John Ward SEKRET ALCHEMIKA L O S K A M I E N I A C Z Ę Ś Ć I Opowieść o literaturze i magii 1 Przyjaźń z Piekła rodem Nad wielką kamienną bramą widnia...
18 downloads
27 Views
658KB Size
John Ward SEKRET ALCHEMIKA LOS KAMIENIA CZĘŚĆ I Opowieść o literaturze i magii
1
Przyjaźń z Piekła rodem
Nad wielką kamienną bramą widniał napis: Lasciate ogni speranza voi ch’entrate Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją1 - pomyślał Jake Giacometti. Niezbyt zachęcające słowa. Chłopiec, który stał właśnie na scenie, najwyraźniej wziął je sobie do serca. Był to wysoki, tyczkowaty młodzieniec, wyglądający jak zrobiony z tworzywa, które wcześniej rozciągano na gorąco. Wrażenie to potęgował przyciasny kostium, spod którego wystawały nadgarstki i kostki. Młody człowiek miał ponadto okropny zwyczaj wykręcania rąk w czasie mówienia, a wyraz twarzy sugerował, że jej właściciel lada moment wybuchnie płaczem. Może istotnie, pomyślał Jake. Chłopcu nie udał się występ: jąkał się i powtarzał słowa, robił przerwy, szwankowały tempo i wysokość głosu. Z miejsca za kulisami Jake widział połowę jurorów, usadowionych przy długim stole, nad którym ogromny transparent obwieszczał wielkimi literami XXV Doroczny Międzynarodowy Konkurs im. Dantego Alighieri pod spodem zaś widniało mniejszym drukiem w kilku językach zorganizowany dzięki wsparciu Wydziału Kultury i Edukacji Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego Nad transparentem wisiał gigantyczny plakat przedstawiający profil mężczyzny w czymś, co wyglądało jak hełm albo zimowa czapka zrobiona z szalika. Twarz była poważna i wyniosła, z zaciśniętymi ustami, wydatnym patrycjuszowskim nosem i wysuniętą szczęką kojarzącą się nieodparcie z dziadkiem do orzechów. Napis pod portretem głosił: Dante Alighieri 1265-1321 Co ja tu robię? - to pytanie Jake zadał sobie nie po raz pierwszy. Pomysł był z gatunku tych, które wydają się świetne na samym początku: pięć dni we Florencji, z dala od rodziców, jako reprezentant Szkocji... To ostatnie zadecydowało, choć po prawdzie był jedynym wystarczająco zbzikowanym człowiekiem w Szkocji (a raczej wśród tej niewielkiej grupki 1
Przekład Adama Mickiewicza. Wszystkie pozostałe cytaty z Boskiej Komedii Dantego w przekładzie Edwarda Porębowicza
zamieszkałych tam Włochów, którzy słyszeli o konkursie), żeby mieć ochotę recytować obcojęzyczną średniowieczną poezję przed tłumem nieznajomych. Tyczkowaty chłopak, porzuciwszy wszelką nadzieję (a rzut okiem na jury wystarczał, by się przekonać, że nie bez powodu), brnął rozpaczliwie dalej. Wybrał fragment, w którym Dante - na samym początku wycieczki z przewodnikiem po Piekle w Boskiej Komedii - o mało co nie kończy wędrówki na brzegu Acheronu: gdy tylko wsiada do łodzi, ciężar jego żywego ciała sprawia, że łódź zaczyna się zanurzać, a piekielny przewoźnik Charon chce go wyrzucić. Pomaga dopiero interwencja Wergiliusza, przewodnika Dantego, a dokładniej przemowa o znajomościach na wysokich szczeblach i specjalnych zezwoleniach. Jake zaczął marzyć o tym, żeby Charon okazał się nieugięty i uparł się przewozić wyłącznie dusze zmarłych - nie byłoby wtedy poematu, a on nie musiałby siedem stuleci później stać za kulisami, trzęsąc się z nerwów w oczekiwaniu na swoją kolejkę. Niemniej występował na scenie dostatecznie wiele razy, by wiedzieć doskonale, że zawsze tak właśnie czuje się w tym momencie, aczkolwiek wolałby zapewne, żeby przed nim występował ktoś choć trochę bardziej inspirujący - porażka bywa zaraźliwa w tego rodzaju grach. Miał nadzieję, że dziewczyna stojąca koło niego - następna w kolejce - będzie lepsza. Zerknął w jej kierunku i ze zdziwieniem zauważył, że śledzi bardzo uważnie występ chłopca. Z zaciśniętymi pięściami recytowała bezgłośnie słowa, które on powinien wypowiedzieć - jakby była trenerem trzymającym kciuki za niezbyt zdolnego zawodnika. Z całą pewnością znacznie lepiej znała ten fragment tekstu. Przy każdej pomyłce zaciskała zęby i potrząsała gniewnie głową. Zaskakująco ładna, w taki surowy sposób, pomyślał Jake, aczkolwiek zupełnie nie w jego typie. Tak jakby istniało coś takiego jak twój typ, upomniał go sarkastyczny jak zawsze wewnętrzny sędzia. Kogo chcesz oszukać, panie Królu Świata po raz pierwszy Sam na Wyprawie? Tyczkowaty chłopak wreszcie skończył - publiczność nagrodziła go rzęsistymi brawami, wyrażając w ten sposób ulgę, ale członkowie jury siedzieli z wzrokiem utkwionym w stole. Chłopiec natychmiast uciekł ze sceny, mimo że miał tam pozostać, żeby powitać kolejnego zawodnika w geście międzynarodowej przyjaźni. Jake odwrócił się ku dziewczynie; miał nadzieję, że nie przejęła się tym złamaniem protokołu - takie drobiazgi potrafią nieźle wybić z rytmu. Dotknął lekko jej ramienia, chcąc jej dodać odwagi, ale odwróciła się wściekle, spoglądając, jakby zamierzała go spoliczkować. Na widok ręki wyciągniętej w przyjaznym geście, najwyraźniej jednak zmieniła zdanie: najpierw wyglądała na zaskoczoną, potem z poważną miną ujęła jego dłoń. Dopiero gdy Jake wyszeptał: „powodzenia”, pozwoliła sobie na cień niepewnego uśmiechu. Helen De Havilland weszła na scenę nieoczekiwanie ucieszona gestem Jake’a. Nie była przyzwyczajona do spontanicznego okazywania uczuć, zwłaszcza ze strony całkiem obcych osób - wśród jej bliskich obowiązywała chłodna rezerwa. Przez moment przypomniała sobie, że nie zawsze tak było, ale nie miała czasu zatrzymać się na tej myśli, ponieważ oto znalazła się w świetle reflektorów, ukłoniła się jurorom i zaczęła: Nessun maggior dolore che ricordarsi del tempo felice nella miseria... (Nie ma dotkliwszej boleści niźli dni szczęścia wspominać w niedoli...) Były to słowa, które przywykła uważać za własne: wiedziała doskonale, co znaczą. Niepokój o występ dziewczyny opuścił stojącego za kulisami Jake’a w chwili, gdy wypowiedziała pierwsze słowa: mówiła pewnie, pięknym, czystym głosem. Rozpoznał fragment o Paolu i Francesce i uśmiechnął się ze zrozumieniem, ponieważ nagle dotarły do niego wszystkie erotyczne niuanse tej opowieści - aczkolwiek głównie dzięki temu, że nauczyciel włoskiego mu je kiedyś wyjaśnił. Subtelności nie były najsilniejszą stroną Jake’a.
Recytacja dziewczyny była wspaniała, pełna uczucia. Jake nieomal widział na własne oczy nieszczęsną parę: śliczną Francescę da Rimini i Paola, przystojnego młodszego brata jej okropnego męża. Oto niewinnie czytają razem książkę - opowieść o szlachetnym Lancelocie i jego zakazanej miłości do Ginewry, żony króla. Każde z nich rozmyśla o kochankach z opowieści i o własnej sytuacji. Są samotni we dwoje i tak blisko siebie, że ich ciała niemal się stykają... I gdy kochankowie w powieści się całują, oni przez przypadek podnoszą wzrok w tym samym momencie i każde z nich widzi w oczach drugiego tę samą myśl. Na ich twarzach pojawia się rumieniec, „drżąc przywierają do swych ust”, i jak delikatnie ujmuje to Dante: Quel giorno piú non vi leggemo avante (W ten dzień jużeśmy nie czytali więcej) Gdy Helen skończyła, nastał moment ciszy, po czym teatr rozbrzmiał kaskadą entuzjastycznych braw. Na twarzach jurorów malował się zachwyt; również oni wstali i zaczęli klaskać. Przewodniczący jury, starszy siwowłosy mężczyzna w kolorowej chustce pod szyją i ze srebrną gwiazdką jakiegoś odznaczenia państwowego w klapie, skinął na dziewczynę, żeby podeszła, i pochyliwszy się nad stołem, uścisnął ją serdecznie, całując w policzki i wylewnie ściskając ręce. Chwilę trwało, zanim wszystko się uspokoiło i Jake mógł wyjść na scenę. Jak zwykle trema ulotniła się w chwili, gdy wyszedł zza kulis. Dziewczyna stała przed nim, skupił więc wzrok na niej, kierując się w stronę oświetlonego reflektorem miejsca. Była odmieniona - promieniała, jak gdyby przyjęła w siebie żar publiczności i pozwoliła mu rozgorzeć ogniem we własnym wnętrzu. Wyciągnęła ręce do Jake’a w geście zaproszenia i objęła go niczym dawno niewidzianego przyjaciela, przyciskając policzek do jego twarzy, aż poczuł zapach jej włosów. „Powodzenia” - szepnęła, muskając ustami jego ucho. Jake recytował jak w natchnieniu, jakby stał się Odyseuszem, wielkim bohaterem greckim, i nie stał już na scenie, ale na pokładzie statku, wygłaszając słowa zachęty do załogi: Bracia! - mówiłem - śród hazardów tyla Zaszli na świata podwieczorne skraje... Publiczność nie istniała; zamiast niej widział oddanych towarzyszy, z którymi dzielił tyle przygód; widział, jak gromadzą się ponownie wokół niego, postarzali, czujący na plecach oddech śmierci; widział, jak w ich oczach zapalają się iskierki, gdy opowiada im o swoim najnowszym planie, o ostatecznej przygodzie, o podróży poza granice świata, aż do samego Raju. Pędzili teraz na zachód przez nieopisane oceany, dostrzegli przed sobą - w oddali, jak przez mgłę - górę wyższą od wszystkich, jakie kiedykolwiek oglądali, znaleźli się już blisko ostatecznej przystani i załoga radowała się... w tym momencie rozpętała się burza i zatopiła okręty - „z przeznaczeń Sądu”. Niezły jest, pomyślała Helen. Zatrzymała się za sceną nie tyle, żeby słuchać, ile żeby przyjrzeć się publiczności, aczkolwiek wiedziała, że to bezcelowe. Jego oczywiście tam nie będzie, upomniała samą siebie, ale nadal przebiegała wzrokiem po twarzach obecnych. Prawdopodobieństwo, że ojciec przyjedzie aż z Londynu, żeby ją zobaczyć, było znikome, wiedziała o tym doskonale. Przede wszystkim skąd miałby wiedzieć, że startuje w tym konkursie? Mógł zadzwonić do ciotek, podpowiadała optymistycznie usposobiona cząstka jej osobowości, aczkolwiek to również było mało prawdopodobne, jako że jej ciotki stróże -
starsze siostry mamy - nie lubiły ojca i nie ufały mu, uważając go (nie bez powodu, musiała przyznać Helen) za oszusta i łowcę posagów. Mógł jednak zadzwonić w sprawie kolekcji, upierała się, gdyż pragnęła za wszelką cenę wynaleźć jakiś powód, który sprowadziłby go tu dziś wieczór. W czasie krótkiego małżeństwa z matką Helen (obecnie przebywała w Ameryce, przerzucała się z kolejnych małżeństw na terapie w najróżniejszych drogich klinikach) wykonał niezłą robotę, katalogując rozliczne skarby rodzinne pozostające w ukryciu sejfów bankowych w Genewie. Zorganizował nawet kilka wystaw, ozdabiając gołe ściany i pełne przeciągów korytarze straszliwych châteaux, w których jej rodzina mieszkała w swym szwajcarskim odosobnieniu. Helen określała te posiadłości mianem „mauzoleów”. Wystawy te rodzina potępiała jako „niewyobrażalnie prostackie”, dopóki nie okazało się, że przynoszą wymierne zyski i poprawiają społeczny status rodziny, która w związku z tym postanowiła pozwolić Geraldowi De Havilland zachować w życiu jego córki skromną pozycję konsultanta z dziedziny sztuki i organizatora wystaw. Ciotki, aczkolwiek były niepoprawnymi snobkami, znały wartość dobrego kupca. A zatem, rozmyślała Helen, mógł zadzwonić do ciotek w sprawie kolekcji, a one mogły mu powiedzieć, że ona jest w tej chwili we Florencji, no a on mógł po prostu wpaść, żeby się z nią zobaczyć. Nie, nie wpadłby, poprawiła się, prawdomówna nawet w marzeniach. Kochała swojego ojca, ale nie miała złudzeń co do jego wartości jako rodzica. Wiedziała doskonale, do jakiego stopnia jest nieodpowiedzialny i nieuważny... ale przynajmniej był żywym człowiekiem, co trudno powiedzieć o ciotkach. Tak samo nigdy nie były młode - w wieku czterdziestu pięciu lat zostały stworzone z fiszbinów i kółek zębatych jakąś opatentowaną metodą. No ale przecież ojciec mógł po prostu odwiedzić Florencję, ponieważ był tu ten sklep na Via Gabriele, niedaleko stąd, prowadzony przez partnera w interesach - jak on się nazywał? Na pewno nie po włosku... Warlock? Nie, Orloc, tak, oczywiście, Victor Orloc... Ojciec mógłby przyjechać, żeby się z nim spotkać, i mógł zadzwonić do ciotek, a one by mu powiedziały, że ona jest tutaj, no a on zobaczyłby na ulicy plakat, przypomniał sobie i... Gromkie oklaski przerwały tok jej myśli - chłopak skończył recytację. Helen porzuciła marzenia i przyłączyła się do braw. Po konkursie spotkali się ponownie w długiej kolejce nagrodzonych, oczekujących z wymuszoną cierpliwością, aż powolny wiekowy dygnitarz wręczy im dyplomy, medale i nagrody. Wymieniali spojrzenia pełne rozbawionego znudzenia, przewracania oczami i wykrzywiania ust. Gdy wreszcie pozwolono im iść do sali z poczęstunkiem, odbyło się to tak, jakby woda przerwała tamę. Puściły wreszcie nerwy trzymane na wodzy podczas występów i przedłużającej się ceremonii wręczania nagród, co objawiło się wielkim upustem emocji. Zapanowała atmosfera powszechnej przyjaźni: uczestnicy łączyli się w małe grupki, podawali sobie talerze z jedzeniem i szklanki z napojami, śmiejąc się przy tym i żartując w najróżniejszych językach. Nawet Helen, która bała się rówieśników i z reguły trzymała się od nich z dala, dała się ponieść ogólnemu nastrojowi radości. Rozpoznała w chłopcu stojącym tuż koło niej tego, który recytował fragment o Odyseuszu, więc pozdrowiła go grzecznie po włosku: - Buona sera, Ulisse, come sta? Jake przypomniał sobie, że Helen występowała jako Francesca da Rimini, więc odpowiedział uprzejmie: - Sto bene, grazie Francesca, e lei? Ha parlato molto bene. - Grazie tanto, anche lei.
Gdy doszli do przedstawiania się, Jake powiedział, że nazywa się „Giacomo Giacometti”, na co oczy Helen rozbłysły i zalała go potokiem włoskiego - tak szybko, że niewiele mógł zrozumieć. Odłożył więc talerz i szklankę (jakoś łatwiej mówiło mu się po włosku z pustymi rękami) i zaczął tłumaczyć, że bynajmniej nie jest Włochem, tylko Szkotem z Glasgow. Tłumaczenie nie szło mu zbyt dobrze, po części ze względu na ograniczone słownictwo, a po części dlatego, że nagle zrobiło się głośno: w innej części sali trwała żywiołowa zabawa. Niespodziewanie został popchnięty od tyłu z taką siłą, że przewrócił się na ziemię, a tłum tymczasem rozsunął się, tak że gdy Jake usiadł, znalazł się na otwartej przestrzeni. Nad nim stał znacznie wyższy chłopak, ale wydawał się zajęty nie tyle Jakiem, ile czymś, co działo się po drugiej stronie sali. - Tutaj, tutaj, Alessandro! - zawołał po włosku. Jake dostrzegł, że kilka osób rzuca do siebie jakimś przedmiotem, jakby grało w rugby, podczas gdy inni usiłują to uniemożliwić - podskakując, by zatrzymać rzucających, albo rzucając się szczupakiem. Większość zgromadzonych wycofała się na bezpieczną odległość, zadowalając się rolą obserwatorów, ale całkiem sporo chłopaków - zwłaszcza tych większych, starszych - brało czynny udział w zabawie. Ktoś wreszcie zwrócił uwagę na okrzyki tego, który przewrócił Jake’a, i z przeciwnej strony sali nadleciała „piłka”, zataczając wysoki łuk. Chłopak stał w napięciu, przyglądając się opadającemu przedmiotowi. Okazja była wyśmienita: Jake skoczył na równe nogi i wyciągnął ręce, żeby przejąć przedmiot. Kibice wznieśli okrzyk podziwu. Chwytając przedmiot, Jake przekonał się, że był to model głowy Dantego, zapewne czyjaś nagroda. Chłopak, którego przechytrzył, rzucił się w jego stronę, ale Jake tylko odskoczył w bok i tamten upadł na ziemię. Ponownie rozległ się okrzyk zachęty - na drodze pojawił się wysoki chłopak, ale Jake wykonał unik i rzucił się w otwartą przestrzeń, ściskając mocno głowę. Inni usiłowali odciąć mu drogę i go przewrócić, ale przemknął z gracją między nimi, po czym posłał głowę w bok, do Helen, która przyglądała się całej scenie z niewyraźną miną, nie do końca przekonana, czy popiera tego typu rozrywki. - Hej, Francesca! Łap! Niewiele myśląc, złapała zręcznie głowę jedną ręką, ale oto przed nią pojawił się chłopak, który przed chwilą się przewrócił. Wykonała ruch, jakby chciała odrzucić „piłkę” nad jego głową - on oczywiście skoczył wysoko z uniesionymi rękami - ale Helen przykucnęła i pobiegła w bok. - Hej, Francesca! Jake znów znalazł lukę, posłała mu więc głowę, a jej potężny przeciwnik obrócił się i rzucił za „piłką” wraz z innymi chłopakami, usiłując przygwoździć Jake’a. Zrobiło się gorąco, ale Jake był zwinny i szybki, poza tym kolejny z kibiców postanowił przyłączyć się do gry po jego stronie. Helen również starała mu się pomóc - jej nauczycielka gimnastyki nie wierzyłaby własnym oczom na widok nadętej panny De Havilland, która uprawiała wyłącznie sporty takie jak szermierka i tenis, biorącej udział w zaimprowizowanym meczu rugby. Coraz więcej osób dołączało do gry, zachęconych sprawnymi unikami i rzutami Jake’a - i w pewnym momencie gra przestała być zwykłą próbą utrzymania głowy z dala od jej poprzednich właścicieli, i zmieniła się w regularne dążenie do doniesienia zaimprowizowanej „piłki” w oddalony kąt sali, jakby tam znajdowała się bramka. Siły drużyn nie były wyrównane, ale inwencja i fantazja działały na korzyść Jake’a: z łatwością wymykał się większym rywalom, tańcząc i lawirując pomiędzy nimi. Jego styl okazał się zaraźliwy: głowa skakała z ręki do ręki, raz górą, a raz dołem, przekazywana tam i z powrotem i wyłuskiwana ze zwartych i otwartych młynów. Przeciwnicy robili co mogli, ale bez większego powodzenia. Helen biegała razem z pozostałymi, czując dziwną radość, i włączała się aktywnie w uniki i sprytne przejścia.
W końcu przemyślny manewr pozwolił Jake’owi dostać się w pobliże ściany, ale oto nadciągała falanga dobrze zbudowanych przeciwników z zamiarem starcia go na proch. Przez chwilę, która wydała mu się wiecznością, stał na palcach, ważąc głowę w dłoni, jakby nie wiedział, co dalej robić. Falanga zbliżała się, kibice wstrzymali oddech. - Hej, Ulisse, do mnie! - zawołała Helen i zobaczyła, że się odwrócił i dał nura pod ramieniem rywala, by rzucić do niej głowę. Złapała ją w biegu jedną ręką, wymknęła się młócącemu rękami przeciwnikowi i uderzyła trofeum w ścianę, wbijając wydatny nos Dantego w tynk. Rozległy się wielkie brawa, gdy tak stała z rękami wzniesionymi w geście tryumfu, dzierżąc w górze popiersie poety i wyglądając jak dzielna Amazonka, która właśnie pozbawiła wroga głowy. Jake podszedł do niej, dysząc z wysiłku, a ona wykonała skomplikowaną pantomimę, w której zaprezentowała go tłumowi, podnosząc jego rękę niczym sędzia bokserski. Tłum krzyczał i klaskał, a Jake nachylił się i ucałował ją ku uciesze zebranych. Gdy wrzawa umilkła, przyjęcie dobiegło końca, zupełnie jakby na dany znak. Ludzie zaczęli się rozchodzić ku wyjściom. Jakiś starszy chłopak podszedł do Helen upomnieć się o głowę; odchodząc, zmierzwił włosy Jake’a gestem przyjaznej agresji i powiedział po włosku coś, czego Jake do końca nie zrozumiał. - Uff, nie miałbym nic przeciwko świeżemu powietrzu - powiedział Jake. Helen poczuła, że musi być czerwona na twarzy. - Ja też. Chodź, za tą zasłoną jest wyjście. Jake, który był praworządnym chłopcem, dostrzegł, że było to wyjście przeciwpożarowe, oznakowane jako „awaryjne”, ale Helen w obecnym nastroju nie zamierzała się przejmować takimi drobiazgami. Czuła się fantastycznie; otworzyła drzwi gestem królowej wychodzącej z pałacu i Jake posłusznie za nią poszedł. Znaleźli się na stalowej platformie, z której po jednej stronie schodziły stopnie wiodące na ulicę, po drugiej zaś biegła w górę drabinka. - Chodźmy na dach. Helen zaczęła się wspinać, zanim Jake zdążył zareagować. Czuł na policzkach chłód wieczoru - w powietrzu unosił się zapach magii. Czemu nie? Wzruszył ramionami i wszedł na drabinkę. Niebo nad nimi było pełne gwiazd. Poniżej rozłożyło się miasto z oświetlonymi zabytkami. - Patrz, kopuła Brunelleschiego - powiedziała Helen. - Wieżę obok projektował Giotto. A to wieża Arnolfa na Signorii - widzisz, ta bardzo wysoka i cienka. To chyba mój absolutnie ukochany budynek. Tam jest Uffizi... wiesz, ta galeria sztuki. Stamtąd biegnie korytarz aż do Ponte Vecchio. Uwielbiam Florencję. - Ja jestem tu po raz pierwszy. - Mówiłeś, że gdzie mieszkasz? - W Glasgow. W Szkocji. - Opowiedz mi o tym - zażądała. Jake opowiedział. Umiał opisywać, umiał też robić do tego miny; Helen miała wrażenie, że widzi cały klan Giacomettich zgromadzony przy niedzielnym stole i mówiący jeden przez drugiego. - Chybaby mi się to podobało. - Nie wiem... bywa bardzo głośno. Nic dziwnego, że Nonna jest głucha - po ponad dziewięćdziesięciu latach słuchania tego wszystkiego. - Lubię hałas - oznajmiła Helen ku własnemu zaskoczeniu. - Hałas, ruch i życie! - I grę w rugby głową Dantego - dodał Jake. Helen roześmiała się smutno. - Trochę mi z tego powodu głupio.
- Coś ty! Było super! - Tak, ale... to coś... Och, i tak nie zrozumiesz. - Spróbuj. - No wiesz... brak szacunku. - Brak szacunku? - parsknął Jake. - Widzisz? Mówiłam, że nie zrozumiesz - odwarknęła. - Myśl sobie, co chcesz - powiedział. - Dantemu to raczej obojętne, nie? Po siedmiuset latach! - Nie o to chodzi. Po prostu dla mnie on był zawsze, no, kimś w rodzaju osobistego bohatera. Odkąd byłam małą dziewczynką. - Dość dziwaczny bohater. - Tak myślisz? Może więc to ci się spodoba: bohater, którego misją jest wyprawa do podziemnego miasta, gdzie więzi się i okropnie torturuje mnóstwo ludzi. Jego jedynym pomocnikiem może być mieszkaniec, który proponuje, że go poprowadzi. Schodzą coraz głębiej i głębiej pod ziemię, napotykając po drodze najróżniejsze niebezpieczeństwa, i przechytrzają wszystkie te okropne stwory, które usiłują ich powstrzymać, aż wreszcie docierają do zamarzniętego środka miasta, a tam, uwięziony do pasa w lodzie, siedzi ogromny potwór. Nie mogą uciec inaczej, niż zsuwając się po jego ciele, a potem przez dziurę w lodzie na drugą stronę. Jak to ci się podoba? Bardziej w twoim stylu? - Znacznie. Co więcej, mam wrażenie, że widziałem ten film. - Och, nie sądzę, chyba że nazywał się Boska Komedia. Część Pierwsza: Piekło. Przeszła na wyraźny amerykański akcent. - W Piekle wszyscy usłyszą twój krzyk! Dołącz do superbohatera Dante Alighieriego i jego wiernego pomocnika Wergiliusza, którzy torują sobie drogę przez Piekielne Obszary. - Przykro mi, ale czytałem tylko te kawałki, które wybrali do konkursu - wyznał Jake. - Ale w twoim wykonaniu brzmi to całkiem nieźle - dodał. - To jest cudowne - oznajmiła Helen. - Nie ma lepszej książki! Znów roześmiała się cicho. - Kiedyś nawet zbudowałam model Piekła. Powiedziałam ciotkom, że to dom dla lalek - one zdecydowanie wolą takie zabawy. Pracowałam nad tym całe wieki. Były tam wszystkie kręgi Piekła, wszystkie postacie powycinane z kartonu, no i miniaturki Dantego i Wergiliusza. Zrobiłam też miniaturkę samej siebie: wyobrażałam sobie, że zawędrowałam do Piekła i zgubiłam się, a Dante mnie ocalił. Urwała, jakby te wspomnienia wprawiły ją w smutek. - Rzecz jasna byłam wtedy młodsza - dodała pospiesznie. Milczała, a Jake wyczuł, że zawstydziły ją te wyznania z dzieciństwa. Siedzieli jak dwójka nowych uczniów w cichym rogu boiska, zaskoczeni własną odwagą w rozmowie. W pewnej chwili nad dachami rozległ się odległy huk nocnego pociągu i melancholijny dźwięk klaksonu. - Ten dźwięk zawsze budzi we mnie dreszcze - powiedział Jake. - Szkoda, że nie ma tu mojego taty - powiedziała w zamyśleniu Helen. - Miał przyjechać? Rozejrzała się, jakby obecność Jake’a ją zdziwiła. - Nie, właściwie nie. Po prostu wyobrażałam sobie, że przyjeżdża. Chodźmy powiedziała nagle - robi się za zimno.
2
Artysta i jego warsztat
Fantazje Helen na temat ojca okazały się przez niezwykły przypadek prawdą. Miała wprawdzie rację, zakładając, że nie było go wśród konkursowej publiczności, niemniej Gerald De Havilland przebywał we Florencji - w sklepie Victora Orloca - mniej więcej wtedy, gdy o tym pomyślała. Co więcej, nie tylko zadzwonił do ciotek, ale odwiedził je osobiście rzecz niebywała od czasu rozwodu. Odwiedził je w sprawie kolekcji sztuki, a raczej konkretnego obrazu, który obecnie (choć ciotki o tym nie wiedziały) zmierzał ku granicy włoskiej, ukryty w antycznym biureczku. Ukrycie go - biureczko miało mnóstwo tajnych przegródek - było niemal na pewno niepotrzebne. De Havilland zapewne zdołałby przewieźć obraz osobiście przez granicę, ale dziecinne zamiłowanie do podstępów - połączone z brakiem całkowitego zaufania do ludzi, z którymi robił interesy - przekonało go do wyboru takiego sposobu. Znał Victora Orloca dostatecznie długo, żeby wiedzieć, że nie można mu ufać, a człowiekowi, którego reprezentował w tej sprawie, ufał jeszcze mniej. Człowiekiem tym był Aurelian Pounce. De Havilland nigdy go nie spotkał, ale słyszał o nim co nieco. Oficjalnie był marszandem, ale ponoć parał się czarną magią. De Havilland nie wiedział na ten temat wiele, ale zakładał, że tacy ludzie dzielą się na dwa rodzaje: nieszkodliwych świrów, którzy mogą nawet być zabawni pod warunkiem, że nie są niewyobrażalnie nudni, oraz nieprzyjemnych fanatyków, od których lepiej trzymać się z daleka. Pounce należał do tych ostatnich. Z pewnością nie należało wchodzić mu w drogę. Jedną z cech podstawowych oszusta (a być może wręcz głównym powodem, dla którego zostaje się oszustem) jest nieposkromiony optymizm. Niezależnie od sytuacji kanciarz zawsze wierzy, że jakoś mu się uda, mimo że nie powiodłoby się nikomu innemu. Nierzadko to wystarcza. Zwyczajny fart: nikt nie wierzy, że ktoś ważyłby się na coś podobnego, toteż nie zabezpiecza się, a nawet nie przewiduje takiej możliwości. Dlatego właśnie Gerald De Havilland, mimo przerażającej reputacji swojego klienta, zaczął już rozważać wystrychnięcie go na dudka. Nie chodziło o konkretną wiedzę na temat przedmiotu transakcji, ale instynkt kupca, który prowadził go przez życie. Zawsze węszył podstęp, gdy proponowana na wejściu cena była zdecydowanie za wysoka. Skoro klient zamierzał tyle zapłacić, to ile naprawdę wart jest ten przedmiot? Przedmiot z pewnością miał większą wartość rynkową, niż oferował Pounce, ale szanse na dalszą sprzedaż były zerowe. Musiało być więc coś innego, co decydowało o wartości - a może ktoś inny, inny kupiec stojący za Pounce’em, jakiś zbzikowany milioner, który najzwyczajniej musi zdobyć to, co sobie wymarzył, bez względu na koszty. A jeżeli tak się sprawy miały, to po co w ogóle zawracać sobie głowę Pounce’em? Pierwsze przykazanie kupca brzmi: pozbądź się pośredników. Jedynym problemem może być wykrycie tożsamości właściwego nabywcy, ale dla wiecznego optymisty pokroju Geralda De Havillanda to akurat stanowiło wyzwanie, a nie przeszkodę. W sklepie Victora Orloca panował mrok - idealna atmosfera dla prowadzonych tu szemranych interesów. Jedynym źródłem światła była stojąca na stole staroświecka lampa z ciężkim kloszem, który sprawiał, że lampa niczego naprawdę nie oświetlała, a jedynie rzucała poświatę na elementy przedmiotów znajdujących się w sklepie. Lśniły poskręcane linie brązowych posążków, róg gobelinu rozbłyskiwał jaskrawą barwą, księżycowa tarcza antycznego zegara wynurzała się niczym upiór z otaczającej ciemności. I jakkolwiek mogło to
być jedynie złudzeniem, ponieważ światło było nieruchome, podobnie jak powietrze w pomieszczeniu, trudno było pozbyć się wrażenia, że wokół stołu, przy którym siedzieli dwaj mężczyźni, poruszały się cienie niczym niespokojni strażnicy. Nieczyste sumienie, pomyślał Gerald De Havilland, którego katolickie wychowanie, stłumione przez rozczarowania dorosłego życia, potrafiło zupełnie niespodziewanie podnosić głowę. Z niepewnym uśmiechem patrzył na siedzącego naprzeciwko mężczyznę. Światło odbijało się w grubych szkłach jego okularów, sprawiając, że wyglądał, jakby miał wielkie świetlne dyski zamiast oczu, co wraz z wysoką kanciastą figurą nadawało mu wygląd ogromnego owada. - Proszę o przysługę, Victorze, zanim przystąpimy do interesów. - Przysługę? Jego szept brzmiał niczym echo. - Mam biureczko... ładna staroć, stało u mnie od lat. Nie warte zbyt wiele, nigdy nie miałem czasu, żeby uzupełnić intarsję. Może rzuciłbyś okiem? - Z przyjemnością. Masz je tutaj? Coś w jego głosie zdradzało lekkie zaskoczenie. Ktoś woziłby biureczko z Londynu po to, żeby dokonać drobnej naprawy? - Właśnie jedzie ze Szwajcarii. Wziąłem je z sobą przy okazji tego... innego interesu. Powinno dotrzeć jutro. Pomyślałem, że będzie ładnym prezentem dla mojej córki, jeśli uda mi się je naprawić. - Prezentem, mówisz? Spieszy ci się z tym? Mam akurat dość zajęty warsztat, a Pierluigi domaga się urlopu. Szeleszczący, pozbawiony emocji ton tego głosu pozbawiony był ludzkich cech: jak wczesne nagranie fonografowe. - Nie, nie spieszy się. Do jej urodzin jest jeszcze sporo czasu. - To miło, że myślisz o tym z takim wyprzedzeniem. - Owszem. To czepianie się drobiazgów związanych ze sprawą, którą uważał za pomniejszą, niepokoiło go. Być może to, co wymyślił, wcale nie jest takim dobrym pomysłem. - Nie przyszedłeś tu, żeby rozmawiać o antycznych biureczkach, prawda? Zdobyłeś to? - W pewnym sensie. Okulary poruszyły się: przez moment widać było przez nie powiększone groteskowo oczy. - A to co znaczy? Albo go masz, albo nie. - Po co ten pośpiech, Victorze, przyjacielu? Nie masz pojęcia, ile mnie to dotychczas kosztowało. Stare właścicielki kochają mnie jak słoik z trucizną. O mało co nie zrzuciły mnie ze schodów, zanim zdążyłem otworzyć usta. Stąd pomysł z biureczkiem. Upiększanie historii w miarę ich opowiadania było jedną z jego specjalności. - Udało mi się wynieść przedmiot z château, ale tylko pod pretekstem konsultacji z konserwatorem. Mimo to stare sępy nie pozwoliły mi go zabrać osobiście. Uparły się, że wyślą go do miejscowego banku „do odebrania”. - Nie rozumiem, jak ma to nam pomóc? Wygląda na to, że skrewiłeś, Geraldzie. Mówiłeś, że będzie łatwo. - I będzie, będzie łatwo, Victorze. Potrzebuję jedynie kilku papierków, które będę mógł okazać w banku w imieniu fikcyjnego eksperta, i presto! Wydadzą mi obraz. Orloc westchnął ciężko, jakby nagle zrozumiał, do czego to wszystko prowadzi. - A te papierki będą coś kosztowały, prawda?
De Havilland zrobił urażoną minę. Lecz w głębi serca był zachwycony: snucie tych fikcyjnych opowieści napełniało go zawsze dziecinną radością, a tym razem szło mu wyśmienicie. - Victorze, Victorze, jakże możesz coś takiego przypuszczać! Ktoś mógłby pomyśleć, że posądzasz mnie o celowe komplikowanie sprawy, żeby wydusić więcej pieniędzy z twojego klienta! - Owszem, coś takiego przyszło mi na myśl - odpowiedział ponuro Orloc. - Słuchaj, Victorze. Papierki będą kosztować, nie ma co do tego wątpliwości, aczkolwiek mógłbym poprosić parę osób o przysługę i dostać je taniej niż ktokolwiek inny... Ale żebyś nie zwątpił w moje dobre chęci, sam poniosę te koszty. Oczywiście jeśli twój klient poczuje się w obowiązku wynagrodzić moje dodatkowe zabiegi podjęte w jego interesie, nie odmówię, ale jeśli nie - cóż, dostanie to w prezencie. Masz pełne prawo powiedzieć, że nie było tego w oryginalnej umowie, ale Gerald De Havilland zna wartość swojego słowa. Promieniał w tej chwili taką szczodrobliwością, że omal uwierzył w jej prawdziwość gdyby w tej historii był choć gram prawdy, tak właśnie by się zachowywał. Miał słabość do szlachetnych gestów - jeśli nawet nie w życiu, to w każdym razie w fikcyjnych opowieściach. - Jestem pewny, że mój klient chętnie wynagrodzi cię za wszelkie prawdziwe koszty poniesione w jego sprawie, jak już otrzyma towar. - Oczywiście, ale rozumiesz, że to zajmie nieco więcej czasu, niż początkowo sądziliśmy. - Niż ty początkowo mówiłeś, Geraldzie. O ile więcej? To było pytanie. Jak zwykle mógł w pełni docenić swoją mistrzowską robotę dopiero po chwili. Teraz wiedział, że misternie zaimprowizowana fikcja - którą wymyślił już na miejscu w sklepie, bez uprzednich przygotowań - nie tylko kupiła mu czas na poszukiwania tajemniczego człowieka stojącego za Pounce’em, ale w razie niepowodzenia umożliwiała sprzedaż po oryginalnej cenie. Musiał się nieźle wysilić, żeby uśmiech zniknął z jego twarzy i pojawiły się zmarszczki sugerujące poważny wysiłek umysłowy. - Cóż - powiedział w końcu, wpatrując się w punkt nad głową Orloca - niech no się zastanowię. Muszę zobaczyć się co najmniej z dwojgiem ludzi w tej sprawie, chodzi o to, który z nich będzie tańszy. Potem sama robota... papiery to nie problem, ale trzeba zorganizować jakieś zaplecze na wypadek, gdyby komuś przyszło do głowy je sprawdzać... To się zdarza w dzisiejszych czasach... - Ile czasu? - Orloc zaczynał tracić cierpliwość. - Tydzień? Dwa? Jeszcze dłużej? - Och, najwyżej dwa tygodnie, Victorze... sądzę, że dziesięć dni. Przy pomyślnych wiatrach może nawet tydzień. Wiedział od dawna, że podanie optymistycznych szacunków nie zaszkodzi - zawsze można rozciągnąć czas ze względu na „nieprzewidziane okoliczności”. Ludzie spodziewali się tego - w tej grze nikt nie traktuje serio wstępnych szacunków. - Tak, dziesięć dni powinno zdecydowanie wystarczyć. Jak myślisz, czy to usatysfakcjonuje twojego klienta? - Będzie musiało, nieprawdaż? Czas na odrobinę słusznej urazy. - Słuchaj, obawiam się, że zapominasz trochę, co ja robię... nadstawiam własną głowę, rozumiesz. Prawdę mówiąc, obawiam się, że nie będę mógł już nigdy pokazać się w Szwajcarii. Pomyślałeś o tym? A tam, na Boga, mieszka moja córka! Pan Orloc przeprosił grzecznie. Nie pomyślał o tym. Oczywiście Gerald De Havilland również nie myślał o tym aż do tej chwili. - Cóż - rzekł z urazą w glosie - każdy lubi, żeby doceniano jego wysiłki. Nie tylko twój klient chciałby sfinalizować tę transakcję, jak zapewne zdajesz sobie sprawę. Orloc robił teraz wszystko, żeby ułagodzić Geralda. Wydawał kojące dźwięki, a na stole pojawiła się butelka brandy i dwa kieliszki.
- Rozumiem już, dlaczego tak zawracałeś głowę tym biureczkiem. Zajmę się nim osobiście, jeśli chcesz. Kolejny kupon do arcydzieła! Nie przyszło mu do głowy, że biureczko może sprawiać wrażenie pożegnalnego prezentu od wygnanego na własne życzenie ojca. Jak każdy prawdziwy artysta potrafił podziwiać swoje dzieła, ponieważ wiedział, w jak niewielkim stopniu jest świadomie odpowiedzialny za ich doskonałość - to była kwestia talentu, prawdziwego talentu. Uniósł kieliszek do ust. - Doskonała brandy, Victorze. Jak zwykle u ciebie. Mimo że Gerald De Havilland chciał już ruszyć dalej, zmusił się jednak do pozostania. Przyzwyczajenia oszusta były zbyt silne - nie mógł sobie pozwolić, żeby jakiekolwiek działania zdradziły jego prawdziwe intencje. Pozwolił sobie na szeroki margines czasowy, zanim wrócił do hotelu, a następnie wymknął się z niego i udał na dworzec. Chciał mieć swobodę działania; wolałby wskakiwać do pociągu w ostatniej chwili, niż pozwolić Orlocowi domyślić się, że zależy mu na czasie. Na szczęście Orloc najwyraźniej nie zamierzał przeciągać spotkania. Opróżnił kieliszek z nadmiernym pośpiechem i schował butelkę. De Havilland z perwersyjną przyjemnością sączył powoli zawartość swojego kieliszka. - Doprawdy, Victorze, zaskakujesz mnie. Człowiek twojej profesji powinien mieć większy szacunek dla staroci. Taki dobry rocznik jak ten należy smakować, a nie wlewać w siebie jak zwykłą wódkę. - Musisz mi wybaczyć, Geraldzie, mam jutro wcześnie ważne spotkanie. - Szkoda, że mnie wyganiasz. Moglibyśmy spędzić razem wieczór. Opróżnił kieliszek, cmokając z lubością. - To może innym razem, Victorze? - Innym razem, Geraldzie, właśnie. Orloc odprowadził go do drzwi przez sklep zastawiony meblami. - Ukłony dla twojego klienta. I przeproś go za zwłokę. - Nie omieszkam. Gdy De Havilland znalazł się za drzwiami, Orloc zaryglował je natychmiast, jakby się obawiał, że gość będzie usiłował wrócić. De Havilland stał przez chwilę, udając niezadowolenie z tak wczesnego zakończenia wieczoru, po czym odszedł powolnym krokiem, uśmiechając się zadowolony z własnej przebiegłości. Gdy skręcił za róg, miał ochotę przyspieszyć, ale właśnie w tej chwili podjechała taksówka. Szczęście uśmiechało się do niego tego wieczora. Siedząc w taksówce, rozmyślał o wykonanej robocie. Poszło lepiej, niż śmiał marzyć. Zyskał co najmniej dwa tygodnie, nie naruszając przy tym wstępnej umowy - a opowieść o sejfie bankowym dawała w razie czego możliwość dalszego przeciągania sprawy. Chyba nie będzie to potrzebne, sądząc po tym, jak sprawy toczyły się dzisiaj. Zajął się w związku z tym Pounce’em i pytaniami, które mogły być znacznie ważniejsze. Bardzo uważał, żeby w rozmowie z Orlokiem nie zdradzić, że zna nazwisko klienta. Nie miał po temu szczególnych powodów, ale uważał za jedną ze złotych zasad nigdy nie podawać informacji bez potrzeby. O tym, że za transakcją kryje się Pounce, dowiedział się przez przypadek, z całkiem nieprawdopodobnego źródła: od opiekunek córki. Początkowo został przyjęty w Szwajcarii tak lodowato, że o mały włos się natychmiast nie poddał. Nie, Helen nie ma w domu. Nie ma jej też w szkole. Naprawdę, gdyby raczył nieco bardziej interesować się córką, zamiast pojawiać się i znikać z jej życia jak kometa, wiedziałby o wszystkim. Helen jest we Florencji, na Festiwalu Dantego. (Gdy przypomniał to sobie w taksówce, przyszło mu do głowy, że córka jest bardzo blisko, ale myśl ta nie zagościła tam długo. Prawdę mówiąc, w tej właśnie chwili Helen grała w rugby popiersiem florenckiego poety). Dopiero gdy powiedział, który przedmiot w kolekcji
interesuje go tym razem, lody niespodziewanie stopniały, a on przekonał się, że jest ktoś, kogo ciotki nienawidzą bardziej od niego. - To! - Dziwne, że pyta akurat o to. Ten okropny człowiek, jakże on się nazywa? Wprosił się tutaj - kamerdyner naprawdę powinien być mądrzejszy - i zapytał, czy może to obejrzeć. Oczywiście odmówiły. Ale na tym nie koniec! Ten potwór... żeby pozwalać sobie na coś podobnego z dziewczyną w wieku Helen! Była potem całkiem roztrzęsiona. Trzeba przyznać De Havillandowi, że ta opowieść rozgniewała również jego aczkolwiek zobaczył w niej przede wszystkim możliwość ustanowienia jakiegoś zawieszenia broni z ciotkami. Wyglądało na to, ze ten człowiek - Pounce, tak, tak właśnie się nazywał, dał im wizytówkę, ale wrzuciły ją do kominka; Aurelian Pounce, cóż za komiczne nazwisko, jak można się tak nazywać? - w każdym razie ten człowiek został sam, gdy anonsowano go w salonie... Kamerdyner naprawdę powinien dostać wymówienie, ale w dzisiejszych czasach tak trudno o wykwalifikowaną służbę... No więc pozwolił sobie na przechadzkę po domu, żeby jak powiedział - obejrzeć obrazy. Przedstawił się jako marszand (najniższa forma życia, zupełnie jak ty - ton głosu nie pozostawiał co do tego najmniejszych wątpliwości), udało mu się jakoś wpaść na Helen i wciągnąć ją w rozmowę. Już to było dostatecznie okropne, ale na tym się nie skończyło: pod pozorem prośby o przyjrzenie się szczegółowi obrazu - sam nie mógł go dobrze ocenić z powodu słabego wzroku, jak powiedział - nakłonił ją do pochylenia się, tak że zdołał uciąć pukiel jej włosów! Gerald De Havilland, który nastawił się na opowieść o jakimś znacznie bardziej niecnym postępku, z trudem powstrzymał się od śmiechu. Znał swoją córkę na tyle, by podejrzewać, że nie przyjęła potulnie tego afrontu, ale ze względu na ciotki zmusił się do udawania zgorszenia z powodu takiego postępku. Kryjący się w nim oportunista zauważył natychmiast nadarzającą się okazję do zaprezentowania moralnej wyższości: kimże są, by napominać go w sprawie ojcowskich obowiązków, skoro coś takiego przydarzyło się pod ich dachem? Czyż nie powinien teraz z pełną odpowiedzialnością zakwestionować ich kompetencji jako opiekunek? Oczywiście nie może zaoferować córce wygód wynikających z bogactwa, ale uważa, że przynajmniej zdoła uchronić ją przed molestowaniem. Po tym wszystkim były w jego rękach jak wosk. Potrzebuje sprawdzić autentyczność obrazu? Ktoś sugeruje, że to może być kopia? Nie przypuszcza, by tak było, ale podejrzenia najlepiej od razu rozwiać. Będzie musiał zabrać obraz na kilka dni, trzy, może cztery, ale rzecz jasna, jeśli mu nie wierzą, może zorganizować... ależ skąd, ależ skąd, są bardzo zobowiązane, może zabrać obraz już zaraz - czy czegoś jeszcze potrzebuje? Tego starego biureczka? Cóż, to ulubiony mebel Helen, ale skoro jej nie ma, a można by przy okazji naprawić intarsję, co oczywiście podniesie wartość... Ależ oczywiście! Rozstali się w absolutnie przyjaznej atmosferze. Taksówka zatrzymała się przed hotelem. De Havilland kazał kierowcy czekać, pobiegł do recepcji, wziął klucz i wyciągnął spod łóżka w pokoju spory płócienny worek. Trudno jest rozstać się z nawykami; mimo że był doskonale świadom, iż pora odjazdu nocnego pociągu do Wenecji zbliża się wielkimi krokami, wychodząc, zatrzymał się na niezobowiązującą pogawędkę z młodym portierem. Tak, znów wychodzi, nie jest pewny, kiedy wróci - czy w ogóle wróci! (Tu porozumiewawcze mrugnięcie okiem: między nami światowcami). Był jednak pewny, że gdyby ktoś rozpytywał o niego (tu dłoń portiera zamknęła się na pliku banknotów), otrzyma informację, że Gerald De Havilland śpi smacznie w łóżku i nie należy mu przeszkadzać. Portier uśmiechnął się i kiwnął głową ze zrozumieniem. De Havilland wymknął się na ulicę i tylko zatrzymał się w drzwiach, by zasalutować żartobliwie nowemu przyjacielowi.
Zdążył na pociąg z minutowym wyprzedzeniem; oddech i puls nie wróciły jeszcze do normy. Kiedy lokomotywa wysłała melancholijny sygnał przez uśpione miasto, nie zaniepokoiło to dwojga młodych ludzi siedzących na odległym dachu. Nieprzyjemne interludium W sklepie pełnym wypolerowanych powierzchni, drewna i luster Aurelian Pounce porusza się tanecznym ruchem w lśniących skórzanych butach, krążąc z gracją wśród starych mebli i dzieł sztuki, gdy usługuje eleganckiej klientce. Jego dłonie unoszą się niczym motyle nad gładkimi blatami intarsjowanych stołów, tańczą wśród dziwacznych kształtów brązowych figur, zawisają nad ramionami damy, aby pomóc jej zdjąć kaszmirowy szal. A jego melodyjny głos płynie przez cały czas, omawiając sprawy banalne i głębokie, ploteczki i wielką sztukę, upały i dziwactwa rynku sztuki. Jest to mężczyzna pełen niezwykłych sprzeczności: mocnej budowy, potężny, ale poruszający się z kocim wdziękiem. Wielka głowa z lśniącą grzywą wypielęgnowanych siwych włosów wyrasta z ramion jakby pozbawiona szyi. Kwadratowa twarz stanowi uosobienie męskości, włącznie z niedoskonałością zapadniętych policzków, ale głos jest miękki, pieszczotliwy, kobiecy - a te podobne do motyli dłonie, mimo wszelkiej delikatności ruchów, są jak reszta ciała duże i mocne, i zdecydowanie owłosione. W kuchni pod sklepem młoda Cyganka i jej córeczka siedzą w napięciu w cieple i pozornej uprzejmości, jakby chciały się rzucić na chleb i gorącą zupę, ale powstrzymują je obcość i bogactwo otoczenia. Dziwią się cudom tego dnia: smukłemu czarnemu samochodowi z lustrzanymi oknami, który zatrzymał się dokładnie w miejscu, gdzie żebrały pod dworcem; wysokiemu szoferowi w ciemnej liberii, który przestraszył je w tym obcym kraju pełnym najróżniejszych policjantów; potężnemu, bogatemu dżentelmenowi, który wyłonił się z tylnych drzwiczek samochodu, pachnąc wodą kolońską, a następnie podszedł i przemówił do nich w ich języku, dał im pieniądze i kazał czekać na samochód o czwartej. Nie, nie tutaj, za rogiem tej małej uliczki, gdzie jest spokojniej. A teraz to: gorąca zupa i chleb w kuchni wielkiego domu z podjazdem dłuższym niż wiejska uliczka. Co będzie dalej? Na górze pan Pounce pozbył się klientki w kaszmirowym szalu tak sprawnie, że nawet tego nie zauważyła. Gdy zamknęły się za nią drzwi sklepu, z cieni na zapleczu wychynęła inna dama - wysoka i szczupła, i nieco starsza, niż chciałaby być, ponieważ jej czarne włosy z pewnością są farbowane, a gładkość skóry jej twarzy cechuje to szczególne napięcie, którego nie udaje się uniknąć najlepszym chirurgom plastycznym. Pounce zwraca się do niej „hrabino”. Hrabina nie jest zainteresowana towarami, którymi zazwyczaj handluje Pounce. Trzeba bowiem powiedzieć, że kupieckie interesy Pounce’a nie ograniczają się do antyków, obrazów i rzeźb; interesuje go również starożytna wiedza, zwłaszcza ta zakazana i tajemna, a także arkana ciemnych, złych sztuk. W towarzystwie hrabiny Pounce porzuca sporą część afektacji, między tymi dwojgiem istnieje zimne porozumienie, jak to bywa u ludzi, którzy znają się wzajemnie aż za dobrze. Hrabina jest niecierpliwa i niespokojna, ale trzyma nerwy na wodzy: Aurelian Pounce nie jest sługą, ale partnerem... taką w każdym razie ma nadzieję. Obawia się jednak, że jest już również czymś więcej. - A zatem przygotowania w toku? - Wszystko gotowe, droga hrabino. Dzisiejszego popołudnia zdobyłem ostatnią ingrediencję. - Zyskam zatem małą służkę, która będzie przynosić mi wszystko, czego zapragnę, podglądać innych niezauważona i wkradać się do tajnych komnat?
Pożądanie na jej twarzy sprawia, że przez chwilę wygląda jak groteskowa karykatura chciwej pensjonarki, którą niegdyś - wiele dziesiątek lat temu - była. - Będzie ją pani miała. - Małą dziewczynkę? To cudowne! - Muszę się nią jednak najpierw posłużyć. Muszę zatroszczyć się o jedną rzecz. Hrabina znów przypomina pensjonarkę - tym razem w chwili, gdy dowiedziała się, że odwołano obiecaną zabawę. - Ależ bez smutnych min, hrabino! Będzie pani miała swoją służącą - niechże pani o tym nie zapomina. Gdy hrabina o tym sobie przypomina, na jej twarzy pojawia się znów wyraz zadowolenia. Młoda Cyganka skończyła właśnie zupę i chleb, kiedy ku jej zaskoczeniu w piwnicy pojawia się ten sam potężny dżentelmen, którego już widziała, oraz wysoka, smagła, chuda kobieta, niespuszczająca oczu z jej córeczki. We wzroku kobiety jest taka chciwość, że matka instynktownie osłania dziecko, ale mężczyzna odzywa się łagodnie w jej ojczystym języku, a głos ma taki przyjemny... Tłumaczy, że chuda kobieta - nazywa ją contessa - to bardzo bogata osoba, bardzo uczona - mówi o niej również professoressa - która bada wszelkie ludy europejskie. Jest szczególnie zainteresowana ludami wędrownymi - sama do nich należy... do prawdziwych Romów, ostatniego ludu czystej krwi w Europie. Pasjonuje się fotografią i przygotowuje wielką książkę z mnóstwem obrazków, no i chciałaby zapłacić za zrobienie kilku zdjęć Cygance i jej córce. Wszystko w jego tonie wskazuje, że oto mamy do czynienia ze starą wariatką, która ma więcej pieniędzy niż rozumu, co więc szkodzi zabrać jej trochę tych pieniędzy. A to jest coś, co młoda Cyganka pojmuje bez trudu. Dżentelmen tymczasem wyciąga plik banknotów, dolarów amerykańskich - więcej, niż młoda Cyganka widziała w całym swoim życiu. To nie potrwa długo, mówi, ale może dziewczynka chciałaby się najpierw umyć? A tymczasem my możemy wypić za dobry los. Uśmiecha się do niej i przewraca oczami - tak żeby nie dostrzegła tego chuda contessa o ponurym wyrazie twarzy. Młoda Cyganka śmieje się i wygląda dzięki temu jeszcze młodziej. Idź, mówi do dziecka, ta stara stuknięta wiedźma da nam mnóstwo pieniędzy za nasze zdjęcia. Idź z nią teraz, umyj się, a ja porozmawiam z tym miłym panem. Wino jest słodkie i uderza do głowy zupełnie inaczej niż wszystko, co dotychczas zdarzało się pić młodej Cygance. Oszałamia. Może nie powinna pozwolić temu panu napełnić z powrotem kieliszka, ale może w dzień tak pełen cudów nie powinna się powstrzymywać. - Za Fortunę! - mówi potężny dżentelmen, zaciskając jej dłoń na zwitku banknotów. - Za For... - odpowiada młoda Cyganka, ale nie może dokończyć toastu, ponieważ coś dziwnego dzieje się z pokojem. Ściany uciekają przed nią, a ona zapada się w otchłań światła. Wchodzi wysoki szofer i wskazując na leżącą na stole kobietę, wykonuje gest duszenia. Pounce potrząsa głową i odkorkowuje butelkę z alkoholem. Podaje ją tamtemu mężczyźnie, a on odchyla głowę kobiety, otwiera jej usta i wlewa płyn do gardła. Kobieta krztusi się i kaszle, ale nie budzi się. Szofer zabiera jej zwitek banknotów i podaje pieniądze Pounce’owi, ale ten znów potrząsa głową, wskazując, że należy to umieścić w kieszeni młodej Cyganki. Szofer wykonuje polecenie, nie kryjąc zdumienia. Następnie dźwiga nieprzytomną kobietę i wynosi ją przez kuchenne drzwi, które Pounce przytrzymuje dla niego. Z daleka, z przeciwnej strony korytarza, dobiega płaczliwe wołanie małej dziewczynki.
3
Wenecka wyprawa na ryby
Jak wiele innych romantycznych improwizacji, nocny wypad Geralda De Havillanda do Wenecji okazał się całkiem niepotrzebny. Spokojnie można było poczekać do rana, a mimo to być na miejscu przed ciężarówką, na którą czekał, ponieważ nie miała szans przyjechać przed czwartą, jak z radością oznajmił mu szpakowaty człowieczek w zona artigianale w Mestre. Najwyraźniej kierowca, niejaki Gianluca, miał dziewczynę w Bergamo - nigdy nie zdarzyło mu się przejechać tej trasy bez nocowania w tym mieście. W chwili zwątpienia Gerald De Havilland zastanawiał się, po co w ogóle zabrał się do tego wszystkiego. W swoim czasie wyglądało na niezły pomysł. Musiał przyznać, że romantyczna strona nie była bez znaczenia, a także obsesja na punkcie zacierania śladów, ale był w tym i element praktycyzmu: nie musiał wlec obrazu z sobą ani dbać o bezpieczne przechowywanie. Czemu jednak uparł się odebrać go w Metre, zamiast załatwić przesyłkę do Florencji, tego nie potrafił pojąć. Nie zamierzał jednak zamartwiać się swoimi błędami. Istnieje niewiele gorszych miejsc do spędzania całego dnia wymuszonego lenistwa niż Mestre, niemniej po drugiej stronie Ponte della Libertà znajduje się jedno z najpiękniejszych i najbardziej fascynujących miast świata: Wenecja. Wenecja, la Serenissima: bajkowe miasto pośrodku morza, zbudowane właściwie na ruchomych piaskach, miasto wspaniałych przeciwieństw - bizantyjska perła w klasycznej oprawie, niegdyś - jako Najjaśniejsza Republika - jedna z najpotężniejszych i najskuteczniejszych korporacji świata. I nawet teraz, podczas długiej melancholijnej jesieni swego upadku, miasto niemające sobie równych pod względem urody. Nastrój od razu mu się poprawił, gdy wyszedł spomiędzy paskudnych zabudowań i spojrzał na blask miasta po drugiej stronie laguny; otulone jeszcze częściowo w mglisty świt, skryło barwami na pół rozmytymi w jaśniejącym świetle poranka. Potem z uśmiechem przypomniał sobie, że w Wenecji znajduje się niewielka galeria Baldassare Buoncontego. A Baldassare Buonconte znał Aureliana Pounce’a. Może to jednak nie był taki zły pomysł, żeby tu przyjechać, pomyślał De Havilland, idąc i pogwizdując. Prawdę mówiąc, trudno było o lepszy plan. Baldassare Buonconte nie zmienił się od czasu, kiedy ostatnio się widzieli: potężny mężczyzna o rumianej cerze i świszczącym oddechu dzięki błękitnym oczom, okrągłej twarzy i łysej głowie przypominający ogromne niemowlę. Nieskazitelne ubranie pasowało do pedantycznego wystroju galerii: wytwornej i niepozbawionej odrobiny melancholii. - Geraldzie, jak miło cię widzieć! Jak leci? Tu jak zawsze - tyle ze nieco gorzej. Wenecja umiera od ponad trzystu lat... Mam tylko nadzieję, że mnie przeżyje. Choć obawiam się, że to krótki wyścig - dodał, uderzając się w masywną klatkę piersiową i kaszląc sucho. Nie, Geraldzie, przyjacielu, rzeczy nie mają się tak dobrze jak kiedyś. Zastanawiam się, jak w ogóle żyję. Turyści stają się z roku na rok mniej kulturalni, za to coraz bardziej przywiązani do zawartości swoich portfeli. „Czy to znany artysta?” - to najczęstsze pytanie. Jeśli nazwisko nie jest sławne, nie kupią. Oczywiście wszystko przez to, że nie mają własnego zdania. Och, może napijemy się kawy i zjemy małe co nieco. Usiedli na chodniku przed pobliską kafejką, przyglądając się grze świateł odbitych od wody kanału na ścianach budynków. Po długiej rozmowie o drobiazgach De Havilland wspomniał wreszcie nazwisko Pounce’a. W odpowiedzi Buonconte wyciągnął rękę ku ziemi, przytrzymując środkowe palce kciukiem, a wskazujący i mały kierując w dół w tradycyjnym geście ochrony przed malocchio, złym okiem. Uczynił to, uśmiechając się, ale De Havilland
wyczuł, że nie do końca jest to żart. - To dziwny człowiek, Geraldzie. Nikt nie wie, skąd pochodzi. Niektórzy mówią, że z Węgier, ale Węgrzy powiedzą, że z Rumunii. Jeszcze inni twierdzą, że jest Anglikiem. Nigdy jednak nie słyszałem, żeby jakaś nacja przyznawała się do niego. Ma opinię no... jak wy to nazywacie? Wiedźmy? De Havilland roześmiał się. - Wiedźmy są zasadniczo rodzaju żeńskiego, Baldassare. Mają spiczaste kapelusze i latają na miotłach. On chyba nie jest transwestytą, prawda? - To nie jest zabawne, Geraldzie. Uno Stregone, jak to się nazywa? Ach, już wiem, czarownik, czarodziej. Ktoś, kto para się czarną magią. Możesz się śmiać, Geraldzie, ale takich rzeczy jest więcej, niż ludzie myślą. No i zawsze była to rozrywka bogatych, wierz mi. Całkiem w pobliżu mógłbym pokazać ci szanowanego człowieka, a może nawet dwóch lub trzech, którzy są klientami Aureliana Pounce’a - i zapewniam cię, że nie korzystają z jego usług w dziedzinie sztuki. - A czy on wyraźnie oddziela klientów zainteresowanych sztuką od klientów zainteresowanych... innymi rzeczami? Miał nadzieję, że pytanie to zabrzmi niewinnie, ale Buonconte był cwany. - W porządku, Geraldzie, mam wrażenie, że wreszcie doszliśmy do tego, co przywiodło cię naprawdę do Wenecji... chyba że zamierzasz wmawiać mi, że to czysto towarzyska wizyta, a ty spędzasz tu wakacje. - Nic się przed tobą nie ukryje, Baldassare. Tak się składa, ze dowiedziałem się okrężną drogą, że Pounce jest zainteresowany pewnym przedmiotem, który należy do rodziny mojej żony. Wiąże się z nim coś, co zapewne nazwałbyś tropem okultystycznym, zastanawiałem się więc, czy on to chce dla klienta, czy dla siebie. To wszystko. - To wszystko! Doprawdy, jestem pewny, że to wszystko, Geraldzie, przyjacielu. Pozwól, że udzielę ci rady. Próba ominięcia Pounce’a i dogadania się z klientem poza jego plecami to bardzo zły pomysł. To nie jest człowiek, który przyjmie coś takiego wyrozumiale kto zresztą by przyjął? Chodzi mi jednak o to, że akurat ten człowiek naprawdę się wścieknie. Gerald De Havilland, nieco poirytowany wnikliwością Buoncontego, odwołał się do ironii: - No cóż, Baldassare, gdybym nie znał cię lepiej, pomyślałbym, że boisz się trochę pana Pounce’a. - Odrobina strachu czasem nie zaszkodzi, Geraldzie. Jest takie wasze angielskie powiedzonko o ciekawości, która zabija koty... Tutaj też może okazać się śmiertelna. - Mamy również powiedzenie, że kot ma dziewięć żywotów, Baldassare. - To znaczy? - W moim przypadku, że jeśli Pounce chce mnie obedrzeć ze skóry, musi mnie najpierw złapać. - Zawsze lekkomyślny optymista... wy, Anglicy, nigdy nie dorastacie. - Potrzebuję jakiegoś nazwiska, Baldassare, żeby od czegoś zacząć. Jestem pewny, że dalej jakoś sobie poradzę, więc nic nie powinno do ciebie wrócić. Buonconte spojrzał na niego poważnie, gładząc się po policzku. - Ten przedmiot... to coś cennego? - Na oficjalnym rynku na pewno. - Wielkie pieniądze? - Nie miliony, ale może pól miliona. Trzy czwarte przy dobrej reklamie. - Dolarów? - Funtów. Buonconte się zamyślił. - Oczywiście dla okultysty to może mieć wartość większą niż artystyczna.
- Może. - Girolamo Griffolino w Arezzo i hrabina Regina D’Ambrosio w Mediolanie. Ten pierwszy to kolekcjoner interesujący się okultyzmem, druga - okultystka zainteresowana sztuką. Oboje z pewnością dostatecznie bogaci. Ale działaj ostrożnie, przyjacielu, i pamiętaj, że nie usłyszałeś tych nazwisk ode mnie. - Nazwisk? Jakich nazwisk? Gerald pożegnał się z uśmiechem. Buonconte spoglądał za nim, dopóki De Havilland nie znikł w tłumie; jeszcze jeden przypadkowy przechodzień w upalny letni dzień, z marynarką przewieszoną przez ramię. Lubił tego człowieka za jego chłopięcy wdzięk, optymizm, brytyjskość i naiwność. Niemniej interesy rzadko bywają jednoznaczne, a w tym wypadku musiał być lojalny wobec kogoś innego. Wrócił do galerii i wykręcił dobrze znany numer, kręcąc z żalem głową nad okrucieństwem tego świata i ludzką dwulicowością. Po jednym dzwonku w słuchawce rozległ się dobrze mu znany głos. - Aurelian, jak się masz? Tu Baldassare. Właśnie dowiedziałem się czegoś, co zapewne cię zainteresuje. Zadowolony ze swoich osiągnięć Gerald De Havilland kupił sobie lody i udał się na Piazza San Marco, żeby zanurzyć się w bizantyjskich wspaniałościach, dopóki nie będzie trzeba wrócić do Mestre na spotkanie z Gianlucą i jego ciężarówką. Przy kawie i ciastku u Floriana zaczął rozmyślać nad planami. Z początku zamierzał trzymać obraz ukryty w biureczku, aż nadejdzie chwila przekazania go Pounce’owi. W zamiłowaniu do teatralnych gestów wyobrażał sobie, jak wchodzi do sklepu Orloca, w żaden sposób nie pokazując, że ma obraz przy sobie, i bawi się zdziwieniem tamtych dwóch. „Gdzie to jest? - pytają. - Tam gdzie było przez cały czas - odpowiada na to z uśmiechem. - Tu, w sklepie Victora, bezpiecznie zamknięte na klucz”. Oni gapią się na niego z otwartymi ustami, zastanawiając się, czy zwariował, a on zamaszystym krokiem podchodzi do biureczka, uruchamia ukrytą dźwignię i odsuwa blat, żeby pokazać ukryty pod nim skarb. Uśmiechnął się na samą myśl o tej scenie - byłaby doskonała. Byłaby, podkreślił w myślach, ponieważ nie zamierzał jej odgrywać. Nie było już mowy o przechowywaniu obrazu w sklepie Orloca, skoro musiał go trzymać pod ręką. Jeśli wskazówki Buoncontego naprowadziły go na dobry trop, trzeba będzie jak najszybciej zakończyć transakcję, przekazać przedmiot i uciekać do Londynu (albo gdziekolwiek indziej, pomyślał, zastanawiając się, ile może zarobić na bezpośredniej transakcji), zanim Pounce zorientuje się, że został wykiwany. Mógłby nawet pociągnąć jeszcze trochę kłamstwa z bankiem szwajcarskim, żeby zarobić nieco czasu i ukryć ucieczkę. Ale w tej chwili największym problemem pozostawało samo ukrycie przedmiotu. Musi znaleźć się w jakimś miejscu, które będzie zarazem wygodne, nierzucające się w oczy i bezpieczne. Wygodne, nierzucające się w oczy i bezpieczne - ta kombinacja słów uruchomiła wspomnienie, toteż De Havilland uśmiechnął się szeroko, kiwając głową ze zdumieniem. Oczywiście! Rozwiązanie samo się nasuwało: tak jakby instynkt przywiódł go we właściwe miejsce i czekał, aż umysł to sobie uświadomi. Musiał roześmiać się głośno (czym ściągnął na siebie spojrzenia ludzi siedzących przy sąsiednim stoliku), gdy zdał sobie sprawę z tego, jak doskonałym pomysłem był przyjazd tutaj. Królestwo Niebieskie - oto, gdzie trzeba się udać. Niewiele jest nazw mniej pasujących do ich właścicieli niż Regno del Cielo dla warsztatu szklarskiego w Murano. Jest to wąskie, ciemne pomieszczenie na tyłach kościoła San Pietro Martire. Wielu ludzi pozwalało sobie na żart, że jeśli to jest Królestwo Niebieskie (bo to właśnie znaczy ta nazwa), nie dziwota, że tak mało ludzi do niego wchodzi. Królestwo Niebieskie było tu od zawsze. „Nie sposób nie zdziwić się - pisał pewien osiemnastowieczny
podróżnik - że producent tak marnego szkła przetrwał tak długo”. Istotnie, gdyby przetrwanie było uzależnione od wyrobów warsztatu, ten dawno by już znikł. Ale Regno del Cielo oferuje inne usługi, które wyjaśniają poniekąd zawiły żart, jakim jest jego nazwa. Przecisnąwszy się przez ciasne drzwiczki, wchodzimy do maleńkiego pomieszczenia. Cechą charakterystyczną całego budynku jest to, że wszystko (drzwi, pokoje, klatki schodowe i podwórko) wygląda jak przecięte na pół. Drogę zastawia lada, za którą znajduje się dwoje drzwi i mężczyzna. Drzwi po prawej prowadzą na małe półpodwórko, gdzie mieści się warsztat szklarski. Po lewej stronie za drzwiami, starymi, nabijanymi ćwiekami, ciągnie się korytarz wypełniony od podłogi po sufit czymś, co na pierwszy rzut oka przypomina boazerię z ciemnego drewna, ale przy bliższym oglądzie okazuje się mnóstwem drzwiczek: cała ściana składa się z szafek. Człowiek siedzący między drzwiami to najnowsze wcielenie Fabrizia Favillego, który pięćset lat temu uzmysłowił sobie, ze przechowywanie tajemnic przynosi większe zyski niż wytop szkła. Nowe zajęcie przysporzyło mu przydomek Świętego Piotra, który od tego czasu nosili wszyscy jego potomkowie. Święty Piotr jest oczywiście strażnikiem kluczy, kluczy do Królestwa Niebieskiego. Fabrizio Favilla również strzeże kluczy i to bardzo wielu: kluczy od drzwiczek w korytarzu szafkami. Szafki te w swoim czasie zawierały liczne tajemnice - niektóre cenne same z siebie (klejnoty, obrazy, skrzynie z pieniędzmi), inne cenne wyłącznie dla ich posiadaczy (kompromitujące listy i dokumenty, a później również sfałszowane testamenty) - zawsze jednak szanowano tu anonimowość i wielce dbano o dyskrecję. Posiadanie jednego z kluczy do szafki (każda ma dwa, przekazywane w zamian za depozyt i zapłatę) jest gwarancją prawa do jej otwarcia. Nikt nie zadaje pytań, nie zapisuje nazwisk, nie wystawia rachunków. Jeśli ktoś zjawi się z drugim kluczem, gdy depozyt został już odebrany, jego sprawa. Zostaje mu pokazany pierwszy klucz i pusta szafka. Żadnych dyskusji. Był czas, że klucze służyły za monetę - niejeden młody rozpustnik, który stracił wszystkie pieniądze przy stoliku z kartami, stawiał w ostatnim desperackim geście klucze do jednej z szafek u Sanpietro. Wartość przechowywanych tam tajemnic była taka, że mało kto odmawiał. Jako strażnik kluczy Fabrizio Favilla został ochrzczony Świętym Piotrem, a jego warsztat - warsztat Świętego Piotra - zyskał wskutek tego miano Królestwa Niebieskiego. Tam właśnie skierował się (jak zwykle okrężną drogą) późnym popołudniem Gerald De Havilland, już po tym, jak wydobył przedmiot z biureczka Helen. Po spotkaniu z zakochanym Gianlucą w Mestre wynajął furgonetkę i przeniósł do niej mebel, po czym odjechał w ustronne miejsce, gdzie przełożył zawartość biureczka do płóciennego worka, w którym teraz leżała obok niego w motorówce mknącej po lśniących wodach laguny weneckiej. Niespodziewanie poczuł wyrzuty sumienia. Nie miało nic wspólnego z kiwaniem Pounce’a, ale z jego własną córką Helen. Zajmowanie się pięknymi lub tajemniczymi przedmiotami zawsze robiło na nim wielkie wrażenie - to prawdopodobnie nakłoniło go do pracy marszanda. Trzymanie przedmiotu w ręce wywoływało w jego umyśle skojarzenia tak żywe jak prawdziwe; stary naszyjnik przywoływał obraz pięknego dekoltu, na którym musiał niegdyś spoczywać; zapach i dotyk antycznego mebla wywoływał zjawy dawno umarłych domostw, do których mebel niegdyś należał. Dlatego gdy otwierał największą tajną przegródkę - było ich kilka - starego biureczka, przypomniał sobie żywo i boleśnie, jak pokazywał wszystkie te sekrety swojej córce, gdy była jeszcze dzieckiem. Jak ona kochała to biurko! To, co tak gładko powiedział Orlocowi: że nie odważy się pokazać teraz w Szwajcarii, uderzyło go nagle z całą siłą. Myśl, że może stracić kontakt z Helen, którą potraktował bez namysłu jak pionek w grze, uzyskała właściwy wymiar. Dziwne, nie byli ze sobą blisko, a jednak przerażała go myśl o całkowitym zerwaniu. Prawdę mówiąc, mimo że kochał swoją córkę, sama myśl o niej czyniła go bezradnym. Helen była tak zamknięta w sobie, tak pewna
siebie i samowystarczalna... To właśnie, pomyślał, sprawia, że czuję się zbędny. Co mógłbym dla niej zrobić, czego nie potrafiłaby sama osiągnąć? Miała wszelkie cechy osoby bardzo bogatej, a jej wykształcenie było niesamowite. Z westchnieniem uświadomił sobie, że za niewiele lat Helen zmieni się w młodszą wersję swoich ciotek - niczego niepotrzebujących, nikogo niepożądających. Powinien starać się częściej z nią widywać chociażby po to, żeby temu zapobiec. Może powinien odbudować więź, która istniała między nimi, gdy była młodsza. Miała dobre oko, świetny gust do sztuki; dzielili niegdyś wiele przyjemnych chwil, myszkując po sklepach z antykami i po aukcjach. Uśmiechnął się na to wspomnienie. Sfinks! Zupełnie o nim zapomniał. To było tajne hasło oznaczające, że coś trzeba zachować w tajemnicy przed ciotkami. Zachęcał często Helen do kupowania po spekulanckich cenach, a następnie sprzedawał gdzie indziej to, co kupiła, i dawał jej cząstkę zysku. Ciotki krzywiły się na takie wykorzystywanie majątku córki, gdyż widziały w tym wyłącznie jego własny interes. Pewnie, że coś na tym zyskiwał, ale dla Helen była to nauka, poza tym lubiła to. Uwielbiała też ukrywanie tych interesów przed ciotkami, które wypytywały za każdym razem, co kupili i ile wydali. Gdy zbliżali się zanadto do prawdy, starał się wpleść jakoś w rozmowę słowo „sfinks”, żeby ją ostrzec: metodą prościutką i zarazem jedną z najzabawniejszych było użycie słówka w kichnięciu. Roześmiał się głośno na to wspomnienie. - Sfinks! - wybuchnął do chusteczki. - Gesundheit! - powiedział siedzący obok niemiecki turysta. Na początek mógłby skontaktować się z nią we Florencji. Wyciągnął komórkę i wystukał numer Helen, ale kombinacja szumów i pisków przemieniła się w oświadczenie, że numer jest niedostępny. Po chwili wypełnionej przekleństwami i szperaniem po portfelu wydobył kartkę, na której nabazgrał, na żądanie ciotek, adres i numer telefonu hotelu, gdzie miała się zatrzymać. Oczyściwszy sumienie przez pozostawienie propozycji spotkania się następnego dnia na lunchu, wyruszył na poszukiwanie Królestwa Niebieskiego. Dwa koty przyczepiły się do niego na zalanej słońcem ulicy, ocierając chude ciała o jego nogi, ale odmówiły dalszego towarzystwa, gdy zagłębił się w ciasny przesmyk prowadzący w zatęchły Calle delle Chiavi Zaułek Kluczy, na którego końcu signor Sanpietro (przypominający bardziej krasnoluda niż człowieka) przyjął go w milczeniu. Sanpietro odezwał się wyłącznie w celu podania ceny, zanim odebrał od De Havillanda płócienny worek i sumę pieniędzy, w zamian za co wręczył mu dwa niespodziewanie nowocześnie wyglądające klucze. Na każdym wybity był numerek, do każdego przyczepiona niewielka etykietka z napisem „Własność pana Sanpietro, warsztat szklarski Regno del Cielo, Calle delle Chiavi, Murano”. Wróciwszy do furgonetki - sporo później, niż się spodziewał - przede wszystkim oderwał etykietkę od jednego z kluczy i wrzucił ją do kosza na śmieci. Wiedział przecież, co otwiera ten klucz, a po co miałby dowiedzieć się ktoś inny? Przyczepiony do pozostałych jego kluczy nie rzucał się w oczy. Drugi klucz natomiast stanowił problem. Najchętniej by się go pozbył, ale bujna wyobraźnia podpowiedziała zbyt wiele wersji opowieści, w której ktoś przebiegle wchodzi w jego posiadanie. Przyczepienie go do kółka z kluczami wydawało się bezsensowne - po co mieć kopię, którą można zgubić wraz z oryginałem? Trzymanie go osobno bez etykietki zwiększało tylko prawdopodobieństwo zguby. W końcu postanowił schować klucz do jednej ze skrytek w biureczku. Otworzył tym razem maleńki schowek - w nagrodę dostał batonik i srebrną trzypensówkę; najwyraźniej skarby jego córki. Wyjął batonik i położył na jego miejsce obok monety klucz wraz z etykietką.
Batonik przydał się wkrótce, gdy Gerald utknął w popołudniowych korkach - długa droga do Florencji zdecydowanie się wydłużyła.
4
Nazajutrz
Magiczny nastrój nocy rzadko trwa do rana. Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy jej ojciec, dojechawszy do Mestre, doszedł do wniosku, że nocna podróż nie była szczególnie potrzebna, Helen De Havilland obudziła się z podobnymi odczuciami w kwestii własnych nocnych przygód. Czy naprawdę musiała zrobić z siebie widowisko na oczach wszystkich tych ludzi? Gra w rugby, na litość boską! No i co to za pomysł, żeby łazić po dachu z tym chłopakiem? I ich pogawędka - obnażanie duszy przed całkiem obcym człowiekiem! Czy jej odbiło? Zupełnie jakby euforia towarzysząca konkursowi zadziałała jak alkohol: najpierw zmusiła ją do zrobienia mnóstwa szalonych, niespodziewanych rzeczy, a potem pojawił się kac. Na każde wspomnienie tego, co nawyprawiała, wciskała z jękiem głowę w poduszkę. Wyniosła i godna osobowość odzyskała jednak kontrolę do czasu, gdy Helen zeszła pół godziny później na śniadanie. Usiadła celowo samotnie przy stoliku w kącie sali, jakby chciała zniechęcić wszystkich do prób zbliżenia się do niej. Jake zauważył, że dziewczyna, z którą wieczorem siedział na dachu, przyszła spóźniona i wygląda bardzo poważnie ze spiętymi do tyłu włosami i zaciętą miną. Usiłował uśmiechnąć się na powitanie, ale nie dostał odpowiedzi. Wzruszył ramionami i zwrócił myśli ku znajdującej się w dzisiejszych planach wycieczce z przewodnikiem po Florencji - nie mógł się jej doczekać. Dołączył do grupki wypełniającej hol hotelowy i ku swemu zdumieniu usłyszał, że ktoś woła go po nazwisku: - Giacomo Giacometti! Giacomo Giacometti! Giacomo Giacometti, pomyślała Helen, słysząc to wołanie. Właśnie tak się nazywał, mimo że używał imienia Jake. I wcale nie był Włochem, pochodził ze Szkocji. Zastanawiała się, dlaczego w ogóle z nim rozmawiała. Nic ich przecież nie łączyło. Zaczęta myśleć o czymś innym. To już ostatni dzień pobytu we Florencji, jutro wszyscy rozjadą się do domów. Wcale nie miała ochoty wracać do szwajcarskiego mauzoleum. Wolałaby zostać we Florencji. Może kuzynka Laura udzieliłaby jej gościny. Kuzynka Laura była trochę zołzą, ale miała piękne mieszkanie. Ciotki by nie protestowały, aczkolwiek zapewne udawałyby, że są urażone tym, iż Helen woli towarzystwo kuzynki Laury od nich. One również uważały ją za zołzę. Ponieważ Helen nie zwykła zwlekać, gdy już coś postanowiła, wyjęła komórkę - i stwierdziła, że telefon nie działa. Dlaczego, spytała ogólnie świat, coś takiego zawsze musi przydarzyć się właśnie mnie? Inni ludzie najwyraźniej posługiwali się komórkami bez przeszkód. Jej telefon natomiast odmawiał posłuszeństwa, gdy tylko go potrzebowała. Nachmurzona przeszła do holu, żeby coś poczytać. Jake skończył rozmowę telefoniczną, do której został wezwany, z mieszaniną złości i urazy. Uraza była skierowana do jego rodziców i wszelkiej innej władzy łącznie z Bogiem, która miała moc wtrącania się w jego życie i wywracania go do góry nogami. Gniewał się zaś głównie na siebie: dlaczego nic nie powiedział? Dlaczego się nie sprzeciwił? Miał przecież plany na resztę lata: turniej piłkarski, wycieczka rowerowa z przyjaciółmi w okolice Argyll, no i przedstawienie teatralne, w którym na dziewięćdziesiąt procent zagra Claire Louise Foley (Dougie Mackinnon, który był kumplem jej brata, przysięgał, że zagra). Dlaczego więc jego prawujek Giro, który przeżył sto sześć lat, musiał wybrać akurat ten moment na zejście z tego świata? Pogrzeb miał być wielkim spędem rodzinnym: przyjadą Giacometti ze wszystkich
stron świata, nie tylko ze Szkocji, ale również z Ameryki i Australii. Wszystko razem potrwa pewnie z miesiąc - wystarczająco długo, żeby pokrzyżować jego plany. Ale dostrzegał w tym również logikę. Kiedy ojciec powiedział: „Wszyscy przyjeżdżamy, więc równie dobrze możesz zostać na miejscu”, on odparł: „Oczywiście”. A powinien zaprotestować: „Nie zostawiajcie mnie samego w tym obcym mieście, w którym nigdy wcześniej nie byłem”. A gdy ojciec powiedział: „Zadzwoń do kuzyna Gianniego w Neapolu i powiedz mu, że zostajesz”, on powinien był odrzec: „A kto to jest? Mam tylu kuzynów, że nie odróżniam jednego od drugiego. Że co? Świetnie się z nim grało w piłkę, gdy był u nas trzy lata temu?”. A on po prostu przytaknął i powiedział: „Tak, tato”. Na co ojciec powiedział: „Poradzisz sobie bez problemu z pociągiem, prawda? Chyba nie musisz przesiadać się w Rzymie, ale sprawdź na wszelki wypadek”. A Jake nie krzyknął: „Tato, to ja, Jake! Zgubiłem się kiedyś w Motherwell, na litość boską!”, ani też nie dodał: „Chciałem ci już dawno powiedzieć, że opuszczałem mnóstwo sobotnich lekcji w Klubie Włoskim i zamiast tego chodziłem na lody do kuzyna Ricciego”. Ojciec podsumował to wszystko pytaniem... a właściwie stwierdzeniem: „Dasz sobie radę, prawda? W końcu twój brat Ben nie był wiele starszy, gdy całkiem sam pojechał do Indii”. A Jake na to potulnie: „Oczywiście, że dam sobie radę, zamiast krzyknąć do słuchawki: Tato, czy ty naprawdę chcesz, żebym tłukł się pociągiem, prawie nie znając włoskiego, do wicestolicy światowej przestępczości? Może od razu powinienem pojechać na Sycylię? I czy przypadkiem nie zapominasz, że Ben jest moim najstarszym bratem i każdy spodziewa się po nim podobnych wyczynów, nie mówiąc już o tym, że wyglądał i zachowywał się jak dorosły, odkąd skończył dwanaście lat? On musiał się golić już w podstawówce!”. Nic z tego. Gdy odwołano się do jego poczucia męskości i dorosłości, mógł jedynie potulnie skinąć głową i powiedzieć: „W porządku, tato, możesz mi podać adres? I numer telefonu?”. Wrócił do holu dość nieszczęśliwy. Widok dziewczyny, z którą rozmawiał wczoraj wieczorem, poprawił mu nieco humor - jak ona się nazywała? Bardzo potrzebował w tej chwili starszej siostry, której mógłby się wyżalić, a ta dziewczyna - Helen, miała na imię Helen - wydała mu się najbliższa ideału siostry ze wszystkiego, na co miał szansę w najbliższej przyszłości. Jake miał dwie starsze siostry i brata młodszego od nich, ale starszego niż on. Jakiś dryf genetyczny przemienił tego brata w okresie dojrzewania w archetypowego włoskiego samca - bez przerwy musiał popisywać się przed siostrami swoim machismo. Zyskał na tym Jake, który w swym nieśmiałym chłopięctwie stał się beniaminkiem sióstr. Rzecz jasna miały w tym swój interes (musiał wysłuchiwać niekończących się opowieści o niewiernych chłopakach), ale i on odnosił wymierne korzyści (jak chociażby wtedy, gdy pozdychały mu traszki). Dlatego doskonale wiedział, jak powinien się zachować, gdy podszedł do panny Helen De Havilland zaczytanej w książce, z którą siedziała w holu hotelu Excelsior. Mało jest rzeczy równie irytujących, gdy się czyta, niż ktoś, kto stanie nawet nie bezpośrednio w zasięgu wzroku, ale nieco z boku, tak że jego obecność rysuje się gdzieś na granicy pola widzenia. Instynkt podpowiada, że powinieneś podnieść wzrok, żeby potwierdzić to ledwie widoczne naruszenie terytorium, ale jednocześnie nie chcesz odrywać się od książki. Oczywiście jest już za późno: uwaga została rozproszona. Jeśli taka osoba stoi spokojnie, przynajmniej wrócisz do lektury bez większej trudności. Ale oczywiście taka osoba nie stoi spokojnie. Wykonuje bez przerwy ruchy, które mają na celu jedynie przykucie twojej uwagi. Możesz oczywiście zmienić pozycję, odwrócić głowę, ale teraz jest ci wygodnie, a światło jest idealne, no i poza tym nie masz ochoty się poddać, no bo niby dlaczego - w końcu byłeś tu pierwszy. - Idź sobie! Nie widzisz, że czytam? - Nie przeszkadzam ci czytać.
Doskonale, pomyślał Jake. Kanał komunikacyjny otwarty. Jego siostra potrafiła wytrzymać dwadzieścia minut, zanim padło pierwsze słowo. - Właśnie, że przeszkadzasz. Nie możesz usiąść gdzie indziej? Myślałam, że wybierasz się ze wszystkimi na wycieczkę. - Też tak myślałem, tylko że miałem telefon z domu. Szczęściarz, pomyślała Helen. Chciałabym, żeby do mnie też czasem dzwonił ktoś z domu. - Umarł mój wujek. Brak odpowiedzi. Może zbyt mocny cios. Albo niewłaściwy krewny - ludzie nigdy nie wiedzą, czy wujkowie to coś bliskiego, czy dalekiego. - A właściwie mój prawujek. Nadal brak odpowiedzi. Cóż to za dziewczyna? - Miał sto sześć lat. - No i co? Nareszcie! - No i będzie wielki pogrzeb. Giacometti z całego świata zjadą się, żeby złożyć go do grobu. Więc zamiast jechać do domu, muszę tu zostać i czekać na nich wszystkich. - No to w czym problem? Prawdę mówiąc, ja właśnie zamierzałam zostać. - Jest znacznie gorzej. Muszę tu zostać całkiem sam i dostać się do Neapolu! - Ojej, biedny mały chłopczyk! Musi pojechać strasznie daleko, aż do Neapolu, całkiem sam! To już nieźle - ironia to dobry znak. Wskazuje na zainteresowanie, a może nawet współczucie. - Dobrze ci tak mówić, przywykłaś do podróży. A poza tym - tu dokonał szybkich obliczeń: ile ona może mieć lat? Zapewne szesnaście - masz osiemnaście lat i świetnie mówisz po włosku. Helen prychnęła, ale jego słowa jej pochlebiły. - Bardzo mi przykro, że muszę ci popsuć przyjemność uganiania się za starszymi kobietami, ale w październiku skończę piętnaście lat. - Żartujesz? Kiedy dokładnie? - Dwudziestego siódmego. - To tak jak ja. Moglibyśmy być bliźniętami! - Cóż za odrażający pomysł! A jednak, podobnie jak większość ludzi, przykładała wagę do zbiegów okoliczności, zwłaszcza związanych z datami urodzin. Poza tym książka przestała ją ciekawić, za to Helen odczuła potrzebę ruchu. - Słuchaj, jeśli naprawdę chcesz zobaczyć Florencję, to mogę cię oprowadzić. Możemy nawet wstąpić na dworzec i kupić ci bilet do Neapolu, jeśli chcesz. Sukces, pomyślał Jake, zdecydowany sukces. Nie mógłby spodziewać się więcej po rodzonej siostrze. Helen byłaby świetnym przewodnikiem. Znała się na rzeczy, miała ponadto niezły trening: niektóre z jej ciotek od czasu do czasu uważały za swój obowiązek zapoznanie jej z cudami Florencji. To, co zaprezentowała Jake’owi, było w dużej mierze doskonałą karykaturą ich wysiłków. Miała dar mimiczny, a słońce i autentyczna miłość do tego miasta napełniły ja wigorem, toteż dała doskonałe przedstawienie, dorównujące temu, gdy Jake przedstawił życie swojej rodziny poprzedniego wieczoru. Jake z kolei umiał być dobrym słuchaczem, aczkolwiek w tym wypadku nie nastręczało to trudności. Zobaczyli wszystkie ważne zabytki, zjedli lody, kupili bilet dla Jake’a, przećwiczyli jego rozmowę z kuzynem Giannim, gdy
zadzwoni do niego z dworca w Neapolu. A następnie stanęli na Ponte Vecchio i przyglądali się rybom usiłującym nie dać się znieść prądowi rzeki płynącej pod starym mostem. - Jak myślisz, czy Dante też tak kiedyś robił? - spytał Jake. - To zależy od tego, jak vecchio jest ten ponte. Jake się roześmiał. - Dzięki, Helen, za wszystko. Ze mnie oprowadziłaś po mieście, kupiłaś bilet i tak dalej. To znaczy wiem, że dla ciebie to nic wielkiego, ale strasznie się tego bałem. Zawsze jestem pewny, że stoję na niewłaściwym przystanku albo że wsiadłem do złego pociągu - i to w Szkocji! Ale myślę, że dotrę do Neapolu, a tam z pewnością będzie tłum kuzynów gotowych przygarnąć mnie na łono rodziny. Helen poczuła drobne ukłucie zazdrości, gdy tak obojętnie mówił o rzeczach, których nigdy nie doświadczyła. Jake wyczuł jej niepokój. - A ty co będziesz robić? Zostaniesz tutaj? - Na chwilę, jeśli uda mi się skontaktować z kuzynką Laurą. - A potem? - Zapewne wrócę do domu, do wesołego towarzyskiego młyna. Nie mówmy o tym, czuję nudę na samą myśl. - A na co naprawdę miałabyś ochotę? To znaczy teraz? Pytanie ją zaskoczyło: nikt nigdy nie pytał jej o coś takiego. Na co naprawdę miałaby ochotę? Zmarszczyła brwi, wpatrując się w ryby. - Chciałabym, żeby zadzwonił mój tato i zaprosił mnie jutro na lunch. Ale na to nie ma szans. - Niby dlaczego? Nie bądź taką pesymistką. - Po pierwsze mój telefon się zepsuł. A poza tym on po prostu nie robi takich rzeczy, tyle. Chodź, powinniśmy już wracać. Magiczny nastrój, przywołany na chwilę, pęki znów jak bańka mydlana. Wlekli się ponuro do hotelu, myśląc jedynie o tym, że jest upal, bolą ich nogi, w gardłach im zaschło, a żołądki mają puste. Wchodząc do holu, wiedzieli, że rozejdą się każde w swoją stronę. Helen skierowała się już w stronę windy, gdy usłyszała swoje nazwisko. Zatrzymała się z gniewem; wyobraziła sobie już chłodny prysznic zaraz po przyjściu do pokoju. O co znowu chodzi? Oczywiście, zlitujesz się nad kimś na kilka godzin, to nie dadzą ci spokoju przez resztę życia! O co znowu chodzi temu głupkowi? Co pokazuje? - Helen, czy to ty? - Nie, to jest cholerna tablica ogłoszeń. Ja jestem tutaj. - Bardzo zabawne! Tu jest napisane: „Helen De Havilland - wiadomość telefoniczna w recepcji”. Serce zabiło jej mocniej - to niemożliwe! A jednak. Jake był na tyle chytry, że nie poszedł, stał się więc pierwszym beneficjentem promiennego uśmiechu Helen, którym po chwili obdarzyła także dziewczynę w recepcji, dwóch portierów i kelnera. - Czyżby złe wieści? Roześmiała się. - Miałeś rację: zadzwonił! Jake poczuł dziwne zadowolenie z siebie, jakby to on był sprawcą tego wydarzenia. - A widzisz, mówiłem, że nie powinnaś być pesymistką. I jak - idziesz na lunch? - W Gallo Nero o wpół do pierwszej.
- Fantastycznie. Bardzo się cieszę. Widzisz, czasem marzenia się spełniają. Helen, niewypowiedzianie szczęśliwa, chwyciła go w ramiona i razem odtańczyli kilka kroków, które zaprowadziły ją do windy, gdzie dygnęła z powagą. - Dziękuję, szlachetny panie. - Ależ nie ma za co, droga pani. Jake ukłonił się. Kelnerzy bili brawo. Winda przyjechała.
5
Mały nocny gość
Gerald De Havilland dotarł do Florencji jeszcze później, niż się spodziewał. Jak gdyby nie dość było korków, znalazł się w samym środku nieprzyjemnego zajścia w barze przy autostradzie. Ledwie zdążył usiąść w wyglądającym na spokojny ciemnym kącie, kiedy uświadomił sobie, że przy sąsiednim stoliku siedzi ktoś oparty o ścianę i chrapie. Alkoholowy odór wyraźnie wskazywał na przyczynę drzemki. Przyjrzawszy się lepiej, De Havilland zobaczył, że jest to młoda kobieta o wyglądzie Cyganki. W chwili gdy zastanawiał się, czy przesiąść się do innego stolika, kobieta wstała gwałtownie i rozejrzała się dookoła, zdradzając wszelkie oznaki zaskoczenia. Wyglądała, jakby czegoś szukała - i to z coraz większą desperacją. Wodziła wokół półprzytomnym wzrokiem, po czym zaczęła pełznąć po podłodze, jęcząc i gadając do siebie w jakimś niezrozumiałym języku. Jej głowa wynurzyła się nagle i niepokojąco po drugiej stronie stolika Geralda De Havillanda. Powiedziała coś, co sądząc po intonacji, było pytaniem, ale język pozostawał niezrozumiały. Powtórzyła pytanie jeszcze raz; w szeroko otwartych oczach malowało się zdumienie, że ktoś jej nie rozumie albo nie chce zrozumieć. Następnie zaczęta bełkotliwie krzyczeć, rwać włosy i drzeć ubranie, wskazując cały czas na De Havillanda. Zamieszanie przyciągnęło właściciela baru, który szybko dokonał oceny sytuacji. Chwycił Cygankę, odepchnął ją niezbyt delikatnie na bok, a całej tej akcji towarzyszył potok ostrych słów, wśród których przewijał się często wyraz polizia. Wypchnął ją za drzwi, ale nie tak łatwo było się jej pozbyć. Po chwili spokoju wpadła z powrotem do baru jak wściekłe tornado, wrzeszcząc i krzycząc, po czym ruszyła od razu w kierunku właściciela. On jednak najwyraźniej był przyzwyczajony do podobnych incydentów, ponieważ odsunął się na bok ze zwinnością nielicującą z jego potężnymi kształtami, po czym przewrócił kobietę silnym ciosem w bok głowy. Upadla jak worek ziemniaków. Właściciel zawołał do kogoś na zapleczu, żeby wezwał policję, podczas gdy sam zabrał się do cucenia kobiety, którą dopiero co pozbawił przytomności. Radiowóz policyjny musiał być gdzieś w pobliżu, ponieważ przyjechał niemal natychmiast. Właściciel - zapewne usiłując odwrócić uwagę od faktu, iż nadużył siły skierował policjantów do Geralda De Havillanda. Jeden z nich podszedł, podczas gdy drugi zajął się oszołomioną Cyganką. Gerald De Havilland opisał dokładnie całe zajście, podkreślając wyraźną rozpacz kobiety i wrażenie, że coś zgubiła. Bojąc się, żeby nie zajęło mu to zbyt wiele czasu, nie opisywał dokładnie, jak postąpił właściciel baru, tylko ograniczył się do stwierdzenia, że „wyrzucił ją za drzwi”. Policjant nie wypytywał go długo, notatki robił skromne; najwyraźniej sprawa nie wydała mu się istotna. Kiedy skończył, De Havilland zapytał, czy może odjechać, a policjant nie miał nic przeciwko temu. Towarzyszył świadkowi aż do miejsca, w którym jego kolega przesłuchiwał Cygankę. Sprawiała teraz wrażenie znacznie spokojniejszej (może za sprawą policyjnych mundurów), choć wciąż zapewne kręciło jej się w głowie. Gdy De Havilland usiłował przejść obok nich, znów zdarzyło się coś nieprzyjemnego. Policjant najwyraźniej wypytywał kobietę o jakiś dowód tożsamości, ponieważ szukała czegoś po kieszeniach, po czym nagle wyciągnęła zwitek banknotów dolarowych. De Havilland uśmiechnął się litościwie - oto przyczyna niepokoju. Miał tylko nadzieję, że jak już znalazła pieniądze, zdoła przekonać policjantów, że ma prawo je posiadać; wyglądało to na pokaźną sumkę. Spodziewał się wybuchu radości, ale kobieta cisnęła pieniądze jak najdalej od siebie, jakby wyciągnęła z kieszeni jadowitego węża. Wybałuszyła oczy i powtórzyła to
słowo, którym wcześniej zwracała się do niego, po czym rozejrzała się po twarzach przyglądających się jej ze zdumieniem ludzi. Nagle, jakby coś zaskoczyło, zebrała się w sobie z wysiłkiem i powiedziała po włosku z silnym akcentem, z trudem składając słowa: - Moje dziecko, ukradli moje dziecko! De Havilland spojrzał na policjantów, ale nie dostrzegł w ich oczach współczucia. Skinęli tylko głowami i wymienili spojrzenia, jakby mówili: „Wiemy, co się tu dzieje”. Ten brak reakcji zaskoczył go do tego stopnia, że zapytał policjanta, który go wcześniej przesłuchiwał, o co w tym wszystkim chodzi. Policjant wzruszył ramionami, wzniósł oczy do nieba i wyszedł z De Havillandem na zewnątrz. Był to starszy, sympatycznie wyglądający mężczyzna. - Cyganie! - powiedział. - Sprzedała swoje dziecko. - Sprzedała? Powiedziała, że je ukradziono. - Tak, teraz, gdy wytrzeźwiała, zrobiło się jej żal. Ale oni tak właśnie robią: spijają ich, po czym proponują pieniądze za dzieci. - Kto? - Rekieterzy. W całej Europie jest coraz trudniej z adopcją. Pary, które marzą o dziecku, zrobią wszystko. Ci ludzie, rekieterzy, żerują na tym: bogaci i zrozpaczeni z jednej strony, biedni i zrozpaczeni z drugiej. Historia stara jak świat, takie odnoszę wrażenie. - Czy da się coś zrobić w tej sprawie? To znaczy odzyskać jej dziecko? Policjant rzucił mu spojrzenie sugerujące bardzo wyraźnie, że nie było to mądre pytanie. - Oczywiście dopełnimy wszelkich formalności. Kobieta prawdopodobnie zostanie deportowana. - Za to, że ukradziono jej dziecko? - Za to, że je sprzedała. Widział pan pieniądze - nie zarobiła ich żebraniem na ulicy. A jeśli chodzi o dziecko, to zapewne jest już za granicą. To międzynarodowa siatka. Ale jeśli pana to pocieszy, dziecku będzie teraz z pewnością lepiej. Poklepał De Havillanda po ramieniu i poczęstował papierosem. Gerald odmówił i odszedł w swoją stronę. Gdy dotarł wreszcie do Florencji, Orloc nie był w najlepszym nastroju do wysłuchiwania wyjaśnień. - Już zaczęło mi się wydawać, że w ogóle się nie zjawisz. - Powiedziałem ci, Victorze, że jak się czegoś podejmuję, to doprowadzam to do końca. Orloc wydał z siebie dźwięk, zawierający wyraźną sugestię, że pozwala sobie mieć na ten temat odmienne zdanie. Wspólnymi siłami przenieśli biureczko do zagraconego, źle oświetlonego sklepiku. - A jak tam postępy w kwestii ekspertyz? - Wszystko na najlepszej drodze. Mój pierwszy kontakt zaproponował cenę, której trudno będzie dorównać. Ale mimo wszystko zapytam jeszcze jedną osobę, bo może będzie szybciej. Do jutra wszystko powinno się wyjaśnić. - Mojemu klientowi nie podoba się to wszystko. Rozmawiałem z nim dziś po południu. Wyczuwa w tym jakiś podstęp. - Mam nadzieję, że wstawiłeś się za mną, Victorze! - Przekazałem mu tylko to, co mi powiedziałeś, ale on nie jest zadowolony. Dla twojego dobra, Victorze, radziłbym ci się pospieszyć. Mój klient nie należy do cierpliwych. Jeśli dojdzie do wniosku, że zwlekasz, bo chcesz uzyskać lepszą cenę... podejmie odpowiednie kroki. Może to tylko gra świateł, ale Geraldowi De Havilland wydało się, że Orloc się wzdrygnął.
- Nie martw się, Victorze, dostarczę towar. Moje słowo jest coś warte, mówiłem ci. - To nie mnie musisz przekonać, Geraldzie. Pamiętaj o tym, proszę. Pożegnali się w mrocznym pokoju. Wpatrujący się w wychodzącego gościa Orloc jeszcze bardziej niż zwykle przypominał olbrzymiego owada o wielkich lśniących oczach. De Havilland zajechał furgonetką do hotelu; odda ją do wypożyczalni rano. Teraz potrzebował przede wszystkim całej nocy snu. Niepokój ogarnął go, gdy tylko znalazł się na swoim piętrze w hotelu. Światła były przygaszone, cień rozpraszały jedynie lampki znaczące drogę ewakuacyjną. Gdy podszedł do drzwi pokoju, wydało mu się, że coś poruszyło się w pobliskim cieniu między dwiema lampkami, gdzie mrok był najgęstszy. Nie był to żaden konkretny kształt, bez trudu więc wytłumaczył sobie, że to tylko złudzenie związane z przyzwyczajaniem się wzroku do ciemności. A może to był kot? Wielki kot. Podszedł bliżej i oczywiście przekonał się, że nic tam nie ma. Ale gdy podniósł wzrok, wydało mu się, że znów coś dostrzegł, tym razem pomiędzy dwiema następnymi lampkami. To złudzenie, pomyślał, zawsze pojawia się w tej samej odległości od oka. A jednak nie uspokoiło go to całkowicie. Gdy szukał w kieszeni klucza, ciemność się pogłębiła lampki niemalże zgasły. W myślach De Havillanda pojawiło się nieprzyjemne podejrzenie, że coś czai się w ciemności, trzymając się na granicy wzroku. Poczuł, jak narasta w nim strach. Odkaszlnął dla odpędzenia mary i zdecydowanym ruchem nacisnął klamkę. Celowo odparł pokusę uchylenia tylko drzwi, wślizgnięcia się do środka i natychmiastowego zatrzaśnięcia ich za sobą. Przeciwnie - otwierał je powoli, przytrzymując na chwilę, zanim zrobił krok do przodu. Światła za jego plecami zamigotały i zajaśniały na powrót. Widzisz? - skarcił samego siebie. To tylko wahania napięcia. Zamknął drzwi i niemal potknął się w progu, jakby otarł się o kota, który przemknął pomiędzy jego nogami. Sięgnął do kontaktu, ale usłyszał jedynie ciche trzaśniecie, a pokój pozostał, jak był - oświetlony jedynie słabą poświatą zza okna. A niech to! Jest jeszcze lampka przy łóżku, a jeśli ona też nie działa, to Bóg mu świadkiem, każe portierowi obudzić dyrektora, żeby własnoręcznie zmienił żarówki. Ten nagły wybuch gniewu zawiódł go do łóżka, gdzie z ulgą stwierdził, że lampka działa. Roześmiał się głośno. To był długi dzień, pomyślał, a wzrok już nie ten. A może raczej nerwy, prawdę mówiąc. Zdecydowanie należy mu się coś z barku. Otworzył niewielką lodówkę, nie zwracając uwagi na pękate butelki piwa Nastro Azzuro. Potrzebuje czegoś nieco mocniejszego: whisky albo piwo imbirowe, coś w tym stylu. Zdjął buty i skarpetki, rzucił kurtkę na krzesło, poluzował kołnierzyk koszuli. Z drinkiem w ręce podszedł z powrotem do łóżka. Czy w dalekim ciemnym kącie coś się przypadkiem nie czai? Nie zaczynaj od nowa! Wyciągnął się na łóżku i pociągnął potężny łyk. Drink zaraz się skończy - trzeba było wziąć jeszcze jeden. Te piekielne małe buteleczki zachęcają do picia, a potem okazuje się, że twój rachunek zwariował. Niech diabli wezmą biedę! Postawił szklaneczkę na szafce nocnej i poszedł po następną. Wrócił z całą alkoholową i niealkoholową zawartością lodówki, powstrzymując się od rzucania spojrzeń w ciemny kąt pokoju. Pożałujesz tego rano, powiedział do siebie, mieszając gin z tonikiem. Bezpośredni efekt był jednak zgodny z oczekiwaniami: ciało rozluźniło się, myśli spowolniły bieg, pojawiła się senność. Ostatnim wysiłkiem woli sięgnął do szafki i zgasił lampkę. Gdy byt dzieckiem, zdarzały mu się koszmary senne, w których nie mógł ruszyć się z łóżka. Nie tak jakby był przywiązany, ale jakby ciało po prostu nie słuchało rozkazów. Nie potrafił ruszyć nawet małym palcem - wiedział, że powinien umieć to zrobić, ale jakby zapomniał. Teraz czuł się tak samo. Śniło mu się, że otworzył oczy i zobaczył pokój oświetlony dziwaczną błękitną poświatą. Jej źródłem był przeciwny kąt pokoju, ale kiedy Gerald
spróbował podnieść głowę, żeby przyjrzeć się lepiej, okazało się, że nic z tego. Nie mógł również ruszyć ręką ani nogą - był jak sparaliżowany. Źródło światła przybliżało się, teraz znajdowało się już w nogach łóżka. Mógł poruszać oczami, ale okazało się, że przeszkadza mu własna twarz - jak wtedy gdy usiłujesz się przyjrzeć własnym stopom, a głowę masz odchyloną do tyłu. Do tej pory odczuwał głównie zdziwienie i ciekawość, nie strach, ale nagle poczuł dotyk dłoni na nagiej stopie. Chciał krzyknąć, ale mu się nie udało. Dłoń (sprawiała wrażenie małej) chwyciła go mocno za stopę. Po chwili rozległ się dźwięk i poczuł coś, czego w pierwszej chwili nie potrafił określić - aż wreszcie zorientował się zaskoczony, że ktoś obcina mu paznokcie. Dziwaczność tego odkrycia odgoniła strach - cóż tu się, u diabła, dzieje? Dłoń puściła jego stopę, a błękitna poświata poruszyła się wzdłuż łóżka i wreszcie zdołał ją zobaczyć. Na wysokości jego głowy stało dziecko - dziewczynka może pięcio-, najwyżej sześcioletnia. Jej skóra, ubranie i włosy pokrywała błękitna luminescencja. Twarz pozbawiona była wyrazu, oczy spuszczone, powieki opadające. Wyglądała niemal jak lunatyczka. W tej nieruchomej, pokornej postawie było coś nieskończenie żałosnego. Po chwili uniosła rękę i De Havilland dostrzegł nożyczki do paznokci. Przyglądał się z zaciekawieniem, jak wyciągnęła do niego drugą dłoń i (wciąż nie podnosząc wzroku) wymacała kosmyk włosów. Drobne zimne paluszki dotknęły jego skroni. Ujęły delikatnie kosmyk, naciągnęły go i - ciach! Odcięty. Co mu to przypomina - odcięcie włosów? Spojrzał ze zdumieniem na małą, pozbawioną wyrazu twarzyczkę. Powieki uniosły się, a De Havilland zadrżał z przerażenia. Oczy, które na niego spojrzały, były wielkie, ciemne i potwornie złe. Był pewny, że nie są to oczy tej dziewczynki, ale kogoś innego spoglądającego poprzez nią. Przerażenie przełamało paraliż, uniósł więc dłoń, aby zasłonić się przed tym straszliwym spojrzeniem. Obudził się z walącym mocno sercem, dysząc ciężko. Pokój tonął w ciemności. Powidok potwornych oczu pozostał - samych oczu, nie dziewczynki - toteż Gerald sięgnął do przełącznika światła. Usiadł, wciąż dysząc, przycisnął dłonie do policzków i potrząsnął głową, żeby odgonić marę. Co za oczy! Brrr. Zdjął resztę ubrania i wyciągnął się na powrót w łóżku, tym razem nie gasząc lampki. W końcu zapadł w głęboki, pozbawiony marzeń sen. Rano nie pamiętał nocnych zdarzeń. Zdziwił się tylko, gdy podczas golenia zauważył, że włosy nad czołem są dziwacznie postrzępione. Wiedziony lękiem, którego źródła jeszcze sobie nie uświadamiał, nachylił się, żeby obejrzeć stopy i dostrzegł, że trzy paznokcie są dokładnie obcięte. Myśli zawirowały. Usiadł ciężko na sedesie, wpatrując się bezsensownie we własne stopy i dłonią przesuwając po włosach. Poczuł nawrót paniki, gdy przypomniał sobie te straszliwe oczy wpatrujące się w niego z pozbawionej wyrazu twarzy dziewczynki. Coś, co dotychczas uważał jedynie za szczegóły bajek, nagłe wydało mu się przeraźliwie bliskie i realne: włosy i kawałki paznokci, fragmenty żywego ciała, używane były w czarnej magii, żeby zdobyć kontrolę nad osobą, do której należały. Uświadomił sobie, że drży. Coś podpowiadało mu, że pełne złości oczy, które się w niego wpatrywały, należały do Aureliana Pounce’a. Powiedzieć, że wypadek zdenerwował go, byłoby sporym niedomówieniem - De Havilland znajdował się na skraju paniki. Lubił opowieści niesamowite - pozwalały zanurzyć się w bezpiecznym strachu, ponieważ wiedział, że tak naprawdę są tylko opowieściami. Można było zamknąć książkę, a wraz z nią odsunąć lęk, do czasu gdy znów przyjdzie chętka na przyjemny dreszcz. Ale teraz, kiedy takie rzeczy pojawiły się w jego życiu, czuł odrazę i przerażenie. Nie usiłował nawet znaleźć racjonalnego uzasadnienia. Ostrzeżenie Baldassare
Buoncontego, aluzje Orloca, to, czego dowiedział się o Pouncie z innych źródeł - wszystko to upewniło go, że na jego tropie znalazło się coś okropnego, toteż czuł przede wszystkim nieodpartą potrzebę ucieczki. Gdyby zdołał dostać się do Londynu, na własne terytorium, wszystko od razu nabrałoby jaśniejszych barw. Poza tym gdzieś na dnie jego umysłu czaiła się myśl o tym, żeby między nim a prześladowcami znalazła się płynąca woda. Nie potrafił zebrać myśli. Zbyt wiele spraw było do rozważenia, a za mało czasu, ponieważ trzeba uciekać. Transakcja może poczekać - przedmiot jest bezpieczny tam, gdzie go ulokował. Nic go nie powstrzyma od wyjazdu natychmiast i najkrótszą drogą. Nagle przypomniał sobie o córce i obiecanym lunchu. A niech to! W zasadzie może do niej zadzwonić skądkolwiek. Nie pierwszy raz sprawi jej zawód, pomyślał z żalem. Może lepiej wysłać liścik. W tej samej chwili przypomniał sobie o drugim kluczu. Dlaczego włożył go do biureczka? Nagle uznał, że klucz, zamiast leżeć bezpiecznie w miejscu, gdzie nikomu nie przyjdzie do głowy zajrzeć, znajduje się rozpaczliwie na widoku. Wystarczy drobne zainteresowanie Orloca. Z pewnością widywał podobne biurka, był przecież zawodowcem. A jeśli Gerald wzmógł ciekawość swoją jazdą po mebel? - bardzo niebezpieczne, klucz z pewnością zostanie odnaleziony. W końcu uczepił się jednej myśli: że wszystko jeszcze można odkręcić. Zwrócić obraz do kolekcji (ciotki nie mają pojęcia, że zamierzał go ukraść), a samemu zaszyć się w Londynie. Wszystko wróci do punktu wyjścia, jakby się nigdy nie zdarzyło, a koszmar się skończy. Gerald wyplącze się ze straszliwego świata Aureliana Pounce’a i nigdy, ale to nigdy więcej nie zbliży się do niego. Myśl, że Orloc mógłby znaleźć drugi klucz i odebrać obraz, była jak kij wsadzony w rozkręconą machinę niepozbieranych myśli - dopóki nie zrobi czegoś w tej sprawie, nigdzie się nie ruszy. Musi najpierw pojechać do Wenecji, do Murano, i samemu odzyskać obraz. Przez jakieś dwie sekundy wydawało się to świetnym pomysłem. A potem przyszło mu do głowy, że Pounce z pewnością wie, gdzie się zatrzymał i zapewne go obserwuje. Nie, najpierw trzeba się wymknąć, skoncentrować na uniknięciu pościgu, a potem będzie można wrócić i odebrać obraz - pozostaje mieć nadzieję, że w tym czasie Orloc nie zainteresuje się zbytnio biureczkiem. Chyba że... W jednej z tych iluminacji, które zdarzały mu się w podbramkowych sytuacjach, ujrzał całkiem inne rozwiązanie: biureczko w miejscu, w którym je zostawił, w zagraconym sklepiku Orloca, i kogoś, kto ogląda je mimochodem, jak każdy przeciętny klient. Ale też kogoś, kto w chwili, gdy Orloc się odwróci, otworzy skrytkę i zabierze klucz. Ten sam ktoś będzie następnie mógł bezpiecznie udać się do Murano i odebrać obraz. Ktoś, do kogo on może wysłać wiadomość bez budzenia podejrzeń, nawet jeśli jest obserwowany. Ktoś, komu może wysłać wiadomość wyglądającą niewinnie dla wścibskich oczu, ale całkiem czytelną dla adresata. Znalazłszy wreszcie coś, na czym potrafił skupić myśli, zabrał się do pisania liściku.
6
Kradzież w biały dzień
Jake ledwie rozsiadł się w holu hotelowym, kiedy usłyszał wywoływane nazwisko Helen. Widział ją wcześniej na śniadaniu, ale zaraz potem pobiegła do miasta na zakupy. Wróciła obładowana i popędziła do pokoju, skąd wyszła chwilę później, w nowym ubraniu wyglądała wspaniale. Wręcz promieniała radością - zmiana była niewiarygodna. - Świetne ciuchy - powiedział Jake. Helen uśmiechnęła się szeroko. - A to dla ciebie. Rzuciła mu niewielki, ale dość ciężki pakunek. Rozpakowawszy go, zobaczył małego dzika z brązu, pięknie odlanego, błyszczącego jak mosiądz, tam gdzie był wypolerowany, ale ze śladami zielonej śniedzi w zagłębieniach. - To aluzja do tego, że jestem dzikusem? Roześmiała się. - To porcellino, głuptasie! Nie pamiętasz? Pokazywałam ci go wczoraj na Mercato Nuovo. Pogłaskałeś go po ryjku na szczęście. Wyciągnęła rękę i przebiegła palcami po nosie Jake’a, zatrzymując się na moment na samym czubku. - Życz mi szczęścia, Jake. - Powodzenia, Helen. I dzięki! Powiedział to już do jej pleców - odeszła żwawym krokiem, przeskakując po dwa stopnie na schodach przed hotelem. Pewnie powinienem im powiedzieć, gdzie ona jest, pomyślał Jake, słysząc jej nazwisko. Gdy przechodził przez hol, zatrzymał go portier. Rozpoznał w nim jednego z tych, którzy oglądali ich improwizowany taniec poprzedniego wieczora. W ręce trzymał paczkę. - Pańska przyjaciółka, signor... czy jest z panem? - Nie, ale wiem, gdzie jest. Wyszła na lunch ze swoim ojcem do Gallo Nero. - Właśnie nadeszła przesyłka dla niej, chłopiec, który ją przyniósł, mówił, że to pilne. - Mogę odebrać, jeśli pan chce. - Może pan, signor? To bardzo miło z pana strony. Niestety moje nogi są już nieco za stare na gonienie za młodymi pannami. Ale pan z pana zdrowiem i siłą! - Nie ma problemu - powiedział Jake od drzwi. Niewielki problem jednak był, Jake uświadomił to sobie w połowie ulicy, mianowicie nie miał pojęcia, gdzie jest Gallo Nero. Miał jednak misję do wykonania, niełatwo więc byłoby zawrócić go z drogi. Gdy okazało się, że wszystkie zaczepiane na ulicy osoby to turyści, postanowił rozpytać się w sklepach, co okazało się słuszną decyzją. Niemniej zajęło mu sporo czasu, zanim z zalanej słońcem ulicy zagłębił się w podziemny chłód i mrok Gallo Nero, zalegający w dawnej piwnicy poniżej poziomu ulicy. Helen siedziała samotnie przy stoliku naprzeciwko drzwi, a gdy wszedł, na jej twarzy pojawił się wyraz nadziei, którym - jak boleśnie sobie uświadomił - musiała witać każdego, kto wchodził tak jak on i zatrzymywał się w drzwiach, żeby pozwolić wzrokowi przyzwyczaić się do ciemności. Każdą sylwetkę rysującą się na tle jasnego światła dnia. Gdy
zaś wszedł do środka, a ona zorientowała się, kim jest (a raczej kim nie jest), jej twarz ściągnęła się w wyrazie nieszczęścia. Zdumione oczy wydawały się większe niż zwykle, usta ścisnęły się w wąską kreskę, podbródek zadrżał lekko. „Zawsze miej przy sobie czystą chusteczkę” - mawiała jego mama, a Jake trzymał się wiernie tej zasady, aczkolwiek dotychczas nie okazała się zbyt przydatna. Teraz jednak z zadowoleniem sięgnął do kieszeni i zaoferował Helen zamiast słów spory kawałek wykrochmalonego lnu. Czający się w pobliżu kelner, który najwyraźniej uznał, że to Jake jest spóźnialskim, który przyprawił młodą damę o taką rozpacz, zbliżył się, żeby przyjąć zamówienie, zanim wydarzenia potoczą się dalej, a jego szansa umknie. „Jedzenie to wspaniały pocieszyciel” - mawiał z kolei jego ojciec i była to równie ważna maksyma rodzinna. Ojciec był właścicielem Garibaldiego, jednej z najznakomitszych restauracji w Glasgow. A Helen właśnie w tej chwili, z twarzą ukrytą w chusteczce, wyglądała na kogoś, kto bardzo potrzebuje pocieszenia. Czując się - nareszcie - panem sytuacji, jako że znalazł się w otoczeniu, do jakiego przywykł od najwcześniejszego dzieciństwa, Jake wziął do ręki menu, przebiegł je fachowym wzrokiem, po czym szybko złożył zamówienie dla nich obojga. Ta profesjonalna szybkość zrobiła wrażenie na kelnerze. Helen wyjrzała zza chusteczki, siedziała teraz z głową wspartą na rękach i przedstawiała sobą obraz nędzy i rozpaczy. Poruszyła ustami, usiłując wymówić jakieś słowa, ale najwyraźniej nie mogła. Jake nigdy w życiu nie widział podobnej kupki nieszczęścia. Wyciągnął paczkę. - To przyszło do ciebie zaraz po tym, jak wyszłaś. Usiłowałem cię dogonić, ale trochę się zgubiłem. Wpatrywała się w niego wielkimi oczami, nic nie rozumiejąc. - Nie przyszedł! - Wybuchnęła płaczem i ponownie skorzystała z chusteczki. Jake’owi nie przychodziło do głowy nic, co można by powiedzieć w takiej sytuacji, siedział więc przysłuchując się istnej symfonii łkań i chlipań. Nagle Helen otrząsnęła się, wciągnęła powoli powietrze przez nos i westchnęła. Przetarła oczy chusteczką i powiedziała jakby nigdy nic: - Nie mam pojęcia, dlaczego robię z tego taką sprawę. To przecież nie pierwszy raz. Pokiwała głową, jakby chciała się otrząsnąć z resztek rozpaczy. Był to imponujący pokaz samokontroli: jeszcze przed chwilą była uosobieniem nędzy i rozpaczy, teraz zaś spoglądała na Jake’a z uniesionymi brwiami i ustami rozchylonymi w kpiarskim półuśmiechu - wyraz twarzy odpowiadający zapewne wzruszeniu ramion. Parsknęła. - O czym to mówiłeś? - To przyszło zaraz po twoim wyjściu. Powiedziałem portierowi, że wiem, gdzie jesteś, więc pozwolił mi odebrać. Pojawił się kelner z dwoma pełnymi talerzami. - Muszę wyjść ogarnąć się trochę. Wyglądam z pewnością jak straszydło. Wymknęła się od stolika, zabierając ze sobą paczuszkę. Jake zastanawiał się, czy pójście do toalety nie jest przypadkiem pretekstem, żeby otworzyć przesyłkę na osobności. Wróciła niedługo, wyglądając o niebo lepiej, ale za to z wyrazem zdziwienia na twarzy. - Co to jest? - Katalog wszystkich obrazów w mauzoleum, który mój tata kiedyś zrobił, gdy przekonał ciotki, ze trzeba je powiesić. - To prezent? - Nie sądzę. Już taki mam, a u tego są w dodatku ośle uszy. - I żadnego listu? - Tylko tyle.
Podała mu wizytówkę. Widniał na niej napis „V. Orloc, Antiche”, adres we Florencji, numery telefonu i faksu; wszystko na kremowym papierze, otoczone dziwacznym ornamentem przypominającym stylizowany skórzany pas. - Zajrzyj na drugą stronę. Na odwrocie był dziwaczny rysunek, wykonany niezbyt wprawną ręką, jakby w wielkim pośpiechu albo zdenerwowaniu: stwór, w którym dało się rozpoznać Sfinksa. Z jego pyska unosił się dymek. Artysta popełnił jednak typowy błąd: narysował dymek, zanim napisał słowa, które w rezultacie wyszły poza wyznaczone im granice. Pismo wyglądało szczególnie. O ile Sfinks był nagryzmolony na chybcika, o tyle litery sprawiały wrażenie wyrytych w papierze; były dziwacznie koślawe, ale napisane mocną ręką. Jake odczytał nie bez trudności: Przepraszam z powodu lunchu. Muszę jechać. Klucz do nr 59 jest tam, gdzie trzymasz batoniki i monety. Odbierz, proszę. Przepraszam raz jeszcze, tato XXX Podniósł wzrok na Helen, szukając w jej oczach jakiegoś wyjaśnienia, ale sprawiała wrażenie równie zdumionej jak on. - Co to znaczy? - Nie mam pojęcia. - Pięćdziesiąt dziewięć to jakiś adres czy coś? - Nie wiem. Tato ma mieszkanie w Londynie, ale to nie jest numer pięćdziesiąt dziewięć. A żadne z mauzoleów nie ma numeru. - A to wszystko o batonikach i monetach? Helen patrzyła na niego bezradnie. - Och, zjedzmy może. Zaraz wszystko wystygnie. Jedli z apetytem, milcząc. Potrawy szybko znikały. Gdy uporali się z daniami, zamówili lody. - Jakieś pomysły? - Tylko tyle, że tata musiał wpakować się w jakieś tarapaty. Pismo jest jakieś dziwne, a poza tym jest tu Sfinks. To nasz kod, hasło oznaczające coś, co należy utrzymać w tajemnicy. Jake namyślał się przez chwilę. - Skąd twój tata dowiedział się, że tu jesteś? To znaczy, że jesteś we Florencji. Mówiłaś mu? - Nie. Musiał dowiedzieć się od ciotek. - No więc zadzwoń do nich. Może coś ci powiedzą. - Wątpię, ale spróbować nie zaszkodzi. Skończyli lody i pobiegli do hotelu. Helen wróciła od telefonu z wyrazem podniecenia na twarzy - najwyraźniej nie zaszkodziło. - Dobre wieści? - Coś w tym rodzaju. Tato był u nich niedawno i mówił, że wybiera się do Florencji. Poza tym pytał o jakiś obraz z kolekcji, no i - to akurat jest dziwne - zapytał, czy mógłby zabrać moje biurko, żeby naprawić intarsję. To było z pewnością ważne, ale Jake nie wiedział na razie dlaczego. - Masz intarsjowane biurko? - To nie jest zwykłe szkolne biurko, głuptasie, tylko antyczny sekretarzyk. Tata kupił mi go w prezencie. Jest fantastyczny, powinieneś zobaczyć. Ma mnóstwo tajnych skrytek.
Wyraz twarzy Jake’a świadczył o tym, że wciąż nie mógł się w tym wszystkim połapać. - Właśnie mi się przypomniało, co wieki temu włożyłam do jednej ze nich - batonik i srebrną monetę trzypensową! Pojawiło się światełko w tunelu. - A zatem klucz do numeru pięćdziesiąt dziewięć, czymkolwiek to jest, znajduje się w biureczku? - W tej samej skrytce, do której kiedyś włożyłam batonik i trzypensówkę! - Ale gdzie jest biurko? - Myślę, że to już też wiem. Ono jest w sklepie Victora Orloca. Dlatego tata przysłał wizytówkę. - Pójdziesz więc i poprosisz o zwrot? - Obawiam się, że to nie takie proste - pamiętaj, że jest tam tez Sfinks. Coś należy zachować w tajemnicy. - To nie może być po prostu wskazówka dotycząca innej skrytki? - Nie sądzę. Używaliśmy tego hasła tylko po to, żeby zasygnalizować, że o czymś nie należy mówić przy ciotkach. Asfinks! - Na zdrowie! - Tak to właśnie wyglądało. I znaczyło: „Więcej ani słowa, zmień temat”. - Czyli zamierzasz udać się do sklepu tego pana Orloca, otworzyć skrytkę i wyjść z kluczem do numeru pięćdziesiąt dziewięć, gdziekolwiek to jest? - Coś w tym rodzaju. Helen patrzyła na niego wzrokiem, w którym było coś niepokojącego, coś na kształt oceny jego przydatności do roboty. - Byłoby znacznie łatwiej, gdybym miała wspólnika. - Współ... ejże, zaczekaj! - Nic nie musisz robić. Wystarczy, że zajmiesz czymś Orloca, podczas gdy ja dobiorę się do biureczka. - Ale ja mam pociąg! - To prawda, ale sklep jest blisko dworca. Możemy tam wstąpić po drodze. Jake zrobił minę wyciągniętego z wody karpia. - Nie bądź świnią, Jake, kto kupił ci bilet? Pociąg masz za kilka godzin, a to zajmie parę minut. Wyciągnęła rękę i pogłaskała go znów po nosie. - Proszę. Któż oparłby się tak wyrażonej prośbie? Dwadzieścia minut później obserwowali sklep Orloca z kawiarenki naprzeciwko. Przez całą drogę Helen przymilała się i schlebiała Jake’owi na wiele sposobów, nierzadko wzajemnie się wykluczających. Z jednej strony polegała na nim, z drugiej zaś - zadanie było proste, mogłaby sobie sama poradzić; wystarczy, żeby Jake wszedł do sklepu i zaczął się rozglądać, by przyciągnąć uwagę właściciela. W końcu postanowili, że najpierw do środka wejdzie sama Helen. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, wróci z kluczem i to wszystko. Jeśli zaś pojawią się problemy, wyjdzie na zewnątrz, przyjrzy się czemuś na wystawie i wróci do środka. Będzie to sygnał dla Jake’a, żeby wszedł do sklepu i zajął czymś Orloca. Gdy Helen wszystko wyjaśniała, wydawało się to proste, ale Jake mimo to miał wątpliwości. - Czy to nie będzie wyglądało niepoważnie, jeśli ktoś w moim wieku wejdzie do sklepu z antykami? - Nie musisz sam być starociem, żeby kupować starocie. Wiele bogatych dzieciaków to kolekcjonerzy, to lepsze niż płyty z muzyką pop. Spróbuj tylko wczuć się w rolę - jeśli ty w
to uwierzysz, to przekonasz Orloca, w końcu jego zawód polega na sprzedawaniu temu, kto chce kupić. Zachowuj się jak bogacz: dumnie i wyniośle. - Czyli tak jak ty? - spytał Jake, ale dopiero gdy już wyszła z kawiarni. Przeszła dumnym krokiem na drugą stronę ulicy. Jake przyglądał się jej z niejakim podziwem. Wróci za minutkę, pomyślał. Wyobraził sobie, jak wychodzi ze sklepu tryumfując, uśmiechnięta, z kluczem w dłoni. Będę wtedy mógł pójść na dworzec i nasze drogi się rozejdą. W sumie było całkiem fajnie, mimo że ona zadziera nosa. Przypomniał sobie, dla porównania, swój ulubiony obiekt admiracji, wspaniałą Claire Louise Foley. Kupowanie z nią antyków mogłoby być naprawdę zabawne. Niemal całkowicie pogrążył się w tych miłych marzeniach, kiedy zobaczył Helen wychodzącą ze sklepu z niepewnym wyrazem twarzy. Czekał z bijącym sercem, aż wróci do sklepiku, co było umówionym znakiem. Ona jednak przyszła z powrotem do kawiarni. Poczuł wielką ulgę. - Nie ma go tam! Szukałam wszędzie. - Ojej (starannie wytrzymana pauza), ale przynajmniej próbowałaś. Wykonał ruch, jakby zamierzał wstać. - Ejże! Nie możesz jeszcze iść, to musi tam gdzieś być. - Może sprzedał. Helen spojrzała na niego z oburzeniem. - Nie sądzę. Miał je naprawić. - W takim razie zapewne jest w warsztacie, a ty nie masz szans się tam dostać. Znów zaczął się podnosić, ale Helen położyła mu rękę na ramieniu. - Słuchaj, Jake, wiem, że nie mam prawa cię o to prosić, ale czy nie zrobiłbyś dla mnie jednej rzeczy? Jednej maleńkiej, tyciej rzeczy? Tak maciupeńkiej, że nawet nie zauważysz, kiedy będzie już po wszystkim? Spojrzał na nią niepewnie. - To znaczy? - Wejdź do tego sklepu i tylko porozglądaj się przez chwilę - jak ktoś, kto wszedł tam dla zabicia czasu, czekając na pociąg. Możesz to zrobić, prawda? - Pooglądać przedmioty, porozglądać się? Nic nie będę musiał mówić? - Ani słówka. - Jak długo? - Tyle, żeby zatrzymać Orloca w środku, podczas gdy ja obejdę sklep dookoła i poszukam warsztatu. - Skąd wiesz, że musi gdzieś tam być? - Musi, skoro tata oddał mu mebel do naprawy. Tego typu sklepiki często mają różne takie miejsca na zapleczu. Jake skinął głową. Restauracja jego ojca też miała zaplecze. Helen wpatrywała się w niego błagalnym wzrokiem. - Po prostu mam się porozglądać? - Tak, żeby on został w środku, dopóki ja nie wyjdę. - Dobra, ale pospiesz się. Nie namyślając się, Jake pospiesznie przemknął przez ulicę i wszedł do sklepu tak jak na scenę zza kulis. Mężczyzna, którego wziął za pana Orloca, uśmiechnął się uprzejmie i zatarł szczupłe śniade dłonie w sposób, który przywodził na myśl owada. Czy młody dżentelmen potrzebuje pomocy? - N-nie, dziękuję, chciałbym się na razie rozejrzeć - powiedział Jake po włosku. - Ależ oczywiście, oczywiście. - Właściciel się skłonił, wciąż zacierając ręce i wpatrując się w Jake’a wielkimi okrągłymi oczami zza swoich lupowatych okularów.
Jake odsunął się od niego i przesunął palcem po pięknie wypolerowanym blacie stolika z drewna różanego. W sklepie było ciemniej, niż się spodziewał, i bardzo ciasno. Ale do oglądania było naprawdę wiele. Wśród mnogości rzeczy wzrok przyciągały figury z brązu, Jake udał więc zainteresowanie, dotykając ich i podziwiając je z oddalenia w sposób, który uznał za właściwy. Zastanawiał się, co Helen strzeliło do głowy. Usiłował przebić wzrokiem mrok, w którym skrywało się zaplecze, żeby wypatrzyć tylne drzwi, ale ściany były zawieszone dywanami i gobelinami, które mogły bez trudu ukrywać wejście. Przez dłuższą chwilę przyglądał się brązom, zakładając, że ludzie spędzają w sklepach z antykami tyle samo czasu co w antykwariatach książkowych. Niemniej z tym mężczyzną przyczajonym tuż za nim trudno było zachować spokój. Marzył o tym, żeby pojawił się jakiś następny klient. Albo żeby Helen wróciła. W pewnym momencie zadzwonił telefon - staroświeckim dźwięcznym dzwonkiem stłumionym przez ciężkie kobierce. Mężczyzna odwrócił lekko głowę w kierunku ściany po prawej stronie, ściskając dłonie w modlitewnym geście. Modliszka, pomyślał Jake odruchowo, zapamiętując przy okazji kierunek spojrzenia. Modliszka - tak właśnie nazywa się ten owad. Po krótkiej chwili telefon przestał dzwonić, ale Jake nie wiedział, czy został odebrany, czy tez dzwoniący się zniechęcił. Wyglądało na to, że nie jest tego pewny również właściciel sklepu; przez chwilę kręcił się niezdecydowany, z przechyloną głową, jakby czekał, aż go ktoś zawoła. Serce Jake’a waliło z niezwykłą prędkością - co ma zrobić? Wyobraził sobie Helen sparaliżowaną ze strachu przez nagły dzwonek telefonu. Co będzie, jeśli ten człowiek teraz wyjdzie? Z pewnością ją przyłapie. Mężczyzna sprawiał wrażenie zakłopotanego, jakby nie do końca zdecydował, co zrobić w sprawie telefonu. Po czym zaczął wycofywać się ku tyłowi sklepu. Niewiele myśląc, Jake rozpoczął rozmowę. Na samym początku wydał z siebie pisk, który musiał stłumić kaszlnięciem, ale przynajmniej zdołał zwrócić na siebie uwagę właściciela. - Przepraszam, czy pan Orloc? - spytał po włosku. - Do pańskich usług. Jake usiłował bezskutecznie sklecić następne zdanie po włosku, ale cale słownictwo nagle się ulotniło. - Czy mówi pan może po angielsku? - Pozwalam sobie mniemać, że tak. - Słyszałem od przyjaciela, że zajmuje się pan naprawami. - W istocie. Nie sposób było stwierdzić, jak Orloc reaguje na te pytania - okulary ukrywały oczy za matowymi krążkami światła. - Czy ma pan warsztat we Florencji? - Warsztat? - Miejsce, gdzie wykonuje pan naprawy. - Ah, si - l’officina. Jest na zapleczu, ale wykonujemy tylko drobne naprawy. Żadnych większych robót. Jake gapił się na niego - właśnie skończyła mu się inwencja. - Czy pragnie pan uzyskać jeszcze jakieś informacje? - spytał Orloc uprzejmie. - Och, nie, nie, dziękuję. Tyle właśnie chciałem się dowiedzieć. Wycofał się niezdarnie ku drzwiom, odprowadzany spojrzeniem Orloca zza lśniących okularów. Gdy tylko Jake znalazł się na ulicy, Orloc zaryglował zamek i wywiesił tabliczkę z napisem: chiuso. Następnie wycofał się do wnętrza, aż widoczne pozostały tylko krążki światła przypominające oczy potwora.
Jake przemknął do kawiarni, mając nadzieję, że zastanie tam Helen, ale mylił się. Zamówił kawę i usiadł przy tym samym stoliku co wcześniej - z dobrym widokiem na sklepik Orloca i jego otoczenie. Helen poszła tam po tym, jak on wszedł do sklepiku, dlatego nie wiedział, w których drzwiach może się pojawić. Spróbował odgadnąć. Po prawej ciągnęły się inne sklepiki, po lewej też były trzy, a następnie drzwi, które wyglądały jak wejście do domu lub pasażu. Usiłował sobie wyobrazić, co znajduje się za nimi - znał się na lokalach z zapleczami, na które wchodziło się przez drzwi odległe od frontowych. Gdy tak się przyglądał, drzwi po lewej się otwarły. Serce mu podskoczyło - ale nie pojawiła się w nich Helen, tylko mężczyzna w kombinezonie. Drzwi się zakołysały. To nie jest wejście do domu, pomyślał Jake, boby je zamknął na klucz. Poza tym ten mężczyzna nie wyglądał na kogoś, kto wychodzi z domu. Wpatrywał się w wejście, mając nadzieję, że pojawi się tam Helen. Minuty płynęły. Gdzie ona się podziewa? Jake wyrzucał sobie, że wyszedł ze sklepu - ale jak miał zostać, skoro już zdążył zrobić z siebie idiotę, paplając o niczym? Zrozumiał jednak, że gdy tylko w sklepie nie będzie nikogo, Orloc natychmiast pobiegnie na zaplecze - widział przecież, że zmierzał w tamtym kierunku. Niemniej Helen powinna go usłyszeć i uciec, pomyślał. Gdzie więc teraz jest? Nie pchałem się w to wszystko, pomyślał z goryczą. Maleńka, maciupeńka rzecz, powiedziała. No i co? Zrobiłem to, a nawet więcej - usiłowałem go zatrzymać. Jake miał pełne prawo wstać i odmaszerować na dworzec, gdzie od początku powinien pójść. Nikt nie ma prawa mieć o to do niego pretensji. Zrobił wszystko, co w jego mocy. Ale myśli te na nic się zdały - nadal siedział, wpatrując się w drzwi, błagając Helen, żeby wreszcie się zjawiła. Wyjdź, wyjdź! Kelnerka zaczęła sprzątać z jego stolika, dając mu wyraźnie do zrozumienia, że okupuje go bezprawnie, toteż zamówił kolejną kawę, podczas gdy rozsądek podpowiadał mu, że czas się zbierać. Helen albo jest bezpieczna, albo została przyłapana, tłumaczył sobie. Jeśli jest bezpieczna, to nie ma znaczenia, czy on zaczeka, czy nie, a jeśli ją złapali, to co on może w tej sprawie zdziałać. Ruszyć jej na ratunek? Zeznać, że to jego szalona siostra, która naprawdę nie stanowi zagrożenia dla społeczeństwa, proszę się nie martwić, sam się nią zaopiekuję, przepraszam za kłopot, dziękuję za pomoc? Mało przekonujące. Poza tym sklepik jest zamknięty. Krótko mówiąc, cokolwiek się stało, nie ma sensu tu zostawać. Czy ją złapali, czy nie, on może zabrać się i pójść... Oczywiście mogła wpaść w zasadzkę - oznajmiła beznamiętnie cząstka jego umysłu, której jakoś dziwnie nie miał ochoty słuchać. To by pasowało: Helen słyszy, jak Orloc wchodzi na zaplecze, ale nie może uciec, więc chowa się w jakimś kącie. To tłumaczy, dlaczego jeszcze nie wyszła. No ale co ja mam w takim razie zrobić? Sklep jest zamknięty. Mam tam pójść i dobijać się do drzwi, aż ktoś otworzy? Mógłbyś obejść sklep od tylu. Albo pójść na pociąg, pomyślał, wstając od stolika. Wyszedł na ulicę z zamiarem udania się na dworzec, ale drzwi po przeciwnej stronie wpatrywały się w niego z wyrzutem. Gdyby tylko zaszedł na tyły budynku, uspokoiłby przynajmniej sumienie. Nie musi wchodzić dalej. Wyobraził sobie jakąś późniejszą rozmowę z Helen: „Nie odszedłem, nie porzuciłem cię, wróciłem, żeby cię szukać!”. To wystarczy. Tylko na tyły budynku. W bramie był korytarzyk, z którego jednej strony odchodziła klatka schodowa, z drugiej zaś zamykały kolejne drzwi. Robiąc minę kogoś, kto ma pełne prawo znajdować się w tym miejscu, Jake ruszył w stronę drzwi. Znajdowała się za nimi wąska brukowana uliczka, wijąca się między wysokimi ścianami. Było tu ciemno i klaustrofobicznie. Niełatwo było wyglądać jak przypadkowy przechodzień. Skręciwszy w prawo, Jake poszedł dalej zaułkiem, którego krzywizna nie pozwalała
stwierdzić, co kryje się dalej. Nagle natknął się na nadchodzącego z naprzeciwka mężczyznę w roboczym kombinezonie. Zatrzymali się obaj, po czym Jake zrobił krok w bok, żeby przepuścić tamtego, ale drugi mężczyzna usunął się w tym samym kierunku, po czym obaj zrobili krok z powrotem. Wyglądało to jak komiczny taniec. W końcu mężczyzna zniecierpliwił się, ujął Jake’a za ramiona i niemal przestawił go na bok, po czym poszedł w swoją stronę. Jake ruszył dalej, aż doszedł do wielkich podwójnych drzwi z wbudowanymi mniejszymi. Maleńka metalowa tabliczka głosiła: V. Orloc, Antiche. Zawahał się przed tymi drzwiami, czując, że nie zaszedł jeszcze wystarczająco daleko, żeby uspokoić sumienie. Z duszą na ramieniu nacisnął klamkę mniejszych drzwi. Były niezamknięte. Popchnął je lekko, obawiając się, że może poruszyć dzwonek, ale nic nie usłyszał. Przez chwilę stał w półotwartych drzwiach, zakładając, że jeśli ktoś jest w środku, to zapewne podejdzie, ale gdy nic się nie poruszyło, otworzył je na całą szerokość i wszedł do środka, słysząc głośne bicie własnego serca. W warsztacie panował mrok, a kolory przypominały starą sepiową fotografię. Jedynym źródłem światła był matowy świetlik wbudowany w podrdzewiały metalowy sufit. Kiedyś zapewne było tu otwarte podwórko. Wokół sporego stołu z narzędziami na środku pomieszczenia stało mnóstwo najróżniejszych mebli. Po przeciwnej stronie znajdowała się drewniana wnęka przypominająca pół ogrodowej altany - zapewne rodzaj gabinetu. Miała duże okno wychodzące na podwórze i drzwi. Biuro tonęło w ciemności, ale właśnie w chwili, gdy Jake spoglądał w tamtą stronę, zapłonęło w nim światło. Chłopiec zanurkował za stertę mebli. Przypomniał sobie, że zostawił otwarte drzwi na korytarz, ale teraz było już za późno, żeby cokolwiek zrobić - mógł tylko schować się i mieć nadzieję, że nie zostanie wykryty. Po chwili długiej jak wieczność światło zgasło. Jake wychynął ostrożnie z kryjówki i zaczął zastanawiać się nad swoją sytuacją. Zrobił już chyba wystarczająco dużo? Problem polegał jednak na tym, że nie mógł tak po prostu odwrócić się i wyjść, miał wrażenie, że porzuciłby w ten sposób Helen. Gdyby zdołał wyskoczyć za drzwi, kiedy zapaliło się to światełko... Mógłby wówczas powiedzieć: „Doszedłem do warsztatu, ale akurat wtedy ktoś wszedł do gabinetu”. Teraz jednak wiedział, że biuro jest puste. No i że znajduje się zaledwie kilka kroków od niego, a droga ucieczki stoi otworem. Przekroczył już niewidzialną granicę wtargnięcia na cudzy teren prywatny, a następnie chował się - posmakował przygody. Był w tym urok wielkich czynów z dzieciństwa: przemykania się przez cudze ogrody o zmroku, podkradania się na podjazd sąsiadów. Jak daleko zdoła zajść? W głębi duszy zawarł sam z sobą umowę będzie szedł, dopóki coś go nie powstrzyma. Przekradł się przez gabinet i nacisnął klamkę; uchylił powoli drzwi i wziąwszy głęboki oddech, wszedł do środka. I zamarł. W stojącym w rogu pokoju fotelu siedział, wpatrując się w niego, jakiś człowiek: miał na sobie ciemne szaty i kapelusz, spod którego wystawały dziwaczne włosy przypominające słomę. W słabym świetle jego skóra miała blady, trupi odcień. Jake stanął jak wryty. Mężczyzna nie poruszył się, ale chłopiec czuł, że spod ronda kapelusza badawczo mu się przygląda. Czas rozciągnął się w nieskończoność, jedynym dźwiękiem słyszalnym w pokoju było gwałtowne bicie serca Jake’a. W ciemności przed nim widniała nieruchoma twarz, gładka jak wyryta w marmurze. Bo to jest marmur, uświadomił sobie Jake z nagłą ulgą - stare popiersie owinięte materiałem, z nałożonym na głowę kapeluszem i dziwaczną peruką. Stłumił chichot. No, wystarczy, pomyślał, zdecydowanie wystarczy. W tej samej chwili ktoś chwycił go za ramię. Spojrzał w dół z przerażeniem i dostrzegł twarz wyglądającą ku niemu spod biurka; zdążył zorientować się, że to Helen, gdy światło zapłonęło ponownie, a do pokoju wszedł Orloc.
Nagły rozbłysk światła oszołomił go; kątem oka zauważył, że Helen chowa się głębiej pod biurkiem. Przez moment stali, mrugając i wpatrując się w siebie. Orloc bardziej przypominał teraz sowę niż owada, uznał Jake mimochodem, to przez te okulary, które powiększają jego oczy. Umysł chłopca szalał, usiłując zebrać jakiekolwiek argumenty na swoją obronę lub wytłumaczenie. Uciekł w rolę cudzoziemca słabo znającego włoski. - Proszę mi wybaczyć, bardzo chciałem zobaczyć pański warsztat... Była to marna wymówka, ale pozwoliła na wycofanie się do drzwi. Machał przy tym bezradnie rękami, jakby poszukiwał dalszych argumentów. - Wszedłem w zaułek. Drzwi były otwarte... Zajrzałem do środka, ale nikogo nie zobaczyłem... Znalazł się już w głównym warsztacie, a Orloc - zgodnie z jego nadzieją - poszedł za nim. Najwyraźniej był zaskoczony i nie wiedział, co począć z chłopcem. - Myślałem, że może w gabinecie... musi mi pan naprawdę wybaczyć, to karygodne... zastanawiałem się, czy wszystko to jest na sprzedaż, czy tylko w naprawie? To było rozpaczliwe pytanie, ale doprowadziło Jake’a do zewnętrznych drzwi. Orloc przyglądał mu się surowo. Jake poczuł, że jego twarz zastyga w przepraszającym uśmiechu. - W naprawie. - Och! I sam pan wykonuje naprawy? - Czasami tak. - I nie zatrudnia pan pomocników? - Czasem zatrudniam. - Dziękuję panu bardzo. Powiedział mi pan wszystko, czego pragnąłem się dowiedzieć. Było to dość absurdalne stwierdzenie, ale dzięki niemu Jake znalazł się za drzwiami. W zaułku przeistoczył się na powrót w tego, kogo udawał: wścibskiego cudzoziemca, który przesadził z ciekawością i wycofuje się przepraszająco, mając nadzieję, że jego obce pochodzenie będzie wystarczającym wytłumaczeniem złych manier. Orloc ze swej strony sprawiał wrażenie zadowolonego, że pozbywa się intruza. Stał w drzwiach, wyglądając na zdegustowanego, ale nic więcej, podczas gdy Jake wykonywał ukłony, rumieniąc się i wyrzucając z siebie kolejne zapewnienia o tym, jak bardzo jest mu przykro i że przeprasza. W końcu pożegnał się i ruszył żwawo w kierunku przeciwnym do tego, z którego przyszedł, czując niezmierną ulgę. Zrobił zaledwie kilka kroków, gdy zatrzymał go okrzyk Orloca. Zastygł, ale nie odwrócił się. Wołanie się powtórzyło. - Nie tędy. Tam nie ma wyjścia. Drzwi są w tę stronę. - Dziękuję, dziękuję, bardzo jest pan uprzejmy. Do widzenia, dziękuję. Jake odszedł niepewnym krokiem, czując, że kolana uginają się pod nim, podczas gdy większość mięśni zesztywniała ze strachu. Ręce trzymał przyciśnięte mocno do tułowia, dłonie zwinęły się w pięści. Odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy, wypuszczając powietrze z płuc z głośnym sykiem. Za sobą usłyszał zamykające się drzwi. Idź dalej, powtarzał sobie, po prostu idź dalej. Wkrótce znalazł się w korytarzyku, ale potrzebował kilku minut, żeby odetchnąć, oparł się o ścianę i położył dłonie na ugiętych kolanach. Czuł się tak, jakby za chwilę miał zemdleć albo zwymiotować. Mimo że bicie serca i oddech już się uspokoiły, nie ruszył się z miejsca. Uświadomił sobie, że nie ma ochoty wychodzić z powrotem na ulicę, ponieważ w ten sposób powróci w sam środek kłopotów. Póki stał tutaj, był bezpieczny, wszystko pozostawało w stanie zawieszenia. Wychodząc na ulicę, sprawi, że jedna z możliwości się urzeczywistni: Helen zdołała się wymknąć albo nie. Z wielkim wysiłkiem zmusił się do przejścia całego korytarza, po czym zatrzymał się znów na chwilę przed drzwiami, zanim je otworzył. Czuł, że cały się trzęsie. Uspokój się,
wyluzuj, powtarzał sobie. Niemniej przejście przez te drzwi kosztowało go tyle, co skok z trampoliny, a nie wyjście na zwyczajną nasłonecznioną ulicę. Nie mógł się zmusić do przejścia przed sklepem Orloca. Ruszył więc w przeciwnym kierunku i przeszedł spory kawałek chodnikiem, zanim skierował się z powrotem w stronę kawiarni. Usiłował uspokoić się, oglądając witryny sklepowe i udając zwyczajnego turystę, ale gdzieś pod powierzchnią czaiło się uparcie rozpaczliwe błaganie, modlitwa, której nie wypowiadał od czasów dzieciństwa: Boże, proszę, niech ona tam będzie, Boże, niech to wszystko dobrze się skończy, Boże, proszę, niech jej się uda, Boże, proszę, niech ona tam będzie, Boże, niech to wszystko dobrze się skończy - błagał przez całą drogę do kawiarni, nie tyle nawet ze względu na Helen, ile siebie samego, żeby mógł uniknąć podejmowania dalszych trudnych decyzji. Ale wystarczyło zerknąć do wnętrza od drzwi, żeby przekonać się, że jej tam nie ma. Zamówił kawę i usiadł z nieszczęśliwą miną przy oknie, gapiąc się na drugą stronę ulicy. Przyłapał się na próbie obliczenia, jak dawno temu siedzieli tu razem. Nie potrafił tego określić, miał wrażenie, że spotkanie z Orlokiem trwało znacznie dłużej niż wszystko przedtem, aczkolwiek logika podpowiadała mu, że to złudzenie. Nagle poczuł się okropnie samotny. Co ma robić? Czego jeszcze ktoś może od niego oczekiwać? Może powinien po prostu zabrać się, pójść sobie i zapomnieć o tym wszystkim? Była to oczywiście najprostsza rzecz, jaką mógł zrobić. Florencja nagłe wydała mu się najokropniejszym miejscem na świecie: ulica tonęła w słońcu, ale między światłem a Jakiem jakby zawisł cień. Gdy znalazł się z powrotem na chodniku, zauważył, że z witryny zniknęła tabliczka sklep był znów otwarty. Przez moment pomyślał, że mógłby tam jeszcze raz wejść, ale stłumił tę przelotną chęć w zarodku. Co by to dało? Ruszył żwawym krokiem w kierunku dworca, nie odwracając się i z każdym krokiem czując narastającą złość. No co niby miałem zrobić? warknął w kierunku fikcyjnego oskarżyciela. Wcale się o to wszystko nie prosiłem. To nie moja sprawa! W tej właśnie chwili poczuł czyjąś rękę na ramieniu, odwrócił się więc z wściekłością, gotów do uderzenia. Była to Helen, niemal podskakiwała z podniecenia i pocałowała go w policzek. - Byłeś boski! Jake’owi głos ugrzązł w gardle z niepewności, czy powinien czuć złość, ulgę czy zaskoczenie. Helen chwyciła go pod ramię i pociągnęła za sobą energicznym krokiem. Wprost promieniała radością, zdawało się, że jeszcze chwila i posypią się iskry. - Rany - powiedziała. - Przynajmniej czułam, że żyję. Na dworzec dotarli szybko, ale pociąg już odjechał; następny miał być za kilka godzin i przyjeżdżał do Neapolu późno w nocy. - Nie przejmuj się - powiedziała beztrosko Helen. - Zadzwonię do twoich krewnych i wszystko wytłumaczę. Ale najpierw chodźmy coś zjeść, umieram z głodu. W dworcowej kafejce Helen opowiedziała swoje przygody. Gdy tylko Jake wszedł do sklepu, zdołała wymknąć się na zaplecze. Zajrzała do warsztatu i okazało się, że ktoś tam pracuje. Przekonała go, żeby pozwolił jej zobaczyć meble oddane do naprawy, udało jej się wejść do środka, ale nigdzie nie widziała biureczka. Potem szczęście się do niej uśmiechnęło - zadzwonił telefon. Mężczyzna z warsztatu odczekał chwilę, czy ktoś odbierze, a następnie sam poszedł do telefonu, zostawiając otwarte drzwi do gabinetu. Weszła, żeby się rozejrzeć, i jej oczom ukazał się sekretarzyk. Właśnie zdołała wkraść się do środka, żeby przeszukać skrytki, kiedy usłyszała kroki, więc ukryła się pod biurkiem. Jakiś człowiek pokręcił się przez chwilę po gabinecie, poprzestawiał szklanki i włączył czajnik elektryczny. Potem zjawił się Orloc i obaj mężczyźni przez chwilę
rozmawiali. Tamten drugi, który miał na imię Pierluigi, dopytywał się o należny mu urlop, a Orloc usiłował mu odmówić, twierdząc, że jest dużo roboty. Helen prawie umarła, gdy Pierluigi zaproponował, że zajmie się intarsją tego biurka. Sądząc po głosie, stał tuż nad nią. Ale Orloc uparł się, że tym meblem zajmie się osobiście - to dla specjalnego klienta, powiedział. Pierluigi na to, że jak tam Orloc chce. Helen miała wrażenie, że ci dwaj nie przepadają za sobą. W końcu przerwa dobiegła końca i Orloc oznajmił, że wraca do sklepu. Pierluigi wyszedł na podwórze, skąd zaczęły dobiegać odgłosy pogwizdywania i przestawiania mebli. Helen uznała, że może bezpiecznie działać, uruchomiła więc zapadkę i wydobyła klucz oraz srebrną trzypensówkę, nie znalazła natomiast batonu. Po chwili pojawił się znów Pierluigi, zabrał kilka przedmiotów i wyszedł, zamykając za sobą drzwi gabinetu. Nabrała przekonania, że wybrał się gdzieś dalej, niemniej odczekała chwilę, zanim wyjrzała. Na podwórku nie dostrzegła nikogo, a drzwi były zamknięte, ale w chwili gdy patrzyła, uchyliły się najpierw odrobinę, a potem do połowy. (To pewnie byłem ja, wtrącił Jake). Wskoczyła z powrotem pod biurko, ponieważ Orloc wszedł i zapalił światło. Helen była śmiertelnie przerażona, że właściciel może pozamykać na klucz drzwi od gabinetu i warsztatu, zanim wyjdzie, ale on poszukał czegoś przez chwilę i wrócił do sklepu. Właśnie zamierzała uciekać, kiedy otwarły się drzwi i do środka wkroczył Jake. Nie mogła zrozumieć, dlaczego nagle stanął jak wryty, więc w końcu wyciągnęła rękę i chwyciła go, ale w tej samej chwili znów zapłonęło światło. - Byłeś wielki, jak wyciągnąłeś Orloca na podwórze. Udało mi się przepełznąć na czworakach po podłodze, ale kiedy wymknęłam się za drzwi, nie znalazłam się bynajmniej w sklepie, tylko w jakimś ciasnym przejściu. Prawie wpadłam w panikę, ale w ostatniej chwili odszukałam drogę. Tyle tylko, że ciągle byłam w sklepie, kiedy znów pojawił się Orloc. - Co powiedział? - Wziął mnie za klientkę i bardzo przepraszał, że musiałam czekać. No więc powiedziałam mu, że byłam już wcześniej i wróciłam, bo chcę kupić jeden przedmiot, który mi się spodobał. A on rozpoznał moje nazwisko w książeczce czekowej i skończyło się na rozmowie o moim ojcu. - Orloc wie, gdzie on jest? - Odniosłam wrażenie, że bardzo chętnie by się dowiedział, dlatego powiedziałam, że pewnie jest w Anglii, ale że nie miałam z nim od dłuższego czasu kontaktu. Wiesz, na początku byłam przerażona, ale potem zaczęło mi się to wszystko podobać. - A mnie nie. Myślałem, że zwymiotuję, jak stamtąd wyszedłem. - Och, Jake! Ależ jesteś nudny! Założę się, że jako dorosły będziesz nosić kapcie i palić fajkę. Patrz! Pomachała mu przed oczami kluczem, niczym matka usiłująca uspokoić rozryczane niemowlę. - Co powiesz na wycieczkę do Wenecji? - Od kiedy to Wenecja jest po drodze do Neapolu? - Nie bądź takim zrzędą! Do Neapolu możesz pojechać jutro. A przenocować możemy u mojej kuzynki Laury. - Nie. Spojrzała na niego gniewnie, najwyraźniej zaskoczona tak zdecydowaną odmową, po czym wzruszyła ramionami. - Jak tam chcesz. A po dobrze obliczonej chwili milczenia dodała: - Zakładam jednak, że nadal chciałbyś, bym zadzwoniła do twojej rodziny? Miało to najwyraźniej na celu sprawić, żeby Jake poczuł się małostkowy i niewdzięczny, no i w dużej mierze zamysł się powiódł.
- Nie musisz - wymamrotał Jake. - Ależ nie ma problemu. Powiedziałam przecież, że to zrobię. Czy mógłbyś przynieść mi ze sklepu plan Wenecji? Oczywiście jeśli to nie jest zbyt wielki kłopot. Powalony tym lodowatym sarkazmem Jake się oddalił. Znalezienie porządnego planu Wenecji zajęło mu nieco czasu, ale nie zamierzał ryzykować dalszej krytyki. Gdy wyszedł ze sklepu, Helen już na niego czekała. Przygotował się na kolejny frontalny atak, ale ona się uśmiechnęła. - Cóż za miły człowiek ten twój kuzyn Gianni. No i jaki rozsądny. - Czyżby? - Jasne. Zgodził się ze mną, że podróżowanie tak późno do Neapolu byłoby głupotą, skoro możesz bez problemu przyjechać jutro. Uznał, że to bardzo miło ze strony kuzynki Laury, iż cię przenocuje, no i był bardzo zadowolony, że tak się o ciebie troszczę. Jake wytrzeszczył oczy, zapominając języka w gębie. Helen przyglądała mu się uważnie, przechyliwszy lekko głowę. - No nie, niech zgadnę - karp? Paskudne interludium Jedna z eleganckich klientek w średnim wieku jest bardzo rozczarowana, przekonawszy się, że pan Pounce zamknął ostatecznie sklep o godzinie czwartej. Mogłaby przysiąc, że jeszcze przed chwilą, gdy tędy przechodziła, było otwarte. Bo rzeczywiście było: w tym czasie jednak Pounce otrzymał telefon od pana Orloca. Wiadomość wprawiła go w zadowolenie, ale również zaniepokoiła. - Mówisz, że to jego córka? Jesteś pewny? Orloc jest pewny. - A chłopak? Opisz go jeszcze raz. Orloc opisuje dokładnie Jake’a, ale zapewnia, że chłopiec nie ma ze sprawą nic wspólnego - po prostu kolejny pozbawiony manier turysta. - Dziękuję, Victorze, zajmę się tym. Pounce nie jest równie pewny Jake’a jak Orloc. Nie wierzy w zbiegi okoliczności. A skoro tych dwoje coś łączy, to sprawa staje się zagadkowa, a może nawet paskudna: oboje odwiedzają sklep niezależnie od siebie, następnie chłopak znajduje się na zapleczu, a dziewczyna niepilnowana zostaje w sklepie. Ale co oni knują? W tej sprawie Pounce potrzebuje pomocy i to właśnie przywiodło go do tego ciemnego pokoju, gdzie siedzi przy stole przykrytym czarnym aksamitem. Na stole stoi srebrna misa, a obok niej dwie świece i kryształowy dzban z przejrzystym płynem. Naprzeciwko misy leży koperta. Pounce zapala świece, domyka dokładnie okiennice, a następnie siada z powrotem na jedynym krześle. Wlewa zawartość dzbana do misy, cały czas mamrocząc coś szybko półgłosem. Wodzi dłońmi nad wypełnioną płynem misą, wypowiadając przy tym zaklęcie w nieznanym języku. Uderza wiatr, a świece migocą i przygasają. Gdy ich płomienie wystrzelą znowu, będą błękitne i drżące. Ciemność po drugiej stronie stołu gęstnieje: oprócz Pounce’a w pokoju jest jeszcze coś, czego tu wcześniej nie było. Pounce bierze do ręki kopertę, wyjmuje z niej lok ciemnych włosów i przebiega po nim palcami. Na wąskie wargi wypływa uśmiech. Wrzuca pukiel do misy, nie przestając mamrotać. Z drugiej strony stołu odrywa się kawałek ciemności i zawisa nad powierzchnią płynu niczym ciężki dym, a następnie zanurza się w misie. Zawartość naczynia zmienia wygląd: staje się nieprzejrzysta i jakby lustrzana, ale mimo to wciąż ciemna niczym czarna rtęć. Pounce nachyla się szybko nad powierzchnią, wpatrując się w nią uważnie. Dostrzega
twarz dziewczyny: smagłą, ładną. Jej usta poruszają się, jakby formowały słowo - Pounce usiłuje odczytać, co to może być. Następnie pojawia się ta sama dziewczyna, tym razem w towarzystwie chłopaka pasującego do opisu podanego przez Orloca. Stoją na dworcu kolejowym, sprawdzając połączenia - Pounce wpatruje się z napięciem w pojawiające się nazwy. Potem widzi ich przy stole, oglądających plan miasta z dużą ilością koloru niebieskiego. Na oczach Pounce’a dziewczyna składa mapę, a nazwa na okładce potwierdza wcześniejsze domysły: Venezia. Po co mieliby tam jechać? - zastanawia się. Może on też powinien tam się udać i sprawdzić. Ale nie sam. Porusza delikatnie palcami nad powierzchnią misy, mrucząc pod nosem jakiś rytmiczny zaśpiew. Gdy odsuwa ręce, spogląda na niego pociągła twarz o wydłużonej szczęce, wyglądająca niemal jak pozbawiona ciała czaszka. Spogląda czarnymi, martwymi oczami. Pounce przygląda się twarzy przez chwilę, po czym raz jeszcze przesuwa dłońmi nad misą i unosi rozcapierzone palce. Ciemność, która kryła się w wypełniającym misę płynie, posłusznie unosi się ku jego dłoniom niczym oleisty dym i tworzy kolumnę wznoszącą się ku sufitowi między dłońmi Pounce’a. Następnie kolumna ciemności oddala się nieco ku drugiej stronie stołu, gdzie zmienia się w coś bardziej stałego. Po kilku sekundach zaczyna przybierać konkretny kształt - po chwili stoi tam chudy niczym szkielet mężczyzna. Jego twarz jest twarzą z misy. Pounce przygląda mu się z widocznym zadowoleniem i odwraca się, dając tamtemu znak, żeby szedł za nim. Drzwi zamykają się za nimi, a płomienie świec strzelają jasno do góry, rozjaśniając panujący w pomieszczeniu mrok. Pokój sprawia wrażenie pustego, ale nie jest. Obok zamkniętego okna unosi się obłok światła niczym świetlista mgła. Rozciąga się i formuje, aż wreszcie także on przybiera kształt człowieka. Ten mężczyzna otwiera okiennice, zalewając pokój światłem. Pochyla się nad obiema świecami, obejmuje dłonią knoty i zdmuchuje płomienie, a następnie równie cicho i powoli jak tamci opuszcza pokój.
7
Puste miasto
- Przestań jęczeć i chodź tutaj - powiedziała Helen. - Pokażę ci, dokąd jedziemy. Jake czuł głęboką, choć dobrze skrywaną złość, głównie na własną bezsilność. Jakże chciałby móc obrócić się na pięcie, powiedzieć „no to do widzenia” i odejść! Helen jednak doskonale wiedziała, że tego nie zrobi - dał jej do zrozumienia, jak bardzo boi się zostać sam we Włoszech. Był również zły na jej absolutny brak zrozumienia w tej kwestii, tak jakby nie miał prawa do własnego punktu widzenia. Jako najmłodszy w dużej rodzinie przywykł do podobnego traktowania, ale to jeszcze nie znaczy, że je polubił. Chodziło poza tym o coś więcej, tę cechę Helen, która złościła go tym bardziej, że w głębi ducha bardzo jej tego zazdrościł - kompletnego braku niepewności i wątpliwości. Nigdy w życiu nie udało mu się nikomu narzucić własnej woli, tak jak ona to czyniła. Zawsze obawiał się, że zostanie uznany za narzucającego się, nieczułego samoluba. Tymczasem Helen po prostu pomijała to wszystko, przekonana niezbicie o jednym: liczy się to, czego ja chcę, a to, czego chcesz ty, nie ma najmniejszego znaczenia. Jak ludzie do tego dochodzą? Zapewne ma na to wpływ pochodzenie z bardzo bogatej rodziny. Niemniej powstrzymał się od wypowiedzenia na głos którejkolwiek z tych myśli i starał się utrzymywać wściekłość na poziomie lekkiego nadąsania, ponieważ wprawdzie zły był na siebie za to, że nie potrafi się od niej uwolnić, to bardziej się bał, że jeśli ją rozzłości, ona może porzucić jego. Gdy więc kazała mu podejść i usiąść koło siebie, pokornie posłuchał, uznając, że warto obniżyć nieco poziom narzekania. Siedzieli w pociągu zmierzającym do Wenecji. Helen rozłożyła plan na stoliku, wskazując palcem ich ostateczny cel: Murano, małą wysepkę na północ od samego miasta. - Musimy dostać się do Wenecji, a potem wynająć łódź. Bywała już wcześniej w Wenecji, ale nie znała jej tak dobrze jak Florencji. W innej sytuacji Jake zapewne byłby zainteresowany tym, co miała do powiedzenia, ale wciąż się na nią gniewał i odpowiadał monosylabami, toteż Helen wkrótce dała sobie spokój. Ledwie zamilkła, Jake srodze tego pożałował - pozostał teraz sam na sam ze swoją nudą. - Pewnie nie masz nic do czytania? - zapytał ponuro. - Zajrzyj do mojej torby - odpowiedziała, ziewając. - Ja zamierzam się przespać. Oparła się o okno, używając zwiniętej kurtki jako poduszki. Jake sięgnął do torby i wyciągnął stamtąd pokaźne tomiszcze - był to katalog wysłany przez jej ojca razem z liścikiem, wyliczający wszystkie dzieła sztuki znajdujące się w rozmaitych domach, w których najwyraźniej mieszkała kiedyś Helen. Oto styl życia sławnych i bogatych, pomyślał Jake, kartkując katalog. Spodziewał się obrazków, ale znalazł niemal wyłącznie tekst: ponumerowane opisy poszczególnych przedmiotów w kolekcji. Byto ich niewątpliwie bardzo dużo. Gdzie tylko padł jego wzrok, znajdował dowody na to, jak bardzo świat Helen różnił się od jego świata: Nr 7: szkic św. Anny Samotrzeciej, przypisywany Leonardowi da Vinci. Mimo że, atrybucja nie jest potwierdzona, wskazuje na nią zarówno samo dzieło, jak i jego dzieje... Hmm. Nigdy nie słyszał o świętej o takim nazwisku, widocznie jakaś pobożna malarka z czasów Leonarda. Chyba że to wszystko znaczyło coś innego. Trafił na następną perełkę: Nr 57: brązowy słoń z palankinem wojennym z okresu cesarstwa Mogołów - Indie, ok. XVI w.
Ten wspaniały egzemplarz wielkości polowy naturalnej znajdował się pierwotnie w kolekcji sir Greville’a Rowleya, który przywiózł go z Indii w roku 1761... Słoń połowy naturalnej wielkości, odlewany w brązie. Ile coś takiego może ważyć? Przypomniał sobie, że to wszystko znajduje się w prywatnych domach, w których mieszkają ludzie. Jak Helen je nazywała? Mauzoleami, choć lepiej pasowałoby określenie muzea! Zaraz potem natknął się na następny opis - i przyłapał się na tym, że gapi się w tekst jak ktoś, kto, przysypiając, czyta tę samą stronę w kółko i w kółko, niewiele rozumiejąc. I nagle pojął, co go zaciekawiło - i czytał dalej ze wzrastającym podnieceniem, zapominając o swoim gniewie: Na portrecie przedstawiony jest Anglik Roger Anscombe, pochodzący podobno z Bristolu, znany lepiej jako alchemik Ruggiero da Montefeltro. Okoliczności jego wyjazdu do Italii nie są znane; zmarł we Francji, zgromadziwszy ponoć wielki majątek. Data powstania i autorstwo portretu wymagają ustalenia; ogólnie przyjmuje się, że obraz pochodzi z pierwszej polowy XVI stulecia. Wzrok oglądającego przyciąga natychmiast fantazyjne nakrycie głowy alchemika, który stoi obok warsztatu na pierwszym planie - głowę ma owiniętą ogromnym, skomplikowanym szkarłatnym turbanem. Patrzy prosto w oczy oglądającego, jakby właśnie oderwał się od pracy i odwrócił do nas. Po prawej i lewej stronie, na skraju obrazu - tworząc swoistą wewnętrzną ramę - widnieją dwa kły słoniowe osadzone w ciężkich złotych okuciach, wysadzanych kamieniami szlachetnymi i pokrytych płaskorzeźbą. Ciemna szata alchemika, kontrastująca z bladością kości słoniowej i jej bogatą oprawą, wykończona jest przy kołnierzu futrem. Wskazujący palec prawej ręki alchemika wskazuje na otwartą wielką księgę leżącą na stole przed nim; lewa ręka zaprasza do przyjrzenia się zestawowi naczyń na tacy. Fiolki zawierają różnokolorowe płyny: czerwony, niebieski, bursztynowy, zielony i fioletowy, mające z pewnością znaczenie alchemiczne. Między tacą z fiolkami i księgą spoczywa wspaniały kryształ, wielkości i kształtu małego kurzego jaja. Postać alchemika do tego stopnia dominuje nad całością przedstawienia, między innymi dzięki mistrzowskiemu oświetleniu na ciemnym tle, że dopiero po chwili dostrzegamy drugą postać na obrazie. Znajduje się ona w połowie perspektywy nad lewym ramieniem alchemika: uczeń lub sługa, który zdaje się celowo wyszydzać gesty swego pana. Stoi na jednej (prawej) nodze, drugą zaś wyciąga przed siebie, aby zrównoważyć wyciągniętą prawą rękę, którą również wskazuje na księgę stojącą na półce w pewnej odległości od niego. W lewej ręce trzyma też tacę, pełną jednak nie naczyń alchemicznych, ale czegoś, co wygląda na przybory malarskie. Na twarzy ma wyraz ledwie skrywanego rozbawienia; odnosimy wrażenie, że lada moment wybuchnie śmiechem, a jego mistrz odwróci się i go skarci. Obecność postaci sługi nadaje dziełu wielką silę wyrazu, ponieważ wygląda to tak, jakby chłopiec wszedł do pokoju w chwili, gdy malarz portretował jego pana, i nie potrafił się powstrzymać od pokusy popsucia sceny przez przedrzeźnianie mistrza za jego piecami ku uciesze artysty. Możemy wyobrazić sobie także rozproszonego przez to nagłe humorystyczne najście malarza, ale dokładne przyjrzenie się obrazowi wskazuje, że nie potrzebujemy sobie tego wyobrażać, ponieważ w tle obrazu widzimy lustro, w którym odbija się sam artysta aczkolwiek jest maleńki i namalowany bez szczegółów. Lustro nie jest typowym wypukłym zwierciadłem, które pokazuje cale pomieszczenie w zniekształconej miniaturze - jest to wielkie płaskie lustro niezwykłych kształtów, zajmujące większą część tylnej ściany. Jego rama jest wykonana z ciemnego materiału, rzeźbiona w nietypowe motywy miniaturowych rogów myśliwskich. Trzy naturalnej wielkości takie rogi wiszą nad lustrem i po obu jego stronach. Jest to być może, żart wizualny, wskazujący na róg jako materiał, z którego wykonano ramę lustra. Na powierzchni zwierciadła widzimy dziwaczne intarsje z tego samego materiału, jakby nie była to jedna tafla, ale całość złożona z
wielu kawałków, a rzemieślnik, nie mogąc ukryć łączeń, postanowił wykorzystać je artystycznie. W lustrze widzimy malarza, zasłoniętego częściowo sztalugami, a także służącego, brakuje natomiast odbicia alchemika. Ustalenia wymaga, czy jest to wynikiem ustawienia postaci, czy też ma stanowić świadomy komentarz do jego diabelskich powiązań. Mimo że odbicie artysty jest widoczne w lustrze, istnieje popularna legenda współczesna powstaniu obrazu - że nie jest to dzieło ludzkiej ręki. A więc o to chodzi! Jake uspokoił się, z wysiłkiem tłumiąc wzbierające w nim podniecenie. Trącił łokciem Helen. - Widziałaś ten obraz? - Jaki obraz? - spytała sennie. - Ten z alchemikiem, którego ponoć nie namalował człowiek. - To stary przyjaciel - odpowiedziała zaspanym głosem. - Pamiętam go z najwcześniejszego dzieciństwa. Jak byłam mała, wymyślałam związane z nim historie. Zawsze najbardziej lubiłam tego chłopaka. Zabawne, że akurat o to pytasz... - Co to za sekret? - Jaki sekret? - Sekret Alchemika. Taki jest tytuł obrazu. - Naprawdę? Zawsze myślałam o nim po prostu jako o Alchemiku. Jesteś pewny? - Tak jest napisane w katalogu twojego ojca. - Wiesz, to naprawdę zabawne, że pytasz akurat o ten obraz, bo... - To o niego twój ojciec pytał ciotki? - Jak na to wpadłeś? W odpowiedzi Jake podsunął jej katalog, trzymając palec przy tytule: Nr 59: Sekret Alchemika, artysta nieznany. Wpatrywała się w napis, nic niepojmując, jeszcze nie do końca obudzona. - Nie widzisz? Nie chodzi o dom, ale o obraz! Numer pięćdziesiąt dziewięć! To rozbudziło ją całkowicie. Chwyciła katalog, jakby przyjrzenie mu się osobiście miało ją dodatkowo upewnić. - Fantastycznie, Jake! Nie cieszysz się, że namówiłam cię do wyjazdu? Namówiłam? Kaczej zmusiłam. Ale nie powiedział tego głośno, ponieważ był zadowolony, że pojechał i okazał się przydatny. Co zabawne, teraz gdy Helen prawiła mu komplementy, czuł zażenowanie. - Wygląda na niezły obraz - powiedział, żeby zmienić temat. - O co chodzi z tymi „diabelskimi powiązaniami”? - To dlatego, że on nie odbija się w lustrze. Ludzie, którzy zaprzedali duszę diabłu, ponoć nie odbijają się w lustrach. - Super! Jak wampiry? Może to właśnie jest jego sekret... - Co? - Ze sprzedał duszę diabłu - to właśnie mówi ten obraz! Helen zamyśliła się, jakby usiłując przypomnieć sobie sam obraz. - Na obrazie jest jedno - alchemik - a lustro mówi prawdę o nim - nie ma odbicia. Tak, to może być ten rodzaj ukrytego znaczenia, jaki jest często na starych obrazach. Wiesz, oglądałam ten obraz przez wiele lat, a ty nigdy go nie widziałeś, a jednak zauważyłeś coś, co mnie umknęło. Jestem pod wrażeniem. Uśmiechnęła się, a Jake promieniał. Rozsiadł się wygodniej, zadowolony. To było coś więcej niż komplementy i rozwiązywanie zagadek; przyszłość, jeszcze niedawno niepewna i przerażająca, była teraz jasna i przewidywalna. Dopóki numer 59 mógł oznaczać dom, Jake obawiał się powtórki popołudniowej przygody, która niewiele się różniła od włamania. Ale
skoro okazało się, że to obraz, wszystko stawało się znacznie łatwiejsze: Wenecja, następnie Murano, otworzą szafkę czy sejf, czy co tam jest, potem wrócą do Florencji, do kuzynki Helen, a jutro on uda się do Neapolu, gdzie będzie miał o czym opowiadać. Wydarzenia popołudnia, należące już do przeszłości i wplecione w dobiegającą właśnie końca opowieść, stały się wspomnieniem raczej przyjemnym niż przerażającym. Po dłuższej chwili takich rozmyślań Jake poczuł osuwający się na niego ciężar, a jego uszu dobiegł cichy pomruk: Helen zasnęła z powrotem, tym razem wykorzystując jako poduszkę jego ramię. Jemu też zaczęły ciążyć powieki; podskoczył parę razy, gdy głowa opadała mu na stolik. W końcu poddał się, upewniwszy się wcześniej, że Wenecja jest ostatnią stacją. Wkrótce spali oboje. Budził się stopniowo; pociąg wciąż jechał, a Jake zastanawiał się nad ostatnią myślą, jaka przemknęła przez jego głowę, zanim zasnął. - Hej, wiesz, że chrapiesz? W tym momencie obudził się całkowicie. Naprzeciwko, po drugiej stronie stolika, siedzieli dwaj mężczyźni, wpatrując się w niego z uwagą. Jeden z nich był bardzo chudy i blady, o dziwnie martwych oczach, które w ogóle nie mrugały. Drugi miał na sobie jasny garnitur i równie jasny kapelusz z szerokim rondem oraz apaszkę z ciemnobłękitnego jedwabiu. Był tak gruby, że zajmował większość siedzenia. Ciemne oczy rozbłyskiwały pod rondem kapelusza. Na stole przed nim leżał dziwaczny przedmiot, coś jakby przycisk do papieru z przezroczystego szkła. Ręce mężczyzny poruszały się nad kulą, tkając wzory w powietrzu. Jake trącił Helen łokciem. Poczuł, jak się poruszyła, po czym usiadła wyprostowana. - Pan! - warknęła. - Co pan tu robi? - Młoda dama również się obudziła - odpowiedział gruby mężczyzna, nie zwracając uwagi na jej słowa. - Nie sądzę natomiast, żebym miał przyjemność spotkać już kiedyś pana, młody człowieku. Miał zaskakująco wysoki, ale przyjemny i melodyjny głos. Jego dłonie poruszały się nieprzerwanie, jakby żyły własnym życiem. Jake czuł, jak kula przyciąga jego wzrok. - Nazywam się Aurelian Pounce. Jestem partnerem w interesach ojca tej młodej damy. - Nigdy o panu nie wspominał - oznajmiła Helen zadziornie. - Z pewnością miał po temu dobre powody. Czemu jednak jesteś taka ponura, moja droga? Ciągle boczysz się o ten kosmyk włosów? Helen zmarszczyła brwi, a mężczyzna się uśmiechnął. Jego dłonie się poruszały. Coś zamigotało we wnętrzu kuli. - Z przykrością muszę wyznać, moja miła, że twój ojciec zawiódł mnie w interesach. Bardzo chciałbym wiedzieć, gdzie teraz przebywa. - Jest pan ostatnim człowiekiem, któremu bym to powiedziała, gdybym wiedziała odrzekła Helen. Jej głos brzmiał gardłowo i niewyraźnie, jakby była pijana; słowa zdawały się dobiegać uszu Jake’a z daleka, niczym z głębi długiego tunelu. - Twoja lojalność jest piękną cechą... gdyby tylko jej obiekt był tego wart! Obawiam się, że twój ojciec to zwykły oszust i złodziej. Ale złapię go tak czy siak. Jeśli chcesz go ocalić (rozbiegane dłonie zatrzymały się na moment, po czym jedna wysunęła się do przodu, jakby chciała pochwycić brakujące słówko) przed kłopotami, naprawdę powinnaś powiedzieć mi wszystko, co wiesz. Jak na przykład, dokąd teraz jedziesz. Helen zmarszczyła brwi jeszcze mocniej, ale nie odpowiedziała. - Co się dzieje? Zapomniałaś języka w buzi, moja droga? (Rzucił spojrzenie w stronę Jake’a). Cóż za szczególny wyraz twarzy! Wenecja to takie ciekawe miasto, nie sądzisz? A jak łatwo się tu zgubić! Wszystkie te małe uliczki i zupełnie brak drogowskazów! Niebezpieczne miejsce dla nieuważnych wędrowców... trochę przerażające, to też, zwłaszcza
tak późno wieczorem, gdy światła gasną i zapada ciemność. Niemądrze jest zapuszczać się tam bez przewodnika! Dłonie poruszały się nad migotliwym szkłem. - Przewodnik, tak - wydusił z siebie Jake. - To dobry pomysł. Gdzieś w głębi umysłu usłyszał głos mówiący, że to wcale nie jest dobry pomysł. Głos ten jednak dobiegał ze zbyt daleka, a więc nie mógł mieć nic ważnego do powiedzenia; liczył się tylko ten dziwny, nieuchwytny ognik w szklanej kuli - właśnie prawie udało mu się go przyłapać. Usiłował skoncentrować myśli, a przyjemny głos z drugiej strony stolika kontynuował: - Tak stare miejsce... pełne duchów! „Zanurzone w historii” - tak się mówi, prawda? Patrząc na takie kamienie, nietrudno uwierzyć, że musiały wchłonąć część zatłoczonej przeszłości - a cóż to była za przeszłość! Najjaśniejsza Republika! Perła Adriatyku! Działy się tam takie rzeczy, że kamienie nigdy nie zapomną. Dlatego Wenecja nigdy nie będzie naprawdę żyć teraźniejszością, wiesz o tym? Zawsze chętnie cofnie się w przeszłość, zwłaszcza nocą... Złapał! Iskierka zatrzymała się niczym ognik, a głos ciągnął Jake’a ku niej jak wir w jeziorze. - Wiesz, że Wenecja była kiedyś pustym miastem? Działo się to podczas zarazy uznano, że choroba przychodzi z przybrzeżnych bagien, bo laguna była wtedy znacznie płytsza i bardziej bagnista. Dlatego cała ludność uciekła w panice - wsiedli do łodzi i wypłynęli w morze. Wyobraź to sobie: całe miasto pozbawione życia, w świetle księżyca, porzucone; pozostały tylko kosze z żarzącym się węglem i pochodnie oświetlające puste ulice i przystanie. W taką przeszłość można wpaść w takim nawiedzonym mieście jak Wenecja... Jake miał wrażenie, że tonie; opanowała go taka senność, że miał kłopoty z poruszeniem małym palcem. Ciało ważyło chyba wiele ton, a on zapadał się i zapadał... Chciał wciągnąć powietrze do płuc, ale zapomniał, jak się to robi... - Bileciki do kontroli proszę! Signore e Signori, proszę o bilety! Pounce zdusił przekleństwo i zaczął grzebać w kieszeniach, a Jake poczuł się, jakby wynurzył się na powierzchnię po długim czasie spędzonym pod wodą. Odetchnął głęboko i wysiłkiem woli zmusił się do wstania, po czym chwycił Helen za rękę i pociągnął za sobą. - Chodź - powiedział zduszonym głosem. Język wydawał się za duży dla ust, poza tym zapomniał kształtu słów. Konduktor spojrzał na niego podejrzliwie. - Wszystkie nasze rzeczy są w następnym wagonie: bagaż, bilety, wszystko. Wykonał ogólny gest w kierunku następnego wagonu, a ledwie pamiętane włoskie zdania płynęły chaotycznie. - Jesteśmy ze Szkocji - powiedział, jakby to stanowiło wystarczające wyjaśnienie. - Ach, ze Szkocji! - rzekł konduktor z uśmiechem. Po czym odwrócił się do chudego mężczyzny. - A pański bilet, signor? Jake pociągnął Helen korytarzem. Z tyłu dobiegały odgłosy sprzeczki; wyglądało na to, że chudy nie miał biletu. Jake obejrzał się i zauważył, ze Pounce wstaje i usiłuje przepchnąć się obok konduktora, ale ten był również postawnym mężczyzną, więc przez chwilę stali zaklinowani w korytarzyku, a Jake gapił się na nich głupkowato. Nagle usłyszał głos tuż nad uchem: - Uciekajcie! Na sam koniec pociągu! Coś w tonie tego głosu wyrwało Jake’a z oszołomienia i pospieszył dalej. Ruszając, dostrzegł kątem oka, iż od sąsiedniego, stolika wstaje jakiś mężczyzna (nie przyjrzał się jego twarzy) i zaczyna zdejmować z półki ogromne ilości bagażu, całkowicie blokując drogę pościgowi.
Prowadząc Helen przed sobą, Jake przepchnął się przez kilka wagonów, aż wreszcie, przeszedłszy przez rozsuwane drzwi, znalazł się w korytarzyku na końcu składu i stwierdził, że dalej iść nie można. Pociąg właśnie zwalniał, przejeżdżając po grobli pośrodku ciemnej wody. Jake oparł Helen o ścianę; dziewczyna miała zamglone, rozbiegane oczy i szeroko otwarte usta. Osunęła się po ścianie i przykucnęła na podłodze. Jake nie miał żadnych konkretnych pomysłów, wiedział tylko, że muszą uciekać. Myśli grzęzły jakby we mgle. I jak przez mgłę zdawał się dostrzegać, że coś wokół się pozmieniało, coś było zasadniczo nie w porządku z samą rzeczywistością. Gdyby tylko mógł przez pięć minut spokojnie nad tym pomyśleć, z pewnością doszedłby do jakichś wniosków, ale za nimi czaiło się niebezpieczeństwo, trzeba było uciekać jak najdalej od pociągu. Tylko że Helen ciągle siedziała na podłodze, tak jakby nie dostrzegała niebezpieczeństwa. Jake czuł, że jeszcze chwila, a wybuchnie płaczem. - Wstawaj, wstawaj, musisz wstać! Nie możesz tu zostać, musimy uciekać! Na przemian łkając i przeklinając, podniósł ją, ale była całkiem bezwładna. - Wstawaj, Helen, musisz wstać! Na nic się to zdało. Oparła się o niego, przygwoździła go do ściany, po czym znów zaczęła osuwać się na podłogę. Chwycił ją jedną ręką, drugą zaś sięgnął, żeby otworzyć okno. Odniósł wrażenie, że mgła okrywająca jego myśli czai się również na zewnątrz jej macki wpełzły do wagonu. Nagle pociąg się zatrzymał; Jake runął do tyłu, a Helen przejechała pod przeciwną ścianę. Pochylił się bezradnie i chwyciwszy ją pod pachy, postawił na nogi. Udało mu się uwolnić jedną rękę i przekręcić klamkę, po czym oboje wypadli na peron spowity gęstą mgłą. Potykając się, ruszył na oślep przed siebie, jedną ręką trzymając Helen za kark, drugą obejmując ją w pasie. Poruszała nogami, ale najwyraźniej nie działały jak należy i plątały się co chwila. Oddychała chrapliwie. Jake zaklął, gdy nagle tuż przed nim wyrosła ściana i uderzyła go mocno w łokieć. Oparł Helen o mur; stała prosto z zamkniętymi oczami i odrzuconą do tyłu głową, oddychając ciężko przez szeroko otwarte usta, jakby właśnie skończyła długi bieg. - O Boże, jak mnie boli głowa! Nagle zwinęła się wpół i zaczęła się krztusić. Przez chwilę stała z rękami opartymi o kolana, a Jake poklepywał ją bezradnie po plecach. W końcu podniosła głowę. - O Boże. Przepraszam. Masz może jakąś chusteczkę? Co się ze mną stało? - Nie wiem dokładnie. W pociągu był jakiś facet. Powiedział, że zna twojego ojca. - O Boże, tak! Pounce! Pamiętam. A potem wszystko się rozmyło. - Byłaś wielka. Nic mu nie powiedziałaś. A potem on zaczął opowiadać o Wenecji takim śpiewnym głosem i wszystko tak jakby odpłynęło. Prawie zemdlałem. O cholera! - Co się stało? - Plan miasta, torby! Zostawiłem wszystko w pociągu! Helen sięgnęła do kieszeni i z ulgą wyciągnęła klucz. - Przynajmniej mamy ciągle to. A poza tym to ostatnia stacja. Pociąg musi tu nadal być. - W takim razie wystarczy po prostu poczekać, aż ta mgła się rozpłynie, i poszukać pociągu. To okazało się niełatwe, mgła nie zamierzała zrzednąć. Panowała niepokojąca cisza. - Słuchaj - odezwała się Helen. - Jeśli pójdziemy wzdłuż tej ściany, dokądś dotrzemy. No i gdzieś tu musi być jakiś człowiek, przecież to dworzec. Jake’owi przyszło nagle do głowy, że wcale niekoniecznie: uczucie, które niepokoiło go wcześniej, że coś zasadniczo pokręciło się z rzeczywistością, powróciło ze zdwojoną siłą. Ale nic nie powiedział, toteż zaczęli marsz wzdłuż ściany. Helen prowadziła. To, że nie
widzieli nic przed sobą, było okropne, ale jeszcze gorszy okazał się brak dźwięków; Jake przyłapał się na szuraniu dla nabrania pewności, że nie ogłuchł. - Ale tu cicho - powiedziała Helen. - Gdzie podziali się ludzie? - Nie sądzę, żeby komukolwiek chciało się wychodzić z domu w taką noc. Jake usiłował rozumować logicznie, ale w głębi duszy myślał inaczej. - Popatrz, tam jest jakieś światełko, no i mgła nieco rzednie. Światełko istotnie było - złoty punkt w ogólnej szarości. Ale coś w tym światełku jeszcze bardziej niepokoiło Jake’a. Gdy podeszli, przekonał się co. - To pochodnia - powiedziała Helen. - Staroświecka pochodnia. Pochodnia umocowana była w żelaznym kółku w ścianie. Płonęła mocnym ogniem, tworząc jasną niszę we mgle i wydając głośny syk. To niemożliwe, pomyślał Jake. Lepiej w to uwierz, odpowiedział wewnętrzny głos, ponieważ to dzieje się naprawdę. Na ich oczach płomień pochodni zachwiał się od podmuchu wiatru. - Mgła się podnosi - odezwała się Helen. - Wreszcie będzie coś widać. Ale co zobaczymy? - zastanawiał się Jake. Mgła rzeczywiście się podnosiła, chłopiec poczuł na twarzy lekką bryzę. Niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki budynki zaczęły wynurzać się spomiędzy języków mgły. Wyglądało to jak olbrzymia niedokończona układanka: wielkie kawałki budynków srebrzące się w świetle księżyca wisiały w powietrzu porozdzielane mackami mgły. Stali na rogu, a prawie dokładnie naprzeciwko wznosił się most łączący dwa brzegi szerokiego kanału - tyle że urywał się pośrodku. Po prawej ściana mgły przecinała rozległy plac. Po lewej jakiś kaprys wiatru otworzył tunel szerokiej ulicy biegnącej w dal, oświetlonej co jakiś czas pochodniami. Nigdzie natomiast nie było widać żadnych oznak życia. - Gdzie podziali się wszyscy ludzie? - zastanawiała się Helen. - O czymś takim mówił Pounce... o zanurzeniu się w przeszłość, kiedy Wenecja była pusta. - Pusta? - spytała Helen, ale w jej głosie nie było wyzwania. Potrząsnęła głową, pocierając nos, jakby usiłowała coś sobie przypomnieć. - Czy tam nie było czegoś o zarazie i bagnach? - Jeśli to zły sen, to właśnie go dzielimy. Nie sądzę, byśmy powinni tu zostawać. Rozrzedzająca się mgła, którą z początku witali z radością, sprawiła teraz, że poczuli się bezbronni i zagrożeni. - Ale dokąd mamy iść? Plan został w pociągu, a nie wiadomo, gdzie on jest. Za nimi wznosił się wciąż solidny wał mgły. Jake spojrzał w tamtym kierunku i poczuł znów niebezpieczeństwo, które wygoniło go z pociągu. - Nie mam pojęcia, co tu się dzieje, ale bezpieczniejsi byśmy byli w jakimś mniej eksponowanym miejscu. Usiłował przywołać plan miasta z pamięci: dworzec znajdował się tuż przy jednym końcu Canale Grande, który wił się przez całą Wenecję niczym ogromny wąż, rozcinając miasto na dwie części. Ten kanał przed nimi to zapewne właśnie Canale Grande. Jeśli pójdą w prawo, zostaną odcięci przez wodę, poza tym mgła była tam wciąż gęsta. Mogliby przejść po ledwie widocznym moście, ale trudno powiedzieć, dokąd by ich zaprowadził. Mgła była zdecydowanie rzadsza po lewej, a szeroka ulica sprawiała wrażenie głównej arterii miejskiej. Jeśli będą się jej trzymać, może ich dokądś doprowadzi. Jego myśli przerwało szarpnięcie za ramię. Helen. - Posłuchaj! - syknęła. - Kroki!
W każdej innej sytuacji zaczekaliby, żeby się przekonać, kto to, ale teraz jakoś żadne z nich nie miało na to ochoty. Rzucili się w tunel we mgle po lewej, trzymając się blisko ściany. Miękkie podeszwy ich butów nie wydawały prawie żadnych dźwięków. Po dłuższej chwili zanurkowali w bramę i spojrzeli za siebie. Dostrzegli dwie sylwetki we mgle: jedną nienaturalnie wysoką i chudą, drugą grubą. Tamci starali się trzymać środka drogi i szli spokojnym krokiem; nie spieszyli się, ale sprawiali wrażenie, jakby mieli coś bardzo ważnego do załatwienia. Emanowała z nich taka pewność siebie, taka niewzruszoność zamiarów, że Jake poczuł wszechogarniającą potrzebę poddania się, pójścia w ich stronę i oddania się w ich ręce. Ucieczka na nic się nie zda, oddali tylko nieuniknione. Zdążył nawet zrobić krok w kierunku, z którego nadchodzili, ale Helen chwyciła go mocno za rękę. - Jake! Co ty robisz? Musimy uciekać. Coś w jej głosie i gestach sprawiło, że Jake obudził się z odrętwienia. Niewiele myśląc, pobiegł za Helen przez ulicę. Za sobą usłyszał przyspieszone kroki. Ledwie chwytając oddech, przebiegli przez mostek i na nabrzeżu skręcili ostro w prawo, ale ściana zmusiła ich do ponownego zwrotu w lewo. W pośpiechu znów skręcili w prawo, tylko po to, by ponownie znaleźć się na brzegu kanału. Jak łatwo się tu zgubić - głos Pounce’a rozległ się w głowie Jake’a. - Wszystkie te małe uliczki i zupełnie brak drogowskazów! Zawrócili i doszli ponownie do głównego traktu, ale bezsensowne zejście z drogi sporo ich kosztowało. Prześladowcy niemal ich dogonili; Jake znów poczuł ociężałość i potrzebę poddania się nieuniknionemu. W tej samej chwili podmuch wiatru przywiał z bocznej uliczki pasmo mgły, odcinając ich od pościgu, rzucili się więc znów do ucieczki, kręcąc się i krążąc po dziwacznie pustych ulicach pomiędzy pochodniami oświetlającymi milczące budynki. Po dłuższej chwili zatrzymali się w miejscu, w którym światła byty rzadsze, a ulice tonęły w mroku. Trudno powiedzieć, czy zgubili pościg, ale z całą pewnością sami zabłądzili. Ogólny zarys planu Wenecji, który zapamiętał Jake, całkowicie stanął na głowie. Nie miał pojęcia, czy zmierzają w tym samym kierunku co na początku, czy też zdążyli już zawrócić. Całą nadzieję pokładał w tym, że nie słyszał pościgu. Może gdyby zdołali przemknąć się niezauważeni w boczny zaułek, zdołaliby zagubić się w labiryncie Wenecji choćby na tak długo, żeby... Żeby co? Pytanie zaskoczyło Jake’a, ale natychmiast je odepchnął, zanim ogarnęło go poczucie uwięzienia w znacznie większej pułapce. - Idźmy blisko muru i szukajmy jakiegoś zaułka. - To nie może trwać wiecznie - szepnęła Helen, wyrażając również jego nadzieje. Rano coś się musi odmienić. - Mam nadzieję. Ruszyli niepewnie dalej, trzymając się blisko muru i wytężając słuch. Ulica ciągle zakręcała, nie widzieli więc wiele przed sobą, natomiast spojrzawszy do tyłu, Jake dostrzegł jedynie oświetloną księżycem pustkę. Gdy raz zatrzymali się na chwilę, słyszeli jedynie bicie własnych serc - poza tym panowała absolutna cisza. - Chyba ich zgubiliśmy - wydyszał Jake. Wziął Helen za rękę i wyszli za róg - a tam czekały już na nich dwie postacie: jedna niska i gruba, druga bardzo chuda i wysoka. Mężczyźni byli nieco dalej w ulicy; zbliżali się, ale już nie biła od nich taka pewność siebie, tak jakby zgubili trop. Jake dostrzegł wąskie, oświetlone pochodnią przejście tuż koło miejsca, w którym zatrzymali się z Helen. - Chodź tędy, na końcu pali się światło. Pociągnął Helen za rękaw w wylot wąskiego zaułka i szybko pobiegli ku przeciwnemu końcowi, gdzie ledwie wyhamowali nad brzegiem kanału. Znaleźli się na wąskiej przystani oświetlonej dwoma koszami z żarem. Spojrzeli w prawo: czarne wody kanału omywały brzeg
zaledwie stopę niżej. Po lewej wznosił się wysoki mur pozbawiony okien i drzwi. Część przystani nieoświetlona tlącym się węglem ginęła w mroku. Jedno spojrzenie w zaułek uświadomiło Jake’owi, że zwlekają za długo; w marnym świetle dojrzał zarys dwóch postaci. Mężczyźni szli spokojnie, nie spieszyli się już, Jake domyślił się więc, że z miejsca, w którym się znaleźli, nie ma innej drogi ucieczki. Wpadli w pułapkę. Helen odciągnęła go w pobliże koszy z węglem, ale nawet one nie mogły rozgrzać przeraźliwego zimna, które zalęgło się w jego żołądku. Prześladowcy byli już na tyle blisko, że dało się słyszeć ich kroki odbijające się echem w wąskim zaułku. Jake spojrzał na ciemne wody kanału omywające kamienny brzeg przystani. - Woda - powiedział. - Umiesz pływać? Dwie postacie wchodziły właśnie na przystań. Jake odwrócił się do Helen z rozpaczliwym zamiarem rzucenia się do kanału, ale w tej samej chwili poczuł czyjąś dłoń na karku. Wszelka chęć i możliwość ruchu opuściła go w jednej chwili. Z ciemności za ich plecami wynurzyła się wysoka postać i stanęła między nimi. Twarz miała ukrytą pod kapturem, widać było jedynie czubek nosa i podbródek oraz odbicie płomieni w oczach. Helen i Jake byli całkowicie bezradni w uścisku tego człowieka, stracili wszelką nadzieję na ucieczkę. Ruchy Pounce’a i jego towarzysza cechowała teraz dziwna ospałość, Jake widział ponadto ich twarze w najdrobniejszych szczegółach. Pounce ledwie powstrzymywał uśmiech, na jego przystojnej twarzy malował się wyraz zadowolenia. Oblicze jego towarzysza było ponure i przerażające: ściągnięte w wąską kreskę okrutne usta i martwe oczy wpatrujące się przed siebie. Jake dostrzegł teraz, że jego ubranie pochodzi z innej epoki, a przy szerokim skórzanym pasie zwisa długi sztylet. Palce chudzielca poruszały się bezustannie, jakby z trudem powstrzymywał morderczy szał. Gdy znaleźli się w odległości kilku kroków, Pounce przystanął i zatrzymał swojego towarzysza ruchem ręki. Wyraz jego twarzy zdradzał teraz zadowolenie przemieszane ze zdziwieniem. - No, to się nazywa usługi! Myślałem, że przyzwałem tylko jednego, a tu proszę następny! - Przekonasz się, że kiedy bawisz się tym, czego nie rozumiesz, zawsze dostajesz więcej, niż prosisz - odpowiedział zakapturzony mężczyzna. Jego głos był głęboki i chrapliwy. Przez twarz Pounce’a przebiegł gniewny skurcz. - Zrobiłeś, czego od ciebie żądałem. Teraz ich zabiorę. Ruszył do przodu. Zakapturzony mężczyzna uniósł rękę otwartą dłonią do przodu. - Nie pójdziesz dalej. Pounce stanął jak wryty, jakby odbił się od muru. Na jego twarzy malowało się zaskoczenie i złość. - A to co ma znaczyć? - zapytał władczym tonem. - Oni nie są dla ciebie - odpowiedział ten w kapturze, przyciągając do siebie Helen i Jake’a. - Rzucasz mi wyzwanie? - Pounce był wściekły. - Myślisz, że zdołasz oszukać mnie, który wezwałem cię z Piekieł, żebyś spełniał moje rozkazy? - Owszem, wezwałeś mnie, to prawda - odpowiedział tamten spokojnie - ale nie z Piekieł i nie po to, bym spełniał twoje rozkazy. Nie pójdziesz dalej. Pounce zamachał rękami w powietrzu, tworząc skomplikowany wzór. Gdy odezwał się znów, w jego głosie na powrót brzmiała władcza nuta: - Znaj swoje miejsce, duchu! Nie możesz mi się przeciwstawić! Jestem adeptem ścieżki lewej ręki i mistrzem sztuki tajemnej, prawdziwym uczniem Hermesa Trismegistosa. W imię tej potęgi, którą obaj nazywamy mistrzem, rozkazuję ci odejść! Uniósł dłoń w groźnym geście. Mężczyzna w kapturze odchylił tylko głowę.
- To ty nazywasz tę potęgę mistrzem - odpowiedział szyderczo. - Egli è bugiardo e padre di menzogna! Z ust Helen wyrwał się okrzyk zdumienia. Wpatrywała się w trzymającego ich mężczyznę, a w jej oczach malowało się pełne zachwytu zdumienie. Mężczyzna potrząsnął głową, odrzucając kaptur. Twarz, która się spod niego wyłoniła, była surowa, o wydatnej szczęce, długim orlim nosie, zdecydowanych ustach i wystającym podbródku. Pounce zająknął się, jakby brakło mu słów. - Messire Dante Alighieri - wydusiła z siebie Helen szept pełen uwielbienia. - We własnej osobie - odpowiedział tamten. - Cóż to za bzdury? - zapytał szorstko Pounce. - Z drogi, demonie! Umarli nie mogą mi stanąć na przeszkodzie! Wyciągnął w stronę przeciwnika dłoń z rozcapierzonymi palcami. Coś pstryknęło w powietrzu między koniuszkami jego palców. Dante nie poruszył się nawet. Gdy przemówił, prostota jego słów sprawiła, że wszystko, co dotychczas zostało powiedziane, zabrzmiało jak zwykłe przechwałki: - Nie jestem duchem, ale żywym człowiekiem. Przez moment wydało się, że maska pewności siebie opadnie z twarzy Pounce’a. Zanim odzyskał rezon, przez jego twarz przemknął wyraz niedowierzania i wątpliwości. - Niemożliwe! - warknął. - A jednak. Powtórzę raz jeszcze: jestem żywym człowiekiem, tak samo jak ty jeszcze. Zapytaj tego Potępionego u twego boku, on bowiem doskonale wie, na czym polega różnica między nami. To, co ja posiadam, on utracił na wieki. Na te słowa wyraz twarzy towarzysza Pounce’a zmienił się z przerażającego na udręczony, wykrzywiony bólem i rozpaczą. Helen nigdy nie widziała podobnego żalu, podobnego obrazu absolutnej straty. Jake pragnął odwrócić wzrok, ale nie mógł. - Kłamiesz! - rzucił Pounce przez zęby. - Oszukujesz sam siebie. Zajrzyj do swych ksiąg, czarodzieju: „Jam jest Bóg Abrahama, Izaaka i Jakuba. Bóg ludzi żywych, a nie umarłych”. Pounce omal nie eksplodował z wściekłości. - To jakieś sztuczki! Komukolwiek służysz, przekaż mu moje słowa: Strzeż się! Niedługo będziesz mi rzucał wyzwania! Dostanę, czego poszukuję! - Sam mu to powiedz, głupcze. Głowa Pounce’a wyglądała tak, jakby miała za chwilę eksplodować. Twarz mu pociemniała, oczy nabiegły krwią, żyły na szyi nabrzmiały. Niemniej nie ruszył się z miejsca, w którym jednym ruchem ręki zatrzymał go Dante. W ciemności dał się słyszeć dźwięk łodzi obijającej się o nabrzeże. Dante wpuścił Jake’a i Helen na pokład, zanim zwrócił się ponownie do czarnoksiężnika. - Nadal uważasz, że jestem tylko cieniem? Przyjrzyj się uważnie, głupcze, albowiem twoi mistrzowie cię oszukali. Spójrz, jak łódź się zanurza! Pewnym krokiem wsiadł do łodzi. Rufa gondoli zachwiała się pod dodatkowym ciężarem, po czym wróciła do równowagi. - Sztuczki! Oszustwo! - krzyczał Pounce, gdy Dante odbijał od brzegu. Surowy florentczyk uniósł w odpowiedzi pięść z kciukiem wciśniętym między palec wskazujący i środkowy. - Fico! - rzucił z pogardą. Na oddalającym się brzegu pozostały dwie całkowicie odmienne postacie. Wystrychnięty na dudka Pounce rzucał się z wściekłości, przeskakiwał z nogi na nogę i wymachiwał pięściami, podczas gdy z jego ust wylewały się potoki przekleństw. Tuż za nim tańczył - jakby go przedrzeźniał - jego cień, rzucany na mur przez migotliwe światło
pochodni. Jego towarzysz natomiast stał nieruchomo niczym wykuty w marmurze, z rysami ściągniętymi w niewyobrażalnym smutku i wyrazie straty. Nie rzucał cienia. - Przypomnienie sobie tego, co się utraciło na zawsze, jest straszną męką dla potępionej duszy - powiedział Dante w odpowiedzi na nieme pytanie Jake’a i Helen. Podobnie jak dla czarnoksiężnika przekonanie się, że moc, za którą tak wiele zapłacił, nie jest do końca tym, co mu obiecano. Poeta uśmiechnął się smutno: - „Wzywanie duchów z Piekła”, doprawdy! Roześmiał się gorzko, potrząsając głową. - Głupiec! - dodał, popychając gondolę tak mocno, że natychmiast przyśpieszyli.
8
Dante wyjaśnia
Nieco za przystanią wpłynęli w gęsty wał mgły. Przed sobą Jake widział tylko charakterystyczny dziób gondoli wzniesiony niczym łeb dziwacznego zwierzęcia. Helen siedziała naprzeciwko pogrążona w myślach, wpatrując się w stronę rufy. Jake widział, jak mgła osiada na jej włosach drobnymi kropelkami. Wyglądała jak w transie, więc nie chciał jej przeszkadzać. Postać stojąca z żerdzią na rufie sprawiała teraz wrażenie zaledwie groźnego cienia, Jake nie potrafił dostrzec żadnych szczegółów rysów. Nagłe zniknięcie Wenecji z pola widzenia było dezorientujące - jakby całkowicie przestała istnieć, a wraz z nią wszystko, co się tam wydarzyło. Była tylko biała, poskręcana mgła - równie dobrze mogliby płynąć przez powietrze jak po wodzie. Jake’owi przemknęła przez głowę najbardziej dziwaczna myśl: że umarli, a to jest przewoźnik Charon transportujący ich przez Styks. Przecież nikt nie wie, jak to jest, gdy się umiera; zawsze umierają inni. Przypomniał sobie czytane niegdyś opowieści, w których ludzie powoli uświadamiali sobie, że nie żyją. Ponieważ oczywiście istnieje dusza, która przeżywa śmierć, nie może być żadnej przerwy: po prostu istniejesz dalej. Być może zauważysz drobne zmiany w tym, jak odczuwasz pewne rzeczy. Przeszedł go dreszcz, gdy przypomniał sobie zdarzenia z pociągu. Wspomnienia były żywe, a mimo to w jakiś sposób odległe, jakby oglądał je przez odwróconą lornetkę. Na pierwszy plan wybijało się uczucie, że coś jest zasadniczo nie w porządku, że rzeczywistość w jakiś sposób się zmieniła. Usiłował zlokalizować w czasie moment, od którego wszystko się zaczęło: obudził się, a naprzeciwko niego siedział Pounce z tym drugim mężczyzną. Ale jeśli to, z czego się przebudzili, nie było snem, tylko śmiercią? Poczuł strach. Czyżby nie żył? Sennym wzrokiem spojrzał ku siedzącej naprzeciwko Helen. Ona też nie żyje, pomyślał. Może nawet jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy. Z przerażeniem zwrócił się ku postaci na rufie, pozostającej nadal zaledwie niewyraźnym cieniem w wilgotnej szarości. Kim on jest? Albo czym? Gdy tak się przyglądał, mgła uniosła się nieco, ukazując dolną część postaci owiniętej w długą szatę, uciętej w pasie niczym posąg nagrobny rozbity przez wandali. Następnie wyrwa we mgle przesunęła się i nogi postaci znikły, wyłoniła się za to twarz: straszliwe oblicze o haczykowatym nosie i wystającej szczęce, zapadniętych błyszczących oczach i zaciśniętych ustach. Po czym nagle wypłynęli ze ściany mgły i znaleźli się na otwartej przestrzeni wody przypominającej ogromne jezioro otoczone mgłą. Postać, całkowicie już widoczna, najwyraźniej pochwyciła spojrzenie Jake’a, bo spojrzała na niego z uśmiechem. Twarz odmieniła się; Jake poczuł, jak ogarnia go fala ciepła. Wszystkie lęki ulotniły się, pozostała jedynie ciekawość. - Pan naprawdę jest Dantem Alighieri? - szepnął. - We własnej osobie, jak już mówiłem. - Ale... przecież pan... nie żyje? - Czy wyglądam na kogoś, kto nie żyje? - Nie, nie wygląda pan... ale myślałem, że zmarł pan w tysiąc trzysta dwudziestym pierwszym. - Ależ skąd! - Nie umarł pan? - Oczywiście, że umarłem, ale dopiero w tysiąc trzysta dwudziestym pierwszym.
- Ale teraz nie jest pan martwy? - Umrzeć a być martwym to dwie zupełnie inne rzeczy. Uśmiechnął się tajemniczo, a Jake odniósł wrażenie, że świetnie się bawi. - A czy my jesteśmy martwi? Dante odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się głośno. - Czy czujesz się martwy? - No, nie. Ale wydaje mi się... to znaczy zastanawiałem się, czy przypadkiem nie umarłem. Rozumie pan, czy nie przeszedłem do innego świata. - Innego świata? Nie ma innego świata. Nie takiej odpowiedzi Jake się spodziewał. - Ale... ale na pewno... - zająknął się. - Istnieje tylko jeden świat - powiedział Dante. - Ten? - Och, co rozumiesz przez „ten”? Dla dziecka całym znanym światem jest ogród wokół domu, ale potem dziecko dorasta i świat się poszerza. Kto wie, do jakich rubieży dojdzie? Jake przez chwilę trawił to w milczeniu. - A w jakim miejscu świata jesteśmy teraz? - zapytał w końcu. - Tym, w którym byliście przez cały czas: w Wenecji, w dwudziestym pierwszym wieku. - Ale miasto jest puste! To czasy zarazy! - Doprawdy? Wiesz, wcale nie jestem pewny, czy Wenecja była rzeczywiście ewakuowana w czasie zarazy. - Ale przecież widzieliśmy... - Ach, widzieliście! Jesteś aż tak pewny, że zawsze widzisz rzeczy takie, jakie są? Machnął ręką i odległa ściana mgły podniosła się, a na wodzie ukazały się odbicia świateł - elektrycznych świateł. Ujrzeli miasto tętniące nocnym życiem. Po ścianach budynków tańczyły światła reflektorów, po wodzie niosły się głosy, nowoczesny świat wdzierał się w uszy rykiem motorówek i odległym szumem ruchu samochodowego. - Czy tak... to znaczy tak to wyglądało przez cały czas? - Oczywiście. Czarnoksiężnik może manipulować jedynie wyglądem, rzeczywistość znajduje się poza jego zasięgiem. Nie dotyka prawdy, jedyną mocą, jaką obdarza Ojciec Kłamstw, są kłamstwa. - Ojciec Kłamstw? - spytał Jake. - Diabeł - odezwała się Helen. - Egli è bugiardo e padre di menzogna - zacytowała. Jest kłamcą i ojcem kłamstwa. - Ach, widzę, że znasz moje dzieło - powiedział Dante z nieskrywanym ukontentowaniem. - Czyli Pounce rzeczywiście zaprzedał duszę diabłu w zamian za nadprzyrodzone zdolności? - spytał Jake z niedowierzaniem. - Tak w każdym razie uważa - odpowiedział Dante - ale i w tym, podobnie jak w wielu innych sprawach, został oszukany. Cena, jaką zapłacił, jest realna, ale nie otrzymał w zamian takiej mocy, jaką sobie wyobraża. - Ona też wydała mi się całkiem realna - powiedziała Helen, wzdrygając się. - Och, ta moc jest oczywiście realna, ale nie należy do niego. - Obawiam się, że znów się pogubiłem - wtrącił się Jake. - Widziałeś kiedyś małe dziecko, które dopiero co nauczyło się pierwszych słów? spytał Dante. - Woła mamę i mama przychodzi, woła o jedzenie lub picie i dostaje. Myśli, że to ono mocą swoich słów sprawia, że te rzeczy się stają, podczas gdy w rzeczywistości pozostaje całkiem bezradne, całkowicie zależne od dobrej woli matki. Mogłoby krzyczeć do
woli i nic nie dostać, gdyby ona nie zamierzała mu tego przynieść. Tak samo jest z Pounce’em: wykonując skomplikowane rytuały, myśli, że zmusza siły piekielne do posłuchu, tymczasem one wykonują jego polecenia, ale przyświeca im własny cel. - Ale powiedział pan wcześniej, że Pounce pana wezwał - upierał się Jake. - Bo tak było, ale tylko w takim stopniu jak widok zamaskowanego człowieka wchodzącego przez okno jest wezwaniem dla policji. Rozumiesz, magia jest rodzajem łamania prawa; kiedy jej używasz, przyciągasz uwagę władz. Prawa nie można łamać bezkarnie; jeśli chcesz w nieuczciwy sposób zdobyć przewagę, policja wystąpi, żeby przywrócić równowagę. Było dokładnie tak: Pounce wezwał wyższą potęgę, zakładając, że da mu to przewagę nad wami. Nie wiedział jednak, że na każde wezwanie takiej potęgi pojawia się przeciwna. - To znaczy, że siły są zawsze w równowadze? - Nie. Nasza strona jest zawsze silniejsza. To żadną miarą nie jest wyrównana walka. Ale tego nie ma w żadnej magicznej księdze Pounce’a. - W takim razie za każdym razem wygramy - powiedział Jake z cieniem wątpliwości w głosie. - To chyba zbyt proste. - W rzeczywistości wcale nie jest proste, ponieważ magia lub iluzja mogą wyrządzić prawdziwe szkody. Wojny nie da się wygrać bez walki i mimo że ostateczne zwycięstwo jest zapewnione, pojedynczy żołnierz musi się liczyć z możliwością klęski. Nie zapominajcie, że ludzie mogą wybrać, co zrobią. Mimo że jeden z zawodników jest silniejszy, nie wszyscy stają po jego stronie. Chociażby Pounce. - Ale dlaczego? To nie ma sensu. - Dlaczego? To dobre pytanie. To jedna z największych tajemnic, dlaczego ludzie wybierają zło zamiast dobra. Może jednak wybór nie zawsze jest tak prosty, jak wam się wydaje. Chociażby taki przykład - co byście wybrali, życie czy śmierć? - Ależ oczywiście, że życie! - Ach, ale jak to rozróżnić? Jeśli wybór jest między pewną śmiercią a ocaleniem przez porzucenie przyjaciół, to co jest życiem, a co śmiercią? Spojrzał na Jake’a badawczo. - Nie takie proste, prawda? - Nie wiem... - Jake zawahał się. - To znaczy, gdyby się miało pewność, że będzie... to znaczy jakaś opieka, gdyby się wiedziało, że to nie tylko sztuczka, historyjka, którą ludzie wymyślili, żeby zachęcić cię do dobrych uczynków, gdyby naprawdę coś było, gdyby można mieć pewność... - A co oznacza pewność w takim wypadku? - Gdyby się wiedziało od początku, że wszystko dobrze się skończy... - Nie można zawsze mieć pewności. Czasami pozostaje tylko nadzieja. - A jeśli nie ma się racji? - dopytywał się Jake. - Och! To „zmienia życie nazbyt długie w klęskę”, że zacytuję kolegę po piórze. Widzisz, wszystko zasadza się na zaufaniu. To kwestia wiary, a nie wiedzy. W końcu zawsze musisz komuś uwierzyć na słowo. A jeśli chodzi o przyszłość, nawet Bóg nie może dać ci nic więcej ponad obietnicę. - Ale... ale pan jest tutaj - powiedziała Helen. - Dante Alighieri, urodzony w trzynastym stuleciu, zmarły w czternastym, rozmawia z nami jak żywy w wieku dwudziestym pierwszym. - Zgadza się. Ale czy jest to dla was jakąkolwiek większą gwarancją niż to, co wiedzieliście dotychczas? Widzieliście pustą, oświetloną pochodniami Wenecję. Czy to była prawda? Na to, że cokolwiek ja wam mówię, jest prawdą, macie tylko moje słowo i własny osąd. - To jest prawda, czyż nie? - W głosie Jake’a pobrzmiewało zwątpienie.
Miał wrażenie, że jest od krok od jakiegoś cudownego odkrycia, które wciąż mu się wymyka. Dante uśmiechnął się zagadkowo, przechylił głowę i ukazał im otwarte dłonie. - No a jak myślicie? Helen zmarszczyła brwi. - Pomógł nam pan przeciwko Pounce’owi - powiedziała zdecydowanie. - Nie wiem, jak z całą resztą, ale mnie to wystarczy. Ziewnęła i rozłożywszy kurtkę na ławce, zwinęła się na dziobie gondoli. Jake siedział, wpatrując się w wysoką postać wiosłującą niestrudzenie na rufie. Ta twarz, jeszcze niedawno przerażająca, uderzyła go teraz niezwykłym pięknem - pozostała tą samą twarzą, ale nieco przemienioną, jakby oświetloną wewnętrznym światłem. Niebo nad głową Dantego rozjarzyło się setkami gwiazd. Poeta uniósł głowę i zaczął śpiewać. Miał głęboki, czysty głos, a pieśń była piękna, radosna i podnosząca na duchu, aczkolwiek Jake nie rozumiał ani słowa. Gdy poeta skończył, Jake zebrał w sobie dość odwagi, żeby zadać pytanie, które go nurtowało: - Skąd pan pochodzi? - Ależ z Florencji, oczywiście. Niczego was nie uczą w szkołach? - On miał na myśli, skąd pan teraz przybył - odezwała się sennie Helen. - Zanim pan się przy nas pojawił. - Przyjechałem pociągiem, zupełnie jak wy. Byłem tym człowiekiem z bagażem, pamiętasz? - Wie pan doskonale, że nie o to mi chodzi - powiedział zdesperowany Jake. - Gdzie pan teraz mieszka? Zamiast odpowiedzi Dante rozpoczął kolejną niezrozumiałą pieśń - odśpiewaną, zdaniem Jake’a, z pewną dozą teatralności. Następnie uśmiechnął się do chłopca, jakby to miało wyjaśnić wszystko. - Nic z tego? Zrobił smutną minę. - Tak właśnie myślałem. Dla mnie nie do wyrażenia, dla ciebie nie do pojęcia. Nie da się tego powiedzieć słowami, które znasz, a ty nie zrozumiesz słów, które mogą to wyrazić. Musisz zaczekać, aż sam zobaczysz. - Przecież napisał pan o tym książkę - odezwała się znów Helen z dziobu łodzi. - Mam wrażenie, że odbył pan tam wycieczkę z przewodnikiem - zakpiła. Dante uśmiechnął się smutno. - Mam wrażenie, że to wszystko jest bardzo dalekie od prawdy. Święty Paweł startował z bezpieczniejszej pozycji: „Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć”. To bardzo otrzeźwiające: dowiedzieć się, że dzieło twojego życia nie jest warte funta kłaków. Cóż, pokora nie zna granic. Poruszył ponownie wiosłem i podjął kolejną pieśń. Jake czuwał jeszcze przez chwilę, wpatrując się w stojącą na rufie postać w koronie gwiazd. Po chwili zasnął i on. Poranek zastał ich na Lido; po drugiej stronie połyskującej laguny Wenecja wznosiła się majestatycznie z porannej mgły. Jake spojrzał na zaczarowane miasto, usiłując dociec, które z jego wspomnień są jawą, a które snem. Pamiętał jazdę pociągiem i to, że zasnął, ale co zdarzyło się później? Wiedział, że w zasięgu ręki ma mnóstwo myśli, ale bał się przyjrzeć im z bliska. Po czym spojrzał w kierunku, z którego dobiegał głos Helen, i wszystko stało się jasne. Siedziała na pachołku do cumowania, rozmawiając z pochylającym się nad nią wysokim mężczyzną. Ubrany był nowocześnie, ale twarz bez wątpienia była ta sama.
- Obudziłeś się wreszcie, młody przyjacielu. Jak widzisz, cuda nie znikają w świetle dnia. To nie był sen, mimo że niektóre rzeczy nie były tym, czym się wydawały. Teraz jednak muszę odejść. - Nie pójdzie pan z nami? - Nie w tej chwili. Jake zmarkotniał. - Nie upadaj na duchu. Pomoc zawsze jest w pobliżu, jeśli nie taka, to inna. Idźcie dalej pełni ufności, czyńcie, co należy, a wszystko będzie dobrze. - Nie zdołamy sami pokonać Pounce’a! - Nie traćcie wiary! Jak dotąd radziliście sobie świetnie. Tak trzymać. Są rzeczy, które tylko wy możecie zrobić, wybory, które należą tylko do was, ale nigdy nie jesteście sami, choć tak się może czasem wydawać. Na razie żegnajcie! Jake podniósł się, jakby go chciał powstrzymać, ale promień słońca wpadł mu do oka, powidok znalazł się między nim a Dantem. Gdy zniknął, Dantego też już nie było. Jake poczuł się dziwnie czegoś pozbawiony. Miewał czasem sny, w których znajdował coś cudownego i niósł do domu, ale zawsze gubił to jakoś po drodze: zostawiał w autobusie albo na stoliku w kawiarni. Wyraźne poczucie straty, które odczuwał we śnie, pozostawało żywe po przebudzeniu. Przez cały dzień był tak smutny, jakby naprawdę coś zgubił. Tak właśnie Dante pozwolił mu zerknąć na coś cudownego, po czym zabrał to z powrotem, jakby zamknął wspaniałą książkę z obrazkami. A teraz, kiedy Dante sobie poszedł, Jake zaczął mieć wrażenie, że nigdy go tu nie było. - Chodźmy - powiedziała Helen. - Znajdźmy coś do jedzenia. Umieram z głodu. Swoją drogą: wiesz, że chrapiesz? Jake nie umiał wymyślić odpowiedniej repliki, ruszył więc za nią w milczeniu. Helen, głodna jak wilk, prowadziła. Gdy mijał pachołek, na którym siedziała, rozmawiając z Dantem, kątem oka dostrzegł błysk metalu. Pochylił się i podniósł z ziemi niewielki brązowy medalion na pięknym łańcuchu, ale wsunął go do kieszeni bez oglądania, ponieważ Helen wołała go ze zniecierpliwieniem.
9
Królestwo Niebieskie
Jake przypomniał sobie o znalezionym przedmiocie dopiero wtedy, gdy pokrzepili się śniadaniem. Wyciągnięty z kieszeni medalion natychmiast przykuł uwagę Helen. - Co to jest? - Znalazłem to na nabrzeżu. - Pokaż! Wyciągnął dłoń nad stolikiem, żeby oboje mogli się przyjrzeć. Był to niewielki owalny medalion. Po jednej stronie znajdowała się głowa mężczyzny en face. Dziwacznie prymitywny styl rzeźby wskazywał, iż przedmiot jest wiekowy: twarz była niemal płaska, jej rysy jakby stylizowane. Niemniej artyście udało się uchwycić pewne indywidualne cechy modela: twarz nie była przystojna, ale wyrazista i inteligentna, z przenikliwymi oczami spoglądającymi spod groźnych brwi oraz ustami i szczęką wskazującymi na siłę i zdecydowanie. Czuło się, że nie jest to człowiek, z którym należałoby zadzierać. Na obwodzie owalu znajdowały się dwa słowa wypisane wielkimi literami: „Doctor Angelicus”. - Jest coś na odwrocie? - Jeszcze jakiś napis. Przyjrzawszy się z bliska niedużym literkom, Helen odcyfrowała: Io fui degli agni della santa greggia che Domenico mena per cammino u’ben s’impingua, se non si uaneggia - Brzmi jak Dante, ale chyba nie Inferno. - Potrafisz to przetłumaczyć? - Chyba tak: „Byłem ze świętej trzody, którą Dominik prowadzi tam, gdzie nabierają ciała, jeśli dobrze czynią”. Ciekawe, kto to jest? - Ja wiem - odpowiedział z dumą Jake. Helen spojrzała na niego ze zdumieniem i czymś, co postanowił wziąć za uznanie, aczkolwiek bardziej obiektywna cząstka jego osobowości podpowiadała mu, że to raczej sceptycyzm. - To Tomasz z Akwinu, Doktor Anielski. Helen rzuciła mu tym razem zdecydowanie sceptyczne spojrzenie. - No? - Urodził się w tysiąc dwieście dwudziestym piątym roku, w wieku dziesięciu lat zapisał się na uniwersytet w Neapolu, studiował w Paryżu u Alberta Wielkiego, gdzie przezywano go „tępym wołem”... - Tępym wołem? - Ponieważ był duży i milczący, więc koledzy myśleli, że jest głupi. A tak naprawdę to on przez cały czas myślał, a Albert powiedział: „Ten tępy wół napełni kiedyś cały świat swoim rykiem”. I to się spełniło, bo Tomasz został największym filozofem i teologiem średniowiecza. Zajął się filozofią Arystotelesa i zastosował ją... - Skąd ty to wszystko wiesz? - spytała podejrzliwie Helen, przerywając potok informacji wyrzucany przez Jake jak z karabinu maszynowego.
- Och, obiło mi się kiedyś o uszy - odpowiedział Jake lekko. - Jasne! - No dobra. Wybrałem Tomasza na patrona od bierzmowania... - Patrona od bierzmowania? - To coś, co się robi, jak się jest katolikiem. Jak trochę dorośniesz, odnawiasz przysięgę chrztu: odrzucenie szatana i wszystkich dzieł jego, pokusy zła i tak dalej. Wybierasz nowe imię, żeby podkreślić to wydarzenie. Ja wybrałem świętego Tomasza z Akwinu. Żeby udowodnić, że traktujemy to serio, musimy znaleźć informacje o wybranym świętym i napisać na ten temat referat. - Pokusa zła - powiedziała Helen w zamyśleniu. - Ciekawe wyrażenie. - Ten kawałek o „nabieraniu ciała” jest trochę ciosem poniżej pasa, ponieważ stary Tom nie był najszczuplejszym człowiekiem świata. Podobno musiał wyciąć zagłębienie w stole, żeby zmieścić swój brzuch! - Ale super mieć takie katolickie wykształcenie! - A ty jesteś protestantką? - spytał Jake zgodnie z prostą oceną świata wyniesioną z Glasgow. - Nie sądzę, żebym kimkolwiek była. Kiedyś byłam agnostyczką, ale teraz sama nie wiem - odparła z uśmiechem. Jake roześmiał się. - A słyszałaś o agnostyku, który cierpiał na dysleksję i bezsenność? Potrafił przeleżeć całą noc, zastanawiając się, czy bób naprawdę istnieje! Helen się roześmiała. Rozejrzeli się dookoła w jasnym świetle poranka. Cuda Wenecji, wznoszące się majestatycznie z lśniących wód, zastąpiły dziwy ostatniej nocy, czyniąc je jeszcze bardziej podobnymi do snu. - Chodźmy, musimy odebrać obraz. Vaporetto do Murano było pełne turystów. Gdy tylko przybili do brzegu, znaleźli się w kolorowym, hałaśliwym tłumie, ale po kilku zakrętach odłączyli się od reszty i zawędrowali na puste brukowane uliczki. Ta dzielnica wyglądała na bardzo starą: domy pochylały się konspiracyjnie ku sobie, a zamknięte okiennice nadawały im tajemniczy wygląd. Jasne słońce rzucało ostre cienie w wąskich uliczkach i jeszcze węższych zaułkach, gdzie w górze przecinały się sznury z suszącym się praniem. Znalezienie Calle delle Chiavi zajęło im nieco czasu - minęli wąskie wejście kilka razy. Próżniak z gazetą patrzył na nich ze zdziwieniem, gdy przechodzili tam i z powrotem, zanim weszli w wąskie przejście i zniknęli z pola widzenia tak nagle, jakby skryte w cieniu kamienie po prostu ich wchłonęły. W zaułku było chłodno i ciemno, Jake zastanawiał się wręcz, czy kiedykolwiek dociera tu słońce. Helen ruszyła śmiało przed siebie wijącą się dróżką, która nie sprawiała wrażenia prowadzącej dokądkolwiek. Zakręty nie pozwalały zajrzeć daleko przed siebie, toteż po chwili Jake całkiem stracił orientację. Helen jednak parła naprzód i znalazła w końcu małe, wąskie drzwiczki ze starą ponurą tabliczką: Vetreria Regno del Cielo - Luigi Sanpietro, proprietario. Jeśli nawet signor Sanpietro zdziwił się na widok młodej dziewczyny przynoszącej jeden z jego kluczy, nie dał tego po sobie poznać. Mruknął coś tylko, odebrał klucz, zerknął na numer i zniknął w korytarzu z szafkami, skąd wrócił minutę lub dwie później, niosąc spory płócienny worek. Spod stołu wyciągnął dużą starą księgę i Helen spodziewała się, że będzie musiała coś podpisać, ale mały człowieczek po prostu wziął linijkę i przekreślił jeden z wpisów, po czym wrócił na swoje miejsce, nie zaszczycając ich nawet spojrzeniem.
Kiedy wrócili na ulicę, próżniak był tam nadal, ale jak tylko go minęli, złożył gazetę i ruszył ich śladem. Przez jakiś czas włóczyli się po Murano, szukając ustronnego miejsca, w którym mogliby obejrzeć obraz. W końcu znaleźli spory park i wybrali osłoniętą ławkę. Helen wyjęła z worka owinięty w papier pakunkowy obraz. Był mniejszy, niż Jake się spodziewał, a kiedy zdjęli papier, okazał się jeszcze mniejszy: rama była szeroka i ozdobna, a sam obraz wielkości mniej więcej kartki papieru do drukarki. Niewielki rozmiar nadrabiał jednak wspaniałością, był wręcz olśniewający. Jake nie potrzebował dużo czasu, żeby dojść do dziwacznego wniosku, że jest to znacznie większy obraz, na który spogląda ze sporej odległości. Przypomniała mu się zabawa z dzieciństwa - oglądanie świata przez odwróconą lornetkę teatralną mamy. Wszystko nabierało wówczas podobnych cech jak w tej chwili obraz: pomniejszone wersje zachowywały wszystkie najdrobniejsze szczegóły przedmiotu naturalnej wielkości. Alchemik wydawał się żywym człowiekiem, spoglądającym na niego przez okno otoczone kłami słonia. Mroczny pokój za nim charakteryzował się prawdziwą głębią; to tam wyprawiał swoje harce młody służący, trzymając w jednej ręce tacę z pędzlami, a drugą wskazując - na co? Jake niemal się zdziwił, że jego własne odbicie nie jest widoczne w odległym lustrze. Mistrzostwo światła i szczegółów było zdumiewające; Jake zastanawiał się, czy obraz był malowany z użyciem lupy. A potem przypomniał sobie wzmiankę o tym, że „nie został namalowany ludzką ręką” i poczuł, że po plecach przechodzi mu lekki dreszcz. Przeniósł wzrok ponownie na poważną i tajemniczą twarz alchemika o ciemnych, jakby wilgotnych oczach zwróconych prosto na niego. Co ten człowiek wie? Jaki jest jego sekret? - Piękny, prawda? - odezwała się Helen. Oczy trzymały wciąż Jake’a w potrzasku, wciągając go coraz głębiej i głębiej. Pytanie Helen dotarło do niego, ale jakby z wielkiej odległości. Czuł, że jest o krok od jakiegoś wielkiego odkrycia. W jednej chwili wszystkie myśli, które ukrył na samym dnie umysłu, wypłynęły na powierzchnię i zaskoczyły go: twarz, na którą patrzył, stała się przez moment obliczem Pounce’a - takim, jakie ujrzał, gdy obudził się w pociągu. Wzdrygnął się nagle i omal nie upuścił obrazu. - Uważaj! - krzyknęła Helen. - To o to mu chodzi... Pounce’owi. On chce ten obraz. Rzut oka na Helen upewnił go, że ona tez tak uważa. - Co teraz zrobimy? - spytał Jake. - Teraz, gdy to mamy, będzie go przyciągać jak magnes! Rozejrzał się uważnie po parku, jakby się spodziewał, że Pounce zmaterializuje się wśród krzaków. Nie było tu jednak nikogo poza samotnym mężczyzną czytającym gazetę na odległej ławce. - Spokojnie, Jake. On nie wie, że to mamy. Jak miałby się dowiedzieć? - A skąd wiedział, że będziemy w pociągu? Myślę, że on ma swoje sposoby, żeby dowiedzieć się takich rzeczy! - W każdym razie nie ma powodów do paniki. Możemy odwieźć to jeszcze dziś do Szwajcarii, a ciotki wsadzą to do jakiegoś sejfu bankowego. Nie sądzę, żeby nawet magia Pounce’a umożliwiła mu obrabowanie banku szwajcarskiego. - Ale ja miałem jechać do Neapolu! - Słuchaj, Jake, bardzo mi przykro, że niezbyt uczciwie wpakowałam cię w przyjazd do Wenecji, ale przecież nie porzucisz mnie teraz, prawda? Czułabym się znacznie lepiej, gdybym nie musiała robić tego sama. Jake spojrzał na nią - nie miał wątpliwości, że poradziłaby sobie sama, gdyby musiała. To właśnie, nic innego, sprawiło, że się zgodził. - Okej, ale co z kuzynem Giannim?
Helen się zamyśliła. - Kiedy ma być ten pogrzeb? - Zakładali, ze w przyszły poniedziałek. Na pewno nie wcześniej. - Teraz jest wtorek. Słuchaj, Jake, naprawdę tak bardzo tęsknisz za swoimi neapolitańskimi kuzynami? Chodzi mi o to, że nie ma sensu, żebyś jechał do Szwajcarii po to tylko, żeby natychmiast wracać. Jeśli pogrzeb jest dopiero za tydzień, mógłbyś zostać dzień lub dwa. Jestem pewna, że przekonam twojego kuzyna. Należę do bardzo szacownej rodziny, wiesz? Spojrzała na niego z uśmiechem, ale w jej oczach było coś więcej, niemalże błaganie. Ona jest samotna, zrozumiał Jake w chwili olśnienia. Zrobiłaby to wszystko sama, gdyby musiała, Pounce czy nie Pounce. Tym, z czym naprawdę nie potrafi dać sobie rady, jest samotność. - Dobrze, podoba mi się ten pomysł. Dzięki za zaproszenie. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej i tym razem śmiały się również jej oczy. - Idziemy do telefonu! - rozkazała. Załatwienie sprawy okazało się znacznie prostsze, niż Jake się spodziewał. Rozmawiał osobiście z kuzynem Giannim po tym, jak Helen wszystko wytłumaczyła, i odniósł wrażenie, że jego krewny ma dość roboty z przygotowaniami do pogrzebu i mnóstwem gości, toteż jedna osoba mniej go nie zmartwi. Rodzice mieli przyjechać dopiero w sobotę, ustalili więc, że również wtedy przyjedzie Jake. Odłożył słuchawkę, czując zaskakującą ulgę. - Powinniśmy znaleźć bezpośrednie połączenie z Wenecji - powiedziała Helen. Udali się niespiesznie w kierunku przystani, do której przypłynęli. Minął ich mężczyzna z gazetą pod pachą. Szedł szybko, dopóki ich nie wyprzedził, po czym jakby przestało mu się spieszyć i zwolnił krok. Nieco dalej ulica rozgałęziała się, a na rogu znajdowała się kawiarnia. Człowiek z gazetą tak dalece przestał się spieszyć, że zatrzymał się tu na espresso. Niemniej kiedy tylko Jake i Helen go minęli i skręcili w uliczkę prowadzącą w prawo, dokończył kawę i pospieszył za nimi. - Mam wrażenie, że jesteśmy śledzeni - odezwał się Jake. - Jesteś pewny? - Nie wiem. Pamiętasz tego człowieka, który wylegiwał się, gdy szukaliśmy Calle delle Chiavi? Tego z gazetą, który był tam również, kiedy wyszliśmy? - Chyba tak. - Cały czas go widzę. Jestem prawie pewny, że był w parku. A przed chwilą nas wyprzedził, po czym zatrzymał się na kawę, ale teraz znów jest za nami. - Wejdźmy do sklepu i zobaczymy, co zrobi. Sklep byt typową pułapką na turystów, wypełnioną szklanymi ozdobami, w większości niewiarygodnie szkaradnymi. - Kto kupuje to wszystko? - spytała Helen. - Najróżniejsze ciotki. - Ale nie moje! Sprzedawczyni, która mylnie zinterpretowała ich zachowanie, zbliżyła się, żeby im pomóc, ale się jej pozbyli. - Co robi? - Stanął po drugiej stronie ulicy i opiera się o mur, trzymając gazetę. Widzisz? - Tak, to ten sam człowiek - powiedziała Helen. - Teraz go sobie przypominam. - Co robimy? - Myślisz, że jest stąd jakieś inne wyjście? Helen zwróciła się do sprzedawczyni. - Przepraszam panią, na zewnątrz jest mężczyzna, który nas zaczepiał. Czy jest stąd jakieś inne wyjście?
Dziewczyna zmierzyła ich wzrokiem. Helen uśmiechnęła się do niej zachęcająco. - On pracuje dla mojego ojca, a ojcu nie podoba się mój chłopak. Jake uśmiechnął się, żeby sprawić chłopięce wrażenie. Dziewczyna pogroziła im palcem i uśmiechnęła się porozumiewawczo, po czym skinęła, żeby poszli za nią. Za sklepem było niewielkie podwórko z furtką prowadzącą na uliczkę. - Idźcie tędy. Dochodzi do ulicy za jakieś sto metrów. - Dziękujemy! Wymieniwszy konspiratorskie spojrzenia z nową wspólniczką, wykradli się w zaułek, trzymając się za ręce. Wyszli na ulicę niedaleko od przystani, na której panowało jakieś zamieszanie. - Mamy szczęście - powiedziała Helen. - Nie odważą się na nic w takim tłumie. Jake rozejrzał się i dostrzegł, że powodem zamieszania było pojawienie się policyjnej motorówki. Na pokładzie było sporo umundurowanych funkcjonariuszy i jeden mężczyzna w zwykłym ubraniu. - Trzymajmy się blisko nich, dopóki nie przypłynie vaporetto - zaproponowała Helen. Podeszli bliżej motorówki, z której właśnie wysiadali policjanci. Ustawili się w szeregu na nabrzeżu, jakby na kogoś czekali. Mężczyzna w cywilu został na pokładzie i wydawał rozkazy. - Myślisz, że nasz człowiek nadal pilnuje sklepu? - To by było zbyt wielkie szczęście - odpowiedziała Helen. - Właśnie nadchodzi. Przepychał się spiesznie przez tłum, potrącając ludzi, którzy rzucali mu gniewne spojrzenia. Zbliżywszy się do przystani, zobaczył Jake’a i Helen i zwolnił kroku. Jake i Helen instynktownie przesunęli się bliżej policyjnej motorówki i szeregu umundurowanych policjantów. Mężczyzna zbliżał się teraz bez pośpiechu, uderzając lekko gazetą w udo. - Co robimy? Nabierzemy go na to, że wsiadamy do vaporetto, po czym się wymkniemy? - spytał Jake. - Facet ma mocne nerwy, muszę mu to przyznać - rzekła Helen. Mężczyzna nie sprawiał wrażenia zakłopotanego obecnością policji. Wymienił uśmiech i ukłon z jednym z mężczyzn na nabrzeżu. Następnie podszedł zdecydowanym krokiem do miejsca, w którym stali Jake i Helen, po czym wskazał ich zwiniętą gazetą. - To oni - powiedział do mężczyzny w motorówce.
10
Złapani!
Nagle po obu stronach Jake’a i Helen wyrośli dwaj potężni policjanci i chwycili ich mocno za ręce. - Co to ma znaczyć? - oburzyła się Helen. - Jestem obywatelką Szwajcarii. - Bardzo mi przykro, signorina, ale muszę poprosić o pokazanie zawartości tej torby. - Z przyjemnością, ale nie w miejscu publicznym. - Zechce pani wejść na pokład motorówki? - Oczywiście. Proszę powiedzieć swojemu człowiekowi, żeby zabrał mi rękę z ramienia. Nie zamierzam uciekać. Jake, który zasadniczo poczuł się winny w chwili, gdy policjant na niego spojrzał, był pełen podziwu dla jej odważnej postawy. Potulnie poszedł za nią, wciąż trzymany przez policjanta, czując się zupełnie jak przestępca. Gdy tylko weszli na pokład, motorówka odbiła od brzegu i skierowała się w stronę Wenecji. Helen z uniesioną dumnie głową podała worek mężczyźnie w cywilnym ubraniu. Podyktowała swoje nazwisko i adres jednemu z policjantów, a następnie - improwizacja była godna jej ojca - przedstawiła Jake’a jako swojego kuzyna z Finlandii, który bardzo słabo mówi po włosku, za to rozumie trochę po angielsku. Wyciągnęła swój paszport i opowiedziała, że kuzyn zostawił torbę z dokumentami w pociągu zeszłej nocy i będą musieli sprawdzić, czy ktoś oddał ją na dworcu. Jake, sprowadzony do roli obserwatora w tej grze inwencji, mógł ponownie podziwiać naturalnie władczą postawę Helen. Policjanci traktowali ją jak dorosłą - i to ze świetnymi koneksjami. Nawet mężczyzna w cywilnym ubraniu, który najwyraźniej tu dowodził, zachowywał się bardzo uprzejmie. Gdy policjanci wydostali obraz z worka, spowodowało to niejaką sensację. Wszyscy zgromadzili się, żeby obejrzeć dzieło, aż dowodzący musiał ich rozpędzić. Jeden z policjantów, przystojny mężczyzna z wielkim wąsem, zatrzymał się dłużej i dopiero ostry rozkaz odgonił go od płótna. Nie sprawiał wrażenia zniechęconego; odszedł na rufę, gdzie oparł się o burtę i rozmawiał z kimś przez telefon komórkowy. Prawdę mówiąc, ogólne zachowanie policjantów wydało się Jake’owi bardzo swobodne; niektórzy nawet palili papierosy. Człowiek w cywilu zwrócił się do Helen. - Jeśli wolno, signorina, chciałbym poznać pochodzenie tego obrazu oraz dowiedzieć się, w jaki sposób znalazł się w pani posiadaniu. - Ależ oczywiście. To przedmiot z kolekcji moich ciotek w Szwajcarii. Mój ojciec, który skatalogował kolekcję i organizuje wystawy, niepokoił się, że niejaki Aurelian Pounce chce ukraść ten obraz. Złożył go więc w depozycie w Murano i poprosił mnie o odbiór. - To bardzo sensowne wyjaśnienie, signorina, i bardzo jestem za nie wdzięczny. Niemniej zdaje sobie pani sprawę, że w takich wypadkach musimy powziąć odpowiednie kroki, żeby sprawdzić fakty. Jeśli pani i pani kuzyn zechcecie udać się z nami na komisariat, zrobię, co w mojej mocy, żeby nadać sprawie jak najszybszy bieg. - To bardzo uprzejmie z pana strony. Mój kuzyn i ja z przyjemnością udamy się z panem. Przynajmniej na posterunku będziemy pewni, że nikt nam nie spróbuje ukraść obrazu. Posłała policjantowi zwycięski uśmiech, który on odwzajemnił. Usadowiwszy się na powrót koło Jake’a, zrelacjonowała rozmowę, mówiąc bardzo powoli i wyraźnie po angielsku. Jake patrzył na nią wściekłym wzrokiem, ale osiągnął tylko tyle, że jeszcze szerzej się uśmiechnęła.
Dopiero gdy znaleźli się na posterunku policji i usiedli w kącie holu pomiędzy sztucznymi palmami, mogli porozmawiać bez świadków. Za wysokim biurkiem siedział dyżurny sierżant o znudzonym spojrzeniu. Jake i Helen ukryli się wśród liści. - Dlaczego z Finlandii, na litość boską? - szepnął Jake. - Musiałam wymyślić jakiś język, którego raczej nikt nie będzie znał, a średnio wyglądasz na kogoś z Uzbekistanu, wiesz? - Dlaczego nie powiedziałaś im prawdy? - Naprawdę chciałbyś, żeby zadzwonili do twoich rodziców w Glasgow i powiedzieli, że zostałeś aresztowany? - A jeśli przyjdzie im ochota zadzwonić do moich rodziców w Finlandii? - Nic to nie da. Niedawno zginęli w wypadku samochodowym, dlatego ty mieszkasz teraz ze mną w Szwajcarii. Bardzo smutna historia. - Bez wątpienia. Z ulicy weszła opalona kobieta i podeszła do biurka sierżanta. Na ramiona miała zarzucony błękitny pulower z rękawami zawiązanymi pod szyją, ciemne okulary podniosła na włosy, które miały czerwonawy odcień, niespotykany w naturze. Sierżant najwyraźniej ją znał, aczkolwiek wyraz jego twarzy zdradzał, że niekoniecznie za nią przepada. Zawołał coś przez ramię w kierunku biura. Pojawił się jeden z policjantów, którzy byli w motorówce, ten przystojniak z wielkim wąsem. Powitał kobietę jak dobrą znajomą i skinął głową w kierunku, gdzie siedzieli Jake i Helen. Kobieta już zamierzała do nich podejść, kiedy z biura wyszli dwaj inni policjanci. Jeden z nich - wysoki starszawy mężczyzna - poprosił Helen, również bardzo grzecznie i uniżenie, żeby zechciała pójść z nimi. Drugi, młody człowiek o ciemnych kędzierzawych włosach, usiadł naprzeciwko Jake’a, ale nie wdawał się w rozmowę. Jego obecność powstrzymywała natomiast najwyraźniej rudowłosą, która podeszła do biurka i zamieniła szeptem kilka słów z wąsatym, zanim wyszła na zewnątrz. Jake odniósł wrażenie, że sierżant posłał jej zza biurka jadowite spojrzenie. Dwadzieścia minut później wróciła Helen w towarzystwie rumianego faceta w drogim garniturze. Zachowywała się zupełnie jak któraś z jej ciotek. - Oczywiście zgadzam się, skoro to konieczne, signor Patta, ale nie uważam, żeby ułatwiło mi to życie. I zupełnie nie rozumiem, dlaczego to musi być Mediolan. Podążający za nią Patta sprawiał wrażenie człowieka, który właśnie został pogryziony i boi się dalszego ciągu. - Jest mi niezmiernie przykro, signora De Havilland, ale obawiam się, że decyzja nie należy do mnie. Wszelkie operacje wydziału sztuki zostały ostatnio przeniesione do Mediolanu. Zrobię, co w mojej mocy, żeby sprawa została załatwiona jak najszybciej, bez niepotrzebnej zwłoki. Postaram się o to osobiście. - Dziękuję panu, signor Patta - odpowiedziała chłodno Helen. - Jestem przekonana, że dołoży pan wszelkich starań, żebym jak najszybciej odzyskała swoją własność. Odprowadził ich do drzwi komisariatu, gdzie Helen odrzuciła propozycję podwiezienia. Gdy tylko zostali sami, Helen wybuchnęła takim śmiechem, że trudno jej było cokolwiek powiedzieć. - Biedaczek! Dużo mnie kosztowało zachowanie powagi. Powiedziałam im od razu, że ciotki są w bardzo dobrych stosunkach z kimś bardzo wysoko postawionym w Ministerstwie Sprawiedliwości i że bardzo im się nie spodoba sposób, w jaki zostałam potraktowana. Od tej chwili facet właściwie przepraszał, że żyje. Przy każdym szczególe procedury patrzył na mnie, jakbym zamierzała odgryźć mu głowę, toteż cały czas pamiętałam o warczeniu. Ale
posłuchaj: teraz to oni muszą się opiekować obrazem, co oszczędza nam kłopotów. W Mediolanie odbędzie się rozprawa o prawo własności, co powinno położyć kres pretensjom Pounce’a, to będzie jutro o drugiej, a potem będziemy mogli zabrać obraz do Szwajcarii. Prawdopodobnie nawet zaproponują nam eskortę policyjną do granicy. Po każdym jego słowie myślałam tylko: Coraz lepiej! Ale przez cały czas starałam się wyglądać na coraz bardziej niezadowoloną. Biedaczysko! - Czy w takim razie dziś na noc zostajemy u twojej kuzynki we Florencji? - Ależ skąd. Zatrzymujemy się u mojej kuzynki w Mediolanie. Czy istnieje jakieś europejskie miasto, w którym ona nie ma kuzynek? - zastanawiał się Jake. Na dworcu okazało się, że ich bagaże są nietknięte. Czując się cudownie nieskrępowani, wybrali się na pożegnalną przechadzkę po Wenecji, żeby zająć czymś czas, który pozostał do odjazdu pociągu do Mediolanu. Diaboliczne interludium w weneckiej kawiarni Z daleka można by tych dwóch wziąć za starych przyjaciół: śniady ksiądz o pociągłej twarzy w staroświeckim kapeluszu z szerokim rondem i bardzo gruby mężczyzna w jasnym garniturze ocierający czoło barwną chustką. Zapewne wysoko postawiony prałat i zamożny właściciel ziemski, którzy spotkali się na kawie, żeby porozmawiać o tym, jak stacza się współczesny świat, i ponarzekać na upadek dawnych wartości. Ale gdyby podejść nieco bliżej, ich rozmowa dziwnie nie pasowałaby do ich wyglądu. - To twoje poczucie humoru, jak rozumiem - szepcze chrapliwie Pounce, wskazując księże ubranie towarzysza. Drugi się uśmiecha. - „Odejdź, wróć jako stary Franciszkanin. W tym świętym kształcie diabłu jest najlepiej”2. Spogląda na swoje duchowne przebranie, doskonale skrojone, elegancko ozdobione czerwienią. - Niezupełnie braciszek, muszę przyznać, ale trzyma się... hmm, ducha tego cytatu z Marlowe’a. Czy znasz tę sztukę? Tragiczną historię doktora Fausta? Pounce nie ma nastroju do żartów. - Nie. - Szkoda! Wiele mógłbyś się z niej dowiedzieć. - Tak naprawdę to chciałbym się dowiedzieć, skąd wziął się ich pomocnik. Przeklęty poeta! Gdybym wiedział, że będę miał do czynienia z innymi adeptami, zupełnie inaczej zabrałbym się do rzeczy. Jego towarzysz wydaje uspokajające dźwięki. - Mój drogi, zapewniam cię, że to tylko dzieci. Nie ma możliwości, żeby parały się magią. - Ale ktoś, kto stoi za nimi, najwyraźniej! - To jeden z tych nieszczęśliwych wypadków, jakie czasem się zdarzają. Oni... Inne Siły są dość kapryśne, jeśli chodzi o to, kiedy przyjdzie im do głowy się wtrącić. To całkiem nieprzewidywalne i, przyznaję, również bardzo nieprzyjemne, ale tak już jest. - Nie taką służbę mi obiecano.
2
Cytaty z Tragicznej historii doktora Fausta Chrisrophera Marlowe’a w przekładzie Juliusza Kydryńskiego
- Mój drogi, to, czego nie zdołamy osiągnąć jednym sposobem, osiągniemy innym. Mogę ci powiedzieć, że dzieciaki odzyskały obraz, ale musiały oddać go policji. Odbędzie się rozprawa sądowa celem ustalenia prawa własności. Mężczyzna w księżych szatach ogląda swoje wspaniale wypielęgnowane paznokcie. Pounce, który najwyraźniej spodziewa się dalszego ciągu, w końcu nie wytrzymuje. - No i co? - Wydawało mi się, że człowiek o twoich koneksjach umie ustawić sprawę sądową. Na bezczelnej twarzy Pounce’a walczą uczucie chciwości i chęć wyrażenia pogardy dla towarzysza. Ten natomiast wpatruje się w jakiś punkt przestrzeni. W końcu rzuca kolejny kąsek: - No i oczywiście rozprawa sądowa sprowadzi córkę w określone miejsce w określonym czasie. Jak to się mówi? „Znajomość i zasadzka zaczynają się tak samo”. To prawda, myśli Pounce. Jeśli schwytam córkę, ojciec skądś w końcu wypłynie. Córka może się poza tym przydać, podobnie jak chłopak. Czas na obmyślenie małej zasadzki. Czas na pogrzebanie dumy. - Będę potrzebował pomocy. - Na zwykłych warunkach? - Jasne, że na zwykłych warunkach - ktoś do obrazu, ktoś do dzieciaków. Tylko tym razem nie skrewcie! Uderza otwartą dłonią w blat, aż podskakują filiżanki. W oczach jego towarzysza zapala się na moment ognik, ale odpowiedź jest gładka i uprzejma. - Mogę ci zapewnić najstraszliwszą pomoc. Jeśli chodzi o prawników, mamy na swych usługach dużo wielkich talentów. Pounce marszczy czoło w zamyśleniu i wpatruje się z wściekłością przed siebie. W końcu podejmuje decyzję, co podkreśla ponownym, tym razem mniej gwałtownym uderzeniem dłonią w stół. - Użyję Buoncontego, żeby mnie reprezentował. Buonconte, ulokowany wygodnie na miejscu w Wenecji, jest właściwym człowiekiem do tej roboty: zna się na sztuce, chętnie podwyższy swoją pozycję w okultystycznym światku, no i ostatnio dał dowód lojalności. Pounce odwraca się, żeby wyjaśnić to wszystko swojemu towarzyszowi, ale tamten już zniknął, zostawiając go z rachunkiem. Fragmenty weneckiego popołudnia W pokoiku na górze Baldassare Buonconte upewnia się, że drzwi i okna są pozamykane, zanim wyjmie z szafki - również zamkniętej na klucz - wielką starą księgę. Kładzie ją na ozdobnym pulpicie, a na stoliku przygotowuje różne narzędzia i ingrediencje. Stolik jest dziwacznym meblem, w środku ma wyciętą dużą okrągłą dziurę. Gdy Buonconte czyni te przygotowania, słyszy pukanie do drzwi, otwiera je więc i przyjmuje od służącego (który pozostaje za progiem) srebrną misę z wypełnioną po brzegi srebrną karafką. Odsyła służącego i niesie misę do stołu, gdzie ustawia ją w okrągłym otworze, wyjmuje karafkę i stawia ją na stole. Następnie podchodzi do drzwi, zamyka je i rygluje ponownie. Czekając w prywatnej bibliotece bogatego klienta, Aurelian Pounce wspomina południową rozmowę. Jego ciekawość jest na tyle rozbudzona, że przeszukuje półki w poszukiwaniu Tragicznej historii doktora Fausta Marlowe’a. Jest. Zdejmuje książkę, przerzuca stronice. Być może, podobnie jak w sztuce, niewidzialny demon stoi przy nim, żeby kierować przerzucaniem stron i okiem; w każdym razie jego uwagę przyciągają wyłącznie sceny takie jak ta, kiedy Faust (również w bibliotece) zdejmuje z półki księgę czarnoksięską.
Oto niebiańskie są księgi o magii, Metafizyce i o nekromancji... Ach, one mnóstwo pożytków, rozkoszy, Potęgi i honoru, i wszechmocy Pilnemu obiecują adeptowi! Wszystko, co między dwoma spokojnymi Rusza się biegunami, będzie stało Na me rozkazy... Bo mag prawdziwy jest potężnym bogiem. Hmm! To rzeczywiście, jak powiedział jego towarzysz, bardzo pouczające. Jest wdzięczny tamtemu za zwrócenie uwagi na to dzieło. Nie zauważa natomiast sceny (może ktoś odwrócił od niej jego wzrok?), w której diabeł Mefistofeles przyrzeka Faustowi: Zawsze będę ci służył, dam ci więcej, Niżby ci przyszło na myśl, by zażądać! Po czym robi uwagę na stronie (w chwili gdy Faust podpisuje własną krwią cyrograf). O czegóż Ja bym nie zrobił, by zdobyć tę duszę! Pounce zauważa słowa Fausta i zgadza się z nimi. Myślę, że piekło to bajka. Ale jakoś pomija mrożącą krew w żyłach odpowiedź Mefistofelesa: Więc dobrze, myśl tak, póki doświadczenie Nie sprawi, że odmienisz swoje zdanie. Odkłada książkę na półkę. Jak brzmiał ten wers? Bo mag prawdziwy jest potężnym bogiem. Doprawdy, wielce pouczające. Musi kiedyś przeczytać resztę. Baldassare Buonconte, kończąc przygotowania, czuje rozradowanie, ale również musi to przyznać - lekki strach. To, że Aurelian Pounce wybrał go do tego zadania, jest wielkim zaszczytem, ale także wiąże się z olbrzymią odpowiedzialnością. Ustawia miseczki z kości słoniowej dookoła misy dokładnie wedle wzoru. Bardzo dokładnie zważył i zmieszał ingrediencje w każdej z nich. Pedantyczny w życiu codziennym, tym razem zachowuje najwyższą ostrożność - tu ma do czynienia z przerażającymi siłami i każde potknięcie lub pomyłka w ich kontrolowaniu spotka się z ciężką karą. Ale właśnie to podoba mu się w magii - poczucie niebezpieczeństwa, straszliwych mocy zawartych i poskromionych delikatną siecią rytuału. Już! Ostatni element jest na swoim miejscu. Każdy przedmiot na stole przedstawia osobę, która ma odegrać jakąś rolę w tej starannie przemyślanej intrydze; najważniejsze będą
powiązania pomiędzy nimi. Oto on sam, na ważnej pozycji w pobliżu misy będącej ośrodkiem mocy, ta mała miseczka z trzema ciemnymi kroplami jego krwi. Pozostałe to różni mężczyźni i kobiety, którzy będą jego narzędziami, każdy połączony z nim jakimiś więzami zobowiązań, wszyscy reprezentowani przez coś, co kiedyś było ich żywą cząstką: włosy, skórę, obcięte paznokcie, ślinę, krew. Myśli o nich, gdy dotyka kolejno wszystkich czarek - o tych wszystkich ludziach, których na krótko zwiąże w swojej służbie. To zazwyczaj zwykli ludzie, nieszczególnie nikczemni, ale gotowi czynić zło w odpowiedniej sytuacji. Ludzie, którzy sami z siebie wiodą zwyczajne życie, ale w obecności silniejszej osobowości zachowują się jak opiłki w pobliżu magnesu. Przez silniejszą osobowość rozumie to, co właśnie zamierza wezwać. Baldassare Buonconte podnosi karafkę i przelewa jej ciemną jak krew zawartość do srebrnej misy. Miesza płyn w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, a następnie wrzuca do środka zawartość wszystkich czarek, poczynając od zewnętrznej, a kończąc na tej, która przedstawia jego. Przez cały czas czyta coś półgłosem z wielkiej księgi. Wyciąga mieszadło, ale płyn kręci się nadal, coraz szybciej i szybciej, aż w jego środku tworzy się wir, który poszerza się, czemu towarzyszy głębokie bzyczenie przypominające dźwięk wydawany przez dynamo. Wir rośnie, aż staje się ciemnym tunelem ciągnącym się w głąb, przez stół, przez podłogę, przez samą ziemię do jakiegoś ciemnego podziemnego świata. Baldassare Buonconte czyta nadal i ku jego fascynacji i przerażeniu tam głęboko na dole coś się porusza i powoli zaczyna się wznosić ku niemu. Giacomo Girolamo Thomas Giacometti, znany jako Jake, sięga do kieszeni po chusteczkę i wraz z nią wyciąga niewielki przedmiot, który niezauważenie spada na ulicę z metalicznym dźwiękiem: może moneta? Nie, to medalion - zapomniany wśród przygód dnia. Jake idzie dalej. Medalion leży, błyszcząc w słońcu. * Baldassare Buonconte widzi wynurzającą się ze środka wiru sylwetkę mężczyzny. Jego ramiona i klatka piersiowa są potężne, podobnie jak głowa. Buonconte drży z podniecenia - za chwilę tamten podniesie głowę, a on ujrzy twarz... * Helen De Havilland spostrzega na chodniku jakiś błyszczący przedmiot, więc pochyla się, by go podnieść. - Hej, lepiej załóż to na szyję, jeśli nie chcesz zgubić. Zakłada łańcuszek na szyję Jake’a. - Żeby cię strzegł przed pokusami zła. - Uśmiecha się. * Twarz zwraca się ku Baldassare Buoncontemu, który cofa się w przerażeniu.
11
Zamieszanie w sądzie
Pierwsze spotkanie Jake’a z kimś z rodziny Helen nie zrobiło na nim najlepszego wrażenia. Kuzynka Isidora okazała się wyjątkowo przystojną kobietą, wysoką, szczupłą i świetnie ubraną, ale emanowała ciepłem w równym stopniu jak marmurowa płyta. Uścisk ręki był chłodny, długie eleganckie palce z błyszczącą kolekcją pierścionków ledwie dotknęły jego wyciągniętej ręki; oceniające spojrzenie też było chłodne - lodowato błękitne oczy ledwie przemknęły po Jake’u. Jej późniejsze ogólne nastawienie do niego też było wyraźnie chłodne, wręcz mrożące. Nie żeby była wiele milsza dla Helen - cmoknięcie w policzek i uścisk, który jakimś cudem zdołał utrzymać je na odległość wyciągniętych ramion, to był cały wyraz uczuć. Później zaś rola Helen sprowadziła się do wysłuchiwania poglądów kuzynki na temat mody, współczesnego życia i sytuacji politycznej - okazała się gorącą zwolenniczką odłączenia północnych Wioch od tego, co nazywała głęboko skorumpowanym i nieodmiennie leniwym południem. Zadowalała ją rozmowa na właściwie dowolny temat, pod warunkiem, że to ona go wybrała. Podjęta przez Helen próba porozmawiania o jej ojcu szybko została stłumiona i nawet sprawa, która przywiodła ich do Mediolanu, okazała się mało interesująca. Zainteresowanie kuzynki samą Helen było śladowe - ograniczyło się do komentarza na temat jej postawy i wyglądu: Helen mogłaby być całkiem niebrzydka, gdyby nie marszczyła tak brwi i zrobiła coś z włosami, no i oczywiście naprawdę dobra krawcowa to konieczność. Isidora może zabrać ją do kilku, jeśli Helen zechce - ale Helen nie wykazała entuzjazmu dla tego pomysłu. Jake, który wielokrotnie zazdrościł Helen jej pewności siebie (efektu, jak uważał, wychowania w bogactwie), zastanawiał się teraz, czy cena za to nie jest zbyt wysoka. Jeśli wszyscy jej krewni są tacy, to wszelkie bogactwa świata nie byty tego warte. Mógł tylko podziwiać, jak radzi sobie z kuzynką, odpowiadając zimną uprzejmością na zimną uprzejmość, niczym w jakimś rytualnym pojedynku. Obserwując ją teraz, zaczął rozumieć, skąd wzięło się zainteresowanie jego tłoczną rodziną oraz to błaganie o towarzystwo, które odczytał w jej oczach w parku w Murano. Zastanawiał się, czy kuzynka Isidora kiedykolwiek była podobna do Helen oraz czy Helen upodobni się kiedyś do kuzynki Isidory. Miał nadzieję, że los jej tego oszczędzi. Wieczór ciągnął się niemiłosiernie, ale wreszcie dobiegł końca i oboje z ulgą uciekli do schronienia swoich sypialni. Śniadanie, na którym kuzynka Isidora się nie pojawiła, okazało się znacznie weselszym wydarzeniem. Zszedłszy na dół, Jake zastał już Helen usadowioną w ogromnej stylowej kuchni, otoczoną wszelkimi specjałami. - Jesteś! Już myślałam, że nigdy nie wstaniesz. Jeśli się pospieszysz, zdążymy zwiedzić trochę Mediolan przed rozprawą. - Daj mi zjeść śniadanie! Dopiero co przyszedłem. Jake uznał Mediolan za najnowocześniejsze miasto ze wszystkich, jakie odwiedził we Włoszech. W przeciwieństwie do Wenecji, która pod wieloma względami przypominała muzeum, czy też Florencji, gdzie przeszłość nie pozwalała o sobie zapomnieć na każdym kroku, to miasto żyło znacznie bardziej teraźniejszością. Mimo to było nieodmiennie włoskie: chodniki pełne cudownie eleganckich ludzi, sklepy i kawiarnie promieniujące stylowością.
Jake ogólnie lubił duże miasta, toteż czuł się wspaniale, no i zapomniał o tym, co ich czekało po południu, ale w końcu Helen zerknęła na zegarek i powiedziała: - Obawiam się, że powinniśmy się zbierać. Zatrzymali się na moment na ulicy, żeby spojrzeć na plan i znaleźć adres, który Helen miała zapisany na karteczce otrzymanej w weneckim komisariacie. W chwili gdy ją rozwijała, jakiś przechodzień potrącił ją, niemal wyrywając papier z ręki Helen. Krzyknęła ze złością, gdy karteczka poleciała dalej, ale mężczyzna nadchodzący z naprzeciwka pochylił się w pół kroku i złapał świstek prawie na wysokości chodnika, po czym wynurzył się tuż obok nich i podał kartkę Helen. - To chyba należy do pani. - Dziękuję - odpowiedziała Helen, odbierając karteczkę. Gdy przyjrzała się temu, co trzymała w ręce, okazało się, że nieznajomy dał jej nie jedną kartkę, ale dwie: druga była cienkim paskiem papieru z dziwacznym napisem w czerwieni i czerni. Uznała, że to jakaś jego notatka, którą dał jej przez przypadek, więc odwróciła się, żeby go zawołać, ale zniknął już w tłumie. W tej samej chwili nagły powiew gorącego powietrza, który mógł wznieść się z kraty w chodniku, wyrwał jej cienki pasek i porwał go w tłum. - A niech to! - krzyknęła Helen. - Trudno - powiedział Jake. - Mamy przynajmniej ten, który jest ważny. Przyglądał się uważnie planowi, ale znalezienie właściwego miejsca zajęło mu sporo czasu. - To dziwne - odezwał się. - Przecież oglądałem ten plan w pociągu i jestem pewny, że to było gdzieś tutaj, a teraz wydaje się, że to bardzo daleko. - Pewnie trzymałeś go do góry nogami - rzekła Helen cierpko. - Chodź już, musimy iść. Nie zaszli jednak daleko, gdy na rogu zobaczyli drogowskaz skierowany w jedną z bocznych ulic: Palazzo di Giustizia. Na końcu uliczki dostrzegli kawałek kolumnady niewątpliwie należącej do dużego budynku użyteczności publicznej. - Widzisz - powiedział Jake. - Mówiłem ci, że to gdzieś tutaj. - Ale to nie jest ten adres, który mamy na kartce. - Za to jest to niewątpliwie sąd - ile ich może tu być? Uliczka była krótka i wychodziła na szeroki plac, którego całą jedną pierzeję zajmował budynek opisany jako Palazzo di Giustizia. Gdy wchodzili na schody wiodące ku kolumnadzie, ich wzrok przyciągnęła postać na samym ich szczycie. Mężczyzna ten wyróżniał się nawet w kraju słynącym z wielości i bogactwa mundurów. Miał na sobie długi płaszcz w rzucającym się w oczy odcieniu różu przemieszanego z granatem, jego ramiona ozdabiały złote epolety i sznury, na nogach miał lśniące skórzane oficerki, a cudzoziemski kapelusz z piórem dopełniał obrazu. Od całej jego postaci emanowała aura oczekiwania na możliwość okazania pomocy, toteż przyciągnął Jake’a i Helen jak magnes. - Przepraszam - powiedziała Helen. - Panienko! Młody człowieku! - powitał ich tamten. - Czy jesteśmy we właściwym miejscu? - Jeśli sprawiedliwość jest tym, czego szukacie, to nieomylnie. - Chodzi o to, że mamy wezwanie do sądu, ale na kartce jest całkiem inny adres. Mężczyzna we wspaniałym mundurze wziął od nich karteczkę i przyjrzał się jej dokładnie. - Wolno mi spytać, młoda panno i młody człowieku, czy chodzi o sprawę związaną ze sztuką? - Owszem, o taką właśnie sprawę.
- W takim razie wszystko jasne. Wydział sądu zajmujący się sztuką został dopiero ostatnio przeniesiony do naszego pięknego miasta i czasowo mieści się pod adresem, który tutaj macie. Najlepiej pójdźcie tą uliczką, a potem skręćcie w lewo. Ale przecież macie plan! Jak już znajdziecie budynek, może wam się wydać nieco dziwaczny, ale to na pewno tam. - Dziękujemy. Zeszli z powrotem po schodach, śmiejąc się z ekstrawaganckiego zachowania i sposobu wystawiania tego człowieka. Kiedy wychodzili z piazza, odwrócili się, żeby raz jeszcze spojrzeć na niego, ale już go nie dostrzegli. Ulice, którymi teraz szli, wyprowadziły ich z tłocznego, nowoczesnego centrum miasta w mniej uczęszczaną dzielnicę, starszą i bardziej zniszczoną. Ludzie byli tu zaniedbani i gorzej ubrani i rzucali powłóczyste spojrzenia na Jake’a i Helen - najwyraźniej turystów w eleganckich ciuchach i z planem miasta. - Mam wrażenie, że porzuciliśmy modne dzielnice - zauważył Jake. Zaczynał czuć się zdecydowanie nieswojo. Przypomniał sobie, jak był mały, a jego brat, który właśnie zrobił prawo jazdy, skręcił w niewłaściwą ulicę i znalazł się w jednej z podlejszych dzielnic Glasgow - ludzie obrzucali ich wtedy takimi samymi powłóczystymi spojrzeniami. Jake był aż nadto świadom lśniącej nowości ich samochodu i nagle ogarnął go strach, że wóz rozleci się w samym środku tej pustyni domków z dykty i świeżo obsianych działek, rdzewiejących samochodów i dzieci w za dużych ubraniach popychających staroświeckie wózki. Chwilę później brat utknął na skrzyżowaniu, a Jake z przerażenia schował się cały pod fotelem, z czego do dziś żartowało całe rodzeństwo. Teraz na tych zakurzonych brukowanych uliczkach odczuwał ten sam rodzaj uśpionej wrogości - ze strony młodych mężczyzn stojących na rogach ulic i dających im do zrozumienia, że wtargnęli na obce terytorium, starych mężczyzn w brązowych garniturach i kapeluszach, starych kobiet w czerni rzucających im podejrzliwe spojrzenia. Zerknął w stronę Helen, zazdroszcząc jej spokoju, gdy szła z podniesioną głową i wyrazem twarzy mówiącym, że ma prawo tu być w równym stopniu jak ktokolwiek inny. Odłączyła się nawet na moment od Jake’a i podeszła porozmawiać z grupką nieprzyjemnie wyglądających mężczyzn zebranych wokół wejścia do warsztatu samochodowego. O Boże, pomyślał Jake, co ty wyprawiasz? Oni z pewnością cię porwą. Nie zostawiaj mnie tutaj! Tamci stali poważni, gdy do nich podeszła i zagadnęła, następnie spojrzeli po sobie, pokiwali głowami, wzruszyli ramionami. Helen przez chwilę sprawiała wrażenie, jakby nie wiedziała, co robić, po czym spróbowała innej taktyki. W jednej chwili wszyscy mężczyźni zaczęli się uśmiechać i kiwać głowami, pokazując przy tym kierunek. Wracając do Jake’a, Helen rzuciła im jeszcze przez ramię jakiś żart. - To za rogiem, ale z początku nie mieli pojęcia, bo zapytałam o sąd. Mówili, że tam jest tylko sklep. - Ale to ten adres z karteczki? - Z pewnością, byli o tym przekonani. - No to chodźmy. Niewątpliwie nazwa ulicy - wymalowana wysoko na ceglanej ścianie - zgadzała się z tą z ich kartki, ale nic tu nie przypominało sądu ani żadnego innego budynku publicznego. Przede wszystkim było tu tylko pół ulicy; druga połowa została wyburzona, pozostały puste działki porośnięte gęstą trawą i chwastami. Sama uliczka była króciutka i najwyraźniej donikąd nie prowadziła, kończyła się bowiem mniej więcej po siedemdziesięciu metrach pustą przestrzenią. Jej granicę wyznaczała samotna latarnia. Po tej stronie ulicy, która nie została zburzona, znajdował się ponury blok, w dużej mierze zniszczony, z oknami zabitymi deskami albo też pustymi i bez zasłon. W samym środku mieścił się sklep, nad którym wisiała zniszczona tablica oznajmująca:
Macelleria, Pasticceria e Drogheria (Mięso, słodycze, artykuły kolonialne) Kiedy jednak przyjrzeli się dokładniej, dostrzegli ręcznie malowany szyld poniżej (farba sprawiała wrażenie jeszcze wilgotnej): Palazzo di Giustizia Wymienili pełne wątpliwości spojrzenia. To chyba niemożliwe? Gdyby człowiek we wspaniałym mundurze nie zapowiedział, że powinni się spodziewać czegoś „nieco dziwacznego”, zapewne by zawrócili. Teraz natomiast zbliżyli się, choć dość niepewnie. Gdy znaleźli się przy drzwiach, te otworzyły się, jakby ktoś za nimi obserwował ich wahanie. Wnętrze sklepu było ciemne i unosiła się w nim woń krwi. Spod sufitu zwisały najróżniejsze szynki i kiełbasy. Podłogę wykonano z niemalowanych desek. Gdy weszli do środka, okazało się, że w sklepie jest tłoczno i że jest on znacznie większy, niż zdawał się z zewnątrz. Ludzie robili zakupy, przepychając się i hałasując, ale gdy pojawili się Jake i Helen, wszyscy zamilkli. Wszyscy z wyjątkiem jednej kobiety, która wysokim głosem ciągnęła swą przemowę - i urwała w obliczu pełnej zakłopotania ciszy. Ktoś się roześmiał. Zza lady wynurzył się niski, śniady człowieczek z haczykowatym nosem, rozbieganymi oczami i bliznami po ospie na policzkach. Tłum rozstąpił się, żeby zrobić mu przejście. Miał na sobie rzeźnicki fartuch, w który wycierał właśnie ręce. - Słucham? Zamiast wdawać się w wyjaśnienia, które wydawały się absurdalne w tym miejscu, Helen podała mu kartkę papieru. Wziął ją, potrzymał przez chwilę na wyciągnięcie ręki, wsunął rękę do kieszeni fartucha, wyciągnął stamtąd okulary o szkłach w kształcie półksiężyców i założył je na nos, po czym odchylił głowę i dalej przyglądał się kartce, to z daleka, to znów z bardzo bliska. Następnie odwrócił papier i przyjrzał się drugiej stronie, mimo że nic na niej nie było. W końcu podał kartkę pomocnikowi, wielkiemu prostackiemu chłopakowi, który gapił się w nią tępym wzrokiem. - Wszystko wygląda jak należy - powiedział człowieczek z haczykowatym nosem. Otworzył drzwi na tyłach sklepu i powiesił na nich swój fartuch, a następnie zanurkował pod ladę i wyciągnął kilka ciemnych tóg. Trzymał je nad głową i grzebał w nich, ale zaplątał się i chłopak musiał mu pomóc się wydostać. Gdy już się ubrał, chłopak podał mu mały drewniany młotek, po czym wyciągnął niewielkie lusterko, żeby tamten mógł dokończyć toalety. Gdy wreszcie był zadowolony ze swego wyglądu, odwrócił się do Jake’a i Helen. - Woźny zaprowadzi was na dół. Rozejrzeli się dookoła i drogą eliminacji ustalili, że woźnym musi być chłopak, który teraz wzniósł rękę, nakazując im pozostanie na miejscu. Następnie pochylił się nad podłogą i chwycił umieszczone w niej metalowe kółko. Pociągnął, podnosząc sporą część desek, i oczom wszystkich ukazały się schody biegnące w dół pod ostrym kątem. Obszedł klapę i pierwszy zaczął schodzić w mrok. U stóp schodów pstryknął przełącznikiem światła, a ciemność przed nimi okazała się długim tunelem z cegły o sklepionym suficie i posadzce wykładanej dużymi płytami kamiennymi, ledwie oświetlonym gołymi żarówkami umieszczonymi w dość dużych odległościach. Tunel skręcał w lewo.
Przeszli już jakiś kawałek, kiedy usłyszeli za sobą gwar rozmów: to klienci ze sklepu tłoczyli się na schodach za nimi. Chłopak tak się jednak pospieszył, że stracili ich z pola widzenia, zanim doszli do zakrętu. Tam chłopak przystanął i zaczął majstrować przy czymś w ścianie. Gdy Jake i Helen się zbliżyli, zauważyli, że są to metalowe drzwiczki położone dość wysoko. Chłopak otworzył je, wyciągnął schodki i wszedł po nich do otworu. Jake i Helen wymienili zdziwione spojrzenia, ale poszli za nim. Za drzwiami znajdowała się krótka pionowa drabinka, która zaprowadziła ich na betonowy podest i ku następnym drzwiom, z metalu nabijanego wielkimi nitami. Chłopak otworzył je i okazało się, że od drugiej strony sprawiają wrażenie zwykłych drewnianych domowych drzwi. Weszli do holu, który przypominał przedpokój w czyimś prywatnym domu, aczkolwiek drzwi były tu niezwykle małe. Chłopak przez chwilę się wahał; liczył pod nosem drzwi, aż doszedł do jednych, przy których się zatrzymał przez dłuższą chwilę. W końcu je otworzył, a Jake i Helen ze zdumieniem spostrzegli w dole pokój (drzwi otwierały się jakby w połowie wysokości ściany), w którym jakaś rodzina siedziała przy obiedzie. Ci z dołu popatrzyli w górę bardziej z gniewem niż ze zdumieniem, więc chłopak szybko zamknął drzwi z powrotem. Poszedł nieco dalej i znalazł drzwi, które spodobały mu się znacznie bardziej otworzył je bez wahania i wpuścił Jake’a i Helen do środka. Znaleźli się w krótkim korytarzu wykładanym ciemną boazerią. Gdy z niego wyszli i spojrzeli za siebie, okazało się, że przeszli pod widownią z rzędami krzeseł. Sadowili się już w nich ludzie, wielu z nich trzymało torby wypełnione zakupami. Chudy, posępny człowiek w czarnych szatach zajął się Jakiem i Helen, kierując ich ku niskiemu stolikowi w rogu. Przed nimi na podwyższeniu znajdowało się biurko sędziego, za którym na razie jeszcze nikt nie urzędował. Po lewej było kilka poziomów czegoś, co wyglądało jak wypolerowane lady, za którymi siedzieli ludzie. Tuż obok ujrzeli podwójne drzwi, od których odchodziły schody prowadzące na dół sali. Gdy Helen i Jake usiedli, stwierdzili, że znajdują się w najniższej części sali - cała reszta wznosiła się nad nimi i spoglądała na nich z góry. Nie podnosiło to zbytnio na duchu. Jake przyjrzał się twarzom siedzących na środku sali i uznał, że nie wzbudzają sympatii. Należały do mężczyzn i kobiet, w większości w średnim wieku lub starszych. Wszyscy mieli na sobie ciemne staroświeckie ubrania. Niektórzy byli zdecydowanie brzydcy. Twarze zebranych były ponure i wrogie. Ławki po lewej zaczęły się wypełniać ludźmi, którzy weszli dołem i wspinali się teraz na miejsca. Wielkie podwójne drzwi z tyłu pozostały zamknięte. Ludzie w ławkach stanowili całkowite przeciwieństwo tych ze środka sali. Mieli na sobie współczesne dobre i drogie ciuchy, no i cechował ich ten zadbany wygląd, który świadczy o zamożności. Podczas gdy widzowie byli ponurzy, napięci i wyprostowani, świadomi powagi sytuacji, ci rozsiadali się wygodnie, zadowoleni z siebie i odprężeni, odwracali się, żeby wymienić żart z kimś siedzącym o rząd wyżej, lub schylali się, żeby podać jakąś notatkę. Jej odbiorca czytał ją z uśmiechem, po czym gryzmolił odpowiedź, którą zwijał w kulkę i ciskał nonszalancko za siebie. Wszyscy byli bardzo na luzie, co jednak nie czyniło ich ani przez moment sympatyczniejszymi - ich twarze były nieprzyjemne, uśmiechali się okrutnie, pokazując przy tym mnóstwo wilczych kłów. Emanowali bezczelną siłą i władzą. Jake’owi przypomniała się widziana niegdyś grupa księży wizytujących snobistyczną szkołę. Ci tutaj roztaczali aurę podobnej wystudiowanej obojętności na otoczenie, mówiącej wyraźnie: „Przyjrzyj się nam, to my jesteśmy tu panami”. Wyjście sędziego z drzwi znajdujących się z tyłu nie zmieniło wiele w ich zachowaniu. Oczywiście zwrócili na niego uwagę i przerwali rozmowy, ale zrobili to w
niedbały sposób, będący raczej wyrazem pogardy niż szacunku. Sędzia, usadowiony ponad całą salą sądową, sprawiał wrażenie jeszcze niższego niż w sklepie. Również na jego twarzy malowała się hardość i nie do końca uczciwy spryt. A usta miały w sobie coś wybitnie okrutnego. Nie była to osoba, do której zwróciłbyś się o łaskę. Wystukał szybki rytm młoteczkiem i wbił przenikliwy wzrok w Jake’a i Helen. - Kto reprezentuje te dzieci? - zapytał chrapliwie. Przeniósł spojrzenie na chudego posępnego woźnego, a następnie na ławki po prawej. Woźny wzruszył ramionami i uniósł ręce w geście bezradności. Wśród ławek rozgrywała się bardziej skomplikowana pantomima - wszyscy patrzyli po sobie w udanej konsternacji. Nie wiesz? Myślałem, że ty wiesz... A ja, że ty... Ktoś przecież musi wiedzieć! Wszystko to robiono z ledwie powstrzymywanym rozbawieniem, jakby sędzia niezamierzenie powiedział coś niebywale śmiesznego. - Obawiam się - wykrztusił w końcu jeden z nich - obawiam się, że nie możemy... W tej jednak chwili rozbawienie wzięło górę i musiał usiąść z powrotem, ukrywając głowę w dłoniach i trzęsąc się z cichego śmiechu. Sędzia nie wyglądał bynajmniej na usatysfakcjonowanego i uderzył mocno młotkiem w biurko. - Signor Buonconte, proszę to wytłumaczyć. Nie pozwolę na kpiny z tego sądu. Z ławek podniósł się wysoki łysy mężczyzna o rumianej twarzy i błękitnych oczach niemowlęcia. Odgonił z twarzy szyderczy wyraz. - Signor Giudice, mój uczony kolega, chciał tylko powiedzieć, że nie mamy pojęcia, kto reprezentuje te dzieci. - W takim razie, jak sądzę, możemy kontynuować. - Signor Giudice, jeśli sąd nie ma nic przeciwko temu, czekamy na naszego głównego adwokata. Czy mogę prosić o kilka minut zwłoki? Z pewnością za chwilę się zjawi. - Doskonale. Może tymczasem woźny odczyta zarzuty. Helen i Jake spojrzeli po sobie z konsternacją. - Co on rozumie przez „zarzuty”? - spytał szeptem Jake. Melancholijny woźny usadowił się w niewielkim boksie przed biurkiem sędziego. Wyciągnął plik papierów i zaczął czytać. - Posiedzenie sądu specjalnego do spraw dzieł sztuki, przewodniczy sędzia Ernesto Mantalini. Akt oskarżenia dotyczy posiadania dzieła sztuki, konkretnie obrazu, który został skradziony, a także współuczestnictwa w kradzieży wzmiankowanego obrazu prawowitym właścicielom. Helen podskoczyła na krześle jak wystrzelona z procy. - Co to ma znaczyć? Mantalini uderzył wściekle młoteczkiem. - Proszę zachować spokój, panienko, albo będę musiał panią wyprosić! Helen nie dała się tak łatwo. - To nie do przyjęcia! Te oskarżenia to czysty wymysł! - Młoda kobieto, radziłbym zaczekać na pojawienie się pani adwokata, żeby zajął się pani obroną. Takie zachowanie może pani tylko zaszkodzić. A teraz proszę usiąść! Jake pociągnął Helen na krzesło. - To jakaś pomyłka - szepnął. - Jestem pewny, że zaraz się wyjaśni. - Szczerze w to wątpię - syknęła Helen. - Cała ta rozprawa jest ustawiona. Mantalini rozglądał się z wyraźnym zniecierpliwieniem. - Nie mogę czekać w nieskończoność - powiedział. - Skoro adwokat żadnej ze stron nie zechciał się pofatygować na czas, zaczniemy bez nich. - Nie radziłbym - odrzekł Buonconte. Mantalini odwrócił się do niego z wściekłością. - Zamierza mi pan doradzać, doprawdy? W moim sądzie?
- W pana własnym interesie - odpowiedział niezrażony Buonconte. - Sądzę, że nie chciałby pan zadrzeć z osobą, na którą czekamy. Posłał Mantaliniemu wymowne spojrzenie. Mały sędzia zadrżał. - Ale ja muszę zacząć rozprawę - powiedział żałosnym głosem. - Mam przecież sklep, którym trzeba się zająć. - Jestem przekonany, że ta sprawa nie zajmie panu wiele czasu - odpowiedział Buonconte, obrzucając Jake’a i Helen znaczącym spojrzeniem. Baldassare Buonconte drżał z podniecenia, głównie przyjemnego, ale nie bez pewnej domieszki strachu. Nie mógł myśleć o twarzy, która ukazała się w wirze, bez uczucia przerażenia. A to była tylko wizja, dziś ta postać miała się tu pojawić osobiście. Spojrzał na drugą stronę sali rozpraw, na Jake’a i Helen, wyobrażając sobie przerażenie, jakie lada moment stanie się ich udziałem. Już się z tego cieszył. Pounce chciał dziewczyny, chłopak był tylko dodatkiem. Co mu pasowało, ponieważ to, co wezwał, nie odejdzie z pustymi rękami. W tej właśnie chwili rozległo się głośne pukanie do podwójnych drzwi z tyłu sali. Ktoś usiłował je otworzyć, i to siłą. Zatrzęsły się gwałtownie jak wyrywane z zawiasów, po czym otwarły się na oścież. Serce Jake’a zamarło. Olbrzymia postać wypełniała całe drzwi. Na jej widok na sali zapanowała cisza jak makiem zasiał. Wszyscy wychylili się do przodu, wpatrując się w mężczyznę z niezmąconą uwagą. Wyjątek stanowiła grupka na ławkach, ponieważ kąt, pod jakim siedzieli, nie pozwalał im przyjrzeć się nowo przybyłemu. Nadal spoglądali szyderczo w kierunku miejsca, gdzie siedzieli przerażeni Jake i Helen. Główny adwokat przeciwników najwyraźniej właśnie przybył. Barków i klatki piersiowej nie powstydziłby się wół, a masywna głowa i kark też przywodziły na myśl to zwierzę, aczkolwiek wydatną szczęką przypominał raczej buldoga. Niemniej pomimo tej postury nie było w nim nic powolnego, w oczach spoglądających spod ciężkich brwi czaiła się przerażająca inteligencja. Gdy przebiegał salę rozpraw tym przenikliwym wzrokiem, Jake widział, jak ludzie kulą się i odwracają oczy - nie oparł się nawet sędzia. Wystarczył mu jeden ruch głową, żeby przyciągnąć uwagę wszystkich zgromadzonych z wyjątkiem tych w ławkach, którzy siedzieli dumni i bladzi. W końcu przybysz ruszył w dół sali sądowej długimi krokami. Czarna adwokacka toga powiewała wokół niczym wielkie ciemne skrzydła. Ani Jake, ani Helen nie mogli odwrócić wzroku od zbliżającej się postaci. Olbrzym stanął pośrodku sali i powoli omiótł wzrokiem widownię, jakby rzucał jej wyzwanie. Wszyscy skurczyli się ze strachu. Następnie zwrócił się ku ławkom. Ci, którzy w nich zasiadali, spojrzeli na Buoncontego jak na przewodnika, najwyraźniej spodziewając się radosnego powitania, w którym mieliby wziąć udział. Ale Buonconte zawahał się, jakby nagle opadły go wątpliwości - na jego twarzy malowało się zdziwienie. Przez chwilę na sali panowało pełne napięcia milczenie, gdy ci dwaj mierzyli się wzajemnie wzrokiem. Potem olbrzymi mężczyzna, powiewając togą, odwrócił się ku Jake’owi i Helen. Szedł ku nim przez salę rozpraw, trzymając kciuki zatknięte za klapy togi, z poważną i powściągliwą miną. Gdy znalazł się tuż przed ich ławką, nachylił się, jakby chciał podzielić się z nimi jakimś sekretem na osobności. Jake poczuł suchość w ustach. Olbrzym przykuł ich niewzruszonym, ponurym spojrzeniem. Po czym mrugnął. Cień uśmiechu odmienił jego twarz niczym promień słońca w pochmurny dzień i zniknął równie szybko, jak się pojawił. Mężczyzna przybrał na powrót posępny wyraz twarzy i odwrócił się. Wszystko to wydarzyło się tak szybko, że Jake i Helen nie byli nawet pewni, czy naprawdę to widzieli, więc spojrzeli na siebie, szukając potwierdzenia. - Widziałaś to?
- Czy on...? - Myślałem, że jest po ich stronie - szepnął Jake. - Najwyraźniej wcale nie - odparła Helen w zamyśleniu. Śledzili wzrokiem potężną sylwetkę; mężczyzna stanął właśnie przed biurkiem sędziego, żeby się przywitać. - Kim pan jest, signor? - spytał Mantalini kwaśno. - Kim ja jestem, signor? Lepiej byłoby zapytać, kim pan jest? Nie jest pan już bowiem praktykującym sędzią w tym kraju, to pewne! Sędzia, miał minę, jakby właśnie oberwał klapsa. Wyglądał jak ktoś, kto zamierzał wygłosić stosowną naganę, kiedy potężny mężczyzna przygwoździł go wzrokiem. Sędzia wybełkotał, zacinając się, jakby mówił wbrew własnej woli: - Jestem Ernesto Mantalini, dyplomowany sędzia. To prawda, że od jakiegoś czasu nie praktykuję, ale nigdy nie zostałem pozbawiony prawa wykonywania zawodu. Zarzuty wysunięte przeciwko mnie nigdy nie zostały udowodnione. To jest w pełni legalna rozprawa. Jeśli zamierza pan reprezentować te dzieci, to pozostaje nam jedynie zaczekać na głównego adwokata pana Buoncontego, żeby móc zacząć. To ożywiło nieco grupę w ławkach, znów uśmiechali się i kiwali głowami do siebie, a Buonconte ponownie wyglądał na zadowolonego, wręcz tryumfującego. Ale olbrzym potrząsnął głową i podniósł pięść do oczu, żeby się jej dobrze przyjrzeć - niczym bokser oceniający uszkodzenia na kostkach. - Jeśli chodzi o to, mam dla Wysokiego Sądu informację. Osoba, o której mowa, nie pojawi się tu dziś. Uznawszy najwyraźniej, że z pięścią wszystko w porządku, zakończył oględziny i opuścił rękę. - Musiał powrócić tam, skąd przybył. Powiedziawszy to, spojrzał ku grupie w ławkach, żeby przekonać się, jak przyjmą tę wiadomość. Nieszczególnie, sądząc po wyrazie twarzy Buoncontego, pomyślał Jake. A to nie koniec, jak przypuszczał, patrząc na olbrzyma, który zachowywał się jak komik mający właśnie zakończyć dowcip. I rzeczywiście, w chwili gdy się obracał, dodał z ponurą satysfakcją: - Muszę jednocześnie zawiadomić moich uczonych kolegów, że osobnik ów nie zrezygnował jednak ze swego honorarium. W tej chwili Buonconte pobladł, wydał zduszony jęk i osunął się w ławce. Jake uznał, że to ostatnie zdanie znaczyło o wiele więcej, niż można było odczytać ze słów. Mantalini rozglądał się nerwowo, jakby szukał rady. W końcu odezwał się: - Eee, skoro główny adwokat strony pozywającej nie może się stawić, może powinniśmy odroczyć rozprawę? Spojrzał w stronę Buoncontego w poszukiwaniu podpowiedzi, ale tamten siedział z pobladłą twarzą i wydawało się, że nawet nie usłyszał. Olbrzym wlepił w niego srogie spojrzenie. - Zapamiętaj moje słowa, dottore, to poważna i wielka rzecz wydawać sądy na swoich bliźnich. „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni”. Nikt nie zostanie osądzony surowiej niż ten, kto wydaje niesprawiedliwe sądy. Nie wydawało ci się konieczne odraczać rozprawy jeszcze przed chwilą, kiedy te dzieci pozbawione były adwokata. - Eee, to bardzo skomplikowana sprawa... - Skomplikowana? - rzucił olbrzym. - Nie widzę tu żadnych komplikacji. Ustalenie prawa własności wystarczy dla odrzucenia niedorzecznego zarzutu, że dzieci ukradły obraz. Nie mogły ukraść tego, co do nich należy. Mantalini wydał dźwięk jak ktoś ugodzony szpilą.
- Eee, kiedy właśnie prawo własności jest podawane w wątpliwość. Sprawa jest, eee, bardziej skomplikowana, niż się z początku wydawało. - Podawane w wątpliwość? Kto śmie podawać je w wątpliwość? - Ja... to jest ci panowie... oni mają świadka. Olbrzym zwrócił się ku sali rozpraw i wzniósł oczy do nieba, co wywołało kilka uśmiechów, następnie przeniósł wzrok na posępnego woźnego. - W takim razie wezwij tego świadka - ryknął niczym głodomór domagający się obiadu. Woźny przełknął nerwowo ślinę. - Sąd wzywa signora Di Lukę - wykrztusił. Na sali zapanowało niewielkie poruszenie. Niski, zadzierżysty, doskonale ubrany człowieczek wstał i zszedł z galerii, wymieniając po drodze żartobliwe uwagi z innymi widzami. Stanąwszy za pulpitem, rozejrzał się dookoła z wyrazem bezczelnej buty, aczkolwiek starał się unikać wzroku wielkiego mężczyzny. Jake zauważył, że ludzie na widowni wymieniają skinienia głowami i ponure wilcze uśmiechy, jakby w oczekiwaniu na to, co powie i zrobi ten człowiek. - Czemu znalazł się pan na tej sali, signor Di Luca? - spytał Mantalini. - Aby zaświadczyć o prawie własności obrazu - odpowiedział raźnie człowieczek. - A o jaki obraz chodzi? - zapytał olbrzym z udanym zaskoczeniem. - Nie widzę na sali żadnego obrazu. - Jest... w bezpiecznym miejscu - odpowiedział Mantalini. - Żądam, aby został okazany - odparował olbrzym. Sędzia rozglądał się z nieszczęśliwą miną, błagając o pomoc. - Okazać, po co? - powiedział Di Luca. - Nie trzeba. Znam ten obraz bez patrzenia na niego. - Zastanawia mnie, czy wie pan może, jaki jest jego tytuł? - spytał słodko wielki mężczyzna. Nie zaszczycił jak na razie świadka ani jednym spojrzeniem, zwracał się do sali sądowej. - Oczywiście - odpowiedział Di Luca. - A zatem? Nastąpiła chwila ciszy, po czym olbrzym przyłożył zwiniętą dłoń do ucha, jakby umknęły mu jakieś słowa świadka. Di Luca rzucił sędziemu powłóczyste spojrzenie. - Nie wydaje mi się, żeby sprawa dotyczyła tytułu obrazu - wtrącił się Mantalini. Chodzi o Sekret Alchemika. Chyba wszyscy się co do tego zgodzimy. - Oczywiście - potwierdził ochoczo Di Luca. - Sekret Alergika! Rozległa się salwa śmiechu. Olbrzym uniósł sceptycznie brew. - Rozumiem zatem, że potrafi pan opisać nam obraz? - Ależ oczywiście - odpowiedział tamten z uśmiechem. - Obraz przedstawia alergika i... no... jego sekret - dodał po chwili, mrugając do swoich kumpli na sali i udając gest ocierania potu z czoła. - Zwracam uwagę, że rozprawa nie dotyczy tematyki obrazu - wtrącił znów Mantalini - ale ustalenia prawa jego własności. - Oczywiście - zgodził się Di Luca. - Cały czas mam na myśli prawo własności. Nic innego. - Uważam, że wiarygodność świadka by nie ucierpiała, gdyby wykazał przynajmniej śladową znajomość dzieła, o którym mowa - powiedział olbrzym z odcieniem znużenia w głosie. - Świadek jest uczciwym człowiekiem, mającym dobre układy z tym sądem - oznajmił Mantalini.
- Tak, w rzeczy samej, dobre układy - potwierdził Di Luca. - Poza tym jak miałbym nie znać tego obrazu, skoro sam go namalowałem? Rozległy się okrzyki zdumienia, nawet Mantalini był ewidentnie zaskoczony bezczelnością tego twierdzenia. Olbrzym przewrócił oczami. - Czy można dostać krzesło dla świadka? - zwrócił się do woźnego z nagłą troską. - Nie wydaje mi się to konieczne - odpowiedział Mantalini. - Mnie także - dodał Di Luca. - Po co miałoby mi być krzesło? Czyżbym wyglądał słabowicie albo coś takiego? - Pomyślałem jedynie, że człowiekowi w pańskim wieku może być niewygodnie stać tak długo - odpowiedział olbrzym. - Człowiekowi w moim wieku? - spytał podejrzliwie Di Luca. - Ależ oczywiście. Ponieważ obraz, o którym mowa, jest powszechnie uważany za pochodzący z początku szesnastego wieku, musi pan więc się zbliżać do pięćsetnych urodzin. Przez salę przetoczył się chichot. Jake zauważył, że wprawdzie większość ludzi na sali cmokała z niezadowolenia i potrząsała głowami na cięte uwagi olbrzyma, niektórym nie udawało się zachować powagi, mimo że pozostali rzucali im oburzone spojrzenia. - Co ma znaczyć to pańskie „powszechnie uważany”? Co ludzie wiedzą? Mówię panu, że namalowałem ten obraz kilka lat temu. - Czy mam przez to rozumieć, że jest pan jakimś rodzajem fałszerza, signor Di Luca? - Ach, cóż za ostre słowa! Sprawnym naśladowcą, niczym więcej. - I twierdzi pan, że ten obraz, Sekret Alchemika... - Właśnie ten! - przerwał mu Di Luca beztrosko, wzbudzając salwę śmiechu. - To jedno z pańskich sprawnych naśladownictw? - Z całą pewnością. - I nie ma możliwości pomyłki, jak rozumiem? - Najmniejszej. Przysiągłbym na grób mojej matki, tylko że jeszcze nie umarła, niech Bóg ma ją w swojej opiece. Przysiągłbym na grób mego ojca, gdybym tylko go znał! Salą sądową wstrząsnęła kolejna salwa śmiechu - Di Luca miał publiczność w kieszeni. Jake odniósł wrażenie, że rozprawa powoli przeistacza się w farsę. Spojrzał na Helen - wpatrywała się przed siebie spięta, z pobladłą twarzą. - Przysięgam na własne imię - ciągnął wesoło Di Luca - na własne imię przysięgam, że namalowałem ten obraz, jakkolwiek on się nazywa, kilka lat temu. Na moje własne imię. Powtarzał te słowa z emfazą; wyglądał teraz poważnie, wyciągnął nawet dłonie w kierunku sędziego na znak uczciwości. - Na twoje własne imię? - odpowiedział olbrzym, tłumiąc śmiech. - Przysięgasz na własne imię, powiadasz? Uśmiechnął się do małego człowieczka, po raz pierwszy zaszczyciwszy go spojrzeniem, jak zauważył Jake. - Na swoje własne imię - powtórzył, chichocząc, jakby Di Luca powiedział istotnie jakiś świetny żart. Di Luca odpowiedział chichotem, potakując i śmiejąc się. Nieszczęsny głupcze, pomyślał Jake, toś się wpakował. W nagłym rozbawieniu olbrzyma kryło się coś znacznie groźniejszego, niż gdyby wybuchnął gniewem. Jake cieszył się, że nie on jest obiektem tych kpin. Olbrzym tymczasem, wciąż uśmiechnięty, kiwając lekko głową, podszedł do miejsca dla świadka i oparł się beztrosko o barierkę, jakby siedział z Di Lucą przy piwie. - Czy zauważył Wysoki Sąd kiedykolwiek - odezwał się lekkim, konwersacyjnym tonem - że człowiek nieuczciwy uwielbia przysięgać? Zwykłe „tak” lub „nie” nigdy mu nie wystarcza, potrzebuje czegoś wielkiego i robiącego wrażenie: „Bóg mi świadkiem” albo „na duszę ukochanej prababci”. Oczywiście jest na tyle ostrożny, żeby unikać powoływania się na
cokolwiek, co mogłoby dać przeciwne świadectwo. Jakież zaskoczenie by przeżył, gdyby podniósł wzrok, a tam stoi ukochana prababcia, kręcąc przecząco głową! Roześmiał się cicho, jak czynią niektórzy w sądzie, a Di Luca przyłączył się, choć dość niepewnie. Jake czuł, że człowieczek usiłuje wymyślić, do czego to wszystko prowadzi. - Ten osobnik przysięga na własne imię. Imiona, rzecz jasna, mają wielkie znaczenie... - Czy to do czegoś prowadzi? - spytał poirytowany Mantalini. - Ależ oczywiście - odrzekł olbrzym łagodnie. - Nawet dziś wśród prymitywnych ludów prawdziwe imiona trzyma się w tajemnicy, znają je tylko nieliczni. Ludzie ci cenią imiona jako potężne siły, które należy traktować z szacunkiem. Di Luca wyglądał zdecydowanie niewyraźnie. Olbrzym zwrócił się do niego uprzejmie. - Pańskie imię zatem... cóż to może być? Czyżby... Paolo? Mówił lekko żartobliwym tonem, jakby bawił się z dzieckiem w zgadywanki. - Nie - odpowiedział ponuro Di Luca. Ulotniła się większość jego radosnej buty. - Może zatem Giacomo? Z pewnością Giacomo! - Tomasz - wymamrotał Di Luca. - Tomasz? - powtórzył olbrzym z lubością, jakby smakował to imię. - Tomaso Di Luca. Piękne imię. Po wujku, jak mniemam? - dodał mimochodem. Di Luca potrząsnął głową. - A zatem po dziadku, tak? - Nie - odpowiedział Di Luca niewyraźnie - po świętym. - Świętym Tomaszu? Bardzo pana przepraszam! A więc po Tomaszu Apostole, jak sądzę - dodał ze śmiechem. - Niewiernym Tomaszu, zważywszy na pańską mało wiarygodną naturę? Mały człowieczek żachnął się na te słowa i jakby odzyskał nieco wigoru. - Żaden niewierny Tomasz - powiedział. - To był porządny wioski święty, neapolitański święty: Tomaso d’Aq... d’Aq... Wielki mężczyzna obrócił się w mgnieniu oka, tak że jego twarz znalazła się o kilka centymetrów od twarzy Di Luki. Powiedział coś tak szybko, że Jake nic nie zrozumiał, ale w czym Helen ze swym lepszym słuchem rozpoznała dialekt neapolitański. Reakcja człowieczka była zaskakująca: szczęka mu opadła, a palce zacisnęły się na barierce, jakby miał kłopoty z powstaniem. - Ale... to niemożliwe - wymamrotał. - Pan nie jest... Oczy wyszły mu na wierzch, a on sam zdawał się kurczyć do połowy swojej naturalnej wielkości. Helen rzuciła Jake’owi zdziwione spojrzenie, ale Jake wpatrywał się przed siebie ze zdumieniem i wyrazem nagłego zachwytu na twarzy. Podniósł rękę ku szyi wyczuł tam coś ciepłego i pulsującego. - To on - powiedział Jake, usiłując rozpiąć guzik. - To on! Wyciągnął coś, co wyglądało jak połyskująca światłem moneta. Helen rozpoznała medalion, który znaleźli na nabrzeżu w Lido. - To on - szepnął Jake. - Tomasz z Akwinu! Di Luca tymczasem klęczał w miejscu dla świadka, bełkocząc jak szalony: - Święty Tomaszu, wybacz mi, wybacz mi! Nie miałem zamiaru! Oni... on zapłacił mi, żebym tak mówił. - Wskazał ku ławkom, w których panowało teraz zamieszanie. - Zapłacili mi, ale nie pokazali obrazu. Przebacz mi, to było złe, nie miałem zamiaru! Z tymi słowy wyczołgał się na czworakach z miejsca dla świadka i zamierzał wstać, w tej samej też chwili woźny pochylił się, by go podnieść - w rezultacie obaj wylądowali na podłodze. Na sali rozpraw zapanował totalny chaos: niektórzy z towarzyszy Di Luki przeskoczyli przez barierki, żeby mu pomóc. Przez kłębowisko ciał na podłodze Jake zauważył, że ludzie z ławek naprzeciwko poruszają się zgodnie, jakby na sygnał. Nagle
zgasło światło. Rozległy się krzyki i odgłosy łamanych mebli, ale ciemność trwała zaledwie minutę. Następnie salę rozświetliła miękka złota poświata, która zdawała się pochodzić od samego Tomasza z Akwinu. Ten zwrócił się do Jake’a i Helen: - Szybko! Musicie uciekać - tędy! Wskazał w kierunku, gdzie Mantalini nurkował w niewielkie drzwiczki za swoim biurkiem. Przeszli przez swoją ławkę i zaczęli wspinać się ku biurku sędziego. Ktoś z przeciwników rzucił się na nich, ale Akwinata zamachnął się wielką pięścią i powalił go jednym ciosem. Gdy przepychali się przez biurko ku drzwiom, zastąpił im drogę jakiś inny człowiek, ale Helen uderzyła go ciężkim szklanym kałamarzem, a Jake posłużył się skrzydłem drzwi, żeby go odsunąć. Gdy spojrzeli za siebie, dostrzegli jeszcze Akwinatę wymachującego wielkim stołem, żeby zepchnąć tłum widzów na dół sali. Jake zatrzasnął drzwi za sobą i pognali wąskim korytarzem. Biegli przed siebie wśród ech, Helen prowadziła. W pewnej chwili znikła za rogiem, ale Jake usłyszał jej głos: - Szybko, Jake! Tu jest światło! Wydostali się na pustą przestrzeń. Po jej drugiej stronie dostrzegli niczym miraż codzienne życie miasta: samochody poruszające się we wszystkie strony po ulicach, tłumy ludzi na chodnikach. Bez namysłu pobiegli w tamtą stronę, nie zatrzymując się, dopóki nie dotarli do ulicy. Brakowało im tchu, ale pozostawanie w miejscu mogło być niebezpieczne, poszli więc szybkim krokiem dalej, ciężko dysząc. Dopiero gdy zostawili za sobą kilka ulic, Helen odważyła się powiedzieć głośno to, co obojgu przemknęło przez myśl. - Uważam, że to znowu były czary, zupełnie jak w Wenecji. Jake rozejrzał się po zatłoczonej ulicy, po nowoczesnych budynkach i przejeżdżających samochodach. Wszystko to powinno sprawiać, że sama myśl o magii wyda się śmieszna, ale jakoś tak nie było, w żołądku nadal czuł przerażające zimno. Czuł się równie źle jak mucha złapana w sieć pająka. Jak daleko sięgają wpływy tych ludzi? - Myślisz, że to wszystko było od początku ukartowane? Włącznie z policją w Wenecji? - spytał. - Nie sądzę. Gdyby mogli już tam dorwać obraz, po co zawracaliby sobie głowę rozprawą? - Myślisz, że naprawdę była jakaś rozprawa? Helen omal nie usiadła, gdy dotarło do niej, co właśnie powiedział. - A nas tam nie było? Rzut oka na plan i już pędzili po ulicach. Przybyli do prawdziwego sądu z prawie dwugodzinnym spóźnieniem, toteż wchodzili tam z niewielką nadzieją. Siwiejąca kobieta przy wielkim biurku wstała, żeby zająć się ich sprawą, ale zanim wróciła, jakiś głos zwrócił się do nich zachrypniętym szeptem: - Spóźniliście się, dzieci. Oni mają obraz. Głos miał amerykański akcent. Odwrócili się i ujrzeli rudowłosą kobietę, która pokazała się na komisariacie w Wenecji. - Nie zostawajcie tutaj, dzieciaki... oni was szukają. - Co pani ma na myśli? - Później wam powiem. Chodźcie. Poprowadziła ich do drzwi, rozglądając się przez cały czas nerwowo. - Szybko! - syknęła. - Ta siwa wraca właśnie z dwoma facetami, którzy wyglądają zupełnie jak policja! Popchnęła ich ku obrotowym drzwiom. - Szybko! Na dół!
Jake i Helen, zbyt zaskoczeni, żeby protestować, wskoczyli za zasłonę z roślin doniczkowych. Chwilę później usłyszeli stukanie obcasów, odgłosy zderzenia i podniesiony głos z amerykańskim akcentem. - Ejże! Cóż to za pośpiech? To już kobieta nie może przejść przez te cholerne drzwi, żeby ktoś na nią nie wpadł? Z głębi korytarza doszły ich mamrotane włoskie przeprosiny i jakiś jeszcze głos. - Dwoje dzieci? Nie, nie widziałam - odpowiedziała głośno rudowłosa. Koło nich szybko przeszło dwóch mężczyzn. Trzasnęły następne drzwi i kroki zamilkły. - Droga wolna, dzieciaki, ale musimy się pospieszyć. Wydostali się spoza liści, a rudowłosa poprowadziła ich bocznym wyjściem na ulicę, gdzie podeszła szybko na róg i zatrzymała taksówkę.
12
Niespodziewane wsparcie
Wcisnęli się wszyscy razem na tylne siedzenie taksówki. Rudowłosa dyszała ciężko. - Mam wrażenie, że jestem już nieco za stara na te zabawy w stylu płaszcza i szpady. Oczywiście powinnam się przedstawić, bo kim wy jesteście, już wiem. Nazywam się Roberta Tardelli, jestem niezależną dziennikarką. Specjalizuję się w sztuce, w tym, jak przechodzi z rąk do rąk, w fałszerstwach i kradzieżach. Jak tylko dzieje się coś takiego, chcę się wszystkiego dowiedzieć. - Była pani na komisariacie w Wenecji - powiedział Jake. Kobieta dotknęła swoich włosów z lekkim żalem. - To chyba przez to, co? Dlaczego nigdy nie wyglądają tak jak na opakowaniu? - Dokąd właściwie jedziemy? - spytała Helen. - Do mojego hotelu. - Dlaczego? - Dlatego, ze mniej więcej od dziesięć po drugiej dnia dzisiejszego wy dwoje może nie jesteście najbardziej poszukiwanymi osobami w Mediolanie, ale znajdujecie się gdzieś u góry listy. - Jakim cudem? - spytał Jake. - Takim, że po pięciu minutach czekania potrzebne było już tylko następne pięć, żeby ten gładki adwokacik przekonał sąd, iż obraz jest prawną własnością Aureliana Pounce’a, a wy go ukradliście. - O nie! - jęknął Jake. - Co panią łączy z tą sprawą? - spytała Helen. - To, co właśnie powiedziałam, kotku. Jestem dziennikarką i specjalizuję się w sztuce. Mój przyjaciel z weneckiej policji dał mi cynk, że dwoje dzieci zostało złapanych z niezwykłym obrazem, a tak się składa, że interesuję się akurat tym dziełem, po czym wymienił niejakiego Aureliana Pounce’a, którym też przez przypadek jestem zainteresowana. Jake przypomniał sobie dokładnie scenę na łódce w Murano, kiedy rozpakowali obraz. Wysoki wąsaty policjant, który zatrzymał się nieco dłużej, żeby mu się przyjrzeć, nawet za cenę niezadowolenia szefa, zadzwonił do kogoś z komórki, gdy nabrał pewności. A potem ta ruda na komisariacie zamierzała do nich podejść, ale zrezygnowała, gdy pojawił się inny policjant. - Czemuż to interesuje panią ten obraz? - spytał. - Cóż za śliczny fiński akcent, koleś. Czy przypadkiem twoi przodkowie nie pochodzili ze Szkocji? - Czy przypadkiem nie usiłuje pani uniknąć odpowiedzi na to pytanie? - wtrąciła się Helen. - Skądże, kotku. Jeśli chodzi o malarstwo, szczerze wyznam, że Sekret Alchemika znajduje się wysoko na liście moich ulubionych obrazów wszech czasów. - To wciąż nie stanowi odpowiedzi na pytanie, dlaczego pani się tym interesuje. - O ile sobie przypominam, twój szkocki przyjaciel użył sformułowania „czemuż to”, ale dajmy temu spokój. Moje zainteresowanie tym obrazem to długa historia, którą wolałabym omówić na osobności. - Dlaczego? - spytała Helen. - Niech cię, kotku, pracowałam z wydawcami, którzy w porównaniu z tobą byli potulnymi kociętami, jeśli chodzi o bezpośredniość! Dobra, niech ci będzie. Dzięki mojemu
przyjacielowi w weneckiej policji dostałam kilka zdjęć Alchemika, który był wtedy pod ich opieką, ale podejrzewam, że mogłabym mieć kłopoty z ich publikacją. Obawiam się, że twoja rodzina niechętnie zgadza się na fotografowanie kolekcji. - Można to tak ująć. - No więc pomyślałam tak: powiedzmy, że udałoby mi się odzyskać ten obraz - może wtedy twoja rodzina udzieliłaby mi wyłączności na artykuły o kolekcji? Nie tylko o Alchemiku, o całej kolekcji. - Na jakiej podstawie sądzi pani, że potrafi odzyskać obraz? - Na takiej, że mam coś, na czym naprawdę zależy panu Pounce’owi... i nie pytaj, co to jest. - A co to jest? - zapytała Helen. - A to jest to, o czym porozmawiamy dopiero w moim pokoju - odpowiedziała Roberta Tardelli konspiracyjnym szeptem, gdy taksówka zatrzymała się pod hotelem. Był to imponujący budynek z fontannami przed wejściem i tłumem ludzi kręcących się wokół drzwi. Wszędzie stały wielkie furgonetki z antenami satelitarnymi. Gdy weszli do środka, okazało się, że foyer pełne jest ekip telewizyjnych. - Pewnie się dowiedzieli, że przybywamy - powiedział Jake. - Proszę mnie zostawić w spokoju - dodała Helen, osłaniając twarz gestem Grety Garbo. - Pewnie jakaś sława - wyjaśniła Roberta Tardelli. - Gwiazda filmowa albo może piłkarz. To jest miejsce, w którym należy mieszkać w Mediolanie. Przepchnęła się w kierunku windy. - Myślisz, że zafunduje nam obiad? - szepnął Jake. - Można nad tym popracować. Pokój okazał się narożnym apartamentem z balkonem; panna Roberta Tardelli najwyraźniej lubiła życie na poziomie. - Nieźle wychodzi się na tym dziennikarstwie - mruknął Jake. - Albo na czymś innym - dodała Helen. Ich gospodyni rozmawiała w drugim pokoju przez telefon. - Co o tym sądzisz? - spytał Jake. - Nie wiem. Posłuchajmy, co ona ma do powiedzenia. Roberta weszła do pokoju. Jest wysoka, zauważyła Helen, może sobie pozwolić na tę odrobinę nadwagi. Całkiem przystojna, pomyślał Jake, choć mogłaby dać sobie spokój z wyglądaniem na młodszą, niż jest... musi mieć co najmniej trzydziestkę. - Dobra, dzieci. Mogę wam zaufać? - W jakiej kwestii? - spytała Helen. - Ze zostaniecie i zaczekacie na mnie? Muszę wyjść. - Dlaczego mielibyśmy na panią czekać? - To uczciwe pytanie, kotku, więc dostaniesz uczciwą odpowiedź. Nie musicie na mnie czekać, wcale nie musicie. Możecie działać na własną rękę, jeśli chcecie, ale dla mnie będzie to wielka różnica. No i oczywiście mogę wrócić z obrazem. - Co takiego może pani zaoferować Pounce’owi, żeby zechciał zrezygnować z obrazu? Roberta uśmiechnęła się leniwie, zrzucając z ramienia żakiet w parodii wampa. - Myślisz, że nie mam nic takiego, czego mógłby chcieć pan Pounce? - spytała, przeciągając słowa. - Raczej nie to - powiedziała Helen. Rudowłosa się roześmiała. - Kiedy to młodzi ludzie robią się nagle tacy starzy? Dobra, niech będzie. Pounce nie chce obrazu, ale sekretu.
- Tego, że alchemik zaprzedał duszę diabłu? - spytał Jake z nadzieją, że wyjdzie na mądrego chłopca. Roberta parsknęła. - Nie, to akurat jest tajemnicą w równym stopniu jak fakt, że ja farbuję włosy. Nikt nie traktował cię poważnie jako alchemika, jeśli nie zaprzedałeś duszy diabłu. To było coś w rodzaju inicjacji zawodowej, można tak powiedzieć. - Co to więc za sekret? - spytała Helen. - Miałabym ci go zdradzić za darmo, skoro harowałam nad nim przez pięć lat? Małe szanse! - No dobrze. Na co zatem mielibyśmy czekać? - Punkt dla ciebie, kotku. Ale pozwolisz, że nie będę wdawać się w szczegóły? Co wiecie o alchemikach? - Ze chcieli zmieniać zwykły metal w złoto - odpowiedział Jake. - Taki sposób na szybki zarobek za pomocą czegoś, co nazywali kamieniem filozoficznym. - A co wam mówią personalia Roger Anscombe zwany Ruggiero da Montefeltro? - Urodził się w Bristolu, żył we Włoszech, zmarł we Francji - powiedział Jake. - To mało szczegółowa opowieść... - No i zgromadził wielki majątek - dodała Helen. - To prawda, zgromadził fortunę, ale nie tyle umarł, ile zniknął z powierzchni ziemi. Prawdę mówiąc, spędziwszy około dwudziestu lat we Włoszech na kręceniu się od dworu do dworu, od jednego wielmoży do drugiego, Ruggiero da Montefeltro pewnego dnia zwinął obóz i przeniósł się do Francji, gdzie znany architekt zbudował dla niego willę, w której przez krótki czas wiódł życie niezwykle bogatego człowieka... - To znaczy? - Cóż, to znaczy, że albo odkrył kamień filozoficzny, albo coś podobnego, co miało te same możliwości. - A co to jest? - spytał Jake. Roberta Tardelli uśmiechnęła się, ale nie odpowiedziała. - To jest sekret obrazu? - Trafiony, fant dla tego chłopca! A teraz słuchajcie, dzieci, muszę naprawdę już iść, ale zostańcie tu. Jeśli będziecie głodni, zamówcie coś do jedzenia. Zostawię w recepcji wiadomość, że wszystko ma być doliczone do mojego rachunku. Postaram się wrócić jak najszybciej. Po tych słowach niemalże wyfrunęła z pokoju, pozostawiając Jake’a i Helen z rozdziawionymi ustami. Dedukcyjne interludium Aurelian Pounce odkłada słuchawkę. Jest coraz bardziej poirytowany, co sprawiają nasuwające się podejrzenia. Najpierw Buonconte, a teraz to. Nie: najpierw Wenecja, potem Buonconte, a teraz to. Fakt, zdobył obraz - jeszcze tydzień temu byłby to szczyt jego marzeń. Zakładał, że będzie miał czas na studiowanie go, na powolne odgadywanie tajemnic. A teraz wygląda na to, że ktoś inny już posiadł sekret: Gerald De Havilland. Po co inaczej miałby wycofywać się z niemal sfinalizowanej transakcji? Cena była bardziej niż wysoka; co innego mogłoby go skusić do tak ryzykownego przedsięwzięcia, jeśli nie przeczucie, że obraz może okazać się znacznie cenniejszy? Teraz więc samo posiadanie obrazu nie wystarcza - musi dostać też De Havillanda, po to, żeby wydostać z niego sekret i zapobiec zdradzeniu go komuś innemu. Odnalezienie De
Havillanda zajęłoby nieco czasu, na którego marnowanie nie może sobie pozwolić. Niemniej De Havilland przybiegnie jak na wezwanie, kiedy dowie się, że Pounce ma jego córkę. I miałby ją, gdyby Buonconte nie zepsuł wszystkiego dziś po południu. Oczywiście Pounce zganił go jako głupca i nieudolnego niedorajdę, ponieważ ta pomyłka drogo kosztowała - nie tak drogo jednak, jak będzie kosztować Buoncontego. Niemal mu współczuł, tak marnie wyglądał: cień padł już pomiędzy niego i świat. Tak mało dziś zjadł - Baldassare, który zawsze kochał jedzenie. I jak często zerkał przez ramię, jakby wyczuwał tam czyjąś obecność! Nie będzie mu z tym łatwiej w miarę upływu czasu, kiedy wrażenie bycia obserwowanym wzrośnie. Bardziej jednak od losów Baldassare Buoncontego interesuje Aureliana Pounce’a odpowiedź na pytanie, jakim cudem poniósł tyle porażek. Gdyby to się zdarzyło raz, Pounce założyłby, że gdzieś się przeliczył, że pomylił się, ufając Buoncontemu. Ale to nie był pojedynczy incydent. Już po raz drugi w ciągu trzech dni jego zamiary zostały udaremnione. Nie ma wątpliwości, że ktokolwiek stał za pokrzyżowaniem jego planów w Wenecji, odpowiada teraz również za porażkę Buoncontego. Pozostaje pytanie: kto to jest? Niewątpliwie inny adept. Z całą pewnością jego główny rywal w wyścigu po sekret obrazu. Jeden z bardzo niewielu, którzy mogą rzucić mu wyzwanie. Jest skłonny uznać, że jeden z zaledwie dwóch. Salazar albo Rumun. Ale Salazar to stary człowiek, stracił już zainteresowanie dla takich spraw. A zatem Rumun. A teraz jeszcze ta dziennikarka, Roberta Tardelli. Złe wieści, dziennikarze to zawsze złe wieści. W tym wypadku zapewne coś więcej: Wenecja, Buonconte, potem dziennikarka dzwoniąca, żeby umówić się na spotkanie i rzucająca mgliste aluzje, jak to oni mają w zwyczaju. Zbyt wiele zbiegów okoliczności. Marionetka. Ona jest marionetką, Rumun pociąga za sznurki. To jak na razie najbardziej prawdopodobne wytłumaczenie. Trzeba się tym zająć.
13
Pośpieszna ewakuacja
- No - odezwała się wreszcie Helen. - Co o niej sądzisz? - Nie mam pojęcia. Czy ona istnieje naprawdę? Helen wstała i przechadzała się po pokoju nerwowo, biorąc do ręki i oglądając różne drobiazgi, boksując poduszki - najwyraźniej usiłowała podjąć decyzję co do dalszego działania. - Jestem za tym, żebyśmy postarali się wykorzystać tę okazję jak najlepiej powiedziała w końcu. - Ty zamów jedzenie. Ja idę się wykąpać. Jedną z rzeczy, które uwielbiam, są luksusowe łazienki w hotelach. Ludzie mają dziwaczne upodobania, pomyślał Jake, ale jednocześnie odebrał to, że Helen pozostawiła mu decyzję wyboru potraw jako komplement. Gdy już złożył zamówienie, rzucił się na łóżko, zakładając, że pobyt Helen w łazience długo potrwa. Czuł duże zmęczenie i - jak niekiedy bywa w takim stanie - jego umysł pracował w dziwny, oderwany sposób, błądząc po samodzielnie wybieranych ścieżkach. Miał wrażenie, że spogląda na siebie z góry. Czemu ja tu leżę? - zastanawiał się. Ponieważ kobieta, która przypadkiem czekała w prawdziwym Palazzo di Giustizia (czemu nadal tam była, skoro rozprawa trwała zaledwie kilka minut?), powiedziała, że ściga ich policja, zagoniła do kryjówki (żeby nie zobaczyli ścigających ich rzekomo ludzi), potem wepchnęła do taksówki i przywiozła do własnego pokoju hotelowego. Wepchnęła - to niezłe słowo na określenie tego, co zrobiła. Roberta Tardelli nieco za bardzo się rozpychała. Przypomniało mu się, że Dante, zamiast starać się go przekonać, zaproponował, żeby zastanowił się przez chwilę w milczeniu, ile może przyjąć na wiarę. Ta kobieta tymczasem pędziła z miejsca w miejsce, jakby nie chciała nigdzie zatrzymywać się na dłużej. Ściga was policja - nura za te krzaki - szybko do taksówki - zostańcie w tym pokoju. A jeżeli policja wcale ich nie ścigała? Nagle wszystko nabrało sensu: zostali tu przywiezieni i namówieni do zostania, ale powody, jakie im podano, były fałszywe. Roberta tymczasem poszła sobie - po co? Czyż nie było równie prawdopodobne, że wróci z Pounce’em zamiast z obrazem? Im dłużej o tym myślał, tym mniej podobał mu się pomysł czekania na nią. Zeskoczył z łóżka i zabębnił w drzwi łazienki. - Czy przynieśli już obiad? - odezwała się Helen ze środka. - Musimy porozmawiać! - Właśnie rozmawiamy. - Uważam, że powinniśmy uciekać! - Nie możemy. Jeszcze nie skończyłam. Przerwało im stukanie do drzwi. - Kto tam? - spytał Jake, nie otwierając. - Obsługa. Zawahał się, ale otworzył drzwi. Stał w nich kelner z wózkiem załadowanym po brzegi jedzeniem. Przez chwilę trwało niezręczne milczenie, ale kelner zrozumiał w końcu, że nie doczeka się od Jake’a nic więcej poza „dziękuję”, i odszedł. Jake odwrócił się w chwili, gdy Helen wynurzyła się z łazienki w chmurze pary, otulona wdzięcznie szlafrokiem. Przez moment wpatrywali się w siebie wzajemnie - Helen świadoma wrażenia, jakie robi, Jake tego, że widać to doskonale po jego twarzy. - Hmm...
- Jedzenie - powiedzieli jednocześnie i roześmiali się. Helen usadowiła się na łóżku z talerzem. - Co takiego miałeś mi do powiedzenia? - Uważam, że nie powinniśmy tutaj zostawać - odparł Jake powoli i z niechęcią, usiłując nie gapić się na nią. - A czemuż to? - spytała Helen, wyraźnie rozbawiona jego zakłopotaniem. - Po prostu przyszło mi do głowy, że być może Roberta nie powiedziała nam prawdy. - Dlaczego tak myślisz? W tym krzyżowym ogniu pytań Jake sam zaczął się nad tym zastanawiać - jeszcze chwilę temu wszystko wydawało się jasne. Spróbował pozbierać na nowo rozbiegane myśli. - No więc zacznijmy od tego, że była jeszcze w sądzie, kiedy się tam zjawiliśmy. Dlaczego? Powiedziała, że rozprawa trwała zaledwie dziesięć minut, a my spóźniliśmy się dwie godziny. I jeszcze coś. Widziałaś tych ludzi, co to rzekomo nas gonili? - Nie, ale to jeszcze nie znaczy, że nas nie gonili. - Skąd mamy wiedzieć, że rozprawa w ogóle się odbyła? Czy nie powinni jej po prostu odroczyć, skoro się nie zjawiliśmy? Nie mieliśmy szans się dowiedzieć, ponieważ ona zabrała nas stamtąd, zanim tamta druga kobieta wróciła. Helen zmarszczyła brwi, chyba zaczęła traktować sprawę poważnie. - I tu wrzuciła nas w podobny sposób. - Bardzo jej zależało, żebyśmy zaczekali do jej powrotu. Helen zastanowiła się nad tym, po czym podjęła decyzję. - W porządku. Co ty na to, żebyśmy skończyli jedzenie i zeszli na dół? Powinniśmy być bezpieczni wśród tych wszystkich kamer, a jeśli nawet policja nas rzeczywiście ściga, to raczej nie będą nas szukać tutaj. - Świetny pomysł - zgodził się Jake. - A teraz, skoro już wszystko ustalone, może byś skoncentrował się na jedzeniu, a nie na tym, czy mój szlafrok spadnie, czy nie. Jake zajął się jedzeniem. Helen właśnie się ubierała, kiedy usłyszeli kolejne pukanie do drzwi. Pewnie kelner po wózek, pomyślał Jake. Ku swojemu zaskoczeniu jednak ujrzał człowieka z projektorem do przezroczy i ekranem. - Gdzie mam to ustawić? Jake wskazał ogólnie w kierunku drugiego pokoju, mężczyzna więc przeszedł tam i zajął się ustawianiem sprzętu. Potem odbyła się ponownie dziwaczna pantomima, po której również ten człowiek odszedł bez napiwku. Pojawiła się Helen z suszarką do włosów i w tej chwili znów ktoś zapukał. - Twoja kolej - powiedział Jake. - Kto tam? - zawołała Helen. - Przesyłka dla signory Tardelli. Otworzyła drzwi, za którymi stał chłopak mniej więcej w ich wieku w mundurze posłańca. Wyciągnął podłużną paczkę i podetknął Helen potwierdzenie do podpisania. Podpisała bez zmrużenia oka nieczytelnym bazgrałem i dała chłopcu napiwek, od którego się rozpromienił. Jake spojrzał na nią z mieszaniną wyrazu podziwu i nagany, gdy rozerwała papier. - Chciała, żebyśmy tu zostali, więc pewnie i tak zamierzała nam to pokazać. Było to pudełko ze slajdami. - Może obejrzymy? - zaproponowała Helen. - Ale na wszelki wypadek pozamykajmy wszystkie zamki, żeby nikt nam nie przeszkadzał. Poszli do drugiego pokoju, w którym stał już rozłożony projektor. Jake włączył go, a Helen otworzyła pudełko.
Wyjęła pierwsze przezrocze, uniosła je do światła i przyjrzała się. - Niewiele tu widzę. - Włóż do projektora, to zobaczymy. Był to dziwny obrazek: przedstawiał książkę otwartą na stronie tytułowej, na której bardzo staroświecką, ale mimo to czytelną czcionką napisano: Architectura, by Theophilus Bullen, London, MDXXXII. Zdjęcie miało nietypowo grube ziarno. - Pokaż inne. Następne było do góry nogami, ale ujrzeli na nim coś, co oboje prawie rozpoznali, a gdy tylko Jake odwrócił zdjęcie, przekonali się, co to było. - To taca sługi z obrazu! Helen przeglądała pozostałe slajdy, podnosząc je i odkładając. - Jest! Jake włożył przezrocze do projektora i na ekranie pojawił się alchemik jak żywy. Było to piękne, wyraźne zdjęcie ze wszystkimi szczegółami, które Jake zapamiętał z parku w Murano, tyle że powiększonymi. - To pewnie te zdjęcia, które pozwolił jej zrobić kumpel z policji. Przynajmniej ta część opowieści jest prawdziwa. O ile wiem, nie ma żadnych zdjęć obrazu - ciotki by na to nie pozwoliły. - A tu jest książka z pierwszego slajdu! Rzeczywiście - stała otwarta na półce, na którą wskazywał służący. Prawdę mówiąc, wskazywał dokładnie na książkę. - Włóż wszystkie slajdy do podajnika - powiedziała Helen. Na wszystkich zdjęciach były fragmenty obrazu: taca alchemika z fiolkami (wszystkie były opatrzone maleńkimi etykietkami, na których coś napisano lub wyrysowano jakieś symbole); książka, na którą wskazywał alchemik, a która przy bliższym obejrzeniu okazała się zapisana dziwnym pismem przypominającym hebrajskie; półki, na których stały pozostałe książki; lustro z odbiciem malarza; sługa wraz ze szczegółami jego postaci (głowa, dłonie, kubrak) oraz podobnie potraktowany alchemik. - Co ona knuje? - spytał Jake. - Chyba coś mi zaczyna świtać. Pamiętasz, jak zdziwiłam się w pociągu, że tytuł brzmi Sekret Alchemika, bo zawsze myślałam, że to po prostu Alchemik, zwyczajny portret? Jeśli Roberta ma rację, to jakiś klucz do sekretu Ruggiera - kamienia filozoficznego czy cokolwiek to jest - znajduje się na obrazie. - Jakim cudem? - Wiesz, co to jest rebus? Rodzaj żartu obrazkowego, posługiwano się tym na przykład w heraldyce. Na przykład, gdybyś nazywał się Szablozęby, to miałbyś w herbie szablę i kły. - I myślisz, że na tym obrazie są podobne żarty? Helen skinęła głową. Oboje wpatrywali się w zdjęcie całego obrazu. Alchemik spoglądał na nich z wyrazem czegoś, co Jake uznał za lekką kpinę. - A co ze służącym? - spytał nagle. - Z pewnością wskazuje w stronę książki - zgodziła się Helen - ale dlaczego? - W stronę... Zaczekaj... policz przedmioty na tacy! - Dwadzieścia trzy... nie, dwadzieścia cztery. - Może więc nie w stronę książki, ale na stronę dwudziestą czwartą? - Niewykluczone - powiedziała Helen, zagryzając wargi. - To by tłumaczyło obecność chłopca na obrazie. Inaczej nie byłby potrzebny. Jake czuł wzrastające podniecenie. - Myślisz, że to prawda z tym kamieniem filozoficznym? - Cóż, to mogłoby tłumaczyć, dlaczego Pounce tak pożąda obrazu.
Spokój Helen doprowadzał go do szalu; im więcej sam o tym wszystkim myślał, tym większej nabierał pewności. - Słuchaj, to może być wielkie odkrycie, może zapewnić nam fortunę! Przynajmniej wykaż trochę zainteresowania! - Jeśli to jest rozwiązanie zagadki. Na obrazie znajduje się jeszcze mnóstwo innych rzeczy. Czyżby to miało być takie proste? Podskoczyła. - Zadzwonię do taty do Londynu. I tak muszę mu powiedzieć o obrazie. Jestem pewna, że Robertę stać na ten wydatek. Wrócili do sypialni. Helen podniosła słuchawkę i poprosiła na centrali, żeby połączyli ją z Londynem. - Oczywiście może go nie być... jest sygnał... O co chodzi? Jake wskazywał na coś za nią, trzymając palec na ustach. Bez pukania, bez klucza ktoś usiłował przekręcić gałkę w drzwiach. Tajemniczość i fakt, że gdy ten ktoś zorientował się, że drzwi są zamknięte na klucz, nie zapukał ani nie zawołał, wskazywały na to, że nie mieli do czynienia ze zwykłym gościem. Helen dała Jake’owi znak, żeby przeszedł do drugiego pokoju i poszła na paluszkach za nim. Z ekranu spoglądał na nich zagadkowo alchemik. - Jest tam jakieś wyjście przeciwpożarowe na tym balkonie? - spytała szeptem Helen. Jake podszedł, żeby sprawdzić, i skinął potakująco głową. Helen przekręciła magazynek projektora i wyjęła przezrocze z alchemikiem. W drugim pokoju ktoś nadal majstrował przy drzwiach. Teraz brzmiało to tak, jakby usiłował po cichu wyłamać zamek. Wyjście ewakuacyjne składało się z rozkładanych drabinek, które robiły przeraźliwy hałas, ale na szczęście nie były podłączone do żadnych alarmów. Wydostali się na ulicę, gdzie Helen zatrzymała taksówkę i podała adres kuzynki Isidory. Gdy przyjechali na miejsce, nie zastali nikogo. - Na rogu jest kawiarnia - powiedziała Helen. - Możemy tam chwilę poczekać. Po drodze przeszli przez główną ulicę, na której dwie policyjne alfy romeo usiłowały utorować karetce pogotowia drogę w wieczornym korku. Syreny karetki i wozów policyjnych miały wysoki ton, a gdy do tego dołączyło wsparcie całej orkiestry klaksonów, jazgot zrobił się iście piekielny. - To już zupełnie jak scena z Inferno - powiedział Jake, gdy przepychali się ku kawiarni. * W swym mrocznym londyńskim mieszkaniu Gerald De Havilland siedział w głębokim fotelu, był naprawdę zmęczony. Od czasu panicznej ucieczki z Florencji ledwie sypiał, lękając się tego, co mogłoby mu się we śnie przydarzyć. W innej sytuacji szukałby ukojenia w alkoholu, ale obecnie obawiał się wszystkiego, co mogłoby dodatkowo zmniejszyć jego już i tak nadwerężoną samokontrolę. Przez ostatnie kilka dni żył głównie dzięki czarnej kawie i papierosom. Przerażenie na myśl o tym, w co się wpakował, powiększał jeszcze strach, że mógł w to wplątać Helen. To, co z początku wydawało się świetnym pomysłem - żeby to ona odzyskała obraz - uznał teraz za kretyńsko samolubny postępek, który mógł narazić jego córkę na niebezpieczeństwo. Rozpaczliwie czekał na wieści od niej, ale kiedy wczesnym popołudniem zadzwonił telefon, nie odebrał go, gdyż bał się, kogo usłyszy. W końcu zdecydował się na włączenie automatycznej sekretarki, ustawiwszy ją na aktywację zaraz po pierwszych dzwonkach. Nie miał ochoty wychodzić z mieszkania, ale głód nikotynowy go wypędził. Wrócił z porcją ryby z frytkami i nowymi zasobami papierosów. Światełko automatycznej sekretarki migało.
Drżącą ręką włączył odsłuch. Z ciemności przemówił do niego nieznany męski głos, miękki i pieszczotliwy: - Panie De Havilland, mówi Aurelian Pounce. Uznałem, że może zainteresować pana fakt, iż pomimo pańskich wysiłków zdobyłem obraz. Mam nadzieję w najbliższym czasie zdobyć coś jeszcze - coś znacznie bliższego pańskiemu sercu. W najlepiej pojętym pana interesie będzie skontaktowanie się ze mną jak najszybciej, natomiast kontakt z kimkolwiek innym byłby poważnym błędem. Mogłoby to jedynie zaszkodzić panu i pana bliskim. Czekam na kontakt. Automat się wyłączył. De Havilland wpatrywał się w telefon z przerażeniem. Miał straszliwe przeczucie, że chodzi tu o coś więcej niż pieniądze, że Pounce nie chciał obrazu dla klienta, tylko dla siebie, a Helen znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Takie myśli chodziły mu po głowie, gdy telefon zadzwonił ponownie. - Cześć tato, tu Helen. Jeśli tam jesteś, odbierz proszę... Chwycił natychmiast słuchawkę. - Helen, wszystko w porządku? Gdzie jesteś? Możesz rozmawiać? - Wszystko w porządku, tato, ale ty się cały trzęsiesz. Co się dzieje? - Powiedz mi, gdzie dokładnie jesteś! - Co? Jestem w Mediolanie, w kawiarni tuż koło domu kuzynki Isidory. Wszystko w porządku, tato? Jej głos brzmiał normalnie. Wizja Pounce’a trzymającego jej nóż przy gardle zbladła. - Więc u ciebie wszystko w porządku? Żadnych kłopotów i tak dalej? - Tego bym nie powiedziała. Udało nam się wprawdzie odzyskać obraz, ale wygląda na to, że znów go zgubiliśmy. No i możemy mieć nieco kłopotów z policją. Ale to wszystko nieporozumienie i mam nadzieję, że wkrótce się wyjaśni. Z jakim spokojem ona o tym mówi! - Posłuchaj, Helen, nie powinnaś chyba zostawać we Włoszech. - Zamierzaliśmy jechać do Szwajcarii. Widmo. Pounce’a pojawiło się znowu. - My? Nie jesteś sama? - Nie, jestem ze znajomym. - Z drugą dziewczyną? - O co chodzi, tato? Dwadzieścia pytań? Nie, to znajomy płci męskiej. - W jakim wieku? - Tato! Co ci się stało? Obawiasz się, że mogę podróżować w niewłaściwym towarzystwie, z jakimś starszym facetem? - Tak nie jest, prawda? Boże, on jest naprawdę zdenerwowany. Co mu się stało? - A co byłoby w tym strasznego? - Powiedz, że to nieprawda! - Nie panikuj. To tylko chłopak... w moim wieku, ale dużo bardziej dziecinny. Nawet mi się nie podoba. Absolutnie niewinna znajomość. Głośne westchnienie ulgi po drugiej stronie sprawiło jej niekłamaną przyjemność. Naprawdę tak się tym przejmował? - Wszystko w porządku, tato, wiem, jak należy postępować. Nie zamierzam wpakować się w kłopoty i przynieść hańby czcigodnemu rodowi De Havillandów. Poza tym obawiam się, że jeszcze nie dorosłeś do wnuków. O czym ona gada? Ach, rozumiem... przynajmniej nie ma w tym wszystkim Pounce’a, na razie. - Słuchaj, Helen, mówię poważnie. Naprawdę powinnaś wyjechać z Wioch. Najlepiej, żebyś przyjechała tutaj. Chyba muszę wytłumaczyć ci kilka rzeczy.
No, no - wyrzuty sumienia! To coś nowego. - Możesz przywieźć swojego przyjaciela, jeśli chcesz. Jak on się nazywa? - Jake. Obawiam się, że nie mam wyjścia. Obiecałam się nim opiekować. - Dobra dziewczynka. Wsiadaj natychmiast do pociągu i zadzwoń do mnie, jak dotrzesz do Londynu. - Okej, tato. Możesz zafundować mi ten obiecany lunch. - Jasne. Do zobaczenia. - Pa. Helen odłożyła słuchawkę w znacznie lepszym nastroju. Zamiana lunchu we Florencji na pobyt w Londynie nie była zła. Podczas ostatniej tam wizyty była za mała, żeby fajnie się bawić. Uznała, że dobrze będzie zabrać z sobą Jake’a, jeśli zechce pojechać. Zawsze może się jakoś umówić z rodzicami. Wróciła do kawiarni, gdzie Jake oglądał telewizję. - Nie miałeś wielkich planów związanych ze Szwajcarią, Jake, prawda? Chodzi o to, że... Podniósł rękę, nakazując jej ciszę, i wskazał na ekran. Telewizor szedł bez głosu, ale wyraźnie właśnie nadawano jakieś informacje. Twarz prezentera znikła, pojawił się natomiast obraz z holu hotelowego z przebitkami na zajeżdżające na zewnątrz limuzyny. Wśród migotania fleszy pojawiła się para, którą Helen już kiedyś widziała, ale nie potrafiła przypomnieć sobie nazwisk. - To jest hotel, z którego właśnie uciekliśmy! Jake potaknął, ale nadal trzymał uniesioną rękę. Na jego twarzy malowało się napięcie i niepokój, nie spuszczał wzroku z ekranu. W miejsce słynnej pary obskoczonej w foyer przez dziennikarzy pojawił się znów obraz z zewnątrz. Niebieskie światła, niczym parodia fleszy, rozbłyskiwały rytmicznie na ścianie budynku. Na przestrzeni otoczonej żółto-czarną taśmą stały dwa policyjne samochody i karetka. Policjant robił wszystko, żeby odgonić ekipę telewizyjną. Za nim widać było na chodniku kształt przykryty białym prześcieradłem. Kamera powędrowała nagle w górę ku balkonowi na rogu hotelu. - Jake, czy to...? Potaknął, nie odrywając oczu od ekranu telewizora. Obraz, który pojawił się następnie, wyglądał jak zdjęcie z paszportu. Twarz była młodsza, włosy nie aż tak mocno rude, ale bez wątpienia patrzyli na Robertę Tardelli. - O Boże, nie! - zawołała Helen. Poczuła nagły skurcz żołądka. Jake odwrócił się do niej z pobladłą twarzą. - Co teraz zrobimy? Helen myślała tylko przez chwilę. - To, co powiedział tato: pojedziemy do Londynu. Jake’a zatkało na tę propozycję. - Nie martw się, jakoś wszystko tam poukładamy. Teraz lepiej się zbierajmy. Uznali, że bezpieczniej będzie ominąć oczywistą drogę. W hotelu widziało ich kilka osób, które przychodziły do pokoju dziennikarki. Nie mieli jednak pojęcia, czy policja skojarzy ich z dwojgiem nastolatków, którzy nie stawili się na rozprawę sądową, nie byli też pewni, czy mogą ufać opowieści Tardelli, aczkolwiek śmierć przydała jej mrocznej wiarygodności. Jeśli policja ścigała ich z powodu obrazu, to znała prawdziwą tożsamość Helen i mogła odnaleźć jej powiązania zarówno ze Szwajcarią, jak i Londynem. Wiedzieli nawet, że tam mieszka jej ojciec. Lepiej będzie pojechać okrężną drogą, toteż wybrali autokar do Genui, gdzie po nocy spędzonej niewygodnie na dworcu autobusowym wsiedli w ekspres do Nicei, potem w TGV do Paryża, a następnie po krótkiej przejażdżce taksówką z Gare de Lyon na Gare du Nord znaleźli się w pociągu Eurostar jadącym na dworzec Waterloo w Londynie.
14
Silk House
Po rozmowie z Helen jej ojciec poczuł się zdecydowanie lepiej niż przez ostatnie dni. Na początek zafundował sobie drzemkę i nie skończyło się to katastrofą. Po przebudzeniu uznał, że wypada - ze względu na córkę - ogolić się, wziąć prysznic i włożyć świeże ubranie. Wyruszył nawet na przechadzkę po Camden Town, zatrzymując się na śniadanie w pobliskiej kafejce i rozkoszując słonecznym dniem po drodze ku Regent’s Park, skąd wrócił do domu w filozoficzno-refleksyjnym nastroju i zasiadł w ulubionym fotelu z papierosem w dłoni. Mimo że dawno już porzucił religię, w której go wychowano, zachował poczucie grzechu i skruchy. Miał teraz wrażenie, że pokutował i uzyskał przebaczenie; jego głupota naraziła Helen na niebezpieczeństwo, ale oto teraz ją odzyska. W życiu do tego stopnia złożonym z pecha ukazał się promyk szczęścia, moment łaski. Uznał, że to dobra chwila, by pomyśleć o nowym początku. Może dane mu będzie zacząć od nowa, zresztą nie po raz pierwszy. Prawdę mówiąc, Helen, jak dobrze się nad tym zastanowić, stanowiła owoc jego pierwszego nowego startu. Gdy spotkał w Szwajcarii jej matkę, odgrywał rolę kosmopolitycznego playboya, co było częścią skomplikowanego i świetnie zorganizowanego oszustwa na rynku sztuki. Przybrał nazwisko De Havilland (po słynnym konstruktorze samolotów z czasów jego młodości) jako bardziej odpowiednie dla roli niż jego własne, które brzmiało Boyle. Na jednym przyjęciu został jako Gerald De Havilland przedstawiony pannie Romaigne Gellert, dość szalonej młodej kobiecie, o której mówiono, że jest bajecznie bogata. To, co dla niego zaczęło się jako gra, kolejny element przykrywki, wkrótce okazało się czymś więcej. Intryga w końcu upadła, a gang się rozleciał, on jednak zachował zmyśloną tożsamość i po kilku miesiącach ożenił się potajemnie z panną Gellert. Gdy ona oznajmiła ten fakt rodzinie, spowodowało to atak wściekłości i krewni usiłowali zapłacić mu za rozwód. Propozycja była kusząca, toteż poczuł się w obowiązku wyjawić nowo poślubionej żonie, że nie jest bogaczem, za którego się podawał. Ona zaś zamiast poczuć odrazę do tego oszustwa, okazała zachwyt. Najwyraźniej nic nie sprawiało jej większej przyjemności niż zawiedzione oczekiwania jej rodziny. Uciekli razem do Londynu, gdzie wiedli szalone, cygańskie życie, przejadając kurczące się oszczędności, aż wreszcie narodziny Helen przyniosły pewną poprawę stosunków. Wrócili do Szwajcarii, gdzie przez jakiś czas chronili się przed lodowatą wrogością większości rodziny. To jednak nie trwało długo i wszystko rozpadło się w wyjątkowo paskudny sposób. Nie było jednak sensu rozwodzić się nad przeszłością - najważniejsze to zrobić coś z przyszłością. Gerald De Havilland wziął pióro i zajął się krzyżówką w „Timesie”. Zadzwonił telefon, ale pozostawił go automatycznej sekretarce - po własnej wypowiedzi usłyszał głos Helen mówiący, że są na dworcu Waterloo i mają nadzieję, że dostaną u niego coś do jedzenia, bo umierają z głodu. Uśmiechnął się do siebie, gratulując sobie pomysłu, żeby odnowić zapasy w lodówce, po czym podniósł słuchawkę, ale usłyszał już tylko serię pisków, ponieważ połączenie zostało przerwane. Wrócił do krzyżówki i zastanawiał się nad kolejnym hasłem: „W misach słowa zaklęte”. Cóż to może być? Spojrzał na krzyżujące się hasła i szybko odgadł dwa z nich. To dało mu litery: -Z-R-. Dalej nic mu nie przychodziło do głowy, więc zajął się resztą. Miał już prawie wszystko gotowe, kiedy usłyszał dzwonek do drzwi - choć od telefonu Helen nie minęło dużo czasu. Szybcy są. Jego myśli wciąż krążyły wokół zagadkowego hasła, więc położył dopiero co zapalonego papierosa w popielniczce i podszedł do drzwi. Och, to
oczywiście gra słów, to jasne... - Urwał myśl, zaskoczony. W drzwiach, niemal całkowicie wypełniając je swoim cielskiem, stał mężczyzna w jasnym garniturze i błękitnej jedwabnej kamizelce. „Czary”, to były czary. Gdy Jake i Helen pojawili się około kwadransa później, zastali uchylone drzwi i puste mieszkanie. Z papierosa w popielniczce został tylko popiół, a na stole leżała gazeta z prawie rozwiązaną krzyżówką i pióro. - Pewnie wyszedł po coś na chwilę - powiedziała Helen - i zostawił otwarte drzwi, bo wiedział, że za chwilę przyjdziemy. Mówiąc te słowa, czuła, że broni się przed dopuszczeniem myśli o jakimś nieszczęściu. Weszli do kuchni i spustoszyli lodówkę, ale ojca ciągle nie było. - Może ktoś do niego zadzwonił z czymś bardzo pilnym - powiedział Jake. Czuł się, jakby spiskował z Helen w celu odwrócenia tego, co się stało. - Odsłuchamy sekretarkę - zaproponowała Helen. Głos Pounce’a, który ich powitał, przemienił podejrzenia w zdecydowany lęk. Wysłuchali nagranych wiadomości i stali, wpatrując się w siebie bez słowa. Co my teraz zrobimy? - zastanawiał się Jake. Helen pobladła. Zaraz zemdleje, pomyślał Jake, czując panikę na myśl o tym, że zostanie sam z nieprzytomną. Jej oddech był urywany, drżała, zaciskała nerwowo pięści, zamknęła mocno powieki. Patrzył z pełnym fascynacji przerażeniem, jak prawie traci przytomność, po czym bardzo powoli dochodzi do siebie. Otworzyła oczy, ale usta miała dalej zaciśnięte. - Umiesz zaparzyć porządną kawę? Jake’a zatkało na to przyziemne i obojętnym głosem wypowiedziane pytanie. Czy ja umiem robić porządną kawę? - zastanawiał się niezbyt mądrze. - Oczywiście - odpowiedział w końcu. - No to zaparz. Tato trzyma kawę w zamrażarce. Muszę pomyśleć. Jake był całkowicie pochłonięty mieleniem kawy, kiedy weszła Helen. Wyglądała na trzeźwą i zdecydowaną. - Musimy założyć, że Pounce porwał tatę, bo to jest najgorsze, co mogło się zdarzyć. Możemy mieć nadzieję, że nie jest aż tak źle, ale działać musimy zgodnie z najgorszym scenariuszem. - Wszystko pięknie, ale co mamy zrobić? Pójść na policję? Helen potrząsnęła głową. - Nie, z wielu powodów. Trzeba zastanowić się, czego Pounce może chcieć od taty. Na pewno czegoś mającego związek z obrazem. - Ale on już ma obraz. - A zatem Roberta miała rację. On nie chce obrazu, ale sekretu. - I myśli, że twój tata go zna? - Albo może pomóc mu go odkryć, coś w tym stylu. Czyli gdyby udało nam się rozwiązać zagadkę wcześniej, mielibyśmy towar przetargowy. Jake wysłuchał tego w milczeniu. Uważał, że to zbyt optymistyczne założenie, ale czuł też, że nie czas teraz na szczerość. - Masz może jakieś inne pomysły? - odezwała się w końcu Helen, sfrustrowana jego milczeniem. - Nie - odpowiedział zgodnie z prawdą Jake. Powstrzymał się od dodania, że mimo to jej pomysł uważa za nieszczególnie udany.
- Od czego zaczniemy? - zapytał. - Od książki. Jeśli uda nam się ją znaleźć, będziemy mieli jakiś punkt zaczepienia. Może, pomyślał Jake, kontynuując prace nad kawą. Nie był już tak pewny swoich natchnionych interpretacji jak w Mediolanie. Skłaniał się teraz ku temu, co wtedy powiedziała Helen: że na obrazie jest znacznie więcej znaków, których nie wzięli pod uwagę. Ale rzut oka na nią sprawił, iż uznał, że nie czas na takie uwagi. - Gdzie będziemy szukać książki? - W bibliotece Muzeum Brytyjskiego? Na uniwersytetach? Tak po prostu pójdziemy tam i poprosimy? Postawił ekspres na kuchence. - Jak myślisz, czy twój tato ma łącze z Internetem? Widziałem w drugim pokoju komputer. - Nie wiem - odpowiedziała Helen, która podzielała negatywne i konserwatywne poglądy ciotek w kwestii technologii informacyjnej. - Chodzi o to, że jeśli ma, to może dowiemy się czegoś o książce już tutaj. - Naprawdę? Umiałbyś to zrobić? - Może - odparł ostrożnie Jake. Przynajmniej miałbym coś do roboty. - Przyniosę kawę - powiedziała nieco weselej. - I poszukam jakiegoś adresu kontaktowego z Pounce’em, tato powinien go gdzieś mieć. Zalogowanie wymagało od Jake’a nieco czasu i pomyślunku. Otuchy dodało mu to, że zgadł natychmiast hasło: „Helen”. Zamierzał poszukać w katalogu bibliotecznym jakiegoś dużego uniwersytetu, ale potem przyszło mu do głowy coś innego, coś, co robił niedawno. Żeby tylko przypomnieć sobie, jak się tam dostał. - Urząd Skarbowy? - spytała Helen, zaglądając mu przez ramię. - Zaczekaj - odpowiedział. Zatrzymała się na moment i obserwowała, co robi, zastanawiając się, co knuje. Jej zdziwienie wzrosło, gdy Jake po chwili namysłu nad listą wyników wyszukiwania wszedł na witrynę, która najwyraźniej cała była poświęcona płaceniu podatków, i parł dalej, przekopując się przez indeks. W końcu z cichym okrzykiem tryumfu kliknął w „Dzieła sztuki zwolnione warunkowo od podatku” i znalazł się na innej witrynie, zatytułowanej „Rejestr dzieł sztuki warunkowo zwolnionych od podatku”. - Wiedziałaś, że jeśli posiadasz w tym kraju dzieło sztuki, to możesz uniknąć płacenia podatku, jeśli zgodzisz się udostępnić je publiczności? - Nawet nie spytam, skąd, u diabła, to wiesz. - Prawdę mówiąc, przeczytałem na plakacie w bibliotece. Ta witryna wymienia wszystkie takie dzieła sztuki, które można zobaczyć, podaje adresy i sposób kontaktu. - I masz nadzieję, że ta książka może być wśród takich dzieł? - Warto spróbować. Kiedy pierwsze próby dały wynik „nic nie znaleziono”, Jake zaczął się zastanawiać, czy rzeczywiście warto było próbować. Jak na razie pozostawał w okolicach Londynu, w każdym razie na tyle, na ile pozwalała mu nieco mglista wiedza z zakresu geografii Anglii. Helen odeszła i zabrała się do przeszukiwań biurka ojca pod kątem książek adresowych. Wkrótce coś znalazła. - To wygląda obiecująco - powiedziała. - A jak u ciebie? - Nieszczególnie. Mam wrażenie, że jedyna kopia jest na Hebrydach. Rozszerzył poszukiwania o Yorkshire - przejrzenie obszernej bazy danych szesnastowiecznych ksiąg zajęło komputerowi sporo czasu, ale w końcu ukazała się ta sama odpowiedź: „nic nie znaleziono”. Sądząc z dźwięków, jakie wydawała Helen, ona miała więcej szczęścia w swych poszukiwaniach. Jake wybrał na chybił trafił inne hrabstwo - i znalazł.
Szczegóły ruchomości Nr identyfikacyjny: 62598 Miejsce: CAMBRIDGESHIRE Kategoria główna: Książki i rękopisy Kategoria pomocnicza: BULLEN, THEOPHILUS Kategoria dodatkowa: wiek XVI Inne kategorie: Książki Nazwa agencji: Stephen Langton Adres agencji: Silk House k. Manorhampton, CAMBRIDGESHIRE Kontakt w agencji: Stephen Langton Opis: Bullen (Theophilus): Architectura, pierwsze wydanie, tytuł na drzeworycie) wiele rycin, oprawa z haftowanego aksamitu z początków XVII w., dzieło zakonnic z Little Gidding (oprawa po konserwacji), Folio, Giles Aldus, 1532. Okrzyk tryumfu przyciągnął natychmiast Helen. - To ta księga? Fantastycznie. Musisz mi pokazać, jak się robi takie rzeczy. Z kim się mamy porozumieć? - Z tym gościem, Stephenem Langtonem. Jest tu jakiś atlas? - Stephen Langton? Zaczekaj momencik - Helen pobiegła z powrotem do biurka. Chwilę później wróciła z książką. - Znalazłaś? Świetnie. Poszukaj Manorhampton. - Byłam pewna, że już to widziałam. - Widziałaś co? Zamiast odpowiedzieć, podetknęła mu pod nos książkę, którą przyniosła. Nie był to wcale atlas, ale notatnik ojca z adresami. Wpis na samej górze strony z L brzmiał: „Langton, Stephen - Silk House, Manorhampton, Cambridgeshire”. - Co? Masz na myśli, że twój tato go zna? - Na to wygląda. - To co teraz, dzwonimy do niego? - Wtedy będzie chciał się umawiać. Jeśli po prostu się zjawimy, może uda nam się wkręcić do środka. * Silk House znajdował się kilka kilometrów od stacji w Manorhampton, ale przedsiębiorczy zawiadowca dorabiał wynajmowaniem rowerów, a płaska okolica świetnie nadawała się na przejażdżkę. Było piękne popołudnie z bezchmurnym niebem i mgiełką unoszącą się nad polami. Po jeździe przyjemną wiejską drogą znaleźli się koło wysokiego kamiennego muru, granicy jakiejś wielkiej posiadłości. Oczywiście za rogiem odkryli bramę opatrzoną dyskretną tabliczką z napisem „Silk House”. Skręcili w elegancką alejkę wysypaną białymi kamykami, która wiła się wśród zwisających konarów drzew w nieznanym kierunku. Jake natychmiast poczuł się jak intruz. Denerwował się coraz bardziej, w miarę jak zagłębiali się w teren; wielkie posiadłości wiejskie były dla niego nieznanym lądem, a bujna wyobraźnia podsunęła mu obraz uzbrojonych agentów ochrony i wszelkiej maści straszliwych potworów, które strzegą takich miejsc w serialach telewizyjnych. Jak oni się wytłumaczą? Mogą nawet zostać aresztowani za wtargnięcie na teren prywatny. Helen czuła się znacznie swobodniej. Z ukłuciem wstydu i zazdrości Jake zwolnił nieco tempo, by ją puścić przodem. Dom zaskoczył ich wyglądem: spodziewali się czegoś wysokiego, zapewne z kolumnami i schodami, tymczasem Silk House okazał się niskim, jednopiętrowym, eleganckim budynkiem niemal całkowicie skrytym wśród bluszczu i innych pnączy. Na
szerokim podjeździe przed domem stał piękny jasnozielony samochód. Jake gwizdnął z zachwytu. - To alfa romeo villa d’este. Z uczuciem ulgi skupił się na czymś, na czym się znał. Ku jego zaskoczeniu Helen wydała niechętny pomruk, marszcząc nos, jakby mówiła: no może, ale nie byłabym pewna. Stare samochody nie były dziedziną, w której Jake obawiałby się konkurencji, zwłaszcza ze strony dziewczyny, ale zdążył poznać Helen na tyle, żeby powstrzymać się od przemądrzałych uwag. - Za duży - powiedziała, przypatrując się samochodowi z przekrzywioną głową. - No i ma czworo drzwi. Jake zorientował się, że jego pierwsza ocena oparta była na pobieżnym spojrzeniu, ponieważ teraz istotnie dostrzegł wspomniane cechy. - No więc co to jest? - Sądząc po żłobkowaniach nad tablicą rejestracyjną i medalionie na zderzaku, stawiałabym na daimlera. Powiedziała to wszystko tak fachowym tonem, że Jake mógł jedynie otworzyć szeroko oczy; przypomniał sobie wszystkie okazje, kiedy wymądrzał się przy niej na temat samochodów, i zarumienił się. Z wzrastającym podziwem położył rower na ścieżce i podszedł do niej, żeby przyjrzeć się z bliska samochodowi. Oczywiście, osłona chłodnicy była typowa dla daimlera: charakterystyczna nonszalancka krzywizna ozdobiona takim samym żłobkowaniem, na jakie Helen zwróciła uwagę nad tablicą rejestracyjną. Alfa czy daimler - piękna maszyna. - Co wy sobie myślicie? - przerwał im głos zza ich pleców. Odwrócili się i ujrzeli wpatrującego się w nich srogo wysokiego mężczyznę w jasnym ubraniu i słomkowym kapeluszu. Jake skurczył się pod tym kamiennym spojrzeniem, ale Helen nie zlękła się ani trochę. - Podziwialiśmy pański samochód. Mój przyjaciel myślał z początku, że to alfa romeo, ale ja uznałam, że to daimler. Wygląda na to, że miałam rację. Mężczyzna najwyraźniej był równie skonsternowany tym pokazem pewnego siebie znawstwa jak Jake, ponieważ jego rysy nieco złagodniały. - Jest pani niezwykłą młodą damą. To istotnie daimler, dokładnie model DQ 450 Majestic Major. Myślę jednak, że można pani przyjacielowi wybaczyć błąd, ponieważ karoseria jest dziełem Touringa z Mediolanu i miała za wzór alfę villa d’este, która przez wielu uważana jest za najpiękniejszy samochód epoki. Jake ukradkiem pokazał Helen język. Mężczyzna, któremu trafiła się okazja poopowiadania o swoich skarbach, ciągnął tonem wykładowcy: - Nazywam go DS450 Continental. Tak - uniósł rękę, jakby prosił ich o wybaczenie wiem, że terminologia jest niedokładna, ale następną literą jest T, a uważam, że DT źle się kojarzy, podczas gdy DS pozwala na cudowny francuski żart na temat krągłych kształtów tego cuda: Déesse, bogini, jeśli w tych okropnych czasach poprawności politycznej wolno pozwolić sobie na podobne uwagi w towarzystwie kobiety. Uśmiechnął się łobuzersko do Helen, która ku zdumieniu Jake’a odpowiedziała autentycznie kokieteryjnym uśmiechem. - I jak każde bóstwo jest oczywiście wyjątkowy - dodał Langton. Kolejne filuterne spojrzenia, dalsza kokieteria ze strony Helen. I imponujące przejście do sedna: - Obawiam się, ze zajmujemy panu cenny czas, panie Langton. Prawdę mówiąc, nie przyjechaliśmy podziwiać pańskiego samochodu. Mieliśmy nadzieję, że pokaże nam pan egzemplarz Architektury Theophilusa Bullena.
Jeśli Langton był zdziwiony wcześniej, było to niczym w porównaniu z tym, co teraz odmalowało się na jego twarzy. Były to kolejno zdumienie, zniecierpliwienie i w końcu rozbawione pogodzenie z losem. - Młoda damo, ma pani nade mną przewagę. Najwyraźniej wie pani, kim jestem, ale ja nie przypominam sobie - proszę mi wybaczyć - żebyśmy byli sobie przedstawieni. - Nazywam się Helen De Havilland. Langton spochmurniał. - Chyba nie córka Geralda De Havillanda? - spytał gniewnie. - O Boże - powiedziała Helen. - Pan zna tatę? - Jak zły szeląg! Zapadło niezręczne milczenie. Jake czuł, że wszystko, co udało im się osiągnąć, wymyka się właśnie z rąk. - To nie wina Helen, że jej ojciec... że on jest... - Nie do końca uczciwym człowiekiem? - podpowiedział chłodno Langton. Na te słowa Helen zaskoczyła ich obu, wybuchnęła bowiem płaczem. Przez moment i Jake, i Langton stali bezradnie, po czym obaj ruszyli, by ją pocieszyć, i wpadli na siebie niczym w pantomimie. Jake uznał, że dyplomatycznie będzie ustąpić. - Droga młoda damo - powiedział Langton. - Byłem bardzo niesprawiedliwy. Helen pozwoliła się przytulić. I z uścisku Langtona mrugnęła do Jake’a niepokojąco. - Może wejdziecie do środka? Obejmując wciąż Helen, poprowadził ich do domu.
15
Sekret Alchemika
Siedzieli we wspaniałym gabinecie pana Langtona otoczeni herbatą i ciastkami. Okna wychodziły na doskonale utrzymany trawnik, po którym przechadzały się dumnie pawie, wydając od czasu do czasu rozdzierające wrzaski. - Przykro mi, że pani ojciec ma kłopoty. To musi być dla pani stresujące, aczkolwiek nie powiem, żeby mnie bardzo dziwiło. Ale proszę, opowiedzcie mi o tym obrazie i co was do mnie przyprowadziło. Wspólnymi siłami Jake i Helen opowiedzieli całą historię od utraty obrazu po stronę Urzędu Skarbowego. Na wspomnienie kamienia filozoficznego pan Langton przybrał sceptyczny wyraz twarzy, ale Jake odniósł wrażenie, że była to raczej maska skrywająca zaciekawienie. Wypytał Helen o wszelkie szczegóły, a potem sprawiał wrażenie bardzo ożywionego, mimo iż zachowywał pozory spokoju. - Jesteście doprawdy niezwykle odważnymi młodymi ludźmi, chylę przed wami czoło. Ale czego się spodziewacie po Bullenie, dalibóg nie mam pojęcia. To niewątpliwie rzadka księga, ale nieszczególnie tajemnicza czy magiczna. - To jest coś na stronie dwudziestej czwartej - powiedziała twardo Helen. - Musi coś być. W jej uporze jest jakaś rozpacz, ocenił Jake. To, że udało mu się znaleźć rozwiązanie za pierwszym podejściem, wydawało się teraz całkiem nieprawdopodobne. Gdyby wszystko było takie proste, czy ktoś już dawno by na to nie wpadł? Z drugiej strony przypomniał sobie, najczęściej przeoczą się najprostsze rozwiązania. - No cóż, niewiele osiągniemy, rozmyślając - powiedział Langton. - Lepiej zobaczmy na własne oczy. Wstał i podszedł do półek, ale zamiast wziąć stamtąd książkę, nacisnął ukrytą dźwignię i cały regał odsunął się niczym drzwi. Z uśmiechem skinął, żeby poszli za nim. W pomieszczeniu, w którym się znaleźli, panował specyficzny mrok: okna zajmujące całą jedną ścianę zasłonięte były filtrującymi światło muślinowymi firankami. Pokój sprawiał wrażenie ciasnego, całą podłogę zajmowały dwie wielkie gabloty muzealne, z szybami zakrytymi dla ochrony specjalnymi żaluzjami. Poza tym tu i ówdzie stały mniejsze pulpity z najróżniejszymi przedmiotami. Na niskim stoliku w jednym rogu stał ogromny mechaniczny model Układu Słonecznego, pod inną ścianą nagromadzone zostały wszelkiego rodzaju starocie: niektóre na podłodze, inne poukładane na półkach, a w gablocie zawieszonej na ścianie prezentowały się rządki zegarków kieszonkowych. W najdalszym narożniku zobaczyli wystawę instrumentów naukowych. Na ścianach pomiędzy gablotami wisiały lustra w najróżniejszych kształtach i rozmiarach, jedne całkiem proste, inne bardzo ozdobne. Książki stały na wysokim regale po lewej, również przesłonięte specjalnymi żaluzjami. Langton podniósł osłonę, wyciągnął z kieszeni malutki kluczyk i zdjął z półki dużą, dość podniszczoną księgę, którą następnie rozłożył na marmurowym stoliku. Jake i Helen ustawili się po jego obu stronach, przyglądając się z napięciem, jak ostrożnie przewraca postrzępione kartki. Mimo wcześniejszych wątpliwości Jake czuł wzrastające podniecenie - znaleźli się tak blisko rozwiązania zagadki. Strona dwudziesta czwarta jednak ich rozczarowała, ponieważ znajdował się na niej suchy, techniczny opis różnych metod konstrukcji ścian. Helen odwróciła głowę i zagryzła wargi. Jake pochylił się nad księgą z rosnącą rozpaczą, zdecydowany wypatrzeć tam cokolwiek ze względu na Helen. Pan Langton odsunął się nieco na bok i milczał taktownie.
- Musi tu coś być - wymamrotał Jake. - Musi. Tylko my tego nie widzimy. Przewiercał kartkę wzrokiem, jakby samą siłą spojrzenia mógł zmusić ją do ujawnienia sekretu. - Wiem! To musi być jakiś kod! - Skoro tak, to jaki jest klucz szyfru? - spytał Langton. - Czy obraz daje co do tego jakieś wskazówki? - Nie wiem... nie szukaliśmy. - Myślę, że czas przyjrzeć się jeszcze raz temu waszemu obrazowi. Stephen Langton ustawił projektor w pomieszczeniu z dużą pustą ścianą i oknami zasłoniętymi ciężkimi kotarami. Pstryk i alchemik spoglądał znów ku nim przez stulecia z kpiącym wyrazem ciemnych oczu i chytrych ust, podczas gdy za jego plecami przedrzeźniał go nieśmiertelny sługa. Langton, który widział obraz po raz pierwszy, nie krył fascynacji. Na dużym powiększeniu widać było dokładnie każdy szczegół; bez trudu odczytał na ścianie tytuł Bullena. Przez jakiś czas krążył koło wyświetlonego ze slajdu obrazu, to podchodząc bliżej, by sprawdzić jakiś detal, to oddalając się, żeby objąć całość. Od czasu do czasu wydawał różne pomruki i pogwizdywania, bębnił palcami o blat lub własną pięść albo policzek. Trudno było się domyślić, co to wszystko ma znaczyć, ale jego zachowanie napawało optymizmem. W końcu stanął w miejscu z palcami na ustach, pochyloną głową i lekko nieobecnym wzrokiem jakby składał w całość trudną układankę. - No cóż... myślę, że macie racje co do ogólnej interpretacji, wszystkie znaki wskazują na służącego jako główny obiekt zainteresowania. - Jakie znaki? - spytał Jake. - Zacznijmy od tych kłów. Spójrzcie, jaką ramę tworzą dla pierwszego planu obrazu. Ale po co? Nie sądzę, żeby były tylko ozdobą. Wszyscy troje gapili się przez chwilę na obraz. Jake czuł się kompletnie bezradny. - Wiem - powiedziała Helen z nagłym rozbłyskiem radości. - Coś mi się właśnie przypomniało: to jest brama snów, prawda? - Doskonale, moja droga, wprost znakomicie. A mówią, że młodzi są niewykształceni! - Czy ktoś mógłby mnie oświecić, o co chodzi? - spytał płaczliwie Jake. - Grecy wierzyli, że istnieją dwa rodzaje snów - powiedziała Helen - te, które mówią prawdę, i te, które kłamią. Twierdzili też, że królestwo snu ma dwie bramy: jedną z kości słoniowej, a drugą z rogu. Fałszywe sny przychodzą przez bramę z kości słoniowej. - Świetnie, dziewczyno! A zatem artysta podpowiada nam, że nie mamy wierzyć temu, co widzimy na pierwszym planie, ale szukać gdzie indziej. - W lustrze - powiedział Jake. - Ono ma ramę z rogu! - Właśnie. - A alchemik nie odbija się w lustrze, podczas gdy służący - owszem. Myśleliśmy, że to dlatego, iż zaprzedał duszę diabłu - ciągnął Jake, drżąc na wspomnienie Pounce’a i potępionej duszy na przystani w Wenecji. - Oczywiście, to może mieć również takie znaczenie - odrzekł Langton. - Jedna interpretacja nie wyklucza drugiej, jednak najważniejszy przekaz brzmi tak, jak słusznie założyliście: zwróćcie uwagę na sługę. - Ale co on chce nam powiedzieć? - spytała Helen. - Tu właśnie coś wam najwyraźniej umknęło. Chłopak kieruje naszą uwagę w stronę księgi, którą mamy w pokoju obok. A co ma na tacy? - Pędzle - odpowiedzieli jednocześnie Jake i Helen. - Zapewne dla malarza - zauważyła Helen. - Może to zatem nie strona dwudziesta czwarta, ale ilustracja numer dwadzieścia cztery! - Przyniosę książkę, dobrze, panie Langton? - zaproponował Jake.
- Oczywiście. Chyba nie muszę dodawać, żebyś był ostrożny. Włączyli światło i podczas gdy Jake krzątał się w pokoju obok, Langton ustawił przy ścianie ze slajdem duży pulpit. Alchemik, którego oblicze zbladło w świetle, wyglądał teraz niczym schwytany duch, zamarły, oczekujący na wyrok. Jake wrócił z księgą, zdoławszy powstrzymać się przed zajrzeniem na opatrzoną numerem dwadzieścia cztery rycinę. Langton ułożył księgę na pulpicie i z należytą ceremonią odszukał właściwą kartę. Wpatrywali się w nią z nadzieją, aż wreszcie Jake przerwał milczenie: - Nie wiem, jak wam, ale mnie to mówi niewiele więcej niż poprzednie. Górną jedną trzecią strony zajmował rysunek domu, nie obrazek, ale projekt architektoniczny. Ukazywał elewację frontową w przecięciu, jakby ktoś rozciął budynek na pół, żeby można było przyjrzeć się układowi pokoi. Na reszcie karty widniał regularny wzór cieniowanych linii, kwadratów i kół. - No tak! - powiedział w końcu Jake. - To jest rzut tego samego budynku. Te grube cieniowane linie to ściany, a kwadraty i koła to pewnie filary. Przerwy to drzwi, ten zabawny układ linii to stopnie, a tu mamy klatkę schodową. Helen jednak była całkowicie pogrążona we własnych myślach. Nagle wydała stłumiony okrzyk i zgasiła światło. Wyblakły duch alchemika nabrał ponownie życia na ścianie. - Ej! - krzyknął Jake, usiłując włączyć lampkę na pulpicie, żeby przynajmniej widzieć ilustrację. Helen ustawiła się po prawej stronie slajdu. Skłoniła się teatralnie i zamachała rękami niczym impresario, który ma właśnie zaprezentować ósmy cud świata. Ale zamiast cokolwiek powiedzieć, przybrała pozę podobną do sługi, wyciągając przed siebie ramię i palec. Powoli zaczęła wodzić palcem po obrazie, przesuwając go, unosząc i znów przesuwając. Co jakiś czas pstrykała palcem w jakieś miejsce. Jake i pan Langton przyglądali się zdziwieni, Helen zachowywała się, jakby śledziła zarys w lustrze, przebiegając palcem po kolejnych elementach rogowej ramy. Nagle Jake spojrzał na leżącą przed nim księgę i uderzyło go, że zagadkowa rama lustra stanowi dokładną kopię planu domu. Pan Langton, który uświadomił sobie to samo, potaknął. - Mój Boże - powiedział. - Odbicie sługi... na co ono wskazuje? Nie zaprzestając swojej pantomimy, Helen przebiegła palcem po odbiciu ramienia chłopaka, aż wskazała to samo miejsce: kwadracik rogu pomiędzy kawałkami zwierciadła. - To filar - powiedział Jake. - Cokolwiek to jest, znajduje się w tym filarze! - Ale gdzie jest ów filar? - spytał Langton, podchodząc do okien, żeby rozsunąć zasłony. Pokój zalało światło dnia. Gospodarz podszedł z powrotem do pulpitu, żeby przyjrzeć się dokładniej księdze. Przewracał teraz stronice znacznie szybciej niż poprzednio. W końcu klasnął w dłonie. - Jest! Chociaż większość rysunków w tej książce to po prostu przykładowe założenia, akurat ten przedstawia istniejący dom, który Bullen zbudował na południu Francji. Czy zgadniecie, jak się nazywał klient? - Ruggiero da Montefeltro? - spytała Helen. - Alchemik! - zawołał Jake. - We własnej osobie. Chwilę później znaleźli się w salonie, gdzie Jake i Helen zabrali się do pochłaniania własnoręcznie przygotowanej góry kanapek z szynką, podczas gdy Langton wykonywał serie telefonów, mówiąc najpierw po angielsku, a potem kolejno po francusku, włosku, niemiecku i
hiszpańsku, po czym wrócił do francuskiego. W końcu odłożył słuchawkę, podszedł z zadowoloną miną do stołu, połknął trzy kanapki i popił sporym łykiem piwa z butelki. Był całkiem innym człowiekiem niż pedantyczny, znudzony światem dżentelmen sprzed około godziny. - Ostatni telefon okazał się bardzo szczęśliwy. Młoda osoba wzięła mnie za sekretarza klienta, który chce potwierdzić w jego imieniu szczegóły umowy. Była tak chętna do udzielania informacji, że miałem wyrzuty sumienia, wykorzystując ją w ten sposób. Posiadłość stała pusta przez wiele lat, lecz ostatnio została wynajęta. Nowy najemca zamierza się tam wprowadzić za trzy dni. Nazywa się Aurelian Pounce. Langton nie krył satysfakcji na widok wrażenia, jakie ta wiadomość wywarła na Jake’u i Helen. - Moi drodzy młodzi ludzie, mam wrażenie, że musimy działać szybko. - My...? - spytali jednocześnie Jake i Helen. - Chyba nie zamierzaliście wykluczyć mnie z ostatniego etapu tej przygody? Byłoby to okrucieństwem co niemiara. Poza tym dawno już nie miałem okazji do porządnej przejażdżki po kontynencie.
16
Podróże
Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy piękny jasnozielony daimler opuszczał podjazd Silk House z ożywionym, pełnym zapału Stephenem Langtonem za kierownicą oraz Jakiem i Helen pławiącymi się w luksusach zielonej skóry, polerowanego drewna orzechowego i miękkich pledów, duży czarny mercedes z przyciemnionymi szybami zaparkował przed piękną marmurową willą u podnóży Alp. Szofer pospiesznie otworzył tylne drzwiczki. Pojawiła się w nich nieco dziwaczna figura: człowiek masywny i gruby z laseczką w jednej ręce, twarzą skrytą pod kapeluszem z szerokim rondem i operową peleryną na ramionach - jasną, podobnie jak reszta jego ubrania. Człowiekiem tym był Aurelian Pounce. Zatrzymał się na chwilę rozmowy z wysokim kierowcą, który nachylił się ku niemu, jakby musiał się wysilić, żeby usłyszeć słowa. Następnie królewskim gestem laski wezwał służącego czekającego już w drzwiach willi, sam zaś wszedł do domu pełnym gracji kocim krokiem. Kierowca sięgnął na przód mercedesa i uruchomił jakiś mechanizm, który sprawił, że bagażnik otworzył się powoli niczym wielka ziejąca paszcza. Następnie podszedł ze służącym na tył samochodu i obaj pochylili się nad otwartym bagażnikiem, ale wyciągnęli z niego nie bagaże, tylko coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak zwinięty dywan, aczkolwiek było tak ciężkie, że z trudem dali radę to unieść. Był to człowiek owinięty w jakiś materiał i obwiązany sznurem, ale czy martwy, czy też tylko nieprzytomny, nie dało się osądzić. Wnieśli go z trudem do domu, po czym inni służący zajęli się zwyczajnym bagażem. W środku Pounce usiadł przy prostym stole w kuchni, nie zdejmując na razie kapelusza ani płaszcza. Przed nim stał nietknięty kieliszek wina i miska z orzechami włoskimi, obok niego na stole leżała laska niczym broń. Potężne dłonie z pierścieniami błyszczącymi w świetle rozłożył na blacie. Naprzeciwko niego stał wyraźnie zdenerwowany Victor Orloc. - Zabezpieczyłeś dom? - Tak, sir. Potwierdziłem dziś po południu wszystkie szczegóły, aczkolwiek ta gaduła sprawiała wrażenie, jakby już mi wszystko raz mówiła. Pounce rzucił mu surowe spojrzenie, ale nic nie powiedział. - Nie udało ci się nic wymyślić w związku z obrazem, zgadłem? - Obawiam się, że nic konkretnego. Mogę potwierdzić, że nie ma żadnych skrytek, rentgen nie wykazał nic szczególnego pod farbą. Doktor Angelo z uniwersytetu ciągle pracuje nad tekstem w książce, znalazłem też człowieka w Anglii, który zajął się zawartością fiolek jest przekonany, że kolory mają znaczenie. Problem w tym, że nikt nie wie, jaką formę przyjął kamień filozoficzny, chociaż większość ludzi skłania się ku twierdzeniu, że był to jakiś związek chemiczny. Wszyscy podkreślają, że to może być żmudna robota. Pounce uderzył otwartą dłonią w blat. Kieliszek i miseczka podskoczyły. - Ba! Ale co mi po żmudnej robocie? Gdybym pragnął takiej pracy, zostałbym konserwatorem mebli! Dla tych, którzy nie lękają się ryzyka, zawsze istnieją krótsze drogi. Jeśli obraz nie zdradzi nam swej tajemnicy, zrobi to ktoś inny. - De Havilland? Tym razem Pounce uderzył w blat laską, aż podskoczył Orloc. - De Havilland nic nie wie. To tani oszust i okropny tchórz. Gdyby miał nam coś do powiedzenia, wyśpiewałby wszystko bez tortur. Skoro Ludovic w swym najbardziej
przekonującym wcieleniu nie umiał nic wydobyć z tego wraka, to znaczy, że nic tam nie ma. Mimo to nie pozbędziemy się go, może się jeszcze przydać. - Skoro nie De Havilland, to kto? Pounce spojrzał na niego wzrokiem wilka, szczerząc wszystkie zęby. - Cóż, Ruggiero da Montefeltro, oczywiście! Orloc pobladł. - Braknie ci odwagi na to, Victorze? Po to nam dom... i po to nam teraz De Havilland. - Nie jestem pewny, czy nadążam, sir. - Przyzywanie duchów nie jest trudne, Victorze, ale trzeba przestrzegać kilku reguł. Przede wszystkim nie pojawią się gdziekolwiek. Ale na przykład miejsce ich śmierci jest obiecujące. - Montefeltro zmarł w tamtym domu? - Z pewnością tam zszedł, czy zaś istotnie spełnił warunki umierania, pozostaje do ustalenia. Wedle popularnych legend został żywcem wzięty do piekła. Na pewno nigdy nie znaleziono ciała. Orloc chwycił się krawędzi stołu. - Czy mogę... czy mogę usiąść, sir? - Myślę, że wręcz powinieneś, Victorze... nieszczególnie wyglądasz. Oczywiście wybór odpowiedniego miejsca to dopiero początek. Takie transakcje nie są tanie. I tu jest miejsce dla De Havillanda. Orloc wydal głęboki, nieartykułowany dźwięk. - Życie za życie, Victorze, taka jest zasada. Jeśli chcemy wezwać zza grobu Ruggiera da Montefeltro, żeby wyjawił nam swój sekret, musimy wysłać z nim kogoś jeszcze. Przynajmniej pan De Havilland będzie miał wreszcie okazję dokonać czegoś pożytecznego w życiu, nie uważasz? Zadowolony z planów Pounce odgonił z myśli niewdzięczny obraz, napił się wina i zabrał się do jedzenia orzechów. * Jake i Helen zasnęli na promie z Dover do Calais, zbudzili się na chwilę, żeby zejść po klekoczących metalowych kładkach na hałaśliwy pokład samochodowy, po czym niemal natychmiast zapadli z powrotem w sen owinięci podróżnymi pledami, podczas gdy Stephen Langton prowadził daimlera przez mroczne uliczki miasta i w uśpiony wiejski krajobraz poza nim. Obudzili się w pełnym świetle dnia, choć było jeszcze wcześnie, i w małej wiejskiej kawiarence zjedli śniadanie złożone z pysznych rogalików oraz mocnej czarnej kawy. Potem ruszyli dalej przez niespodziewanie pusty krajobraz długimi, prostymi, wiodącymi wśród szpalerów topoli routes nationales. Daimler toczył się po nich z cichym pomrukiem, a ziemia umykała spod jego kół w tempie trzech kilometrów na minutę. Siedzący za kierownicą Langton był rozluźniony i w świetnym humorze - od lat nic nie sprawiło mu tyle przyjemności. Jake z początku rozmyślał o podróży, rozkoszując się niezwykłością krajobrazu środkowej Francji oraz zawrotną prędkością, o której informowały go wskaźniki na orzechowej desce rozdzielczej: wskazówki zarówno obrotomierza, jak i szybkościomierza znajdowały się przez cały czas zdecydowanie po prawej stronie, prawie nie drgając. Przed nim widniała wielka przestrzeń maski rozciągającej się między zakrzywionymi flankami i zakończona żłobkowaną chłodnicą, na której niczym celownik unosił się firmowy symbol daimlera. Niemniej po jakimś czasie jego myśli powróciły do powodu tej wycieczki. Czy naprawdę znajdą kamień filozoficzny? Najważniejszy sekret alchemii, który przyniósł
Ruggierowi fortunę? Z trudem wierzył, że w ogóle bierze udział w takiej przygodzie. Czuł, że siedzący koło niego Langton podziela te uczucia; pod jego zewnętrznym spokojem wyczuwało się niemal chłopięce podniecenie. Zwinięta na tylnym siedzeniu Helen myślała o ojcu. Nie dopuszczała możliwości porażki. Wszystko wydawało się proste: dowiedzą się, o co chodzi z filarem, dogadają się z Pounce’em, a ona odzyska ojca. Jak bardzo tego pragnęła! Mimo całej swojej nieodpowiedzialności i zaniedbywania jej, mimo łamanych obietnic i długich okresów niedawania znaku życia, ojciec reprezentował dla Helen coś, bez czego nie mogła żyć. Był jej bramą do innego stylu życia, ucieczką ze sztywnego świata ciotek. Mimo wszystkich swoich wad miał więcej życia w jednym małym palcu niż wszystkie ciotki i kuzynki razem wzięte. Może dlatego mama za niego wyszła, pomyślała Helen, po raz pierwszy wczuwając się w sytuację matki. Nie potrafiła dzielić z Jakiem i Langtonem podniecenia w związku z zawartością filaru, dla niej była to wyłącznie kwestia dobicia targu. Chciała wyłącznie swojego ojca, całego i zdrowego. * Gerald De Havilland był wprawdzie cały, ale raczej nie nazwałby się zdrowym. Zamknięty ponownie w bagażniku mercedesa miał jedynie świadomość, że poruszają się z wielką prędkością, sądząc po odgłosach wydawanych przez opony. Jego myśli odpływały i przypływały, w tle zaś nieodmiennie pozostawał ból. Czuł straszliwe pragnienie i nie potrafił przypomnieć sobie, kiedy ostatnio coś jadł. Od jak dawna jest związany? Od czasu do czasu wyciągano go z bagażnika, ale nie był już pewny, jak często. Na pewno więcej niż dwa razy, ale trzy czy cztery? Nawet jeśli cztery razy, jakie to ma znaczenie? Za każdym razem zatrzymywali się na trochę, więc może były to noce - ale przecież równie dobrze mogli się zatrzymać cztery razy w ciągu jednego dnia. Nie miał ochoty myśleć o tym, co się działo, kiedy go wyciągali. Szofer imieniem Ludovic znał mnóstwo sposobów zadawania bólu i zajęło mu sporo czasu przekonanie ich, iż przyczyną milczenia nie jest cnota męstwa, ale całkowita niewiedza - nie jest w stanie powiedzieć im nic ciekawego. Przesłuchiwał go krępy ciemny mężczyzna, który - gdy odpowiedź nie satysfakcjonowała go lub też uważał, że nieco więcej bólu może wydobyć jeszcze jakiś szczegół - obojętnym głosem wydawał polecenia Ludovicowi. Pytanie było za każdym razem to samo: o tajemnicę obrazu. Jak ją odgadnąć? Czy zdradził ją komukolwiek innemu? Czy prowadził interesy z rumuńskim dżentelmenem posługującym się imieniem Draganu? Czasem pytania były zadawane wprost, innym razem okrężną drogą, ale zawsze prowadziły z powrotem do tych samych zagadnień: obraz, sekret, Rumun. Być może po raz pierwszy w życiu udzielał prawdziwych odpowiedzi na pytania. Obrazem interesował się wyłącznie ze względu na jego wymierną wartość. Zaczął kręcić, ponieważ sądził, że Pounce działa w imieniu klienta, i uznał, że wyciągnie więcej dla siebie, jeśli pozbędzie się pośrednika i sam sfinalizuje transakcję. Nie, nie udało mu się nawiązać kontaktu z nikim, kto mógłby być tym klientem. Tak, był kiedyś w Bukareszcie, ale niedługo. Nie, nie znał w Rumunii nikogo, kto nazywałby się Draganu. Miał tylko nadzieję, że zarobi trochę pieniędzy. To wszystko. Jest mu bardzo przykro, że stał się przyczyną kłopotów. W chwilach większej przytomności zastanawiał się, czy zamierzają go zabić. Mieli już obraz, a on Gerald De Havilland, najwyraźniej przekonał ich w końcu, że nie ma nic do powiedzenia, ponieważ dali sobie spokój z wypytywaniem. Skoro jednak nie przedstawiał już dla nich żadnej wartości, dlaczego nadal go przetrzymywali? Jeśli zamierzają go zabić, czemu jeszcze tego nie zrobili? Ale z jakiego powodu mieliby chcieć go zabić? Nie przedstawia dla
nich żadnej wartości, nie jest też wielkim zagrożeniem. Gdzieś głęboko tliła się w nim iskierka nadziei: samochód się zatrzyma, bagażnik otworzy, więzy zostaną przecięte, a on wyląduje w rowie. To było wszystko, o czym marzył.
17
L’heure bleue
W dolinie panował już zmrok, gdy daimler zjechał z głównej drogi i zaczął wspinać się po serpentynach do wioski Forcalquier. W rowach koło drogi migotały robaczki świętojańskie, a w dole rozciągały się błękitne cienie upstrzonej światełkami doliny. Stephen Langton, doświadczony podróżnik, znalazł dla nich nocleg, zanim opuścili jego salon w Anglii, toteż gdy zajechali na ryneczek, już ich oczekiwano. Jake i Helen usiedli na rynku, podczas gdy Langton popijał pastis na tarasie hotelowym, przyglądając się swoim towarzyszom podróży i żonie właściciela przygotowującej kolację. Światła właśnie się zapalały, ale na razie były słabe, ponieważ tu na górze wciąż było na tyle jasno, żeby staruszkowie po drugiej stronie ulicy mogli dokończyć grę w bule. Nad ich głowami pierwszy nietoperz zanurkował w stado owadów przyciągnięte światłem ulicznej latarni. Z daleka dochodziły odgłosy dzwonków owiec, gdzieś w dolinie zakwiczała świnia. Wszystko pogrążało się powoli w ametystowym zmierzchu. - L’heure bleue - mruknął Langton, smakując spokój tej sceny. Chciałabym, żeby tak było zawsze, pomyślała Helen; ta chwila, rozciągnięta, bez przed i bez po. Uderzyła ją prosta doskonałość zwyczajnych rzeczy: wszystko, wszystko jest piękne, pomyślała. Niech ta cała przygoda dobrze się skończy, a nigdy o tym nie zapomnę, zawsze będę wszystko doceniać. Jake studiował mapę, którą dostał od właściciela hotelu. - Ktoś ma ochotę na spacer przed kolacją? Z drugiego końca ulicy powinno być widać. Nie było potrzeby mówić, co powinno być widać. Helen wstała niechętnie i przeciągnęła się. - Niech będzie. Po to tu w końcu przyjechaliśmy. Langton im pomachał. Ulica była brukowana, na otaczających ją drzewach wisiały sznury lampek - te, które skryły się wśród liści, otaczała zielonkawa poświata. Znaleźli stare kamienne korytko z wodą i Helen zanurzyła dłonie w odświeżającym chłodzie. Pod wpływem magii tego wieczoru objęła Jake’a w pasie, a on bez słowa położył jej rękę na ramieniu. Droga wiodła w dół. U stóp wzgórza kończyły się domy i drzewa, a oni znaleźli się na skrzyżowaniu z główną drogą, która wiła się po przeciwnym zboczu doliny. Willi nie było widać, choć z mapy wynikało, że powinna stać na końcu drogi. Przeszli na drugą stronę i znaleźli się tuż nad nią. Opierała się o zbocze nieco poniżej miejsca, gdzie stali. Wyglądała stąd niczym dokładny plan, odwrócona do góry nogami wersja tego, co oglądali na rycinie Bullena. Jake czuł, że mógłby bez problemu zlokalizować filar wskazywany przez służącego: nieco po prawej, z tyłu budynku. Helen bez słowa pociągnęła go za rękę i pokazała na coś. Niedaleko znajdowała się bramka, a od niej odchodziły nierówne drewniane schodki, prowadzące w dół wzgórza ku domowi. Jakby bojąc się, że słowa zniweczą czar, skinęła w tym kierunku głową i uniosła pytająco brwi. Jake wzruszył ramionami i rozłożył ręce w geście mówiącym, że tak wspaniałej okazji nie powinni zmarnować. W milczeniu ruszyli w dół stopniami, które okazały się dość wytrzymałe, mimo że farba była spękana i odłaziła. Wzgórze porastała wysoka żółknąca trawa, karłowate drzewka i krzaki. Schody dochodziły do domu nieco poniżej poziomu dachu, po czym skręcały wzdłuż jednej ze ścian i zmieniały się na dłuższą chwilę w płaską kładkę.
Jake zauważył, że okna po tej stronie były niezwyczajnie wysokie; okrągłe łuki i kolorowe szybki przypominały witraże w kościele. Szczyty okien znajdowały się ponad kładką, a ich dół sporo poniżej, Jake zdołał więc dostrzec w środku wielką salę z filarami. Helen szła przed nim i wkrótce znikła za następnym zakrętem schodków. Jake pospieszył za nią. Schody skończyły się niedaleko frontowego wejścia do budynku, do przejścia pozostały trzy metry wysypanej białymi kamykami ścieżki. Perspektywa wydostania się na otwartą przestrzeń za rogiem wywołała silne uczucie przebywania na wrogim terenie i Jake musiał powstrzymać się przed przylgnięciem do ściany, jakby byli oddziałem szturmującym kwaterę główną wroga. Helen stanęła przy narożniku i rozglądała się dookoła. Uniosła rękę, powstrzymując Jake’a. Spojrzała na niego i skinęła głową ku krzakom, po czym cicho ku nim przemknęła. Jake szedł za nią. Za krzakami znaleźli coś w rodzaju zielonego korytarza ze sklepieniem z gałęzi. Samo znalezienie się w takim miejscu przypomniało Jake’owi dzieciństwo, zabawy w chowanego i wypady do cudzych ogrodów w długie letnie wieczory. Krzaki były duże i zielone, ale liście miały niezbyt gęste, łatwo więc było przyjrzeć się domowi. Przed frontem stała stara szaroróżowa furgonetka citroena, wyglądająca jak zardzewiałe żelazne prosię. Między tym wiekowym wehikułem a drzwiami frontowymi poruszał się równie wiekowy człowiek w niebieskim kombinezonie i słomkowym kapeluszu. Krążył tam i z powrotem, najwyraźniej przygotowując dom do zamieszkania. Przyglądali się przez chwilę, jak wnosił do wnętrza różne przedmioty, poruszając się coraz wolniej za każdym nawrotem. W końcu zatrzymał się w połowie drogi, postawił na ziemi krzesło, które właśnie dźwigał, usiadł na nim i wyciągnął z jednej kieszeni kombinezonu fajkę, a z innej wymiętą gazetę. Rozsiadł się z zamiarem popykania i poczytania, ale widać było, że żadna z tych czynności nie potrwa długo: głowa opadała mu na pierś i nagle podskakiwała. Za trzecim razem poddał się, odłożył fajkę i gazetę, złożył dłonie na kolanach i wkrótce zasnął. Helen wskazała nerwowo na otwarte drzwi, wznosząc pytająco brwi. Jake skinął głową i wycofali się w miejsce, z którego krótki sprint przez wysypaną kamykami ścieżkę zaprowadzi ich na kamienne stopnie. Przemknęli ostrożnie na palcach, wbiegli na schody i prześlizgnęli się przez drzwi. We wnętrzu panował mrok i chłód. Znaleźli się w wielkim pomieszczeniu z ogromną klatką schodową prowadzącą ku szerokiemu podestowi, gdzie rozgałęziała się w dwie strony i wspinała na wyższe piętro. Na środku podestu widniało łukowate przejście. Helen wskazała w jego kierunku i wspięli się cicho po szerokich stopniach. Łuk wiódł na balkon, skąd roztaczał się wspaniały widok na ogromną salę o suficie podtrzymywanym filarami wznoszącymi się na pełną wysokość domu. Podłoga wykładana była czarnymi i białymi płytami układającymi się w skomplikowany wzór; po obu stronach sali znajdowały się wysokie, przypominające kościół okna, które widzieli z zewnątrz. Mniej więcej w połowie wysokości okien, na tym samym poziomie co balkon, na którym stali, wzdłuż trzech ścian sali biegła szeroka galeria. Naprzeciwko ujrzeli szeroki podest przypominający chór kościelny. Galeria opierała się na filarach, z których każdy wyróżniał się kształtem i ornamentem. Najbliższy przypominał bardzo grubą skręconą czarną linę, następny był gładki i z czerwonawego marmuru, trzeci kwadratowy... Oboje popatrzyli na ten filar, następnie na siebie wzajemnie, a oczy rozszerzyły im się z podniecenia. Helen wskazała na dół sali, Jake potaknął.
Zeszli schodami i zawrócili ku krótkiemu korytarzykowi z otwartymi drzwiami na końcu. Przeszli przez te drzwi do samej wielkiej sali. Ciemność rozcinały promienie światła wpadające przez wysokie okna, ale w oddali, pod chórem, mrok był znacznie głębszy. Wszystko w tym miejscu przypominało Jake’owi kościół - dziwna myśl w siedzibie alchemika. W odległości trzech filarów od nich znajdował się niezwykły sekret, coś, co pozostawało w ukryciu przez wiele stuleci, a co oni za chwilę mieli wydobyć na światło dzienne. Przez chwilę Jake zapomniał o ojcu Helen - myśli całkowicie zajmowało mu odkrycie, którego mieli dokonać. Co to będzie? Ze względu na nazwę wyobrażał sobie coś w rodzaju kamiennej płyty z napisami, a może jakiś klejnot podobny do kryształu na obrazie. Gdy zbliżali się do filaru, przyłapał się na tym, że wstrzymuje oddech. Boki filaru obłożone były brązowymi płaskorzeźbami. Dominującą postacią na każdym reliefie był mężczyzna, który bardzo przypominał samego Ruggiera. Ubrany w długą szatę trzymał w lewej ręce laskę, zwieńczoną spiralą, która mogła symbolizować ogień lub światło. Wokół niego tłoczyło się mnóstwo mniejszych postaci, niekoniecznie ludzkich, zajętych jakimiś pracami. Jake stwierdził, że nie ma ochoty przyglądać się dokładnie tym scenom, poświęcił się więc domysłom, co może kryć filar. Przykucnąwszy przy jednym z narożników, opukiwał płaskorzeźby: wszystkie odzywały się głęboko i dźwięcznie. Helen usadowiła się po drugiej stronie, robiąc to samo i z tym samym efektem. Położona wyżej warstwa nie przyniosła żadnych zmian, za to gdy Helen uderzyła w jedną z płaskorzeźb w trzecim rzędzie, odezwał się głuchy dźwięk. Przyjrzeli się płaskorzeźbie w słabym światłe, ale nie było widać żadnych wyraźnych śladów. Głuchym dźwiękiem odzywał się kwadratowy kawałek w samym środku, reszta zaś nie różniła się niczym od pozostałych kawałków brązu. - Wygląda na to, że przydałoby się ją czymś podważyć, jakimś dłutem albo ostrzem noża. - Nie podejrzewam, żebyś miał przy sobie coś takiego - odparła Helen. - Może znajdziemy coś w domu. - Rozejrzę się tutaj. Jake zbliżał się do drzwi wejściowych, a Helen była w połowie drogi do chóru, kiedy usłyszeli głosy przed domem. Helen rzuciła się w najciemniejszy kąt sali, a Jake postanowił najpierw zamknąć drzwi. W chwili gdy to zrobił, zaskoczył go głos dobiegający znad jego głowy. Pewnie są na balkonie, pomyślał. Przywarł do ściany, ale uświadomił sobie, że nie zapewni mu on żadnej osłony, gdyby ktoś wszedł przez drzwi. Zaczął przesuwać się pod galerią z plecami przyciśniętymi do ściany, modląc się o to, żeby pozostać niezauważonym. Rozmawiały dwie osoby, ale nie dało się rozróżnić słów ani nawet języka. Potem jedna z nich musiała zmienić pozycję, ponieważ Jake usłyszał dobrze znany wysoki glos: - To miejsce będzie doskonałe. Idź i pomóż Victorowi go przynieść. Jake tymczasem znalazł się prawie przy końcu galerii i spojrzawszy w górę, przekonał się z przerażeniem, że doskonale widzi Pounce’a stojącego samotnie na balkonie. Na szczęście nie patrzył w jego kierunku. Z bijącym mocno sercem Jake przesunął się wzdłuż ściany, aż znalazł kryjówkę za dużą skrzynią stojącą pod chórem. Nie dostrzegł śladu Helen, a nie odważył się wydać żadnego dźwięku; z miejsca, gdzie leżał, nie widział balkonu, toteż nie miał pewności, czy Pounce dalej tam jest. Ostrożnie zmienił pozycję, aż ułożył się tak, żeby widzieć salę zza rogu skrzyni. Chór zasłaniał mu widok na balkon, ale teraz przynajmniej mógł obserwować drzwi i większość pomieszczenia. Zastanawiał się właśnie, czy wychylić się nieco bardziej, kiedy otwarły się drzwi i stanął w nich Pounce. W jednej ręce trzymał duży neseser, w drugiej - ciężką podróżną laskę, która natychmiast przywiodła Jake’owi na myśl przedstawienie Ruggiera na brązowych
płaskorzeźbach. Za Pounce’em do sali weszli dwaj mężczyźni z wielkim tłumokiem. Ten, który szedł z przodu, miał na sobie liberię szofera i wysokie błyszczące oficerki, drugim okazał się Orloc. Pounce poprowadził ich pomiędzy trzeci i czwarty filar, ale nie zwrócił szczególnej uwagi na żaden z nich. Z dalekiej kryjówki pod chórem Helen przyglądała się niewielkiej grupie. Ze sposobu, w jaki nieśli ciężar, odgadła natychmiast, że jest to owinięte w dywan ciało, i uznała, że musi to być jej ojciec. Odsunęła od siebie myśl, że mógłby być martwy. Po co wtedy mieliby kłopotać się przynoszeniem go tutaj? - Połóżcie go tam. Wskazał laską miejsce po tej stronie sali, gdzie ukryła się Helen. - Nie, troszkę dalej. Musimy zachować bezpieczną odległość. I sprawdźcie, czy oddycha - martwy nie na wiele nam się przyda. Helen wstrzymała oddech, gdy szofer przyklęknął i pochylił się nad tłumokiem. - Jeszcze nas nie opuścił, szefie. Wypuściła powietrze, ale uczucie ulgi hamował lęk przed tym, co Pounce zamierzał zrobić i jaką rolę miał w tym odegrać jej ojciec; przygotowania wyglądały nieprzyjemnie. - Przynieś resztę rzeczy z samochodu. Victorze, chodź tutaj. Jake zobaczył, że Pounce przyczepił coś do końca laski i rysuje tym jakiś wzór na podłodze. Orloc podszedł do niego i stanął obok z niewyraźną miną. - W torbie znajdziesz pięć srebrnych misek, Victorze. Ustaw je na rogach pentagramu. Orloc sięgnął do torby i wyciągnął czarki; jedna upadła na posadzkę z głośnym echem. - Spokojnie, człowieku - powiedział Pounce. - Jeszcze ktoś pomyśli, że to ty masz być ofiarą. Orloc ustawił czarki wokół Pounce’a. - A teraz wyjmij butelkę i napełnij je. I nic nie rozlej! Trudno było stwierdzić, czy Pounce traktował swoje instrukcje bardzo poważnie, czy też był to rodzaj ponurego żartu. Orloc w każdym razie z pewnością traktował je bardzo poważnie i napełniał teraz miseczki pieczołowicie i nad wyraz ostrożnie. Ludovic tymczasem chodził tam i z powrotem, przynosząc a to dwa duże metalowe kosze na węgiel, a to kolejne worki. Gdy wszystko, co należy, znalazło się już na miejscu, Pounce skierował go na środek sali i ustawił go dokładnie w miejscu, w którym chciał go mieć. - Tu! Tak będzie dobrze. Ustaw te koksiaki po obu stronach i napełnij je węglem. Skończyłeś już, Victorze? Świetnie. Teraz dodaj po kropli tego do każdej czarki - ale pamiętaj, tylko kroplę! Podał mu niewielką buteleczkę. Orloc przyklękał kolejno przy wszystkich czarkach, wlewając do nich po lśniącej kropli. - Ta miedziana misa na stojaku, Ludovicu... postaw ją przed koszami. Nie, a niech cię, nie pomiędzy nimi... z przodu... po tej stronie! A teraz weź misę i upuść nieco krwi De Havillandowi, ale pamiętaj, żebyś go potem opatrzył. Nie chcę, żeby wykrwawił się na śmierć przed czasem - wtedy musiałbym zamiast niego poświęcić Victora! Orloc, który nie wiedział, czy tę groźbę należy traktować poważnie, pospieszył z pomocą Ludovicowi. Uniósł ciało za ramiona, a szofer wyjął nóż i przeciął żyłę na nadgarstku. Krew spłynęła po ręce do czarki. Po chwili, która ciągnęła się w nieskończoność, Ludovic mruknął coś i podał Orlocowi kawałek białego lnianego bandaża. Odsunął krwawiącą rękę znad misy, którą odstawił na miejsce, podczas gdy Orloc zajął się opatrywaniem rany. - A teraz chodźcie do mnie. Jak zamknę okrąg, nie wolno wam z niego wychodzić pod groźbą śmierci. Gdy otworzę portal, mogą się pojawić pewne... hmm, zjawy. Jeśli nie potraficie patrzeć na takie rzeczy bez paniki, lepiej zamknijcie oczy. Ludovicu, przytrzymaj mi księgę.
Stłoczyli się na obszarze, który zaznaczył Pounce: on sam w środku, Orloc za nim, Ludovic nieco z boku, trzymając wielką otwartą księgę tak, żeby Pounce ją widział. Pounce rozpoczął długą inkantację w dziwnym języku; jego głos wznosił się i opadał niczym podczas śpiewu. Kierował czubek laski na kolejne czarki - za każdym razem ich zawartość wybuchała białym płomieniem, a powietrze napełniał ciężki zapach. Powietrze w sali zdawało się gęstnieć i ciemnieć, a światło w czarkach lśniło coraz jaśniej. Pounce uniósł laskę i wskazał na kosze z węglem, wypowiadając jakiś rozkaz: najpierw w jednym, a potem w drugim podskoczyły iskry. Węgle zapłonęły żywym ogniem. Wkrótce oba koksiaki jaśniały mocną czerwienią, wystrzelającą do góry żółtymi płomieniami i pióropuszami dymu, które jeszcze bardziej zagęszczały powietrze. Pounce przerwał śpiew, wypowiedział coś dobitnie w nieznanym języku, po czym dodał: - Niech ukaże się portal! Uderzył laską w posadzkę i odpowiedział mu głuchy pomruk - to cały budynek zachwiał się jak podczas trzęsienia ziemi. Ciemność między koszami z węglem jeszcze zgęstniała, a gdzieś w dole rozległ się głęboki jęk, tak głęboki, że bardziej wyczuwalny jako wibracja niż słyszalny. Ziemia zaczęła drzeć i wybrzuszać się, z początku powoli, potem płynnie, jakby posadzka była pledem, pod którym poruszają się jakieś ciała. Jęk osiągnął niemal bolesną moc, a cały budynek drżał razem z nim, jakby zamierzał rozpaść się na kawałki. Potem dźwięk zamarł w niskim bełkocie i zapadła cisza. Przez cały czas światła w koszach i czarkach nieprzerwanie płonęły, a wokół nich utworzyła się aureola poświaty, gdy powietrze zmieniło się w czarną mgłę. Jęki ustały, światła zaczęły migotać, a płomienie zmieniły barwę na niebieską. Rozległy się chrapliwe szepty dochodzące jakby ze wszystkich stron. Słowa sprawiały wrażenie prawie że zrozumiałych, od czasu do czasu dał się też słyszeć szorstki, pozbawiony radości śmiech. Nagle z koszy znów strzeliły płomienie, tym razem w niesamowitym zielonym kolorze, a przestrzeń między nimi zdawała się wypełniać jakimś konkretnym kształtem. Jego zarys początkowo był mglisty i drżący, jak przedmiot oglądany pod wodą, ale w końcu oczom patrzących ukazał się wielki łuk bramy. Szepty umilkły, a Pounce raz jeszcze uderzył laską w posadzkę. - Niech otworzy się portal! Po drugiej stronie bramy rozległ się nagły jazgot, jakby wiele osób chciało się wydostać. Przez środek z góry na dół zarysowała się cienka linia ognia, która powoli poszerzała się i otaczała zarys obu skrzydeł bramy. Wyglądało to tak, jakby otwierał się piec, ale bez gorąca, za to płomień był oślepiająco jasny. Następnie kawałki porażającego światła oderwały się od reszty i wystrzeliły do przodu, przemykając nad posadzką w zadymione powietrze. Wyglądały, jakby miały jakiś cielesny kształt, ale był on niestabilny, skręcał się i zmieniał przez cały czas: pojawiały się obrazy twarzy, członków i zaciśniętych dłoni. Do sali napływało coraz więcej takich wijących się postaci, tworząc wysoko w powietrzu jaśniejący rój, natomiast jasność w drzwiach pobladła, aż stała się zaledwie słabą poświatą. Pounce uniósł ręce i wypowiedział długą inwokację, po czym uderzył w posadzkę trzeci raz, mówiąc: - Rogerze Anscombe, znany jako Ruggiero da Montefeltro, wzywam cię zza grobu. Światło w bramie zgasło całkowicie, a przez salę przepłynął lodowaty podmuch. Następnie daleko w ciemności pojawiła się maleńka iskierka światła, która rosła, aż uzyskała rozmiary i kształt człowieka. Powoli zastygła w konkretny kształt i oto alchemik Ruggiero da Montefeltro stanął raz jeszcze w wielkiej sali swojego domu. Wyglądał zupełnie jak na portrecie, ale sprawiał wrażenie zmęczonego i pozbawionego nadziei. Rozglądał się wokół w rozdrażnieniu. Rój wijących się kształtów nad jego głową wybuchnął nagłym zawodzeniem.
Ciemność w bramie zdawała się gęstnieć, jakby coś wielkiego i mrocznego usiadło na progu. Pounce przemówił ponownie: - Ruggiero da Montefeltro, w czarze przed tobą stoi krew żywego człowieka. Rozkazuję ci wypić i odpowiedzieć na moje pytania. Alchemik podszedł do misy z wyrazem nieskończonego znużenia, podniósł czarę ze stojaka i wypił jej zawartość. Odstawił naczynie i stał apatycznie w oczekiwaniu. - Ruggiero da Montefeltro, rozkazuję ci wyjawić sekret obrazu. Alchemik skinął powoli głową, jakby chciał pokazać, że zrozumiał pytanie, i otworzył usta, ale wydał z siebie jedynie nieartykułowane dźwięki niczym człowiek, który zapomniał, jak się mówi. W końcu pojawiły się słowa, wypowiedziane schrypniętym, szorstkim głosem i tak powoli, że przerwy między nimi wydawały się wiecznością. - Jest... jest... w... fi... Ostatnie słowo wyraźnie sprawiało mu kłopot; wykonywał rękami ruchy, jakby usiłował złapać je z powietrza. W końcu zdołał dokończyć: - W filarze. Ręka opadła mu wzdłuż boku - wysiłek najwyraźniej bardzo go zmęczył. Pounce wyglądał na zakłopotanego. Uderzył gniewnie laską w posadzkę. - Przemów raz jeszcze, rozkazuję ci! Co masz na myśli? Alchemik potrząsnął smutno głową. - Jaki filar, niech cię diabli! Pokaż mi... rozkazuję! Odpowiedzią na ten wybuch był gniewny pomruk. Ciemność w drzwiach poruszyła się jak wielkie przykucnięte zwierzę. Powoli, z bólem alchemik podniósł drżącą rękę i wskazał na kwadratowy filar, a następnie przesunął dłonią po twarzy w geście znużonej beznadziei. W jednej chwili jakaś siła chwyciła go od tyłu i wciągnęła - czy raczej wessała przez bramę. Rój kształtów unoszący się w powietrzu został porwany przez tę samą moc i z wielką wrzawą popędził za alchemikiem. W ciężkim milczeniu, które nastąpiło, ciemny kształt oderwał się od progu.
18
Forza, Ulisse!
Przykucnięta w dalekim ciemnym kącie sali Helen przyglądała się tym poczynaniom z wzrastającą rozpaczą i poczuciem bezsilności. Miała rację, ciężar, który dźwigali Orloc i Ludovic, musi być jej ojcem i mimo że serce zabiło jej mocniej, gdy dowiedziała się, że żyje, to zamarło na powrót, gdy usłyszała słowo „ofiara”. Jej myśli galopowały w poszukiwaniu jakiegoś wyjścia, ale z każdą mijającą minutą czuła się tak, jakby opadały kolejne warstwy iluzji, aż w końcu stanęła oko w oko z prawdą, że ratunku nie ma. Musiała ugryźć się w rękę, żeby nie wybuchnąć płaczem, gdy Ludovic upuścił krwi jej ojcu, a kiedy rozpoczął się rytuał, mogła tylko przyglądać się z pełnym fascynacji przerażeniem. Wraz z utratą wszelkiej nadziei odzyskała niespodziewanie spokój. Nigdy nie należała do tych, którzy cofają się przed konsekwencjami swoich czynów. Jedną z naczelnych zasad w jej życiu było przyjmowanie bez żalu wszystkiego, co na siebie sprowadziła, martwiło ją jednak to, że przez nią ucierpi również Jake. Z bolesną jasnością widziała teraz, jak go w to wszystko wplątała - bez niej przebywałby teraz szczęśliwie u kuzynostwa w Neapolu. Ujrzała cały swój potworny egoizm, pochlebiała mu, by jej pomógł - a jedynym powodem było to, że się nudziła. A teraz, zupełnym przypadkiem, przywiodła go do śmierci. Co do tego, że przyjdzie im umrzeć, nie miała żadnych wątpliwości; przekonała się, jaką głupotą był pomysł o targowaniu się z Pounce’em. Pozbył się Roberty Tardelli i teraz zrobi to samo z nimi. Nie przerażała jej perspektywa własnej śmierci, myślała o tym często. Śmierć znaczyła dla niej koniec; mimo spotkań z Dantem i Tomaszem z Akwinu nie mogła uwierzyć, że może istnieć coś poza śmiercią. Cokolwiek się działo, działo się w tym życiu, a kiedy się skończy, nie będzie już nic. Jej własne życie nie było aż tak wesołe, żeby miała smucić się z powodu jego końca. Skoro ojciec miał umrzeć wraz z nią, to nie zostanie nikt, kto zamartwiałby się ich zniknięciem. Ale to, że Jake miałby zginąć, i to z jej winy, nie dawało jej spokoju. Za nim będzie tęsknić dużo ludzi, miał rodzeństwo i rodziców, którzy go kochali, wielką rodzinę, której cząstkę stanowił. Jego odejście pozostawi pustkę w życiu innych ludzi. Dotychczas rozpacz ją paraliżowała, ale teraz świadomość, że skrzywdziła Jake’a, kazała jej zacząć na powrót myśleć. Może da się coś zrobić: stąd, gdzie się znalazła, nie było wyjścia, ale Jake był po drugiej stronie, miał otwartą drogę ucieczki. Nikt nie miał pojęcia o ich obecności tutaj; może w odpowiednim momencie uda jej się przeprowadzić akcję dywersyjną, która pozwoli Jake’owi uciec. Uznawszy, że może coś zrobić, odsunęła nieco rozpacz. Z jej punktu widzenia był to tylko wybór miejsca; nie ma znaczenia, czy umrze tu, w tym ciemnym kącie, czy u boku swojego ojca, Jake’owi może to jednak sprawiać wielką różnicę. Liczył się czas; skoro to ma być ostatnia rzecz, jakiej dokona w życiu, niech przynajmniej zrobi to jak należy. Jake obserwował przygotowania Pounce’a z rosnącym przerażeniem i obrzydzeniem, w miarę jak uświadamiał sobie stopniowo, co tamten zamierza zrobić. Podobnie jak Helen od razu odgadł, że ciało należy do jej ojca. Kiedy Ludovic pochylił się nad nim, żeby sprawdzić, czy oddycha, Jake przyłapał się z wstydem na życzeniu, żeby De Havilland był martwy. Uznał, że jeśli ojciec Helen nie żyje, ich szanse wzrastają. Nikt nie wiedział, że tu są, a jeśli
pozostaną w ukryciu, aż wszystko się skończy, mogą wymknąć się niezauważeni; nie sądził, żeby Pounce zatrzymał tu dłużej, jak już dostanie to, po co się zjawił. Główną zaletą tego planu było w przekonaniu Jake’a to, że nie wymagał od niego podejmowania żadnych działań, pozwalał po prostu pozostać tam, gdzie był, ukryty w mroku. Gdy Ludovic oznajmił, że ojciec Helen żyje, serce Jake’a zamarło. To komplikowało sytuację, zupełnie jak we Florencji, gdy Helen zakradła się do sklepu Orloca. Czy może nic nie zrobić? Czy nie jest zobowiązany do przeprowadzenia próby ratowania De Havillanda? Gdy stało się oczywiste, że Pounce zamierza złożyć ojca Helen w ofierze, przerażenie Jake’a wzrosło. Poczucie, że musi coś zrobić, było równoważone przez przekonanie, że wszelkie działania są pozbawione nadziei na sukces; za przeciwników mieli dorosłych mężczyzn, nie mówiąc już o tym, co Pounce miał zamiar wezwać. Przypomniał sobie okrutnego, bezlitosnego weneckiego towarzysza Pounce’a. Helen z pewnością przyzna, że nie da się nic zrobić. Jedyną sensowną rzeczą jest pozostanie na miejscu; nie może mu czynić z tego powodu wyrzutów. Nagle ujrzał przed oczami Helen w jakiejś nieokreślonej przyszłości, niezłoszczącą się na niego, ale spoglądającą wzrokiem pełnym niezmierzonego smutku. Co ja mam zrobić? - pomyślał ze złością. Dlaczego nie może się pojawić Dante albo Tomasz z Akwinu, jak przedtem? Ja nic nie mogę zrobić. Możesz się wtrącić. To głupi pomysł, upomniał sam siebie. Co to zmieni? Nie masz pojęcia, co to zmieni - za to wiesz dokładnie, co będzie, jeśli nic nie zrobisz. Wiem dokładnie, co się stanie, jeśli coś zrobię: pozwolę zabić siebie i ojca Helen. A Helen? Co z nią? Co z nią? Jeśli ma odrobinę rozumu, to widzi, że nic nie da się zrobić, i zostanie tam, gdzie jest. To jej sprawa, co zrobi. Nic na to nie mogę poradzić. Jeśli wybór jest między śmiercią a porzuceniem przyjaciół, to co jest życiem, a co śmiercią? To nieuczciwe, nie coś takiego miał na myśli. Nie ma sensu rzucać na szalę swojego życia, to nikomu nie pomoże. Urwał myśl, czekając na odpowiedź, ale wewnętrzny głos zachował milczenie. Co, nie masz nic do powiedzenia? Żadnej odpowiedzi? Cisza. Nie, wcale nie znam odpowiedzi. Nie, nie, nie. Nie będę o tym myślał. Gdy przed jego oczami zaczął się prawdziwy horror, Jake odkrył, że nie potrafi odwrócić wzroku. Ujrzał zmęczoną postać alchemika - wezwanego i zmuszonego do mówienia, widział ciemność zbierającą się za nim na progu bramy. Przez cały czas powtarzał niczym mantrę: to nie ma sensu, to się na nic nie przyda. Alchemik znikł, demony wróciły z krzykiem w mrok. W ciszy, która zapadła, odezwał się cichutki wewnętrzny głosik: Nie można zawsze liczyć na pewność. Czasami można mieć tylko nadzieję. Jake spojrzał w kierunku drzwi do sali: nie dalej niż dziesięć metrów. Jeśli tam dobiegnie, jeśli oni rzucą się za nim... Zdjął kamizelkę, zwinął ją i wstał. Przypomniała mu się Florencja, teatr, oczekiwanie w kulisach... Znów gram Odysa, pomyślał, „na głębokie morze, na niezmierne w jednej się puszczam łodzi”. Przyjął postawę startową.
Ciemny kształt wyskoczył z portalu niczym wrzący dym, roztaczając wokół długie macki, które siekły powietrze i pełzły po posadzce. Towarzyszył mu obrzydliwy smród. Światła płonęły słabym niebieskim płomieniem. Helen powoli wstała i podeszła do ojca. Gdy wyszła z cienia pod chórem, zobaczyła, że Jake wypada z przeciwnej strony. Skąd wiedział, że ma uciekać? - zastanawiała się. Usłyszała jego krzyk: - Znam sekret! Znam sekret! I w tej samej chwili zrozumiała, że on robi to dla niej. Poczuła, że gardło jej się zaciska, a do oczu napływają łzy. Niczym na zwolnionym filmie ujrzała, jak Pounce odwraca się z twarzą ściągniętą gniewem i unosi laskę - płomień, który z niej wyskoczył jak bełt, zmierzał w stronę Jake’a. Ale w chwili gdy miał uderzyć, Jake uskoczył z taką gracją, że serce Helen podskoczyło. Posadzka wybuchnęła fontanną ognia. - Uciekaj, Jake, uciekaj! Forza, Ulisse! Pounce wycelował już laskę po raz drugi, ale słysząc ten okrzyk, obejrzał się zdumiony; strzał chybił, trafiając w galerię. Jake był o dwa kroki bliżej drzwi. - Uciekaj, uciekaj! - krzyczała. - Forza, forza, Ulisse! Ujrzała, jak usta Pounce’a ściągają się w grymasie wściekłości, gdy znów odwrócił się ku uciekającej ofierze. Laska zatoczyła łuk, a z jej czubka wystrzelił płomień. Gdy Jake wybiegł z ukrycia, zobaczył kątem oka jakiś ruch w przeciwnym kącie sali i uznał, że to musi być Helen. Wrzasnął i ujrzał, że Pounce odwraca się ku niemu. Celował laską niczym strzelbą i wypuścił ognisty pocisk. Jake natychmiast uskoczył, a posadzka u jego stóp eksplodowała wrzącym płomieniem. Usłyszał krzyk Helen i rzucił się ku drzwiom, uskakując raz jeszcze, ale ognisty strzał nie padł. Zrównał się już niemal z ostatnim filarem i przez moment był Odysem radującym się z widocznego już celu - gdy nagle jakby uderzył z całą siłą w mur; poczuł wszystkie kości, a przez rękę przebiegł parzący ból. Przez moment miał wrażenie, że unosi się w powietrzu, po czym upadł na posadzkę. Helen widziała ognisty pocisk unoszący się chwiejnie w powietrzu jak w zwolnionym tempie; z pewnością nie zdoła dopaść zwinnego celu. Ale Jake też zwolnił; widziała każde napięcie i rozluźnienie mięśni, gdy jego stopy dotykały ziemi, a nogi zginały się i prostowały, by wyrzucić go do przodu jak sarnę. W połowie kroku wzniósł się nad ziemię i w tej właśnie chwili uderzył go pocisk, zmieniając zwinne ciało w nieforemną masę i rzucając je na ziemię. Nie mogła uwierzyć w niesprawiedliwość tego, co się stało; był tak blisko ocalenia. Niepomna ciemności wzbierającej przed nią niczym fala zrobiła krok do przodu, przeszła nad ciałem ojca i wyciągnąwszy przed siebie ręce, krzyknęła wyzywająco, z niedowierzaniem: - NIE! Ciemność przed nią się zatrzymała - była teraz falą sięgającą do pasa. Po czym zaczęła powoli krystalizować się w kształt kolumny, filaru mroku wznoszącego się ponad Helen. I zaczęła obracać się powoli, jakby w jej wnętrzu znajdował się wir. Jake nie czuł bólu, miał wrażenie, że odłączył się od ciała. Widział, jak ciemność zbiera się przed Helen, aż utworzyła wysoką kolumnę i zaczęła obracać się ze straszliwą powolną mocą. Z jej wnętrza wynurzyły się mackowate spiralne bicze - i wtedy wzrok zawiódł Jake’a. W jednej chwili widział Helen z rękami wyciągniętymi w geście protestu, a w następnym momencie jego oczy oślepił rozbłysk światła i nie było widać już nic. Stojący we wnętrzu swojego okręgu Pounce poczuł potężną falę radości, gdy udało mu się trafić chłopaka. Odwrócił się teraz, żeby unicestwić dziewczynę. Wrząca ciemność zwracająca się przeciwko niej była uosobieniem jego woli.
Macki krążyły już wokół stóp Helen. Gestem nakazał ciemności wzniesienie się, a kiedy usłuchała, poczuł przedsmak mocy, która wkrótce - gdy pozna wreszcie sekret alchemika - stanie się jego udziałem. Ciemna i wijąca się kolumna stała, wirując groźnie przed dziewczyną, wznosząc się nieskończoną spiralą ku sklepieniu. Po czym bardzo powoli nachyliła się ku Helen. To jest śmierć, pomyślała Helen. Nie tego się spodziewałam. Nie czuła strachu, było tak, jakby szybowała w niespodziewanym strumieniu ciepłego powietrza. Oślepłem, pomyślał Jake. Ale nie jest ciemno, jest olśniewająco jasno, jak wtedy gdy patrzysz na słońce. Albo na grzbiety górskie ukazujące się kolejno w świetle, maszerujące niczym szeregi wojsk. Albo na tłum ludzi, ogromny, nieprzeliczony tłum o dzikich, jasnych, radosnych twarzach. Twarzach, które wydają się znajome: Dante, Tomasz z Akwinu, a pośrodku, na samym przodzie - czy to nie jest Helen? Pounce spoglądał, nic nie rozumiejąc, gdy za dziewczyną ściany rozstąpiły się i ukazał się w nich tłum ludzi, potężny, jasny i straszliwy oddział rozciągający się jak okiem sięgnąć. Ujrzał, jak ciemność chwieje się niczym kolumna dymu na chwilę przed uderzeniem podmuchu świeżego powietrza. Roześmiał się z niedowierzaniem, myśląc: oszukali mnie, powiedzieli, że nie ma nic poza tym. Gdy to sobie uświadomił, poczuł ogromną ulgę; drzwi, które uważał za zamknięte na wieki, otworzyły się przed nim i wystarczyło wejść w nie, żeby umknąć bez szkody. Przyszedł mu na myśl zapamiętany kiedyś wers: O, ja chcę się zwrócić ku memu Bogu! I któż mnie wstrzymuje? I wystąpił z okręgu, by wtopić się w jaśniejący tłum. Ale w tej chwili wizja znikła razem ze światłem. Nad nim wznosiła się wielka czarna kolumna, a gdy ukląkł przed nią z błaganiem, runęła na niego powolną kaskadą, pochłaniającą wszystko lawiną mroku.
19
Cień w ogrodzie
Powietrze było ciężkie od zapachu kwiatów. Pawie spacerowały w migotliwym upale, wachlując się wspaniałymi ogonami. Ich zielono-niebieskie szyje lśniły w słońcu niczym klejnoty. Po obu stronach szmaragdowego trawnika rosło mnóstwo czerwonych maków, herbacianych i czerwonych róż, błękitnych ostróżek, irysów, łubinu i późno kwitnącego powojniku. Wokół budlei krążyły stada motyli, a ociężałe od nektaru pszczoły wędrowały swymi tajnymi ścieżkami od kwiatu do kwiatu. Odurzony kot przeciągał się na klombie fioletowoniebieskich kwiatów. To jest raj, pomyślała sennie Helen. Raj to ogród. Ogród Edenu. Gdzie zatem jest Drzewo? - zastanawiała się. W samym środku ogrodu powinny rosnąć dwa drzewa: Drzewo Wiadomości i Drzewo Życia. Ale jedyne drzewo w tym ogrodzie znajdowało się na samym jego brzegu i było cyprysem włoskim. Ciemny i smukły stanowił dziwnie mroczny akcent w feerii barw, niczym napominający palec wzniesiony w geście ostrzeżenia lub zakazu, czarny na tle nieskazitelnie szafirowego nieba. Odwróciwszy się, zobaczyła jakąś postać odzianą w lśniącą biel: anioł. Gdy zmrużyła oczy, przekonała się, że to jej ojciec niosący srebrną tacę z dwiema wysokimi szklankami przybranymi plasterkiem limonki i z kostkami lodu pobrzękującymi cicho o szkło. - Obudziłaś się wreszcie - powiedział. - Spałaś. - Chyba dalej śpię - odrzekła Helen. - To zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe. To musi być sen. Leniwym ruchem ręki ogarnęła ogród. Ojciec pociągnął łyk ze szklanki i potaknął aprobująco. - Mnie wydaje się wystarczająco rzeczywisty - oznajmił. Zupełnie niespodzianie zanucił piosenkę, której refren mówił o tym, że trzeba się cieszyć, bo życie to sen tylko. - Śpiewałeś mi to, gdy byłam malutka. Usadowiła się wygodniej na poduszkach, osłaniając oczy dłonią. - Myślałam wtedy, że te słowa brzmią „żyjcie stosem tylko” i zastanawiałam się, co to może znaczyć. - To mama ci w końcu wytłumaczyła - powiedział ojciec z uśmiechem. Helen sączyła swój napój w zamyśleniu. - Miałam wrażenie, że ją widzę, wiesz? Podejrzewam, że jednak śniłam. Była tu w tym ogrodzie, klęczała przy klombie jak ogrodnik. Ojciec uśmiechnął się, a jego oczy zamgliły się, jakby i on ją widział wśród róż i ostróżek. - Kto wie, co się może zdarzyć? Rzeczywiście, pomyślała Helen. W tym zaczarowanym miejscu miało się uczucie, że wszystko jest możliwe, a przecież tyle się już wydarzyło. Nie pamiętała, jak wydostała się z domu we Francji, a jej wspomnienia tego, co się tam działo, były tak dziwaczne, że zastanawiała się, czy dano jej morfinę lub coś podobnego w szpitalu i wszystko to były halucynacje. Ale potem pokazali jej gazetę. Zdjęcie na pierwszej stronie zrobiono prawdopodobnie z helikoptera: pokazywało wszystko, co pozostało z Villa Ruggiero. Wyglądało to tak, jakby ktoś przejechał się po budynku ogromnym rowerem: od frontu do tyłu domu biegł wielki rów. Ogólny zarys domu był nadal widoczny; budynek zapewne zapadł się, wybuch wciągnął go
do wnętrza. W raporcie stwierdzano, że budowla wyglądała jak wessana w głąb ziemi, a kamienie w środku zeszkliły się i zlały w jedną masę. Snuto fantazyjne teorie na temat ukrytych pod ziemią pokładów palnego gazu, ale widać było, że nikt nie miał pojęcia, jak to wszystko wytłumaczyć. Zniszczenia były tak wielkie, że nie wyglądało na to, by ktokolwiek mógł przeżyć, a mimo to Helen i jej ojciec wyszli z tego niemal bez szwanku. De Havilland zdradzał jedynie objawy odwodnienia, no i nosił ślady tortur zadanych przez Ludovica. Jedynym poważnym urazem okazała się złamana ręka Jake’a. Nie znaleziono śladów innych osób, aczkolwiek czarny mercedes zaparkowany w pobliżu zarejestrowany był na niejakiego Aureliana Pounce’a, którego policja pilnie poszukiwała z powodu skradzionego obrazu znalezionego w bagażniku. I tyle. Jake, Helen i jej ojciec spędzili kilka dni we francuskim szpitalu, ciesząc się krótkotrwałą sławą w miejscowej prasie. Helen i Jake (z ręką na temblaku) zostali sfotografowani jako „angielscy turyści, którzy mieli sporo szczęścia” - błędny opis, który rozbawił Helen, a Jake’a doprowadził do furii. Gerald De Havilland trzymał się z dala od mediów, podobnie jak Stephen Langton, który wykonał mnóstwo roboty na tyłach, zwłaszcza w celu uspokojenia rodziców Jake’a. A teraz Helen odpoczywała w jego ogrodzie w Silk House, czekając na Jake’a. Stephen Langton wiózł go z Glasgow swoim daimlerem; mieli się zjawić lada moment. Nie widzieli się od kilku tygodni i Helen zastanawiała się, o czym będą rozmawiać. W szpitalu we Francji mówili wszystkim, że nie przypominają sobie wydarzeń z willi, co zostało bez problemu przyjęte za prawdę; lekarze kiwali ze znawstwem głowami, mówiąc o efektach wstrząsu mózgu. Ale gdy znaleźli się sami, okazało się, że też nie mają ochoty rozmawiać o tym, co pamiętają. Może dlatego, że wspomnienia byty zbyt świeże, a może dlatego, pomyślała Helen, że oboje nie do końca chcieli w to wszystko wierzyć. Dopóki nie porównają swych opowieści, mogą uważać za niewykluczone, że zmyślili to wszystko. Efekt wstrząsu mózgu lub brania leków. I może tak należało zrobić: zamknąć to, odwrócić się, w końcu zapomnieć. Helen czuła, że była cząstką czegoś cudownego, ale nie miało to związku z wydarzeniami w domu. Chodziło o umowę, jaką zawarła, siedząc z tyłu samochodu, w drodze przez Francję - z sobą samą? Z Bogiem? - że wyrzeka się zainteresowania sekretem alchemika, jeśli tylko dostanie z powrotem ojca całego i zdrowego. Jej życzenie się spełniło: ojciec został jej zwrócony wbrew wszelkiej nadziei. Ponieważ w głębi duszy od chwili, gdy mieszkanie w Londynie okazało się puste, obawiała się, że on nie żyje. W zamian za to odebrany jej został sekret alchemika; na zawsze zniknął ze świata zatopiony w ruinach domu Ruggiera. Co to mogło być? To stanowiło źródło niekończących się fantastycznych spekulacji o tym będzie mogła porozmawiać z Jakiem! Wyobraźmy sobie, że to rzeczywiście był kamień filozoficzny - co moglibyśmy z nim zrobić? Niesamowite, co znalazło się w zasięgu ich ręki... Po czym spojrzała na ojca wyciągniętego na drugim leżaku, z ręką podłożoną pod głowę i szklanką przyciśniętą do warg - i przestała żałować straty. Usłyszała daleki zgrzyt kamyków, ciężki stuk drzwiczek samochodu, zbliżające się glosy. Zza domu wyszli Jake i Langton. Jake nie miał już temblaka; ciężki gips zastąpiono lekkim opatrunkiem z zielonej gazy. Uśmiechnął się do mnie dość nieśmiało, uznała Helen. Ale przecież poznali się zaledwie tydzień temu w obcym kraju i w niezwykłych okolicznościach. Dwa tygodnie później on pewnie całkowicie dojdzie do siebie wśród rodziny i przyjaciół. Zaczęła się zastanawiać, czy ich przyjaźń może wytrzymać próbę codzienności i przede wszystkim rozłąki - bo jakie będą szanse na spotkania, gdy ona wróci do Szwajcarii, a on do Glasgow? Będą oczywiście pisać listy - ale jak często? I jak długo?
Langton krzątał się, odgrywając rolę gospodarza ze sporą dozą staroświeckiej galanterii, zwłaszcza w stosunku do Helen. Jest całkowicie mną oczarowany, pomyślała. Zastanawiało ją, co Langton sądzi o kierunku, w jakim potoczyło się jego życie, jego wygodna starość, w którą wtargnęło dwoje dzieci, wciągając go w niewiarygodną przygodę. Miała wrażenie, ze całkiem mu się to spodobało. Z pewnością był teraz bardziej ożywiony i miał więcej zapału niż ospały starszy dżentelmen, który zaskoczył ich tamtego dnia na podjeździe. - Nalegam, aby to był szampan, Geraldzie. Musimy wykrzewić fatalne uzależnienie tych młodych ludzi od mdłych, przesłodzonych napojów. Nie da się dzięki nim cieszyć życiem, cokolwiek mówią na ten temat reklamy. Oddalił się żwawym krokiem, wyśpiewując urwane kawałki La vie en rosę. - Trzeba przyznać, że jest pełen życia - powiedziała Helen. Jej ojciec uśmiechnął się znacząco. - To bardzo ciekawy człowiek, rozmawialiśmy o wielu rzeczach. Bardzo cię polubił, wiesz? - Co to niby ma znaczyć? Ale ojciec znalazł się już poza zasięgiem jej głosu, wszedłszy do wnętrza domu. Odwróciła się do Jake’a, który wciąż stał speszony i przyglądał się ogrodowi. - Cześć! - Cześć! Jak się masz? - Świetnie. Jak złamanie? Wyciągnął rękę, żeby mogła się przyjrzeć. - Nowy opatrunek, jak widzę. - Taak, dużo lepszy od poprzedniego, ale ciągle można zwariować, jeśli zacznie swędzieć pod nim. - No ja myślę! Przez chwilę obserwowali ogród w milczeniu. - Fantastyczny ten ogród - powiedział Jake. - Prawda? - Uwielbiam pawie! I znów milczenie. Helen usiłowała wymyślić jakiś temat rozmowy. Wrócił Langton z tacą. - Szampan, wędzony łosoś i kawior - oznajmił, stawiając tacę na stoliku. Rozdał wszystkim wysokie kieliszki z musującym jasnozłotym płynem. Ojciec Helen pojawił się ze srebrnymi wiaderkami z lodem i dodatkowymi zapasami. - Postaw je może tam w cieniu, Geraldzie. To twój kieliszek. Wszyscy wstali. Pod powierzchnią zabawy Helen wyczuwała tłumione podniecenie. Ojciec i Stephen Langton wymieniali spojrzenia niczym przyłapani na gorącym uczynku uczniowie. Langton podniósł kieliszek. - Toast! - wykrzyknął entuzjastycznie. - Za życie! Unieśli kieliszki, wymamrotali zawstydzone odpowiedzi, wysączyli szampana. Był cudownie wytrawny i chłodny; Helen czuła, że bąbelki niosą z sobą radość. Langton raz jeszcze uniósł kieliszek. - I za mojego nowego wspólnika, opiekuna kolekcji i pomocnika. Helen zerknęła na ojca, który uśmiechał się szeroko, usiłując jednocześnie wyglądać skromnie i dając do zrozumienia, że nie zasłużył na to. Helen poczuła, że jej usta rozchylają się w uśmiechu będącym kopią uśmiechu ojca. Kto wie, co się może zdarzyć, a niech to, pomyślała. Wypiła zdrowie ojca. - Gerald zamieszka oczywiście tu, w Silk House - powiedział Langton. - Co prowadzi do mojego ostatniego toastu: za was, moi młodzi ludzie, którzy możecie przyjeżdżać z wizytą, kiedy tylko będziecie mieli ochotę. Zawsze będziecie mile widziani.
Wzniesiono kieliszki na ich cześć, Jake i Helen wypili wzajemnie swoje zdrowie, wymieniając spojrzenia i uśmiechy. Helen lękała się pomyśleć, jak bardzo jest szczęśliwa, tak jakby to wszystko było piękną bańką, która pęknie przy najlżejszym dotyku. Powietrze było gęste od obietnic, od wszelkich ewentualności, o których myślenie może odłożyć z przyjemnością na później. Potoczyła wzrokiem po cudownym ogrodzie i wspaniałym domu, po czym uniosła kieliszek: - I za pana Langtona, bez którego nie byłoby tego wszystkiego! - Dobrze mówi! - powiedział jej ojciec. - Na zdrowie! - dodał Jake. Langton ukłonił się w podziękowaniu, po czym uśmiechnął się do nich promiennie. A następnie z lekkim skinieniem głowy zwrócił się do ojca Helen. - A teraz, Geraldzie, czas na la pièce de résistance. Ojciec wszedł do domu, a Langton zajął się otwieraniem kolejnej butelki. - Pijcie, pijcie! - zachęcał. Podszedł i napełnił ponownie ich kieliszki. Helen zastanawiała się, czy jest na lekkim rauszu - promieniał podnieceniem, jego oczy błyszczały, a usta drżały, jakby powstrzymywał się od śmiechu. Stanęli w półokręgu naprzeciwko drzwi balkonowych niczym grupa powitalna oczekująca na pojawienie się Geralda De Havillanda. Za nimi rozległ się krzyk pawia, a ojciec Helen wyszedł na słoneczny taras. Niósł zawiniątko z ciemnego materiału; trzymał je w wyciągniętych rękach niczym czcigodny przedmiot kultu. Helen poczuła nagły dreszcz, w jej sercu pojawiło się mroczne ostrzeżenie. Langton coś mówił, podczas gdy jej ojciec położył przedmiot na stole i rozwijał go z materiału. - Filar, widzicie, otworzył się, zapewne dlatego, że był wydrążony. Nie, to jakiś koszmar, pomyślała Helen, niech to się skończy. - Wystarczy! moment, żeby sięgnąć do środka w tej ciemności i zamieszaniu. Oczywiście nie miałem pojęcia, czy któreś z was albo ktokolwiek inny już tam zaglądał. Wystarczył moment. Helen przypomniała sobie nagle z całą mocą, gdzie upadł Jake: przy najbliższym drzwi filarze. Czyżby Stephen Langton ominął go wiedziony żądzą poznania sekretu? - Sądząc po znakomitym stanie opakowania, uznaliśmy, że filar musiał być jakoś zapieczętowany, aczkolwiek oczywiście sam materiał też mógł być impregnowany. Ojciec odwinął już zawartość; ich oczom ukazał się dziwaczny zbiór metalowych przedmiotów, które rozbłysły w słońcu. Wyglądały zupełnie jak wnętrzności starego zegara. - Metal jest prawie bez skazy, a jeśli przyjrzycie się z bliska, zobaczycie, że powierzchnia zdobiona jest w wielu miejscach pięknymi grawerunkami. - Fantastyczne! - zawołał Jake, nachylając się. - Złożenie tego z powrotem nie powinno nastręczyć większych trudności. Myślę, że może to być nasze pierwsze wspólne przedsięwzięcie z Geraldem. I oczywiście z wami, ponieważ to wy jesteście odkrywcami! - Fantastycznie! - powtórzył Jake. - Co o tym sądzisz, Helen? Ale Helen nie było. Odwróciła się od nich i szła sztywno przez ogród. W oczach miała łzy, w sercu czuła wściekłość. Dlaczego musiał to zrobić? Wszystko było jak należy, doskonałe, aż do tej chwili - czemu nie mogło trwać? Byli wolni, udało im się uciec, zwyciężyć wbrew przeciwnościom, jak wioska, która cudem uniknęła zarazy - a potem ojciec pojawił się z tym okropnym zawiniątkiem niczym przybysz, który nieświadomie przynosi zakażony kawałek materiału. Nie potrafiła uwolnić się od przekonania, że przehandlowała sekret alchemika za życie
ojca i że on teraz wplątał się w to na nowo, co oznacza zerwanie umowy. Miała ochotę odwrócić się i błagać: nie dotykajcie tego, odłóżcie to, ja obiecałam, nie rozumiecie... Znalazła się na końcu ogrodu. Między nią a słońcem stal cyprys włoski, czarny i złowróżbny. Odwróciła się. Cień drzewa kładł się ciemną ścieżką na jasnym trawniku, prowadząc niemal do krawędzi tarasu, na którym tamci trzej pochylali się z uwagą nad tym, co leżało na stoliku. Znajdowali się ciągle w słońcu, cień jeszcze do nich nie sięgnął, ale przerażona Helen wiedziała w głębi ducha, że to tylko kwestia czasu. Koniec (na razie)