopoty ze zdrowiem, oddawałem się z pełnym zaufaniem w ręce profesor Pensonowej. Gdy przeŜywałem rozterki duchowe, udawałem się do mojego spowiednika księdza Cybuli. Mam przyjaciół do róŜnych sytuacji, nie mam takiego, który by do mnie pasował we wszystkim. I to nie dlatego, Ŝe jestem aŜ tak wielowymiarowy. Po prostu, moje Ŝycie jest na tyle intensywne, Ŝe trudno mi się z kimś porozumieć we wszystkim. A w przełomowych momentach kaŜdy człowiek, nawet mający wielu przyjaciół, i tak przecieŜ pozostaje sam. Wspomniałem juŜ, Ŝe do osób szczególnie związanych z moją rodziną naleŜy profesor Joanna Muszkowska-Penson. Pytano mnie kiedyś, dlaczego pozwalam się leczyć kobiecie, jeśli w sprawach płci jestem tradycjonalistą? Odpowiedź mam jedną: medycyna to pomoc człowiekowi, ulga w cierpieniu, a dobroć chyba mocniej związana jest z kobiecością. MęŜczyźni polują, robią wojny, więc nie mogą być delikatni. Poza tym pani profesor jest
niezwykła. Gotowa pójść na kaŜde wezwanie do kogoś potrzebującego pomocy. Od początku 1982 roku była zaangaŜowana w pracy diecezjalnej komisji charytatywnej, działającej w Gdańsku przy kościele świętej Brygidy. Zespół słuŜby zdrowia pod jej kierunkiem przeprowadził badania wszystkich internowanych i więzionych oraz członków ich rodzin. Wtedy i ja znalazłem się pod troskliwą opieką pani profesor, która stała się z czasem przyjacielem mojego domu. Mówi o sobie „staruszka", a jest tak pełna energii i zaangaŜowania, Ŝe mógłby jej pozazdrościć kaŜdy młokos. To ona jako jedna z pierwszych przyszła do strajkujących stoczniowców w maju i sierpniu 1988 roku, a potem czuwała nad naszym zdrowiem, śpiąc na podłodze, na styropianie. Za swoją postawę — poza normalnymi szykanami — płaciła cenę niewidywania się z jedyną córką, która mieszka w Anglii, lub niemoŜnością wyjeŜdŜanie do Francji, na zaproszenie Stowarzyszenia Byłych Więźniów Obozu w Ravensbruck. Pani profesor twierdzi, Ŝe nie jestem zdyscyplinowanym pacjentem. Nie pozwala mi na przykład jeść słodyczy, bo to nadwaga i cukier, nie pozwala się denerwować, bo to nadciśnienie, wrzody... Z tymi wrzodami była taka dziwna historia. Leczyłem się, leczyłem, a Ŝona — widząc, Ŝe nie bardzo to idzie — zmusiła mnie do
265 psychoterapii. Poszedłem bolejący, ale i wściekły, bo dwudziesty wiek, bo szarlataneria... Nie wierzyłem, ale przeszło, natychmiast! Dzwonię do swoich lekarzy i mówię: nie wierzę, ale nie boli. I dwa lata nie bolało. Jak wróciło, moja Ŝona, która jest uparta i zawzięta, znowu zawiozła mnie siłą. Patrzyłem na uzdrawiacza, Ŝe mi w czasach komputerów jakąś „ciemnotę" wciska, lecz ponownie przestało boleć. Nie mogłem sobie wytłumaczyć, jak to się stało. Przypadek, zbieg okoliczności? Powiedziałem: do trzech razy sztuka; jak za trzecim razem przestanie boleć, będę musiał uwierzyć. Podczas wizyty w Polsce znanego terapeuty z Ukrainy Anatolija Kaszpirowskiego miałem okazję z nim rozmawiać. On mi wytłumaczył, Ŝe psychoterapia to leczenie ducha... Człowiekiem, któremu na pewno wiele zawdzięczam w Ŝyciu osobistym i politycznym, jest ksiądz Henryk Jankowski. Pierwszy raz zetknąłem się z nim podczas strajku w 1980 roku. Zjawił się na prośbę stoczniowców, 16 sierpnia wieczorem. Poszli po niego, bo stocznia leŜy na terenie parafii św. Brygidy, a trzeba przyznać, Ŝe wszyscy czuliśmy się wtedy zagubieni. Nie byliśmy przecieŜ pewni, czy nas za chwilę nie rozjadą czołgami. Poprosiłem księdza Jankowskiego, aby w razie czego zajął się moją rodziną i dałem mu swój adres. Później trochę przypisywał sobie z tego powodu zasługę podtrzymania strajku. Nie on jeden. Ale najwaŜniejsze było to, Ŝe w niedzielę przyszedł do nas — mając oczywiście zgodę władz — i odprawił mszę. W czasach legalnej „Solidarności", szczególnie na początku, ksiądz Jankowski okazał się bardzo aktywny. Wiem, Ŝe jego wszechobecność denerwowała nieraz wielu członków gdańskich i krajowych władz Związku, ale Ŝe to był jednak kapłan, jakoś obywało się bez gwałtowniejszych protestów. Największe zasługi dla „Solidarności" połoŜył ksiądz Jankowski w okresie stanu wojennego i nielegalnego działania Związku. Był niezmordowany w niesieniu pomocy wszystkim internowanym, więzionym, prześladowanym oraz ich rodzinom. To u niego znalazła przytulisko diecezjalna komisja charytatywna, którą przez kilka lat z wielkim oddaniem kierował dr Stefan Gomowski, pracownik naukowy Politechniki Gdańskiej. Gdy wyszedłem z internowania, ksiądz Jankowski czekał w moim domu. Pamiętam sytuację, która w jakiś sposób charakteryzuje tego kapłana. Chciałem podejść do okna i przemówić do wiwatujących tłumów, ale on złapał mnie za rękę i powiedział: „Panie Lechu, lepiej niech pan nagra swoją wypowiedź na magnetofon, a myją odtworzymy za pomocą wzmacniacza, przez okno; po 13 grudnia 1981 za kaŜde wystąpienie publiczne idzie się w tym kraju do »pudła«; jeśli komuniści czekają na pretekst, da im go pan przemawiając do ludzi; wtedy odeślą pana tam, skąd pan przyjechał." Zastanowiłem się chwilę: niby racja. Poprosiłem, aby przynieśli mi magnetofon. Ksiądz Jankowski podszedł do okna, aby zapowiedzieć
266
moje wystąpienie, ale kiedy usłyszałem oklaski i śpiewy, nie wytrzymałem. PrzecieŜ ci ludzie czekali na mnie trzy dni! Odsunąłem magnetofon i zacząłem do nich mówić bezpośrednio. Na długie lata plebania księdza Jankowskiego stała się moim drugim domem i centrum „Solidarności". Najrozmaitsze spotkania, konferencje prasowe odbywały się właśnie tam. Całe Ŝycie parafii św. Brygidy zdawało się koncentrować na sprawach „Solidarności". Ksiądz prześcigał wszystkich w wymyślaniu rocznicowych obchodów, imprez, sympozjów, prelekcji i czego tam jeszcze. Gdy rozpoczął się strajk majowy w 1988 roku, oddał do dyspozycji „Solidarności" swój dom i wszystkie jego zasoby, a to, Ŝe miał obszerną plebanię, sprawny samochód, dwa telefony i zawsze jakieś środki finansowe, okazało się wręcz niezbędne dla zorganizowania centrum informacji tudzieŜ pomocy materialnej. Dzięki niemu świat i zdezorientowani oficjalnymi doniesieniami Polacy mogli usłyszeć, co naprawdę dzieje się w oblęŜonej i odciętej od reszty Gdańska stoczni Przez szereg lat czułem się trochę jak syjamski brat księdza Jankowskiego — niemal wszędzie jeździliśmy razem, poniewaŜ był on „przyrośnięty" do mego boku. Miało to swoje dobre strony (bo wiadomo, Ŝe kapłan potrafi wszystko dobrze i wygodnie zorganizować), chwilami jednak było uciąŜliwe. Obecnie ksiądz całkowicie moŜe poświęcić się obowiązkom duszpasterskim, a ja dalej ciągnę swój wózek. Oczywiście tego wszystkiego, co zrobił dla mnie i dla „Solidarności", nigdy mu nie zapomnę. A gdyby znów przyszły złe czasy, ponownie wskoczę pod habit księdza Jankowskiego — wypróbowanego przyjaciela i doradcy. W Polsce kaŜdy moŜe obecnie wrócić na swoje miejsce sprzed stanu wojennego albo zająć to, które mu się naleŜy z racji umiejętności. Pewnie, Ŝe wiele będzie jeszcze pomyłek, nieporozumień, przetasowań i kłótni, ale właśnie o to walczyliśmy — o pluralizm, moŜliwość wyraŜania poglądów i zwycięstwo osób najlepszych, a nie — najlepiej ustawionych. Jeśli chodzi o mnie, na razie wróciłem do pracy w Związku — tam, gdzie zdobywałem polityczne ostrogi. Codziennie o 9.30 przyjeŜdŜają po mnie dwaj funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu i jadę z nimi lancią do „Akwenu". Załatwiam tam róŜne związkowe oraz niezwiązkowe sprawy, spotykam się z szeregiem osób i osobistości, muszę jednak przyznać, Ŝe nie lubię urzędowania, siedzenia za biurkiem, papierkowej roboty. To nie dla mnie. MoŜna powiedzieć, Ŝe raczej pracuję z doskoku (nie biorąc za to pensji). Staram się jednak dbać, aby całe biuro „Solidarności" funkcjonowało sprawnie. Jak widzę, Ŝe coś nie idzie, sam sprawdzam. Czasem przychodzę do „Akwenu" przed ósmą, Ŝeby przekonać się o punktualności, a niekiedy chodzę po pokojach i przyglądam się, jak kto pracuje. Moi ludzie tego nie lubią i mówią, Ŝe nie powinienem się wtrącać, lecz mnie wkurza, jak interesanci się skarŜą, Ŝe są odsyłani od pokoju do pokoju albo Ŝe nie mogą kogoś zastać.
267 O 14.00 staram się być w domu na obiedzie (nie ukrywam, Ŝe najbardziej smakują mi obiady gotowane przez Ŝonę, choć swego czasu przepadałem teŜ za grochówką u księdza Jankowskiego). Wybredny nie jestem i wsuwam, co Danka poda na stół, najchętniej jednak jadam ryby, grzyby, wątróbkę i drób, a chrupiącą kaczkę z jabłkami mógłbym połykać codziennie. Od czasu do czasu moŜe być teŜ golonka. No i słodycze, orzeszki, których wiem, Ŝe Ŝona na deser nie poda, bo mi nie wolno. Alkohol pijam rzadko, ale raz na jakiś czas zakładam, Ŝe organizmem naleŜy wstrząsnąć. I stosuję taką „kurację wstrząsową", to znaczy trochę pijam. Korzystam wtedy z jakiegoś zaproszenia i od razu gościom mówię: Nie gniewajcie się, ale nie piłem pół roku, a dzisiaj mam potrzebę wychylić. No i piję o dwa kieliszki więcej niŜ normalnie. Po południu, jeśli nie muszę, nie wychodzę z domu — mojej rodzinie teŜ się coś naleŜy. A poza tym chcę spokojnie posłuchać radia, poczytać prasę. Czasem sięgam po ksiąŜkę, bo muszę przecieŜ nadrabiać braki w edukacji, lecz najchętniej chodzę po ogrodzie i zastanawiam się nad róŜnymi sprawami. Albo siadam w altanie. Cisza, spokój. Od czasu do czasu wpadnie tylko któreś dziecko lub przyleci pies. Do psów zawsze podchodziłem z wielką rezerwą. Taki uraz pozostał mi z dzieciństwa — miałem wtedy z
osiem lat. Szliśmy z chłopakami drogą, a tu nagle pojawił się duŜy kundel, który wszystkich ominął, a do mnie, bestia, podbiegł i ugryzł w łydkę. Od tej pory przez długi okres bałem się psów, choć teraz mam dwa wilczury. Pierwszy — Kuba — pozostał w spadku po poprzedniej właścicielce domu. Drugi, Baki, to juŜ nowszy nabytek. Z Kubą jest trochę kłopotu, bo ciągle ucieka. Najpierw nie wiedziałem którędy, bo obchodziłem całe ogrodzenie naokoło i nie znajdowałem Ŝadnej dziury; a za wysoko, Ŝeby przeskoczył. Okazało się w końcu, Ŝe robił podkopy pod płotem. Trzeba więc było wszystko porządnie odrutować. Baki z kolei przez przypadek pozbawiony został niezłego kawałka ciała — ktoś, cofając samochód, najechał mu na ogon. Zawiozłem chorego zwierzaka do weterynarza, ale zmiaŜdŜony kikut trzeba było przyciąć... Pytano mnie wielokrotnie, jaki rodzaj odpoczynku najbardziej mi odpowiada. Nie mam jednoznacznej odpowiedzi, bo zaleŜy, czym jestem zmęczony. Jak Ŝoną, to idę \v las; jak pracą — na ryby. Przez lata intensywnej pracy nauczyłem się kontrolować swój organizm i szybko wypoczywać, regenerując siły. Tak było juŜ w 1981 roku, w siedzibie „Solidarności" przy ulicy Grunwaldzkiej: gdy czułem się bardzo zmęczony, zamykałem się w gabinecie na półgodzinną drzemkę i potem znów mogłem załatwiać tysiące spraw. RównieŜ w czasie rajdów po Polsce, w 1981 roku, zwłaszcza, gdy jeździłem „gasić" strajki, drzemka w samochodzie, godzina snu w hotelu musiały mi nieraz wystarczyć na długie pertraktacje. Kiedy leŜę w łóŜku, natychmiast się dekoncentruję, zasypiam i prawie nic mi się nie śni. Śpię
268 róŜnie. Jeśli sobie załoŜę, Ŝe mam tylko trzy godziny, to po tych trzech godzinach wstaję bez budzika, wypoczęty. Tak samo było w stoczni podczas strajków 1988 roku. Pamiętam, Ŝe w maju niemal bez przerwy trwały obrady komitetu strajkowego. Noc w noc. Ustalenia zmieniały się co godzinę, panowała nerwowa atmosfera, zwłaszcza po ataku ZOMO na Nową Hutę. Gdy miałem dosyć gadaniny, zawijałem się w śpiwór i chrapałem, wiedząc, Ŝe na razie nie będzie wielkich rozstrzygnięć, zomowcy wyrywali nas ze snu pozorowanymi atakami. Raz nawet — dobrze po północy — podjechali pod samą bramę: reflektory, łomot, krzyki. Wszyscy zerwaliśmy się na równe nogi, czekając co dalej, a oni spokojnie wsiedli do samochodów i odjechali. Wtedy zapowiedziałem: proszę mnie nie budzić pod Ŝadnym pozorem; jak przyjdą do tej sali, sam wstanę. Czasem odpoczywam przy muzyce. Wielkiego zmysłu muzycznego raczej nie mam, moŜna nawet powiedzieć, Ŝe słoń mi nadepnął na ucho, ale jak jestem bardzo zmęczony, lubię posłuchać czegoś spokojnego; jak bardziej wypoczęty — czegoś skocznego. Natomiast o kaŜdej porze dnia i nocy, niezaleŜnie od humoru, mogę słuchać melodii patriotycznych. Hymn I Brygady Piłsudskiego grałem tak długo, Ŝe aŜ zdarłem taśmę magnetofonową. Ale na muzyce specjalnie się nie znam. Nie jestem teŜ na bieŜąco, jeśli chodzi o piosenkarzy. Pamiętam, Ŝe gdy w kwietniu 1984 przyjechał do Gdańska Elton John, pragnąc mnie odwiedzić, nie bardzo się orientowałem, kto to jest. Okazało się, Ŝe wielką postacią. W Gdańsku rzadko gościliśmy takie gwiazdy. Liczni piosenkarze bywają wprawdzie co roku na Festiwalu Piosenki w Sopocie, ale to zwykle wielkości drugoligowe. Kiedy przyjechał Elton John, zorganizowano koncert w hali „Olivia". Młodzi ludzie tłumnie wybrali się na miejsce, gdzie trzy lata wcześniej wybrano rnnie po raz pierwszy na przewodniczącego Związku. Elton John przyjechał jednak wpierw na Zaspę, do mojego mieszkania, nie przejmując się esbekami stojącymi pod klatką. Okazał się bardzo sympatycznym, roześmianym facetem w okularach, zachowującym się naturalnie, obytym w świecie. Interesował się moim losem, pytał, co robię na co dzień, jakie widzę perspektywy na przyszłość. Dał mi swój kapelusz, a ja jemu — bodajŜe — fajkę. Dowiedziałem się, Ŝe nie tylko nagrywa płyty i koncertuje, ale jest równieŜ kibicem i sponsorem druŜyny futbolowej Warford. To mi zaimponowało. Zaprosił mnie na koncert i razem pojechaliśmy do „Olivii". Nie spodziewałem się, Ŝe aŜ tyle ludzi będzie na tej imprezie, trwał bowiem stan wojenny i
władze obawiały się zgromadzeń. Elton John ulokował mnie w pierwszym rzędzie, tuŜ obok estrady, wśród małolatów (wyglądałem nieco dziwnie w tym towarzystwie, dlatego wolałbym przycupnąć gdzieś z tyłu), a było to ,,najlepsze" miejsce. Kiedy zaczął się koncert, poczułem się nagle, jakby obok mnie wystrzeliło
269 działo kalibru 120. Siedziałem obok wieŜy złoŜonej z gigantycznych głośników, a czegoś podobnego nigdy nie przeŜyłem. Wkrótce przestałem cokolwiek słyszeć, lecz nie mogłem zrobić ruchu — byłem uwięziony w tłumie szalejących młodych ludzi, całkowicie szczęśliwych i nieprzytomnych. Koncert był podobno fenomenalny. Elton John od czasu do czasu, śpiewając, uśmiechał się do mnie i machał ręką, a ja udawałem, Ŝe wszystko jest OK, choć przyrzekłem sobie, Ŝe juŜ nigdy na Ŝaden rockowy koncert nie dam się namówić. Byłem jak przebita dętka. Muszę dodać, Ŝe w szatni „Olivii" doszło po koncercie do incydentu. SłuŜba Bezpieczeństwa spodziewała się, Ŝe w pewnym momencie Elton John zaprosi mnie na estradę, gdzie nastąpi mój show, jakieś groźne wystąpienie, dlatego tłum tajniaków udał się na zaplecze, aby mi to uniemoŜliwić. Mieli rozkaz niedopuszczenia mnie do podium, ale na drodze stanęli im prawdziwi porządkowi, którzy oznajmili, Ŝe to oni odpowiadają za wszystko, co się dzieje w hali. Wybuchła kłótnia i bójka o kompetencje... Tak czy inaczej, muzyka nie jest moim hobby. Kiedyś był nim samochód. Pierwszy — warszawę — kupiłem na składowisku złomu w pobliŜu Zakładu Remontowego Maszyn Budowlanych i dobrze musiałem się namęczyć, Ŝeby wyremontować grata, doprowadzając do stanu uŜywalności. Całą rodziną wyruszyliśmy potem w rodzinne strony Danki i była to prawdziwa przyjemność. Ale z czasem — pewnie dlatego, Ŝe za duŜo miałem róŜnych „fuch" (dodatkowych robót na boku) — przestało mnie bawić grzebanie w samochodzie. Dzisiaj, jak mi coś nawala, proszę Andrzeja Rzeczyckiego, dawnego taksówkarza, Ŝeby zajrzał do środka. Zawsze dobrze się czułem za kierownicą, ale obecnie znacznie mniej sam jeŜdŜę, częściej bywam woŜony. Kiedyś bardzo lubiłem podróŜe. W 1981 roku z Mietkiem Wachowskim zjeździliśmy całą Polskę i była to dla mnie przyjemność, mimo Ŝe czasem pędziliśmy na łeb, na szyję. Teraz nie lubię nigdzie wyjeŜdŜać. Nawet przeloty mnie męczą. A juŜ na pewno nie gustuję w wyjazdach zagranicznych. Napięty program, człowiek ciągle pilnowany, realizuje się szczegółowy plan: ze spotkania na spotkanie, z samochodu do samochodu. W czasie takich wypadów mam zawsze tylko jedno Ŝyczenie: codziennie msza. Czasem to się nie udaje, bo trzeba by jechać spory kawał, Ŝeby znaleźć kościół katolicki, ale przewaŜnie jest i polska świątynia, i polski ksiądz, i msza z Polonią. W USA zrobiono mi dla odmiany naboŜeństwo w pokoju hotelowym. To samo w Londynie. Oczywiście, wszędzie polscy kapłani. Poza tym nie mam prywatnych punktów programu. Wyjątek uczyniłem tylko w USA, gdzie przez dzień byłem gościem polskiego milionera Piszka. Jedyne miejsce, dokąd naprawdę chętnie jeŜdŜę, to kaszubska wioska Węsiory, a właściwie — Zdunowice, bo tak nazywa się osiedle domków wczasowych. Od
270 kilku lat spędzam tam letnie miesiące... no, „spędzam" to moŜe za duŜo powiedziane. JeŜdŜę tak często, jak mi tylko czas i rozliczne obowiązki pozwalają. Danusia z dziewczynkami wyjeŜdŜa przewaŜnie zaraz po zakończeniu roku szkolnego, a ja odpoczywam z doskoku. Zawsze ciągnęła mnie przyroda. Nie to, Ŝebym chciał stale mieszkać na odludziu, ale pragnąłem odpocząć od ruchu, zgiełku, gorących murów, a zwłaszcza od blokowiska na Zaspie. No i obowiązkowo posiedzieć z wędką nad wodą. Zgadałem się kiedyś z Krzysztofem Puszem — bodajŜe w 1985 roku — Ŝe ma zgrabną daczę niedaleko Gdańska: w okolicy tylko kilkanaście podobnych domków, nieduŜo ludzi, las, woda. Byłem tam i bardzo mi się spodobało. Gdy Krzysztof poinformował mnie któregoś razu, Ŝe jeden z domków będzie na sprzedaŜ, natychmiast się zdecydowałem. Musiałem go oczywiście wcześniej obejrzeć, trudno bowiem kupować kota w worku, nie chciałem jednak, Ŝeby esbecja się zorientowała i postanowiłem zrobić zmyłkę. To był chyba początek 1986 roku. Pusz przyjechał ze swoją Ŝoną pod kościół św. Brygidy, a ja za chwilę wyszedłem z Jurkiem Trzcińskim, wpadłem do jego samochodu i połoŜyłem się na siedzeniu. Jurek wsiadł za mną,
a esbecy się nie zorientowali i nie pojechali za nami. W ten sposób mogłem spokojnie obejrzeć swoją przyszłą „posiadłość" bez obaw o wtrącanie się „słuŜby". Ale i tak nie obyło się bez szykan. Facetowi, który mi domek sprzedał, zrobili rewizję wypytując, skąd Wałęsa i dlaczego Wałęsa. Paszportu nie chcieli mu dać przez kilka lat, a urząd finansowy deptał po piętach, sypiąc tak zwane „domiary", czyli komunistyczne podatki według znamion bogactwa. Domek był akurat na nasze potrzeby: skanalizowany, zelektryfikowany, z tarasami, połoŜony blisko lasu i jeziora. Posadziliśmy wokół drzewa, posialiśmy trawę, zrobiliśmy piaskownicę i huśtawki dla dziewczynek. W1989 roku ogrodziliśmy całą działkę — ok. 900 m2 — drewnianym płotem. Zbudowałem teŜ pomost na jeziorze, który esbecy od razu upatrzyli sobie na punkt obserwacyjny. Ojciec Krzyśka Puszą łowił tam kiedyś ryby pomstując, Ŝe tak Wałęsę obstawiają. Okazało się, Ŝe mówił do faceta z obstawy, ale ten tylko przytakiwał. Kiedy jechałem na weekend, oni ruszali za mną dwoma samochodami, przy czym jedni zostawali wewnątrz, inni zaś rozchodzili się i „łowili" ryby, gdy ja byłem akurat na rybach. Początkowo równieŜ dziennikarze nie dawali mi spokoju, ale w końcu zostały tylko pielgrzymki ciekawskich. Do dziś autokary zatrzymują się albo przynajmniej zwalniają przed moim domkiem, Ŝeby zobaczyć, jak Wałęsa odpoczywa. Przychodzą teŜ wczasowicze, gdy dowiadują się, Ŝe przebywam w pobliŜu. Nie jest to szczególnie kłopotliwe, chociaŜ nikt nie lubi być podglądany na okrągło. Jedynie telefon mnie nie nęka, bo go po prostu na wsi nie mam. Za to zawsze przebywa w pobliŜu mój sekretarz, Krzysztof, który w razie potrzeby kursuje między Gdańskiem a Węsiorami...
277 Jest lipcowe popołudnie 1990 roku — niezbyt upalne, bo w tym roku lipiec nas nie rozpieszcza, lecz w sam raz takie, Ŝe moŜna posiedzieć w łódce z wędką. Danka od razu usmaŜy rybki i poda takie świeŜe, chrupiące. Patrzę w spławik i myślę o swoim Ŝyciu. Dwadzieścia lat oddałem walce — ciągle w biegu, ciągle w stresie, a przez ostatnie dziesięć lat równieŜ bez przerwy na widoku. Mogę powiedzieć, Ŝe osiągnąłem sukces. Wygraliśmy naszą „pokojową wojnę", a ja otrzymałem najwyŜsze nagrody. Nie wzbogaciłem się strasznie — zawsze większość oddawałem „Solidarności" — ale mam tyle, Ŝe powinno wystarczyć na przyzwoite Ŝycie. Czy więc nie czas kończyć z tą szarpaniną? MoŜe teraz inni powalczą, a ja wreszcie poŜyję? Są przecieŜ tacy, którzy bez przerwy biją się o fotele. Polityczni zboczeńcy! Ciągle kłócić się z przyjaciółmi tylko o przywileje?! No, nie,.ja chcę być normalny. Dlatego wolę łowić ryby, z dala od swarów i nieporozumień, w ciszy i spokoju. Ale czy wolno mi uciec? Zaraz powiedzą: zarobił i zwiał. Postąpił niehonorowo i niepatriotycznie. Inni co prawda i tak zawsze będą krzyczeć, Ŝe to przerost ambicji: Wałęsa osiągnął juŜ wszystko co mógł, a nawet jeszcze więcej! No cóŜ, Ŝycie rozwiąŜe równieŜ ten dylemat. Wierzę, Ŝe Opatrzność czuwa nade mną i pomoŜe wybrać najlepsze rozwiązanie. Dla Polski.
Z Matką Boską w klapie Ubierając się codziennie rano i wychodząc do pracy, mogę zapomnieć róŜnych rzeczy, ale nie znaczka z wizerunkiem Matki Boskiej. Dopiero jeśli wepnę go w klapę marynarki, jestem gotów do drogi. IleŜ razy wywoływało to ironiczne komentarze i porozumiewawcze spojrzenia: jakŜe polityk, który rozmawia z prezydentami i premierami, jeździ po świecie, przemawia w parlamentach, udziela wywiadów, moŜe tak obnosić się ze swoją poboŜnością? Ale przecieŜ w końcu przyzwyczajono się. Znaczek przypięli mi nieznani ludzie. Był z Jasnej Góry, poświęcony jeszcze przez kardynała Wyszyńskiego, a został mi darowany publicznie. Sam bym go nie załoŜył, bo zostałoby to oczywiście uznane za taktykę i demonstracyjne posługiwanie się symbolami. Natomiast w wersji spontanicznej fakt ten ucieszył mnie bardzo, gdyŜ nawiązywał do tradycji rodzinnej. Dziadek był czcicielem Maryi, matka równieŜ. Pamiętam, Ŝe zawsze pragnęła odwiedzić Jasną Górę, pomodlić się tam, poprosić o zdrowie, ale nigdy nie mogła
pojechać. W domu było za cięŜko — powojenna bieda, kupa dzieci, brak pieniędzy — nie dała więc rady zrobić tego, co kaŜdy polski katolik powinien uczynić chociaŜ raz w Ŝyciu. Jej modlitwy i pragnienia odniosły jednak skutek w odniesieniu do syna. Mnie się udało, ja jeŜdŜę do klasztoru niemal w czasie kaŜdej podróŜy na południe Polski, gdyŜ tam nocuję. Jestem konfratrem zakonu paulinów — jego świeckim, honorowym członkiem. Mam pewne obawy o zrozumienie tego przez innych, zachodnich związkowców czy polityków, którzy mogą powiedzieć: nie jesteś przecieŜ działaczem religijnym. Wyjaśniam wtedy zawsze, jak to konkretnie wyglądało w stoczni... Dopóki będę związany ze sprawą „Solidarności" — będę tę Matkę Boską nosić. Kiedy przestanę reprezentować Związek, załoŜę medalik, ale juŜ nie na zewnątrz, tylko pod koszulę. Przestanę się „afiszować". Gdy byłem internowany, agitowano mnie, Ŝebym zdjął Matkę Boską: — Panie Lechu — mówili mi partyjni rozmówcy — będziemy kiedyś negocjowali, na
273 pewno sprawy ułoŜą się na nowo, ale pierwsza rzecz: niech pan zdejmie znaczek. — Odpowiadałem, Ŝe nigdy nie zdejmę, bo nie ja go zakładałem. Zresztą, wiedziałem, Ŝe tym, którzy mnie przekonywali, wcale nie chodziło o symbol wiary, ale o moje ustępstwo. Po nim Ŝądaliby następnych, kalkulując tak: aha, tu ustąpił, dobrze, wykorzystamy to przeciwko niemu i powiemy księŜom, jaki z niego „wierzący". Mój światopogląd sprawdzali, co prawda, policyjnie przed Sierpniem, ale widać sądzili, Ŝe moŜe „zmiękłem". Przychodzili do moich krewnych i pytali, jak to jest z moją wiarą, czy nie mam czegoś na sumieniu, jakie wykazuję słabości. Robili wywiady, zbierali materiały, musieli się upewnić, Ŝe moje przekonania są ugruntowane. Gdybym udawał gorliwego katolika ze względów taktycznych, mieliby punkt zaczepienia, ale ja przecieŜ byłem zawsze związany z Kościołem. Moje dzieci posłałem na ministrantów jeszcze przed 1980 rokiem i bardzo o to dbałem. Polacy od wieków podąŜali do Częstochowy na Jasną Górę, wierząc, Ŝe obecna tam — w cudownym obrazie — Matka Boska pomaga potrzebującym. O skutkach tej pomocy świadczą setki protez i kuł zostawionych na ścianach kaplicy oraz niezliczone tabliczki i wota dziękczynne. Czarna Madonna pomagała nieraz równieŜ całemu narodowi polskiemu, czego dowodzą setki obrazów wyobraŜających monarchów dzięki czyniących za łaski. W religijności polskiej zawsze istniał ten czynnik integrujący naród — od Świętego Wojciecha (X wiek), patrona Czech i Polski, poprzez Floriana, a za nim biskupa Stanisława Szczepanowskiego, którego król Bolesław Śmiały kazał poćwiartować za nieposłuszeństwo, aŜ do wizerunku Matki Boskiej Częstochowskiej. Paulini jasnogórscy, zakon w białych habitach, chętnie przytaczają legendę obrazu Panny Maryi z Dzieciątkiem, namalowanego w ciemnych barwach, na styl bizantyjski. Pierwszą ikonę miał wykonać święty Łukasz — na cyprysowej desce z nazaretańskiego stołu, a później obraz przywiozła z Jerozolimy do Konstantynopola święta Helena, ofiarowując go Konstantynowi Wielkiemu — swojemu synowi. Z jego rąk podobizna przeszła na własność Karola Wielkiego, by następnie trafić do księcia ruskiego Lwa. Kolejnym właścicielem ikony stał się opolski ksiąŜę Władysław, który podarował go paulinom 31 sierpnia 1384. Około 1430 roku ikonę zastąpił obraz i od tej pory Jasna Góra jest najwaŜniejszym sanktuarium w Polsce. Dzieją się tu liczne cuda, chorzy doznają uzdrowień, a sława miejsca rozeszła się daleko poza granicami kraju. W latach 1655-1657, w czasie wojny polsko-szwedzkiej, klasztor jako jedyna twierdza pozostał niezdobyty, co umocniło ogólną wiarę w cudowność i „króle-wskość" obrazu. W podzięce za uchronienie Polski od długotrwałej szwedzkiej okupacji król Jan Kazimierz w 1656 roku, w akcie ślubowania, obrał Matkę Boską 274 na Królową Rzeczypospolitej. Wydarzenia te zbeletryzował Henryk Sienkiewicz, laureat literackiej Nagrody Nobla z początku XX wieku, w „Potopie", stanowiącym część kanonu polskiej literatury patriotycznej. KsiąŜkę tę mieliśmy w domu, czasami czytała ją nam matka. Sienkiewicz napisał „Potop" — jak mówił — ku pokrzepieniu serc, albowiem pod koniec XIX wieku jeszcze nie zabliźniły się rany z drugiego powstania przeciwko Rosji carskiej, po
którym Polaków spotkały najsurowsze represje. Okres niepomyślności zaczął się dla nas wcześniej, od czasów Stanisława Augusta Poniatowskiego, obranego na ostatniego króla w 1764 roku. Skłócona wewnętrznie Polska nie była w stanie oprzeć się interwencji carycy Katarzyny II, przeciwko której zawiązała się w 1768 konfederacja szlachty (tzw. konfederacja barska). Ten patriotyczny ruch został jednakŜe zgnieciony przez wojska rosyjskie, choć konfederaci pod wodzą Kazimierza Pułaskiego — późniejszego bohatera Ameryki — zajęli na koniec klasztor jasnogórski i bronili się tam przez prawie dwa lata, budząc entuzjazm Polaków. Z tego mniej więcej czasu pochodzi Hymn Konfederatów: „Nigdy z królami nie będziem w aliansach, nigdy przed mocą nie ugniemy szyi, bo u Chrystusa my na ordynansach — słudzy Maryi." Jasna Góra w końcu się poddała, a upadek konfederacji barskiej zapoczątkował pasmo niepowodzeń narodowych. 5 sierpnia 1772 Rosja, Austria i Prusy podpisały traktat rozbiorowy, który był wstępem do kryzysu państwowości polskiej, zapoczątkowanego trzecim rozbiorem w 1795 roku. Kryzys ten miał trwać ponad sto dwadzieścia lat, do roku 1918. Konfederaci dziwili się pewnie w niebie, gdy w 1980 roku słyszeli swoją pieśń śpiewaną przez Lecha Wałęsę i tłum robotników pod bramą z napisem: Stocznia Gdańska im. Lenina. W czasie okupacji hitlerowskiej zwierzchnik Generalnego Gubernatorstwa (ze stolicą w Krakowie) Hans Frank zanotował 2 lutego 1940 w swoim Dzienniku: „Kościół jest dla umysłów polskich centralnym punktem zbornym, który promieniuje stale w milczeniu i spełnia przez to funkcję jakby wiecznego światła. Gdy wszystkie światła dla Polski zgasły, to wtedy zawsze jeszcze była Święta z Częstochowy i Kościół. Nie naleŜy nigdy o tym zapominać." Klasztor ocalał w czasie wojny, mimo Ŝe kwaterowali w nim Ŝołnierze niemieccy. Po wojnie władze komunistyczne usiłowały za wszelką cenę ograniczyć rolę Jasnej Góry, dlatego na szlaku do Częstochowy, po którym rok w rok ciągnęły miliony pielgrzymów, znajdowało się zaledwie kilka barów i jeden czy dwa hotele. Komunikacja funkcjonowała fatalnie, na dworcach poboŜni pielgrzymi bili się
275 o miejsca w pociągach, a prasa partyjna zacierała ręce: patrzcie, mieszkańcy, co się wyrabia przez te „najazdy". Propaganda i utrudnienia jednakŜe niczego nie wskórały. W latach sześćdziesiątych wędrowała po Polsce kopia cudownego obrazu, zatem w kolejnych diecezjach, w kolejnych parafiach z udziałem wyŜszego duchowieństwa, odnawiano śluby wierności, złoŜone przez króla Jana Kazimierza. Wreszcie I sekretarz KC PZPR Władysław Gomułka nie wytrzymał nerwowo liczebności zgromadzeń, o których sam mógł tylko marzyć, i kazał „aresztować" obraz gdzieś na trasie, z dala od tłumów, by „odprowadzić" go na Jasną Górę. Przez wiele miesięcy milicja pilnowała, Ŝeby zakonnicy nie wywieźli obrazu do osieroconych diecezji, ale zgromadzenia trwały nadal, bo w kościołach wystawiano puste ramy. Walka z Matką Boską okazała się całkowicie daremna. TakŜe w sierpniu 1980 jedną z pierwszych rzeczy, którą uczynili robotnicy rozpoczynający strajk w Stoczni Gdańskiej, było zawieszenie na bramie kopii obrazu Czarnej Madonny.
21 października 1980 pojechałem do Częstochowy po raz pierwszy. Modlitwa mojej matki była skuteczna, chociaŜ musiało minąć trzynaście lat, odkąd trafiłem do Gdańska. Mówiłem sobie zawsze, Ŝe jeŜeli pojadę, to muszę być wewnętrznie i zewnętrznie uporządkowany, lecz znalazłem się oczywiście „z marszu", nie uporządkowany. Wpierw jeszcze zawitałem do Nowej Huty, Krakowa, Nowego Sącza i na Śląsk. Ja — zwykły robotnik — odbyłem triumfalną, królewską podróŜ do Polski południowej, na ziemie przesycone patriotyczną tradycją walk o niepodległość. Tam w kaŜdym mieście, niemal w
kaŜdym zakątku zginął jakiś narodowy bohater. Jechałem mimowolnie ich śladem. Po latach komunistycznej „walki klas" (gdzie nie było miejsca dla jednostki) pragnienie posiadania bohatera okazywało się u ludzi tak wielkie, Ŝe nieraz nim dobrze otworzyły się drzwi samochodu, którym przyjeŜdŜałem, juŜ znajdowałem się na ramionach entuzjastycznego pochodu. Podkreślałem nieustannie: „Ludzie! Jestem jednym z was! Moje ręce są pocięte narzędziami i czarne od technicznego smaru, nie zwracajcie więc uwagi na moje piękne słowa!" Oni nie chcieli tego słuchać, choć wszyscy wiedzieli, Ŝe mieliśmy juŜ po wojnie jednostki, które pięknie mówiły, dzięki czemu stawały na czele wydarzeń. W 1956 roku, kiedy z więzienia do władzy wyszedł Gomułka, witano go jak wybawiciela. Ten jeden jedyny raz około miliona ludzi zgromadziło się wówczas w Warszawie, Ŝeby fetować jego zapewnienia, Ŝe juŜ nie będzie się torturować niewinnych obywateli. Podobnie było w 1970 roku, kiedy Gomułkę obalano
276 a witano Edwarda Gierka, domorosłego technokratę, który miał odmienić losy Polski. Były oklaski, oklaski, oklaski, a w 1980 roku ten kolejny przywódca musiał raptem odejść w niesławie... Gdy przekroczyłem bramy klasztoru, jeszcze raz wspomniałem matkę. Jej nie było dane... Kilkaset kilometrów dzielących Popowo od Częstochowy okazało się nie do przebycia. Przemierzając korytarze warownego obiektu zauwaŜyłem, Ŝe prezentowano tu ekspozycję obrazującą historyczną ciągłość dziejów Polski. To nie była zwykła rzecz w kraju tak często pustoszonym przez obce wojska. Oglądając rzędy obrazów, podziwiając setki sztandarów ofiarowanych klasztorowi po zwycięskich potyczkach ł bitwach (które były przewaŜnie fragmentami przegranych wojen), pomyślałem sobie, Ŝe Polacy musieli dźwigać nadmiernie cięŜki krzyŜ. Przyrósł on nam do pleców i nie unieślibyśmy go bez odwoływania się do Boga. Wielokrotne zaplątywanie się w beznadziejne sytuacje polityczne i militarne pomagało nam umacniać wiarę, wskutek czego Jasna Góra stała się znakiem orientacyjnym dla narodu. Składając akt zawierzenia, wcale nie miałem fatalistycznej wizji przyszłości. Przodkowie poświęcali Ŝycie w walce z przemocą, a ja musiałem „tylko" dobrze rozegrać moŜliwości, jakie się przede mną otworzyły. Miałem zresztą poczucie, Ŝe są ludzie bardziej godni ode mnie, aby dziękować w imieniu narodu przed świętym obrazem. Sytuacja mnie wstawiła w to miejsce jakby wbrew mej woli. Nigdy wcześniej nie starałem się być przywódcą, lecz skoro juŜ stałem się wypadkową okoliczności, musiałem teraz jako chrześcijanin rozwiązać tę krzyŜówkę do końca. „Kieruj mną, Matko — powiedziałem — chcfbyć narzędziem w Twoich rękach na rzecz Ojczyzny, Kościoła i drugiego człowieka. Opiekuj się nimi oraz umacniaj ich kondycję w walce o słuszne prawa." Po spełnieniu tego religijnego aktu poczułem się jak człowiek, który uporządkował waŜną rzecz w swoim Ŝyciu, a symbolem owego uporządkowania była tkwiąca w mojej klapie miniaturka.
12 grudnia 1983 zjawiłem się ponownie na Jasnej Górze. Tego dnia wiele godzin spędziłem w samochodzie. Najpierw rano, w drodze z Gdańska do Warszawy, aby powitać Dankę. Po odebraniu Nagrody Nobla oraz bardzo ciepłym przyjęciu przez społeczeństwo norweskie, króla, komitet noblowski i dziennikarzy — tu, w Warszawie, moja Ŝona witana była przez kordony milicjantów trzymających pałki. Po południu ruszyliśmy do Częstochowy, gdzie od razu postanowiłem złoŜyć medal z wizerunkiem Alfreda Nobla oraz pamiątkowy dyplom. PodróŜ nasza w tę stronę
277 przebiegła bez przeszkód, choć byliśmy śledzeni przez SB. Tajniacy chwilami podjeŜdŜali do nas blisko i zaglądali do wnętrza samochodu. MoŜe równieŜ chcieli zobaczyć, jak wygląda medal? Miałem w uszach przemówienie Egila Aarvika, szefa komitetu nagród: „(...) Nas, obserwatorów stojących z boku, zadziwia zwłaszcza sposób, w jaki »Solidarność« poprzez oddanie Kościołowi okazała swą wolę pokoju i porozumienia. Widzieliśmy dziesiątki tysięcy osób zebranych w kościołach i wokół nich, modlących się za swój kraj i swą sprawę.
Widzieliśmy, jak płakali nad ofiarami walki o wolność przy krzyŜach z kwiatów. Zrozumieliśmy, Ŝe ich walka bez broni toczy się nie tylko we własnym imieniu, lecz takŜe w imieniu wszystkich ludzi na całym świecie pragnących pokoju." Od tej chwili byłem drugim z Ŝyjących i szóstym w historii Polakiem, który otrzymał Nagrodę Nobla. Dawało to właściwie nietykalność osobistą i ogromnie wspomagało moje wysiłki. Drugim Ŝyjącym polskim noblistą był Czesław Miłosz, poeta wykładający na kapitalistycznym uniwersytecie Berkeley. Wiele osób zaskoczyła jego nagroda, gdyŜ w Polsce był mało znany (cenzura miała na niego „zapis"). Ci, którzy mieli dostęp do emigracyjnych wydań poezji, zachwycali się jego wierszami, ale ja ledwie kojarzyłem nazwisko, umieszczane często na okładkach tomików wydawanych w podziemiu. Musiałem je nosić do stoczni, skoro zapamiętałem. Często zazdrościłem ludziom pióra umiejętności przenoszenia myśli na papier i trafiania w samo sedno. Czasami jeden zdolny człowiek m^Ŝe obudzić w sercach większe pragnienie Ŝaru, dobra, prawdy aniŜeli tysiące miernot. Wierzę, Ŝe właśnie w ten sposób objawia się przez ludzi Bóg, z tym, Ŝe obdarzony jest czasami papieŜ, a innym razem Ŝebrak, mądry albo głupi. Zarówno dziecko, jak i starzec moŜe dostąpić zaszczytu poznania BoŜych zamiarów. A poeci są chyba szczególnie uprzywilejowani. Bardzo chciałem, aby Czesław Miłosz przyjechał w grudniu 1980 do Polski, na odsłonięcie Pomnika Poległych Stoczniowców. Nie mógł. Zobaczyłem się z nim natomiast 12 czerwca 1981 na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, kiedy odbierał doktorat honorowy. Zgromadziła się tam wówczas elita intelektualna, ale wśród wysokich czół zasiadł równieŜ elektryk z Gdańska. Miłosz mówił o znaczeniu słów, a ja posłuŜyłem mu za przykład człowieka, który teŜ coś zrobił dla tej dziedziny. Totalitaryzm znalazł sposób na wypaczenie podstawowych pojęć, nadając im niekiedy nawet sens odwrotny względem właściwego. Państwa monopolizujące władzę nad słowami stały się fenomenem XX wieku, dlatego to, co dzieje się w Polsce — mówił Miłosz — to z powrotem nadanie słowom zwyczajnego ludzkiego sensu. Tym sposobem usłyszałem jeszcze jedną interpretację fenomenu polskiej rewolucji i w nełni się z nią zgadzałem. Przyjechał potem Czesław Miłosz do stoczni, witany owacyjnie przez ludzi w roboczych kombinezonach. Zdumiewało go i radowało, Ŝe wiersze i praca
278 w zaciszu Berkeley nie zawisają w próŜni. Przemawiał teraz nie do kręgu uniwersyteckich przyjaciół czy koneserów, lecz do tysięcy stoczniowców — pod najbardziej znanym w Polsce pomnikiem, na którym wytłoczono słowa z jego wiersza.
Codziennie rano tysiące pracowników idących na ranną zmianę do Stoczni Gdańskiej czyta zdanie: „Pan da siłę swojemu ludowi, Pan da swojemu ludowi błogosławieństwo pokoju". Słowa te były podparciem dla wielu działań, które podejmowaliśmy w stanie wojennym; stanowiły takŜe motto szeregu podziemnych gazetek „Solidarności". Były to słowa, które wymyśla historia, Ŝeby one potem kształtowały historię. Przypominając sobie Czesława Miłosza, wracałem myślami do grudnia 1980. Przy dźwiękach Lacrimosy Krzysztofa Pendereckiego zapalałem wtedy znicz w obecności stu pięćdziesięciu tysięcy ludzi. Ręce mi drŜały, było bardzo zimno, nie mogłem wzniecić ognia. Przejmująca pieśń, skomponowana specjalnie na tę okazję, harmonizowała ze scenami umieszczonymi na odsłanianym Pomniku. Stałem tuŜ pod nimi: kobieta z dzieckiem, postacie dzielące się chlebem, wdowy płaczące po stracie męŜów... Nie były tylko wymyślone, bo stały równieŜ obok mnie. Do nich to skierowane były słowa Miłosza, czytelne w brązie ponad moją głową: „Który skrzywdziłeś człowieka prostego, Śmiechem nad krzywdą jego wybuchając (...), Nie bądź bezpieczny. Poeta pamięta. MoŜesz go zabić — narodzi się nowy. Spisane będą czyny i rozmowy. (...)"
Miał rację wielki poeta. Doktrynerzy prześladujący niewinnych ludzi nigdy nie powinni czuć się bezpieczni. Wtedy, pod tym pomnikiem, czując na sobie spojrzenia całej Polski, która usiadła przed telewizorami, czując wzrok ludzi w Europie, dokąd transmitowano uroczystość, wiedziałem, Ŝe nie będą bezpieczni.
Uznany w 1983 roku za prywatnego obywatela, złoŜyłem swój noblowski medal w gablocie obok pióra Henryka Sienkiewicza. Od tamtej pory wiele jeszcze razy wracałem na Jasną Górę. Z jej wysokich wałów mogłem obserwować, jak coraz więcej ludzi przynosi tu transparenty „Solidarności", jak ruch nasz odradza się, jak Polska zmierza ku wolności. Tu rozumiałem w pełni, co znaczy słowo naród. Tutaj nikogo nie dziwił maryjny znaczek w klapie mojej marynarki.
Moja „siatka" Wiarę wyssałem z mlekiem matki. Przekazywana była w rodzinie z pokolenia na pokolenie, bo między innymi pozwalała zachować toŜsamość narodową i osładzała nędzne Ŝycie. Babcia ze strony mamy — Dobrzeniecka — pochodziła z rodziny, w której było dwanaścioro dzieci, ale mimo niedostatku pamiętano w jej domu, by modlić się codziennie: rano, w południe i wieczorem. Z pacierzem na ustach rodzono dzieci i w modlitewnym szepcie umierano. Niemal w kaŜdym pokoleniu ktoś zostawał księdzem lub zakonnicą, bo rodzice marzyli o karierze duchownej dla swoich biednych dzieci. Pierwsza wojna światowa, upadek Austro-Węgier i Niemiec, rewolucja w Rosji, a potem wojna polsko-bolszewicka — jeszcze raz pokazały niezbadaną tajemnicę boskich wyroków. MęŜczyzn, zabieranych z naszej rodziny do róŜnych armii, Ŝegnano krzyŜem i tak samo witano. Za dusze tych, którzy nie wrócili, modlono się w kościele albo w domu. Pod koniec lat czterdziestych, kiedy juŜ zaczynałem chłonąć świat, religijność w mojej okolicy mało się zmieniła. Nie było mowy, Ŝeby zaniechać porannej modlitwy, a o godzinie 12.00, w obiad, celebrowaliśmy Anioł Pański. W największej izbie stawała półkolem cała rodzina i, patrząc w kierunku obrazu Matki Boskiej, mówiła chórem: „Anioł Pański zwiastował Pannie Maryi i poczęła z Ducha Świętego..." Często lecieliśmy kawał drogi, przerywając prace w polu czy w chlewie, ale była to chwila wytchnienia w ciągu znojnego dnia. W maju chodziliśmy na „majowe" — modlitwy uwielbiające Matkę Boską. Obowiązkowo. Do kościoła mieliśmy siedem kilometrów, odprawiało się więc naboŜeństwo przy figurze Matki Boskiej, która stała przy drodze z Popowa do Chalina. JednakŜe naboŜeństwo w kaplicy czy kościele nie wystarczało. Organizowano dodatkowe zebrania religijne z udziałem domowników, w czym przodowały kobiety (męŜczyźni zwykle zajęci byli pracą). Szczególnie w czasie Wielkiego Postu i Adwentu wiele śpiewano i modlono się. Kulminacyjnym punktem oczekiwania na narodzenie Chrystusa była wieczerza wigilijna, zwana pośnikiem lub ucztą pośną, co miało znaczyć, Ŝe wolno spoŜywać
280 tylko dania postne, znane z tradycji. W naszym domu ceremonii tej przewodniczył ojczym, który umywszy się po pracy i przebrawszy odświętnie, klękał z nami przed obrazem i głośno prowadził modlitwę. Pełnił przy tym jakby rolę kapłana, był „głową", opiekunem i Ŝywicielem. Na pamiątkę gwiazdy betlejemskiej nie zasiadaliśmy do wieczerzy wcześniej, aŜ nie pojawiła się na niebie pierwsza gwiazda. O zmroku wybiegaliśmy chyba sto razy przed dom, Ŝeby zobaczyć, czy juŜ jest, ale często niebo było pochmurne i wreszcie ojczym dawał znak do rozpoczęcia. Po modlitwie składaliśmy sobie Ŝyczenia, łamiąc się zwyczajowo pszennym opłatkiem — i to był najwspanialszy moment owego najpiękniejszego wieczoru w roku. Na co dzień nie mieliśmy wiele czasu na okazywanie czułości, tym bardziej Ŝe w domu
panował nie ojciec, lecz ojczym. Mimo Ŝe starał się, aby nie było nam źle — ani mnie, ani pozostałej trójce dzieci z pierwszego małŜeństwa, nie udało się złapać z nim więzi uczuciowej. Moja siostra Izabela nigdy nie mogła pogodzić się z faktem, Ŝe matka wyszła za brata swojego pierwszego męŜa „tylko" dlatego, Ŝe nie chciała zostać samotna. A przecieŜ stryj-ojczym nie okazał się złym człowiekiem. Bardzo pragnął, abyśmy pokończyli szkoły i mogli uciec ze wsi, gdzie było biednie i cięŜko. Podkreślał: uczcie się, bo nie moŜecie mieć Ŝycia takiego, jak ja. Był kawalerem, a oŜenił się z wdową, która miała juŜ czworo dzieci. Spełnił w ten sposób testament brata, który na łoŜu śmierci prosił o zaopiekowanie się osieroconą gromadką — matką i nami. Stryj poświęcił się, ale nie mogliśmy jakoś odŜałować ojca. Izabela miała wieczne pretensje do matki: skoro kochałaś tatę, jak mogłaś wyjść za innego. Nie przyjmowała do wiadomości, Ŝe mama miała dwadzieścia siedem lat i potrzebowała wsparcia. Ponadto bała się wyprowadzić z czwórką dzieci do miasta, w nieznane, gdy po ojcu nie miała Ŝadnej renty, a jedynie małą gospodarkę. Wtedy tego nie rozumieliśmy. Dopiero w wieku czterech czy pięciu lat zorientowałem się, Ŝe mój ojciec leŜy na cmentarzu — poszedłem na grób z Izą i ona mi powiedziała. Starsi bracia, Edward i Stanisław, nie raz przedtem pytali matkę, jak to jest: wdowa, drugi raz zamęŜna, a nazwisko ma takie samo, jak nieŜyjący pierwszy mąŜ? Matka opowiadała i kolejny raz przeŜywała swoją wielką tragedię. Lecz w czasie dzielenia się opłatkiem, 24 grudnia kaŜdego roku, przeszłość ta nie dzieliła rodziny. Siedzieliśmy przy stole i śpiewaliśmy kolędy, a jedno miejsce musiało być obowiązkowo wolne. Gdyby jakiś zbłąkany wędrowiec akurat przechodził drogą i zapukał do drzwi, miałby od razu gotowe nakrycie, jak domownik. Nigdy Ŝaden wędrowiec nie zapukał, ale miejsce zawsze było. Kojarzyło mi się ono z wojną, bo matka i ojczym mówili, Ŝe po wojnie wielu ludzi zesłano na Sybir, a niektórym udało się wrócić po latach. Taki zesłaniec mógł akurat przechodzić i dlatego czekało na niego miejsce.
281 Pod biały obrus na stole matka kładła odrobinę siana, bo Chrystus narodził się na sianie. Miało to przypominać ubóstwo NajwyŜszego. Chleb był świętością — głównie dlatego, Ŝe nieraz go brakowało. Gospodyni, wkładając pierwszą bryłę ciasta do chlebowego pieca, czyniła znak krzyŜa. Tak samo przy krojeniu nowego bochenka. Gdy kawałek upadł na ziemię, podnoszono go z czcią i całowano na „znak przeprosin", Ŝe obraziło się Boga-Ŝywiciela. Wieczerza wigilijna była uroczysta, ale bardzo skromna. Starodawne słowo „wieczerza" odnosiło się zresztą do religijnego wymiaru spotkania przy stole, a nie do samego jedzenia. Kluski z makiem, groch, kapusta, grzybki z lasu, czasami jakieś ryby — wszystko przyrządzone było zgodnie z postem, który trwał do północy. Podarunki pod choinkę mieliśmy zupełnie symboliczne: ciastko, cukierek, jakieś drobiazgi. Bardziej cieszyliśmy się samą uroczystością, wspólnym przebywaniem ze sobą, niecodzienną Ŝyczliwością. Późnym wieczorem szło się na pasterkę, czyli mszę o północy. To była frajda. Tylko bardzo małe dzieci i niedołęgi zostawały w domu, natomiast kto mógł—walił do kościoła. Nieraz śnieg był po pas, tak Ŝe do świątyni wchodził człowiek przemoczony i zmarznięty. Ale zadowolony, bo w tym dniu inaczej być nie mogło. Tak samo, jak nie mogło się zdarzyć, Ŝeby wcześniej nie być u spowiedzi i nie móc przystąpić do komunii. Przed wigilią odbywała się kolęda — wizyta księdza, który przychodził święcić chatę, odczytać modlitwę i wypytać o atmosferę w domu, głównie dzieci. Czyściło się przedtem obejście, zamiatając starannie wszystkie kąty, a główny stół nakrywany był białym obrusem, na którym stawiało się dwie świece i krzyŜ. Potem domownicy czekali w odświętnej atmosferze, dzieci zaś były uspokajane, Ŝeby nie zakłócały powagi chwili. Na uroczystość Trzech Króli, a więc Objawienia Pańskiego, znaczono kredą drzwi, pisząc „K + M + B", czyli Kacper, Melchior i Baltazar — trzej biblijni mędrcy (przed kościołem stały stragany, na których moŜna było zaopatrzyć się w święconą kredę). Napis taki nie tylko przypominał mędrców Wschodu, ale miał równieŜ chronić domowników przed nieszczęściami — podobnie jak naród Ŝydowski, który przed wyjściem z niewoli znaczył
drzwi swoich domów krwią baranka, Ŝeby uchronić się od zagłady (na straganach moŜna było takŜe kupić kadzidło, ale nie mieliśmy na to pieniędzy). Równie głęboko przeŜywaliśmy Wielki Post i Wielkanoc. Post rozpoczynał się w środę popielcową, w lutym albo marcu, gdyŜ jest to dzień ruchomy w kalendarzu (dostosowany do Wielkanocy, przypadającej w pierwszą niedzielę po wiosennej pełni księŜyca). Starsi szli do kościoła, a ksiądz posypywał im głowy popiołem. Kto nie mógł iść, miał posypywaną głowę w domu — aby nie zapomniał, Ŝe z prochu powstał i w proch się obróci. Stwierdzenie to brzmiało strasznie, ale dzieci nie
282 odnosiły tego do siebie i nie przejmowały się zanadto. Wielki Piątek przed Wielkanocą był dniem ciszy i skupienia, przede wszystkim dla tych, którzy szli do kościoła. Większość musiała pracować, ale kto mógł, maszerował. W ten dzień świątynia wypełniała się całkowicie, było więc bardzo uroczyście, ale i duszno. Starzy ludzie nie lubili jak się wietrzyło, twierdzili bowiem, Ŝe od przeciągów dostają chorób. Od samego rana w Wielki Piątek aŜ do godziny trzeciej, czwartej po południu wszyscy krzątali się jak najŜwawiej, Ŝeby przygotować dom na okres wielkanocny i zdąŜyć jeszcze na naboŜeństwo zwane pasją, poświęcone rozpamiętywaniu męki Chrystusa. NaleŜało przy tym odwiedzić stylizowany grób Chrystusa, pięknie udekorowany kwiatami. W dniu tym podejmowano dodatkowe, oprócz postu, umartwienia, na przykład odmawiano sobie napojów, bo Chrystus wisząc na krzyŜu cierpiał z pragnienia. W niektórych domach na znak smutku zasłaniano lustra. W niedzielę, czyli pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych, dorośli i młodzieŜ szli na poranną rezurekcję z procesją, a dopiero potem było uroczyste śniadanie, podczas którego dzielono się poświęconą Ŝywnością. Potem cały dzień schodził na jedzeniu i leniuchowaniu. Natomiast poniedziałek wielkanocny był dla dzieci i młodzieŜy bardziej atrakcyjny, bo do południa oblewano się lodowatą wodą ze studni. Zwyczaj ten pochodzi ze średniowiecza, a nazywany jest śmigus-dyngus. Chłopacy uganiali się za piszczącymi dziewczynami i polewali je z wiader, Ŝeby dopełnić tradycji, ale czynili to równieŜ dla zalotów. Nie wiem, skąd się wziął ten zwyczaj, podobno przejęli go kiedyś Polacy od niemieckiego mieszczaństwa. W kaŜdym razie matka tłumaczyła to religijnie — Ŝe wszyscy zostaliśmy obmyci wodą na chrzcie świętym. Pięćdziesiąt dni po Wielkanocy były Zielone Świątki, czyli uroczystość Zesłania Ducha Świętego, kiedy kościoły i obejścia gospodarskie dekorowało się gałązkami brzozy lub jesionu. Zieleń tworzyła wesołą, radosną atmosferę — taką, jaka towarzyszyła apostołom, gdy ujrzeli ogniste języki, pod których postacią obecny był Duch Święty. Kiedyś pasterze i chłopi obchodzili swoje pola z obrazem Bogurodzicy i chorągwią kościelną, śpiewając pieśni maryjne, a potem ucztując na łące. W moich czasach powojenne trudności ograniczyły ilość ceremonii i zwyczajów religijnych, ale i tak towarzyszyły one Ŝyciu na kaŜdym kroku. Kiedy ktoś na wsi zachorował i groziła mu śmierć, wzywano księdza. Namaszczenie świętymi olejkami mogło ulŜyć w cierpieniu, a nawet — jeŜeli Pan Bóg tak chciał — przywrócić chorego do zdrowia. Nie tylko osoba złoŜona niemocą, ale i członkowie rodziny spowiadali się wtedy i przyjmowali komunię. Po ewentualnej śmierci sąsiada szliśmy do jego domu — całą rodziną albo delegacją — Ŝeby wziąć udział w „pustej nocy" (bo juŜ bez tego, kto umarł). Od osiemnastej na przykład aŜ
283 do rana trwało czuwanie, przerywane modlitwami i Ŝałobnymi pieśniami. Matka znała je wszystkie. W ciemnościach palono świece, które dawały przeraŜające cienie, oczekując, Ŝe moŜe stanie się cud i zmarły oŜyje. Szlochano przy tym i pojękiwano. W kaŜdym razie domownicy dotknięci nieszczęściem nie pozostawali sami ze sobą, bo cała wieś na raty trzymała straŜ przy zwłokach. My, dzieci, bałyśmy się nieraz, bo matka opowiadała, Ŝe zmarli lubią przyjść do takiego Ŝałobnego domu, by opowiedzieć, jak wygląda Ŝycie pozagrobowe. O śmierci mówiło się w domu dość duŜo i często. Byliśmy pokoleniem, które w czasie wojny straciło wielu bliskich, co unaoczniało marność ziemskiego Ŝywota. Matka wielokrotnie napominała, Ŝebyśmy postępowali poboŜnie, bo inaczej nie spotkamy się na
Sądzie Ostatecznym. Ubolewała, Ŝe nie moŜe co tydzień chodzić do kościoła, stale bowiem rodziły się dzieci, które wymagały opieki. Modliła się więc w domu, zaniepokojona, czy dobrze wypełnia wszystkie przykazania. Pewnie dlatego szczególnie pragnęła, Ŝeby któreś z dzieci zostało kapłanem lub zakonnicą. Ja teŜ byłem brany pod uwagę jako przyszły ksiądz, ale jakoś nie ciągnęło mnie, zwłaszcza kiedy zobaczyłem, Ŝe są na świecie dziewczyny. Dziadek mój, Kamiński, był „starszym bratem" w kościele, czyli jakby niŜszym zakonnikiem. Oznaczało to, Ŝe musiał przykładnie Ŝyć i codziennie bywać na mszy. W 1944 roku wrócił pewnego dnia ze świątyni, usiadł, ziewnął, i... umarł. Największym przeŜyciem dla mnie jako chłopaka była pierwsza komunia. W dniu poprzedzającym cała rodzina poszła do spowiedzi, a dzieci—przede wszystkim ja—musiały przeprosić dorosłych za swawole, pocałować ojczyma w rękę i pojednać się. Bez śniadania, aby zachować post przed przyjęciem komunii, ruszyliśmy uroczyście do kościoła. Oczywiście było duszno i niektóre dzieci mdlały, lecz naleŜało to do stałych elementów tak wielkich uroczystości. Przez rok poprzedzający przyjęcie pierwszej komunii siostra zakonna oraz proboszcz uczyli nas katechizmu i prawd wiary, a na koniec zdawaliśmy dość surowy egzamin. Po uroczystości w kościele nie obchodzono hucznie tej okazji, jak to bywa dzisiaj, a takŜe nie licytowano się prezentami. W domu był jedynie uroczysty obiad, ale teŜ bardziej w sensie duchowym i wspólnotowym, bo Ŝyliśmy przecieŜ biednie. Te siedem kilometrów, które trzeba było pokonać w drodze do kościoła, nie zawsze mijały tak lekko, jak w dniu pierwszej komunii. Na małe nogi to było dosyć duŜo, a niewygodne buty uwierały i czasem płakać mi się chciało, zanim doszedłem. Chodziliśmy zwykle na dziesiątą, w największy upał, po drodze zaś nie było zimnej pepsi-coli, tylko kurz polnej drogi. Ale na przykład moja siostra Iza tak bardzo lubiła chodzić do kościoła, Ŝe czasami — szczególnie, gdy w domu czekały cięŜkie prace — szukała pretekstu, aby wrócić tam jeszcze tego samego dnia. Raz do roku, 15 sierpnia, udawaliśmy się w dwudziestokilometrową pielgrzymkę z Sobowa do Skępego. Był to dzień największego święta maryjnego — Matki
284 Boskiej Zielnej. Wiecznym marzeniem mojej matki było znaleźć się w tym momencie na Jasnej Górze, ale moŜliwości starczało zawsze tylko do Skępego. Pielgrzymka szła polami i lasami, śpiewając poboŜne pieśni. To była nasza wyprawa w daleki świat. W kościele chłopi święcili płody rolne, stanowiące nie tylko owoc pracy własnych rąk, ale i dary BoŜe. Kobiety przynosiły piękne wiązanki z kłosów zbóŜ i róŜnobarwnych ziół, którymi ozdabiano ołtarz. Ksiądz święcił te ozdoby, więc potem, kiedy juŜ były wysuszone, wykruszano z nich ziarna i uŜywano do pierwszego zasiewu. Dopiero w połowie lat sześćdziesiątych doprowadzono do Popowa elektryczność, wychowywaliśmy się zatem zgodnie z dobowym rytmem natury. W nocy strach było wychodzić z chałupy, bo w niektórych miejscach podobno straszyło. Na granicy pola, którą wyznaczał pagórkowaty horyzont, „chodził" świetlik — ognista kula, poruszająca się z duŜą szybkością. Najgorszą rzeczą, jaka mogła się zdarzyć, byłoby wpadnięcie takiej kuli do domu. W nocy naleŜało omijać miedzę z Ruszkowa do Sobowa, bo tam właśnie usadowił się świetlik, a trzeba wiedzieć, Ŝe nasza wieś była bardzo porozrzucana — jedna chałupa od drugiej o kilkaset metrów. Dlatego pewnie ludzie Ŝyli raczej u siebie i starali się być samowystarczalni. Pamiętam z dzieciństwa, Ŝe wiele było w okolicy poŜarów od uderzeń piorunów, mimo Ŝe modlono się podczas burzy i stawiano w oknie święty obraz albo gromnicę. Niedaleko nas był kamień, w który stale biły gromy. Miało to chyba jakieś symboliczne znaczenie, ale nikt nie potrafił powiedzieć, jakie. PoniewaŜ na wsi spędziłem swoje lata dziecinne i młodzieńcze, wieś mnie równieŜ w duŜej mierze ukształtowała. Nie lubiłem jednak sielskości. Doceniałem cięŜką pracę rolnika, jego trud w utrzymaniu kawałka swojej ziemi, jego „osobowe" traktowanie gruntu, lecz nie znosiłem bezsilności. Tego, Ŝe miałem 7 kilometrów do kościoła i 5 do szkoły, a nie posiadałem nawet roweru. Tego, Ŝe mnie śnieg zasypywał albo dławił kurz. Chciałem się dalej uczyć, ale Ŝal mi było matki, która musiałaby mnie utrzymywać. Kiedy mówiła: nie
przejmuj się, odpowiadałem: cóŜ po moich zdolnościach, jeŜeli jest ci tak cięŜko. Poszedłem do zawodówki. Pracy się nie bałem, bo chłopak ze wsi musiał wszystko umieć zrobić: przy Ŝniwach, ciesielce, ślusarce. Latem chodziłem jeszcze do cegielni, Ŝeby trochę dla rodziny zarobić. Glina była cięŜka, wszystkie prace wykonywało się ręcznie. Woziłem uformowane bloczki do pieca, a potem — juŜ wypalone — kładłem na pryzmy. Ręce miałem poobcierane i zgrubiałe, lecz nie było dyskusji na temat odpoczynku czy zmęczenia. Jak próbowałem pyskować, ojczym nie raz przylał rózgą, specjalną, plecioną. śywiłem szacunek dla cięŜkiej pracy i jednocześnie buntowałem się, widząc niemoŜność zmiany czegokolwiek na lepsze. Dlatego nie pokochałem wsi, choć ona mnie w duŜej mierze „ulepiła". Utworzyła jakby „siatkę Ŝycia" — postępowania
285 moralnego, przywiązania do tradycji, stałości, szacunku dla starszych, dla księŜy, dla religii. KaŜdy ma własną „siatkę", do której dopasowuje rzeczy i mierzy je swoimi miarami. Kształtuje się ona przez cały Ŝywot, a pewnie nawet wcześniej, bo przecieŜ istnieją cechy wrodzone. Czyli wędrówka ziemska uzupełnia ją kaŜdemu inaczej. Pochodzenie ze wsi, bieda, brak ojca, lata powojenne, praca, Kościół — wszystko to zagęszczało linie w mojej „siatce". Dom, w którym się wychowałem, był religijny, ale nie dewocyjny. Mogłem przekonać się do Boga bez atmosfery fanatyzmu, w naturalny sposób. Naturalnie teŜ ukształtowało się we mnie przekonanie, Ŝe bez wiary — działania nie miałyby sensu. Chrześcijaństwo dostarczyło mojej „siatce" takich parametrów, dzięki którym mogłem oceniać świat i własne postępowanie. Pozwalało teŜ mierzyć rzeczy najwaŜniejsze — ogólne cele, zasadnicze motywacje. JeŜeli sprawy były nieistotne, moja „siatka" w ogóle ich nie wyłapywała. Tak jak sito, przez które sypie się piach — drobinki przelatują, a kamyki zostają. JeŜeli sito jest dobre, natychmiast widać, co się na nim odłoŜyło. Wiara dała mi na tyle mocne linie w „siatce Ŝycia", Ŝe od jakiegoś momentu mogłem prędko podejmować decyzje — bez nieustannych konsultacji, bez paraliŜujących rozterek. Wieś taka, jaką opisałem, juŜ nie istnieje. Nadeszły nowe prądy, komunizm, propaganda, trochę przemysłu. Nastąpił rozkład więzi „plemiennych", młodzi zaczęli emigrować do miasta. W 1967 roku stałem się jednym z nich i nowe przeŜycia zaczęły kształtować moją „siatkę". Ale korzeniami tkwię do dzisiaj w tamtym twardym, chłopskim gruncie.
Epilog 22 grudnia 1990 roku, w samo południe, stanąłem przed Zgromadzeniem Narodowym. Byłem pierwszym prezydentem wybranym bezpośrednio przez cały naród. Głosowało na mnie ponad 73 procent wyborców. Wielu Polaków pozostało jednak tego dnia w domu. Dopiero uczyliśmy się demokracji. Nic nie mogło mimo wszystko umniejszyć faktu, Ŝe oto na naszych oczach narodziła się Trzecia Rzeczpospolita. Tymi właśnie słowami rozpocząłem swoje przemówienie: „Kończy się zły okres, kiedy władze naszego państwa wyłaniane było pod naciskiem obcych, albo w wyniku wymuszonych kompromisów. W dniu dzisiejszym robimy zasadniczy krok na długiej i krwawej drodze do odbudowy naszej niepodległości. Opatrzność dała nam przywilej pokojowego wypełnienia testamentu minionych pokoleń." Gdy mówiłem te słowa — Danusia siedząca nie opodal mnie w parlamentarnej ławie — miała łzy w oczach. Polacy zawsze musieli ginąć w obronie swojej wolności. Moja i jej rodzina równieŜ przeŜyła wiele dramatów. Oby nigdy juŜ nie powtórzyły się. Posłowie i senatorowie zgromadzeni w gmachu Sejmu, Polacy zgromadzeni przed telewizorami w całym kraju, słuchali co robotnik z Gdańska ma do powiedzenia narodowi w pierwszych słowach po przejęciu najwyŜszego urzędu. „Niepodległa Polska pragnie być elementem pokojowego ładu w Europie. Chce być
dobrym sąsiadem. Z Ukrainą, Białorusią i Litwą łączą nas wieki wspólnej historii. Dotyczy to równieŜ Niemiec, w których chcemy widzieć przyjazną bramę do Europy. Będąc związani kulturowo z Zachodem, pragniemy jednocześnie budować ducha sympatii w naszych stosunkach z Rosją." Miałem na myśli Związek Radziecki, który przyzywał dramatyczne momenty, rozdzierany wewnętrznymi sporami. Mówiłem powoli i dobitnie, nie mogłem się pomylić. Moi krytycy czekali na to. Nie mogli pogodzić się z faktem, Ŝe prezydentem został robotnik. Naród miał
287 wybrać profesora, intelektualistę, który z samej definicji uosabiałby mądrość i subtelne maniery. Ale naród wybrał inaczej. Ja nie mogłem być subtelny. Przede wszystkim pragnąłem być skutecznym politykiem. Ale takim, który słucha ludzi. „Wywodzę się z chłopskiej rodziny, przez wiele lat byłem robotnikiem. Nigdy nie zapomnę skąd wyruszyłem w drogę, która zaprowadziła mnie do najwyŜszego urzędu w państwie. Chciałbym, Ŝeby poprzez fakt mojego wyniesienia, wszyscy polscy robotnicy, wszyscy chłopi, poczuli się bardziej współgospodarzami w naszej Ojczyźnie." — mówiłem dalej. Miałem w pamięci wszystkie przysięgi, jakie składałem zwykłym ludziom. Obiecałem zmienić ich los. Tylko po to biłem się o prezydencki fotel, Ŝeby skuteczniej przeprowadzić reformy zapoczątkowane dziesięć lat temu strajkiem. 10 grudnia 1990 roku, pierwszego dnia po elekcji, udałem się do stoczni gdańskiej. Wprost z opancerzonego Volvo, który od dziś miał stać się moim samochodem, poszedłem na wydział. Zajrzałem do metalowej szafki, w której kiedyś trzymałem narzędzia. Wzruszenie ścisnęło mi gardło. Robotnicy w kufaj-kach z zaŜenowaniem składali mi gratulacje. JuŜ nie byłem jednym z nich, ale pragnąłem rozumieć ich do końca. Mamy nadzieję — mówili nieśmiało — Ŝe pan prezydent zmieni coś w naszym Ŝyciu. Rzeczywiście, zakład, w którym spędziłem połowę swojego Ŝycia, przypominał muzeum techniki. Kiedy zaczynałem tu pracę w 1967 roku, był jednym z najnowocześniejszych w Polsce. Kolejnego dnia poleciałem do Częstochowy, nazywanej „duchową stolicą Polski". Pragnąłem podziękować Matce Jasnogórskiej, której wizerunek nosiłem od dziesięciu lat w klapie marynarki. Wypełniłem testament mojej matki, której nie starczyło Ŝycia, aby tu przyjechać. Teraz, zza grobu, mogła być dumna ze swojego syna, który — jako prezydent wszystkich Polaków — ślubował przed świętym obrazem wierność Rzeczypospolitej. Udawałem się w najbardziej nieznaną podróŜ swojego Ŝycia. Przed oczyma miałem napis, jaki umieszczono na murze stoczni gdańskiej: „Pan da siłę swojemu ludowi, Pan da swojemu ludowi błogosławieństwo pokoju". Jako człowiek i polityk zobowiązany zostałem uczynić wszystko, aby słowa psalmu wcieliły się w Ŝycie.
SPIS TREŚCI Wprowadzenie ............................... 5 I. POLITYKA Nienawiść ..................................... 16 Telefon i prawo .................................. 29 Kilkaset kanciastych dni ............................ 50 Przełom ........................................ 54 Referendum ..................................... 62 Oświęcim ....................................... 68 Pierwsza lawina ........... ...... ................. 76 Między sierpem a nadzieją ........................... 85 Druga lawina .................................... 89
Zemsta premiera .................................. 96 Pojedynek ..................................... 102 Okrągły Stół .................................... 108 Sami swoi ..................................... 119 Światło z Watykanu .............................. 124 Dwa razy Europa ................................ 131 Trzydzieści pięć procent demokracji ................... 138 Prezydenci ..................................... 144 Rząd „Solidarności" .............................. 152 Zasada domina .................................. 158 Deszcz z Waszyngtonu ............................ 164 Orzeł i menora .................................. 171 Od Albionu do mrowiska .......................... 178 Śmierć dysydenta ................................ 182 Koniec PZPR ................................... 186 Przyspieszenie ................................... 192
289 Zjazd ......................................... 197 Mała wojna .................................... 202 Hamburg, Genewa, Wiedeń ......................... 206 Syndrom katapulty ............................... 211 II. RODZINA
Stary dom na Zaspie .............................. 220 Nowy dom na Polankach .......................... 234 Danka — spokój na fundamentach ................... 237 Dzieci ........................................ 245 Zwyczajne Ŝycie ................................. 259 Z Matką Boską w klapie ........................... 273 Moja „siatka" .................................. 280 Epilog ................................... 287