Mojej wspaniałej rodzinie, która jest dla mnie źródłem wsparcia Rozdział 1 Kocham moją rodzinę. Bardzo. Jest najwspanialsza na świecie, pod każdym pra...
7 downloads
20 Views
1MB Size
Mojej wspaniałej rodzinie, która jest dla mnie źródłem wsparcia
Rozdział 1 K ocham moją rodzinę. Bardzo. Jest najwspanialsza na świecie, pod każdym prawie
względem. Ale moi bliscy czasem zmawiają się przeciwko mnie. – To jakiś bezsens, mamuś – zauważyła moja córka, Riley, widząc wzornik farb, który przyniosłam rano z hipermarketu budowlanego. – Sama przecież mówiłaś. Dobrze pamiętam. Powiedziałaś, że na górze nic nie trzeba zmieniać. – Absolutnie nic – wtrącił mój mąż, Mike. Spiorunowałam go wzrokiem. – Naprawdę! – upierał się, ignorując moje spojrzenie. – Tak powiedziałaś, kochanie. Że dom jest idealny i że absolutnie nic nie trzeba w nim zmieniać. Nie pamiętasz? Rzeczywiście tak było. Ale wolałam udawać głuchą. Odwróciłam się do Kierona w nadziei na wsparcie. Jeśli mogłam na kogoś liczyć w tej kwestii, to tylko na mojego syna. Chyba nie pozwoli im zastraszyć mnie w równie ordynarny sposób? Ale byłam w błędzie. – No przecież tak mówiłaś, mamo – stwierdził z miną niewiniątka, jakby nie rzucał mnie właśnie lwom na pożarcie. – I przecież zrobiliśmy dół… – Cały dół – dodała Riley. – I to w tydzień. Mam na to dowody, bo nie zeszły mi jeszcze pęcherze z rąk! Powachlowałam się paletą błękitów i różów i rzuciłam im wściekłe spojrzenie. – Jak sobie chcecie – powiedziałam. – Sama sobie poradzę! Oczywiście wiedziałam, że tak nie będzie. Że w końcu ich przekabacę. Rozmowa odbyła się przed tygodniem i tak jak przypuszczałam, udało mi się przekonać Mike’a do mojego pomysłu, a skoro miałam go już po swojej stronie, to dzieciaki też się ugięły i zgodziły pomóc. Coś mnie chyba natchnęło. Jeden pokój przeznaczyliśmy dla nas, a drugi dla gości i w ten sposób zostały nam dwa wolne dla przyszłych podopiecznych. A skoro dwa, to jeden po prostu musiał być niebieski, a drugi różowy. Wyjaśniłam Mike’owi, że w ten sposób będziemy zawsze gotowi na każde dziecko, które postanowi przysłać nam John Fulshaw; niezależnie od płci. John koordynował naszą współpracę z agencją opieki zastępczej i był naszym serdecznym przyjacielem. To on nas szkolił i od tamtych zamierzchłych czasów zawsze mogliśmy na niego liczyć. – Na dłuższą metę zaoszczędzimy w ten sposób i czas, i pieniądze – zauważyłam. Wiedziałam, że Mike nie mógł temu zaprzeczyć. Byliśmy rodziną zastępczą od czterech lat i nie planowaliśmy tego zmieniać, więc stan gotowości – na wszystkich i wszystko – miał sens. Choć musiałam przyznać, że na samym początku, z naszym pierwszym
podopiecznym, Justinem, trochę przesadziłam. Do tego stopnia, że kiedy się od nas wyprowadził, a na jego miejsce przyszła dziewczynka, dostosowanie pokoju do jej potrzeb nastręczyło nam niemałych problemów. Bo wcześniej królowała w nim piłka nożna – od bordiury, przez dywan, po zegar i zasłonki. Nawet na regałach z książkami namalowałam futbolowy szlaczek! Moja rodzina i tym razem jak zwykle pomogła. Niesamowite, że mieszkaliśmy tu ledwie od miesiąca. Był początek lutego, a wprowadziliśmy się na dwa dni przed Bożym Narodzeniem. Gdyby wszyscy nie zakasali wtedy rękawów do roboty i pod moje dyktando nie doprowadzili domu do porządku, to zważywszy na to, że były akurat święta i że właśnie pożegnaliśmy się z naszym ostatnim podopiecznym, Spencerem, na pewno nie zadomowiłabym się tu aż tak szybko. Ale tak, Mike miał rację, dom faktycznie był idealny. Podobał mi się już wtedy, gdy przyjechaliśmy go obejrzeć, a teraz podobał mi się jeszcze bardziej. Wprost nie mogłam uwierzyć we własne szczęście. W poprzednim mieszkaliśmy osiemnaście lat i trudno mi było opuszczać miejsce, w którym dorastały nasze dzieci. Wiązało się z nim tyle szczęśliwych wspomnień. Poza tym do przeprowadzki zmusiły nas niezbyt szczęśliwe okoliczności. Musieliśmy się wynieść przez Spencera. Opieka nad nim okazała się wyjątkowo dużym wyzwaniem – delikatnie mówiąc – a jego wybryki (miał dopiero osiem lat, a już przypominał starego recydywistę) narobiły w okolicy sporego zamieszania. Nikt nas nie wyrzucił, ale atmosfera zrobiła się bardzo nieprzyjemna, a do nas po raz pierwszy dotarło, że zajmowanie się takimi dziećmi może mieć wpływ na życie innych (i w tym przypadku miało). Musieliśmy zastanowić się nad przyszłością. A gdy usiedliśmy i na spokojnie rozważyliśmy różne możliwości, dotarło do nas, że to dobry moment na przeprowadzkę. Nie dlatego, że uszczupliliśmy szeregi. Choć nasze pociechy wyfrunęły z gniazda (Kieron mieszkał ze swoją dziewczyną Lauren, a Riley i jej partner David dochowali się już dwóch własnych synków), to i tak wybieraliśmy dom z myślą o dzieciach. Nasze nowe lokum znajdowało się trochę dalej od centrum, w trochę mniej zabudowanej i trochę bardziej zielonej okolicy, przez co bardziej nadawało się na dom dla rodziny zastępczej. A teraz, pomyślałam, oglądając dwa świeżo odmalowane pokoje, nadawało się już idealnie. Brakowało tylko dziecka. – I jak tam, macie już coś? – spytała Riley po obejrzeniu obu odświeżonych pokojów. Był wtorek, wczesne popołudnie. Levi, mój najstarszy wnuk, chodził już do żłobka i Riley miała go później odebrać. Wpadła wcześniej z małym Jacksonem na pogaduszki przy kanapkach. Nie mogłam uwierzyć, że mój pierwszy wnuk miał już trzy latka, a Jackson za miesiąc kończył roczek. Miałam wrażenie, że dopiero co się urodzili.
Nie mogłam w to uwierzyć, ale tak właśnie było. Gdzie się podział ten czas? Pokręciłam głową. – Na razie nie – powiedziałam. – Ale rozmawiałam w zeszłym tygodniu z Johnem i mówił, że być może znów będzie chłopiec. Teraz jest w standardowej rodzinie zastępczej, ale podobno sobie z nim nie radzą. Sprawia dużo problemów. I z tego, co słyszałam, część wygląda bardzo poważnie. John trzyma nas w pogotowiu, póki nie zapadnie decyzja, co z nim zrobić. Riley się roześmiała. – Założę się, że już się nie możesz doczekać – skwitowała. – Dużo problemów… bardzo poważnych… W sam raz dla ciebie, mamuś. Rzeczywiście; dokładnie z tego powodu zajęłam się opieką zastępczą. Myślałam o tym, jeszcze zanim natknęłam się na ogłoszenie agencji – w czasach, gdy pracowałam w dużym ogólniaku jako terapeutka behawioralna. Agencja szukała osób, które chciałyby zająć się dziećmi z problemami wychowawczymi; dzieciakami, z którymi system przestawał sobie radzić. Myśl przewodnia agencji brzmiała: Trudne dzieci, wielka satysfakcja. Od razu mnie to przekonało. Tym samym zajmowałam się w szkole. W tym byłam najlepsza. O tak, pomyślałam, trudności to coś w sam raz dla mnie. Pokiwałam głową. – Ale to było w zeszłym tygodniu – zastanawiałam się, gdy zaczęłyśmy schodzić na dół. – Myślałam, że do tej pory będzie już coś wiadomo. Właściwie to chyba później do niego zadzwonię. Dowiem się, jak się sprawy mają… Riley przewróciła oczami. – Nie nadajesz się do tego, co, mamo? – Do czego? – spytałam. Parsknęła śmiechem. – Do nicnierobienia! Koniec końców nie zadzwoniłam do Johna. Ostatecznie gdyby coś dla nas miał, sam by zatelefonował. Nie dało się jednak zaprzeczyć, że aż podskoczyłam, gdy następnego dnia rozbrzmiała moja komórka. Riley miała rację. Nie nadawałam się do nicnierobienia. A ponieważ nie mogłam pracować zawodowo – taki warunek stawiano w przypadku specjalistycznej opieki zastępczej, którą się zajmowaliśmy – wiedziałam, że bez dziecka w domu zacznę niedługo chodzić po świeżutko wymalowanych ścianach. Bo ileż można poprawiać poduszki? Nawet taka maniaczka czystości jak ja w końcu zaczyna wariować. Poza tym nuda nie wynikała jedynie z braku zajęcia. Po przeprowadzce podróż do pracy zajmowała Mike’owi – kierownikowi magazynu – trochę więcej czasu, a ponieważ nikogo jeszcze tu nie znaliśmy, wypełnienie sobie dnia nie było proste. Musiałam wyjść do ludzi, postarać się o nowych znajomych, poznać sąsiadów. Ale
wszystko to wymagało czasu. Poza tym była zima, dni były krótkie i najczęściej ponure. Niespecjalnie zachęcały do spacerów po okolicy i pogawędek z nieznajomymi. I chociaż nasz nowy ogród zachwycał mnie codziennie zwodniczymi zielonymi pędami, nigdy nie lubiłam siedzieć bezczynnie. Owszem, byłam babcią, ale miałam dopiero czterdzieści cztery lata. Potrzebowałam nowych wyzwań. Miałam szczęście. Na komórce wyświetlało się imię Johna. – John – powiedziałam. – Jak dobrze, że dzwonisz. Załatwione? – I tak, i nie – odparł, natychmiast wzbudzając moje zainteresowanie. – Musimy zmienić trochę plany, jeśli się zgodzisz. – Tak? – spytałam zaintrygowana. Wysunęłam sobie krzesło i usiadłam. John miał zmęczony głos i zaczęłam się zastanawiać, co wcześniej robił. Jego praca nie należała do nudnych, to pewne. – Ale tylko jeśli nie będziecie mieć nic przeciwko. – Już to mówiłeś. Zaczynam się bać. – Nie ma czego – uspokoił szybko. – A przynajmniej nie w takim sensie, o jakim myślisz. Nie chcemy już dawać wam tego chłopca, o którym rozmawialiśmy. Mamy coś pilniejszego. Dziewięcioletnią dziewczynkę. Sytuacja jest dość nietypowa. Pół dnia spędziłem dziś w szpitalu. – W szpitalu? – Tak. Najpierw zadzwonili do mnie z opieki społecznej. Matka dziewczynki jest poważnie chora. Ma stwardnienie rozsiane… – Uch, niedobrze. – Tak, szczerze mówiąc, sprawy mają się raczej kiepsko. Z tego, co mi wiadomo, zasłabła dziś rano, gdy poszła kupować córce prezent urodzinowy; mała kończy niedługo dziesięć lat; ma na imię Abigail, Abby, i jak się można domyślić, jest przerażona. Wygląda na to, że jej mama będzie musiała zostać w szpitalu na dłużej. A ponieważ nie mają żadnych krewnych, nie było wyjścia i trzeba było… – …umieścić ją w rodzinie zastępczej? – Biedne dziecko. Tak strasznie mu współczułam. Nie mówiąc już o nieszczęsnej matce. Taka tragedia, i to tak niespodziewanie. – Nie mają zupełnie nikogo? – zapytałam. – Matka ma tylko dwie dalekie kuzynki. Obie mieszkają setki kilometrów stąd. Niespecjalnie utrzymują ze sobą kontakt. Nigdy nawet nie widziały jej córki, nie mówiąc o jakiejś bliższej relacji. Jak się domyślasz, nie chcemy rozdzielać Abby z mamą, która zostaje w tutejszym szpitalu. Dziecku przydzielono więc pracownicę socjalną, Bridget Conley. Znasz ją? Nazwisko brzmiało znajomo, ale chyba nigdy się nie spotkałyśmy. Bardziej ciekawiło mnie jednak, jaka miała być w tym wszystkim nasza rola. Z tego, co mówił John,
sytuacja była dość prosta. Standardowa placówka na okres leczenia matki, po którym to czasie obie z córką wrócą do domu. Sytuacja kryzysowa, ale tymczasowa. Nie byliśmy z Mikiem do niczego potrzebni. Specjalizowaliśmy się w długoterminowej opiece i ściśle określonym programie zmiany zachowania. Przyjmowaliśmy do siebie dzieciaki, które od dawna przebywały w systemie opieki zastępczej, a do tego pochodziły z trudnych środowisk. Przypomniałam o tym Johnowi. – No i właśnie w tym miejscu się mylisz, Casey. Mama Abby od lat choruje na SM. Na szczęście bywały okresy remisji, ale jej stan jest dość poważny. Nikt nie rozumie, jakim cudem udało jej się w ogóle dotrzeć do miasta. Raczej nie rusza się z domu i jest w dużym stopniu niepełnosprawna… – Jak w takim razie zajmowała się córką? Powiedziałeś, że nie mają żadnej rodziny… – Z tego co wiem, naprawdę są zupełnie same. Nie miały żadnej opieki ani wsparcia. Matka wspominała coś o jakiejś sąsiadce, ale wszyscy odnieśliśmy nieodparte wrażenie, że zasadniczo nastąpiło tu odwrócenie ról. Można powiedzieć, że to Abby zajmowała się mamą. To dawało do myślenia, ale w dalszym ciągu nie odpowiadało na moje pytanie. – Ale dlaczego my? – powtórzyłam pytanie. – Oczywiście z chęcią pomożemy. Ale jeśli to tylko na krótki czas… – Wcale nie taki krótki – poprawił mnie John. – O tym właśnie dziś dyskutowaliśmy. Rokowania nie są optymistyczne i lekarze w życiu nie zgodzą się, by tak chora osoba po wyjściu ze szpitala dalej zajmowała się dziewięcioletnim dzieckiem. Sęk w tym, że nawet jeśli uda im się ustabilizować jej stan, wypisać do domu i zapewnić stałą opiekę medyczną, kobieta i tak nie będzie w stanie zajmować się córką. Odpowiedzialność za Abby spada więc na opiekę społeczną. Tak to niestety wygląda. No i prawda wyszła na jaw… A szydło z worka, pomyślałam. John miał oczywiście rację. Skoro już o wszystkim wiedzieli, nie mogli nagle udawać, że jest inaczej. Sytuacja była fatalna i nic dziwnego, że wszyscy się martwili. – Boże – westchnęłam, gdy dotarła do mnie powaga sytuacji. Spróbowałam wyobrazić sobie, że to ja nie mogę dłużej zajmować się własnymi dziećmi. Że muszę patrzeć, jak mi je odbierają, choć wiem, że jestem im potrzebna. Nie chciałam nawet o tym myśleć. – Biedna kobieta. Musi być zrozpaczona… – Jest kompletnie załamana – przyznał John. – I nic dziwnego. Ale nie jest głupia. Wie, że nie ma innego wyjścia. – A ta biedna mała… jak ona sobie z tym radzi? – Kiepsko – stwierdził John. – I dlatego was potrzebujemy. Bo mówiąc wprost, po spotkaniu z tym dzieckiem uważamy, że nie nadaje się do standardowej rodziny zastępczej. Dziś po południu rozmawialiśmy z matką i oczywiście chce dla niego jak
najlepiej. – Oczywiście… – Poza tym wszyscy jesteśmy zdania, że Abby jest trochę… jakby to ująć… szczególna. Zanim zadasz to pytanie, muszę podkreślić, że to nie są słowa jej matki. To nasze wnioski wyciągnięte na podstawie tego, co zaobserwowała Bridget, i tego, jak wyglądało ich wspólne życie. Oczywiście nie znam szczegółów, ale można zasadniczo powiedzieć, że ta dziewięciolatka nie ma wiele wspólnego z przeciętną dziewięciolatką. Od małego zajmowała się mamą i niewiele miała z dzieciństwa. Wiem, jak to brzmi, i zgadzam się, że być może trochę przesadzamy, ale wydaje nam się, że pobyt u was i program zmiany zachowania, tyle że przeprowadzony jakby w odwrotnym kierunku, to dla niej największa szansa na powrót do normalności. No wiesz, na to, żeby znów mogła być dzieckiem. – Rozumiem, że miałeś okazję ją poznać – oznajmiłam. – Jakie zrobiła na tobie wrażenie? – Na pewno jest dziwna. Nerwowa. Ma bardzo wyraźne, bardzo silne, tiki. Chyba tak właśnie bym ją opisał. Niespokojna. Potwornie niespokojna. Przerażona do granic możliwości. Oczywiście jest teraz w szoku, ale najprawdopodobniej kryje się za tym coś więcej, to widać. Wydaje nam się więc, że najlepiej chwycić byka za rogi. Bez sensu umieszczać ją w standardowej placówce tylko po to, żeby po kilku dniach czy tygodniach przenosić ją gdzie indziej. – Jasne – przyznałam, czując znajomy przypływ adrenaliny, który zawsze towarzyszył perspektywie opieki nad nowym dzieckiem. – Ale mam nadzieję, John, że się nie przeliczycie. Nie jesteśmy psychiatrami… – Wiem. To oczywiste. Z miejsca zajmiemy się oceną sytuacji. Najprawdopodobniej jak najszybciej trzeba będzie zorganizować jej psychologa. Ale wiem, że wy możecie dać temu dziecku coś ekstra, pewną stabilizację, której na pewno bardzo teraz potrzebuje. – Chciałabym w to wierzyć. Na pewno zrobimy, co w naszej mocy. To kiedy chcesz zorganizować spotkanie? Podaj tylko termin. – No właśnie – powiedział John. Znałam to jego „no właśnie”. – W tym właśnie problem. Tak się zastanawiałem, czy nie moglibyśmy tego pominąć. – Ahaaa… – Bo musimy przekazać wam dziecko natychmiast. – Ahaaa… – powtórzyłam, ciekawa, co jeszcze pominiemy. Zapewne nie tylko pierwsze spotkanie, ale też wizytę zapoznawczą, dzięki której obie strony mają się upewnić, że chcą kontynuować wspólnie cały proces. Byłam prawie pewna, że tak to się potoczy, bo dobrze znałam Johna. I nie zawiodłam się.
– Mieliśmy nadzieję, że od razu weźmiecie ją do siebie. To znaczy, jeśli się zgodzicie… – zakończył przepraszającym tonem. – Zgadzacie się? Wiem, że proszę o wiele. Uśmiechnęłam się pod nosem, bo uwielbiałam te jego uprzejmości. Bo jak się nad tym zastanowić, to wcale nie prosił o wiele. Na tym polegała nasza praca, a poza tym nie przypominałam sobie, by kiedykolwiek wcześniej wszystko odbyło się w stu procentach zgodnie z procedurą. No i co z tego? Procedura to nudziarstwo. – Oczywiście, że się zgadzamy – zapewniłam. – Przynajmniej ja, ale Mike na pewno też, tylko muszę do niego zadzwonić. Prawdę mówiąc, nawet się ucieszy, bo będę miała czym się zająć i przestanę w kółko wymyślać, co by tu jeszcze zmienić w naszym domu, w którym przecież niczego nie brakuje. John parsknął śmiechem. – To znaczy, że tak właściwie wyświadczam mu przysługę, tak? No dobrze, w takim razie pomyślmy… Możemy być u was za jakąś godzinkę? Zgodziłam się i natychmiast przełączyłam się na inny tryb myślenia. Na dworze słońce porzucało właśnie kolejny szary lutowy dzień, ale nagle przestałam to w ogóle zauważać. Rozłączyłam się i połączyłam na nowo, tym razem z Mikiem. Nie mogłam się doczekać, aż wróci do domu. Wreszcie wkroczyliśmy w nowy rok.
Rozdział 2 M ike wrócił akurat na czas, żebyśmy zdążyli wyskoczyć do supermarketu uzupełnić
zapasy przed przyjazdem Johna i naszego nowego gościa. Na fali noworocznych postanowień nie miałam w domu nic słodkiego, bo dwa ostatnie świąteczne ciasteczka, które ostały się w puszce, zostały dzień wcześniej pożarte przez Jacksona i Riley. Musieliśmy się spieszyć, ale chciałam to załatwić, bo nie miałam pojęcia, jak rozwinie się sytuacja po przyjeździe Abigail; chciałam móc skupić się wyłącznie na niej. Po drodze przekazałam Mike’owi to, co sama wiedziałam. – Makabra – podsumował, parkując samochód. – Człowiek zaczyna doceniać to, co ma, prawda? – Pokiwałam głową. – Ale z naszego punktu widzenia nie mogło chyba ułożyć się lepiej. Bo wygląda na to, że ta mała będzie przeciwieństwem Spencera. Pewnie miał rację. Nasz ostatni podopieczny całkowicie nas zajechał, by tak się wyrazić. Do tego stopnia, że z zapartym tchem czekaliśmy, aż zostaniemy odwołani z posterunku, co nastąpiło dwa tygodnie temu. Do tego czasu musieliśmy być w ciągłej gotowości i nie wolno nam było brać kolejnego dziecka, na wypadek gdyby nowa sytuacja rodzinna Spencera – mieszkanie z mamą i ciotką, ale bez tatusia – jednak nie wypaliła. Spencer stał się nam bardzo bliski i bardzo mnie interesowało, jak sobie radzi, ale z drugiej strony cieszyłam się na myśl o odmianie w postaci cichej, grzecznej dziewczynki. Przerażonej i zagubionej, co nie powinno dziwić w tych okolicznościach, ale stawiającej przed nami zupełnie inne wyzwania. Wzięłam koszyk i zaczęłam układać w głowie listę zakupów: produktów, które powinny smakować Abigail. Mike – metr dziewięćdziesiąt kontra mój metr pięćdziesiąt pięć – podawał mi rzeczy, do których sama nie mogłam dosięgnąć. Oczywiście zwykle podczas zakupów nie trzeba było bawić się w aż taką zgadywankę. Standardowa procedura – a wraz z nią dwa ważne spotkania, których zostaliśmy pozbawieni – obejmowała krótki kwestionariusz. Przygotowaliśmy go dla dzieci, aby mogły nam powiedzieć, co lubią, a czego nie. Między innymi w ten sposób mogliśmy pomóc im w tym niewątpliwie stresującym i trudnym momencie życia. W sytuacji, gdy wszystko się zmieniało, dziecko czerpało niejaką pociechę ze świadomości, że pewne rzeczy pozostają bez zmian – ulubione słodycze, potrawy czy możliwość obejrzenia ukochanego programu telewizyjnego. Dla przerażonego dziecka takie rzeczy miewają ogromne znaczenie. Jednak w przypadku Abigail poruszaliśmy się trochę po omacku, więc kierowałam się własnym wyczuciem i brałam to, co podpowiadała mi intuicja, Mike natomiast nosił za mną coraz cięższy koszyk.
– Przynajmniej mamy trochę zabawek, które nadają się dla dziewczynki – powiedziałam, przypominając sobie naszą ostatnią małą podopieczną, Olivię, która zjawiła się u nas skrajnie zaniedbana, nie mając niczego prócz jednej brudnej, łysawej lalki. Wybrałam się wtedy na prawdziwe polowanie do sklepów z używanymi rzeczami i wciąż jeszcze miałam sporo pluszaków i ubranek dla lalek, choć w wieku dziewięciu lat Abigail była już być może trochę za duża na ogromną zabawkową kuchnię z plastiku – jak dotąd moje najwspanialsze znalezisko. Mike zmarszczył brwi. – Wydaje mi się, kochanie, że nie w głowie jej teraz zabawa – zauważył. – Przynajmniej na razie. Biedna mała. Pewnie jest załamana. Miał oczywiście rację. Sprawy potoczyły się wyjątkowo przykrym i nietypowym torem dla każdego z nas. Dlatego wszystko w swoim czasie. Zapłaciliśmy szybko za zakupy i pojechaliśmy do domu. Ledwo zdążyliśmy pochować rzeczy do szafek i nastawić wodę, gdy przed dom zajechał samochód Johna. Podobało mi się, że nowy dom otwiera mi okno na świat. Kuchnia znajdowała się od frontu, a ponieważ to właśnie w niej spędzałam większość czasu, wreszcie mogłam spełnić swoje potajemne pragnienie i wcielić się w rolę „wścibskiej sąsiadki”. Podobało mi się też, że ogródek przed domem jest malutki, a na dodatek wysypany w całości żwirkiem, więc nie musiałam nic przy nim robić. Kolejny plus był taki, że po drugiej stronie mało ruchliwej ulicy znajdował się duży trawnik z placem zabaw. To wystarczyło, by uciszyć wszelkie wyrzuty sumienia, jakie mogłaby we mnie wzbudzać kwestia mojego niewielkiego, ale ślicznie utrzymanego ogródka; poza tym mieliśmy dość duży ogród z tyłu, który chciałam przystosować do zabawy dla dzieci, zarówno z myślą o moich wnukach, jak i przyszłych podopiecznych. Abigail szła skulona między Johnem i pracownicą socjalną. Ciągle w swoim zielonoczarnym mundurku, po otworzeniu drzwi zerknęła szybko na mnie i Mike’a. Była ładną dziewczynką, szczupłą i drobną; długie włosy miała związane w dwie kitki porządnie związane zielonymi wstążkami. Miała przerażoną minę. Oczywiście przywykłam już do powitań z zestresowanymi dziećmi. Dla dziecka nie ma chyba nic bardziej oszałamiającego i dezorientującego niż konieczność zamieszkania z kimś zupełnie obcym. Ale większość dzieci trafiających do rodzin zastępczych przechodzi przez starannie zaplanowaną procedurę, która nawet jeśli z natury rzeczy dość pospieszna, oznacza, że z chwilą przeprowadzki do tymczasowego domu dziecko zdąży go przynajmniej wcześniej zobaczyć. Biedna Abby nie miała za sobą takiego wstępu. Jej życie legło w gruzach w ciągu niecałego dnia. Poszła rano do szkoły przekonana, że wróci potem normalnie do domu, a tymczasem po lekcjach odebrał ją ktoś obcy i powiedział, że mama jest w szpitalu i że będzie musiała w związku z tym spać dziś gdzie indziej. Byłam przyzwyczajona do
dzieciaków, w których domach nie działo się dobrze, ale wciąż nie mogłam pojąć, jakim cudem ta urocza dziewczynka zupełnie nie ma gdzie się podziać. W przypadku moich dzieci to by było nie do pomyślenia. W jej wieku Riley miała grupkę koleżanek, u których zostawała czasem na noc, a ja znałam się z większością ich mam. Każda z nich natychmiast zareagowałaby w tego rodzaju sytuacji, tak samo jak ja zareagowałabym, gdyby coś takiego przytrafiło się im. Oczywiście pomyślałam też o Kieronie i o tym, jak by sobie poradził w obliczu takich wydarzeń. Był już dorosły – miał dwadzieścia dwa lata – ale cierpiał na zespół Aspergera, łagodną formę autyzmu. Funkcjonował normalnie, skończył studia i był samodzielny, ale zmiana – każdego rodzaju – oznaczała dla niego potworny stres. U kogoś takiego jak on analogiczne zajście wywołałoby poważną traumę. Wielokrotnie dziękowałam Bogu za sieć przyjaciół i krewnych, którzy dobrze znali jego potrzeby i dziwactwa i zawsze potrafili go odstresować. Jak bym sobie w ogóle bez nich poradziła przez wszystkie te lata? Ale ta biedna mała nie miała absolutnie nikogo. Pracownica socjalna rozmawiała już na ten temat zarówno z Abby, jak i z jej mamą, wychodząc ze słusznego założenia, że jeśli nie uda się odszukać żadnych krewnych, to najlepiej zostawić dziewczynkę na noc u jakiejś bliskiej koleżanki. Ale nie, wyglądało na to, że to dziecko faktycznie nie miało dokąd iść. Niewiarygodne. I co sobie właściwie myślała, wiedząc, że zupełnie obcy ludzie decydują o jej przyszłości i jakby tego było mało – że musi na dodatek zamieszkać z nieznajomymi? Miałam tylko nadzieję, że dalekosiężne konsekwencje tego, co się stało, jeszcze w pełni do niej nie dotarły. Osobiście uważałam, że w najbliższym czasie powinna skupić się jak najbardziej na teraźniejszości. Dziewczynka weszła z wahaniem do domu, a ja uśmiechnęłam się do niej jak najserdeczniej. Zaciskała dłonie na ramiączkach plecaka tak mocno, że zbielały jej kłykcie. Uśmiechnęłam się na widok logo Glee na plecaku, uzupełnione o zdjęcie rozśpiewanej i roztańczonej obsady. Od razu pomyślałam, że jeśli Abby lubi popularne seriale o szkolnych artystach i wszystkie związane z nimi gadżety, to powinna złapać świetny kontakt z Lauren, dziewczyną Kierona, która studiowała w szkole aktorskiej. Często ściągałam ją do pomocy przy naszych podopiecznych, którzy mogli podzielać jej zainteresowania. Rozpoznałam też logo podstawówki na bluzie Abby. Stanholme Primary, choć nie najbliższa, była jedną z najlepszych szkół w okolicy, a jej uczniowie kontynuowali naukę w dużym ogólniaku, w którym kiedyś pracowałam; znałam kilku nauczycieli z tej podstawówki. Zawsze dobrze mieć tego rodzaju powiązania. Dawało mi to jakąś przewagę przynajmniej pod tym względem. – No i jest. Oto nasza Abigail! – powiedział John z trochę sztuczną wesołością. Twarz miał równie zmęczoną, jak wcześniej głos przez telefon. Zaprosiłam całą trójkę do
jadalni, a Mike zebrał zamówienia na gorące napoje. Co prawda nie musiał daleko chodzić, żeby je przygotować; podobnie jak w naszym poprzednim domu tu też kuchnia i jadalnia tworzyły jedno pomieszczenie, przedzielone tylko dużym sklepionym przejściem. Kolejne idealne rozwiązanie, pozwalające mieć dzieciaki na oku. Teraz oczywiście moje oczy były skierowane wyłącznie na Abigail. Prawie nic nie mówiła – wyraziła tylko mruknięciem ochotę na gorącą czekoladę – i wyglądała na kompletnie zagubioną; jakby mogła w każdej chwili wybuchnąć płaczem lub salwować się ucieczką. I znów nie bardzo się to pokrywało z naszymi wcześniejszymi doświadczeniami. My byliśmy obcy – podobnie jak John – ale do tej pory z chwilą przybycia do nas wszystkich naszych podopiecznych łączyła już jakaś więź, nawet jeśli niezbyt zażyła, z przydzielonymi im pracownikami socjalnymi. Dzieciaki lgnęły w związku z tym do nich zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie. Ale w tym wypadku wyraźnie tego brakowało. Za Johnem weszła Bridget Conley, wysoka kobieta, na oko tuż po czterdziestce. Robiła miłe wrażenie, może odrobinę zbyt chłodne, ale od razu było widać, że ona i Abigail dopiero co się poznały. Domyśliłabym się tego, nawet gdybym wcześniej tego nie wiedziała. Nikt nie był temu winny – ostatecznie wszystko rozegrało się w ciągu jednego dnia – ale i tak uznałam, że to wielka szkoda, iż nie udało im się złapać jakiegoś kontaktu. Bridget (której twarz wydawała się znajoma, ale nic poza tym) wyglądała serdecznie i ujmująco, ale jednocześnie tak, jakby wracała z ważnego spotkania, na które musiała włożyć coś eleganckiego. Ubiór pracowników socjalnych odpowiadał zwykle charakterowi wykonywanej przez nich pracy – z tego, co zaobserwowałam, zwykle składało się na niego coś wygodnego i na luzie – natomiast Bridget w swoimi idealnie odprasowanym stroju i butach na obcasach przypominała raczej dyrektorkę szkoły albo polityka. I miałam rację. – Przepraszam – zaczęła, grzebiąc w torbie z laptopem. – Obawiam się, że nie znam szczegółów sprawy. – Skrzywiła się. – Byłam w sądzie z moją szefową i jej przełożonym. Stąd ta garsonka i obcasy. – Uśmiechnęła się, jakby z zakłopotaniem. – Dlaczego takie rzeczy tak mnie irytują? Można by pomyśleć, że po dwudziestu latach w zawodzie nie będę się aż tak przejmować strojeniem dla jakichś urzędasów, prawda? – Roześmiała się, wzbudzając moją natychmiastową sympatię. Pomyślałam, że jesteśmy do siebie bardzo podobne. John wyciągnął z torby nieodzowną szarą teczkę z bardzo skąpą dokumentacją, bo pewnie więcej nie udało mu się do tej pory zebrać. Cała ta biurokracja nagle mnie natchnęła. Mike pobrzękiwał filiżankami i łyżeczkami, ja natomiast spojrzałam na Johna.
– Wiesz co – odezwałam się do niego. – Może zrobicie sobie małą przerwę i napijecie się w spokoju herbaty? Wszyscy macie za sobą długi i ciężki dzień. – Odwróciłam się do Abigail. – A my przejdziemy się we dwie po moim pięknym nowym ogrodzie, co? Niedawno się przeprowadziliśmy i bardzo mi się tu podoba. A zaraz zacznie się ściemniać… – Wyciągnęłam rękę. To był strzał w dziesiątkę. Widząc podaną jej dłoń, Abigail złapała ją z wdzięcznością i – dając się w końcu namówić na zdjęcie plecaka – wyszła ze mną z jadalni. Wyglądała tak, jakby się topiła i rozpaczliwie usiłowała złapać koło ratunkowe; jakby próbowała wydobyć się z surrealistycznej kipieli, w której nagle się znalazła, choć nie rozumiała dlaczego. Poszłyśmy do salonu, gdzie otworzyłam przeszklone drzwi wychodzące na ogród. – I co o tym myślisz? – spytałam. Jej spojrzenie powędrowało dokładnie tam, gdzie chciałam – do olbrzymiej trampoliny stojącej w rogu. Odziedziczyliśmy ją – jak najbardziej dosłownie – po poprzednich właścicielach, którzy wyjechali za granicę i nie mieli czasu jej rozmontować i sprzedać. Zostawili ją więc po prostu dla swoich następców, ku wielkiej radości Leviego i Jacksona. – Duża, prawda? – dodałam i uśmiechnęłam się do Abby. Dziewczynka odpowiedziała grzecznie uśmiechem i wyszła ze mną do ogrodu. – Mam dwóch wnuczków, wiesz? Levi ma trzy latka, a Jackson prawie roczek. Jeśli będziesz chciała, to jak przyjadą do nas się bawić, możesz pokazać im, jak się na tym skacze. Abigail, która dalej ściskała mnie za rękę, zamyśliła się. – Będę chciała – oznajmiła z niemal bolesną powagą. – Ale proszę pani… Chyba musi pani najpierw założyć siatkę. Widziałam takie trampoliny w telewizji i trzeba założyć siatkę dla malutkich dzieci. Kochana mała, pomyślałam, wzruszona powagą w jej głosie. – Wiesz co? – stwierdziłam. – Masz rację. W ogóle nie przyszło mi to do głowy. Będę musiała pomówić o tym z Mikiem. Słuszna uwaga. A tak w ogóle to wolisz, żeby mówić do ciebie Abigail czy Abby? Znów wyglądała tak, jakby przed udzieleniem odpowiedzi musiała się porządnie zastanowić. – Mamusia mówi na mnie Abby, więc chyba tak wolę. Ale nauczycielki nazywają mnie Abigail, więc chyba tak też może być. Jak pani woli. Spojrzała znów na mnie i zdobyła się na jeszcze jeden słaby uśmiech. – W takim razie dla mnie sprawa jest prosta – oświadczyłam. – Jesteś Abby. Abigail nie wiedziała, co ma dalej powiedzieć lub zrobić, więc ucieszyła się chyba, gdy zaczęłam pokazywać jej ogród, przejmując na siebie ciężar rozmowy. Nie było sensu
oczekiwać, że się teraz przede mną otworzy. Pewnie została już zasypana pytaniami w drodze do szpitala. I na pewno myślami wciąż w nim była, przy swojej biednej mamie. Tak bardzo jej współczułam. Musiała czuć się tak, jakby została uprowadzona przez kosmitów i w pewnym sensie tak właśnie się stało. Uznałam, że dobrze by jej zrobiło, gdyby oderwała się teraz trochę myślami od natłoku przerażających obrazów w jej głowie. – A ja jestem Casey, okej? – powiedziałam. – Nie żadna pani. A Mike, ten wysoki pan, którego właśnie poznałaś, to mój mąż. Opiekujemy się dziećmi, które z różnych powodów nie mogą przez jakiś czas mieszkać u siebie w domu. Czy John wyjaśnił ci to wszystko? Powiedział, dlaczego tu jesteś? Abigail pokiwała głową. Zaczęło się ściemniać. Podeszłyśmy do ławki na tarasie. Była zimna, ale sucha, bo częściowo osłaniała ją przybudówka z włókna szklanego. Tylko to mnie tu rozczarowało: nędzna namiastka wspaniałego ogrodu zimowego, który mieliśmy w poprzednim domu. Ale przynajmniej spełniała swoją funkcję. Poza tym rozwiązanie było tymczasowe. Mike jeszcze o tym nie wiedział, ale zamierzałam odczekać kilka miesięcy, a potem zacząć bez litości wiercić mu dziurę w brzuchu o nowy ogród zimowy. Usiadłam i poklepałam miejsce obok siebie. Abby przysiadła posłusznie, w końcu puszczając moją rękę. – A więc tak właśnie zrobimy – ciągnęłam. – Zaopiekujemy się tobą. O nic się nie martw, dobrze? W pierwszej kolejności załatwimy wszystko tak, żebyś mogła jak najszybciej znów zobaczyć się z mamą… – Dzisiaj? – spytała nieśmiało. – Muszę sprawdzić, czy wszystko u niej dobrze. Pokręciłam głową. – Nie, dzisiaj raczej nie – zaprzeczyłam łagodnie. – Ale na pewno jeszcze w tym tygodniu. Jeśli nie jutro, to pojutrze. Po szkole. Dopilnujemy tego, nic się nie bój. Załatwimy to z Johnem i Bridget, zanim wyjdą. A mamie nic nie będzie, zobaczysz. Znajduje się w dobrych rękach. Zatroszczą się o nią w szpitalu, tak samo jak my zatroszczymy się o ciebie. To co z tą czekoladą i ciastkami? Wszyscy na pewno się zastanawiają, gdzie się podziewamy, co? Odwróciłam się, chcąc dobrze się jej przyjrzeć. Dzienne światło już wcześniej ujawniło lśniący ślad na policzkach w miejscu, w którym bezgłośnie spływały łzy. Instynkt podpowiadał mi, żeby ją przytulić, podobnie jak wcześniej kazał mi podać jej rękę. Dla mnie i dla większości ludzi było to równie naturalne jak oddychanie. Ale w przypadku dzieci, które trafiają do opieki społecznej – zwłaszcza głęboko poranionych emocjonalnie, a z takimi mieliśmy głównie kontakt – to często ostatnie, czego pragną czy potrzebują. Pozbawione zdrowych relacji międzyludzkich, czasem aż za dobrze znając te niezdrowe, zupełnie nie potrafią zrozumieć ludzi, którzy z całego serca chcą im pomóc, ani tym bardziej pozwolić im na kontakt fizyczny. Ale tu sytuacja była inna.
To była zwykła, darzona najwyraźniej wielką miłością dziewczynka, która chciała tylko wrócić do ukochanej mamy. Przytuliłam ją, a ona zaniosła się niepohamowanym płaczem; uznałam, że to może nawet i dobrze, bo trochę jej ulży. Miejmy nadzieję, że wkrótce znajdzie się jakieś rozwiązanie problemu opieki nad jej mamą i że Abby będzie mogła wrócić do tej namiastki normalności i resztki dzieciństwa, która jeszcze jej pozostała. W tym momencie nie miałam powodów przypuszczać, że może być inaczej. O święta naiwności. Przecież życie nigdy nie bywa tak proste.
Rozdział 3 P łacz i przytulanie chyba podziałały, bo gdy wróciłyśmy do jadalni, Abby zdążyła się
uspokoić. Usiadła do ciastka i letniej już czekolady, której nie pozwoliła Mike’owi podgrzać w mikrofalówce. – Tak lepiej nie podgrzewać, bo to niezdrowe – powiedziała cichutko i zaplotła palce wokół kubka. – To by chyba było tyle – podsumował John, gdy potwierdził już szczegóły odwiedzin w szpitalu i zapewnił Abby, że niedługo będzie mogła znów zobaczyć się z mamą. – Poza tym wydaje mi się, że pora do łóżka, co? – Spojrzał na Abby, która wpatrywała się w swój pusty kubek takim wzrokiem, jakby mógł jej wyjaśnić, jakim cudem się tu znalazła. Spojrzała na Johna tak, jakby słowo „łóżko” sprawiło jej fizyczny ból. Byłam pewna, że marzyła tylko o tym, by znaleźć się we własnym. Bridget zaczęła się żegnać, a my spojrzeliśmy po sobie z Mikiem. Atmosfera zrobiła się ponura, bo Bridget zaznaczyła, co prawda bardzo delikatnie, że przynajmniej na razie Abby będzie mogła odwiedzać mamę tylko dwa razy w tygodniu. Choć rozumiałam powody takiej decyzji – codzienne wizyty byłyby niepraktyczne (szpital znajdował się dość daleko), a poza tym mogłyby spowolnić proces adaptacji – ze względu na Abby było mi naprawdę przykro. Chodziło w końcu o jej mamę, którą widywała co dzień przez całe swoje życie. Nic dziwnego, że wyglądała na zrozpaczoną. A na dodatek – jakby po to, żeby uświadomić sobie w pełni wymiar nagłej tragedii – miała zostać w domu zupełnie obcych ludzi. My oczywiście zdążyliśmy już do tego przywyknąć – do tego, że zjawiały się u nas dzieci, które praktycznie nas nie znały – ale dla Abby byliśmy zupełnie obcy. Nie odbyła się żadna wizyta zapoznawcza; nie miała żadnej szansy oswoić się z sytuacją. Musiałam wciąż na nowo sobie przypominać, że to dziecko zobaczyło nas po raz pierwszy niecałą godzinę temu. Powtarzałam sobie co prawda, że podczas II wojny światowej tysiące dzieci znajdowały się w podobnej sytuacji, łącznie z moimi rodzicami i rodzicami Mike’a. Ale od tego czasu wiele się zmieniło i wiedziałam, że w żaden sposób nie pocieszy to tego przerażonego dziecka. Wstałam i podeszłam do Abby. – Pomyślałam, że zanim pójdziesz spać, moglibyśmy usiąść jeszcze razem na chwilę – zaproponowałam, kładąc jej ręce na ramionach i nachylając się nad nią. – Oczywiście najpierw obejrzymy twój pokój, rozpakujemy cię i zjemy kolację. Możemy też zajrzeć do mojego pudła z różnościami. Bo mam taki pomysł. Pomyślałam sobie, że fajnie by było zacząć prowadzić pamiętnik. A może nawet album, do którego mogłybyśmy wklejać różne zdjęcia i pamiątki, żeby mamusia wiedziała, co u nas robisz. Dobry
pomysł? Na pewno jej się spodoba, jak myślisz? Abby po raz kolejny zbielały kłykcie od zaciskania palców, tym razem wokół kubka. Zauważyłam, że znów znajduje się na skraju łez, bo John i Bridget wychodzili. Choć nie miała jeszcze czasu nawiązać bliższej więzi z Bridget, to i tak jej twarz była najbardziej znajoma. A Bridget doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Nie była głupia. Wiedziała, że gdyby zaczęła rozczulać się teraz nad Abby, dziewczynka całkiem by się rozkleiła. Jak każdy pracownik socjalny miała zapewne w swoim dorobku sporo sytuacji, w których dziecko chwytało się jej rozpaczliwie ze wszystkich sił. – Świetny pomysł! – rzuciła wesoło. Założyła kurtkę i wsunęła nieduży plik kartek do koszulki. – Jak znów tu przyjdę… – Spojrzała na mnie. – A przyjdę… zobaczmy… za dwa tygodnie, opowiesz mi o wszystkim, co robiłaś z Mikiem i Casey, co? O wszystkich swoich przygodach. Dobrze? Biedna Bridget. Abby była absolutnie przerażona jej słowami. I nic dziwnego. W ciągu jednego dnia miała już za sobą tyle „przygód”, że pewnie w jej odczuciu każda kolejna oznaczała o jedną za dużo. Abby przyjechała do nas z małą, starannie spakowaną walizką, zabraną z domu po tym, jak dyżurny pracownik socjalny odebrał ją ze szkoły. Machina została już wtedy puszczona w ruch i John szukał na szybko opiekunów dla Abby – to znaczy nas. Pod tym względem opieka społeczna chodziła jak szwajcarski zegarek, choć z perspektywy Abby to wszystko musiało być przerażające. Siedziałam na łóżku i patrzyłam, jak mała pieczołowicie wyciąga rzeczy z walizki. Wcześniej powysuwała szuflady w komodzie. Walizka była pełna. Znajdował się w niej zapasowy mundurek szkolny, nieduży stosik porządnie poskładanych ubrań, piżama, skarpetki, majtki, różowa szczoteczka do zębów i lalka. Widząc, jak Abby metodycznie wyjmuje ubrania, zaczęłam się zastanawiać, kto ją spakował, po czym zaśmiałam się z własnej głupoty. Sama się spakowała, bo kto niby miał to zrobić? Przecież przywykła do samodzielności. Pilnowałam się, żeby nie narzucać się z pomocą; Abby robiła wszystko w ściśle określony sposób, a potem wszystko jeszcze raz sprawdzała: wkładała skarpetki do szuflady, zamykała ją, po czym znów dla pewności wysuwała i dopiero potem przechodziła do kolejnego zadania, które wykonywała dokładnie w ten sam sposób. Wyglądało to dziwnie, ale uznałam, że nie będę się wtrącać, bo tylko bardziej ją tym zestresuję. – Śliczna lalka – odezwałam się więc zamiast tego, gdy Abby wyciągnęła ostatnie dwie rzeczy: starannie poskładane ubranka dla lalki. Sama lalka – duża, o jasnych, falistych włosach, podobnych do włosów Abby – była przebrana za syrenkę. Pozostałe dość wyszukane stroje też były dla syrenki; jeden zdobiły różowe piórka, a drugi niebieskie cekiny. Widać było, że to ukochana lalka Abby i że dziewczynka bardzo o nią dba.
Zabawka była o niebo lepsza od byle jakich rzeczy, z którymi zjawiała się większość naszych podopiecznych. Abby oparła ją o poduszkę i wygładziła jej włosy. – Ma na imię Ariel – poinformowała. – Tak, Ariel? – Dzień dobry, Ariel – przywitałam się. – Miło cię poznać. Oj, ale która to godzina? Zrobiło się późno. – Wstałam i zasunęłam różowo-fioletowe zasłonki z nadrukiem motylków i pstryknęłam lampkę w podobnym kolorze. Kupiłam je okazyjnie na eBayu – moim ulubionym miejscu zakupów w ostatnim czasie. Które znacząco wspomogło realizację moich pomysłów dekoratorskich w pokojach dla dzieciaków. Sypialnia wyglądała przynajmniej miło i przytulnie. – Pora kolacji dawno minęła – dodałam. – Mike pewnie umiera z głodu. A ty? Biedny Mike, pomyślałam, zastanawiając się, czy przypadkiem nie grzebie teraz w szafkach w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Zostawiłam go na dole przy zmywaniu. Ale Abby pokręciła tylko głową. – Nie jestem głodna. Wcale – stwierdziła. – Jedliśmy w szpitalu. Jeśli mogę, wolałabym nic nie jeść. – Nie ma sprawy – zgodziłam się, mając w pamięci gorącą czekoladę. Abby zostawiła ciastko, ale już sama czekolada na mleku była dość sycąca. Poza tym było po siódmej. Zawsze mogę dać jej później kanapkę, jeśli wyrazi taką chęć. Powiedziałam jej o tym. – No dobrze, daj mi to – poprosiłam, wskazując na opróżnioną walizkę. – Położę ją na szafie. – Ale mamusia dostanie kolację? – spytała niespokojnie Abby. Położyła piżamę na poduszce obok lalki i wygładziła starannie kołdrę w miejscu, w którym zmarszczyła się pod walizką. – Gdzie? W szpitalu? No pewnie. – Nie zapomną o niej? Pokręciłam głową. – Czemu by mieli o niej zapomnieć? Abby nie wyglądała na przekonaną. – Bo jeśli akurat śpi, to mogą zapomnieć. Mama potrzebuje dużo snu. A jeśli będzie spała, to może się zdarzyć, że ją pominą, prawda? – Mówiąc, obgryzała skórki przy paznokciach; chciałam odruchowo odsunąć jej delikatnie ręce od buzi, ale się powstrzymałam. Uznałam, że to rozmowa na później. Jako dziecko Kieron wiecznie obgryzał paznokcie i nawet teraz jeszcze czasem mu się to zdarzało. Przy jego aspergerze był to dla nas ważny sygnał. Obgryzanie skórek do krwi oznaczało, że nawet jeśli z pozoru wszystko wydawało się okej, to tak naprawdę coś się działo. – Skarbie – zaczęłam. – Naprawdę nie musisz się o nic martwić. Szpitale mają specjalny system karmienia pacjentów. Przynoszą jedzenie i jeśli ktoś śpi, to zawsze sobie zapisują, żeby przyjść później jeszcze raz.
– Ale co, jeśli tak nie zrobią? Bo przecież może się tak zdarzyć. Mogą zapomnieć. Pacjentów jest dużo. – Nie zapomną – zawyrokowałam. – Słowo honoru. Regularnie zaglądają do każdego pacjenta. W pobliżu zawsze jest pielęgniarka. – Otworzyłam szerzej drzwi do pokoju. – To co? Idziemy na dół sprawdzić, co jest w moim pudle? Pomyślałam, że mogłybyśmy też poszukać w Internecie jakichś zdjęć do wydrukowania. Na okładce mogłabyś na przykład umieścić zdjęcie aktorów z Glee. Abby pokiwała głową, trochę uspokojona, i uśmiechnęła się słabo. Miałam nadzieję, że uśmiech ten oznacza choć cień zainteresowania. – Dobrze – zgodziła się, gdy zaczęłam wychodzić z pokoju. Zanim jednak za mną poszła, wróciła do łóżka i wyłączyła lampkę. A przy drzwiach pstryknęła też górne światło. Przy schodach natomiast zgasiła światło na korytarzu. Potem jednak znów je zapaliła, jakby nie mogła się zdecydować, co zrobić, po czym znów zgasiła. – Spokojnie możesz zostawić – oznajmiłam, gdy na nowo otoczyła nas ciemność. – Zwykle gasimy tu światło dopiero, jak idziemy spać. Abby odwróciła się do mnie z niedowierzaniem. – A rachunki? – spytała zdumiona. Wyglądało na to, że niepokój o rachunki, jak również o rozkład wszystkich zajęć, od prania po zażywanie lekarstw, pochłaniał większość czasu tej dziewczynki. Po pół godzinie wybierania materiałów potrzebnych do albumu zaproponowałam, żeby poszła na górę przebrać się w piżamę, to przed pójściem spać pooglądamy wspólnie telewizję. Pożegnaliśmy się już z myślą o normalnej kolacji, a Mike zadowolił się chwilowo kilkoma ciastkami. Stwierdziliśmy, że skoro Abby nie ma na nic ochoty, zamówimy coś później z dostawą do domu. Zwykle nie robiliśmy takich rzeczy w środku tygodnia, ale to nie był zwykły dzień. Abby wróciła na dół i postanowiliśmy spróbować dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Nie było sensu wprowadzać indywidualnego programu zmiany zachowania, póki nie poznamy lepiej osóbki, do której miał zostać dostosowany, a także zachowań, które w pierwszej kolejności wymagały zmiany. Wkrótce stało się jasne – zgodnie z ostrzeżeniami Johna – że niezależnie od tego, co w zachowaniu Abby zaniepokoiło opiekę społeczną, było to wynikiem życia poświęconego opiece nad matką. – W co najbardziej lubisz się bawić z koleżankami? – zapytał Mike, gdy rozsiedliśmy się już w salonie. Abby bez zastanowienia zajęła nowy duży rozkładany fotel stojący przy kominku. Była to ekstrawagancja, na którą pozwoliliśmy sobie z okazji przeprowadzki, i Mike zdążył już go sobie zaanektować – ale tym razem musiał usiąść ze mną na kanapie. Oczywiście często tak robił, ale i tak mnie to rozbawiło. Po długim
dniu pracy nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż naciśnięcie przycisku uruchamiającego wysuwanie podnóżka. Zwykle padały przy tym słowa: – W sam raz dla króla! Ale wiedziałam, że kochany Mike nie weźmie małej za złe zajęcia ulubionego miejsca. Zaraz miał się zacząć program przyrodniczy Davida Attenborough, który bardzo chcieliśmy obejrzeć. Abby też wyraziła nim zainteresowanie. Wyjaśniła, że jej mama uwielbiała serię o zwierzętach morskich; „gdy jeszcze cokolwiek widziała” – uzupełniła ze smutkiem dziewczynka. Odwróciła się teraz do Mike’a. – Nie mam zbyt dużo koleżanek – powiedziała, nawijając sobie włosy na palec. – Nie mam czasu. Mike uniósł brwi. – Jak to? Nie masz żadnej koleżanki? – spytał z udawanym niedowierzaniem. – Ani jednej? Żadnej psiapsiółki? Abby pokręciła głową. – Właściwie to nie – powtórzyła i wzruszyła ramionami. Przyglądałam się jej uważnie, ale najwyraźniej w ogóle się tym nie przejmowała; stwierdzała tylko fakt. – Niepotrzebne mi koleżanki – dodała cicho. – Mam mamusię. – I mnóstwo na głowie, z tego co mówisz – rzuciłam szybko, nie chcąc, żeby znów się zdenerwowała. Ale było już za późno. Zaczęła jeszcze szybciej nawijać włosy na palec, choć chyba w ogóle nie zdawała sobie sprawy z tego, że to robi. – O, zobacz! Zaczyna się – rzuciłam, ciesząc się, że mogę odwrócić czymś jej uwagę. – Czekaliśmy na ten program cały tydzień. Program był bardzo ciekawy, tyle że nie mogłam się w pełni na nim skupić, bo ciągle zerkałam na Abby, która – choć wpatrzona w telewizor – była jak w transie i dalej bawiła się włosami. Zauważyłam, że nie bawi się już całym puklem, tylko pojedynczymi włoskami, które rozdziela obiema rękami, owija wokół palca wskazującego jak nitkę na ołówek, a potem jednym szarpnięciem wyrywa z głowy. A potem powtarzała wszystko od początku, włosek za włoskiem – właściwie bez żadnej przerwy. Łapała włosek, nawijała powoli jak na szpulkę i ciach – wyrywała, odwijała z palca i odkładała na bok. Nawet z odległości kilku kroków widziałam, że na oparciu fotela rośnie niewielki stosik włosów. I choć miałam niemałe doświadczenie z mocno zaburzonymi dzieciakami, wiedziałam, że zachowanie Abby jest wyjątkowe. John wspominał coś o tikach, ale z czymś takim nigdy dotąd się nie spotkałam. Stwierdziłam, że koniecznie muszę poczytać na ten temat, żeby się dowiedzieć, o co właściwie może chodzić. I musiałam też koniecznie pamiętać o kanapce.
Rozdział 4 J ohn zadzwonił zgodnie z obietnicą o dziewiątej, żeby się dowiedzieć, jak poszło. Ale
właściwie to on miał więcej do powiedzenia, bo właśnie wrócił do biura z wizyty w domu Abby. Przy założeniu, że mama dziewczynki pozostanie w szpitalu, w ciągu kilku dni miała jej zostać przydzielona grupa wsparcia odpowiedzialna za pomoc w sprawach domowych, ale tymczasem rola ta przypadła Bridget. John pojechał więc z samego rana się z nią spotkać. Mama Abby – Sarah – martwiła się, że dom stoi pusty, i poprosiła Bridget, żeby pojechała sprawdzić, czy wszystko w porządku. Żeby upewniła się, że ogrzewanie jest wyłączone, a okna szczelnie zamknięte, i żeby zabrała trochę rzeczy dla Abby: podręczniki, buty, ciepłą kurtkę i tak dalej, bo dziewczynka w pośpiechu nie zdążyła ich spakować. Obie – i matka, i córka – bardzo się tym przejmowały. – Uznaliśmy, że lepiej, jeśli ja to wezmę – wyjaśnił John. – Bo mam być u was pierwszy. Przywiozę wszystko w przyszłym tygodniu. Ale muszę przyznać, że bardzo się cieszę, że tam pojechałem. Naprawdę otworzyło mi to oczy. Coś niesamowitego. Musiałabyś to sama zobaczyć. Bardzo dużo się dzięki temu dowiedzieliśmy. Przestało mnie dziwić, że nikt o niczym nie wiedział. Serio, Casey, gdyby jakiś kosmita przyleciał na Ziemię z misją wywiadowczą, to w tym jednym domu dowiedziałby się wszystkiego. Każda rzecz została zaopatrzona w instrukcję. Ale powiedz najpierw, jak Abby? W porządku? Opowiedziałam mu o wyrywaniu włosów i że będzie trzeba mieć na to oko, ale zapewniłam, że poza tym wszystko okej. Dziewczynka spała mocno za każdym razem, gdy do niej zaglądałam, a rano wyglądała odrobinę spokojniej. Choć nie trwało to długo. Spokój prysł, gdy przypomniała sobie o szkole. Dzień wcześniej zostało ustalone, że pojedzie do szkoły taksówką, która zjawiła się punkt ósma, wypuszczając na zimnie kłęby białego dymu. Początkowo dziwiłam się, że Abby ma w ogóle iść do szkoły, ale jak słusznie zauważyła Bridget, dziecko potrzebowało choć odrobiny normalności. Poza tym okazja była wyjątkowa: tego dnia miało się odbyć spotkanie klasowe – kolejny dobry powód, by Abby nie opuszczała lekcji. Ale choć podobno dzień wcześniej w szpitalu nie miała żadnych obiekcji, rano bardzo się zestresowała. Nie szkołą samą w sobie, ale mamą. – A co ze śniadaniem dla mamusi? – spytała, gdy usiłowałam namówić ją, żeby sama coś zjadła. Trzęsła jej się broda. Delikatnie przypomniałam jej, że pielęgniarki przecież dopilnują, by mama zjadła śniadanie. – A jeśli nie dopilnują? – upierała się. – Albo nie
będą wiedziały, co lubi? Usiadłam i wyjaśniłam, że w szpitalu mają specjalne karteczki z jadłospisem. Pacjenci zaznaczają na nich, na co mają ochotę: czy na owsiankę, czy na batonik zbożowy, czy może na tosty z dżemem. Ale to tylko wywołało dalszą lawinę pytań. – Ale przecież mama sama sobie nie przeczyta. Wiedzą o tym? – dopytywała płaczliwym tonem Abby. – A jeśli pomyślą, że może normalnie czytać, i będą na nią źli, że nie wypełniła karteczki? Powiedziałam jej, że nikt na pewno nie będzie na nią zły. I że w szpitalu przecież wiedzą, że mama jest chora na SM i że czytanie sprawia jej trudność, dlatego ktoś pomoże jej wybrać potrawy. Moje wyjaśnienia, plus obietnica, że zadzwonię później do szpitala, uspokoiły Abby na tyle, że przynajmniej siadła do stołu. – Ale potem wynikła sprawa kubłów – opowiadałam Johnowi. – Kubłów? – zapytał. – Jakich znów kubłów? – Na śmieci. Wygląda na to, że na ich osiedlu w środy jest wywózka. I Abby zaczęła się zamartwiać, kto wystawi kubły przed dom. – Aha – mruknął John. – Możesz jej powiedzieć, żeby się o to nie martwiła. Rozmawialiśmy z sąsiadami. Z tymi po prawej, bo w domu po lewej chyba nikt w tej chwili nie mieszka. Dali nam na wszelki wypadek swój numer. Mam nadzieję, że przy okazji najbliższego spotkania z Sarah uda nam się ją przekonać, że oni też powinni mieć do jej domu klucze. Zadzwonię do nich, jeśli chcesz. Poproszę, żeby wystawili te kubły. Będziesz mogła uspokoić małą. – Byłabym wdzięczna, John. Bo wiesz, co ona zrobiła przed pójściem do szkoły? – Co takiego? – Już miała wsiadać do taksówki, ale nagle odwróciła się i rzuciła biegiem do domu. Oczywiście pomyślałam, że się rozmyśliła i nie chce jechać do szkoły, ale nie. Podbiegła do naszego pojemnika na śmieci i wystawiła go na chodnik. – Wasz pojemnik? Po co miałaby wystawiać wasz pojemnik? – No właśnie. Poza tym wiedziała, że nie ma dziś u nas wywózki śmieci, bo mówiłam jej o tym wcześniej. Ale potem uświadomiłam sobie, że ona po prostu musiała to zrobić. Bez tego nie mogła wsiąść do taksówki. Nie dawałoby to jej pewnie spokoju przez cały dzień. – Biedna mała – stwierdził John. – Dokładnie czegoś takiego się obawialiśmy. Szczerze mówiąc, wcale mnie to nie dziwi, gdy weźmie się pod uwagę to, co widzieliśmy dziś rano z Bridget. Naprawdę sobie uświadomiłem, jak musiało wyglądać życie tej małej. John opowiedział następnie, co zastali w domu Abby. Faktycznie człowiekowi spadały klapki z oczu. Wyjaśnił, że dom został przystosowany tak, aby małe dziecko mogło w nim zrobić absolutnie wszystko. Wszędzie znajdowały się karteczki samoprzylepne – część przyklejono niedawno, a część zdążyła już pożółknąć ze starości – z odręcznie
napisanymi instrukcjami dotyczącymi praktycznie każdej możliwej czynności: jak nastawić pralkę, jak zaprogramować termostat w kaloryferach i bojlerze, jak obsługiwać kuchenkę, mikrofalówkę i grill. Na lodówce była informacja o temperaturze, jaką należy ustawić w zależności od pory roku, a przy szafkach i szufladach spis ich zawartości, obejmujący zastawę stołową, sztućce, garnki, patelnie, blachy do pieczenia, szklanki, kubki, sprzęt AGD i produkty spożywcze. W kuchni było też widać, że życie Abby i jej mamy toczyło się zgodnie z ustalonym porządkiem. Na ścianie wisiała duża tablica z posiłkami rozpisanymi na każdy dzień, a na szafce stał segregator zapełniony prostymi przepisami – część została wypisana starannie dziecięcą ręką, a część wycięta z różnych czasopism. Abigail miała też własną szafeczkę na środki czystości, w której po wewnętrznej stronie drzwiczek wisiała długa lista szczegółowo rozpisanych obowiązków: polerowanie drewnianych mebli i balustrad – poniedziałek, dezynfekcja toalety – codziennie, czyszczenie toalety środkiem wybielającym – czwartek itd. W całym domu pełno też było małych różnokolorowych schodków z plastiku – takich, jakie stawia się maluchom, chcąc przyuczyć je do korzystania z toalety; ale były też większe – w tym metrowa drabina – zapewniające dostęp do wyżej zamontowanych szafek. – Tam jest wszystko – zakończył John. – Dosłownie wszystko. Łącznie ze spisem żarówek i segregatorem z bonami na zakupy, podzielonym na działy, w zależności od supermarketu. Jeśli coś wymagało organizacji, zostało zorganizowane w najdrobniejszym szczególe. W życiu nie widziałem czegoś takiego. Podejrzewam, że Abby ma, a właściwie miała, zaplanowany każdy dzień co do minuty. Jak w wojsku. Inaczej nie da się tego określić. Dokładnie jak w wojsku. Coś niesamowitego. – Co sobie myślała jej matka? – zastanawiałam się, próbując postawić się w jej sytuacji. – Dlaczego, do cholery, nie poszukała nigdzie pomocy? – Dokładnie tak – zgodził się John. – To samo pytanie zadawaliśmy sobie z Bridget. Przecież o pomocy dla takich osób trąbi się na prawo i lewo. Wystarczą dwa kliknięcia myszką, żeby znaleźć stronę dla chorych na stwardnienie rozsiane. – Bridget rozmawiała z nią na ten temat? – Mówi, że tak, ale niczego się właściwie nie dowiedziała. Sarah powiedziała tylko, że zawsze radziły sobie same. Co poniekąd rozumiem. Skoro nikogo nie mają… Bo nie ulega wątpliwości, że wszystko działo się stopniowo, w miarę postępów choroby. Więc poniekąd rozumiem, że mogło się to dla nich stać pewną normą. Poza tym Abby nie znała innego życia. Choć z drugiej strony musiała widzieć, że w innych domach jest inaczej. Bywała przecież u koleżanek; musiała coś zauważyć. – Chyba rzadko do kogoś chodziła – zauważyłam. – Otwarcie przyznała, że nie ma żadnych koleżanek, bo nie ma na to czasu. – No cóż, brzmi prawdopodobnie – stwierdził John. – Po tym, co zobaczyliśmy dziś
rano. Być może jeszcze dzisiaj dowiemy się czegoś więcej. Bo oczywiście to nie Bridget była u nich jako pierwsza, tylko pracownik socjalny, który miał akurat dyżur… Bridget ma spróbować go później złapać, jak już wróci z terenu. Może uda jej się czegoś dowiedzieć. Ale to i tak dziwne, prawda? Odciąć się w ten sposób od pomocy. Choć obecnie najważniejsze to odnaleźć jakąś rodzinę. Nie chce się wierzyć, że nie mają nikogo, kto mógłby im pomóc. – W takim razie spróbuję dowiedzieć się czegoś od Abby – zaproponowałam. – Może jej wyjaśnienia rozjaśnią jakoś sytuację. – Na pewno nie zaszkodzą. W każdym razie przede wszystkim musisz się upewnić, że nic jej nie jest. Po tym, co zobaczyłem dziś rano, wcale mnie nie dziwią jej stany lękowe. Jej dotychczasowe życie było jak jedna długa lista obowiązków, więc miało prawo odbić się na jej psychice, prawda? Na pewno będzie jej trudno odpuścić kontrolę. John miał oczywiście rację. Abby wróciła ze szkoły i gdy tylko otworzyłam drzwi, rzuciła: „brrr” i spytała o programator do pieca. Mając jeszcze świeżo w pamięci rozmowę z Johnem, zaprowadziłam ją na górę. Na jej twarzy malowało się takie napięcie, że już od jakiegoś czasu musiało ją to męczyć. – Mogę zobaczyć? – spytała, gdy pokazałam jej szafkę z urządzeniem. Programator znajdował się za wysoko, żeby mogła cokolwiek widzieć. Abby była bardzo drobna jak na swój wiek – dobre piętnaście centymetrów niższa od Spencera, z którym niedawno się pożegnaliśmy, choć przecież była o rok starsza. – Oczywiście – przytaknęłam, wyciągając ręce. – Podsadzić cię? Zawahała się chwilę. Ja na jej miejscu zrobiłabym pewnie to samo. Ale jej żądza wiedzy szybko pokonała nieśmiałość. Abby uniosła ręce, żebym mogła ją złapać pod pachami. Gdy tylko znalazła się na wysokości programatora, westchnęła głośno, co zarówno usłyszałam, jak i poczułam. – Nastawiłaś na złą godzinę – oświadczyła, stukając paluszkiem w wyświetlacz. – Tak? – zapytałam, opuszczając ją na dół. Mimo powagi sytuacji wszystko to wydało mi się tak absurdalne, że z trudem hamowałam uśmiech. Abby wyglądała jednak śmiertelnie poważnie. – Jest zima – oznajmiła. – Podejrzewam, że zapomniałaś o zmianie czasu. Sprawdziłaś piec po przeprowadzce? Bo wydaje mi się, że uruchamia się o godzinę za późno. Byłam pod wrażeniem jej logiki oraz tego, że pamiętała o naszej niedawnej przeprowadzce. – Ale zimno ci? – spytałam, bo właściwie nie wiedziałam, dlaczego aż tak się tym przejmuje. Mnie nie było zimno. Rzadko kiedy marzłam. Wkładałam we wszystko za dużo energii, by odczuwać chłód. Abby pokręciła głową.
– Mnie nie – wyjaśniła. – Przecież i tak jestem cały dzień w szkole. Ale tobie. Piec powinien się włączać o trzeciej. Co miałam na to powiedzieć? Mogłam ją tylko zapewnić, że nie jest mi zimno i że włączam ogrzewanie wcześniej tylko wtedy, gdy mają przyjść moi wnukowie, a na dworze jest akurat wyjątkowo zimno. Co też zrobiłam, ale miałam wrażenie, że moje słowa, łącznie z wyjaśnieniem, że pewnie z jej mamą sprawa ma się inaczej – że jej rzeczywiście mogłoby być zimno – tylko bardziej ją zdenerwowały. Kiedy więc wróciłyśmy na dół – Abby zdjęła najpierw szkolny mundurek i przebrała lalkę – postanowiłam zobaczyć po prostu, co będzie dalej. Chyba i tak nie miałam wyjścia. Bo gdy tylko zaczęłam zastanawiać się na głos, co by tu zrobić na kolację, Abby znów wyraźnie się zestresowała i zarzuciła mnie gradem pytań. – Jak to? To nie wiesz, co dziś będziesz gotować? Nie masz tablicy? – Nie, skarbie – wyjaśniłam, przypominając sobie relację Johna. – Właściwie nie. To znaczy mam ogólny plan; kilka luźnych pomysłów. Ale zwykle po prostu zaglądam do lodówki i szafek, a potem gotuję to, na co najbardziej mamy ochotę. Przypomniał mi się Justin, nasz pierwszy podopieczny. Miał za sobą zupełnie inną historię niż Abby. W wieku zaledwie jedenastu lat był już prawdziwym weteranem; odchodził kolejno z dwudziestu placówek (zarówno z domów rodzinnych, jak i z domów dziecka). Zjawił się u nas tak poraniony i przepełniony taką złością, że momentami zastanawialiśmy się z Mikiem, czy w ogóle uda nam się nawiązać z nim jakikolwiek kontakt, o pomocy nawet nie wspominając. Abby zupełnie się od niego różniła i to pod wieloma względami, ale w kuchni miała chyba ten sam problem co on. Podobnie jak Justin potrzebowała jasno określonych zasad. Tak samo jak on musiała wiedzieć, co będziemy jeść w dany dzień i o jakiej porze. A więc pod względem strategii być może okażą się dość podobni. Przynajmniej pod tym względem. Uśmiechnęłam się do niej. – Ale skoro jesteś z nami – zaczęłam – z przyjemnością zrobię po twojemu. Nawet nie wiesz, jaka to ulga nie musieć się zastanawiać, co ugotować. Na co w takim razie ty masz ochotę? Najwyraźniej powiedziałam dokładnie to, co trzeba, bo Abby natychmiast poweselała. Przyłożyła palec do ust i zaczęła nim postukiwać, spoglądając w myślach na domową tablicę, którą miała najwyraźniej wyrytą w pamięci. – Dziś jest środa – odparła – a w środy jemy zwykle jajecznicę i fasolę z tostami. Jeśli… jeśli nie masz nic przeciwko – zakończyła uprzejmie. – Oczywiście, że nie – zapewniłam. – Jajek i fasoli ci u nas dostatek. – Miałam właśnie dodać, że jeśli chce, to może mi pomóc, ale ona podwijała już rękawy bluzy, w którą zdążyła się wcześniej przebrać. – No to dobrze – rzuciła wesoło. – W takim razie zabieram się do roboty.
Oczywiście wiedziałam, że do naszych zadań należało między innymi spróbować uświadomić jej delikatnie, że jest dzieckiem i że ma prawo do dzieciństwa. Co oczywiście oznaczało akceptację tradycyjnego podziału ról dziecko–dorosły. Patrząc na naszą pierwszą wspólną dobę, mogło się to okazać sporym wyzwaniem. Ale to dopiero początek, więc uznałam, że na razie pozwolę jej decydować. Przynajmniej dzisiaj. Powiedziałam, że przygotujemy kolację wspólnie, tak żeby była gotowa na powrót Mike’a. – Szkoda, że jej nie widziałeś – opowiadałam mu po kolacji, bo mieliśmy akurat chwilkę dla siebie. Abby zapisywała coś w swoim nowym pamiętniku. – Radziła sobie ze wszystkim. Wiedziała, jak rozbić i rozbełtać jajka, otworzyć puszkę fasoli, jakiej miski użyć i jak obsłużyć mikrofalówkę; potrafiła zrobić absolutnie wszystko. Mike wyszczerzył się w uśmiechu. – I na dodatek było smaczne! Ale nam się poszczęściło! – zażartował. – W porównaniu ze Spencerem to złote dziecko! Gdybyśmy tylko jej pozwolili, byłaby z niej bardziej gosposia niż podopieczna! To oczywiście był żart i na pewno jej na to nie pozwolimy, ale mimo to dalej nie wiedziałam, na czym polega trudność z tym dzieckiem. Owszem, w ciągu najbliższych tygodni będziemy pewnie musieli stawić czoło najróżniejszym problemom, ale miałam wrażenie, że w porównaniu z dzieciakami, którymi zwykle się zajmowaliśmy, skala problemów będzie zupełnie inna. Ale gdy później tego samego wieczoru znów zaczęła wyrywać sobie włosy z głowy, jakaś część mnie – ta bardziej racjonalna – wiedziała, że wcale nie będzie tak łatwo. Poza tym zauważyliśmy, że Abby sprawdza też co chwila godzinę. Zerka co rusz na mały różowy zegarek na ręce: patrzy na cyferblat, stuka w niego palcem i naciąga znów rękaw – a potem znów patrzy, stuka i zasłania. Nie mieliśmy pojęcia, na co właściwie czeka, czego tak pilnuje, a gdy spytałam, dlaczego to robi – czy musi o czymś pamiętać – zarumieniła się. Ale i tak dalej sprawdzała godzinę – aż do pójścia spać. Nie, wiedziałam, że wcale nie będzie tak łatwo. Niezależnie od tego, jak łagodne wydawały się jej problemy w porównaniu z innymi dziećmi, to jak słusznie zauważył John, Abby znalazła się u nas nie bez powodu. I całkiem niedługo mieliśmy go poznać.
Rozdział 5 W izyta u mamy Abby została zaplanowana na szesnastą następnego dnia. Po
wyprawieniu Abby do szkoły przez większą część dnia zastanawiałam się, jaka okaże się Sarah. Zdążyłam się już przekonać, że spotkania z członkami rodzin moich podopiecznych są zawsze nieprzewidywalne. Dla każdego z nas taka sytuacja jest dziwna i nienaturalna. Oczywiście w niektórych przypadkach nie było szansy na spotkanie z rodzicami biologicznymi dziecka, bo opieka społeczna zabroniła jakichkolwiek kontaktów. Innym razem były one bardzo kulturalne, nawet jeśli nie pozbawione napięcia. Niekiedy zaś rodzice byli agresywni i okazywali nam jawną wrogość – przeszliśmy pod tym względem prawdziwy chrzest bojowy. Człowiek nigdy nie wiedział, czego się spodziewać. Każda sytuacja była inna. Czasem obrzucano mnie wyzwiskami, czasem mi grożono, czasem – a nawet często – autentycznie się bałam, ale najbardziej zapadła mi w pamięć sytuacja sprzed dwóch lat, przy okazji opieki nad naszym drugim dzieckiem, Sophią. Dziewczynka zjawiła się u nas po tym, jak jej mama spadła ze schodów i zapadła w śpiączkę. Podobnie jak Sarah, mama Sophii wychowywała dziecko samotnie i nie miała zbyt wielu bliskich. Przez jakiś czas Sophia mieszkała u wujka, ale ostatecznie trafiła do opieki. W czasie gdy przebywała z nami, odwiedziny u jej mamy sprowadzały się zasadniczo do siedzenia w pokoju w hospicjum. Jej matka znajdowała się w stanie wegetatywnym i była sztucznie podtrzymywana przy życiu. Pierwsza wizyta naprawdę mną wstrząsnęła. Kobieta była wyjątkowo piękna, a do tego bardzo młoda; wyglądała jak Śpiąca Królewna z bajki Disneya. Nigdy nie zapomnę tego spotkania. Dziś jednak nie spodziewałam się aż takiego dramatyzmu – ani stresu. Właściwie nawet cieszyłam się na myśl o spotkaniu z Sarah. Większość dzieci trafia do opieki społecznej, bo nie można ich zostawić z rodzicami, niestety najczęściej dlatego, że z różnych powodów rodzice nie są w stanie się nimi odpowiednio zająć. Ten przypadek był jednak inny. Sarah bardzo kochała córkę. Zostały po prostu rozdzielone okrutnym zrządzeniem losu. Oczywiście było denerwujące, że Sarah nie umiała wcześniej poszukać pomocy – bo zrzucenie tak ogromnej odpowiedzialności na małe dziecko miało swoje konsekwencje – ale kim byłam, żeby ją oceniać? Skąd wiedziałam, że w podobnej sytuacji nie postąpiłabym tak samo? Poza tym być może choroba ją zaskoczyła – przecież ze stwardnieniem rozsianym tak chyba było. A sytuacja w domu – taka organizacja życia domowego, by Abby była w stanie wszystko zrobić sama – ewidentnie kształtowała się latami. Jedno wiedziałam na
pewno: jeśli coś rozwija się stopniowo, bez trudu można to uznać za normalne – człowiek po prostu nie widzi w tym nic dziwnego. Być może aż do teraz Sarah w swoim przekonaniu sobie radziła i dopiero obecny dramat uświadomił jej, że tak nie jest. Choć bardzo chciałam ją poznać, uświadomiłam sobie boleśnie, że nic praktycznie nie wiem na temat jej choroby. Mike zresztą tak samo. – To nie do pomyślenia – stwierdził poprzedniego wieczoru, gdy leżeliśmy już w łóżku. – No i mamy niesamowite szczęście. – Miał rację. Nikt w naszej rodzinie i wśród znajomych nie chorował na stwardnienie rozsiane. – Chyba jedyna osoba z SM, o której wiem, to ten gość z pracy. Pamiętasz? Ten, którego wszyscy podejrzewali o alkoholizm i chcieli go zwolnić? Biedak. Ciekawe, co u niego? Takim mniej więcej torem toczyła się nasza rozmowa. Z drugiej strony niewiedza nie była dla nas niczym nowym. Sophia miała chorobę Addisona i w bardzo krótkim czasie musieliśmy uzupełnić naszą wiedzę medyczną, żeby móc kontrolować jej schorzenie. Ostrzegano nas, że zaniedbania w tym względzie mogłyby nawet doprowadzić do śmierci. Tym razem na szczęście było inaczej. Pod względem fizycznym Abby nic nie dolegało, a opieka nad Sarah nie należała do naszych obowiązków. Ale i tak uznaliśmy, że musimy zgłębić trochę temat, jeśli mamy pomóc Abby w tych trudnych dla niej chwilach. Podstawowe, wciąż pozostające bez odpowiedzi pytanie brzmiało: jaka przyszłość czeka Sarah? Koniec końców zeszłam więc na dół i przyniosłam laptop, żebyśmy mogli zyskać jako takie pojęcie, z jaką chorobą zmaga się Sarah. Zapoznawszy się trochę z mechanizmem choroby, przez kolejne przygnębiające pół godziny czytaliśmy na temat różnych rodzajów niepełnosprawności wywołanych stwardnieniem rozsianym. Niezbyt pokrzepiająca lektura przed snem. Jednak negatywne nastawienie nie miało sensu. Lektura natchnęła nas nieoczekiwanym optymizmem. Choć u niektórych rozwój choroby przebiegał bardzo agresywnie, u innych jej ataki przeplatały się z okresami remisji; garstkę szczęśliwców czekało nawet dość długie i zwykle nie najgorsze życie. Może jeszcze wszystko jakoś się ułoży. Po powrocie ze szkoły Abby zdążyła tylko pobiec na górę i się przebrać i już musiałyśmy wyjeżdżać. Sarah leżała w dużym szpitalu w sąsiednim mieście i dojazd zajmował przynajmniej godzinę. Na szczęście wyjeżdżałyśmy przed godziną szczytu, a wracałyśmy tuż po niej. Zabrałam dla Abby kanapki i coś do picia, a siebie zaopatrzyłam w standardowy zestaw czasopism plotkarskich. Poza wymianą zwykłych uprzejmości z Sarah miałam zasadniczo pełnić funkcję szofera. I oczywiście służyć wsparciem, ale ogólnie spotkanie miało być dla nich. To była dla mnie zupełna nowość – bardzo nietypowa sytuacja – i nawet spytałam, jak powinnam się zachować. I John, i
Bridget powiedzieli, że powinnam trzymać się z boku. O ile Sarah nie będzie miała żadnych pytań dotyczących Abigail, nie powinnam się wtrącać, bo fakt pozostawał faktem: dziecko trafiło do opieki społecznej i wszystkie decyzje jego dotyczące leżały w jej gestii. – I jak tam, cieszysz się? – spytałam Abby już w samochodzie. Przebrała się w dżinsy i T-shirt. Miała też ze sobą swój plecaczek z Glee, bo zaproponowałam wcześniej, żeby zabrała ze sobą album, nad którym wspólnie pracowałyśmy, i pokazała mamie, co napisała i narysowała. W oczach Abby odmalowało się pytanie. I nadzieja. Skarciłam się w myślach za taki dobór słów. – O! – zawołała, robiąc wielkie oczy. – Mamusia wychodzi dziś ze szpitala? – Przykro mi, skarbie. Obawiam się, że nie. Jeszcze nie teraz. Chodziło mi tylko o to, czy się cieszysz, że się z nią zobaczysz. Na pewno tak. A ona na pewno nie może się już doczekać ciebie. Choć wiedziałam, że Abby musiała zdawać sobie sprawę, że to niemożliwe, przykro było patrzeć na zawód malujący się na jej twarzy. Zamilkła i zaczęła obgryzać paznokcie. Patrzyła przy tym na ołowiane lutowe niebo. – W pojemniku jest kanapka – poinformowałam ją. – I banan, jeśli masz ochotę. I soczek w kartoniku. Chyba… – Myślisz, że mamusia dostała już kolację? – przerwała mi. Zauważyłam, że odkąd wsiadła do samochodu, już chyba po raz piąty z rzędu stukała w zegarek. Może stanął albo coś. Sprawdziłam godzinę na desce rozdzielczej. – Chyba jeszcze nie. Jest jeszcze dość wcześnie, więc… – Ale już pora kolacji – zauważyła płaczliwym głosem. – Jeśli mama nie dostanie teraz kolacji, to nie zdążą jej potem wykąpać. A dziś jest Coronation Street. – Zmarszczyła brwi, bo zmartwiło ją nagle coś innego. – Myślisz, że w szpitalu w ogóle wiedzą, w jakie dni się kąpie? – Mamusia na pewno im powiedziała, skarbie. Poza tym to szpital, a w szpitalu pacjenci są myci codziennie bez wychodzenia z łóżka. – Jak to bez wychodzenia? – Tak się robi w przypadku osób, które nie mogą wstawać. Te słowa wyraźnie ją przestraszyły. – To znaczy, że nikt nie pomaga jej wstać? – Na pewno pomaga. Gdy jest taka potrzeba, na pewno jej pomagają. Pielęg… – Chyba im wszystko napiszę – postanowiła Abby, wypinając się z pasów. – Skarbie, nie odpinaj… – Ale muszę wyciągnąć kartkę, żebym mogła zrobić listę. Mam w plecaku. Tylko sekundkę.
– Abby, proszę zapiąć pas. Nie wolno jeździć bez zapiętego pasa… Ale oczywiście zanim zdążyłam dokończyć zdanie, sięgnęła po plecak i znów się zapięła. – Ale ja muszę – oświadczyła stanowczo, grzebiąc w poszukiwaniu długopisu. Pozwoliłam jej pisać kilka minut w spokoju, bo chyba miała rację – prawdopodobnie faktycznie musiała to zrobić, nawet jeśli tylko po to, żeby dać upust swoim lękom. – Już? – spytałam, gdy najwyraźniej wyczerpały się jej już wszystkie pomysły. Wydawała się spokojniejsza. – Chyba tak. Musiałam pominąć niektóre rzeczy z jedzenia. Czy te karteczki z jadłospisem, o których mówiłaś, są na cały tydzień? Usiłowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz je widziałam. Musiało to być bardzo dawno temu. – Chyba nie – zaprzeczyłam. – Wydaje mi się, że codziennie rozdają nowe. – Trochę bez sensu – stwierdziła Abby. – Byłoby dużo łatwiej, gdyby rozdawali je od razu na cały tydzień. Wiedzieliby, co kupić. Mogliby wszystko sobie lepiej zorganizować. – Znów zaczęła coś pisać. Mogłam wyjaśnić jej pokrótce mechanizm działania systemu żywieniowego szpitala: że jest duża rotacja pacjentów, więc tygodniowy jadłospis nie byłby praktyczny, ale ponieważ uznałam, że i tak jej to nie uspokoi, postanowiłam nic nie mówić. – A skoro mowa o organizowaniu – zaczęłam zamiast tego. – W przyszłym tygodniu zaczynają się ferie. Masz na coś ochotę? Na jakąś wycieczkę? A może chciałabyś zaprosić koleżanki ze szkoły? Albo iść do kina? Na pewno będzie dużo fajnych filmów. Abby pokręciła głową, wprawiając swoje kitki w ruch. Po sporządzeniu listy znów zaczęła w zamyśleniu obgryzać paznokcie. Zastanawiałam się, czy powinnam zwrócić jej na to uwagę, ale uznałam, że nie. – To jak? – dopytywałam. – Co myślisz? – Wydaje mi się, że nie powinnyśmy nic planować – oznajmiła po zwykłej dla siebie chwili namysłu. Nigdy nie spotkałam się z dzieckiem, które mimo tak młodego wieku wypowiadało się w równie wyważony sposób. – To znaczy, jeśli się zgodzisz – dodała. – A jeśli mamusia wróci do domu? – Już miałam się odezwać, ale zanim zdążyłam sformułować najbardziej dyplomatyczną odpowiedź, Abby sama sobie odpowiedziała. – A nawet jeśli nie wróci, to przecież i tak będziemy do niej jeździć, prawda? Co dla niej załatwiało sprawę. – Oczywiście, że tak – potwierdziłam. – Ale nie codziennie. Na pewno uda nam się wygospodarować jeden dzień na jakieś przyjemności. Może kręgle? To jest myśl. Mój syn Kieron uwielbia grać w kręgle. Niedługo się poznacie… Tak, to jest myśl. Grałaś kiedyś w kręgle? Może na urodzinach jakiejś koleżanki? Próbowałam ją wybadać, ale chyba się nie połapała. Wyciągnęła palce z buzi i znów
pokręciła głową. – Nie mam czasu chodzić na urodziny. – Wymówiła słowo „urodziny” z lekką, ale wyraźnie wyczuwalną nutką pogardy. – Jak to? W ogóle? Znów pokręciła głową. Wyraz jej twarzy zmienił się nagle. – To znaczy gdybym chciała, to bym mogła. Dzieci mnie zapraszają. Ale nie chodzę. Wszyscy są strasznie niemądrzy… – Niemądrzy? Ale w jakim sensie? – No… – Westchnęła ciężko. – Są strasznie dziecinni. – Ale chyba nic w tym złego, prawda? To przecież normalne na imprezie, że wszyscy się bawią i grają w różne gry. Abby znów zmarszczyła brwi. – Ale oni są niemądrzy cały czas. To znaczy dziewczyny. Głupio się zachowują i głupio gadają. A chłopacy… Nigdy nie rozumiem, co ich ciekawi… I znów w słowie „ciekawi” pobrzmiewała lekka nutka irytacji, jakby Abby przyjechała do obcego kraju i nie była w stanie pojąć wariactw wyczynianych przez miejscowych. Może faktycznie tak było. Może rzeczywiście nie była do tego zdolna, zważywszy na to, co zdążyła mi do tej pory powiedzieć. Czy ona w ogóle – kiedykolwiek – zachowywała się jak normalne dziecko? Ale mogła się nie obawiać dalszego przesłuchania, bo na horyzoncie wyrosły szare, masywne zabudowania szpitalne, a ja siłą rzeczy skupiłam się na tym, gdzie bez łamania przepisów zaparkować. Nie znałam zbyt dobrze tego szpitala, ale przynajmniej znajdował się tu standardowy ciąg wielkich znaków, uginających się niemal pod ciężarem ogromu niezbędnych informacji: ambulatorium, szpital główny, ostry dyżur, dyżurka pielęgniarek, parking dla pracowników, rentgen, kaplica, stołówka i tak dalej. A do tego jak zwykle bezużyteczny spis nazw budynków, ochrzczonych niewątpliwie na cześć różnych zasłużonych postaci ze świata medycyny, zmarłych wieki temu. Przebiegłam wzrokiem cały ten szum informacyjny i znalazłam w końcu „parking dla odwiedzających”, który, jak się można było spodziewać, znajdował się dobre pół kilometra stąd i aż jeżył od znaków ostrzegających przed konsekwencjami nieprzepisowego parkowania, choć wolnych miejsc było jak na lekarstwo. Po kilku stresujących rundkach wokół placu w końcu udało nam się znaleźć wolne miejsce. Starczyło mi też na szczęście monet do parkomatu. Poinformowałam o tym Abby, grzebiąc w portmonetce. – Następnym razem – powiedziałam, jakbym przede wszystkim sama chciała to sobie zakonotować – musimy pamiętać o drobniakach. Znów rozległ się dźwięk rozsuwanego zamka w plecaku. – Zapiszę to na nowej liście – uspokoiła mnie Abby.
Właściwie nie wiem, czego się spodziewałam. W Internecie natknęliśmy się na tyle różnych opisów i zdjęć, że chyba nie wyobrażałam sobie Sarah w żaden konkretny sposób. Miałam tylko ogólne przekonanie, że będzie wyglądać na chorą. Ale nie wyglądała. Owszem, widać było, że niektóre ruchy sprawiają jej ból – zauważyłam na przykład, że skrzywiła się, gdy pomachała nam na przywitanie – ale na pierwszy rzut oka nie sprawiała wrażenia chorej. Że dolegało jej coś poważnego – choć nie wiedziałam co – można się było domyślić tylko po wybrzuszonym kocu w nogach. Musiało się tam znajdować coś w rodzaju stelaża albo klatki zabezpieczającej nogi przed bezpośrednim zetknięciem z pościelą. Dyżurna pielęgniarka skierowała nas do sześcioosobowej sali, ostatniej w rzędzie kilku identycznych. W tej chwili leżała w niej tylko jeszcze jedna osoba, kobieta w średnim wieku. Jej szafka była zastawiona kartkami i kwiatami, uwidaczniając boleśnie ich brak przy łóżku mamy Abby. Byłam na siebie zła, że nie pomyślałam o tym, by coś jej przynieść. Sarah miała na oko niewiele ponad trzydzieści lat. Była dość pulchna, co nadawało jej zdrowego wyglądu. Zauważyłam jednak, że jej włosy, jasnobrązowe w porównaniu z jaśniutkimi włosami Abby, są przyklepane; chyba dość dawno nie widziały mycia. Sarah miała takie same oczy jak córka: szarozielone i głęboko osadzone. Z bliska było widać, że są podkrążone. Próbowałam postawić się na jej miejscu – wyobrazić sobie, jak to jest być tak chorą, że trzeba się rozdzielić ze swoim jedynym dzieckiem. Mając przy tym co gorsza świadomość, że opiekują się nim zupełnie obcy ludzie. Co się wtedy czuje? Naprawdę nie miałam pojęcia. Uśmiechnęłam się serdecznie, wiedząc, że Sarah mi się przygląda. Przynajmniej mój wygląd nie powinien wzbudzać jej niepokoju. Choć umiałam przywołać do porządku każde dziecko, niezależnie od wieku i postury (zajmowałam się tym zawodowo od tak wielu lat, że już dawno doprowadziłam do perfekcji surową minę), nie wyglądałam groźnie. Przy wzroście metr pięćdziesiąt pięć, w bluzie, legginsach i wygodnych butach, nie byłam raczej w stanie wzbudzać postrachu. Choć różne łobuzy, którym w czasach pracy w szkole nadepnęłam na odcisk, nieraz nazywały mnie „starą wiedźmą” (przez moje czarne włosy – nastolatki miewają naprawdę bujną wyobraźnię), w kontaktach z dorosłymi mój problem polegał zwykle na tym, że traktowano mnie niewystarczająco poważnie. – Miło mi panią poznać – powiedziałam. Zaczęłam wyciągać rękę, ale ponieważ nie byłam pewna, czy Sarah życzy sobie takiego przywitania, schowałam ją szybko do kieszeni. Z tego, co wyczytaliśmy z Mikiem, chorych na SM często bolą ręce. Spojrzałam znów na stelaż. I na nogi chyba też. Abby też go zauważyła. – Co to jest, mamusiu? – spytała zaniepokojona. – Czemu masz taki dziwny domek na
nodze? – Złamałam kostkę, koteczku – wyjaśniła. – Podczas upadku. Nie wiedziałaś? Abby pokręciła głową. – Nie wiedziałam – zdenerwowała się. – Niestety to złamanie wieloodłamowe – poinformowała Sarah, spoglądając na mnie. – Dlatego tak to wygląda. Nieszczęścia chodzą parami, co? Abby zdążyła już znaleźć się po drugiej stronie łóżka i cmoknąć mamę w policzek. Wzięła ją za rękę i zaczęła głaskać. Dziwne przywitanie – myślałam, że zarzuci jej ręce na szyję. Ale nagle uświadomiłam sobie, że być może Sarah cierpi dużo bardziej, niż to okazuje; ruchy Abby były tak delikatne i ostrożne, że między matką a córką musiała od dawna obowiązywać niepisana umowa nakazująca ostrożność, bo Abby mogłaby zadać mamie ból. Abby wydawała się teraz zupełnie inna – przy mamie była bardzo rzeczowa. Najwyraźniej każda wchodziła w swoją rolę. Podczas gdy ja wymieniałam uprzejmości z Sarah – niezbyt prosta sprawa w obecnych okolicznościach, ale chyba obie za wszelką cenę chciałyśmy przy tym pozostać – Abby skakała wokół niej, poprawiając poduszki i zarzucając ją gradem pytań: kiedy pielęgniarki ją myły (najwyraźniej zapamiętała to, co mówiłam o myciu obłożnie chorych), co jadła, czy dostawała odpowiednie lekarstwa, jak sypiała i czy nie brakowało jej ubrań. Odhaczała przy tym kolejne pozycje ze sporządzonej w samochodzie listy, a ja siłą rzeczy musiałam zauważyć precyzję i celowość jej zachowania. Naprawdę miałam wrażenie, że to zawodowa opiekunka. Jeszcze bardziej wymowna była swoboda, z jaką to wszystko przyjmowała jej matka. Czekałam, aż Sarah sama zada w końcu córce jakieś pytanie, ale Abby trajkotała dalej jak najęta, a jej mama nie miała najwyraźniej ochoty jej przerywać. – No dobrze – odezwałam się, wiedząc, że to dla nich cenne wspólne chwile. – Zostawię was same i pójdę napić się kawy. Na moje słowa Sarah wyraźnie się ożywiła. – Koteczku – zwróciła się do Abby, która szukała grzebienia w szafce przy łóżku. – Na końcu korytarza, spytaj pielęgniarkę, to ci pokaże, jest mała biblioteczka. Może znalazłabyś nam coś do czytania? Abby podniosła szybko głowę i pokiwała. – A co byś chciała? – spytała. – Sama wybierz – uznała Sarah. – Wiesz, co lubię. Dziewczynka znów pokiwała głową i zniknęła na korytarzu. Sarah odwróciła się do mnie. Widać było, że chciała ze mną porozmawiać na osobności. – Proszę posłuchać – zaczęła po wyjściu Abby. – Wiem, co pani sobie myśli. – Ja nic… – zaczęłam nieudolnie.
– Wiem, jak to wygląda – ciągnęła, jakbym powinna wiedzieć, o czym mówi. – Pracownik socjalny mi powiedział. Ale musi pani zrozumieć… – Wyraźnie podkreśliła słowo „musi”. Spojrzała na mnie poważnie. – To wcale nie tak. Nic jej nie jest. Naprawdę. Oni chyba tego nie rozumieją… – Zamilkła i uśmiechnęła się słabo. – Nikogo nie mamy. Naprawdę nikogo. Więc musiałam postępować w ten sposób. Rozumie pani? – Jej oczy zdawały się błagać o potwierdzenie. Choć nie wiedziałam tak do końca, co mam właściwie rozumieć. – Staram się rozumieć… – zaczęłam znów. – Oczywiście nigdy nie byłam w podobnej sytuacji, ale… – Zawsze najbardziej mi zależało na tym, żeby była samodzielna. – Co do tego nie ma obaw – przyznałam, zastanawiając się, czy dodać coś więcej. – Ale… Dostrzegłam błysk w oczach Sarah i domyśliłam się, że stąpam po grząskim gruncie. – Abby naprawdę dużo umie – ciągnęłam. – Nie mam co do tego wątpliwości. Ale chyba trochę za bardzo się wszystkim przejmuje, co właściwie nie jest wcale aż takie dziwne. Dlatego właśnie zostaliśmy z Mikiem poproszeni… – Ale o to mi właśnie chodzi – przerwała mi Sarah. Z minuty na minutę coraz mniej z tego wszystkiego rozumiałam. Jeśli Sarah chciała mi coś powiedzieć, robiła to bardzo okrężną drogą. – Musiałam ją tak wychować. Dokładnie na wypadek takiej sytuacji. – Westchnęła ciężko. – Bo wiem na pewno, że jak już do siebie dojdę, to za jakiś czas mój stan znów się pogorszy. To wredne choróbsko. Człowiek nigdy nie wie, kiedy go dopadnie. Więc zawsze zależało mi przede wszystkim na tym, żeby Abby umiała sama o siebie zadbać. – Urwała, wyraźnie zdenerwowana. – Za nic nie chciałam być dla niej ciężarem. Jesteśmy tylko we dwie… – Uśmiechnęła się znów gorzko. – Na całym świecie mamy tylko siebie. W sytuacji, gdy Abby nie ma ojca… – Nie ma z nim żadnego kontaktu? – Nie! Absolutnie żadnego. Nigdy go nie było. Urwał się jeszcze przed jej narodzinami. – Ale może… – Naprawdę, proszę dać sobie spokój. Już pani mówiłam. Nie mamy nikogo. – Spojrzała ponad moim ramieniem i zupełnie zmieniła się na twarzy. – O, już jesteś, koteczku! I co przyniosłaś? Jak dużo mamy czasu? – Ostatnie pytanie skierowała do mnie. Odwróciłam się i zobaczyłam Abby z dwoma grubymi książkami. Wyglądały na romanse. Duża czcionka. Różowe okładki. Sprawdziłam godzinę na komórce. – Czterdzieści pięć minut? Wystarczy? – Idealnie – rzuciła entuzjastycznie Sarah. – Abby znakomicie czyta na głos, prawda, koteczku? W zeszłym semestrze była najlepsza w klasie. Abby przytaknęła z zadowoleniem głową. Przysunęła sobie krzesło, gotowa do
lektury. Zadowolona, ale z tą samą co wcześniej nutą rzeczowości. Jakby wchodziła w rolę. Zostawiłam je same i spytałam pielęgniarkę o drogę do kafeterii, trochę skołowana krótką rozmową z Sarah. Bardzo jej zależało na moim zrozumieniu, ale nie byłam pewna, co o tym wszystkim sądzić. Jedno było dla mnie pewne. Sarah się myliła. Z tego, co widziałam – a przyznaję, nie widziałam wiele – na nic zdały się chęci, by nie obciążać sobą córki. Czy ucząc Abby takiej samodzielności, że sama potrafiła zadbać o wszystko, jej matka nie doprowadziła przypadkiem do sytuacji, której tak bardzo starała się uniknąć? Stała się dla Abby ciężarem, zarówno fizycznym, jak i emocjonalnym. Biedna Abby była bowiem przekonana, że ma obowiązek samodzielnie zajmować się mamą, a pozbawiona takiej możliwości – jak to było w tej chwili – odczuwała przeraźliwą pustkę. Przecież Sarah powinna postarać się o każdą możliwą pomoc, żeby zapewnić Abby choć namiastkę normalnego dzieciństwa. Żeby dać córce szansę robić to, co zwykłe dzieci. Bo nagle okazało się, że pod względem społecznym Abby przypomina rybę wyciągniętą z wody – bez przyjaciół, którzy pomogliby jej przetrwać ciężkie chwile. Nie mówiąc już o jakiejkolwiek rodzinie. Potworność – nie mieć żadnych krewnych. I znów nie byłam w stanie sobie wyobrazić, jak to jest. Ale stojąc w kolejce po kawę, skarciłam się w myślach. To nie moja sprawa. Miałam tylko zajmować się Abby i na miarę swoich możliwości zredukować do minimum jej uszczerbek emocjonalny. Cała reszta leżała w gestii pracowników socjalnych Sarah i Abby. A jeden z nich – jak wynikało z aluzji Sarah – chyba właśnie zabrał się do roboty. Bo Sarah usłyszała coś, co kazało jej przybrać pozycję obronną. Ale co takiego usłyszała? Poczułam ciekawość. Ciekawość, która domagała się zaspokojenia. Nie, powiedziałam sobie. Nie mieszaj się w to, Casey.
Rozdział 6 C hoć postanowiłam nie wtrącać się w nie swoje sprawy, Abby była moją sprawą, więc
jeśli coś dotyczyło jej, dotyczyło też mnie. Obudziłam się w piątek rano zdecydowana działać, z listą pytań w głowie, na które musiałam uzyskać odpowiedzi. To oznaczało, że już na pewno nie zasnę, więc zanim zdążył zadzwonić budzik, siedziałam już na dole w kuchni z długopisem w jednej ręce i kubkiem mocnej kawy w drugiej. Odkąd rzuciłam palenie, to była moja jedyna słabość i nie zamierzałam z nią walczyć w najbliższej przyszłości. Napiłam się z przyjemnością gorzkiego naparu i przeniosłam na papier pytania, które kotłowały mi się w głowie. Wiedziałam, że jak tylko taksówka zabierze Abby do szkoły, czeka mnie kilka telefonów. – Znów są święta? – spytał zaspany Mike, wchodząc do kuchni i mrugając w świetle jarzeniówki. – Jak widzę cię o takiej godzinie na nogach, to mam déjà vu. Na dworze było jeszcze całkiem ciemno, nie wybiła nawet siódma, a ja wstałam już ponad pół godziny temu. Uśmiechnęłam się do niego. – Gdyby to były święta, kochanie, indyk już dawno siedziałby w piekarniku, Slade leciałby na cały regulator, a ja otworzyłabym pudełko czekoladek i rozerwała przynajmniej jeden cukierek niespodziankę. Odsunęłam krzesło od stołu i zrobiłam Mike’owi kawę – luksusową, z eleganckiego ekspresu, który zafundowaliśmy sobie na Boże Narodzenie. A skoro już o Bożym Narodzeniu mowa, to Mike miał rację. Miałam na jego punkcie kompletnego fioła i angażowałam się w nie całym sercem, ale przez pozostałą część roku to Mike był rannym ptaszkiem, i to on przynosił mi do łóżka kawę, a nie na odwrót. – Co za ulga – stwierdził, przeciągając się i ziewając. – Przez chwilę bałem się, że zaraz każesz mi iść na strych szukać lampek choinkowych. Podałam mu kawę. – Po prostu nie mogłam spać – wyjaśniłam. – Wiesz, jak to jest, gdy budzisz się, a w głowie od razu wyświetla ci się lista rzeczy do zrobienia. Pomyślałam więc, że wezmę przykład z Abby i wszystko sobie zapiszę. Mike wziął łyk kawy i zmarszczył brwi. – Chyba się nie stresujesz, kochanie? – spytał i skinął głową w kierunku sufitu. – Przez Abby? Bo przecież w porównaniu ze Spencerem… a w zasadzie ze wszystkimi naszymi podopiecznymi… – Nie, nie. – Pokręciłam głową. – Chcę się tylko dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Bo im więcej dowiaduję się na ten temat, tym trudniej mi zrozumieć, jakim cudem mogły zostać zupełnie same. Przecież ktoś musiał wiedzieć, co się u nich dzieje.
Nie wiem, może lekarz rodzinny? Przecież musiał przepisywać jej leki, prawda? Albo sąsiedzi? Albo szkoła? No przecież musieli coś zauważyć. To przechodzi ludzkie pojęcie. Mike przewrócił oczami. – Mnie o to pytasz? Siebie? Przypomnij sobie Ashtona i Olivię. Niech ich przypadek ci odpowie. Pamiętasz, co działo się u nich w domu? Bądźmy szczerzy, w porównaniu z nimi życie Abby to bajka. Mike miał oczywiście rację. Wspomniane rodzeństwo – na szczęście już w stałych rodzinach zastępczych, w których oboje mieli się bardzo dobrze – wyglądało jak żywcem wyjęte z powieści Dickensa. Trafili do nas wychudzeni, pokryci świerzbem i tak brudni i zaniedbani, że nie chciało się wierzyć własnym oczom, a mimo to przez cały czas mieszkali z rodzicami w warunkach, które przeraziłyby Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami, o Stowarzyszeniu na rzecz Zapobiegania Przemocy wobec Dzieci nie wspominając. A nie mieliśmy jeszcze wtedy pojęcia o wykorzystywaniu seksualnym… Nie, w porównaniu z tym teraz nie działo się nic skandalicznego. Chodziło tylko o kobietę, która z jakiegoś powodu – może kierowana nadmiernym optymizmem? – doprowadziła do perfekcji sztukę przetrwania bez angażowania innych w swoje problemy. Potwierdził to telefon do szkoły Abby. Wsadziłam małą w taksówkę i zadzwoniłam tam w nadziei, że uda mi się zamienić kilka słów z jej nauczycielem. Znajomość rozkładu szkolnych zajęć zawsze się przydawała i dzięki temu udało mi się teraz złapać na pięć minut pana Elliota, dość młodo brzmiącego nauczyciela Abby. – Zupełnie nie wiem, co powiedzieć – przyznał, gdy się przedstawiłam. Nie miał pojęcia, że Abby trafiła do pomocy społecznej. – To znaczy wiedziałem, że jej mama została zabrana do szpitala. Ale nie wiedziałem, że w tym czasie Abby znajdzie się pod opieką rodziny zastępczej. Uznałem po prostu, że ma innych członków rodziny, którzy się nią zajmą. Będzie u państwa długo? Przyznałam, że nie wiem. – To znaczy, że nikt się z państwem nie kontaktował? – spytałam, równie zdumiona, że nie przekazano mu tak istotnej informacji. Oczywiście tak się czasami zdarzało. Ostatecznie minęło dopiero kilka dni i może Bridget nie zdążyła jeszcze się tym zająć. – Nic mi na ten temat nie wiadomo – odparł. – Ale to wcale nie oznacza, że nikt nie próbował. Dyrektor był wczoraj cały dzień na szkoleniu, więc możliwe, że wiadomość jeszcze do niego nie dotarła… To duża szkoła, mnie we wtorek też nie było. Takie rzeczy się zdarzają… W każdym razie dziękuję za informację. – Opieka społeczna na pewno też się z państwem skontaktuje – zapewniłam. – Aha, chciałam tylko uprzedzić, że Abby będzie na razie przyjeżdżać do szkoły taksówką i tak samo wracać. Zadzwoniłam osobiście, bo chciałam porozmawiać z panem chwilę o Abby. Dziewczynka boryka się z kilkoma problemami, co raczej nie dziwi w jej
sytuacji… – Ale w jakiej sytuacji? Proszę wybaczyć, ale tak jak mówiłem, chyba nie jestem na bieżąco. – W związku ze stwardnieniem rozsianym jej mamy – powiedziałam. – Poważnie? Zdiagnozowano u niej SM? Bardzo mi przykro. – Tak, ale to nie jest nowa sprawa – wyjaśniłam jeszcze bardziej zdumiona. O tym też nie wiedział? – Choruje od lat. Wygląda na to, że Abby opiekowała się nią od najmłodszych lat. Pan Elliot był jeszcze bardziej zaskoczony tą informacją i twierdził, że nie miał o tym pojęcia. Zapoznałam go więc pokrótce ze sprawą i opisałam, jak wyglądała sytuacja domowa Abby – przekazując to, co powiedzieli mi John i Bridget. Nauczyciel zaniemówił. I zawstydził się. – Chyba nikt w szkole o tym nie wiedział – przyznał. Na to wyglądało. Nie sądziłam, że mówi to tylko po to, żeby się tłumaczyć. – To by wiele wyjaśniało, pani Watson. Spóźnienia, zmęczenie, zapominanie stroju na wuef albo mundurka… A więc coś jednak zauważyli. – Dlaczego więc nikt nie skontaktował się z jej mamą? – chciałam wiedzieć. – Och, proszę mi wierzyć, że to robiliśmy. Wysłaliśmy pocztą co najmniej kilka pism. Nie mówiąc o dziesiątkach telefonów. Ale mama Abby zawsze nam odpowiadała. I podawała wiarygodne usprawiedliwienie. Uznaliśmy po prostu… wstyd mi przyznać, ale chyba uznaliśmy, że Abby jest odrobinę introwertycznym, odrobinę trudnym dzieckiem. Jest przecież jedynaczką, a takie dzieci sprawiają niekiedy problemy, prawda? Nie potrafią się dzielić, nie dogadują się z rówieśnikami. O rany… – urwał. – O rany. Nie miałam zamiaru wdawać się z nim w dyskusje na temat jedynaków. W poprzedniej pracy miałam styczność z dziećmi z rodzin bardzo różniących się liczebnością i wiedziałam jedno: nie wolno generalizować. Niektóre jedynaki radziły sobie świetnie, podczas gdy dzieci z dużych rodzin nie bardzo. Ale trzeba przyznać panu Elliotowi, że tym razem miał rację i pewnie czuł się winny, że nie nabrał żadnych podejrzeń wcześniej. – Wiem – powiedziałam. – Ale domyślam się, jak do tego doszło. Poza tym uczy ją pan dopiero jeden semestr, prawda? – Potwierdził to. – A z tego, co zdążyłam się zorientować, jej mamie bardzo zależało na niezależności. Prawdopodobnie sama przed sobą nie chciała przyznać, jak bardzo jest chora. Dzięki temu, że upadła, przynajmniej wszystko wyszło na jaw. Może teraz uzyska wreszcie należytą pomoc i wsparcie. W każdym razie – zakończyłam – cieszę się, że mogłam zapoznać pana z sytuacją. Miejmy nadzieję, że wspólnymi siłami uda nam się pomóc Abby w tej trudnej sytuacji. Szkoła to
dla niej ważny element codzienności, a Abby ma dużą potrzebę trzymania się ustalonego porządku. Aha, i jeszcze jedna sprawa… – Zamieniam się w słuch – odparł pan Elliot. – Koleżanki. Abby twierdzi z uporem, że z nikim się nie koleguje. Naprawdę jest aż tak wyalienowana? Bo zbliżają się jej urodziny i chciałam urządzić jej małe przyjęcie, ale jeśli nie będę miała kogo zaprosić, to chyba bez sensu. Usłyszałam westchnienie. – Obawiam się, że mówi prawdę – stwierdził ze smutkiem pan Elliot. – To znaczy w klasie funkcjonuje normalnie, do pewnego stopnia, na tyle, na ile to możliwe. Ale tak między nami mówiąc, to ma charakterek. Łatwo wpada w złość. Zraża do siebie inne dzieci. Szczerze mówiąc, jej mama nie była na żadnym zebraniu i nie miałem okazji z nią porozmawiać. Ale tę kwestię na pewno bym poruszył. Nikt Abby nie dokucza, nie o to chodzi. Wygląda na to, że ona po prostu, tak jak mówię, nie chce się z nikim kolegować. Obawiam się, że naprawdę jest typem samotnika. Skoro Sarah zawsze umiała uśmierzyć obawy szkoły, to nic dziwnego, że nikt nie zainteresował się sytuacją Abby. W szkołach sporo się działo, a ta była na dodatek duża. Poza tym zwykle trafiało się aż nadto dzieciaków, które sprawiały znacznie poważniejsze problemy niż Abby i wymagały zainteresowania szkoły. Dzieciaków pokroju tych, jakimi zwykle się opiekowałam. Zadzwoniłam później do Johna, żeby przekazać mu najświeższe informacje i powiedzieć o szkole oraz o tym, że nauczyciel Abby nie miał pojęcia o jej sytuacji. Zaraz potem jednak postanowiłam nie myśleć o tym więcej, tylko zająć się swoimi sprawami. Ostatecznie moja rola sprowadzała się jedynie do opieki nad Abby – tak długo, jak będzie trzeba – a jej mama nie była moim zmartwieniem. Oczywiście nie mogłam jeszcze wtedy wiedzieć, jak wielkim zmartwieniem okaże się dla mnie Sarah. Teraz jednak chodziło tylko o zwykłą ciekawość, więc bez trudu mogłam przestać o tym myśleć. Zabrałam się do zwykłych domowych obowiązków, zaprzątnięta głównie myślami o własnej rodzinie. Cieszyłam się, bo następnego dnia miała wpaść do nas Riley z maluchami. Jak na porządną babcię przystało, uwielbiałam swoich wnuków i każda spędzona z nimi chwila dawała mi radość. Poza tym fajnie, żeby Abby też ich poznała. Przyda jej się trochę rozrywki, bo na jej barkach spoczywał zbyt duży ciężar, a z tego, co mówił pan Elliot, nie miała w nikim żadnego oparcia. Coraz wyraźniej widziałam, że ona też jest tego świadoma. Po jej powrocie ze szkoły chciałam z nią usiąść i spróbować poruszyć tę kwestię, przynajmniej w kontekście szkoły. Gdy John przekaże już Bridget to, czego się dowiedziałam, a ona skontaktuje się ze szkołą, to może poświęcą Abby więcej uwagi i pomogą jej przetrwać ten trudny dla niej okres.
Zrobiłam naleśniki, które będzie można odgrzać w mikrofalówce po powrocie Abby, i zaczęłam się zastanawiać nad tą dziwną dziewczynką. Zjawiła się u nas tak nagle, że nie mieliśmy jeszcze okazji dowiedzieć się, co lubi, a czego nie. Nadrobienie tej zaległości może być idealnym sposobem na to, żeby trochę się przede mną otworzyła i dała mi szansę podpytać ją trochę na temat szkoły i koleżanek. Ale nie spodziewałam się zobaczyć jej w aż tak kiepskim stanie. Wróciła ze szkoły blada i wymizerowana. Nie zjadła połowy drugiego śniadania, które jej zapakowałam. Choć wyraziła chęć na gorącą czekoladę, nie chciała nic jeść, stanowczo twierdząc, że nie jest głodna. Nie zmuszałam jej. Miałam przeczucie, że tylko bardziej ją to zestresuje, a teraz miała aż nadto powodów do zmartwień. I to nie tylko w związku z mamą – choć dość chętnie odpowiadała na moje pytania (ożywiła się nawet trochę, opowiadając o swoich ulubionych programach telewizyjnych, zaskakująco dojrzałych), to gdy tylko wspomniałam o rozmowie z nauczycielem, do oczu napłynęły jej łzy. – Ale nic się takiego nie stało, skarbie. Nie będziesz miała żadnych problemów – uspokoiłam ją. – Chciałam tylko powiedzieć panu Elliotowi, kim jestem i że przez jakiś czas będziesz u mnie mieszkać, to wszystko. – Ale ja nie mogłam! – zawołała, jakby nie docierały do niej moje słowa. Po policzkach ciekły jej łzy. – Naprawdę! Zrobiło mi się wstyd. Co jak co, ale na pewno nie chciałam jej zdenerwować. Najwyraźniej jednak mi się nie udało. Abby była kompletnie roztrzęsiona. – Ale czego nie mogłaś? – spytałam łagodnie. Podniosłam się od stołu i podałam jej chusteczki. – Kochanie, nic się nie dzieje, obiecuję. O co chodzi? Czego nie mogłaś zrobić? – Nie mogłam podlać fasolek! I przecież przeprosiłam! Nie miałam pojęcia, o czym ona mówi, co też jej powiedziałam. Jak najdelikatniej poprosiłam o wyjaśnienia. Cała się trzęsąc, Abby oznajmiła przez łzy i warstwę chusteczek, że miała podlać fasolę, którą jej grupa hodowała w ramach eksperymentu badawczego, ale zapomniała, bo spóźniła się do szkoły, i już jej się za to oberwało. Teraz jednak okazało się, że jedna fasolka uschła i wszyscy zwalają to na nią; jedna dziewczynka na dodatek zaczęła ją wyzywać i teraz cała klasa jej nienawidzi. Wszystko wydarzyło się w poniedziałek – a więc jeszcze przed wypadkiem mamy – ale tamta dziewczynka, Hayley (odnotowałam w pamięci, żeby nie zapraszać jej przypadkiem na urodziny), namówiła wszystkich przeciwko niej i zrobiło się okropnie. – Ale ja nie mogłam! – powtórzyła Abby. Żałość zamieniła się we wzburzenie. – Musiałam iść w poniedziałek na pocztę! – wyszlochała. – Odebrać pieniądze. A pocztę otwierają tuż przed rozpoczęciem lekcji i jak jest kolejka, to muszę czekać! – Odbierasz te pieniądze co tydzień? – zapytałam. Abby zdziwiła się moim pytaniem.
– Oczywiście – potwierdziła. – Przychodzą w każdy poniedziałek. Gdybym nie poszła, to przecież nie miałybyśmy za co kupić jedzenia. Słuszna uwaga. Nie było sensu nawet pytać, czy nauczyciele o tym wiedzą, bo znałam odpowiedź. – I czasem jestem strasznie zmęczona – oznajmiła, garbiąc się nagle. Zaczęła obracać w rękach na wpół opróżniony kubek. Zataczała nim powolne, precyzyjne kręgi. – To dlatego ciągle o czymś zapominam – wyjaśniła. – Naprawdę starałam się o tym pamiętać. Ale w szkole jestem po prostu strasznie zmęczona. – Wcale mnie to nie dziwi – stwierdziłam. – Masz do zrobienia tyle rzeczy dla mamusi. Też bym była zmęczona. I też bym o wszystkim zapominała. Ale między innymi właśnie dlatego musiałam porozmawiać z panem Elliotem – dodałam powoli, nie spuszczając jej z oka, na wypadek gdyby moje słowa miały wywołać kolejną falę łez. – Bo jeśli w szkole będą o tym wiedzieć, to będą mogli ci pomóc i dopilnować, żeby dzieci nie… – Jak mogą mi pomóc? – rzuciła gwałtownie. – W ogóle nie powinnam musieć chodzić do szkoły. A przynajmniej nie tak często. Mam dużo ważniejsze rzeczy na głowie w domu. A co, jeśli mamusia się przewróci? I nie będzie mogła wstać? A co, jeśli tak się stanie i akurat będę w szkole? Albo nie będzie mogła iść do toalety? Sposób, w jaki to powiedziała, wzbudził moją czujność. – Czy coś takiego już kiedyś się zdarzyło, Abby? Broda jej zadrżała, a w oczach znów zalśniły łzy. Nic nie odpowiedziała. Uznałam to za potwierdzenie. W obu przypadkach. Co za makabra. Jak ona w ogóle sobie z tym radziła? Po pierwsze była bardzo drobna, więc to musiał być dla niej ogromny wysiłek fizyczny. A psychicznie? Nie mając nikogo, komu mogłaby o tym powiedzieć? Komu mogłaby się zwierzyć? Jakim cudem jakakolwiek matka mogła dopuścić do takiej sytuacji? Wstałam i przykucnęłam obok Abby. W przeciwieństwie do wielu moich podopiecznych nie miała przynajmniej problemów z przywiązaniem. Podobnie jak wcześniej, nie protestowała, gdy ją objęłam. Wtulona w moją pierś, zaczęła płakać. – Ja chcę tylko, żeby mamusia wreszcie wróciła. Chcę do domu. Błagam. Kiedy będę mogła wrócić do domu? – Wiem, kochanie – zapewniłam, gładząc ją po plecach i przytulając mocniej do siebie. – Wiem. Nie wiedziałam tylko, kiedy będę mogła udzielić jej odpowiedzi.
Rozdział 7 S łuchaj no, zimo – powiedziała Riley, wyglądając żałośnie przez okno w kuchni. –
Mamy cię już serdecznie dość. Spadaj! Była sobota, wczesne popołudnie. Za oknem lało jak z cebra. Deszcz odbijał się od skulonych na tarasie mebli ogrodowych i zamieniał nasz śliczny nowy ogród w bagno. Na trampolinie utworzyło się tak wielkie bajoro, że widok kaczek w ogóle by mnie nie zdziwił. O żabim skrzeku i parce ozdobnych karpi nie wspominając. Mnie osobiście deszcz nie przeszkadzał – ostatecznie to dzięki niemu Anglia była taka zielona i piękna – ale jeśli coś nie szło ze sobą w parze, to był to deszcz i zestresowane matki berbeci, którym trzeba było zorganizować czas. – Przestanie – zapewniłam moją skwaszoną córkę, stając obok niej pod oknem. – Poczekaj chwilę. Sama zobacz. Tam już widać kawałek niebieskiego nieba, widzisz? Riley parsknęła tylko. – Mamo, ślepa jesteś czy jak? Niebieskiego? To tylko inny odcień szarości. Nawet twój wieczny optymizm nie jest w stanie tego zmienić. – Odwróciła się do mnie. – Co w takim razie będziemy robić? Bawić się w sklep? Piec babeczki? Chlać…? – A może pójdziemy do lasu? – Po co? Żeby popływać?! Pewnych rzeczy w rodzinie Watsonów nic nie było w stanie zmienić – ani przeprowadzka do nowego domu, ani pojawienie się wnuków, ani nowa podopieczna. Riley i ja spędzałyśmy zwykle soboty razem, natomiast Mike i Kieron mieli wtedy czas dla siebie. Ze wszystkich stałych elementów swojego życia (a Kieron uwielbiał stałość) mój syn najbardziej lubił, gdy ojciec kibicował mu podczas sobotnich rozgrywek futbolowych. Brak Mike’a na linii bocznej zepsułby mu cały dzień. A więc czy się waliło, czy paliło, Mike zawsze się stawiał. Choć tak właściwie jedno się zmieniło. Odkąd Kieron zamieszkał ze swoją dziewczyną Lauren w samodzielnym mieszkaniu wydzielonym z domu jej rodziców, oszczędzono mi mordęgi – a w taki dzień jak ten to naprawdę byłaby mordęga – czyszczenia stroju mojego syna z błota. Planowałyśmy wstępnie z Riley, że zabierzemy dzieciaki na wycieczkę. Cała ta przeprowadzka, święta i Nowy Rok narobiły takiego zamieszania, że nie było właściwie kiedy zapoznać się z okolicą. A ponieważ słabo ją znałam, miałam wielką ochotę wreszcie porządnie ją zbadać. Zauważyłam też, że z placu zabaw przed naszym domem odchodzi jakaś ścieżka. Pani w sklepie powiedziała mi, że prowadzi ona do małego lasku, idealnego dla maluchów (poszłam do sklepu z Levim), bo jest tam
nawet strumyk, w którym można pomoczyć patyki. Spacer wydał mi się też dobrym pomysłem ze względu na Abby. Weekend nie zaczął się dla niej dobrze. Z samego rana zadzwonił John Fulshaw z informacją, że Sarah złapała jakąś infekcję. Po południu miałyśmy do niej jechać, ale teraz nie wchodziło to w grę, zarówno dlatego, że Sarah była zbyt osłabiona, jak i ze względu na ryzyko zarażenia. John przekazał nam tylko, że ktoś skontaktuje się z nami w niedzielę. Wiedziałam, że ta wiadomość przerazi Abby, bo jej mama była już w wystarczająco kiepskim stanie, i bałam się trochę jej o tym powiedzieć. Poprzedniego wieczoru, gdy doszła już do siebie po wydarzeniach w szkole, mówiła praktycznie wyłącznie o odwiedzinach u mamy i o tym, że musi sprawdzić, czy w szpitalu dobrze się nią zajmują. Zareagowała dokładnie tak, jak się spodziewałam: do oczu znów napłynęły jej łzy. Było mi strasznie przykro, że nie mogę jej nawet obiecać, że zobaczy się z Sarah w niedzielę. Bez względu na to, jak bardzo starałam się ją uspokoić i zarazić trochę własnym optymizmem, doskonale wiedziałam, co myśli. Ale miałam rację, sądząc, że moi wnukowie odwrócą jej uwagę od przykrych myśli. Ich przyjazd rozwiał wiszącą nad jej głową chmurę burzową. Po krótkiej chwili Abby była już w nich kompletnie zakochana. W pierwszym momencie mnie to zafascynowało, choć oczywiście były z nich słodziaki. Zwykle dało się przewidzieć podejście starszych dzieci do maluchów. Najczęściej dzieci z dużych rodzin czuły się przy niemowlakach zupełnie swobodnie. Miało to swoje uzasadnienie; dzieci, które miały liczne rodzeństwo, a do tego jakichś siostrzeńców czy bratanków, nie stresowały się przy niemowlętach i kilkulatkach, bo ich obecność była dla nich czymś zupełnie normalnym. Jedynaki natomiast miały niekiedy trudności w kontaktach z maluchami. Ponieważ w ich domach nie było innych dzieci, przyzwyczaiły się do samotności i własnej przestrzeni i często nie umiały zaakceptować ich zachowania: wyrywania zabawek, rozwalania wszystkiego, napadów złości – znałam to aż nazbyt dobrze; wszystkich tych zachowań, przez które małe dzieci naprawdę potrafią działać na nerwy. Oczywiście była to generalizacja i zasada, która nie zawsze się sprawdzała, ale wiedząc już co nieco o Abby, podejrzewałam, że choć zabawa z Levim i Jacksonem może sprawiać jej przez chwilę przyjemność, to najprawdopodobniej szybko będzie miała ich dość. W końcu w szkole miała trudności z nawiązywaniem relacji, a zważywszy na jej życie domowe, była raczej typem samotnika. Między innymi dlatego tak bardzo ciągnęło mnie na dwór. Ale okazało się, że pomyliłam się co do Abby – i to jak. Od razu po przyjściu Jacksona i Leviego zaczęła się nimi zajmować. Wytaszczyła ze schowka pod schodami pudła z zabawkami i zaczęła wymyślać najróżniejsze gry. Przypominała miniaturową przedszkolankę, a chłopcy –
nawet Jackson, który był jeszcze straszną przylepą – z przyjemnością oddali się pod jej komendę. – Ależ ona jest kochana – stwierdziła Riley, która opuściła swój posterunek pod oknem i zabrała się do szykowania lunchu. Postanowiłyśmy zjeść w domu, choć pierwotnie miałyśmy wziąć ze sobą na spacer kanapki. Może aura zmieni się po obiedzie. W najgorszym wypadku zostaniemy w domu i upieczemy te babeczki – czemu nie? – nie traciłam jednak nadziei, że w którymś momencie uda nam się wyjść. Pokiwałam głową, patrząc na Abby, która śledziła każdy ruch Jacksona jak wyjątkowo nadopiekuńcza kwoka. Cała trójka usadowiła się po drugiej stronie jadalni i budowała zamek z Duplo, całkowicie pochłonięta zabawą. – Tak mi jej żal – szepnęłam. – To straszne, że tak długo musiała dawać sobie radę sama i że nikt nawet nie zauważył, że w jej domu coś się dzieje. Opowiedziałam Riley o rozmowie z nauczycielem Abby, o tym, co John i Bridget zastali w jej domu, i o jej kompletnej izolacji. Riley pokręciła głową. – Niewiarygodne – skwitowała. – Co jej matka sobie myślała? – Że nie będzie dla Abby aż takim ciężarem, jeśli córka będzie umiała sama o siebie zadbać. Tak mi przynajmniej powiedziała. Mina Riley mówiła sama za siebie. – O siebie? Czy o matkę? Bo wygląda mi raczej na to drugie. – To na pewno trochę też – przyznałam. – Ale wydaje mi się, że intencję miała inną. Wydaje mi się, że naprawdę myślała, że postępuje właściwie. Że… Urwałam, widząc, co Abby wyczynia z Jacksonem – mój wnuk próbował wybrać się na mały spacer wokół stolika kawowego, ale ku swojej niepomiernej irytacji nie mógł, bo Abby przytrzymywała go za szelki. Z każdym dniem nabierał coraz większej pewności siebie i wszystko wskazywało na to, że niedługo zacznie chodzić. Oczywiście, jeśli mu się na to pozwoli. – W porządku, skarbie – zapewniłam Abby, która spoglądała na nas niespokojnie. – Możesz go puścić. Nic mu nie będzie. To nic, jeśli się przewróci. W ten sposób się uczy… – Słysząc to, Abby puściła z wahaniem Jacksona, który oczywiście od razu upadł. I to dość gwałtownie, bo wcześniej próbował się wyrwać. Abby zawyła, zagłuszając okrzyk frustracji Jacksona. Porwała małego w ramiona, jakby spadł z wysokości trzech metrów, a nie trzydziestu centymetrów. – Naprawdę, kochanie, nic mu nie jest! – włączyła się Riley. Abby nie dała się tak łatwo przekonać i kucała wciąż przy wierzgającym Jacksonie. – Ale mógł wpaść na stolik i uderzyć się w główkę! – upierała się. Puściła go jednak, bo w jej uścisku jeszcze bardziej się złościł. Wstała i rozejrzała się, ewidentnie się nad czymś zastanawiając. – Może przesunę ten stolik? Patrzyłyśmy na nią z rozbawieniem. Zaczęła już uprzątać stertę czasopism i pilota.
– Nie ma takiej potrzeby… – zaczęłam. Zmieniłam jednak zdanie. – Ale jeśli chcesz, to proszę bardzo. Możesz go przesunąć za fotel. – Pokazałam jej gdzie. – Pomóc ci? Głupie pytanie. Abby nie wiedziała, co to pomoc. Zanim zdążyłam dokończyć zdanie, było po robocie. W trakcie obiadu nie było lepiej. Zaczęło do mnie docierać, że Abby nie jest w stanie się rozluźnić w obecności dzieciaków. Podczas gdy my kończyłyśmy szykować jedzenie, salon przeszedł gruntowne zmiany pod kątem BHP. Zakładając zapewne, że nie będę miała nic przeciwko, skoro pozwoliłam na przestawienie stolika, Abby zbudowała w salonie małą fortecę. Ściągnęła z kanapy i foteli wszystkie poduszki i cała trójka bawiła się teraz w konstrukcji przypominającej okopy strzeleckie z czasów I wojny światowej. Początkowo mi to nie przeszkadzało, ale gdy zawołałyśmy dzieciaki na obiad, miałam możliwość przekonać się, jak silne i głęboko zakorzenione są jej lęki. – Mogę nakarmić Jacksona? – zapytała grzecznie, gdy siedliśmy do stołu. – Oczywiście, kochanie – zgodziła się Riley. – Jeśli tylko masz ochotę. – Jackson nie potrzebował już naturalnie pomocy przy jedzeniu. Jadł z grubsza to samo co my i uwielbiał to robić samodzielnie. Riley karmiła go więc tylko wtedy, gdy jedliśmy na mieście i gdy nie chciała, żeby wszystko upaprał. Mój wnuk z przyjemnością pozwolił się jednak karmić, bo jak każde małe dziecko uwielbiał, gdy poświęcało się mu uwagę. Ale Abby za bardzo się stresowała, żeby samej czerpać z tego jakąś przyjemność. – To spaghetti trzeba chyba rozgnieść? – spytała niespokojnie i zaczęła zamieniać nitki makaronu w papkę. – Bo jeszcze się zadławi. Z takimi rzeczami trzeba uważać. – Spokojnie – powiedziałam. – Nie zadławi się makaronem. Jest za miękki. – Ale Abby i tak dawała mu tylko odrobinkę naraz, co poskutkowało tym, że Jackson usiłował wyrwać jej łyżkę z ręki. Bacznie obserwowała też Leviego, który siedział po jej drugiej stronie. – Otwórz buzię – powtarzała za każdym razem, gdy nabrał nową porcję jedzenia na łyżkę. – Muszę sprawdzić, czy połknąłeś. Zdezorientowany Levi posłusznie rozdziawiał buzię, ale po szóstym czy siódmym razie odwrócił się do mnie zdziwiony. – Babciu – chciał wiedzieć – czy Abby jest małą mamusią? Nawet Abby uśmiechnęła się na te słowa. Przy tym wszystkim nie umknęło jednak mojej uwagi – choć znów tego nie skomentowałam – że swojego jedzenia prawie nie tknęła. Wyszliśmy w końcu na spacer. Jednak dopiero w niedzielę rozchmurzyło się na tyle, że mogliśmy pójść do lasu nacieszyć się odrobiną słońca, nawet jeśli ścieżki były trochę
grząskie. Zadzwonił też John. Sarah czuła się dobrze, przesyłała pozdrowienia i obiecywała, że zadzwoni do Abby wieczorem, ale odwiedziny nie były jeszcze wskazane; najprawdopodobniej będą mogły się znów zobaczyć w poniedziałek lub wtorek. Abby przyjęła tę wiadomość raczej spokojnie. Ale znów zaczęło dawać o sobie znać jej ciągłe napięcie. Mały lasek okazał się prześliczny. Był to zadrzewiony teren, który zachował się między dwoma dużymi osiedlami. Poprzecinany siecią ścieżek, ciągnął się wzdłuż strumienia spływającego po niedużym zboczu. Istny raj dla dzieciaków i właścicieli psów. Choć w lutym było jeszcze ponuro i mało co rosło, miejsce było naprawdę świetne. Ale miałam wątpliwości, czy Abby w ogóle to dostrzega, bo że przyjemności nie miała z tego żadnej, to wiedziałam. W Levim i Jacksonie znalazła nowy powód do zmartwień. Okazało się, że o niczym innym nie jest teraz w stanie myśleć. – Jak tam? – spytał Mike, gdy szliśmy przez trawnik. – Fajnie się wczoraj bawiłaś z Levim i Jacksonem? To nieszkodliwe pytanie wywołało istny potok słów. Jakby Abby całą noc się tym zamartwiała i chciała teraz, żeby ktoś uspokoił jej obawy. Czy Riley, pytała, na pewno potrafi zajmować się dziećmi? Czy wie, że do wanny trzeba najpierw nalać zimną, a dopiero potem gorącą wodę, bo dzięki temu dzieci na pewno się nie poparzą? Czy wie o zarazkach? Czy ma w domu koc gaśniczy i trzyma go gdzieś pod ręką? Czy zamontowała bramki na schodach i zawsze pilnuje, żeby były zamknięte? Wkroczyliśmy do lasu, a Mike parsknął śmiechem. – Spokojna głowa. No pewnie, że tak – zapewnił, zerkając na mnie z lekkim rozbawieniem. – Bramki są przymocowane do ściany. Pożyczyli nawet ode mnie w tym celu wiertarkę. I tak właściwie to chyba do tej pory mi jej nie oddali. – A ty skąd wiesz o bramkach i wszystkich tych rzeczach? – spytałam. Może jednak miała jakiś kontakt z małymi dziećmi, tylko o tym nie wiedziałam. A jeśli tak, to gdzie? Może Sarah miała jednak kogoś bliskiego. Na przykład jakąś przyjaciółkę. Przed udzieleniem odpowiedzi Abby wyminęła najpierw ostrożnie błotnistą kałużę. To na pewno nie było dziecko, które wskoczyłoby ot tak do wody. Pewnie przez cały czas zamartwiałaby się brudnymi ubraniami. – Z książki – odparła, jakby zdziwiona moim pytaniem. – Ale z jakiej książki? – chciał wiedzieć Mike, pokonując kałużę jednym długim krokiem. Abby przyglądała się mu i cofnęła nawet troszeczkę. Mogłabym przysiąc, że się skrzywiła. – Z książki o bezpieczeństwie – odparła. – Nie macie takiej? Riley też nie? Pokręciłam głową. – Z książki o bezpieczeństwie?
Pokiwała głową. – Nosi tytuł Uważaj! Mamusia mi kupiła. Chyba przez Internet. Mam trzy części. Ale mogę pożyczyć Riley. Tylko ktoś musiałby po nie pojechać… – To naprawdę bardzo miłe z twojej strony – odrzekł Mike. – Ale niech sobie leżą u ciebie w domu. O nic się nie martw. Riley wie, co robić. Patrz – powiedział, wyciągając rękę. – To ten strumień, o którym mówiła Casey. – Zrobił jeszcze kilka kroków i przykucnął, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Strumyk przypominał bardziej ciąg stawików. – Pewnie niedługo będą tu kijanki. I cierniki. To idealne miej… – Ale na pewno wie? – Rozległ się za jego plecami płaczliwy głos Abby. Fauna wodna najwyraźniej mało ją interesowała. – Założę się, że nie. A przynajmniej nie wszystko. Wiesz, Mike, jak dużo wypadków zdarza się w domu? Czy ty w ogóle zdajesz sobie z tego sprawę? Wpatrywaliśmy się w nią, zaskoczeni jej nagłym wybuchem. Jej oczy jak zwykle natychmiast wypełniły się łzami. Podeszłam do niej i objęłam ją, ale cała zesztywniała w moich ramionach. – Nie ma co się śmiać! Nic nie wiecie! – krzyknęła, odpychając mnie od siebie. – Dom to bardzo niebezpieczne miejsce! – Skarbie, wiem, że w domu może się coś przytrafić – zaczęłam delikatnie. – Tak jak jest napisane w twojej książce. Ale naprawdę nie musisz się martwić o Leviego i Jacksona. Owszem, wypadki się zdarzają. Ale Riley i David naprawdę potrafią zająć się swoimi dziećmi. Są bardzo ostrożni. Tak samo jak ty, gdy już będziesz mieć swoje dzieci. Oczy Abby zapłonęły. – Nie będę miała dzieci! Nigdy! Chcę tylko, żeby mamusia wróciła! Czemu nie chcą mi oddać mamusi? Nienawidzę ich. – Odwróciła się do Mike’a. – I was też nienawidzę! Mówiąc to, okręciła się na pięcie i rzuciła do ucieczki.
Rozdział 8 O Boże, pomyślałam, ruszając z Mikiem w pogoń. Błagam, tylko nie kolejna
uciekinierka. Spencer naprawdę dał nam popalić w tym względzie. W ciągu kilkumiesięcznego pobytu u nas wiecznie dawał dyla. Nieraz na całą noc. Istny Houdini, a do tego niezły spryciarz jak na ośmiolatka. Koniec końców musieliśmy ryglować dom jak więzienie – łącznie z oknami na piętrze. Ucieczki nie sprawiały mu absolutnie żadnych trudności; nic nie stanowiło dla niego przeszkody – Spencer potrafił nawet zwiać przez dach, przemykając po nim jak postać z kreskówki. Na szczęście Abby, choć zaskakująco szybka, nie miała świadomości zagrożeń czyhających na zwodniczo grząskiej, rozmiękłej po deszczu, zasłanej liśćmi ziemi. Popędziła na złamanie karku wzdłuż rzeczki, ale przebiegła najwyżej sto metrów, potknęła się – pewnie o niewidoczną pod liśćmi gałąź, korzeń lub pędy jeżyn – i wyrżnęła mocno o błotnisty grunt. Gdy do niej dobiegliśmy, leżała twarzą do ziemi. Ramiona trzęsły się jej od płaczu, wywołanego pewnie zarówno frustracją, jak i rozpaczą. Mike dobiegł do niej pierwszy i pomógł jej się podnieść. Wyglądała fatalnie: bladoróżowa bluza zbryzgana błotem w kolorze czekolady, materiał na przedzie dżinsów ledwie widoczny pod warstwą brudu. Co gorsza dłonie i twarz też miała całe upaćkane, a gdy zobaczyła swoje ręce, zawyła tak głośno, że obudziłaby niedźwiedzia, gdyby przypadkiem tu jakiś zimował. – Nie płacz, skarbie – próbowałam ją uspokoić, widząc, z jakim przerażeniem spogląda na swoje ręce. Nie wiedziała, co z nimi zrobić. Nie miała w co ich wytrzeć, bo wszystko inne też było ubłocone. Miałam w kurtce paczkę chusteczek, ale wyjmowanie ich mijało się chyba z celem. To jakby chcieć przepłynąć Atlantyk rowerem wodnym. Zaklęłam pod nosem. Ostatnimi czasy zawsze nosiłam przy sobie chusteczki nawilżane. I żel antybakteryjny. Standardowe wyposażenie babci. Ale nie dziś. To miał być przecież tylko krótki spacer we trójkę. Na szczęście Mike nie stracił głowy. – Chodź, Abby – zaproponował. – Pójdziemy nad rzekę. Wypłuczemy ci przynajmniej ręce. A po powrocie do domu wpakujemy cię do wanny, co? Casey zajmie się w tym czasie praniem. To stara wyga. Żadne błoto się przy niej nie ostanie. Abby pokiwała w milczeniu głową i poszła z wahaniem za Mikiem. Cieszyłam się, że udało mi się chociaż przekonać ją wcześniej do włożenia kaloszy, których sporą kolekcję udało mi się zgromadzić przez lata. Buty, w których się u nas zjawiła, były białe i czyste aż do przesady, co potwierdzało smutny fakt, że Abby nie zajmowała się w wolnym czasie tym, co inne dzieci. Ale gdybym pozwoliła jej włożyć adidasy, nie
byłyby już białe. Zawsze to coś. Nie przestając szlochać, przerażona Abby cofnęła się z nami nad strumień, trzymając przed sobą wyciągnięte ręce – prawie tak, jakby nie należały do niej, ale zostały przymocowane do barków wbrew jej woli. – Nic się nie bój – uspokajałam ją, gdy Mike wskazał miejsce, w którym woda spływała z niewielkiego przewyższenia do stawiku. – Wyczyszczę wszystko tak, że nie zostanie żaden ślad. Mike ma rację. Gdyby przyznawali Oscary za usuwanie plam, to musiałabym przerobić półkę nad kominkiem, żeby wszystkie pomieścić! Ale Abby w ogóle mnie nie słuchała; za bardzo przejmowała się brudem i nie była w nastroju do żartów. Przestałam więc gadać, przykucnęłam i pomogłam jej podwinąć rękawy. Po umyciu rąk od razu poczuje się lepiej. Wrócimy do domu i wsadzimy ją do wanny. – O właśnie – pochwalił Mike, patrząc, jak Abby myje ręce. Też zanurzyłam palec. Woda była czysta i lodowato zimna. Błoto zmywało się bez większego trudu, ale przy okazji ujawniło ranę. Biedna Abby miała na dłoni duże rozcięcie. – Oj, bidulko – rozczuliłam się. – Na pewno cię piecze. Ale Abby nic nie odpowiedziała. Wydała znów okrzyk przerażenia. – Wiem, kotku – powiedziałam. – Zaraz będziemy w domu i odkazimy ranę. A potem nakleimy ci śliczny duży plaster… Abby podniosła głowę i spojrzała na mnie zapłakana. – Ale musimy jechać do szpitala – załkała. – Bo inaczej umrę! To dla nas nie tylko nowość, pomyślałam, zbierając porozrzucane ubrania Abby, ale też coś niezrozumiałego. Będąc opiekunem zastępczym, człowiek przyzwyczaja się do pewnych rzeczy. Być może my z Mikiem, biorąc pod uwagę skrajne przypadki, które zwykle się nam trafiały, mieliśmy okazję przyzwyczaić się do większości rzeczy. Opiekowaliśmy się dziećmi, które okaleczały się na różne sposoby, które rzucały się na nas z nożami, które były tak zaniedbane, że stanowiły siedlisko wszy i wyglądały prawie jak zwierzęta. Zetknęliśmy się ze wszystkim: od rozbuchanej seksualności u dzieci, które ledwo wyszły z pieluch, po agresję i próby samobójcze. A to tylko w roli opiekunów zastępczych, bo w poprzedniej pracy na stanowisku terapeutki behawioralnej każdego tygodnia trafiało do mnie więcej pokrzywdzonych dzieci – krzywdzących zarówno siebie, jak i innych – niż do niektórych nauczycieli przez cały rok szkolny. Z Abby było jednak inaczej. Była kochana. Nie brakowało jej miłości. Troski. Ciepła. A mimo to i tak nosiła w sobie rany, i to głębokie. Tak się zdenerwowała skaleczeniem, że dopiero w połowie drogi do domu – Mike musiał w końcu nieść ją na rękach – udało nam się wydusić z niej, skąd przekonanie, że umrze. Powiedziała, że przez tężec. Była pewna, że się nim zaraziła. Kiedy wreszcie uspokoiła
się na tyle, że mogła mówić, wyjaśniła nam szybko dlaczego. Zraniła się na dworze, a przecież „tam dostaje się tężca”. Tężec chowa się pod ziemią i nie lubi powietrza. Można się nim zarazić przez skaleczenie podczas zabawy w ogródku, bo zarazki przedostają się spod ziemi prosto pod skórę, żeby nie mieć styczności z powietrzem, które je zabija. Tak było. Abby najwyraźniej wiedziała na ten temat wszystko. Pewnie od mamy i z jednej ze swoich książek. Minęło sporo czasu, zanim udało nam się ją przekonać, że nie ma się czego bać, bo tylko się zadrasnęła, a tężec, nie dość że bardzo rzadki, to zdarza się tylko w przypadku głębokich ran, na przykład wtedy, gdy człowiek nadepnie na dworze na zardzewiały gwóźdź. – Poza tym – zauważył Mike, ściągając jej kalosze. – Jak byłaś malutka, zostałaś zaszczepiona, więc nawet gdybyś naprawdę mocno się skaleczyła, bakterie i tak by nie przeżyły w twoim organizmie. – Za to jeśli te ubrania nie trafią szybko do pralki – dodałam – to błocko zadomowi się u nas na dobre. No już, panienko, biegiem do wanny! Abby pozwoliła mi ściągnąć sobie bluzę przez głowę, a potem zdjąć skarpetki. Co chwila zerkała na swoją rękę – którą, żeby ją uspokoić, owinęłam kilkoma chusteczkami – i dalej nie wyglądała na przekonaną. – A jeśli nie zostałam? – spytała w drodze do łazienki. – Co? Zaszczepiona? Oj, uwierz, że zostałaś. Wszystkie dzieci się szczepi. – A jeśli mamusia ze mną nie poszła? Jeśli akurat źle się czuła i zapomniała? – Na pewno nie – oznajmiłam z przekonaniem. – Nie ma takiej możliwości. No już. A teraz kąpiel w pianie. Mam płyn o zapachu wanilii albo… zobaczmy… japońskiego ogrodu. Który zapach panienka wybiera? – Ale szczerze mówiąc, ona może mieć rację. Rzeczywiście mogła nie trafić na szczepienie – zauważył Mike, gdy Abby pławiła się w wodzie o aromacie wiśniowego sadu. – Nie mamy pewności. Bo niby skąd? – Błagam, tylko nie zaczynaj – powiedziałam i przyjęłam z wdzięcznością kubek kawy, którą mi zaparzył. Jeszcze się nie rozgrzałam i sama najchętniej też wskoczyłabym do wanny. Wysunęłam krzesło i usiadłam. – Na pewno została zaszczepiona. Boże, przez ciebie zaczynam się denerwować. – Tak tylko mówię – usprawiedliwił się Mike. – Ostatecznie prawie nic o niej nie wiemy. – Ale to akurat da się dość łatwo sprawdzić. Chyba i tak będę musiała zarejestrować ją do doktora Shackletona. Mogę go poprosić, żeby sprawdził. Ale Abby nie będzie miała tężca. Zadrasnęła się tylko kolcem jeżyny. Wydaje mi się, że potrafię rozpoznać, czy skaleczenie jest na tyle głębokie, że zachodzi ryzyko zakażenia. Poza tym odkaziłam ranę i… – Spojrzałam na Mike’a. Uśmiechał się szeroko. – No co? Nie przestawał się szczerzyć.
– Nic, zabawna jesteś – oznajmił. – Ale oczywiście zgadzam się z tobą. Tak czy owak musisz przyznać, że Abby dziwnie się zachowuje. Już wcześniej miałem z tobą o tym pogadać. Zauważyłaś, co wyczynia z rękawami? – Co takiego? – Zwróciłem na to uwagę wczoraj. Ale dziś rano było to samo. Przed otworzeniem drzwi zawsze naciąga na dłoń rękaw. O tak… – W ramach demonstracji naciągnął sweter na dłoń. – A wczoraj, ponieważ nie miała wystarczająco długich rękawów, przez pięć minut usiłowała otworzyć drzwi łokciem. – Nie zauważyłam – stwierdziłam. – Ale pasuje do całej reszty. Obsesja na punkcie zdrowia i bezpieczeństwa. Mycie rąk setki razy dziennie. Wszystko trzyma się kupy. – O właśnie, o myciu też chciałem powiedzieć – przyznał Mike. – Ciągle to robi. Westchnęłam. – Biedna mała. To znaczy wiem, że ogólnie nie jest źle. A przynajmniej w porównaniu z kimś takim jak Justin. Co nie zmienia faktu, że mi jej żal. Justin był naszym pierwszym podopiecznym i pokochaliśmy go całym sercem. Utrzymywaliśmy kontakt do tej pory – Justin nigdy nie przestał być członkiem naszej rodziny. A jeśli istniało dziecko, które dźwigało na swoich barkach cały świat, to był nim właśnie on. Jego matka była uzależniona od narkotyków, a on trafił do opieki w wieku pięciu lat, po tym, jak podpalił własny dom. Co musi przeżywać dziecko, żeby posunąć się do czegoś takiego? Wkrótce mieliśmy się o tym przekonać. Przez kilka lat Justin tułał się między swoją nieodpowiedzialną matką (która brała go do siebie tylko po to, by w następnej chwili znów go porzucić) a całym mnóstwem domów dziecka i rodzin zastępczych. W ciągu pięciu lat uzbierało się ich równo dwadzieścia – szokujący wynik – a każda kolejna przeprowadzka odbijała się na stanie psychicznym Justina. Gdy trafił do nas jako dziesięciolatek, przekreślili go już dosłownie wszyscy. Nie, w porównaniu z nim Abby nie miała wcale aż tak wielkich problemów. Chociaż właściwie miała. Albo wkrótce mogła mieć, jeśli nikt jej nie pomoże. Nie trzeba dużo, żeby uraz psychiczny u tego pokrzywdzonego przez los dziecka – oddzielonego od matki, zagubionego, wystraszonego, bez przyjaciół, totalnie skołowanego – okazał się nieodwracalny. W pewnym sensie opieka społeczna to przewidziała, w przeciwieństwie do matki Abby. A my mieliśmy temu zapobiec. Dopiłam kawę z niejaką determinacją. – Ale od tego ma nas, prawda? – odezwałam się w równej mierze do siebie samej, co i do Mike’a. – Która godzina? Na pewno jest już czysta, nawet według swoich rygorystycznych standardów. – W przeciwieństwie do jej ubrań – zauważył Mike, zerkając na brudny stos na podłodze.
Pozbierałam utytłane rzeczy i nalałam wody do miski, żeby je namoczyć. Miałam właśnie zajrzeć do Abby, ale mnie uprzedziła i sama zeszła na dół. Była różowiutka i pachnąca i wyglądała odrobinę lepiej. Może po kąpieli uwierzyła wreszcie, że jej rana to tylko zadraśnięcie, a może po prostu postanowiła zdać się z rezygnacją na los. Spojrzała na miskę. – Przepraszam, Casey – zwróciła się do mnie poważnie. – Głupio zrobiłam, że tak uciekłam. – Ależ nic się nie stało – stwierdziłam lekko. – To dla ciebie trudny czas, kochanie. A my naprawdę to rozumiemy. – Klęczałam przy zlewie i wyciągałam z szafki plastikową skrzynkę ze środkami piorącymi do zadań specjalnych. Podniosłam głowę i zobaczyłam, że niewyraźny uśmiech Abby zamienia się w wyraz ulgi i zadowolenia. Jednak nie rozumiałam ich powodu. Abby uklęknęła obok mnie z niemal radosną miną. – O! – powiedziała. – Zastanawiałam się, gdzie to trzymasz! Równie dobrze mogłam wyciągnąć pudełko pełne lalek Barbie albo ciastek. – To moja czarodziejska skrzynka – wyjaśniłam. – Pełna magicznych eliksirów. – Zarechotałam jak czarownica. – Mam tu coś na każdą okazję. Ale rzucanie zaklęć i uroków jest tylko na zamówienie. Z zadowoleniem stwierdziłam, że udało mi się wywołać na jej twarzy szeroki uśmiech. Podekscytowana zajrzała do skrzynki. – Będziesz sprzątać? Mogę ci pomóc? – Właściwie to chciałam tylko znaleźć odplamiacz, żeby namoczyć twoje spodnie i bluzę przed praniem. – Ale jak ty będziesz zajęta… – Wskazała na butelkę środka czyszczącego. – Może mogłabym coś posprzątać… – Urwała, po czym dodała nieśmiało: – Żeby ci pomóc. – Ale chyba nie chcesz zajmować się takimi rzeczami w niedzielę… – zaczęłam. – Poza tym sama mam takiego bzika na punkcie sprzątania, że trudno ci będzie znaleźć cokolwiek, co wymagałoby czyszczenia! – Ale potem przypomniałam sobie słowa Mike’a, że jego zdaniem Abby boi się zarazków na klamkach. Może odzyska trochę spokoju, jeśli sama je wyszoruje. Tak, to jest myśl. – Ale jeśli chcesz pomóc, to właściwie… czemu nie? Moje słowa podziały na nią elektryzująco. Sięgnęła do skrzynki ze znawstwem i profesjonalizmem godnym zawodowej sprzątaczki. Przewlekła gumowe rękawice na drugą stronę i szybko wsunęła w nie dłonie, a w następnej chwili dzierżyła już w rękach spray i odpowiednią szmatkę. Podczas gdy ja stanęłam nad miską ubłoconych ubrań czekającą w zlewie, Abby zabrała się do uchwytów kuchennych szafek. Wyglądało na to, że nie ja jedna czerpię przyjemność ze sprzątania. – Wiesz co – zaczęłam, gdy wymieniłam wodę w misce i nasypałam mojego
czarodziejskiego proszku. – Jackson niedługo kończy roczek i planujemy urządzić mu małe przyjęcie. Zastanawialiśmy się z Mikiem, czy nie miałabyś ochoty połączyć go ze swoimi dziesiątymi urodzinami. Bo przecież też się zbliżają. Chciałabyś? W oczach Abby znów odmalował się niepokój. – Ale przecież ja nie urządzam urodzin – oświadczyła takim tonem, jakby chciała przywołać mnie do porządku. – Dla mamusi to za duże obciążenie. Szykujemy tylko specjalną kolację. Pokiwałam głową. – Rozumiem – zgodziłam się ostrożnie. – W związku z chorobą mamy musi być wam ciężko. Ale skoro jesteś na razie u nas… i skoro i tak będziemy urządzać przyjęcie dla Jacksona, to tak sobie pomyślałam, że może zaprosiłybyśmy też kilka twoich koleżanek? Znów wyczułam napięcie. – Ale w przyszłym miesiącu może mnie już tu nie będzie? A poza tym – stwierdziła z naciskiem – naprawdę nie mam żadnych koleżanek. A przynajmniej nie takich, które chciałabym zaprosić. Wszystkie są takie niemądre. Przecież ci mówiłam… Fakt, mówiła. Nie dało się temu zaprzeczyć. I nie miałam też zamiaru wyprowadzać jej z błędu co do możliwej daty powrotu do domu. Nie w tej chwili. Znów zrobiło mi się smutno na myśl o tym, jak do tego doszło. Dziecko nie mogło nawiązać przyjaźni, jeśli było wiecznie wyalienowane. Jeśli nie zapraszało nigdy do siebie żadnych kolegów ani koleżanek. I choć myśl nie była miła i poczułam się winna już przez samo to, że w ogóle sobie na nią pozwoliłam, zdałam sobie sprawę, że nawet gdyby Abby chciała, Sarah nie pozwoliłaby jej zaprosić nikogo na urodziny. Bo to by oczywiście oznaczało kontakt z rodzicami małych gości, co z kolei mogło oznaczać, że ktoś połapie się w ich sytuacji. A to już mogło mieć poważne konsekwencje… Zapewniłam więc Abby, że nie ma naturalnie przymusu i nie musi nikogo zapraszać. W tym samym momencie w drzwiach zazgrzytał klucz i stanął w nich Kieron. Towarzyszył mu podekscytowany i mokrusieńki Bob. Bob był naszym psem od trzech lat – od dnia, w którym Kieron przywiózł go ze schroniska. Choć już z nami nie mieszkał – Kieron zabrał go ze sobą do Lauren – to w dalszym ciągu stanowił ważnego członka naszej rodziny. I pewnie dlatego bez skrupułów otrzepał mokrą sierść na środku kuchni. – Hola, hola! – zganiłam go. – Nie wolno! Nie! – Ściągnęłam rękawice, wyrywając się z transu, w jaki wpadłam podczas sprzątania. Straciłam rachubę czasu i zupełnie zapomniałam, że Kieron rzeczywiście zapowiadał się z wizytą. Obiecał wpaść i uprzątnąć sześć wielkich pudeł ze swoją kolekcją płyt CD i DVD. Ponieważ przeprowadzka wypadła tak nagle, nie zdążył ich jeszcze ogarnąć. Gromadził te płyty przez wiele lat i naprawdę trzeba było je przejrzeć i zadecydować, które zabrać do
nowego mieszkania, które oddać na cele charytatywne, a które spróbować sprzedać na eBayu. Ale w przypadku kogoś takiego jak Kieron to nie mogło być łatwe zadanie. Przy swoim aspergerze miał obsesję na punkcie porządku, więc nie ma mowy, żeby w pół godziny posegregował płyty na trzy proste kategorie: dla siebie, do oddania, na sprzedaż. Nawet przy założeniu, że będzie w stanie rozstać się z połową z nich – bo większej liczby naprawdę nie miał ani gdzie, ani po co trzymać – i tak będzie musiał najpierw drobiazgowo je skatalogować. – O nie, nie wolno – przywołałam do porządku Boba, który przymierzał się właśnie do skoku na skrzywioną Abby, chcąc powiększyć tym samym listę swoich przestępstw. – Masz zakaz wstępu, póki cię porządnie nie wytrę! – Wzięłam go na ręce. Miałam dalej na sobie ubłocone dżinsy, więc co tam. – I wiesz co? – zwróciłam się tym razem do Abby. – Chyba dość już sprzątania na dziś. – Uśmiechnęłam się do swojego syna, który zdejmował właśnie kurtkę. W głowie wykluł mi się właśnie idealny plan. Uświadomiłam sobie, że ta dwójka w gruncie rzeczy ma ze sobą wiele wspólnego. Uśmiechnęłam się do Abby, a Bob tymczasem lizał mnie z zapałem po twarzy. – Założę się, że Kieron z przyjemnością skorzysta z twojej pomocy. – Ale w czym miałaby mi pomóc, mamuś? – spytał mój syn, odwieszając kurtkę na poręcz schodów. – Ty jesteś Abby, tak? – przywitał się. Potwierdziła nieśmiałym skinięciem. – W segregowaniu płyt – wyjaśniłam. – Abby jest doskonałą organizatorką, prawda, skarbie? Więc może wy zajmiecie się tym, a ja w tym czasie przygotuję kolację? Abby znów pokiwała głową. Podobnie jak Kieron, który chyba ucieszył się z towarzystwa. Odprowadziłam ich wzrokiem, myśląc przy tym, że chyba przez cały dzień nie wpadłam na lepszy pomysł. Abby być może nie ma koleżanek w szkole, ale niewykluczone że właśnie znalazła przyjaciela w Kieronie. Choć miałam się dopiero przekonać jak bliskiego.
Rozdział 9 M am dobrą wiadomość – obwieściłam Abby następnego dnia po szkole. – Mama czuje się już na tyle dobrze, że możemy znów ją odwiedzić. Wczesnym popołudniem dzwoniła Bridget. Sarah przestała gorączkować i choć nie czuła się jeszcze najlepiej, to bardzo chciała zobaczyć się z córką. Abby odpowiedziała jak zwykle krótko: – No nareszcie! – zawołała. Zdjęła plecak, ściągnęła mundurek i zawiesiła go porządnie na poręczy schodów. – Nareszcie! Ku mojemu zadowoleniu porządkowanie płyt z Kieronem poszło znakomicie. Udało im się posortować wszystkie sześć pudeł, a na dodatek w ramach podziękowania za ciężką pracę Kieron podarował Abby wszystkie filmy dla dzieci ze swojej kolekcji. – Szkoda że nie widziałaś jej miny, mamuś – powiedział przed wyjściem. – Była wniebowzięta. Z powodu kilku starych filmów Disneya! To mi dało do myślenia. Wiele osób bez żalu pozbywało się rzeczy, których Abby najwyraźniej nigdy nie miała – duża część kolekcji filmowej Kierona pochodziła z pchlich targów i sklepów z używanymi rzeczami. Bez krewnych, od których mogłaby dostawać prezenty, przy schorowanej, często unieruchomionej w domu matce, cierpiącej pewnie na chroniczny brak gotówki, takie luksusy jak płyty DVD musiały należeć do rzadkości. Po wyjściu Kierona odgrzebałam nieużywany odtwarzacz DVD i wstawiłam go do pokoju Abby razem ze starym telewizorem. W drodze do szpitala Abby mówiła głównie o Kieronie. Że jest zabawny i szczodry. Wspomniała też o czymś, z czego do tej pory nie zdawałam sobie sprawy: że nigdy nie wolno jej było mieć żadnego zwierzątka, ale Kieron zasugerował, że mogłaby mieć wirtualne. Zrobił jej telefonem zdjęcie z Bobem, a potem wydrukował, żeby mogła wkleić do albumu i pokazać mamie. Słysząc to, poczułam falę ciepła, które pojawia się zawsze, gdy człowiekowi coś się uda. Wzruszyła mnie też oczywiście postawa Kierona. Mimo dobrego humoru Abby zamilkła na widok szpitalnych zabudowań. I nic dziwnego. Została siłą sprowadzona do ponurej rzeczywistości. Poza tym był akurat jeden z tych ciemnych, mokrych dni, w które człowiek ma wrażenie, że zima nigdy się nie skończy. W półmroku szpital wyglądał jeszcze bardziej przygnębiająco. Na domiar złego całkiem się rozpadało. – Pamiętaj o albumie – przypomniałam, gdy zaparkowałyśmy jak zwykle gdzieś na szarym końcu parkingu. Zerknęłam na niebo, żałując, że zabrakło mojego syna, który
lubił zawsze dopinać wszystko na ostatni guzik. Nie miałam ze sobą ani czapki, ani parasolki, choć tę ostatnią przygotowałam sobie na parapecie. Dobrze, że chociaż Abby miała kaptur, to przynajmniej kompletnie nie zmoknie. Zapłaciłam za parking przygotowanymi drobniakami i wymijając kałuże, ruszyłyśmy szybkim krokiem do szpitala. Ale jeśli cieszyłam się na ponowne spotkanie matki z córką, to moja nadzieja na czułe powitanie szybko prysła. Sarah została przeniesiona do sali bardziej na uboczu i całe szczęście, bo na jej widok Abby podeszła do łóżka, wzięła się pod boki i spiorunowała mamę wzrokiem. – Jak długo masz zamiar to ciągnąć, mamo? – wydarła się. – Kiedy wreszcie będziesz miała remisję? No kiedy? Porażona zarówno jej tonem, jak i nieoczekiwanym poziomem decybeli, podeszłam do niej i położyłam jej dłoń na ramieniu. Strąciła ją ze złością. – Mamo! A co z domem? Popadnie w ruinę! Wszystko się zniszczy! Musimy wracać do domu! Sarah, początkowo tylko zdumiona, skrzywiła się. – Koteczku, strasznie mi przykro… – wydusiła z siebie, po czym rozpłakała się gwałtownie. Widać było, że nawet płacz sprawia jej ból. Naprawdę bardzo jej współczułam. – Abby, skarbie… – zaczęłam, ale Abby też zalała się łzami i znów odtrąciła moją pokrzepiającą dłoń. Rzuciła się na łóżko i przytuliła do mamy. – Koteczku, strasznie mi przykro – powtórzyła Sarah. Nie przestając płakać, tuliła do siebie córkę. – Mamusia nie chce być chora. Tylko że nic nie może na to poradzić! Strasznie za tobą tęsknię! Uwierz mi, że staram się, jak mogę! Nie płacz, proszę. No nie płacz… Widziałam, że Sarah czuje się skrępowana. Ja swoją drogą też się tak czułam. Nie powinno mnie tu być. I byłam pewna, że Sarah podziela moje zdanie w tym względzie. Zaczęłam się powoli wycofywać, a ponieważ żadna z nich i tak nie zwracała na mnie uwagi, mruknęłam tylko, że idę po coś do picia, i wyszłam. Przypomniałam sobie, że w głównym korytarzu znajdowały się automaty z napojami i ruszyłam z ulgą w tamtą stronę. Byłam w fatalnym nastroju (pewnie przez beznadziejną pogodę) i próbowałam sobie wyobrazić, jak to jest wiedzieć, że umierasz i że musisz wyjaśnić to jakoś swojemu przerażonemu dziecku, które niedługo zostanie sierotą. Wiedziałam oczywiście, że Sarah nie umiera, ale i tak to wszystko mnie dobijało. Kobieta chciała się zajmować własną córką, córka chciała być z nią, a mimo to znalazły się w tak beznadziejnej sytuacji: zostały rozdzielone i wisiało nad nimi widmo rozstania na zawsze. A ja lada moment miałam się dowiedzieć, jak duże było prawdopodobieństwo, że tak właśnie się stanie. Stanęłam przy automacie, wyciągnęłam z torebki portmonetkę i w tym samym
momencie usłyszałam czyjeś kroki. – Dzień dobry – odezwał się jakiś głos. – To pani przywiozła Abby, prawda? Odwróciłam się i zobaczyłam młodą kobietę idącą w moim kierunku. Mogła mieć około dwudziestu pięciu lat, uśmiechała się serdecznie i miała ze sobą wielką patchworkową torbę. Pomyślałam, że to może przydzielona Sarah pracownica socjalna. Pokiwałam głową. – Dałam im trochę czasu dla siebie. – Jestem Chelsea – przedstawiła się dziewczyna, kładąc torbę na jednym z krzeseł ustawionych w rzędzie obok automatu, do którego wrzucałam właśnie kilka ostatnich monet. – Prowadzę terapię zajęciową. – Aha, pomyślałam. Prawie zgadłam. – Przynajmniej na razie – dodała. – Pani jest Casey, prawda? Pracownik socjalny mówił mi o pani. – Pokiwałam głową. – Biedna mała. Sarah o wszystkim mi powiedziała. Ciężko sobie wyobrazić, jak one muszą to przeżywać, prawda? Znaleźć się w takiej sytuacji. Biedna mała – powtórzyła. Miałam właśnie przyznać jej rację, gdy nagle parsknęła i zrobiła weselszą minę. – Co też ja wygaduję? Pani prowadzi przecież rodzinę zastępczą! – Wyciągnęła z torby portmonetkę i też zaczęła szukać monet. Uśmiechnęła się do mnie. – Założę się, że zna pani dużo gorsze przypadki. Odwzajemniłam uśmiech i wyciągnęłam z automatu plastikowy kubek. Jego zawartość nie wyglądała zachęcająco. – To prawda, sporo widziałam – przyznałam. – Ale ma pani rację. Przykra sytuacja. Chelsea zmarszczyła w zamyśleniu brwi. – I to jeszcze jak. To naprawdę straszna choroba. – Powoli się o tym przekonuję – oznajmiłam, gdy Chelsea zaczęła wrzucać monety do automatu. – Zaczęłam trochę o niej czytać, bo właściwie temat jest dla mnie zupełnie nowy. Osobiście nigdy nie zetknęłam się z tą chorobą. – To jest się z czego cieszyć. Ja mam ciotkę, która zachorowała na stwardnienie rozsiane jako nastolatka. Między innymi dlatego zdecydowałam się na taki a nie inny zawód. Przypadek Sarah jest oczywiście wyjątkowo ciężki, zwłaszcza że wygląda na to, że ma postać wtórnie postępującą. Kiepsko. A do tego jeszcze to złamanie. Co za pech! No ale właśnie, przypadek jest poważny. Choć prawdę mówiąc, przebieg jej choroby zdawałby się wskazywać na to, że nigdy nie miała postaci remitująco-nawracającej. Może od początku była to postać pierwotnie postępująca. Napiłam się burej wody o smaku kawy i skrzywiłam. – Trochę się pogubiłam. Chelsea uśmiechnęła się przepraszająco. – Proszę wybaczyć, czasem się zapędzam. – Opisała mi następnie różne rodzaje SM i wyjaśniła, że jedna postać może przechodzić w inną – co zdarza się dość często – oraz że istnieje postać łagodna („szkoda, że nie wszystkie takie są”). Powiedziała też, na jaką
postać choroby najprawdopodobniej cierpi Sarah, skoro jej stan od początku stopniowo się pogarsza, a każdy rzut choroby powoduje nieodwracalne uszkodzenia. – Taka postać nosi nazwę postaci pierwotnie postępującej. Z oczywistych powodów. I wszystko się zgadza. Bo wygląda na to, że ten rzut jest naprawdę ostry. A jeśli weźmie się pod uwagę jej sytuację rodzinną, to już w ogóle można się załamać, prawda? Zawsze jest ciężko, jeśli pacjenci nie mogą liczyć na żadne wsparcie w domu. Bo co na litość boską mają ze sobą zrobić? – No właśnie – powiedziałam, bo sama się nad tym zastanawiałam. – Co? Chelsea upiła łyk kawy. – Jezu! Jakim cudem udaje im się spreparować takie paskudztwo? Ale na pierwszym etapie? Na początek zostają wypisani ze szpitala, bo inaczej nie starczyłoby łóżek dla nikogo więcej. Często trafiają do domu pomocy społecznej i powłóczą nogami razem ze staruszkami. W głowie się nie mieści, prawda? Ale jeśli spełnią odpowiednie kryteria lub sami są w stanie pokryć koszty, powinni trafić do specjalistycznego ośrodka rehabilitacyjnego. Próbowałam sobie wyobrazić sytuację, gdy w wieku trzydziestu paru lat człowiek trafia do domu pomocy społecznej. Albo nawet i do ośrodka rehabilitacyjnego. Choć ta możliwość wydawała się nieznacznie lepsza. – Ale na stałe? Chelsea pokręciła głową. – Zwykle na kilka tygodni. Przeprowadza się tam terapię zajęciową, fizjoterapię, dożywianie: szeroko pojętą rehabilitację. Póki pacjenci nie odzyskają samodzielności; o ile to w ogóle możliwe, rzecz jasna. W przypadku kolejnego rzutu SM istnieje często krytyczny moment, gdy mają spore szanse na odzyskanie jako takiej sprawności: wystarczy go przegapić i po sprawie. Ale w przypadku Sarah chcą jeszcze najpierw wypróbować nowe leczenie farmakologiczne. Co oznacza, że zostanie w szpitalu jeszcze pewnie z dwa tygodnie. Musi oczywiście znajdować się pod stałą obserwacją. Lekarstwo jest dość silne. Pokręciłam głową. – Nie wiem – oznajmiłam, coraz bardziej zaniepokojona faktem, że Chelsea tak dużo mi mówi. Musiała uznać, że wiem dużo więcej niż w rzeczywistości. – Wiem tylko, że Abby zostanie u mnie tak długo, jak będzie trzeba. – Zmarszczyłam brwi. – A z tego, co pani mówi, wygląda na to, że może to oznaczać trochę dłużej, niż zakładałam. Twarz Chelsea zrobiła się pąsowa. – O Boże – westchnęła. – Myślałam, że… to znaczy, mam nadzieję, że nie powiedziałam za dużo. Uznałam, że pani to wszystko wie. – Właściwie to nie bardzo – przyznałam. – Z oczywistych powodów opiekuni zastępczy nie mają zwykle kontaktu z rodzicami biologicznymi. A już na pewno nie
takiego, który uprawniałby do takiej wiedzy. To nietypowy przypadek. Ale proszę się nie martwić. Nie lubię plotek. I proszę mi wierzyć, że na pewno nie chcę, żeby Abby dowiedziała się o tym wszystkim. Ona wierzy, że mama wydobrzeje. Ta myśl dodaje jej sił. Jeśli okaże się inaczej, dopiero wtedy będziemy się martwić. – Boże – westchnęła współczująco Chelsea. – Biedna mała. Choć to nie moja sprawa, przez całą drogę do domu rozmyślałam o tym, co powiedziała mi Chelsea. Po swoim wcześniejszym wybuchu Abby była chyba w lepszym humorze. A nawet jeśli w niezbyt dobrym, to wydawała się przynajmniej spokojniejsza po tym, jak wyładowała na mamie swoją frustrację. Więc może i lepiej, że to z siebie wyrzuciła. Potrzebowała pilnie znaleźć ujście dla kłębiących się w niej uczuć, a bez rodziny i przyjaciół, których mogłaby w tym celu wykorzystać, nie miała niestety jak sobie poradzić. Ale wiedząc to, co wiedziałam teraz, nie miałam właściwie pojęcia, jak dalej postępować. Powinnam trzymać się wersji „mamusia wyzdrowieje”? Już wcześniej pytałam o to Bridget i odpowiedziała mi jednoznacznie: nie ma sensu stresować Abby przyszłością, póki nie będzie wiadomo, na czym stoimy. Ale czy nie lepiej trochę ją przygotować? Czy nie lepiej uświadomić jej różne możliwe scenariusze i w ten sposób pozwolić jej oswoić się z rzeczywistością? Zważywszy na skutki jej nerwicy – obsesyjne sprzątanie, paniczny strach przed zarazkami, coraz większą izolację społeczną – czy nie lepiej spojrzeć prawdzie w oczy wcześniej niż później? Chyba rano powinnam zadzwonić do Johna i przedyskutować z nim tę sprawę – właściwie to może on nie jest nawet na bieżąco ze stanem zdrowia Sarah. A moje „chyba” miało wkrótce zmienić się w „zdecydowanie”. Po kolacji, która upłynęła w milczeniu i polegała głównie na tym, że Abby przesuwała widelcem jedzenie na talerzu i postukiwała nożem o jego brzeg, zaproponowałam, żeby położyła się do łóżka i obejrzała jeden ze swoich nowych filmów, bo chyba i tak miała na to większą ochotę niż na siedzenie ze mną na kanapie. W naszym domu oglądanie telewizji w łóżku to było coś – zwłaszcza w dzień powszedni – bo dla dzieciaków, którymi zajmowałam się zwykle w ramach programu zmiany zachowania, oglądanie telewizji czy filmów stanowiło przywilej, na który musiały sobie zapracować. To był kluczowy element programu. Ale po godzinie w dalszym ciągu martwiłam się stanem psychicznym Abby. Choć na pewno dobrze, że oczyściła atmosferę z mamą, to wiedziałam też, że pewnie ciągle jest zdenerwowana i rozbita. Na tym polegał problem, gdy dzieci musiały opiekować się dorosłymi – towarzyszyło im potworne poczucie winy z powodu w pełni uzasadnionej wściekłości, że zostały obarczone zbyt dużą odpowiedzialnością jak na swój młody wiek. Abby pewnie dalej przeżywała to, że naskoczyła na mamę podczas odwiedzin. Ze szklanką mleka w jednej ręce i kanapką w drugiej nie miałam jak zapukać.
Krzyknęłam więc tylko: „To ja” i pchnęłam drzwi plecami. W pokoju było ciemno. Lampka przy łóżku była wyłączona – Abby zawsze gasiła niepotrzebne światło; tylko telewizor rzucał migocącą poświatę. Leciał jakiś musical, i to dość głośno, ale Abby chyba spała zwinięta w kłębek pod kołdrą. Podeszłam do szafki nocnej, żeby odstawić mleko i kanapkę, ale najpierw musiałam zrobić sobie miejsce. Leżał na niej stosik płyt DVD i – co mnie zaskoczyło – nożyczki z kuchni. Zamarłam na ułamek sekundy: skąd się tu wzięły? Dlaczego je zabrała? Co sobie zrobiła? Miałam wystarczająco duże doświadczenie z trudnymi dzieciakami, żeby natychmiast zapaliło mi się w głowie światełko ostrzegawcze. Odłożyłam szybko szklankę i talerz i odwróciłam się do łóżka. – Abby? – Zaczęłam odchylać kołdrę, ale Abby zorientowała się wtedy, że nie dałam się nabrać. Przestała udawać, że śpi, i sama się odkryła. Ponieważ gorączkowo starała się obciągnąć rękawy szlafroka, natychmiast zaczęłam szukać oznak samookaleczenia. Zobaczyłam jednak tylko mokre policzki. Pstryknęłam nocną lampkę. – Skarbie – odezwałam się łagodnie, przysiadając na łóżku. – Co ty robisz? Abby przełknęła z trudem ślinę. Miała wyraźnie ściśnięte gardło. Sądząc po jej zaczerwienionych, opuchniętych oczach, płakała od dłuższego czasu. Sięgnęłam po mleko. – Proszę, kochanie. Napij się trochę. – Dopiero podając jej szklankę, zauważyłam na łóżku skrawki materiału. Wzięłam jeden do ręki. Wyglądał znajomo. Jak kawałek skarpetki. – Co to jest, kochanie? – spytałam. Jej oczy znów wypełniły się łzami. – Ja tylko robiłam bandaże – załkała. Jej słowa znów mnie zaniepokoiły. – Bandaże? – spytałam skołowana. – Ale po co? Skaleczyłaś się? Pokręciła głową. – No to po co? – powtórzyłam. – Do czego ci bandaże? – Przypomniałam sobie, z jakim pośpiechem opuszczała rękawy. – Zakładasz je na ręce? Tak? Mogę zobaczyć? Abby była posłusznym dzieckiem. W jej domu, nawet jeśli trochę dysfunkcyjnym, panowała dyscyplina i miłość. Abby organicznie nie była w stanie sprzeciwić się żądaniu dorosłej osoby. Podciągnęła posłusznie jeden z rękawów. Łzy kapały jej na rękę. – No już, skarbie, wszystko dobrze. Nie płacz… – Muszę to nosić – zaszlochała. – Żeby nic mi się nie stało w kości. – Żeby nic ci się nie stało w kości? – Żeby mnie nie bolały, tak jak mamusię. Podciągnęła rękaw na tyle wysoko, że mogłam wreszcie zobaczyć, że nie zrobiła sobie krzywdy. Wręcz przeciwnie. Poodcinała palce w kilku podkolanówkach i założyła je jako „bandaże na ręce”. Przyznała się, że obcięła też stopy wełnianych rajtuz i
założyła je pod spodnie od piżamy, żeby „chronić” kości przed złamaniem. – Przepraszam, że zabrałam nożyczki – wyznała z płaczem. – Nie zamierzałam ich ukraść. Chciałam je później odłożyć na miejsce, przysięgam. Po prostu nie mogłam już dłużej wytrzymać… – Wzięła podane jej mleko i napiła się łapczywie. – Moje bandaże są w domu i już nie mogłam. Nie mogłam bez nich spać. Strasznie się boję. I wtedy całą noc nie mogę spać i mam różne myśli. A teraz mama jest taka słaba… wiedziałam, że tak się stanie. No i się stało. Stało się tak, jak myślałam. Ma połamane wszystkie kości i nie może chodzić… – Skarbeńku – zwróciłam się do niej czule, obejmując ją i próbując unieruchomić podrygujące znów od płaczu ramiona. – Nożyczkami zupełnie się nie martw. Ale szkoda, że nic mi nie powiedziałaś. Mogliśmy przecież poprosić, żeby ktoś przywiózł twoje bandaże. Nadal możemy to zrobić. Obiecaj mi, że powiesz, jeśli będziesz czegoś potrzebowała, dobrze? Ale wiesz, że to, co stało się mamusi, to był wypadek? Po prostu nieszczęśliwie upadła. A ty jesteś młoda i silna i naprawdę nie musisz się martwić o swoje kości. Są zdrowe. Nie zrobią się kruche. – Spojrzałam na opróżnioną szklankę. – A już na pewno nie przy tych ilościach mleka, które wypijasz. Przytuliłam ją mocno z absurdalnym poczuciem ulgi, że tym razem moje doświadczenie źle mi podpowiadało. Nie miałam pojęcia, skąd coś takiego przyszło jej do głowy – przeczytała gdzieś o tym? Nic jednak dziwnego, że złamana noga mamy tak ją przeraziła. Ale i tak mi ulżyło. Bo „bandaże” nie były groźne. Dawały tylko poczucie bezpieczeństwa jak miś, ulubiony kocyk czy lalka. Jeśli dzięki temu lepiej spała, zwłaszcza w tak trudnym dla siebie okresie, to dlaczego miałam jej tego zabraniać? – Ale jeśli chcesz zakładać swoje bandaże, to ja nie mam nic przeciwko – zapewniłam. Gdy Abby już się uspokoiła, odniosłam nożyczki do kuchni, ciesząc się, że sprawa wyszła na jaw. Bo najwyraźniej przejmowała się tym od czasu, gdy dowiedziała się o złamanej nodze mamy. I pewnie od lat źle sypiała. Nic dziwnego, że miała tyle dziwactw. Klasyczne objawy nerwicy. Gdy sobie to wszystko przemyślałam, od razu zrobiło mi się lepiej. Może skoro ma już nowe „bandaże”, łatwiej jej będzie stawić czoło sytuacji. Ale oczywiście to by było za proste.
Rozdział 10 B ędąc rodzicem zastępczym, trzeba mieć oczywiście wiele umiejętności, między
innymi umiejętności wychowawcze. Nie da się też zaprzeczyć, że lata pracy z trudną młodzieżą w ogólniaku dały mi solidne podstawy do obecnej pracy. Poza tym nie zajęliśmy się z Mikiem opieką zupełnie w ciemno. Przeszliśmy kilkumiesięczne szkolenie, które zapewniło nam narzędzia do radzenia sobie z najtrudniejszymi nawet dziećmi w ramach programu zmiany zachowania. Jak zauważyła Chelsea, terapeutka zajęciowa Sarah, widziałam już w życiu niejedno trudne dziecko – i niejednemu pomogłam. Ale miałam się przekonać, że jeśli chodzi o dzieci pokroju Abby, to mam poważne braki. Okazało się, że robiłam wszystko na opak. Poniedziałek przywitał mnie pierwszymi żonkilami, kiwającymi wesoło główkami w moim nowym ślicznym ogródku. Pomyślałam, że w pierwszej kolejności muszę porozmawiać z Johnem na temat stanu Sarah, ale zanim zdążyłam zadzwonić, odebrałam niepokojący telefon w związku z Abby. – Nie chciałbym pani niepokoić – odezwał się po drugiej stronie słuchawki pan Elliot (czym od razu mnie zaniepokoił) – ale zaczynamy się trochę martwić o Abby. Spojrzałam na zegar w kuchni – musiało być tuż po przerwie. Zastanawiałam się, co takiego ich zaniepokoiło; Abby była w szkole ledwie godzinę. I wyszła z domu w dość dobrym humorze. Dzięki „bandażom” chyba lepiej spała. – Oj – powiedziałam. – A co się stało? – Nic takiego – zapewnił. – Nie musi pani po nią przyjeżdżać ani nic takiego. Nic jej nie jest. Tylko zauważyliśmy ostatnio, że Abby spędza więcej czasu w łazience niż w klasie. Postanowiłem, że zadzwonię do pani w tym tygodniu w tej sprawie. Na każdej lekcji Abby wychodzi do toalety co najmniej kilkanaście razy. I problem się nasila. Rozmawiałem z innymi nauczycielami i wygląda na to, że nie chodzi tylko o lekcje. Abby spędza w łazience większość przerw. Oczywiście w pierwszej chwili pomyśleliśmy, że może ma jakieś problemy żołądkowe. Albo że, no wie pani, jak to bywa z dziewczynkami w tym wieku. Okres dojrzewania i te sprawy. Poza tym Abby zawsze była typem samotnika, o czym już rozmawialiśmy. Ale w tym przypadku chodzi najwyraźniej o mycie rąk. Abby ma chyba obsesję na punkcie brudu. Przyznała się jednej z moich koleżanek, że boi się dotykać oparcia krzesła, pożyczać dzieciom kredki i tak dalej. Problem się nasila. Zauważyła pani podobne zachowania w domu? Przyznałam, że tak, i opowiedziałam o panice z powodu tężca. – I na pewno jest maniaczką czystości – dodałam. – Wydaje mi się, że wspominałam o tym podczas naszej pierwszej rozmowy. Znając jej sytuację, jakoś mnie to nie dziwi.
– Zastanawiałem się nad tym – odparł pan Elliot. – Zastanawiałem się, czy tak silna reakcja emocjonalna nie jest efektem nerwicy. W pełni się z nim zgadzałam. – Na pewno – stwierdziłam. – Abby boi się też na przykład dotykać klamek. – Zgadza się, też to zauważyliśmy. I oczywiście dziś rano… – Ale co się tak właściwie stało? – Och, proszę mi wybaczyć – powiedział. – Tak jak mówiłem, nic poważnego. Ale obawiamy się, że problem będzie się nasilać. Dzieci wykonywały dziś prace z bandażu gipsowego, takiego do prac ręcznych, pewnie zetknęła się pani z tym materiałem, a Abby zaczęła tak panikować, gdy miała wziąć go do ręki czy nawet stać obok, że w końcu musiałem wyprowadzić ją z klasy, żeby się uspokoiła. – To by się zgadzało – stwierdziłam. – Ona naprawdę nie znosi brudu. Ale tak jak pan mówi, są różne rodzaje brudu… – No właśnie. Ale gdy zaczyna to uniemożliwiać jej normalne funkcjonowanie w szkole… W każdym razie przed chwilą rozmawiałem z dyrektorem i obaj jesteśmy tego samego zdania: że być może Abby zaczyna wpadać w obsesję. Uznaliśmy, że powinna pani o tym wiedzieć. Może podjedzie pani któregoś dnia do szkoły, to porozmawiamy osobiście? I może warto też wspomnieć o tym pediatrze? Wiedziałam, że szkoła chciała pewnie zrehabilitować się za swoją wcześniejszą ślepotę – tak to nazwijmy z braku lepszego słowa – za to, że nic nie wiedzieli o trudnej sytuacji Abby, ale widać było, że pan Elliot autentycznie się przejmuje. Poza tym wszystko się zgadzało. Abby wiecznie myła ręce. Bardzo uważała, żeby się przypadkiem nie pobrudzić… Nagle mnie olśniło. Mycie rąk. Wręcz obsesyjne… No jasne! Czy to nie klasyczny objaw nerwicy natręctw? To plus – przywołałam w pamięci inne fakty – zamartwianie się, czy na pewno zakręciliśmy gaz. Byłam na siebie zła. Dlaczego wcześniej nie powiązałam faktów? Nagle przypomniałam sobie jeszcze światło – Abby miała istną obsesję na punkcie gaszenia światła. W jednej chwili zaczęłam patrzeć na to zupełnie inaczej. O to chodziło? To było coś więcej niż zamartwianie się higieną i czystością? Czyżby sprawy posunęły się aż tak daleko? Czyżby Abby cierpiała na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne? Postanowiłam nie dzielić się jeszcze moimi podejrzeniami z panem Elliotem. Powiedziałam mu tylko, że skontaktuję się z nim po konsultacji z pracownikami opieki społecznej. Rzeczywiście tak trzeba było zrobić. Jeśli sytuacja wyglądała tak źle, jak przedstawiał pan Elliot, to zdecydowanie musiałam działać. I tak miałam dzwonić do Johna; może powinnam zatelefonować też do doktora Shackletona? Ale Abby była pewnie zapisana do przychodni w swoim rejonie, więc może lepiej załatwić to za pośrednictwem Bridget – pewnie znała nazwisko lekarza Abby. Zadzwoniłam do Johna, ale nie było go w biurze, więc na razie zrobiłam to, co zwykle w takiej sytuacji: uruchomiłam laptop, uzupełniłam dziennik i zrobiłam małe
rozeznanie w Internecie. Oczywiście ledwie zaczęłam przeglądać strony dotyczące zaburzeń obsesyjnokompulsywnych, dotarło do mnie, że objawy nerwicy natręctw mogły pojawić się na skutek przeżywanego stresu. Przynajmniej teoretycznie. Nie miałam właściwie pojęcia, czy występowały już wcześniej. Wziąwszy pod uwagę sytuację Abby, być może zachowywała się tak od dawna, tylko w szkole nikt nie zwrócił na to uwagi. Na przykład jej strach o kości. Widać było, że od dłuższego czasu się tym martwi. Ale gdy myślałam o tych czterech tygodniach, które z nami spędziła, musiałam przyznać, że wspomniane przez pana Elliota symptomy faktycznie się nasiliły w tym okresie. Co oczywiście było zrozumiałe, zważywszy na niepewność związaną ze stanem zdrowia Sarah. Abby myślała, że wprowadza się do nas tylko na chwilę i że zaraz wróci do domu – ale nie była głupia; doskonale zdawała sobie sprawę, że z mamą wcale nie jest lepiej. Ucieszył mnie dzwonek telefonu. Znałam siebie aż za dobrze. Wiedziałam, że pozostawiona sama sobie, mogłabym godzinami grzebać w Internecie, a zdawałam sobie sprawę, że połowiczna wiedza w rękach laika przynosi zwykle więcej szkód niż pożytku. Dużo lepiej skonsultować się ze specjalistą, niż podejmować własne nieprzemyślane działania. Chciałam też porozmawiać z Johnem na temat Sarah. Abby wróci pewnie ze szkoły roztrzęsiona, więc wolałam wiedzieć, jak z nią rozmawiać o mamie. Powinnam odpowiadać na jej pytania? Postawić sprawę jasno? Czy dalej zapewniać, że wszystko będzie dobrze? To akurat nie byłoby łatwe, bo nie miałam pojęcia, jak będzie. Ale nie dzwonił John, tylko Riley. – Urodziny Jacksona – zaczęła bez żadnych wstępów. – Musimy je przełożyć. Ze wstydem musiałam przyznać, że przyjęcie dla wnuka zupełnie wyleciało mi z głowy, choć planowałyśmy z Riley urządzić je w najbliższy weekend. – Czemu, kochanie? – spytałam, udając, że cały czas o wszystkim pamiętałam. – Środki ostrożności – odparła krótko. – Nie mamy wyjścia. Kolega Leviego z przedszkola ma gronkowca. – Gronkowca? – To był zdecydowanie medyczny poranek. Niezbyt przyjemny. – O rany. – Zgadza się. O rany. – Czy gronkowca nie łapie się przypadkiem w szpitalu? Nie wiedziałam, że można się nim zarazić gdzie indziej. To straszne paskudztwo. To na pewno to? – Podobno tak. Mama tego dziecka leżała chyba jakiś czas w szpitalu i tam złapała gronkowca. Czy jakoś tak. Ale wiesz, jak to jest w takich sytuacjach: wszyscy panikują, boją się zarazić, uważają chore dziecko za trędowate. Wyobrażasz sobie, co by się działo w przeciętnym przedszkolu, gdyby faktycznie doszło do epidemii? – Byłoby puste? Biedny mały. Jest bardzo chory?
– Z tego co słyszałam, nie jest tak źle. Chyba powoli zdrowieje. Ale dziś zachorowało kolejne dziecko; dostało rozwolnienia i na wszystkich padł oczywiście blady strach, że choroba się roznosi. Gronkowiec, to słowo budzi emocje. Trochę jak wszy. Wszyscy się boją, że ich dzieci też mogły się zarazić, i tak, mamuś, z góry odpowiem na twoje pytanie: Levi czuje się świetnie. Poza tym nawet się jakoś specjalnie nie koleguje z tym małym. Ale stwierdziłam, że lepiej przełożyć urodziny, niż żeby miało się okazać, że wszyscy w ostatniej chwili odwołają swoje przyjście lub co gorsza pomyślą, że jestem skrajnie nieodpowiedzialną matką. Riley miała oczywiście rację. To było rozsądne rozwiązanie. Czasy organizowania balików, żeby dzieci pozarażały się nawzajem ospą wietrzną albo odrą, dawno już minęły. Jacksonowi i tak będzie wszystko jedno. Kończył dopiero roczek. I tak nic nie będzie pamiętał. – Może to i lepiej – zgodziłam się. – Może w tym czasie trochę się ociepli. I tak sobie myślę, że gdybyśmy przesunęły urodziny o dwa tygodnie, to można by je zorganizować dokładnie w dniu urodzin Abby. Jeśli oczywiście ci nie przeszkadza, że byłoby to w piątek. – A Abby będzie miała chwilowo o jedno zmartwienie mniej. Nie powiedziałam jednak tego na głos. – Przepraszam, ale muszę kończyć, bo czekam na telefon od Johna Fulshawa. – Okej – potwierdziła Riley. – Aha, jeszcze jedno, po rozmowie nie zapomnij zdezynfekować słuchawki. Wiesz, jak zjadliwe są te nowe szczepy bakterii… – Jezu – jęknęłam, myśląc o tym, jak ironiczny jest jej żart w obecnej sytuacji. – Nawet nie zaczynaj! – Szczerze mówiąc, niewiele wiem na temat stanu zdrowia Sarah – przyznał John, gdy oddzwonił do mnie pół godziny później i wysłuchał mojego streszczenia rozmowy z Chelsea. Powiedziałam mu o planach przetestowania nowego leku i możliwości zatrzymania Sarah w szpitalu na dłużej. – A myślisz, że Bridget wie? – spytałam. – Nie ulega wątpliwości, że Chelsea myślała, że ja wiem. Wszystko brzmi bardzo poważnie, zgodzisz się? A jeśli Sarah będzie musiała do tego odbyć rehabilitację… To zmienia postać rzeczy, prawda? A pojawiło się coś nowego o rodzinie Abigai? Wiadomo już coś na temat tych dalekich kuzynek? – Gdy to mówiłam, uświadomiłam sobie, że nikt mnie właściwie o niczym nie informował. Co już samo w sobie było dziwne. Bo niby dlaczego? Zwykle odbywało się aż za dużo spotkań. Ale z drugiej strony Abby nie była standardową podopieczną. Zwykle zajmowałam się innego rodzaju dziećmi – takimi, które wymagały licznych konsultacji i uzgadniania strategii radzenia sobie z ich ekstremalnymi zachowaniami. Co w niektórych przypadkach oznaczało zapobieganie ucieczkom, a nawet łamaniu prawa. – Wiem też – ciągnęłam – że jeśli tak się stanie, to Abby musi zostać do tego odpowiednio przygotowana.
Opowiedziałam Johnowi o obawach szkoły i spytałam, jak jego zdaniem powinnam postąpić. – Zastanawiałam się też, czy to ja powinnam pojechać do szkoły, czy może raczej Bridget powinna z nimi pogadać? Może nawet razem z Sarah. Choć na razie nie wiadomo nawet właściwie, w czym dokładnie leży problem. Nie ma co do tego pewności. W normalnych okolicznościach zadzwoniłabym po prostu do doktora Shackletona, ale może Bridget wolałaby zabrać Abby do jej lekarza? – Pogadam z nią – powiedział John. – Ale wydaje mi się, że możesz spokojnie do niego zadzwonić i podpytać ogólnie, ale zanim umówisz się na spotkanie w szkole albo zaczniesz obmyślać jakiekolwiek strategie działania, zapytajmy najpierw Bridget o zdanie, dobrze? Masz rację. Sytuacja rzeczywiście jest nietypowa, bo Sarah nadal ma prawo głosu i nikt nie stara się jej go odebrać. Poza tym wiesz, jak to bywa z formalnościami. Nie chciałabyś chyba narazić się opiece społecznej, co? Roześmialiśmy się – w moim zawodzie człowiek wiecznie musiał uważać, żeby się komuś nie narazić – ale skąd miałam wiedzieć, że słowa Johna okażą się prorocze i że zmażą uśmiech z mojej twarzy. Ludzki umysł funkcjonuje w bardzo prosty sposób; tak myślę. Gdy człowiek nie ma świadomości jakiegoś zjawiska, to naturalnie go nie zauważa, ale gdy zwróci mu się na nie uwagę, to nagle zaczyna wszędzie je dostrzegać – nie jest w stanie się od niego opędzić. To tak jak wtedy, gdy jako dziewczynka bawisz się na podwórku i koleżanka pokazuje ci chłopaka, któremu podobno się podobasz. W jednej chwili praktycznie go nie zauważasz, a w następnej masz wrażenie, że chodzi za tobą krok w krok. Pamiętam, że w młodości nieraz zdarzała mi się taka sytuacja. Gdy już coś wiesz, nie da się wrócić do stanu sprzed zdobycia tej wiedzy; zostaje ci ona w pamięci. Przed powrotem Abby ze szkoły przetrząsnęłam nawet jeśli nie cały Internet, to przynajmniej moje wspomnienia z okresu, który u nas spędziła, i przekonałam się, że obawy pana Elliota nie są bezpodstawne. Doszłam do wniosku, że zachowania, które wcześniej składałam na karb nawyków wymuszonych sytuacją w domu (tworzenie długaśnych list, hiperhigieniczność, gaszenie świateł, paniczny strach przed chorobami), mogły równie dobrze stanowić reakcję nerwicową. Postanowiłam nie rozmawiać z Abby na temat porannego zajścia w szkole – to chyba powinno zaczekać do czasu wyjaśnienia podziału obowiązków. Z tego samego powodu wstrzymałam się z telefonem do doktora Shackletona. Pójdę za radą Johna i zaczekam na wskazówki od Bridget – co nie zmieniało faktu, że poważnie potraktowałam obawy szkoły i postanowiłam uważniej przyjrzeć się Abby. I wszystko stało się jasne. Biedne dziecko męczyło się z codziennym funkcjonowaniem do tego stopnia, że nie mieściło mi się w głowie, jakim cudem mogłam tego wcześniej nie zauważyć.
Przez kolejne dwa dni chodziłam za nią krok w krok i wreszcie uświadomiłam sobie powagę sytuacji. Abby łapała każdą klamkę i uchwyt przez rękaw – przy drzwiach wejściowych, przy drzwiach do poszczególnych pomieszczeniach, przy drzwiczkach szafek. Wyjścia do toalety – którymi wcześniej niespecjalnie się przejmowałam (w przypadku większości dzieci było dokładnie na odwrót: trzeba je było zmuszać do mycia rąk!) – nie zdarzały się raz na jakiś czas, za potrzebą, ale z częstotliwością, która początkowo wydawała się dziwnie duża, dopóki nie uświadomiłam sobie, że Abby szła do łazienki za każdym razem, gdy zrobiła coś, przy czym mogła się pobrudzić, na przykład gdy coś ode mnie brała: ściereczkę, jabłko czy stertę gazet. Wypełniała moje polecenie i zaraz potem znikała, po czym wracała z ubikacji na dole lub – jeśli nie miała wyjścia – od zlewu po dokładnym umyciu i wysuszeniu rąk. Zauważyłam też, że nie używała zwykłych ręczników. W kuchni wycierała ręce ręcznikiem papierowym, który następnie wyrzucała do kubła otwieranego pedałem. To samo tyczyło się ubikacji na dole – stanęłam raz nawet pod drzwiami, żeby posłuchać. Usłyszałam odgłos spuszczanej wody, odkręconych kurków, a potem znów turkot rolki papieru i na koniec ponownie spłuczkę. Dopiero wtedy wychodziła. Inne rzeczy były mniej ewidentne. Przypomniałam sobie wyrywanie włosów z pierwszego wieczoru i zaczęłam zwracać uwagę na każdy kolejny taki przypadek. Z zaskoczeniem stwierdziłam, że Abby robi to dość świadomie i że tu też trzyma się ściśle określonego schematu. Wyrywała sześć włosków, układała je na oparciu fotela, a potem zgarniała je i formowała z nich kuleczkę. Zauważyłam też, że gaszenie świateł było równie zrytualizowane. Nie wystarczyło przejść się po domu i pogrążyć go w ciemnościach. Abby pstrykała każdą wyłączoną lampę, jakby chciała sprawdzić, czy działa. Zapalała ją na pół sekundy, po czym znów gasiła, jakby się upewniała, że naprawdę się nie świeci. Następnie dla pewności gładziła kilka razy włącznik. Krótko mówiąc, miała nerwicę, i to coraz poważniejszą. Potrzebowałam wskazówek, jak jej pomóc. Kiedy więc w środę w końcu przyszedł e-mail od Bridget, tylko mnie zezłościł. Był krótki. I ironiczny. „Casey” – pisała Bridget – „przepraszam, że odpisuję tak późno. Dopadło mnie jakieś paskudztwo – szkoda gadać! – ale już wracam do pracy. Znajdziesz chwilę w przyszły czwartek, to pogadamy?” – Grr! – warknęłam, odczytując go Mike’owi. – Ona nie zdaje sobie nawet sprawy, kto z kim powinien tu pogadać! Poza tym przyszły czwartek? To jeszcze ponad tydzień! Mike ścisnął mnie za ramię. Znał mnie. Gdy raz się do czegoś wzięłam, poświęcałam się temu całkowicie. Chciałam działać. A nie czekać, do cholery, na spotkanie w przyszły czwartek! – Ale może Bridget też miała gronkowca – zażartował Mike. Roześmiałam się. Ale w środku wszystko aż się we mnie gotowało. Chrzanić to,
zadzwonię do doktora Shackletona.
Rozdział 11 Z awsze uważałam, że doktor Shackleton, nasz lekarz rodzinny, był istnym darem
niebios. Leczyliśmy się u niego od narodzin Riley i choć niedawna przeprowadzka oznaczała, że znaleźliśmy się poza jego rejonem, to za nic dobrowolnie nie zrezygnowałabym z jego opieki. Niektóre dzieci trafiające do rodzin zastępczych zostawały w swoich dawnych przychodniach, inne nie – wszystko zależało od indywidualnej sytuacji. Na takiej zasadzie działało to w przypadku naszych wcześniejszych podopiecznych. Gdy dziecko miało z nami zostać na dłużej, sensowniej było przenieść jego kartę do doktora Shackletona – na co zawsze bez problemu się godził – natomiast w przypadku krótkoterminowej opieki lub z jakiegoś innego ważnego powodu dziecko leczyło się w dawnej przychodni. Doktor Shackleton był wspaniały, bo bardzo nas wspierał w tym, co robiliśmy. Pomógł nam szczególnie w przypadku jednej z naszych pierwszych podopiecznych, Sophii, która cierpiała na rzadkie schorzenie o podłożu hormonalnym – chorobę Addisona. Możliwość konsultacji telefonicznej nieraz ratowała nam życie. Choć oczywiście nie wolno mi było omawiać z nim szczegółowo przypadku Abby, to mogłam przynajmniej dowiedzieć się z grubsza, na co mogą wskazywać jej objawy i co ważniejsze, jak je okiełznać. Jej zachowanie martwiło mnie zwłaszcza w kontekście szkoły. Abby miała już wystarczająco dużo na głowie i naprawdę nie musiała narażać się na jeszcze większy ostracyzm. Po otrzymaniu e-maila od Bridget zadzwoniłam do przychodni i udało mi się umówić na krótką konsultację telefoniczną pod koniec porannego dyżuru. Będę mogła przynajmniej porozmawiać z doktorem na temat bieżących problemów. I jak było do przewidzenia, doktor Shackleton okazał się bardzo pomocny. – Chyba trafiłaś w sedno – przyznał. – Wygląda mi to na zaburzenia obsesyjnokompulsywne o podłożu stresowym. Dobra wiadomość jest taka, że bardzo często same przechodzą, zwłaszcza u dzieci. Cierpią na nie niekiedy całe rodziny, ale zwykle dotykają one osoby już znerwicowane: czasem wystarczy coś w rodzaju opisanego przez ciebie bodźca, żeby człowiek przestał panować nad swoimi lękami, a dalej sytuacja napędza się już sama. Można powiedzieć, że wróg czai się w środku. Z tego, co mówisz, wystąpiła właśnie taka sytuacja. Choć z drugiej strony objawy powinny się uspokoić, gdy mała przywyknie już do nowego otoczenia. Tyle że prawdę mówiąc, jej sytuacja życiowa stała pod znakiem zapytania. Kto wie, co czeka Abby? Obecnie chyba nikt. Ale kiedyś się to wyjaśni, więc zawsze to jakieś
pocieszenie. – Dobrze to słyszeć – powiedziałam. – Bo na razie jest dokładnie odwrotnie. Abby jest u nas już ponad miesiąc i mam wrażenie, że jej obsesje z każdym dniem się nasilają, choć pomyślałam też, że to może dlatego, że dopiero teraz zaczęłam tak naprawdę zwracać na nie uwagę. – I rzeczywiście wyglądało na to, że jest coraz gorzej. Przyłapałam już Abby kilka razy na stukaniu palcami we framugi, jakby bez tego nie mogła przejść przez próg. – Próbuję ją uspokajać – wyjaśniłam. – Broń Boże nie zabraniam jej robić tego, co najwyraźniej musi zrobić. Jeśli odczuwa potrzebę polerowania klamek, stukania w coś palcami albo zakładania swoich „bandaży”, to jej na to pozwalam… – Oj – przerwał mi doktor Shackleton. – Ale właśnie nie powinnaś tego robić. Poczułam, że nic nie rozumiem. Czy zabranianie jej tego nie wywoła jeszcze większego stresu? – Ale myślałam, że właśnie nie wolno zwracać uwagi na jej zachowanie – powiedziałam. – Bo przez to tylko je wzmocnię. – Zwykle tak jest. Ale jest pewna subtelna różnica. W przypadku niegrzecznych kilkulatków lub nastolatków, które usiłują zwrócić na siebie uwagę swoim zachowaniem, tak właśnie będzie. W takiej sytuacji masz całkowitą rację. Faktycznie wzmacniasz wtedy ich zachowanie, czego oczywiście nie chcesz robić, gdy wymuszają uwagę napadami wściekłości albo pyskowaniem. Zasada jest taka, żeby wzmacniać to, co dobre, ale nie nagradzać swoją uwagą tego, co złe. W tym przypadku jest jednak inaczej. Sposobem na zachowania kompulsywne, czyli rytualne powtarzanie pewnych czynności w celu złagodzenia silnego strachu czy stresu, w przeciwieństwie do próby przeforsowania przez dziecko swojego zdania, jest konfrontacja. Mówi się przecież: „Bój się, ale rób swoje”. – Tak się składa, że to moja dewiza. – No więc do tego to się właśnie sprowadza. Natomiast u osób cierpiących na zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne jest dokładnie na odwrót. Boją się, ale uciekają przed tym, co je przeraża. A ta ucieczka – a do niej właśnie sprowadzają się wszystkie ich natręctwa – sprawia tylko, że następnym razem strach jest jeszcze silniejszy. A więc może się zacząć od pojedynczego stuknięcia palcem, które przechodzi z czasem w kilkakrotne postukiwanie, a potem obrasta w dodatkowe rytuały, by na koniec stać się czynnością tak rozbudowaną i częstą, że uniemożliwia niemal normalne funkcjonowanie. Rozumiesz, o czym mówię? – Rozumiem. – Zaburzenia obsesyjno-kompulsywne to skrajna forma tego zjawiska. U osoby cierpiącej na nerwicę natręctw racjonalny strach przybiera w sytuacji stresowej tak wielkie rozmiary, że trudno nad nim zapanować. W przypadku Abby jest to na przykład
strach przed chorobą. Jest on w pełni zrozumiały, wziąwszy pod uwagę sytuację w jej domu. Teraz jednak doszedł do tego stres związany z koniecznością rozstania z mamą i zamieszkania u obcych ludzi, co pociąga za sobą utratę wszystkich dobrze znanych czynności i rytuałów. Jej strach zaczyna ją przerastać. Abby boi się, ale strach staje się nieznośny. Stąd wszystkie jej obsesje i kompulsje. Mówiąc wprost: ponieważ nic nie może poradzić na obecną sytuację, próbuje w jakiś sposób zredukować związany z nią stres. Do tego właśnie sprowadza się jej ciągłe mycie rąk, usuwanie zarazków i tak dalej. Oczywiście to nie wszystko – ciągnął doktor Shackleton. – Drugi ważny proces, jaki zachodzi w mózgu, polega na wymyślaniu najróżniejszych sposobów na radzenie sobie ze strachem. Do tego właśnie służą powtarzające się natręctwa. Wspominane przez ciebie pstrykanie włącznika światła czy wyrywanie włosów. Pacjenci nie potrafią najczęściej wyjaśnić, dlaczego to robią. Mówią tylko, że to poprawia im samopoczucie. I znów jest to jedynie sposób na zapanowanie nad własnym strachem. Jeśli okręcę się trzy razy wokół własnej osi, by posłużyć się pierwszym z brzegu przykładem, to przestanę się tak potwornie bać. Wszystko nagle nabrało sensu. – Aha. W takim razie nie powinnam jej na to pozwalać? Powinnam starać się ją powstrzymać? Interweniować? – Dokładnie tak. Uznając jej kompulsje za coś normalnego, tylko je nasilasz. Tak jakbyś mówiła: „Nie przeszkadzaj sobie – masz rację, że boisz się tego, co cię przeraża”. Problem polega na tym, że obsesja jest irracjonalna. Więc zasadniczo rzecz biorąc, powinnaś postępować dokładnie na odwrót. Oczywiście nie w sposób agresywny, wystarczy łagodnie ją zachęcić do konfrontacji z własnym strachem, do zredukowania go do racjonalnych wymiarów. Podobnie postępuje się w przypadku fobii. Żeby wyrwać się z błędnego koła strachu i ucieczki, Abby musi najpierw stanąć twarzą w twarz z tym, czego się boi. Następnie trzeba odwieść ją od rytualnych kompulsji: nie pozwalać jej na nie, ale robić to delikatnie. W obu przypadkach chodzi o to, żeby oduczyć ją skojarzeń, które wcześniej sobie stworzyła, i pokazać zamiast tego, że jeśli dotknie klamki albo oparcia krzesła, to nie umrze; że jeśli nie wykona swoich rytualnych czynności, to nic złego nie stanie się ani jej samej, ani jej bliskim, w tym przypadku mamie. Oczywiście znów upraszczam, ale zasadniczo na tym to właśnie polega. Rozjaśniłem ci trochę w głowie? – Bardzo – uznałam. – Co jak co, ale na pewno nie można powiedzieć, że ta praca nie rozwija. – Życie jest krótkie, sztuka długa, jak lubimy mawiać my, lekarze. Kolejna przydatna maksyma, Casey! Po rozmowie z doktorem Shackletonem poczułam się dużo lepiej. A poszerzywszy swoją wiedzę na temat mechanizmów tego zaburzenia – które na swój pokrętny sposób
było logiczne – poczułam, że mogę wreszcie spróbować pomóc Abby jakoś nad nim zapanować. Po rozmowie z Bridget (i zapoznaniu się z możliwymi perspektywami) może uda się zorganizować jakąś profesjonalną pomoc – terapię poznawczobehawioralną, która pomoże jej uporać się z zaburzeniem. A może wszystko dobrze się skończy i Abby wróci z mamą do domu, a wszystkie objawy znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ale nie spodziewałam się cudów, a ponieważ Abby potrzebowała natychmiastowego wsparcia, postanowiłam sama interweniować – czy też zastosować metodę ERP, jak nazwał to fachowo doktor Shackleton: metodę ekspozycji i powstrzymywania reakcji. Choć biedna Abby musiała pewnie uznać, że kolejny ciężar zwalił się jej na barki, które i tak już ledwo wytrzymywały pod zbyt dużym obciążeniem. – Wiesz co? – powiedziałam po południu, w dniu rozmowy z doktorem Shackletonem. – Umieram z głodu. A Mike pracuje dziś do późna, więc do kolacji jeszcze straaasznie daleko. Może kupimy sobie po ciastku? Prosto ze szkoły pojechałyśmy do supermarketu, co już wybiło Abby z rytmu. Jej rytuał – bo teraz już wiedziałam, że o to właśnie chodziło – od czasu przeprowadzki do nas zawsze wyglądał tak samo. Wracała do domu, szła do ubikacji na dole i myła ręce, a potem szła na górę, przebierała się, znów myła ręce, tym razem w łazience na górze, po czym schodziła na dół coś zjeść. Jedynym odstępstwem od reguły były dni odwiedzin w szpitalu. Brałam jej wtedy coś do zjedzenia po drodze. Dopiero teraz do mnie dotarło, że nigdy tego nie zjadała. Oczywiście tłumaczyłam to sobie emocjami związanymi z wizytą u mamy, ale teraz już wiedziałam, że sprawa była znacznie bardziej skomplikowana. Abby pokręciła głową. – Nie jestem głodna. To znaczy ty możesz sobie kupić, jeśli chcesz. – Ale to niemożliwe, żebyś nie była głodna. – Nie dawałam za wygraną, idąc w stronę stoiska piekarniczego. – Nie jadłaś nic od drugiego śniadania. – A pewnie i wtedy zjadła niewiele, jak sobie uświadomiłam. Bo wątpię, żeby ktoś jej pilnował – dzieci ze starszych klas zwykle już tak nie nadzorowano. – Naprawdę, Casey – upierała się. – Nie jestem głodna. Ale ty sobie kup. Zrobiłam smutną minę. – No proszę – spróbowałam jeszcze raz. Doszłyśmy właśnie do stoiska. – Będę się czuła jak straszny obżartuch, jeśli ty też nie zjesz. Jedną małą babeczkę, co? Albo ciastko? Te wyglądają ładnie. Albo lukrowaną bułeczkę? Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że nią manipuluję. Biedna Abby była rozdarta między chęcią okazania posłuszeństwa a chęcią uniknięcia stresującej sytuacji. Wiedziałam, że toczy teraz wewnętrzną bitwę. Inne dzieci po prostu kategorycznie odmówiłyby zrobienia czegoś, na co nie miały ochoty, ale wiedziałam, że
dałam Abby twardy orzech do zgryzienia, bo nie przywykła do nieposłuszeństwa ani sprzeciwu. Miałam tylko nadzieję, że potrzeba posłuszeństwa zwycięży. Nachyliłam się w stronę koszyka, który dałam jej do pchania, mówiąc, że od szorowania mebli ogrodowych zrobiły mi się pęcherze na rękach. Zestresowało ją to, bo sklepowego wózka mógł używać każdy, podobnie jak szkolnych krzeseł czy klamek w miejscach publicznych. – Kochanie – zwróciłam się do niej łagodnie. – Bardzo cię proszę. Zrób to dla mnie, co? Martwię się o ciebie. Naprawdę mało jesz. I boję się, że jak w piątek pojedziemy do mamy, to zobaczy, że schudłaś, i też zacznie się martwić. A tego bym nie zniosła. Mój szantaż emocjonalny podziałał. Abby zgodziła się w końcu niemrawo i wskazała nieśmiało paluszkiem tackę z bułeczkami z rodzynkami. Dziesięć minut później zapłaciłyśmy przy kasie za zakupy. Zaproponowałam, żebyśmy zjadły ciastka w samochodzie. W ten sposób Abby nie będzie miała szansy mi się wymknąć i zrobić tego, na co miała wielką ochotę – umyć rąk. A ponieważ powiedziałam jej wcześniej, żeby nie brała ze sobą plecaka – mówiąc, że zakupy zajmą nam tylko chwilę – nie mogła nawet poratować się buteleczką żelu antybakteryjnego, który, jak niedawno odkryłam, nosiła zawsze w plecaku. – Pycha, co? – zawołałam entuzjastycznie, gdy pochłonęłam już swoją eklerkę, niezwykle dekadencką przekąskę jak na godzinę szesnastą. Abby też zjadła swoją bułeczkę – tak jak podejrzewałam, była potwornie głodna – ale na jej twarzy malowało się przerażenie. Uruchomiłam samochód, chcąc uprzedzić ewentualną prośbę o możliwość powrotu do sklepu i skorzystania z toalety. Wycofałam auto i wyjechałam z parkingu, myśląc przy tym, że ludzka psychika to jednak skomplikowany i potężny mechanizm. Jak dużo czasu Abby poświęcała na drobiazgową organizację swojego dnia, tak by zminimalizować tego rodzaju stres? To naprawdę musiało być wyczerpujące. Nic dziwnego, że tak trudno było jej wytrzymać w szkole. I mieszkać u nas i do tego stopnia stracić kontrolę nad sytuacją. Uświadomiłam sobie, że jednym z ważniejszych elementów jej życia w domu było to, że mogła folgować swoim kompulsjom i stosownie do tego organizować sobie codzienność. Jej matka – najprawdopodobniej pochłonięta własną wyniszczającą chorobą – być może nawet nie zwróciła na to uwagi. Zerknęłam na Abby. Jedną rękę opierała na kolanach, a drugą wyrywała sobie z głowy pojedyncze włoski. – Wiesz co, skarbie – odezwałam się, bo uznałam, że to być może dobry moment na rozmowę. – Nic ci się nie stanie od tego, że nie umyłaś rąk. Efekt był natychmiastowy. Abby odsunęła rękę od głowy i strzepnęła wyrwane włosy z nogi. – Ja nie… – zaczęła. – To znaczy… ja… eee… ale o co ci właściwie chodzi, Casey?
– Chodzi mi o to – powiedziałam, włączając się w sunący powoli sznur samochodów. Właśnie zaczęła się godzina szczytu; nie bez powodu zwykle nie robiłam zakupów po szkole. – Chodzi mi o to, że wiem, że przejmujesz się różnymi rzeczami, kochanie. Zarazkami. Chorobami. Naprawdę rozumiem, że możesz się tego bać. I masz rację, na świecie jest pełno zarazków. Tak samo jak ludzi. Ale uwierz mi, że ryzyko zarażenia się czymś naprawdę groźnym, czymś, od czego zachorujesz, jest naprawdę niewielkie. Malusieńkie. Mniejsze nawet niż szansa wygranej w totolotka. Oczywiście trzeba myć ręce przed jedzeniem; tego wymagają względy higieny. Ale czasem musisz po prostu się odprężyć i uwierzyć, że nic ci się nie stanie. Żyję już tyle lat i zjadłam mnóstwo ciastek z najróżniejszych cukierni i spójrz na mnie! – Poklepałam się po brzuchu. – Poza tym, że przytyłam, nic mi się nie stało… – Z ulgą zauważyłam, że te słowa przywołały na jej twarzy przynajmniej cień uśmiechu. – Mam więc dla ciebie propozycję – ciągnęłam. – Musisz sobie mówić, że nic złego się nie stanie. I powtarzać to sobie tak długo, aż ta uparciuszka w środku w końcu w to uwierzy. Mogłabyś spróbować to dla mnie zrobić? Abby nie wyglądała na przekonaną, choć pokiwała przytakująco głową. Po powrocie do domu, zgodnie z przewidywaniami, popędziła jednak prosto do ubikacji. Tym razem nie starałam się jej powstrzymać. Ale nie przestałam też zmuszać jej delikatnie do walki z jej natręctwami. W ciągu dwóch kolejnych dni stopniowo zwiększałam presję. Nie bezpośrednio – uznałam, że jeszcze zdecydowanie za wcześnie na otwartą rozmowę o takich rzeczach jak gaszenie świateł czy klepanie framugi. Starałam się po prostu utrudniać jej kompulsywne zachowania. Nie mogła już na przykład tak łatwo unikać dotykania klamek, bo zauważyłam, że tak samo jak z wyrywaniem włosów, starała się zakrywać dłoń rękawem zawsze tak, żebyśmy tego nie widzieli. Jeśli byliśmy akurat w pobliżu i musiała złapać klamkę normalnie, starała się zawsze to sobie jakoś zrekompensować, idąc szybko do łazienki umyć ręce. Prosiłam ją więc na przykład, żeby otworzyła mi drzwi, bo mam zajęte ręce, a potem pod jakimś pretekstem zaganiałam ją do innego pokoju, żeby musiała odczekać trochę z myciem. Na podobnej zasadzie pilnowałam wyłączników, żeby nie mogła naprzemiennie zapalać i gasić światła. Jedyny plus, pomyślałam, to niższe rachunki za prąd. Dom Watsonów jeszcze nigdy nie był taki eko. To nie było łatwe – widziałam, że swoim postępowaniem jeszcze bardziej ją stresuję, ale choć nie było mi przyjemnie na to patrzeć, to miałam zaufanie do doktora Shackletona. Liczyłam na to, że z czasem będzie lepiej. Ale bałam się trochę wziąć sprawy w swoje ręce. Jako opiekunka miałam zapewniać dzieciom warunki, w których poczują się lepiej, a nie gorzej, a to, czego dowiedziałam się od nauczyciela Abby – że od czasu naszej ostatniej rozmowy jej stan wyraźnie się pogorszył – podważało sens naszej pracy. Wiedziałam, że to nie nasza wina – że Abby pochodziła z kochającego domu i nie była zaniedbywana, choć w przypadku naszych podopiecznych zwykle bywało na
odwrót – ale i tak nie dawało mi to spokoju. Przyjmowałam do wiadomości fakt, że Abby marzyła tylko o powrocie do domu, ale przecież wszyscy tego chcieliśmy, choć na razie były na to marne szanse. Jednocześnie jednak naprawdę nie chciałam, żeby Sarah musiała martwić się o córkę. Uznałam, że to całkiem rozsądne postawienie sprawy. Zgadza się?
Rozdział 12 O statecznie
nie pojechałyśmy w piątek do Sarah. Rano zadzwoniła Bridget.
Kontaktowali się z nią ze szpitala i powiedzieli, że Sarah była wyczerpana, bo od kilku dni miała codziennie fizjoterapię, a poza tym przyjmowała serię zastrzyków, które naprawdę ją osłabiły. Ustalono, że nie ma sensu, żeby Abby ją odwiedzała, skoro jest w tak kiepskim stanie. – Zwłaszcza że ostatnie spotkanie było dla nich obu bardzo stresujące – zakończyła Bridget. – Sarah oczywiście zadzwoni dziś wieczorem do Abby. Ale zastanawialiśmy się, czy nie mogłabyś z nią zamiast tego pojechać w niedzielę? Sarah będzie miała czas dojść trochę do siebie. Jeśli oczywiście to nie kłopot? – Skądże – zapewniłam, myśląc, jak dobrze, że odwołałyśmy urodziny Jacksona, bo nie wiem, jak inaczej miałabym się ze wszystkim wyrobić. Jednocześnie jednak zrobiło mi się ciężko na sercu. Biedna Abby. Wiedziałam, że żyje tylko myślą o dzisiejszych odwiedzinach. A ja będę musiała przekazać jej po szkole złe wieści. Rzeczywiście bardzo się zdenerwowała. Widziałam przez okno w kuchni, że przyjechała. Pokonała ścieżkę niemal w podskokach – dawno już nie wyglądała tak radośnie. Było mi bardzo przykro, że muszę zburzyć jej z trudem odbudowany dobry nastrój. – Czemu ona to robi?! – wściekła się, gdy powiedziałam, że ostatecznie nie pojedziemy dziś do mamy. Oczy natychmiast zaszły jej łzami. – Sama mówiła, że czuje się już lepiej. No przecież sama tak mówiła! Obiecała! Przyciągnęłam Abby do siebie, ale wyrwała się i pobiegła do swojego pokoju. Idąc za nią na górę, usłyszałam trzaśnięcie drzwi, a zaraz potem walenie i łomot. Najwyraźniej postanowiła wyładować złość na meblach. Co może wcale nie było takie złe, uznałam, dochodząc na szczyt schodów. Nie przejęłam się tym – atak wściekłości Abby był niczym w porównaniu z tym, z czym musiałam sobie czasem radzić, a poza tym w tym zawodzie konieczność radzenia sobie ze złością dziecka należała do naszych obowiązków. Ale w przypadku Abby tego rodzaju wybuch to poważna sprawa; nigdy wcześniej się tak nie zachowywała i mogłam się założyć, że na bardzo wczesnym etapie swojego życia zaprzestała tego rodzaju zachowań – niezależnie od ich typowo dziecięcych powodów. Abby musiała szybko dorosnąć, żeby zajmować się mamą. Zapukałam do drzwi, nagle zła na Sarah. Choć naprawdę bardzo się starałam o polityczną poprawność w obecnej sytuacji – i już samo pojawienie się takich myśli wzbudzało we mnie poczucie winy – to i tak miałam nieodparte wrażenie, że zakaz odwiedzin w szpitalu był zupełnie bez sensu. Choć Abby nie byłoby oczywiście łatwo
widzieć mamę w tak kiepskiej formie, to przecież całkowity zakaz odwiedzin był znacznie gorszy. Ostatecznie dziewczynka już od wielu lat samodzielnie zajmowała się chorą matką i na pewno widywała ją w złym stanie. Abby sama używała takich słów jak nawrót i remisja; wiedziała, na czym polega choroba. I to znacznie lepiej niż większość ludzi, łącznie ze mną, bo żyła z nią na co dzień. Na pewno zdawała sobie sprawę z powagi sytuacji. Nie, pomyślałam, pukając delikatnie do drzwi, to była zła decyzja. W ten sposób Abby poczuła się odrzucona, co w niczym nie pomagało. Przecież jej matka musiała zdawać sobie z tego sprawę? Przecież musiała wiedzieć, jak bardzo jej córka wszystkim się przejmuje? Abby nie odpowiedziała na pukanie, a walenie w środku nie ustało. Kopała komodę? A nawet jeśli, to co? Komodzie nic nie będzie. To był ten sam mebel, który kupiłam zaraz na początku naszej przygody z rodziną zastępczą; od tego czasu już nieraz mu się oberwało. Wytrzyma. Otworzyłam drzwi i przekonałam się, że miałam rację. Abby wymierzała komodzie kopniaki, jednocześnie okładając ją poduszką. Tą z nadrukiem z Glee, którą kupiłam niedawno na poświątecznej wyprzedaży w supermarkecie. – Kotku – odezwałam się. – Naprawdę, bardzo mi przykro. Ale to tylko dwa dni. Poza tym mamusia zadzwoni dziś do ciebie, więc przynajmniej będziecie mogły porozmawiać… – I tak nie chciałam jechać! – wrzasnęła Abby. – I nie chcę z nią rozmawiać! – Rzuciła poduszkę na łóżko i otarła ze złością zapłakaną twarz. – Najwidoczniej mama już mnie nie potrzebuje. No i świetnie. Super. – Ostatnie słowo wyrzuciła z siebie z taką wściekłością, że z jej ust wyleciały kropelki śliny i zatoczyły w powietrzu wyraźny łuk. Nigdy nie widziałam u niej takiej furii, ale uznałam, że być może dobrze jej zrobi, gdy wyrzuci z siebie wściekłość. Choć serce mi się krajało na ten widok. – Wiesz, że to nieprawda – odparłam spokojnie. – Oczywiście, że mama cię potrzebuje. Ona cię kocha, Abby. – Wcale że nie. – Oczywiście, że tak, skarbie. Kocha cię bardziej niż cokolwiek i kogokolwiek na świecie. I teraz, gdy nie możecie być razem, zależy jej przede wszystkim na tym, żebyś dobrze się czuła. Jestem pewna, że jest przy tobie myślami w każdej chwili. Mina Abby nadal wyrażała wściekłość i poczucie odrzucenia. – Nieprawda! Gdyby tak było, to by mi pozwoliła przyjechać! Po prostu o mnie zapomniała, bo nie potrzebuje już, żebym jej gotowała, prała i sprzątała! Nie obchodzi jej nawet, że dom będzie całkiem zapuszczony! – Skarbie, to naprawdę nie ma znaczenia. W domu można posprzątać. Najważniejsze, że mamusia jest pod opieką lekarzy i pielęgniarek. Że robią wszystko, co w ich mocy, żeby ta jej okropna choroba… – Zająknęłam się, szukając odpowiedniego słowa: „zniknęła” w ogóle się nie nadawało. Ostatecznie zdecydowałam się na „złagodzenie”. –
Że próbują trochę załagodzić jej przebieg. Żeby mama mogła wrócić do domu i radzić sobie samodzielnie. Żebyście znów mogły być razem. Żebyście znów były rodziną… To słowo na nowo rozbudziło jej wściekłość. – Nie jesteśmy rodziną! – wrzasnęła. – Jak możemy być rodziną?! Wszystkie inne dzieci mają tatusiów, braci, siostry, kuzynów i kuzynki, babcie i dziadków! – krzyczała. – Ja nie mam nikogo! Zostałam na świecie zupełnie sama! Rzuciła się na łóżko, a całym jej ciałem wstrząsnął przejmujący, rozdzierający szloch. Usiadłam obok i objęłam ją delikatnie. – Jesteście rodziną – szepnęłam jej do ucha, nie dając za wygraną. – Jesteś ukochaną córeczką mamusi, a to oznacza, że jesteście rodziną. Owszem, niewielką w porównaniu z innymi, ale w dalszym ciągu rodziną. Nic tego nie zmieni. Zresztą w rodzinie wcale nie chodzi o ilość, tylko o miłość. A ja wiem, że mamusia bardzo cię kocha. I że ty też ją bardzo kochasz. Poza tym, Abby, opiekowałam się już wieloma dziećmi i niektóre nawet nie miały mamusi. Inne natomiast miały mamusie, które nie kochały ich nawet w połowie tak bardzo, jak twoja ciebie. Te mamusie ani ich nie przytulały, ani się o nie nie troszczyły. Te mamusie nawet nie chciały mieć z nimi nic wspólnego. Twoja mamusia przecież taka nie jest, prawda? – Pogładziłam ją po włosach. Były mokre na skroniach, bo spociła się od wymachiwania nogami i rękami. – Jak myślisz, dlaczego mamusia była taka smutna, gdy ostatnim razem u niej byłyśmy, co? Bo bardzo za tobą tęskni i ciężko jej bez ciebie… – Wsunęłam palce w jej włosy, bo przylepiły się jej do policzka i chciałam odgarnąć je za ucho. Miałam znów zacząć mówić, gdy Abby gwałtownym ruchem przytrzymała moją rękę. – Co, kochanie? – spytałam zaskoczona. – Co się stało? Zadrapnęłam cię paznokciem? Abby wyswobodziła się i usiadła. Puściła moją rękę i złapała się za skroń. Ale dlaczego? Co takiego ukrywała? Czego nie chciała mi pokazać? – Abby – spróbowałam ponownie. – Co się dzieje? Czemu trzymasz się ręką za głowę? – Nie, nic – powiedziała i usiadła prosto. – Nie chciałam tylko, żebyś… – Żebym co? Kochanie, skoro to nic takiego, to dlaczego nie chcesz mi pokazać? Abby pokręciła głową, znów podenerwowana. Co takiego przede mną ukrywała? – Abby – zaczęłam – wiesz, że równie dobrze możesz mi pokazać, bo w końcu i tak to zobaczę… – O Jezu, no dobra! – Przysunęła do mnie naburmuszoną buzię, a potem odwróciła głowę i odgarnęła włosy. – Masz! – krzyknęła. – To. Zadowolona? Po odgarnięciu włosów wszystko było widać jak na dłoni, nie trzeba było nawet specjalnie się przyglądać. Tuż za uchem miała łysy placek, różowy i zupełnie gładki. Fragment gołej skóry. O średnicy mniej więcej pięciu centymetrów. Błyszczący. Dużo większy od dziesięciopensówki. Zszokował mnie ten widok. No tak, w ciągu ostatnich lat widziałam wiele szokujących
rzeczy i w porównaniu z nimi to wcale nie było aż tak szokujące. Co nie zmieniało faktu, że i tak porażało. Bo jakim cudem nie zauważyłam tego wcześniej? Dlaczego nie pomyślałam o oczywistej konsekwencji ciągłego wyrywania włosów? Dlaczego nie zdawałam sobie sprawy z powagi sytuacji? Przytrzymałam głowę Abby obiema rękami i obejrzałam dokładniej łysinę. Powiększała się. Włosy wokół niej były rzadsze i słabsze. – Same ci wypadły? – spytałam, choć wiedziałam, że nie. Abby potwierdziła moje przypuszczenia, kręcąc przecząco głową. – To stąd wyrywasz sobie włosy, prawda? – Tym razem przytaknęła. A ja znów byłam na siebie zła, że nie skojarzyłam tego, co robi; że nie zareagowałam odpowiednio wcześnie. Łysy placek był bardzo duży – i teraz już doskonale widoczny – a mimo to udało jej się jakoś go przede mną ukryć. – Od dawna tak to wygląda? – chciałam wiedzieć. Abby pokręciła głową. – Od niedawna – powiedziała cichutko. – Ale zrobiło się strasznie… strasznie… Ja po prostu nie umiem przestać. Nawet nie wiem, kiedy zaczynam to robić… ale to robię… – W jej oczach znów zalśniły łzy. Z drugiej jednak strony Abby codziennie starannie to zakrywała. Zawsze czesała się w kucyki lub warkocze, nigdy w koński ogon. Kucyki i warkocze. Przypomniałam sobie jeszcze jej małe spineczki z Claire’s. Więc nawet jeśli same warkocze czy kitki nie wystarczały, i tak mogła to zakryć. Unieruchamiając włosy spinkami. Złapałam ją za ręce i zmusiłam, żeby spojrzała mi w oczy. – Znajdziemy kogoś, kto ci pomoże – oznajmiłam. – Znajdziemy specjalnego lekarza, który zna się na tym, co ludzie czasem robią pod wpływem zdenerwowania. Znajdziemy kogoś, kto pomoże ci przestać tak robić, dobrze? A włoski ci odrosną… – Odrosną? – zapytała z szeroko rozwartymi oczami. – No pewnie, że tak! – potwierdziłam, starając się nadać mojemu głosowi pewność i przekonanie. Bo odrosną. Nie miałam co do tego wątpliwości. Na tyle, na ile to możliwe w każdym razie. Wytężyłam głowę. To nie był przypadek łysienia o podłożu stresowym. Tu problem był zupełnie inny. Więc włosy na pewno odrosną. Bo dlaczego miałyby nie odrosnąć? O ile zareagowaliśmy w porę. – No pewnie, że tak – powtórzyłam z mocą. Abby pokiwała głową. Wyglądała na bardzo zmęczoną. I przygnębioną. Objęłam ją. – W przyszłym tygodniu będę widziała się z Bridget, to zorganizujemy ci potrzebną pomoc, dobrze? Spotkanie z kimś, z kim będziesz mogła porozmawiać, kto zrozumie twoje problemy. I kto pomoże ci sobie z nimi poradzić. Pomoże ci przestać zamartwiać się zarazkami, przestać się bać. Przestać mieć poczucie, że nie panujesz nad wyrywaniem włosów i nad ciągłym myciem rąk… To się da zrobić, wiesz? – Postukałam się w skroń. – Taki doktor jest bardzo mądry. I zna mnóstwo dzieci z podobnymi problemami. Poza tym wie, że nasze głowy są czasem nieznośne. Że działają bez
namysłu i wiecznie produkują jakieś wariactwa… To ostatnie zdanie wywołało przynajmniej uśmiech na jej twarzy. Pewnie jej ulżyło, gdy zrzuciła w końcu choć częściowo ciężar z serca. Ale czas się pozbierać. Na jeden dzień wystarczy. – A teraz – zaczęłam stanowczo – czas na relaks, co? Może pójdziemy na dół, usmażę nam racuszki z mnóstwem polewy czekoladowej, a potem obejrzymy sobie jakiś film. Co ty na to? Mike wróci do domu dopiero za kilka godzin, więc mamy dużo czasu. Poza tym mam niespodziankę! Kieron wpadnie do nas później, bo Lauren spotyka się gdzieś na mieście z koleżankami, więc możemy razem w coś zagrać. Z zadowoleniem zauważyłam przebłysk zainteresowania na wspomnienie o Kieronie. Po raz kolejny dotarło do mnie, że ta dwójka ma ze sobą bardzo dużo wspólnego, co prawda z zupełnie innych powodów. W zamiłowaniu Kierona do porządku i powtarzalności było coś, co uspokajało Abby. Powinnam się tylko upewnić, że Kieron na pewno przyjdzie. A jeśli Sarah nie zadzwoni… Nie, pomyślałam, przywołując się w myślach do porządku. To nie twoja działka. Skoncentruj się na Abby. Pozwoliłam jej iść umyć ręce. Na dziś wystarczy jej stresów, a wiedziałam, że nie puszczając jej do łazienki, tylko je spotęguję. Boże, pomyślałam, jakim cudem mi to umknęło? Z tym wariactwem miałam chyba rację. Odnotowałam w pamięci, żeby sprawdzić jeszcze kilka rzeczy w Internecie. – Mam superwiadomość! – obwieścił Kieron niemal w drzwiach. – Od jutra za tydzień. Punkt dziewiąta. Oficjalny sobotni maraton muffinkowy w Ale Pysznie! Muffiny w każdym możliwym smaku i we wszystkich kolorach tęczy w ramach akcji charytatywnej Sport Relief. Mam przy sobie ulotki i nie zawaham się ich użyć! Kieron przyjechał z Bobem dokładnie w momencie pojawienia się napisów końcowych High School Musical. Abby, wyczerpana popołudniowymi wydarzeniami, obejrzała jedną trzecią filmu, zasnęła mi na kolanach i obudziła się dopiero na końcówkę. Nie miało to większego znaczenia. Na pewno kiedyś jeszcze będzie miała okazję obejrzeć ten film. Poza tym Mike miał niedługo wrócić, więc musieliśmy się spieszyć. Postanowiłam, że przygotuję dziś nasze ulubione danie: siekankę z peklowanej wołowiny według specjalnej rodzinnej receptury. Specjalnej dlatego, że bez cebuli, ale za to z dużą ilością fasolki w zalewie wymieszanej z ziemniakami. W takiej wersji lubił to Kieron i na szczęście Abby też, jak się okazało. Poszliśmy we trójkę do kuchni. Bob też nam towarzyszył. Abby naprawdę wyglądała dużo pogodniej, co bardzo mnie cieszyło. – Co takiego? – spytałam. – Maraton muffinkowy? A co to takiego? – No, festiwal babeczek – wyjaśnił Kieron. – W kawiarni cioci Donny. Mamo, no przecież ci mówiłem.
Wreszcie do mnie dotarło. Wyciągnęłam worek z ziemniakami z pojemnika na warzywa. Abby już się szykowała: znów myła ręce i zakładała swój mały fartuszek. Zauważyłam, że przy Bobie zachowuje się jak chirurg szykujący się do operacji: łokcie w górze, poza zasięgiem psiego jęzora. – Ja obiorę – zaoferowała się, gdy położyłam ziemniaki na blacie. Uwielbiała nużące prace domowe mniej więcej tak jak inne dziewczynki Justina Beibera, a ponieważ patrzyłam już na wszystko bardziej świadomie, dotarło do mnie, że najprawdopodobniej to również był swoisty mechanizm obronny. – No tak – powiedziałam. – Zupełnie zapomniałam. Czyli to w przyszły weekend? Boże, jak ten czas leci. To fakt. W moim życiu tyle się ostatnio działo – wyprowadzka z domu, w którym mieszkaliśmy wiele lat, pożegnanie ze Spencerem, pojawienie się Abby – że od Bożego Narodzenia nie miałam właściwie czasu dla dalszej rodziny. Tymczasem u mojej młodszej siostry też zaszło coś w rodzaju rewolucji życiowej. Podobnie jak nasi rodzice, zaczynała w gastronomii, ale po przerwie na dzieci i kilku latach na etacie w Irlandii, skąd pochodził mój szwagier, znów postanowiła rozkręcić własny biznes. W zeszłe wakacje wydzierżawiła małą kawiarenkę w pobliżu centrum, którą urządziła w stylu wiktoriańskiej herbaciarni. Oczywiście była specjalistką – poprzedni lokal świetnie prosperował, a obecny radził sobie nadspodziewanie dobrze. Był śliczny: porcelana w kwiatuszki z różnych kompletów, papierowe serwetki udające koronkę i szeleszczące obrusy – Donna idealnie wstrzeliła się w obecne trendy. Nie było to naturalne środowisko Kierona – wręcz przeciwnie (Kieron nie cierpiał wszystkiego, co nie było do kompletu) – ale w czasie szkolenia na pracownika socjalnego cierpiał na chroniczny brak gotówki, bo utrzymywał się tylko z okazjonalnych setów didżejskich. Obojgu więc odpowiadało, że pracował tam kilka godzin w tygodniu – Donnie dlatego, że rodzinny biznes bez członków rodziny to kiepski pomysł, a Kieronowi dlatego, że dzięki temu zapewniał sobie byt. To on wymyślił, żeby zorganizować u Donny zbiórkę pieniędzy na rzecz Sport Relief. Pasjonował się piłką nożną i zawsze starał się ją wspierać, stąd pomysł na wielki festiwal muffinek – czy też babeczek – w przyszły weekend. Chciał urządzić małą imprezę połączoną z konkursem na najlepszy wypiek i sprzedażą hurtowych ilości designerskich babeczek, w trochę wyższej cenie, żeby wesprzeć sprawę. W tym celu zamierzał nawet opuścić swój ukochany sobotni mecz, co bardzo dobitnie potwierdzało jego zaangażowanie. – No leci, leci – zgodził się. – I muszę trochę to rozreklamować, stąd te ulotki. Dałem część Riley, ale może ty też mogłabyś trochę porozdawać? – No pewnie – zgodziłam się. – Może mogłabyś zabrać trochę do szkoły, Abby. Pokiwała głową. Jej policzki odzyskały kolor i w ogóle wyglądała lepiej.
– No i oczywiście nie pogardzimy żadną ofertą pomocy w pieczeniu muffinek – dodał Kieron. – Będziemy potrzebować ich bardzo dużo. A ja w ogóle nie potrafię piec. Powiedziałem więc cioci, że chętnie pomożesz, skoro to na cele dobroczynne… – Tak powiedziałeś? – parsknęłam. – Ja umiem robić babeczki – wtrąciła się Abby. – Mogę trochę upiec. – Wspaniale! – Kieron się rozpromienił. – W takim razie właśnie oficjalnie dołączyłaś do ekipy. No i oczywiście przyjdziecie, prawda? Przyprowadźcie tatę i Riley… – Tata na pewno z chęcią przyjdzie, chociaż pewnie dopiero o jedenastej, bo wcześniej pracuje. – Ale ani minuty później. Soboty były święte od czasu, gdy w wieku dwunastu lat Kieron wstąpił do młodzieżowej ligi piłkarskiej. Od ponad dziecięciu lat Mike nie opuścił niemal żadnego meczu. – Ale my na pewno przyjedziemy wcześniej wam pomóc, prawda, Abby? I, o nie! Moment… – Coś mi się właśnie przypomniało. – Którego będzie w sobotę? – Zerknęłam na plik ulotek i jęknęłam. – Cholera! – Co? – spytał Kieron. Podeszłam do kalendarza ściennego i potwierdziłam swoje przypuszczenia. W przyszłą sobotę miałam szkolenie. Poza miastem. Punkt ósma. Szkolenia odbywały się tylko kilka razy w roku, więc zwykle o nich zapominałam. Ale nie bez powodu zapaliła mi się lampka w głowie. Wiedziałam, że mam na ten dzień coś zaplanowane. Kolejne szkolenie miało się odbyć w przyszły weekend. „Teoria przywiązania”, jak było zapisane w kalendarzu. Z czego w żaden sposób nie mogłam się wywinąć. – W sobotę mam szkolenie dla opiekunów zastępczych – wyjaśniłam. – Jak zwykle! To znaczy o trzeciej będę wolna, więc mogę dojechać później, ale… to właściwie jakiś pomysł. – Zerknęłam na Abby. W sobotę nie idzie do szkoły. Będę musiała znaleźć dla niej tymczasowego opiekuna, przynajmniej do czasu powrotu Mike’a z pracy. Tak to się przeważnie załatwiało, jeśli potrzebowało się zastępstwa, ale tym razem musiałabym działać w ostatniej chwili i na dodatek szukać kogoś na tak krótki czas, że w zasadzie mijało się to z celem. Poza tym trzeba by zostawić Abby z kimś obcym, a ona i tak ledwo się trzymała. Nie, poproszę raczej Riley. Gdy zaczynaliśmy pracę opiekunów zastępczych, uzyskałam dla niej i dla Kierona zaświadczenie o niekaralności i dbałam, żeby jako członkowie rodziny mieli regularnie odnawiane pozwolenie na opiekę nad moimi wychowankami. Miało to sens, bo w razie potrzeby zawsze mogli ich przypilnować. Zresztą dla nich to też dobrze, bo oboje chcieli kiedyś pracować w tej branży, więc będą mieli o jedną formalność mniej do załatwienia. – Musimy spytać Riley, czy będzie mogła się tobą zająć w tym czasie, skarbie – tłumaczyłam Abby. – Fajnie, co? Będziesz mogła spędzić trochę czasu z chłopcami. No i oczywiście możesz z nimi jechać na festiwal… – Hola, hola! – przerwał mi Kieron. – Skoro Abby ma czas, to może po prostu przyjedzie do cioci i pomoże mi?
Puścił oko do Abby. – Kochanie – zaczęłam. – Chyba lepiej, jeśli… – Nie, bardzo bym chciała – odezwała się nieśmiało Abby. – Mogłabym zostać twoją asystentką. – No i poza tym – dodał Kieron, wyciągając rękę w jej kierunku – masz już własny fartuszek. I wiem z wiarygodnych źródeł, że potrafisz zmywać naczynia na błysk. Przyjmujesz zapłatę w muffinkach? – Abby uśmiechnęła się szeroko. – Mamuś – zwrócił się znów do mnie. – To przecież naprawdę ma sens. Zastanawiałam się całe dwie sekundy. Oczywiście, że miało. Spodoba jej się w kawiarni. Poza tym wiedziałam, że Donna też nie będzie miała nic przeciwko. Abby nie była dzieckiem, które plącze się wszystkim pod nogami; na pewno okaże się bardzo pomocna. Uśmiechnęłam się do siebie. Tak, pomyślałam. Spodoba jej się. Nagle poweselałam. – No dobra, zgadzam się – oznajmiłam z uśmiechem. – A teraz do roboty, bierzemy się do kolacji. I tak właśnie zrobiliśmy. Ale po raz kolejny nie miałam pojęcia, w co się pakuję. To była cisza przed naprawdę wielką burzą.
Rozdział 13 M imo że plany na przyszły weekend poprawiły mi humor, to znów mi się zepsuł, gdy
w niedzielę rano wsiadłyśmy z Abby do samochodu, żeby jechać do szpitala. Piątkowy wieczór okazał się ostatecznie bardzo udany. Kieron został u nas kilka godzin, a Abby była autentycznie podekscytowana perspektywą wcielenia się w rolę oficjalnej asystentki mojego syna dziwaka; do tego stopnia, że przykleiła się do laptopa i przeglądając strony z pomysłami na dekoracje ciastek, zasypała go pytaniami na temat rodzajów muffinek, jakie mamy mu upiec. Mike przyłączył się do ogólnego podekscytowania. – Za moich czasów to nie były muffinki, tylko babeczki – skwitował, udając obruszonego. – Takie całkiem malutkie, na dwa kęsy. I były tylko dwa rodzaje: albo lukrowane z małą srebrną kuleczką na środku, albo z wierzchem w kształcie motylka. Żadnych jaskrawozielonych kremów czy ciastek wielkości kubka! Kieron miał oczywiście dzięki temu powód, żeby bezlitośnie nabijać się z Mike’a, że w ogóle wie o ciastkach w kształcie motylka. Dobroduszne rodzinne przekomarzanki poprawiły Abby humor. Człowiek jednak nie był w stanie zapomnieć, że biedna mała wciąż zmagała się z wewnętrznymi demonami. Kolacja w towarzystwie Boba dosadnie nam o tym przypomniała. Pies przeszedł w którymś momencie obok Abby i obwąchał mokrym nosem jej kolana; gdyby była w stanie podciągnąć nogi jeszcze wyżej, to najchętniej podsunęłaby je pod samą brodę. – O co chodzi z tym stukaniem we framugę? – spytał szeptem Kieron, gdy żegnałam się z nim na progu. Zauważył też zachowanie Abby przy Bobie oraz fakt, że problem się nasilał. – Zauważyłaś? Zanim wejdzie do pokoju, stuka palcami we framugę. Po co? – To nie jej wina, kochanie – wyjaśniłam równie cicho. – To sprawy nerwicowe, wywołane przymusowym rozstaniem z mamą. Coś w rodzaju rytuału, dzięki któremu się uspokaja. – Przymknęłam bardziej drzwi. Abby poszła się kąpać, ale zawsze mogła wrócić po coś na dół. – Może już was o tym uczyli – powiedziałam. – Doktor Shackleton uważa, że objawy Abby wskazują na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. Kieron najwidoczniej już o tym słyszał, a poza tym potrafił to zrozumieć. W przypadku zespołu Aspergera też liczył się porządek i potrzeba kontroli. Tyle że to, co u Kierona stanowiło część jego osobowości – i to taką, z którą nauczył się żyć – w przypadku zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych polegało na czymś zupełnie innym. Było to męczące i ewidentnie pogłębiające się zaburzenie psychiczne, które dało się leczyć – i tego teraz pilnie potrzebowała Abby. Przynajmniej moim zdaniem, ale wiedziałam, że znów się trochę zagalopowałam.
Łysy placek i cała reszta nie dawały mi co prawda spokoju, ale nie do mnie należała zabawa w psychiatrę. Wszystko zapisałam, a reszta należała do Bridget, z którą miałam się zobaczyć w czwartek – przypomnę jej wtedy o konieczności jak najszybszej wizyty u lekarza. Teraz jednak cieszyłam się tylko, że jechałyśmy do szpitala i że Abby w końcu spędzi trochę czasu z mamą. Wypogodziło się – po raz pierwszy podczas naszej wizyty nie było chmur i deszczu, tylko słońce. A ponieważ była niedziela i przychodnie ambulatoryjne były zamknięte, nie musiałyśmy daleko parkować. Ale na tym kończyły się plusy. Szczerze mówiąc, Sarah faktycznie źle wyglądała. Nie miała już wokół nogi sztywnego stelaża, tylko zwykły gips, więc pewnie wszystkie pooperacyjne zabiegi dobiegły już końca. Do grzbietu dłoni miała za to podłączoną kroplówkę. Może podawali jej coś na ból albo jakieś lekarstwo. Znów jednak musiałam sobie przypominać, że to nie moja sprawa. – Koteczku! – zawołała, gdy weszłyśmy z Abby do małej, bocznej sali. Było spokojnie. Ani śladu Chelsea. Tylko kilku odwiedzających. Znów pomyślałam, że przecież musi być ktoś, ktokolwiek, z kim Abby mogłaby nawiązać jakiś kontakt, choćby powierzchowny. Byle tylko nie czuła się taka osamotniona. – Zostawię was same – powiedziałam. – Zajrzę za jakieś pół godziny sprawdzić, jak tam nastroje. – Miałam ze sobą jak zwykle stosik kolorowych magazynów, a do tego coś, czego zwykle nie kupowałam. Czasopismo o pieczeniu: na okładce widniały wymyślnie ozdobione babeczki. Równie dobrze też mogę się dokształcić, skoro Abby podchodziła do sprawy z takim entuzjazmem; doskonała okazja, żeby zrobić razem coś przyjemnego i choć na chwilę pomóc jej zapomnieć o problemach. A entuzjazmu rzeczywiście nie można było jej odmówić. Gdy wróciłam na salę, Abby zdążyła już opowiedzieć o wszystkim mamie. – Słyszałam, że w przyszły weekend Abby organizuje zbiórkę na rzecz Sport Relief – odezwała się Sarah. – Z pani synem. – Zgadza się – potwierdziłam. – W restauracji mojej siostry. – Uśmiechnęłam się do Abby. – W tym tygodniu czeka nas trochę pieczenia, co? Może następnym razem przywieziemy mamie trochę ciastek… Abby pokiwała głową. – I pielęgniarkom – zaproponowała. – Na pewno też chętnie zjedzą. Uśmiechnęłam się. – Nie znam pielęgniarki, która nie ucieszyłaby się na widok babeczki. Czy nawet kilku… No i jak tam? Chcecie trochę poczytać? Muszę zadzwonić do Mike’a i upewnić się, że wsadził mięso do piekarnika. Potrzebujecie jeszcze trochę czasu? Naprawdę nie ma pośpiechu.
Abby siedziała na brzegu łóżka. Mama obejmowała ją wolną ręką. Córka odwróciła się do niej. – Przynieść ci jakąś nową książkę, mamusiu? Czy nie skończyłaś jeszcze poprzedniej? – Zastanawiała się nad czymś przez chwilę, nagle zaniepokojona. – Czy ktoś ci tu w ogóle czyta? Sarah pokręciła głową. – Ale to nic. Szczerze mówiąc, w zeszłym tygodniu i tak nie miałam specjalnej ochoty na książki. Ale skoro już tu jesteś – zerknęła na mnie – z przyjemnością posłucham. Brakowało mi twojego czytania, koteczku, naprawdę. Ale wiesz co? Może pójdziesz do biblioteki i poszukasz jakiegoś zbioru opowiadań? Dzięki temu będziemy mogły przeczytać całe i nie będę musiała się przejmować zapamiętywaniem fabuły na następny raz. Dobry pomysł? Abby pokiwała radośnie głową, zeskoczyła z łóżka i wyszła z sali. Chciałam pójść w jej ślady, ale Sarah poprosiła mnie gestem, żebym została. – Nic jej nie jest? – spytała, gdy Abby zniknęła na korytarzu. – To znaczy wygląda na wesołą, ale… nic mi nie chce mówić. Ani o szkole, ani o tym, co robiła, jak się czuje… Jakby zamknęła się w sobie. W szkole wszystko w porządku? Nie potrafię przestać się o nią martwić. I czemu co chwila chodzi do toalety? Odkąd przyjechałyście, była już trzy razy. Zatruła się czymś? To naturalne, że Sarah się niepokoiła, ale jak dużo powinna wiedzieć? Głos w mojej głowie – wbudowany na stałe – powtarzał ciągle: „Nie rozmawiaj z rodzicami o dzieciach – to nie twoje zadanie”. Ale to był przecież nietypowy przypadek. Może wszystkim nam wyjdzie na dobre, jeśli podzielę się z nią moimi obawami? Może Sarah będzie mogła mi coś podpowiedzieć? Może zachowanie Abby miało swoją przyczynę i jej znajomość pomoże mi dopasować swoje postępowanie? A po tym, co powiedziała mi Abby: że czuje się bardzo samotna, może Sarah mogłaby skontaktować mnie z kimś, kto nawet jeśli nie będzie mógł przejąć nad jej córką opieki, da jej przynajmniej jakieś wsparcie, choćby miało sprowadzać się ono do wyjścia raz na jakiś czas do parku czy na zakupy. Postanowiłam zaryzykować. – Nie, nie, to żadne zatrucie – zaprzeczyłam. – Abby ma manię mycia rąk. Jak pani pewnie wie, panicznie boi się zarazków, co, muszę przyznać, zaczyna robić się trochę problematyczne. – Zaczęłam opowiadać, starając się jak najdelikatniej dobierać słowa, o innych niepokojących objawach i o tym, że w tym tygodniu będę się widzieć z pracownicą socjalną i porozmawiam z nią na ten temat. Niech opieka społeczna się wypowie na temat zasadności konsultacji z psychologiem albo jakiejś formy terapii. Tymczasem Sarah robiła coraz bardziej przerażoną minę. Choć może nic w tym dziwnego. Ostatecznie chodziło o jej ukochaną córeczkę. – Martwi mnie też jej kompletne wyalienowanie – oznajmiłam na koniec. – Ciągle jej proponuję, żeby
zaprosiła do nas jakąś koleżankę, ale wygląda na to, że Abby nie ma ani jednej. – Zmarszczyłam brwi. – I zdaje sobie z tego sprawę. Wiem, że odczuwa to bardzo boleśnie. Dlatego właśnie – ciągnęłam (jeśli powiedziało się A, trzeba powiedzieć B) – zastanawiałam się, czy nie znalazłby się ktoś, ktokolwiek, ktoś z rodziny lub bliski przyjaciel, kto mógłby poświęcić jej trochę czasu. Nie chodzi mi o to, żeby brał ją do siebie: mamy świadomość sytuacji w tym względzie. Chodzi mi tylko o kogoś, kogo Abby dobrze zna i kto dałby jej namiastkę dawnego życia… – Jezu – warknęła Sarah, czym naprawdę mnie zszokowała. Spodziewałam się zaniepokojenia, ale nie agresji. A zdecydowanie była agresywna. – Nie potraficie sobie odpuścić, co? – Westchnęła ze złością. – Niech pani posłucha, to zawsze było spokojne dziecko. Nigdy nie miała koleżanek. I proszę mi wierzyć, że jestem w pełni świadoma, że sama się do tego przyczyniłam. Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Więc naprawdę nie ma co do tego wracać. Ale kiedy wreszcie sobie odpuścicie? Już pani mówiłam, że nikogo nie mamy. Jak pani myśli, dlaczego znalazłam się w takiej gównianej sytuacji? Aż mnie zatkało, gdy usłyszałam ten wulgaryzm. Wybuchła tak niespodziewanie. I tak ostro. – Przepraszam, ja… – Nie mam nikogo – warknęła. – Ani rodziców, ani dziadków, ani rycerza w lśniącej zbroi. Co w słowie „nikogo” jest dla pani niezrozumiałe? Jezu. Nic, tylko ciągle mnie wypytują jacyś cholerni pracownicy socjalni! Nie wiedziałam, co powiedzieć. Stałam tylko z rozdziawioną buzią. Więc nic nie odpowiedziałam. Moje milczenie sprawiło, że Sarah trochę się opanowała. Być może tak naprawdę większość tej przemowy była przeznaczona dla uszu Bridget – lub innego pracownika socjalnego. Czy ktoś już w ogóle został jej przydzielony? – Niech pani posłucha – odezwała się już spokojniej, widząc być może wstrząs na mojej twarzy. – Czy nie mogłaby pani spróbować postawić się na moim miejscu? Leżę tu, kompletnie uziemiona, przez większość czasu zwijam się z bólu i wiecznie zamartwiam o dziecko. Pani na moim miejscu na pewno też by się martwiła… – Oczywiście. – No właśnie. Więc rozumie pani… – Głos jej się załamał, a broda zadrżała. – Naprawdę nie jestem teraz w stanie słuchać, że Abby sobie nie radzi. To pani się na tym zna. To pani ma się nią zajmować, a nie opowiadać mi… Jezu… – Wychyliła się po chusteczkę ze stojącego na szafce pudełka. Ale nie mogła dosięgnąć. Podałam jej więc całe opakowanie. – Przepraszam – kontynuowała, wyciągając chusteczkę i szybko wycierając sobie oczy. – Jezu, Sarah, weź się w garść, dziewczyno! – Spojrzała na mnie. – Przepraszam – powtórzyła. – Nie chciałam na panią krzyczeć. Wiem, że to nie pani wina. Tylko że naprawdę mam już serdecznie dość… Zerknęła w stronę drzwi. Obie usłyszałyśmy skrzypienie adidasów Abby.
– Ja też przepraszam – stwierdziłam. – I chcę żeby pani wiedziała, że panuję nad sytuacją, dobrze? Sarah wydmuchała głośno nos. – Ech! – westchnęła Sarah, widząc, że Abby wróciła. – No naprawdę! – powiedziała, zwijając chusteczkę w dłoni. – Kładą człowieka do szpitala i co? Od razu zaczyna mu się lać z nosa. Katar, załzawione oczy… No chodź tu do mnie, koteczku. – Poklepała pościel. – Zobaczmy, co mi przyniosłaś. Zostawiłam je same, ale przed wyjściem spojrzałam jeszcze po raz ostatni na Sarah. I zrobiłam się nagle bardzo niespokojna.
Rozdział 14 P roszę, proszę, Abby. Słyszałam, że miałaś bardzo pracowity tydzień! Teraz żałuję, że
nie umówiłam się na piątek, bo mogłabym podziwiać twoje dzieło w pełnej okazałości! Był czwartek po południu i Abby właśnie wróciła ze szkoły. Półtorej godziny wcześniej w końcu zjawiła się Bridget, równie konkretna, rzeczowa i opanowana jak ostatnim razem, choć z trochę nadmiernie wypchaną teczką. Bo jedyne, co miała mi do przekazania, to to, czego sama zdążyłam się domyślić – że poszukiwania jakichkolwiek członków rodziny spełzły na niczym i że zważywszy na sytuację i stan zdrowia Sarah, rozpoczęto aktywne poszukiwania nowej rodziny zastępczej na stałe. – No bo w końcu – stwierdziła – stanowicie dla nas z Mikiem zbyt cenne zasoby, żeby marnować was na przypadek, który bez trudu powinno się rozwiązać w standardowy sposób. Mamy dwójkę dzieci, które pilnie potrzebują wyspecjalizowanych opiekunów. – Zmarszczyła brwi. – Wiesz, jak jest. Wszyscy gonimy w piętkę. Nie pokazałam tego po sobie, ale naprawdę mnie to ubodło. Wychodziło na to, że dla Bridget byliśmy z Mikiem „zasobami”, a Abby nie była nieszczęśliwą małą dziewczynką, tylko „przypadkiem”, który można bez trudu „rozwiązać w standardowy sposób”. Wiedziałam też, dlaczego została tak zaklasyfikowana – bo była spokojnym dzieckiem bez historii rozumianej jako złe zachowanie czy nieudany pobyt w innych placówkach. Była jak słodziutki szczeniaczek na wystawie sklepu zoologicznego, którego zaraz ktoś sobie upatrzy. I po sprawie. Nie byłam fair i wiedziałam o tym. Bridget nie miała nic złego na myśli. Po prostu posługiwała się z przyzwyczajenia branżowym żargonem. Co i tak bolało, bo uświadamiało, jak łatwo każdy z nas ocenia po pozorach – w tym przypadku widzi uroczą, grzeczną, posłuszną dziewczynkę – i nie dostrzega, jak dużo cierpienia kryje się w środku. Ale żeby oddać Bridget sprawiedliwość, po tym, jak przez pół godziny opisywałam niepokojące zachowania Abby, wskazujące z dużym prawdopodobieństwem na nerwicę natręctw, Bridget spojrzała na sprawę inaczej i obiecała, że przed ostatecznym wyborem rodziny zastępczej zostanie oczywiście przeprowadzona ocena DOOZ, i to jak najszybciej. Skrót DOOZ oznaczał „dziecko objęte opieką zastępczą”, a spotkanie miało być poświęcone najróżniejszym potrzebom Abby i ewentualnym specjalistycznym zaleceniom, również konieczności odbycia pilnej wizyty u lekarza pierwszego kontaktu. Potem zaś, jak to się zwykle odbywało, zostanie złożony wniosek o przyznanie odpowiednich opiekunów. Wniosek taki rozpatrywała specjalna komisja, która dobierała opiekunów stosownie do potrzeb konkretnego dziecka. Bridget zapewniła mnie, że dołoży wszelkich starań, żeby Abby dostała
dokładnie to, czego jej trzeba. Oczywiście ucieszyła mnie ta wiadomość, mimo że jednocześnie miałam wrażenie, że los Abby został przesądzony – że już na pewno zostanie rozdzielona z mamą. – Ale i tak nie chce mi się wierzyć – wyznałam – że w tak trudnej sytuacji Sarah nie ma się do kogo zwrócić. Jak można się aż tak wyalienować? Bridget miała już na to gotową odpowiedź. – Sarah musiała długo ukrywać swoją sytuację. – No dobrze, ale żeby aż tak? A co ze starymi znajomymi? No nie wiem, sprzed narodzin dziecka? Albo z sąsiadami? Gdzie się podziali? Czy człowiek naprawdę jest w stanie aż tak się odciąć? Ale Sarah była w tym względzie stanowcza, gdy spytałam ją o to w ten weekend. I to bardzo. Na te słowa Bridget nadstawiła uważniej ucha. – Tak? – powiedziała. – Na pewno była zachwycona. Ma już nas serdecznie dość, bo ciągle wiercimy jej o to dziurę w brzuchu. Dała nam to odczuć bardzo wyraźnie. – Wiem coś o tym – odparłam, krzywiąc się na samo wspomnienie przykrej rozmowy z Sarah. – Też mi się oberwało. – Właściwie mnie to nie dziwi – stwierdziła Bridget trochę zmienionym głosem. Wsunęła zakładkę w notatnik. Przynajmniej sporo zapisała. Teraz musiała tylko podjąć w związku z tym stosowne działania. A jeśli nie, to pójdę z Abby do swojego lekarza. – Słuchaj, Casey – ciągnęła, odkładając długopis na stół. – Nie obraź się, ale naprawdę nie powinnaś się wtrącać w sytuację rodzinną Sarah. Jak dobrze wiesz, dała nam już jasno do zrozumienia, jak stoją sprawy w tym względzie. Nastroszyłam się trochę na te słowa. – Wiem – rzuciłam. – Nie kazałam jej przecież rozrysowywać drzewa genealogicznego, Bridget. Spytałam ją tylko, czy ma jakichś przyjaciół, którzy mogliby być dla Abby jakimś wsparciem, nic poza tym. – Wiem – odparła Bridget, unikając mojego wzroku. – Ale pewne rzeczy… pewne rzeczy naprawdę powinnaś zostawić nam. Masz już wystarczająco dużo na głowie… – W końcu spojrzała mi w oczy i uśmiechnęła się. – Opiekę nad Abby. Własne obowiązki… Byłam tak wściekła, że nie słuchałam, co mówi dalej. A to za co? Cały tydzień mi się za coś obrywało. Zbawienne dziesięć minut później przed dom zajechała taksówka z Abby. Uważałam to za głupotę, że ciągle jeździ do szkoły w ten sposób. Owszem, musiałabym ją wozić spory kawałek, ale przecież w taksówce musiała się czuć bardzo samotna. Nie rozumiałam, dlaczego to było konieczne. Powinnam poruszyć ten temat. Ale raczej nie dziś. Tak czy owak w tym momencie ucieszyłam się na widok taksówki. Siedziałyśmy teraz we trójkę w kuchni przy herbacie i ciastkach, a Abby (która
zdążyła już dwa razy umyć ręce, na co zwróciłam uwagę i co Bridget skrupulatnie odnotowała) prezentowała Bridget wszystkie wzory muffinek, które jutro o tej porze teoretycznie miały już być rzeczywistością. Stwierdziłyśmy zgodnie, że babeczki będą piękne, co nie zmieniało faktu, że odliczałam minuty do wyjścia Bridget. Jakim prawem się do mnie tak odzywała? Jakim prawem?! – Dasz wiarę? – Zaraz po powrocie Mike’a dałam upust swojej wściekłości. Byłam tak zła, że gdy tylko skończyłyśmy szykować z Abby porcje różnokolorowego lukru, żeby jutro móc wykończyć babeczki, zabrałam się do gruntownego sprzątania kuchni. Choć zdawałam sobie sprawę, że zamiłowanie Abby do sprzątania nie było zdrowe, to w moim przypadku był to najlepszy sposób na stres: co tam maraton muffinkowy, mnie potrzebny był stary dobry maraton ze ścierką w ręku. I choć sprzeciwiałam się w ten sposób zaleceniom doktora Shackletona, pozwoliłam dziś Abby przywdziać fartuszek i sprzątać razem ze mną. – Uspokój się, kochanie – powiedział Mike, przebierając się w domowe ciuchy. Zostawiłam Abby w kuchni przy spryskiwaniu listew przypodłogowych środkiem odkażającym i poszłam z Mikiem na górę. – Była tylko nadgorliwa; musisz przyznać, że zawsze robiła takie wrażenie. Poza tym sama wiesz, że opieka społeczna ma fioła na punkcie trzymania się wyznaczonych ról. Nie przejmuj się. – Ona mnie ostrzegała, taka jest prawda – nie odpuszczałam. – Co za bezczelność! Rzeczywiście, to straszna zbrodnia zadać komuś zupełnie logiczne pytanie! Co jest, do cholery, takiego złego w rozmowie o tym, jak matka może pomóc własnemu dziecku?! – Ale problem nie w tym, o co ją spytałaś, tylko w samym zadawaniu pytań. Poza tym… no nie wiem… może wiedzą coś, czego ty nie wiesz? Może już im kazała się odczepić? To chyba całkiem możliwe, co? A teraz Bridget się boi, że znów im się oberwie. Albo że popsuje to stosunki między nimi i sytuacja stanie się jeszcze trudniejsza. Kto wie? Musiałam przyznać mu rację. Jak zawsze. Wiedziałam przecież, że czasem denerwowałam się tym, że nie mam wpływu na żadne istotne decyzje, choć to ja jestem najbliżej dziecka. Bywało już tak wcześniej i wiedziałam – przynajmniej w chwilach, gdy myślałam logicznie – że taki jest charakter tej pracy. Owszem, to ja byłam najbliżej dziecka, ale oficjalnie znajdowało się ono w rękach pomocy społecznej i miało to swoje uzasadnienie: to ta instytucja brała odpowiedzialność za losy dziecka i to do niej należało dopilnowanie wszelkich formalności. Ostatecznie to oni brali na siebie całą odpowiedzialność. Zeszłam na dół, chcąc zabrać się do szykowania kolacji, i zastałam Abby w kuchni na czworakach. Szorowała miejsce styku podłogi i ściany czymś, co wyglądało mi na szczoteczkę do zębów. Podniosła głowę.
– O! – powiedziała, wymachując ręką. Miałam rację. To rzeczywiście była szczoteczka do zębów. – Mam nadzieję, że się nie gniewasz. Znalazłam ją w twoim pudle pod zlewem i stwierdziłam, że to na pewno szczoteczka do czyszczenia wszystkich trudno dostępnych miejsc. Nigdy nie szorowałam szczoteczką do zębów żadnych trudno dostępnych miejsc – nawet moja mania czystości nie sięgała aż tak daleko. Używałam tej szczoteczki do czyszczenia z pleśni dozownika na tabletki w zmywarce, ale uznałam, że nie ma co wyprowadzać jej z błędu. Może różnica była niewielka. – W porządku – stwierdziłam. – Ale na dziś już wystarczy, Kopciuszku. Czas doprowadzić się do porządku i zabrać do kolacji. Abby wstała i podeszła do zlewu wypłukać szczoteczkę. Wyglądała bardzo spokojnie. Doprawdy skomplikowane dziecko. – Cieszysz się na sobotę? – spytałam, robiąc miejsce na blacie. – Moja siostra już nie może się doczekać, kiedy cię pozna. Będzie też moja siostrzenica, Chloe. Ma czternaście lat. Polubisz ją. Też uwielbia Glee. – Nie mogę się już doczekać – oznajmiła Abby. I byłam pewna, że mówi szczerze. Teoria przywiązania to jeden z tych tematów, które mogą być bardzo ciekawe lub bardzo nudne w zależności od tego, kto je omawia. Fakt, że zaczęłam przysypiać w połowie wprowadzenia, nie wróżył dobrze na dalsze kilka godzin. Szkolenie odbywało się w jakiejś zapadłej dziurze, w miejscu, które lokalne władze utrzymują chyba tylko na tego rodzaju okazje. Nie chodziło o to, że nie byłam zainteresowana tematem. Teoria przywiązania – opisana po raz pierwszy przez psychologa Johna Bowlby’ego – była najprawdopodobniej najczęstszym elementem wspólnym łączącym wszystkie aspekty pracy opiekuna zastępczego. Tak wiele zła tego świata można było wyjaśnić brakiem silnej więzi dziecka z matką (lub, by posłużyć się żargonem psychologicznym: „z obiektem znaczącym”). Niemal każdy nasz podopieczny miał pod tym względem jakieś problemy, więc zrozumienie mechanizmów działania podstawowych więzi międzyludzkich stanowiło bardzo przydatny – czy wręcz niezbędny – element naszego przygotowania do roli opiekunów. Przypadek Abby był jednak inny, i to do niej nieustannie wybiegałam myślami. Choć dzięki maratonowi muffinkowemu w tym tygodniu jakoś sobie radziła, to sytuacja była trudna, bo szpital znów stwierdził, że w związku z intensywnością leczenia Sarah, w ciągu tygodnia lepiej ograniczyć kontakt matki z córką do rozmów telefonicznych, a wizytę zostawić – jak poprzednio – na niedzielę. Miałam własną teorię na ten temat: czy przypadkiem celowo nie przedłużano odstępów między kolejnymi wizytami, żeby przygotować Abby na nieuniknioną zmianę? Nikt mi nic takiego nie powiedział, ale
takie odnosiłam wrażenie. Poza tym nie przebolałam jeszcze reprymendy Bridget udzielonej mi za przekroczenie moich kompetencji, podczas gdy mnie chodziło tylko i wyłącznie o dobro Abby. Choć wiedziałam, że Mike zapewne trafnie zinterpretował zachowanie Bridget, to i tak czułam się urażona, przez co nie mogłam się w pełni skoncentrować. Nie mogłam też przestać myśleć o tym, co stanie się z Abby. Nasi wcześniejsi podopieczni mieli za sobą tak fatalną przeszłość, że bez względu na to, co miało ich spotkać – a nikt nie mógł im zagwarantować szczęśliwego zakończenia – wychodziliśmy przynajmniej z założenia, że raczej nie będzie to nic gorszego niż wcześniej. Życie tych dzieci było piekłem – zaniedbywano je, wykorzystywano i porzucano – a w naszym domu mogły powoli zacząć odzyskiwać dzieciństwo, dostawały opiekę i wsparcie i trafiały z niego, jeśli nie do własnych rodziców, to do ludzi, którym ich los naprawdę leżał na sercu, z czym w większości przypadków spotykały się po raz pierwszy. Ale w przypadku Abby tak nie było i nie będzie. Owszem, jeśli uda się znaleźć dla niej troskliwą rodzinę zastępczą, to może stanie się na nowo dzieckiem, a przy odrobinie szczęścia chorobę jej mamy uda się okiełznać na tyle, żeby jeszcze przez wiele lat mogła wspierać córkę. Ale choć ze społecznego i moralnego punktu widzenia życie Abby toczyło się w niedopuszczalny sposób, jednak to było jej życie i jej dom, w którym zawsze czuła się bezpieczna i kochana. Matkę i córkę łączyła silna więź, więc przymusowe rozstanie złamie im serca. Jak Abby będzie miała poradzić sobie wtedy ze swoimi wewnętrznymi demonami? Szkolenie dobiegło końca i ostatecznie okazało się dość ciekawe. Ale gdy dotarłam wreszcie do kawiarni siostry, marzyłam już tylko o filiżance herbaty. Ciekawe dlaczego kilkugodzinny wykład działał na człowieka jak środek nasenny? I tak wysuszał? Odkąd Abby z nami zamieszkała, nie miałam jeszcze szansy zajrzeć do kawiarenki Donny, więc z przyjemnością stwierdziłam, że moja siostrzyczka radzi sobie naprawdę świetnie. Popołudnie w pochmurną marcową sobotę gwarantowało klientów w lokalu usytuowanym w pobliżu głównej ulicy, ale widać było, że w kawiarni jest ruch przez cały dzień. A nasz wkład w postaci babeczek odniósł oszałamiający sukces. – Wszystkie sprzedane! – obwieściła triumfalnie Abby, gdy wreszcie się do niej przedarłam. Siedziała na zapleczu i przeliczała z Chloe monety. Odnotowałam w pamięci, żeby spytać Donnę, czy Chloe może przyjść z bratem na przyjęcie urodzinowe Jacksona i Abby. Kieron natomiast zainstalował się przy supernowoczesnym ekspresie do kawy, którego zakup całym sercem pochwalałam. – Chodź – powiedziała Donna, gdy Kieron wręczył mi jedną ze specjalności zakładu. – Zostawmy dziewczyny w spokoju. Pod oknem jest wolny stolik. Jesteś głodna? – Umieram z głodu – przyznałam. – Zrezygnowałam z poczęstunku po szkoleniu, żeby jak najszybciej przyjechać tutaj. Co prawda nie było to wielkim wyrzeczeniem. Jak
okiem sięgnąć bułeczki z kiełbasą i kanapki z jajkiem. Fuj. Przymusowy powrót do dzieciństwa. Jeśli więc masz coś lepszego… – No jasne. Idź zająć stolik, a ja przyniosę nam porządne kanapki. Jeśli nie usiądę, zaraz się przewrócę. Lubiłam spotkania z siostrą. Choć dzieliły nas cztery lata różnicy, jako nastolatki byłyśmy nierozłączne. Bardzo mi jej brakowało, gdy wyprowadziła się na Zieloną Wyspę. – Abby to wspaniałe dziecko – stwierdziła Donna. – Kochana dziewczyna. Oczywiście zapatrzona w twojego Kierona jak w obrazek, w czym nie ma nic dziwnego, bo przystojniak z niego, jak wszyscy w naszej rodzinie… – To był nasz standardowy żart. Wszyscy byliśmy niscy, a Kieron miał metr osiemdziesiąt osiem wzrostu. My mieliśmy ciemne włosy – ja i Donna wręcz czarne – Kieron jasne. Mój syn wdał się w ojca. – Tak czy owak – ciągnęła Donna, żując kanapkę – myślałam, że będzie zupełnie inna. – Przedstawiłam wcześniej Donnie z grubsza sytuację i zarys problemów Abby. Uprzedzałam, żeby nie przejmowała się za bardzo ciągłym myciem rąk i innymi natręctwami. – To prawdziwy skarb. Pracowała jak wół. Ale na pewno ucieszy cię wiadomość, że pozwoliliśmy jej zrobić sobie przerwę obiadową. Przyjechała Riley z dzieciakami i Mikiem i zabrali ją do McDonalda. – Donna się roześmiała. – Mam wrażenie, że ten wariant odpowiadał jej dużo bardziej niż nasze wykwintne, designerskie kanapki. – Faktycznie są niezwykle wykwintne – przyznałam, bo zjadłam już połowę tej, którą mi zaserwowała. – A co ty myślałaś, siostrzyczko? Jesteśmy w ekskluzywnej części miasta. W tym lokalu nie uświadczysz plastikowej szynki ani margaryny! Ze swojego miejsca widziałam Abby, zajętą z Chloe układaniem monet w małe stosiki – równiutkie wieżyczki z pięcio-, dwu- i dwudziestopensówek. Wróciłam wspomnieniami do czasów szkolnych kiermaszów, gdy moje dzieciaki były w jej wieku, a ja należałam do komitetu rodzicielskiego. Ależ miały radochę, mogąc pomagać nam przy stoiskach, wystawach i przygotowaniach, a na koniec razem z nauczycielami, rodzicami i innymi dziećmi robić dokładnie to, co dziewczyny teraz. Zbiórka pieniędzy na cele charytatywne jest sama w sobie formą edukacji. Domyślałam się, że u siebie w szkole Abby nie miała okazji do tego rodzaju wspólnych działań, bo jej mama mało angażowała się w życie szkolne. Donna podążyła za moim wzrokiem. – To co z nią będzie? Trafi do rodziny zastępczej na stałe? Biedna mała. Nie urodziła się pod najszczęśliwszą gwiazdą, co? – No niestety – potwierdziłam. – Ale chyba nie ma innego wyjścia. – Przynajmniej spotka na swojej drodze dobrych ludzi i o tym musisz pamiętać. Nie
zapominaj też, że w porównaniu z niektórymi dzieciakami, które do ciebie trafiały, ona i tak nie jest w aż tak złej sytuacji. Przypomnij sobie chociażby Justina. Abby ma przynajmniej mamę, która ją kocha. I miejmy nadzieję, że to się akurat nie zmieni. A ja zawsze powtarzam, że jeśli jesteś otoczony miłością, to niewiele więcej ci w życiu trzeba. Kazanie skończone. Jeszcze kawy? Uśmiechnęłam się. Moja siostra zawsze umiała dostrzec pozytywne strony każdej sytuacji. Byłyśmy pod tym względem bardzo podobne. – Jeszcze pytasz? – odpowiedziałam pytaniem. Donna skinęła na Kierona, żeby zrobił nam jeszcze dwie kawy. – A właśnie – zaczęła znowu. – Abby pytała ponoć twojego młodego, czy mogłaby znów przyjść nam pomóc, gdy on tu będzie. Powiedziałam, że najpierw spytam ciebie, bo nie wiem, jakie zasady obowiązują dzieciaki objęte opieką zastępczą. Oczywiście nie mówimy o żadnej pracy, ale jeśli ma ochotę, a ty uznasz, że to dla niej dobre, to ja nie mam nic przeciwko, żeby od czasu do czasu wpadła z Kieronem na godzinkę czy dwie. Może wypisywać ceny albo ozdabiać jadłospis. Była zachwycona moją tablicą i markerami. Oczywiście może chodzi jej tylko o to, żeby móc wpatrywać się z uwielbieniem w naszego młodego adonisa… o! Już jesteś, Kieron. Najlepszy barista na tej półkuli, bez dwóch zdań! Zaczęłam popijać drugą kawę, czując przyjemny przypływ optymizmu. Tylko Bóg czyni cuda, ale my mogliśmy przynajmniej spróbować wykorzystać jak najlepiej czas pobytu Abby w naszym domu. Cudownie, gdyby mogła choć trochę wzbogacić swoje życie towarzyskie. Dla przeciętnej osoby kilka godzin tu i tam pewnie niewiele znaczy, ale dla dziecka praktycznie zniewolonego koniecznością opieki nad chorą matką kilka godzin spędzonych poza domem na czymkolwiek poza codzienną harówką to na pewno dobrze spożytkowany czas. A Kieron miał zaświadczenie o niekaralności, więc bez problemu mogłam ją zostawić pod jego opieką. Kochana Donna. – Dziękuję. Abby na pewno się ucieszy – odparłam.
Rozdział 15 N astępnego dnia rano, w drodze do szpitala, Abby dalej przeżywała poprzedni dzień.
Widać było, ile dla niej znaczył, i choć nadal bacznie obserwowałam mycie rąk, gaszenie światła i wyrywanie włosów, to czułam ten sam powiew optymizmu, co wczoraj po południu. Może Donna dosypała mi czegoś do kawy? Po przyjeździe do szpitala siadł mi odrobinę nastrój. Szpital w weekend zawsze mnie trochę przygnębiał. Może przez ogólny marazm. Ambulatoria nieczynne, żadnej krzątaniny, żadnych operacji, żadnych lekarzy na obchodzie ani fizjoterapeutów na oddziałach – tylko brutalna rzeczywistość pacjentów w swoich łóżkach. Nie zamierzałam co prawda spędzać zbyt wiele czasu przy łóżku Sarah. Po jej zeszłotygodniowym wybuchu i późniejszych sugestiach Bridget postanowiłam wystrzegać się jakichkolwiek rozmów na temat Abby. Jeśli Sarah mnie o coś spyta, to oczywiście odpowiem, ale uznałam, że moje zadanie polega głównie na tym, żeby zaprowadzić Abby do mamy, a potem zniknąć i zaczekać przy automatach z napojami. Może nawet rozejrzę się po szpitalu – gdzieś przecież musi być jakaś restauracja. Może spróbuję ją znaleźć i tam sobie poczytam – muszę też pamiętać, żeby jeszcze raz zadzwonić do Mike’a z wytycznymi na temat pieczeni. Ale jeszcze nie teraz. Przed wyjazdem do szpitala wpadł po niego David, partner Riley. Mike miał mu pomóc przy budowie altanki. Nie musiałam się też przejmować swoją dezercją, bo Sarah, nadal podłączona do kroplówki, też nie wyglądała na zainteresowaną rozmową. Abby nie przestawała paplać o zdobieniu babeczek – odłożyłyśmy małe pudełko ciastek dla Sarah i pielęgniarek – więc naprawdę nie byłam tu do niczego potrzebna. Co mi w pełni odpowiadało. Zamieniłam z Sarah tylko parę słów przed wyjściem. – Z tego, co słyszę, Abby spędziła cudowny weekend – zauważyła Sarah. Abby pakowała swój plecak. Zabrała ze sobą do szpitala trochę zdjęć z festynu, żeby pokazać mamie. Kieron wrzucił je na Facebooka, żebyśmy mogły kilka wydrukować. – We wtorek ma znów tam iść… – Mówiłam ci, mamo, że będę oficjalną asystentką Kierona – poprawiła ją Abby. – A Donna powiedziała, że mogę znów wypisać menu na tablicy. – Abby ma piękne pismo – wtrąciłam. – Poważnie. Naprawdę bardzo ładne. – To prawda – przyznała Sarah. – To bardzo miłe ze strony pani syna i siostry, że poświęcają czas Abby. Bardzo to doceniam. – Nie ma o czym mówić – odparłam. – To żaden kłopot. Wręcz przeciwnie… – Jestem niedoce-nieoce-niona – zaplątała się Abby. – Donna tak powiedziała.
Powiedziała, że nigdy nie miała lepszej pomocnicy. Uśmiechnęłam się na te słowa. Widać było, jaką dumą napawa to Abby. Od tak dawna musiała sobie radzić ze wszystkim sama, że pewnie potrzebowała świadomości, iż jest komuś potrzebna, jak powietrza. I w porządku, pod warunkiem że potrzeba ta realizowała się w dobry sposób. Abby miała prawo czuć się niezastąpiona, najważniejsze jednak, żeby nie musiała taka faktycznie być. Coś mi mówiło, że Sarah też jest tego świadoma. W następny wtorek po południu Kieron wpadł zgodnie z umową po Abby, żeby zabrać ją na dwie godzinki przed kolacją do Ale Pysznie. Po ich powrocie w Abby znów dało się dostrzec jakąś taką lekkość. I choć obawiałam się, że pomoc w restauracji może nasilić jej natręctwa (bo w kawiarni siłą rzeczy trzeba było ciągle myć ręce, sprzątać i nosić fartuch), to powtarzałam sobie, że nie powinnam jej tego zabraniać. W domu starałam się w miarę możliwości przerywać jej obsesyjne zachowania, ale czułam podskórnie, że zmiana otoczenia i nowe zajęcie dobrze jej robią. Zajmują jej myśli, co moim zdaniem dobrze jej służyło. Poza tym Donna miała rację: Abby faktycznie zadurzyła się w Kieronie. Kolejny raz pomyślałam o ojcu, którego nigdy nie miała. Miło było na nią teraz patrzeć; miałam poczucie, że to kolejna dobra rzecz. Kieron siłą rzeczy postępował w sposób, który jej odpowiadał, a gdy opowiadali o zmianie aranżacji ściany za ladą, w oczach obojga dostrzegałam ten sam zapał. Wyobraziłam sobie, jak za pomocą ekierki wyznaczają miejsce na przypięcie cen, odmierzając wszystko co do milimetra. – Aha, w czwartek wpadniemy na kolację – zapowiedział się Kieron przed wyjściem. – Ja i Lauren. Obiecałem Abs, że zabierzemy ją wcześniej na spacer do lasu. W stawach powinien być już skrzek. Moglibyśmy zebrać trochę do szkolnego projektu, który ma na za dwa tygodnie. Nie masz nic przeciwko, prawda? – Ale mówisz o kolacji? – spytałam, wzruszona w duchu jego propozycją. Ja nawet nie wiedziałam o projekcie. – Czy o zamianie mojego domu w wylęgarnię kijanek? Tak tylko pytam… – dodałam z uśmiechem. – No pewnie, kotku. Nie mam nic przeciwko. Może moglibyście zabrać Leviego? Byłby zachwycony… Słysząc to, Abby w jednej chwili spochmurniała i cała się spięła. Czytałam jej w myślach: „Ale w lesie jest niebezpiecznie. Coś mu się może stać. I cały czas będę się martwić…” Reakcja była pewnie podświadoma, ale jasna jak słońce. – Chociaż właśnie sobie coś przypomniałam. Riley chyba już coś zaplanowała z dzieciakami. Zapomnijcie, że pytałam. – Ramiona Abby rozluźniły się jak pod naciskiem dłoni. Człowiek łatwo zapominał, że to dziecko potrzebowało przede wszystkim jednego: czuć się odpowiedzialną wyłącznie za samą siebie. – W takim razie trzeba znaleźć stare akwarium – dodałam. Ale to nie był koniec niespodzianek na ten tydzień: ani dla mnie, ani dla żabiego
skrzeku. Środa przyniosła nieoczekiwane wieści od mojej siostry. Wieści, które miały wzburzyć mój mały stawik dużo bardziej niż jakiekolwiek kijanki. – Masz może chwilę? – spytała Donna. – Chciałam z tobą pogadać. – Była dziesiąta rano. Abby poszła do szkoły, a ja właśnie kończyłam to, co miałam do zrobienia w domu przed wyjściem do Riley. Przyjęcie urodzinowe znalazło się znów na tapecie i chciałam się przyłożyć do jego organizacji, zarówno ze względu na Abby, jak i na Jacksona. Postanowiłam, że dziesiąte urodziny Abby będą niezapomniane. – Jasne – powiedziałam. – Co tam? Jak poszło wczoraj z Abby? Pozwoliłaś jej znów poszaleć z flamastrami? – Faktycznie dzwonię w sprawie Abby – potwierdziła Donna. – I w sprawie tego, o czym rozmawiałyśmy w weekend. Usiadłam na schodach; jak zwykle podczas rozmowy telefonicznej. – To znaczy? – To znaczy w sprawie tego, co mówiłaś: że nie ma żadnych krewnych. Czy Abby opowiedziała o czymś Donnie? A może Kieronowi? – I? – I chyba jednak ma – odparła Donna. – Przynajmniej teoretycznie. Jak była u nas wczoraj i stała za ladą, wkładając karty w okładki, swoją drogą świetnie się spisała; ukwieciła absolutnie wszystko… w każdym razie mam taką jedną stałą klientkę, panią Shelley. Przemiła kobieta. Drobna, starsza pani. Przychodzi przynajmniej dwa razy w tygodniu. Zaczęła rozmawiać z Abby, a ponieważ, jak sama dobrze wiesz, mam gumowe ucho, podsłuchałam, że się znają. Były kiedyś sąsiadkami. – Serio? – Sama zastrzygłam uszami. – Serio. Pani Shelley pytała Abby, co u niej i u jej „biednej mamusi”; to natychmiast wzbudziło moją czujność. Abby wyjaśniła jej, że mama jest w szpitalu, a ona sama mieszka w domu opieki, tak myślałam, że cię to rozbawi, siostrzyczko! Podałam pani Shelley herbatę i ciastko, a gdy wróciłam do Abby, wyjaśniła mi, że mieszkały kiedyś na tej samej ulicy i że pani Shelley jest bardzo miła, i że było jej smutno, gdy musiały się wyprowadzić. – Domyślam się, że to nie koniec? – Nie. Oczywiście nie ciągnęłam więcej Abby za język, ale kiedy pojechała już z Kieronem do domu, pani Shelley przyszła akurat tuż przed ich wyjściem, postanowiłam sprawdzić, czy uda mi się dowiedzieć czegoś więcej, mając na uwadze to, co mi opowiadałaś o sytuacji tej małej. I rzeczywiście mi się udało… Czekałam na dalszy ciąg. – No i co?! – Ćśś… Buduję napięcie! W każdym razie pani Shelley okazała się bardzo interesującą rozmówczynią. Oczywiście ja jej nic nie powiedziałam; potwierdziłam tylko to, co Abby
sama już jej mówiła: że mama jest poważnie chora i tak dalej. I że raczej mało prawdopodobne, żeby mogły znów razem mieszkać. Szydło wyszło z worka, by tak rzec, i skoro wszyscy wiedzą, jak dotychczas żyły, nikt raczej nie pozwoli, żeby sytuacja się powtórzyła. A pani Shelley na to: „Wiem, wiem. Zawsze mi było żal tej małej!” Spotykała ją co tydzień na poczcie, jak robiła opłaty za mieszkanie, gaz i prąd. Widywała też, jak Abby siłuje się z kontenerami na śmieci, najwidoczniej zajmowała się tym od najmłodszych lat. Mówi, że nigdy nie chciała, żeby jej pomagać. Pani Shelley wyznała mi wręcz, że była już nawet bliska powiadomienia opieki społecznej, ale bała się, że zabiorą Abby, więc tego nie zrobiła; głównie dlatego, że lubiła Sarah. Wiedziała, że Sarah ma problemy zdrowotne, i miała po prostu nadzieję, że w końcu wydobrzeje. Ale mówi, że nie zrobiła tego również ze względu na Abby. Bo wydawało jej się, że to przecież niemożliwe, żeby u nich w domu naprawdę źle się działo, skoro Abby była zawsze taka miła i grzeczna. I tyle. Uznała, że nie jest w stanie im tego zrobić. – Potrafię to zrozumieć. – No ale nie przekazałam ci jeszcze najważniejszego. Pani Shelley rzuciła wtedy nagle: „No ale co z siostrą Sarah? Może ktoś mógłby się z nią skontaktować?” – O kurczę. – Nic więcej nie wiem. Aha, stwierdziła jeszcze tylko, że wydaje jej się, że siostra ma na imię Vicky i że często zajmowała się Abby do drugiego, trzeciego roku życia. Ale potem zniknęła. Więc być może zmarła. – Ale przecież wtedy Sarah by nam o tym powiedziała. Gdyby jej siostra zmarła, Sarah na pewno by o tym wspomniała. A tymczasem nigdy nawet nie słyszałam o żadnej siostrze. Ciekawe. – Prawda? W każdym razie pomyślałam, że powinnaś o tym wiedzieć. Chcesz, żebym wzięła od niej numer, jak znów do nas przyjdzie? To znaczy od pani Shelley? Na pewno z chęcią z tobą porozmawia. Powiedziała, że z przyjemnością pomoże. – Nie, nie. Nie zawracaj jej głowy – poprosiłam. – Muszę to wszystko przemyśleć. – I omówić to z Johnem, stwierdziłam. Zobaczyć, co powie. No, no, pomyślałam. No, no. Zaraz po rozmowie z Donną zadzwoniłam do Johna. Z Bridget nie chciałam o tym mówić. A już na pewno nie przed rozmową z Johnem. Byłam pewna, że wykorzystałaby tylko tę informację przeciwko mnie; zarzuciłaby mi, że zdobywając tę informację, złamałam jakieś ważne zasady. Oczywiście moje odkrycie wcale nie musiało nic zmieniać. Ale jeśli Sarah rzeczywiście miała siostrę, to dlaczego nie wspomniały o tym jej kuzynki? Lub jeśli wspomniały, dlaczego nikt nic z tym nie zrobił? A może zrobił, tylko nic to nie dało? Może właśnie dlatego Sarah była taka rozdrażniona, kiedy się z nią widziałam? Ale to nie trzymało się kupy. Jeśli byłaby jakaś siostra, ale jej pomoc zostałaby wykluczona, to na pewno bym o tym wiedziała,
prawda? Bridget powiedziałaby: „Ani kuzynki, ani siostra nie wchodzą w rachubę”. Nie, opieka społeczna nie miała najwyraźniej pojęcia o żadnej siostrze. Byłam tego pewna. Pytanie tylko dlaczego. Dzwoniłam na biurowy numer Johna tak długo, że już chciałam się rozłączyć i spróbować zadzwonić na komórkę, ale na szczęście tego nie zrobiłam, bo kiedy w końcu odezwała się automatyczna sekretarka, przypomniała mi o czymś, co wyleciało mi z pamięci, choć o tym wiedziałam: John wziął dwa tygodnie zasłużonego urlopu i wyjechał gdzieś z żoną w ramach dwudziestej piątej rocznicy ślubu. Miał wrócić za dwa tygodnie. Odłożyłam słuchawkę. O nie, nie będę do niego wydzwaniać w czasie urlopu. Miał wystarczająco dużo na głowie na co dzień, zawiadując agencją. Dam mu odpocząć. To przecież nie była sprawa życia i śmierci. Niemniej jednak w dalszym ciągu nie chciałam dzwonić do Bridget. Zaczekam na Mike’a i spytam, jak on się na to zapatruje. A tymczasem pojadę do Riley i postaram się o tym nie myśleć. – I niech tak zostanie. Przynajmniej do powrotu Johna – wyraził się jednoznacznie Mike. Opowiedziałam mu o wszystkim zaraz po jego powrocie z pracy. Nie dałam mu się nawet w spokoju przebrać, tylko poszłam za nim do pokoju. – Czyli nic nie robić? – Nic nie robić. Z jakiegoś powodu nie było mowy o tej siostrze. Może to potwór? Kto wie. Albo recydywistka. Albo prostytutka. Miliony rodzin chowają trupa w szafie; miliony czarnych owiec chodzą po tym świecie. Kto jak to, ale my powinniśmy wiedzieć o tym najlepiej. Poza tym sama wiesz, że irytuje cię, gdy Bridget zaczyna powoływać się na przepisy. Nie wykopuj puszki Pandory. – Chciałeś powiedzieć: nie otwieraj… Mike cmoknął zniecierpliwiony. – Okej, pani mądralińska. Niech ci będzie. Ale dobrze wiesz, o co mi chodzi. Nie powinnaś się w to mieszać, bo możesz tylko pogorszyć sprawę. – To może być jeszcze gorzej? Dla Abby? Daj spokój… Tym bardziej dla Sarah. – Oj może, może – odparł Mike, dając mi wyraźnie do zrozumienia, że ucina dalszą dyskusję. – Nie bez powodu człowiek powinien dziękować za to, co ma. Zawsze może być gorzej.
Rozdział 16 O statecznie jednak sprawa mnie przerosła. Może nie tyle przerosła, co wymknęła się
spod kontroli i sprawiła, że spektakularnie wyłamałam się ze swojego mocnego postanowienia, żeby nie mieszać się w nie swoje sprawy, a przynajmniej zaczekać z tym do powrotu Johna. Reszta tygodnia upłynęła spokojnie. Abby nie wspominała o pani Shelley – bo niby po co? Miała dziesięć lat i chodziło przecież tylko o starszą sąsiadkę z dawnych czasów. Abby koncentrowała się raczej na teraźniejszości, do której powoli się przyzwyczajała i która przestawała przynajmniej ją przerażać. Oczywiście nie spuszczałam jej z oka, szczególnie głowy. Zwracałam jej uwagę za każdym razem, gdy jej ręka wędrowała do skroni i chociaż Abby musiała wtedy zrekompensować to sobie jakimś innym natręctwem – na przykład stukaniem we framugę albo gładzeniem najbliższego wyłącznika światła – to z dwojga złego wolałam na razie coś takiego. Oczywiście źródłem nieustannego stresu pozostawała dla niej konieczność zapewnienia sobie bliskości kranu z gorącą wodą i dozownika z mydłem w płynie – ale ponieważ już o tym wiedziałam (i rozumiałam powody takiego zachowania), nie przejmowałam się tym aż tak bardzo, jak wcześniej. Bridget przysłała mi też e-mail z informacją, że wyznaczono datę oceny DOOZ; obiecała również umówić Abby na wizytę u lekarza, więc wiedziałam, że mała wkrótce uzyska jakąś pomoc. Przynajmniej o jedno zmartwienie mniej. Czwartek też upłynął bez większych zakłóceń – ale niestety również bez kijanek. Kieronowi nieoczekiwanie trafił się występ, co oznaczało zastrzyk gotówki, i choć powiedział, że odmówi, to obie z Lauren stanowczo się temu sprzeciwiłyśmy. Gest był miły i oczywiście Abby będzie zawiedziona, ale Kieron musiał myśleć praktycznie. Zarówno Lauren, jak i ja byłyśmy gotowe iść z Abby do lasu, ale okazało się, że w czwartek i tak lało, więc Abby bez żalu zrezygnowała ze spaceru. – To znaczy mogę iść, jeśli Lauren naprawdę bardzo chce – oznajmiła po powrocie ze szkoły. – Ale na pewno będzie straszne błoto. – Zmarszczyła odrobinę nos. – A nie chciałybyśmy się poślizgnąć… Miała wielki talent do niedopowiedzeń. Zapewniłam ją, że Lauren na pewno nie będzie miała nic przeciwko zmianie planów. Poza tym miałam przeczucie, że wcale nie chodzi tylko o zarazki. Abby chciała iść z Kieronem i nic w tym złego. Tymczasem nadeszła znów niedziela, pojechałyśmy do szpitala i wróciła sprawa tajemniczej siostry. Oczywiście nie miałam zamiaru o niej wspominać. Tak jak wcześniej, zamierzałam bezpiecznie dostarczyć Abby na miejsce, dać jej czterdzieści
pięć minut z mamą, a potem odwieźć do domu. Tym razem jednak to Abby otworzyła puszkę Pandory. – Zgadnij, kogo spotkałam w zeszłym tygodniu? – zapytała mamę, gdy po nią wróciłam. Wypiłam już kawę, przejrzałam kolorowe magazyny i byłam przygotowana do rozmowy na temat letnich trendów. – Hm… – zastanowiła się Sarah, wyraźnie w lepszym nastroju niż ostatnio. Nie miałam pojęcia, jak idzie leczenie, a ponieważ już raz się sparzyłam, nie zamierzałam pytać. – Świętego Mikołaja? – Nie, głuptasie! – Zajączka wielkanocnego? – Przecież jeszcze za wcześnie! – Szkarłatnego Kurzyślada? – A kto to jest? Nigdy o kimś takim nie słyszałam. – No bo to Szkarłatny Kurzyślad i woli pozostawać w ukryciu. Wszyscy go wiecznie szukają… Abby pokręciła głową. – W takim razie to na pewno nie on. – No to kto? – Sarah się uśmiechnęła. – Powiedz, bo sama nie zgadnę. – Panią Shelley. We wtorek, jak pracowałam z Kieronem w kawiarni siostry Casey. Chciałam ci powiedzieć przez telefon, ale zapomniałam. Z twarzy Sarah zniknął uśmiech. Zerknęła na mnie, a potem znów na Abby. Ściskałam reklamówkę z czasopismami tak mocno, że czułam plastik wrzynający się w palce. Odwróciłam się do okna i udawałam, że nie słucham. – Tak? – spytała Sarah. – I co u niej? Abby wzruszyła ramionami. – Wszystko w porządku. Kazała cię pozdrowić. Powiedziałam, że jesteś w szpitalu, bo miałaś nawrót choroby. Sarah chyba nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Zapadła krótka, ale bardzo wymowna cisza, która z każdą chwilą robiła się coraz bardziej niezręczna. I coraz bardziej wymowna. Była wręcz ogłuszająca. Przerwała ją Abby. – Pani Shelley przychodzi do tej kawiarni co tydzień. Powiedziałam jej, że jak będę następnym razem, to jej przekażę, na jakim oddziale leżysz. Bo nie mogłam sobie przypomnieć. Ale teraz sobie zapisałam, więc następnym razem już nie zapomnę. Pani Shelley chciałaby chyba przysłać ci kartkę. A może cię odwiedzić… – Odwiedzić? – Sarah wyglądała na przerażoną. – Nie, nie, na pewno nie. Poczułam znów na sobie jej spojrzenie. – A mnie się wydaje, że tak – odparła Abby. – Mówiłam jej, że oprócz mnie nikt cię nie odwiedza. Więc jak znów ją spotkam…
– Wiesz co, Abby, chyba nie mam ochoty na gości. Oprócz ciebie, oczywiście – dodała szybko Sarah. – A pani Shelley… to już starsza osoba, a dojazd tu zajmuje sporo czasu… Sarah zamilkła na chwilę, wyraźnie zdenerwowana niewinnymi naciskami Abby. – Wiesz co, koteczku, byłabyś tak dobra i przyniosła mi wodę, zanim pójdziesz? Wiesz, gdzie jest kranik, prawda? A jak nie będziesz wiedziała, to spytaj pielęgniarkę. Pomoże ci… – Dobrze – rzuciła Abby, idąc po dzbanek stojący po drugiej stronie łóżka. Był w trzech czwartych pełny, ale nie skomentowała tego. Woda stała już w nim jakiś czas, więc pewnie i tak wolała ją zmienić. Obserwowałam Sarah, odprowadzającą wzrokiem córkę. Po wyjściu Abby odwróciła się szybko do mnie. – Wie pani – zaczęła. – Chyba nie podoba mi się, że Abby pracuje w waszej restauracji. – Abby nie pracuje u mojej siostry – poprawiłam. – Była tam tylko dwukrotnie z moim synem. Za pierwszym razem pomagała przy organizacji akcji charytatywnej i, jak pani dobrze wie, doskonale się przy tym bawiła. A potem poszła po szkole trochę porysować i porobić wycinanki. Bo sama o to prosiła. Nie można… – Tak czy owak wolałabym, żeby już tego nie robiła. No i to właściwie zamykało sprawę. Gdyby Sarah poprzestała na tym, ja też bym to zrobiła. Ostatecznie jakie miałam wyjście? Sarah wyraziła prośbę, którą z przyjemnością bym spełniła. No może nie do końca z przyjemnością, bo wiedziałam, że sprawię tym Abby zawód. Ale prośba nie była na tyle nieprzyjemna, żeby wchodzić w konflikt z Sarah. Owszem, zastępowałam ją w roli rodzica, ale myślałam też pragmatycznie. Sarah była chora. A nasze stosunki były już wystarczająco napięte. Ale Sarah nie poprzestała na tym. Kiwnęłam już głową na zgodę, ale ona ewidentnie nie była w stanie się powstrzymać. – Z panią Shelley też nie chcę się widzieć. Jeśli więc znów przyjdzie i zacznie o mnie wypytywać, byłabym wdzięczna, gdyby uszanowała pani moją prywatność. To wścibskie babsko i nie powinna w ogóle odzywać się do Abby. Nie życzę sobie, żeby Abby z nią rozmawiała. Pewnie przez to, że nazwała ją wścibskim babskiem, ja też straciłam nad sobą panowanie. Nie miała żadnego powodu, żeby tak mówić. Wiedziałam, że powinnam uwzględnić jej trudną sytuację, ale i tak nie miała żadnego powodu. Zachowała się nieuprzejmie. Więc zanim zdążyłam ugryźć się w język, wypaliłam: – Oczywiście. Oczywiście. Do głowy by mi nie przyszło robić inaczej. Tylko że pani Shelley mówiła, że ma pani siostrę i… – Bzdura! – wściekła się nagle Sarah. – O to mi właśnie chodzi. Ta baba gada bzdury! Zauważyłam, że trzęsą jej się ręce. Poza tym Abby mogła wrócić w każdej chwili. – Proszę posłuchać – zaczęłam. – Naprawdę nie chcę pani denerwować. Proszę
zapomnieć, że w ogóle cokolwiek mówiłam. To naprawdę nie moja sprawa. Wygląda na to, że o pewnych rzeczach nie wiem, więc nie powinnam się wtrącać… Po prostu proszę uznać sprawę za niebyłą. Oczywiście ja nie byłam w stanie o tym zapomnieć. Atmosfera zrobiła się gęsta jak słynny sos pieczeniowy Mike’a. Miałam ochotę wpakować Abby z powrotem do auta i jak najszybciej opuścić teren szpitala. Abby na szczęście w niczym się nie połapała i chociaż musiałam kilka razy zwracać jej uwagę na wyrywanie włosów, zdążyła zasnąć, jeszcze zanim wyjechałyśmy na autostradę, pozostawiając mnie sam na sam z moimi myślami. Musiałam uderzyć w czułe miejsce, i to bardzo. Siłą rzeczy zastanawiało mnie, co wywołało tak wybuchową reakcję na wspomnienie o siostrze. Moim rozmyślaniom towarzyszyło podskórne uczucie niepokoju; znów się zagalopowałam, zaczęłam drążyć tam, gdzie nie powinnam. Musiałam jak najszybciej powiadomić o tym Johna. Ale tymczasem wiedziałam, że najlepiej spróbować zapomnieć o całej sprawie. Łatwo powiedzieć. Ale kiedy po powrocie do domu przyznałam się do wszystkiego Mike’owi, przewrócił tylko oczami i nazwał mnie fujarą (za co byłam mu wdzięczna, bo pozwalało mi to spojrzeć na wszystko z dystansu, czego pewnie bardzo potrzebowałam). Ciągle jednak musiałam rozmówić się z Abby. Donna znów pozwoliła jej przyjść z Kieronem we wtorek po szkole. Powiedziała też, że jeśli ma ochotę, może pomóc wymyślić nowe danie do dziecięcego menu – Abby od tego czasu myślała tylko o tym. Cały tydzień przeglądała moje książki kucharskie, a w poniedziałek po powrocie ze szkoły sporządziła nawet spis konserwantów, które nie miały prawa znaleźć się w żadnym ze składników. Uśmiechnęłam się – powinna się zastanowić nad zawodem związanym z szeroko pojętymi bezpieczeństwem i higieną. Jednocześnie jednak martwiłam się, co mam jej właściwie powiedzieć. Uznałam, że najlepsze będzie białe kłamstwo. Oznajmię jej po prostu, że coś nam wyskoczyło w ostatniej chwili. Nie wiedziałam jeszcze co, ale miałam pewność, że coś wymyślę. Wymyśliłam już nawet, czym ją w zamian za to zajmę. Zabiorę ją do Riley, żebyśmy mogły dograć szczegóły zbliżających się urodzin Jacksona – oraz jej własnych. Westchnęłam w duchu, gdy we wtorek rano szykowałam Abby do szkoły. Czułam się okropnie, gdy mówiła mi, jak bardzo się cieszy, że Kieron odbiera ją później i że idą razem „do pracy”. I nieważne, jak często powtarzałam sobie, że świat się przecież na tym nie kończy – i tak miałam poczucie, że nieustannie wisi nade mną czarna chmura. Nie, to nie przeze mnie pani Shelley zjawiła się w kawiarni. I nie, nie przeze mnie rozpoznała Abby. I nie przeze mnie Abby opowiedziała o tym mamie. Ja tylko powiedziałam Sarah o czymś, o czym sama dobrze wiedziała, a to przecież nie zbrodnia. Ale choć powtarzałam sobie, że nie zrobiłam nic złego, to i tak nie mogłam
pozbyć się wrażenia, że muszę się „przyznać”. Musiałam z tym jednak zaczekać, bo John miał wrócić dopiero w weekend. Czekał mnie długi, stresujący tydzień. Telefon zadzwonił akurat wtedy, gdy wyciągałam z piekarnika dwa biszkopty. Zbliżała się pora obiadowa. Upiekłam dwa prostokątne blaty, które miały posłużyć jako materiał do stworzenia wozu strażackiego z miasteczka Pontypandy. Jackson był jeszcze za mały, żeby wypowiadać się w sprawie motywu przewodniego przyjęcia, ale Levi wyraził się w tej sprawie jasno: strażak Sam, co mnie i Riley w pełni odpowiadało. Riley dlatego, że była niezwykle kreatywna – bez dwóch zdań artystyczna dusza w naszej rodzinie – a mnie dlatego, że miałam już wprawę w robieniu wozów strażackich: upiekłam kiedyś taki tort dla Kierona na trzecie urodziny. Byłam tego rana w dość sentymentalnym nastroju; wdzięczna za to, co mam. Myślałam, jakie to szczęście, że mogę czynnie uczestniczyć w życiu moich dzieci. Że jestem dla nich wsparciem, że mnie chcą, że mogę angażować się w wychowywanie wnuków. Naprawdę mi się poszczęściło jako babci i dobrze o tym wiedziałam. Poza tym miałam zajęte ręce: przenosiłam ciężkie blachy na kratkę do wystygnięcia. Zanim więc zdążyłam zdjąć rękawiczki i dobiec na korytarz, uruchomiła się już automatyczna sekretarka. – Przepraszamy – usłyszałam elegancki, zautomatyzowany głos Mike’a. – Nie możemy w tej chwili podejść do telefonu, więc prosimy… Podniosłam szybko słuchawkę. – Halo? – O, cześć Casey – odezwał się znajomy głos. – John? O?! Dlaczego dzwonisz? Nie jesteś przypadkiem na urlopie? – Jestem – odparł powoli. – Teoretycznie. W jego głosie nie było pretensji, ale mojej uwagi nie uszło ciężkie westchnienie. Poczułam ucisk w żołądku i przygotowałam się na złe wieści. John przeszedł prosto do rzeczy. Miałam rację, że nie chodziło o nic przyjemnego. – Casey, mamy problem. Zalało mnie poczucie winy. Ktoś przerwał mu urlop, więc sprawa musiała być poważna. – Co się dzieje? – spytałam. – Chodzi o ciebie. Słuchaj… Jezu, strasznie mi przykro, że muszę rozmawiać z tobą o tym przez telefon, Casey… – Mnie jest dużo bardziej przykro. John znów westchnął. – Słuchaj, nie będę ściemniał. Obraziłbym w ten sposób tylko twoją inteligencję. Znasz zasady, Casey. Do Bridget, czy raczej opieki społecznej, wpłynęła na ciebie skarga. Oficjalna, na piśmie. Złożyła ją matka Abby.
Zmroziło mnie. Nigdy dotąd nic takiego mi się nie zdarzyło. Byłam porażona. – Z jakiego powodu? – Czułam suchość w ustach. – Lepiej się przygotuj. Sarah podała trzy powody. – Trzy? Mój Boże, to jest cała lista? – Niestety tak. Jak powiedziałem, lepiej się przygotuj. Pierwszy powód to mieszanie się w prywatne sprawy. Podobno, mam nadzieję, że wiesz, że cytuję, wypytywałaś pracowników szpitala o jej stan zdrowia… Chciałam stanowczo zaprotestować, ale się pohamowałam. Wysłuchaj najpierw zarzutów, Casey, nakazałam sobie. Oblizałam zaschnięte wargi. – Co dalej? – Pobyt u ciebie odbija się negatywnie na psychice jej córki; przez ciebie pojawiły się nagle objawy zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych. Sarah wspomina o łysym placku… jeszcze do tego wrócimy… – I? – I… niech zobaczę. A, tak: wykorzystujesz jej „nieletnią córkę jako tanią siłą roboczą w rodzinnym biznesie”. Z trudem nad sobą panowałam. Byłam tak porażona, że nie wiedziałam, od czego zacząć. – Casey – odezwał się John. – Jesteś tam? – Jestem, John. – Siłą wzięłam się w garść. – No dobrze – powiedziałam, biorąc głęboki wdech. – Po pierwsze nie „wypytywałam” nikogo w szpitalu. Można powiedzieć, że nie zamieniłam ani słowa z żadną pielęgniarką! No chyba że uznasz za rozmowę te kilka babeczek, które podarowałyśmy z Abby pielęgniarkom, a może to już łapówka? Jezu! Jedyną poważniejszą rozmową, jaką odbyłam z kimkolwiek w szpitalu, była rozmowa z Chelsea, terapeutką zajęciową Sarah. Która dosiadła się do mnie bez pytania i zaczęła opowiadać o najróżniejszych rzeczach, zanim zdążyłam ją powstrzymać, żeby była jasność. Najwyraźniej była przekonana, że już o wszystkim wiem. Ale żeby była jasność, wyprowadziłam ją z błędu. Po drugie, właściwie nie każ mi nawet poruszać drugiego zarzutu. Nie wierzę, że mogła coś takiego powiedzieć! Po tylu latach… nie… – Odetchnęłam znów głęboko. – Lepiej w ogóle zostawmy ten temat, bo to jakiś absurd. A po trzecie, to szczerze mówiąc, co za bezczelność? Jak ona śmie? – Zalała mnie niepohamowana fala wściekłości, wielka jak tsunami. To było tak niedorzeczne, tak skandaliczne, tak podłe i kłamliwe! Ale wraz z podchodzącą mi do gardła falą furii pojawiła się jeszcze jedna myśl. John był tylko posłańcem. I miał jeszcze urlop. Nie miałam prawa się na niego wydzierać. Odetchnęłam po raz trzeci i odchrząknęłam. – Przepraszam, John. Daj mi chwilę, żebym mogła się pozbierać. – Oczywiście, Casey. To musi być dla ciebie szok. Oczywiście znasz moje stanowisko. Stoję za tobą murem. Niezależnie od tego, o co cię oskarża.
Przyszło mi na myśl coś jeszcze. John nie wiedział nic o siostrze Sarah. Nikt o niej nie wiedział. To było to. – John, powinieneś o czymś wiedzieć. Wydaje mi się, że wiem, dlaczego to zrobiła. Nie. Nie wydaje mi się. Wiem, dlaczego to zrobiła. Wyznałam mu wszystko, co wiedziałam. Słowa pani Shelley, które przekazała mi Donna. To, co stało się w szpitalu, gdy Abby napomknęła o sąsiadce. Że Sarah powiedziała, że nie życzy sobie, aby Abby chodziła do mojej siostry „pracować”. – Już wtedy użyła tego sformułowania – zaznaczyłam. – Naprawdę się wtedy wściekłam. Ale ona nie potrafiła na tym poprzestać… Nie wiem, co wydarzyło się w przeszłości, ale na pewno coś przed nami ukrywa… Musi coś ukrywać. Bo po co miałaby mówić, że nie ma siostry, skoro ma? – Może jej siostra nie żyje. – Co zostawia nas przecież z tym samym pytaniem. Bridget nie wie o tym wszystkim. Uznałam, że to nie ja powinnam jej o tym powiedzieć. Chciałam do ciebie zadzwonić, jak wrócisz, i porozmawiać najpierw z tobą. Zostawić to tobie. Byłam już lekko podenerwowana jedną rozmową z Bridget… – To wyobraź sobie teraz jej podenerwowanie. Zaczęła we mnie wzbierać kolejna fala, ale tym razem inna. Właściwie nie tyle fala, co ciężkie, mdlące uczucie. Oficjalna skarga, która wymaga rozpatrzenia, niezależnie od tego, czy wszystko zostało mściwie sfabrykowane. O Boże. Co teraz? Po raz kolejny z trudem wzięłam się w garść. – To jaki jest następny krok? – spytałam, czując, że robi mi się słabo. – Boże, John, tak mi przykro. Naprawdę. Strasznie mi przykro. To znaczy absolutnie nie zgadzam się z tymi oskarżeniami, ale strasznie mi przykro, że zostałeś tym obarczony. Powinnam była zostawić to opiece. Naprawdę musiałam wkurzyć Sarah. Powinnam była zaufać swojemu instynktowi. Boże, przecież wiedziałam, że mnie nie lubi. Nie rozumiem tylko dlaczego. – Wydaje mi się, że tu nie chodzi o ciebie, Casey. Z tego, co mówisz, chodzi wyłącznie o nią. Ale wracając do twojego pytania: czeka nas teraz określona procedura. W pierwszej kolejności spotkanie dyscyplinarne. – O Boże. To brzmi strasznie. – Postaraj się nie myśleć o tym w ten sposób. Ja wiem, że nie jest ono potrzebne. Ty i Mike jesteście moimi gwiazdami. Nie zapominaj o tym. Naprawdę, Casey, postaraj się tym nie przejmować. Ale tak, takie spotkanie musi się odbyć. Ty, Mike, Bridget, Mel Darwin, dyrektorka opieki społecznej… Najprawdopodobniej jakoś w przyszłym tygodniu. Oficjalnie jestem w pracy dopiero w poniedziałek, ale poprosiłem Bridget, żeby dograła szczegóły. Chwilowo to ona będzie wozić Abby do szpitala, skontaktuje się z tobą w tej sprawie. Aha, będę do niej za moment dzwonić, więc może przekażę jej
przy okazji informację o siostrze? Zrobi z nią, co uzna za stosowne. Ale ty masz wymazać to z pamięci. Casey, naprawdę jestem pewny, że sprawa rozejdzie się po kościach, więc postaraj się tym nie zamartwiać, dobrze? To tylko procedura, której nie można pominąć. Traktuj to właśnie w ten sposób. Jako nieprzyjemną procedurę, przez którą trzeba przejść. Odhaczenie pewnych obowiązków. Nic poza tym. Patrz na to w ten sposób. Dobrze? Odłożyłam słuchawkę i wróciłam oszołomiona do kuchni. Nos wypełniło mi pachnące wanilią powietrze. Ciepłe ciasto: jeden z najpiękniejszych zapachów świata. Wciągając głęboko i powoli aromatyczne powietrze, zdałam sobie nagle sprawę, że zapomniałam życzyć Johnowi udanej reszty urlopu. Poczułam się z tym okropnie i wybuchnęłam płaczem.
Rozdział 17 O dbędzie się w następną środę – referowałam łzawym głosem Mike’owi przez telefon.
– Mają być na nim wszyscy. John, Bridget, dyrektorka opieki społecznej i Bóg raczy wiedzieć, kto jeszcze. – Szlochałam tak rozpaczliwie, że prawie nie mogłam mówić. – Boże, Mike, przecież to wszystko zostanie w naszych papierach. Co ja najlepszego zrobiłam? Zadzwoniłam do niego zaraz po rozmowie z Johnem z nadzieją, że mnie uspokoi. I naprawdę się starał. – Kochanie – zaczął – zrobiłaś to, co uważałaś za słuszne. Nic poza tym. I moim zdaniem to nie zbrodnia. Okej, może trochę się pospieszyłaś, może powinnaś trzymać język za zębami, ale nie zrobiłaś nic złego, pamiętaj o tym, dobrze? I przestań wybiegać myślami naprzód i martwić się na zapas. Weź sobie do serca to, co powiedział John. Wszystko będzie dobrze. Co ci zrobią? Zakują w kajdany? Nie zrobiłaś nic złego. Zwykle nie cierpiałam, gdy ktoś pięć razy powtarzał to samo, ale tym razem Mike faktycznie mnie uspokoił. Bez względu na konsekwencje będę musiała stawić im czoło. Musiałam po prostu przestać o tym myśleć. Jedyne, co miało sens, to spróbować o tym zapomnieć. – Boże – rozzłościłam się, wycierając twarz papierowym ręcznikiem. – Wiesz, co sobie w takich chwilach myślę? Mam to gdzieś! Niech sobie radzą sami! Rezygnuję! Może trochę się wypaliłam. Nie, nie może, tylko na pewno. Jakim prawem ona się na mnie skarży! Boże, ależ jestem wściekła! Na co mi w życiu takie problemy? To było pytanie retoryczne i Mike wiedział, że nie ma nawet co próbować na nie odpowiadać. Wiedział równie dobrze jak ja, że musiałam tylko jakoś odreagować. Rzucił więc jeszcze kilka komunałów i obiecał, że porozmawiamy na ten temat porządnie później; nie było sensu próbować angażować go w poważną rozmowę w pracy – Mike ściśle przestrzegał firmowych zasad i nawet mój „kryzys wiary” nie wystarczył, by je naruszył. Odłożyłam słuchawkę i poczułam, że humor trochę mi się poprawił. Dość jojczenia na temat niesprawiedliwości. Teraz byłam już tylko zwyczajnie wściekła. No i świetnie! – pomyślałam, wkraczając z rozmachem do kuchni. Tego mi właśnie trzeba. Miałam przyjęcie do zorganizowania i zestresowane dziecko pod opieką, które musiałam na dodatek powiadomić, że nie może dziś nigdzie iść z Kieronem i że teraz to Bridget będzie je woziła do szpitala. A wszystko to nie tracąc pozorów spokoju – maski, w której się specjalizowałam – choć w środku wszystko aż we mnie krzyczało. I ani trochę mi się to nie podobało. Ponieważ nie mogłam powiedzieć Abby prawdy –
wyjaśnić, dlaczego nie może iść do Donny ani dlaczego będzie teraz jeździć do szpitala z Bridget – więc oczywiście to ja będę musiała odegrać rolę tej złej i naopowiadać jej jakichś bzdur. Wielkie dzięki. Naprawdę wielkie dzięki. Okazało się na dodatek, że będę musiała to zrobić szybciej, niż myślałam. Jakieś pół godziny po rozmowie z Mikiem zadzwoniła Bridget we własnej osobie. Tylko że tym razem nie odebrałam. Wyszło słońce i postanowiłam wyżyć się na trampolinie – ponieważ urodziny Jacksona i Abby miały się odbyć w naszym domu, mogłam równie dobrze ją trochę odczyścić. W końcu istniała niewielka szansa, że pogoda będzie na tyle ładna, że dzieciaki będą mogły wyjść na dwór. Oczywiście pod warunkiem, że Abby im pozwoli. Nie słyszałam nawet dzwonka telefonu. Po powrocie do domu zobaczyłam tylko migające światełko na automatycznej sekretarce. Naprawdę nie miałam teraz ochoty rozmawiać z Bridget, ale na szczęście zostawiła niezgrabną wiadomość, mówiąc, że jeśli to nie kłopot, to Sarah chciałaby zobaczyć się dziś po szkole z Abby. Proszę, proszę, pomyślałam. Co za odmiana. Ale nie zastanawiałam się nad tym dłużej. Cieszyłam się po prostu, że niebiosa się nade mną zlitowały i dostarczyły mi powód, dla którego Abby nie mogła iść dziś z Kieronem do Donny. Oddzwoniłam do Bridget – naprawdę nie miałam wyjścia – ale na szczęście była na jednym ze swoich spotkań. W takim układzie też się nagrałam, potwierdzając, że nie ma problemu i że może wpaść po Abby koło czwartej. Abby wcale nie ucieszyła się wiadomością o kolejnej wizycie w szpitalu aż tak bardzo, jak się spodziewałam. – Ale przecież dopiero co byłam – zajęczała. – Czemu muszę tak szybko jechać znowu? – Zatkało mnie. – Myślałam, że się ucieszysz. – Cieszę się – powiedziała szybko, czując się pewnie nielojalna. – To znaczy fajnie będzie zobaczyć się z mamą, ale co z moją pracą w kawiarni? Kieron na mnie czeka. Skrzywiłam się na słowo „praca”, bo wyobraziłam sobie, jak musiała przedstawić to mamie. Stwierdziłam jednocześnie, że nie ma co się oszukiwać: dzieci naprawę szybko się adaptują. I właściwie super, że Abby odczuwała to w ten sposób. Oznaczało to, że tak dobrze się przystosowała, że nagle traktowała priorytetowo kilka godzin z Kieronem. Zalało mnie poczucie winy, gdy postanowiłam uderzyć w emocjonalną strunę. – Kieron sobie poradzi – zapewniłam. – Ale pomyśl o mamusi. Tak się cieszy, że cię zobaczy, skoro wreszcie trochę lepiej się czuje… Celowo nie dokończyłam myśli. – Pewnie tak – przyznała Abby. – No to lepiej idź się szybko przebrać. Bo dziś jedziesz z Bridget i będzie tu za piętnaście minut.
Łudziłam się jednak, sądząc, że uda mi się niepostrzeżenie przemycić tę wiadomość. Nie udało mi się. – Z Bridget? – spytała Abby. – Dlaczego z Bridget? – Bo ja jestem bardzo zajęta – skłamałam. – Wszystko wyszło w ostatniej chwili i obiecałam już Riley, że przypilnuję Leviego i Jacksona. Riley musi wyjść… eee… po prezenty i… zrobić zakupy na przyjęcie… Ale Abby nie odpuszczała. – Ale ja przecież nie znam Bridget – zajęczała błagalnie. – Nie będę wiedziała, o czym z nią rozmawiać. Nie możesz ty ze mną jechać, Casey? Nie chcę jechać z nią. – Nie mogę, skarbie. Wszystko zostało już zorganizowane. Poza tym Bridget jest bardzo miła. Zobaczysz, będzie fajnie. Abby się naburmuszyła. – Ale ja jej nie lubię! Nie chcę z nią jechać! To niesprawiedliwe! Pochyliłam się i przytuliłam ją. – Wiem, skarbie. Rozumiem. Ale życie nie zawsze jest sprawiedliwe, wiesz? Tak niestety jest. Zobaczysz, dojedziecie raz-dwa… I będziecie razem dojeżdżać przez najbliższy czas, pomyślałam, ale nie powiedziałam już tego na głos. Tą kwestią zajmiemy się w stosownym czasie. Bridget nie wstąpiła nawet na moment, kiedy przyjechała po wyjątkowo niezadowoloną Abby. Zresztą i tak w obecności Abby nie miałybyśmy sobie do powiedzenia nic ważnego. Poza tym podejrzewałam, że Bridget cieszyła się na myśl o spotkaniu z Sarah równie bardzo, jak ja na myśl o spotkaniu dyscyplinarnym. A kiedy wróciły trzy godziny później, żadna z nich nie była w lepszym humorze. Abby pomaszerowała prosto do swojego pokoju. Bridget stanęła w progu i westchnęła. – Domyślam się, że nie poszło zbyt dobrze? – spytałam. Mina Bridget potwierdziła moje przypuszczenia. Otworzyłam szerzej drzwi. Brak gościnności w niczym nam nie pomoże. Byłam pewna, że zdaniem Bridget narobiłam jej tylko problemów, co nie zmieniało faktu, że i tak byłyśmy po tej samej stronie barykady. – Wejdziesz na kawę przed powrotem? – zaproponowałam, ale Bridget pokręciła głową. – Muszę wracać. Mam jeszcze kawałek. No i są korki. I nie, nie była to najprzyjemniejsza godzina mojego życia. Abby nie była zachwycona, zresztą sama widziałaś, poza tym nie jest głupia. Nie uwierzyła w to, co jej powiedziałaś, cokolwiek to było. Zaraz po przyjeździe do szpitala zażądała od Sarah wyjaśnień, dlaczego nie wolno ci już z nią przyjeżdżać. To było… dziwne… – Domyślam się. A co powiedziała Sarah? – spytałam i zaraz ugryzłam się w język. Czy Bridget w ogóle wolno było odpowiadać na to pytanie? A może znalazłam się oficjalnie na cenzurowanym? Pomyślałam, że to w ogóle dziwne, że Sarah nie poszła na
całość i nie zażądała przeniesienia Abby do innej rodziny. Właściwie dlaczego tego nie zrobiła? – Nie za wiele – odparła Bridget. – Kazała jej tylko się nie martwić i powiedziała, że po prostu nie zawsze możesz ją przywozić. Ale Abby jest bystra i ma intuicję. Wyczuła zmianę nastroju. Myślę, że doskonale wiedziała, że mydlimy jej oczy. W każdym razie – dodała na koniec Bridget – muszę lecieć. Nie wiem jeszcze, kiedy odbędzie się następna wizyta. W niedzielę jestem zajęta… Więc… dam ci znać, dobrze? Aha, pojadę z nią też do lekarza. Poprosiłam, żeby ktoś ją zarejestrował, ale wiesz, jak jest… – Roześmiała się sztucznie. Stałam i odprowadzałam wzrokiem odjeżdżającą Bridget, próbując wzbudzić w sobie odrobinę sympatii. Ale nie byłam w stanie. Naprawdę próbowałam, ale nie mogłam. Dotarło też do mnie nagle, że całe to jeżdżenie taksówką do szkoły wynikało dokładnie z tego samego. Nagle to było takie oczywiste. Sarah nie chciała, żeby Abby jeździła z rodzicem zastępczym, na wypadek gdyby miał – on, czyli ja – za bardzo spoufalić się z rodzicami innych dzieci. I zacząć opowiadać im rzeczy, których nie chciała im zdradzać… Wrr, pomyślałam. I przez to – cokolwiek „to” oznaczało – miałam wszystkie te problemy. Nie byłam w stanie myśleć o niczym innym, tylko o tym cholernym spotkaniu dyscyplinarnym i o tych dobijających słowach: „oficjalna skarga”. Zakasałam rękawy i przywołałam się do porządku. Casey, mówiłam sobie, to nie ty się tu liczysz, tylko Abby. A potem poszłam na górę. Mike poszedł na walne zgromadzenie ligi piłkarskiej, więc nie będzie przeszkadzać. Bo i mnie, i Abby dobrze zrobi teraz akcja sprzątanie. – No dobra – zaczęłam, wchodząc do jej pokoju. Abby siedziała na łóżku i pisała coś w swoim pamiętniku. Zauważyłam, że kucyki nadal wyglądają porządnie. To dobrze. Abby odłożyła pióro do różowego puchatego piórnika i spojrzała na mnie pytającym wzrokiem. – Zapiekanka będzie gotowa o ósmej. Jest siódma. Czyli mamy akurat wystarczająco dużo czasu, żeby posprzątać w schowku pod schodami. Nawet sobie nie wyobrażasz, co się tam dzieje. Kompletny chaos. Pełno starych zabawek i najróżniejszych gratów. Jeśli po przeprowadzce nie wiedzieliśmy, gdzie coś dać, trafiało tam, i miejsce wymaga teraz gruntownych porządków. Skoro w piątek ma się tu zjawić gromada kilkulatków, dobrze by było wybrać dla nich trochę zabawek. – Uśmiechnęłam się do Abby. – Masz chęć się przyłączyć? Abby zaczęła podwijać rękawy, jeszcze zanim zdążyła wstać z łóżka. – A mogę ja rządzić? – spytała, gdy zeszłyśmy na dół i otworzyłyśmy schowek. – No wiesz, decydować, gdzie co dać? – Bardzo proszę – zgodziłam się. Abby uśmiechnęła się rozanielona.
– To tylko pójdę po notes. Chyba straciłam piłkę z oczu. Na pewno – tak bardzo pochłonęły mnie sprawy rodzinne Sarah, że przestałam być odpowiednio wyczulona na bieżące problemy Abby. Porządki dobrze nam zrobiły – bez dwóch zdań. A siadając do kolacji, obie czułyśmy się chyba dużo bardziej uporządkowane wewnętrznie. Ale następnego dnia rano, gdy Riley wpadła z Jacksonem na kawę, miałam sobie uświadomić, że straciłam piłkę z oczu do tego stopnia, że ktoś mógłby strzelić mi w tym czasie kilkanaście bramek. Riley wpadła, żeby dowiedzieć się czegoś więcej na temat skargi. Levi wrócił już do żłobka, bo inwazja gronkowca została opanowana. Kieron powiedział mi o tym, gdy zadzwoniłam uprzedzić go, żeby nie przyjeżdżał po Abby – wściekłą na całą sytuację. Ale ledwie zdążyłyśmy nalać sobie kawę – jaka matka, taka córka – gdy okazało się, że pewne sprawy wymagają dużo pilniejszej interwencji. Zauważyłam, że cukierniczka jest prawie pusta. Sięgnęłam do szafki po rozpoczętą paczkę, ale jej tam nie było, choć wiedziałam, że powinna być. – Dziwne – mruknęłam. – Gdzie się podział cukier? – Zaczęłam szukać dokładniej. – Bardzo dziwne. Jestem prawie pewna, że jeszcze trochę miałam. Riley podeszła i zajrzała mi przez ramię. – A to co? – pokazała. – Tamta torebka z napisem „cukier”? Chyba się starzejesz, co? Może powinnaś wybrać się do okulisty? Cmoknęłam z niezadowoleniem. – Tamtą widzę. Chodzi mi o tę, którą otworzyłam wczoraj. – Może już zużyłaś. – Nie, pamiętam, że ją odkładałam. Na pewno ją odkładałam… – Tak czy inaczej sięgnęłam po nową paczkę. I wtedy mnie olśniło. Szafka nie wyglądała jak moja szafka. Nie było w niej ani jednego napoczętego opakowania czegokolwiek. – Bardzo dziwne – stwierdziłam. – Myślisz, że to robota taty? Riley się roześmiała. – Co? Bałagan w szafkach? A niby kiedy miałby to zrobić? Zaraz po tym, jak wyhaftował dla ciebie obrusik? A poza tym o czym tak właściwie mówisz? Jaka robota? Wtedy znów mnie olśniło. Przecież to jasne, kto to zrobił. Abby. – Zobacz – poprosiłam. – Nie ma ani jednego napoczętego opakowania. Wszystkie zniknęły. Mąka, ryż, makaron, rodzynki… wszystko. – Czyli zrobiłaś generalne porządki i o tym zapomniałaś. Mamo, naprawdę zaczynam się martwić. Faktycznie się starzejesz. – No, no, trochę się zagalopowałaś z tą starością, moja droga! Nie, to robota Abby. – Abby? To muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem. Każesz jej sprzątać szafki? Wykorzystujesz pracę nieletnich?
Odwróciłam się do niej. – Nie żartuj w ten sposób, skarbie. Między innymi o to oskarżyła mnie jej matka. Riley wybałuszyła na mnie oczy. – Co? Chyba sobie kpisz?! Zarzuciła ci coś takiego, choć przez lata robiła z własnej córki służącą? To się nazywa bezczelność! – Nie mów tak, Riley. Ta kobieta jest chora. – Zajrzałam znów do szafki. – I biedna Abby też. Ale Riley nie przyjmowała do wiadomości żadnych okoliczności łagodzących. – Mało mnie obchodzi, czy jest chora. To znaczy matka. To żadne wytłumaczenie. Poza tym to jakiś absurd. Mówić coś takiego, gdy opiekujesz się jej córką? Co to za gierki? I ciekawe, gdzie jej zdaniem miałaby trafić jej ukochana córeczka, gdyby nie było takich ludzi jak ty i tata, co? To się nazywa kąsać rękę, która cię karmi! Dopiero po dłuższej chwili udało mi się uspokoić Riley, zwłaszcza że doszła do tego jeszcze cała reszta, o której nie miała pojęcia. Widziałam, że jest naprawdę wściekła, bo kiedy wyraziłam swoje wątpliwości co do sensu dalszej pracy jako opiekunka zastępcza, Riley nie starała się nawet ich rozwiać. W przeszłości w czasie każdej chwili zwątpienia tryskała optymizmem. Ale tym razem widziałam, że naprawdę się zdenerwowała. – Słuchaj, mamo – oznajmiła. – Serio, oboje z Kieronem uważamy, że odwalasz kawał dobrej roboty. Nie muszę ci nawet o tym mówić. Ale przecież dopiero co to przerabialiśmy. – Ale co tak właściwie? – Ciebie. Twoje wieczne zamartwianie się! Pamiętasz, jak było ze Spencerem? Nie mów, że już zapomniałaś, dlaczego musieliście się przeprowadzić? Jasne, skończyło się dobrze, ale nie zapominaj, co do tego doprowadziło. – Wiem, skarbie. Nie zapominam… – Pamiętałam aż za dobrze. Okropny wstyd tego dnia, gdy nasz najemca złożył nam wizytę. Przyniósł petycję podpisaną przez większość naszych sąsiadów, żądających podjęcia jakichś kroków w związku z „rodzajem” dzieci, które u nas mieszkały. Chodziło im oczywiście o Spencera, który był nieustannym źródłem utrapienia w sąsiedztwie. Miał na swoim koncie między innymi włamania, podpalenia i bójki. Nie, zdecydowanie nie zapomniałam, dlaczego się przeprowadziliśmy. – No właśnie. – Riley się naburmuszyła. – Dlaczego, do cholery, masz się ciągle tak czuć? Wszystko, co robisz, absolutnie wszystko, robisz dlatego, że zależy ci na twoich podopiecznych, więc jeśli ktoś nie potrafi tego docenić… – John to docenia, skarbie. W stu procentach. – Okej, a co z całą resztą? Szczerze, mamo? To stek konfabulacji i bzdur; na dodatek idę o zakład, że ta kobieta coś ukrywa. Nie daj sobą pomiatać, dobrze? Broń się. A jeśli na koniec stwierdzisz, że masz ochotę powiedzieć im wszystkim, żeby się wypchali, to
zrób to. Nikt nie będzie miał prawa cię winić. Co za bezczelność! Na widok mojej córki, tak wzburzonej z mojego powodu, zebrało mi się na płacz. Chciało mi się płakać też dlatego, że wiedziałam, iż tracę zapał, co nie było do mnie podobne. Weź się w garść, Casey, nakazałam sobie. – Nie, nie jest jeszcze aż tak źle – odezwałam się stanowczo. – Wszystko się wyjaśni. Wiem, że się wyjaśni, i nie chcę już więcej martwić się na zapas. Szczerze mówiąc, mamy ważniejsze rzeczy do roboty. Musimy zaplanować przyjęcie. Tak też zrobiłyśmy. Choć kwestia szafek wciąż nie dawała mi spokoju, to postanowiłam odłożyć ją na bok i skupić się na własnej rodzinie, bo koniec końców ona liczyła się dla mnie najbardziej. Tak więc Riley i ja – planistki w pełnym tego słowa znaczeniu – zabrałyśmy się z pełnym zaangażowaniem do organizacji przyjęcia, sporządzając jak zwykle szczegółowe rozpiski, na których znalazło się wszystko: od zaproszeń i muzyki, przez jedzenie i dekoracje, po zawartość paczek z podarkami. W ciągu godziny wszystko zostało ustalone: zapisane na bliźniaczych kartkach papierów, które potem każda z nas wsunęła do torebki. Niech już nadejdzie weekend, pomyślałam, zerkając na długą listę gości, i niech mój dom wypełni się rodziną i przyjaciółmi. Trudno mi było jednak nie wracać myślami do Abby i do tego, że jej nerwica natręctw chyba znów się ostatnio zaostrzyła. Dlaczego nikomu się nie spieszy w tej kwestii, gorączkowałam się w duchu. Wszyscy (kimkolwiek byli – zarówno opieka społeczna, jak i Sarah miały ze mną na pieńku) wydawali się dużo bardziej zainteresowani moimi rzekomymi wykroczeniami, a nie stanem psychicznym małej Abby. Który wraz z nadejściem czwartku zaczął mnie naprawdę niepokoić. Wstałam wcześnie, bo chciałam zdążyć wziąć prysznic przed Mikiem i Abby. Podeszłam na paluszkach do szafy na korytarzu po ręcznik, a kiedy otworzyłam drzwi, zamurowało mnie. Zwykle wyciągałam czyste ręczniki z suszarki bębnowej, składałam je w kostkę i wkładałam do szafy. Ale teraz miałam wrażenie, jakby nocą do szafy zakradła się wróżka. Półka została podzielona na cztery odrębne sekcje – każda dla zbliżonych kolorystycznie ręczników. Poza tym ręczniki nie były już złożone byle jak w kostkę. Po złożeniu wzdłuż każdy został zwinięty w ciasny rulonik i ułożony okrągłą częścią do przodu. Przypominały cukierki lukrecjowe, które dostawałam jako dziecko: zrolowane warstwy z kolorowym środkiem. Wyciągnęłam ostrożnie jeden ręcznik, uważając, żeby nie zburzyć pozostałych. Ewidentnie robota wróżki o imieniu Abby. Gdy zeszła na śniadanie, postanowiłam otwarcie się z nią rozmówić. Cały czas pamiętałam też, żeby kontrolować łysy placek na jej głowie, więc stawiając przed nią miskę z płatkami, odgarnęłam jej włosy i odsłoniłam łyse miejsce. Na szczęście się nie powiększało. – No dobrze – zaczęłam, biorąc mleko i zalewając jej dmuchaną pszenicę. – Ładnie
posprzątałaś mi w szafce na piętrze, skarbie. Kiedy właściwie zdążyłaś to zrobić? Spojrzała na mnie nerwowo. – Jesteś na mnie zła? – Zobaczyła jednak, że cały czas się uśmiecham i odpowiedziała niewyraźnie tym samym. – Nie mogłam dziś spać. W ogóle. Więc pomyślałam, że jakoś ci pomogę. Wstałam i posprzątałam jeszcze w kilku miejscach. Nie gniewasz się? Usiadłam naprzeciwko niej. – Nie gniewam, skarbie. No co ty. Ale wiesz, że potrzebujesz snu. Środek nocy to nie pora na porządki. Zwłaszcza że następnego dnia musisz iść do szkoły. – Wiem. Przepraszam – mruknęła. – Nie musisz przepraszać. Po prostu mogłyśmy to zrobić razem. To samo tyczy się szafek w kuchni. Tam też posprzątałaś, prawda? Ale wiesz, że tak naprawdę to mój obowiązek? Ty nie musisz się tym zajmować. Abby odłożyła łyżkę. – Wiem – przyznała. – Tylko że ostatnio masz dużo na głowie. I jesteś bardzo smutna… – Zaskoczyła mnie tym. Nic jednak nie powiedziałam. – I zestresowana. A do tego jeszcze przyjęcie, przy którym jest tyle pracy. Pomyślałam po prostu, że byłoby fajnie, gdybyś chociaż nie musiała zajmować się domem… – Wzięła znów łyżkę, ale najwyraźniej przypomniało jej się coś jeszcze. – Casey. Wiesz, że nie wolno trzymać w szafkach otwartych opakowań? Miałam ci o tym powiedzieć. Dlatego musiałam aż tyle wyrzucić. Wiedziałaś, że w napoczętej mące zagnieżdżają się małe owady? I można je niechcący zjeść… człowiek sam w ten sposób aż prosi się o kłopoty. Wzięła łyżkę, a ja usilnie pilnowałam, żeby nie rozdziawić buzi ze zdziwienia. Biedna mała. Lata bacznej obserwacji własnej matki i przejmowania się jej samopoczuciem wyczuliły ją na zmianę nastrojów. Ogarnęły mnie bezradność i wściekłość, bo wiedziałam, że sprawa Abby utknęła w martwym punkcie do czasu rozpatrzenia zarzutów Sarah. Czekałam więc już tylko na środę.
Rozdział 18 Z anim w dniu urodzin obudziłam Abby, postanowiłam wziąć kilka kupionych na
przyjęcie balonów i udekorować nimi stół w kuchni. Cieszyłam się, że zdążyły już przyjść dwie kartki. Jedna w grubej, miękkiej kopercie, ze szpitalnym stemplem, co oznaczało, że musiała być od Sarah. Bridget natomiast zapunktowała u mnie, bo to ona wysłała chyba drugą. Taki gest był czymś normalnym w przypadku pracowników socjalnych, ale zważywszy na ich świeże i dość napięte stosunki, tym razem byłam szczególnie miło zaskoczona. Położyłam obie kartki na stole obok nakrycia Abby. Przymocowałam balony do jej krzesła i wyciągnęłam prezenty od naszej rodziny, które schowałam wcześniej pod schodami – ponieważ schowek był już „dobrze zorganizowany”, wiedziałam, że Abby na pewno nie będzie tam zaglądać. Ułożyłam je obok pocztówek. Na koniec, w ramach porannej uczty (zarówno dla mnie, jak i dla Abby), usmażyłam racuchy z syropem. – Wstawaj, śpioszku – powiedziałam z uśmiechem, gdy poszłam na górę obudzić Abby. Przetarła oczy i uśmiechnęła się zaspana. – Wszystkiego najlepszego, skarbie! – Pocałowałam ją w czubek głowy. – Może ubierzesz się po śniadaniu, co? A zjesz w piżamie? Przygotowałam ci dzisiaj twoje ulubione danie. Poderwała się na te słowa. – Racuchy? – Z syropem. Tak jak lubisz. No to szybciutko, bo wystygną. Abby poszła ze mną do jadalni i aż pisnęła na widok stołu. Ustawiłam na nim jeszcze babeczkę przyozdobioną stokrotką i świeczką do zdmuchnięcia i posypałam blat sreberkami. Abby przez chwilę podziwiała ten widok. Czy ktoś zrobił kiedykolwiek dla niej coś takiego? Oczywiście. Sarah ją kochała. To nie ulegało nigdy żadnym wątpliwościom. A jednak Abby wydawała się szczerze zdumiona. Przylgnęła do mnie gwałtownie. – Casey! – wykrzyknęła. – Ale piękne! Dziękuję, dziękuję! Choć podobno nigdy nie urządzała urodzin, rzuciła się z zapałem na prezenty. Przyglądałam się jej z zadowoleniem. W kopercie od mamy znajdowała się delikatna srebrna bransoletka z dwoma wisiorkami: małym serduszkiem i gwiazdką ze strasu – prezent, który Sarah kupowała dla niej w mieście, gdy zasłabła. Nasza rodzina też się spisała. Kieron i Lauren kupili Abby śliczny łańcuszek z medalionem, a Riley i David zestaw do robienia biżuterii. Moja kochana siostra sprawiła jej dziecięcy zestaw do pieczenia, łącznie z nowym fartuszkiem i szykownym czepkiem kucharskim. – Zobacz, Casey! – zawołała Abby, wkładając je na siebie. – Mam już swoje! Mogę je
zakładać do pracy w kawiarni! Poczułam lekkie ukłucie irytacji. Co za głupota, że Abby nie może tam chodzić. Nie omieszkam o tym wspomnieć w środę. Ale myśl wyparowała mi z głowy równie szybko, jak się pojawiła. Bardziej ciekawiła mnie teraz opinia Abby o prezencie od nas: zainspirowani zdjęciem Boba, które zrobił dla niej kiedyś Kieron, kupiliśmy jej wirtualne zwierzątko. Była to przenośna konsola zamieszkana przez „prawdziwego” szczeniaka, który podchodził do ekranu i ujadał tak długo, aż się go pogłaskało. Można go było też zaprogramować tak, żeby wymagał takiej samej opieki jak żywy pies: regularnego karmienia, spacerów i mnóstwa miłości. Początkowo pomysł wydawał mi się absurdalny, ale moja siostrzenica miała coś takiego i kochała swoje zwierzątko do szaleństwa. Oczywiście Abby, jak to Abby, natychmiast zaczęła planować opiekę nad pieskiem. – Jest taki słodki, Casey. Nazwę go Śnieżka, bo wygląda jak puchata kulka śniegu. I będziesz musiała się nim zajmować, jak będę w szkole, bo nie będę mogła go ze sobą zabierać i, o Boże, a jeśli będzie za mną tęsknił? Uśmiechnęłam się do niej. – Wytrzyma, skarbie. Będziesz dla niego idealną mamusią, a podczas twojej nieobecności będę jego mamą zastępczą. A teraz proponuję zabrać się do racuchów. Ponieważ musiałyśmy nastawić konsolę tak, żeby sama co jakiś czas „głaskała” wirtualnego pieska pod nieobecność Abby, trzeba było potem bardzo się spieszyć, żeby zdążyć wyszykować małą do szkoły przed przyjazdem taksówki. Przez chwilę miałam wątpliwości, czy mój pomysł na prezent rzeczywiście był aż taki genialny. Bo czy Abby nie zacznie się teraz na dokładkę zamartwiać całymi dniami o Śnieżkę? Ale tę myśl też od siebie odsunęłam – stan Abby się poprawi, byłam tego pewna. Chodziło przecież o umiejętność radzenia sobie z trudnościami, a nie o całkowitą ich eliminację. Poza tym czekała mnie organizacja przyjęcia. Nieważne, o jak wiele rzeczy zadba się zawczasu – przyjęcie wymaga określonego nakładu pracy, a pewnych rzeczy nie da się zrobić wcześniej. Pierwsze na liście było oczywiście sprzątanie. Później miała wpaść Riley i pomóc mi w przygotowaniach, ale najpierw musiałam doprowadzić dom do porządku. Mike postukał się oczywiście w czoło. – Ty nie jesteś normalna, skarbie – zawyrokował przed wyjściem do pracy. – W domu będzie pełno małych brudasów, zamieniających wszystko w perzynę, a ty chcesz sprzątać przed ich przyjściem? Jesteś stuknięta, skarbie, zwyczajnie stuknięta. – Oj, idź już lepiej do tej swojej pracy – odcięłam się. – Kobiety tak mają. Nie oczekuję od ciebie zrozumienia. Jesteś w końcu tylko zwykłym facetem. – Kobiety tak mają? Nie, tylko Casey tak ma. – Zachichotał i uchylił się zwinnie przed moją ścierką.
Nie przejmowałam się rzecz jasna jego gadaniem, bo to było moje przyjęcie i jeśli miałam ochotę posprzątać, to posprzątam – była to jedna z niewielu rzeczy w moim życiu, nad którymi obecnie panowałam. Tak więc po powrocie Abby ze szkoły wszystko było w zasadzie gotowe, co oznaczało, że mogła skupić się na swoim szczeniaku. Może jednak to nie był aż taki zły pomysł, pomyślałam, patrząc, jak się nad nim rozczula. Nie mogłyśmy jednak z Riley powstrzymać uśmiechów, gdy Abby zawołała do nas przez ramię: – Nakarmię tylko Śnieżkę i już idę wam pomóc! – Ale już wszystko gotowe, skarbie – oznajmiłam. – Poza tym i tak masz robotę. Musisz się przebrać na imprezę. No już, zmykaj. Przygotowałam ci ubranie na łóżku. To była druga niespodzianka. W tajemnicy kupiłam jej jeszcze jeden prezent. Prawdziwą sukienkę koktajlową – różową w białe groszki z rozkloszowaną, sztywną halką. Nie miałam pojęcia, czy jej się spodoba, ale sądząc po obsesji na punkcie Glee i koloru różowego w ogóle, uznałam, że wybór może okazać się trafiony. I taki się okazał. – Jest śliczna! – wykrzyknęła Abby, gdy zarumieniona przyszła się nam pokazać. Okręciła się, a potem podbiegła do mnie, wspięła się na palce i cmoknęła mnie w policzek. Ale miła atmosfera nie miała trwać długo, bo zaraz potem Abby zobaczyła coś za moimi plecami i aż się zatchnęła. Wiedziałam, co się szykuje. – Casey, patrz na Riley! – szepnęła przerażona. – Dała Jacksonowi całą bułkę! Odwróciłam się i zobaczyłam, że mój wnuk faktycznie z zadowoleniem ją wcina. – Wszystko w porządku, skarbie. Jackson może już jeść takie rzeczy. Nic mu nie będzie. Ale moje zapewnienie najwyraźniej w ogóle jej nie przekonało. Podeszła do Jacksona i usiadła obok na podłodze. – Popilnuję go, Riley – odezwała się do mojej zdezorientowanej córki, a potem szybko wyjęła Jacksonowi z ręki resztkę bułki. Oderwała z niej malutki kawałeczek i podała mu. – Nie pozwolę mu się zadławić – zapewniła nas. Niezadowolony z takiego obrotu sprawy Jackson próbował odzyskać bułkę. Ale Abby była dla niego za szybka. – O nie, nie, kochany – powiedziała. – Najpierw musisz zjeść to, co masz w buzi, a dopiero potem dostaniesz więcej. Dalej było podobnie. Całe przyjęcie było najeżone niebezpieczeństwami. Przyczepione do oparć krzeseł balony stanowiły zagrożenie, bo starsze dzieci mogły je poprzebijać, a wtedy młodsze mogły się nimi zadławić. Ciasta trzeba było skontrolować pod kątem zawartości sztucznych dodatków, bo każdy z nich mógł doprowadzić do katastrofy: dzieci „zaczęłyby szaleć, a tego przecież nie chcemy”. Dywan w salonie groził potknięciem, podłoga w kuchni pośliźnięciem, a każdy kant mebla „aż prosił się o wypadek”. Zanim więc zjawili się pierwsi goście, byłyśmy już z Riley pewne, że poziom
stresu u Abby z góry wyklucza dobrą zabawę. I miałyśmy rację. Abby była jak z wierszyka o babci, która mieszkała w bucie. Na urodziny przyszło tak dużo dzieci, że nie miała pojęcia, do czego się zabrać. Rozglądała się nerwowo, wyczulona na każdy krzyk czy nietypowy odgłos. Żaden kawałek jedzenia nie mógł trafić do niczyich ust bez jej uprzedniej inspekcji. Zachowywała się tak, jakby tylko jej czujność chroniła świat przed zawaleniem. Gdyby Levi wciąż nie powtarzał, że Abby jest tylko „małą mamusią”, co trochę ją deprymowało, można by ją uznać za małego tyrana. W końcu Kieron położył temu kres i dał dzieciakom chwilę wytchnienia. – Słuchaj, Abby – zaczął. – Mogłabyś coś dla mnie zrobić? Biedny Bob siedzi cały czas w ogródku, więc pomyślałem, że skoro i tak muszę wyskoczyć po mleko, bo nam zabrakło, to mogłabyś pójść ze mną do sklepu i trzymać go na smyczy. Abby była ewidentnie rozdarta jego prośbą. Z jednej strony miała okazję zrobić coś z Kieronem, ale z drugiej – czy naprawdę może wyjść? Poczucie odpowiedzialności okazało się silniejsze. – Chyba jeszcze nie mogę, Kieron. – Rozejrzała się po pokoju. – Nie możesz iść sam? Kieron pokręcił głową. – Nie mogę, Abs. Ktoś musi popilnować Boba, jak będę w sklepie. – Poradzimy sobie, kochanie – zapewniłam ją. Co przesądziło o sprawie. Potrzebowała tylko pozwolenia na opuszczenie posterunku. Wykorzystaliśmy ich nieobecność na zabawę w „podaj paczkę”. Riley szybko wybrała muzykę, żeby zdążyć przed ich powrotem. Parsknęła śmiechem. – Bóg raczy wiedzieć, jakie ukryte zagrożenia udałoby się jej wytropić – stwierdziła. – Przecież tam jest plastelina, czekoladki i inne śmiertelnie niebezpieczne rzeczy. – Podała mi paczkę. – No i mam nadzieję, że nie mówiłaś jej o gronkowcu! Uśmiechnęłam się. – Jeszcze nie zwariowałam. No to zaczynamy! Ale mimo żartów obie zdawałyśmy sobie sprawę, że sprawa jest poważna. Problemy Abby były poważne. Dzieci zaczęły przekazywać sobie z rąk do rąk ogromną, zwiniętą w gazetę paczkę, a sytuacja miała się okazać dużo poważniejsza, niż sądziłam. Zauważyłam, że Lauren macha do mnie telefonem z kuchni, pokazując, że to do mnie. Pomyślałam, że to moja mama – nie przyjechali jeszcze z tatą, więc może coś ich zatrzymało. Ale równocześnie dotarło do mnie, że mama zadzwoniłaby raczej na telefon stacjonarny. W takim razie może Kieron chce wiedzieć, czy czegoś jeszcze nam nie trzeba. Kiedy jednak odebrałam, usłyszałam głos Johna Fulshawa. Czyli wrócił już z wakacji. – John – przywitałam się, zastanawiając się, czy dzwoni w sprawie spotkania. – Przepraszam, mamy tu małą imprezę – wyjaśniłam, wychodząc do ogródka, żeby
cokolwiek słyszeć przez muzykę. – Już lepiej. Teraz mnie słyszysz? – Bardzo wyraźnie – odparł. Miałam go właśnie spytać o wakacje, bo szczerze mówiąc, wolałam rozmawiać o tym, niż o zbliżającym się spotkaniu dyscyplinarnym, ale on przeszedł prosto do rzeczy. – Obawiam się, że mam złe wieści, Casey. To znaczy, że mogą być jeszcze gorsze? – pomyślałam zszokowana. Sarah oskarżyła mnie jeszcze o coś? – O co chodzi? – spytałam. – O Sarah. Jej stan się pogorszył. Nie jest dobrze. Podobno nie zareagowała dobrze na jeden z podawanych jej leków. Anafilaksja. Słyszałam coś o tym. Wiedziałam, że coś takiego może wystąpić po użądleniu pszczoły. – O cholera. I co? – Szczerze mówiąc, nie wiem zbyt wiele. Miałem tylko do ciebie zadzwonić, bo być może będziesz musiała jechać z Abby do szpitala. Będą mnie informować na bieżąco. Chciałem cię tylko uprzedzić. Próbowałam oswoić się z tym, co usłyszałam. Boże, i to w jej urodziny. – Słuchaj, John, to może teraz z nią pojadę, co? I tak miała jechać jutro z Bridget. Sarah na pewno się ucieszy… – Nie ucieszy się. Nie teraz. Przykro mi, Casey. Nie wyraziłem się chyba jasno. Sarah miała wstrząs anafilaktyczny. Jest podłączona do respiratora. Nie oddycha samodzielnie.
Rozdział 19 R esztę przyjęcia pamiętam jak przez mgłę. Po raz pierwszy w życiu cieszyłam się, gdy
zamknęłam wreszcie drzwi za członkami mojej rodziny i za wszystkimi małymi gośćmi. Gdy Mike wrócił do domu po wyjątkowo długiej zmianie – no jasne – zdążyłam już uprzątnąć cały bałagan, a Abby pławiła się w wannie. Szczerze mówiąc, cieszyłam się, że mogłam zostać na chwilę sama, bo byłam pewna, że natychmiast wyczułaby radykalną zmianę nastroju, choć oczywiście starałam się nic po sobie nie pokazywać. Nie mogłam wymazać z głowy wizji Sarah podłączonej do respiratora. Od razu przypominała mi się Sophia i prześladujący mnie do tej pory widok jej mamy podłączonej do respiratora. Cieszyłam się więc z powrotu Mike’a, zwłaszcza że wiedziałam, że wybije mnie z moich ponurych rozmyślań. Przekazałam mu najświeższe wieści i powiedziałam, że John kazał nam czekać na telefon. Mike zareagował jak zwykle pragmatycznie. – O, a ciekawe, jak masz ją zawieźć do szpitala? – chciał wiedzieć. – Myślałem, że masz zakaz. – Słuszna uwaga. Tyle że okoliczności całkowicie się zmieniły. Poza tym Bridget uprzedzała, że będzie zajęta. – Nie wiem, kochanie. – Westchnęłam. – Może Bridget z nią pojedzie. A może znajdą kogoś innego. Ale jeśli z Sarah jest aż tak źle, to będę do cholery nalegać, żebym to ja pojechała z Abby. Bo będzie mnie potrzebować, i to bardzo. Biedna mała. W każdym razie John nie poruszył tej kwestii. Miejmy tylko nadzieję, że nie będzie aż tak źle. Na szczęście Abby leżała już w łóżku, gdy telefon zadzwonił po raz drugi. Mike przekazał mi słuchawkę, a ja modliłam się o jakieś lepsze wieści. – Błagam, powiedz, że jej stan się poprawił – poprosiłam, zanim John zdążył się odezwać. – Odrobinę – przyznał. Poczułam, że na te słowa rozluźniają mi się ramiona. Chyba nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo się denerwowałam: że podświadomie szykowałam się na najgorsze. – Przenieśli ją z oddziału intensywnej opieki, co, mam nadzieję, oznacza, że nie ma już bezpośredniego zagrożenia życia. Podobno czuje się lepiej i widać poprawę. Pytała oczywiście o Abby, więc Bridget przyjedzie po nią z samego rana, jeśli nie masz nic przeciwko. – No pewnie, że nie. Ale co mam przekazać Abby? – Powiedz jej, że wszystko jest w porządku. Ale przygotuj ją na to, co zobaczy, bo Sarah nie wygląda podobno za dobrze. Potwierdziłam, że tak zrobię, a odkładając słuchawkę, poczułam przemożną ulgę, że
nie muszę zaczynać soboty od przekazywania Abby znacznie gorszej informacji. Abby nie zareagowała oczywiście zbyt dobrze na tę wiadomość. Choć tym razem zdawała się mniej wstrząśnięta stanem mamy (bo do takich wieści chyba już się przyzwyczaiła), a bardziej informacją, że znów ma jechać do szpitala z Bridget. I tym razem naprawdę się zbuntowała. – Nie, Casey! – zawołała płaczliwie. – Chcę jechać z tobą! Musisz ze mną jechać. Casey, proszę! Mimo usilnych prób nie udało mi się jej uspokoić, więc Bridget zastała ją absolutnie wściekłą. – Chcę jechać do mamusi z Casey, a nie z panią! – naskoczyła na nią, zanim Bridget zdążyła choćby wejść do środka. – Czemu nie mogę jechać z Casey? – Bo ja muszę… – zaczęła Bridget równie żałosnym tonem. Widać było, że też nie jest zachwycona takim obrotem spraw. Nic dziwnego. Miała mieć tego dnia wolne. – Ale czemu Casey nie może z nami jechać? – Abby – próbowałam łagodzić. – Daj Bridget usiąść. Jechała tu taki kawał drogi tylko po to, żeby zawieźć cię do mamusi i… – Ale czemu ty nie możesz mnie zawieźć? Nikt mi nie chce powiedzieć dlaczego. Czemu nie możesz? Spojrzałam na Bridget. – Może napijecie się czegoś szybko przed wyjazdem? – zaproponowałam. – Abby, jedziesz z Bridget i koniec dyskusji. – Mój ton był kategoryczny. Poszłam nastawić wodę. – Urodziny się udały, Abby? – zagaiła Bridget. – Fajna była zabawa? Ale Abby nie dała się na to nabrać. Choć wiedziałam, że mnie odpuściła, to nie miała najmniejszego zamiaru ustępować Bridget. Zignorowała jej pytanie i wzięła się pod boki. – Nie będę z panią rozmawiać, dopóki mi pani nie powie, dlaczego Casey nie może już jeździć ze mną do mamy! – zapowiedziała. Bridget wyraźnie nie wiedziała, co zrobić. Ale nagle podjęła jakąś decyzję. – Wiesz co – zaczęła. – Masz rację. Może pojedziemy we trójkę? – Spojrzała na mnie. – Na pewno nikt nie będzie miał nic przeciwko. Przemiana Abby była całkowita. – Casey, możemy jechać razem? Proszę? Co oznaczało, że choć naprawdę nie chciałam – Sarah była ostatnią osobą, którą miałam teraz ochotę oglądać, i byłam pewna, że ona myśli podobnie – nie mogłam odmówić. Ale może nie będę musiała wchodzić na salę, zwłaszcza jeśli Sarah dalej leży na oddziale o podwyższonym standardzie opieki. – Chyba tak… – odparłam. – Może powinnam najpierw zadzwonić do Johna? –
spytałam Bridget. – Ja z nim wszystko załatwię – zapewniła mnie. Wróciłam do robienia kawy, myśląc przy tym, że powinnam chyba przebrać się z dresów. Odwróciłam się, chcąc powiedzieć Abby, żeby poszła po swój plecak, ale natrafiłam na wzrok Bridget, która wpatrywała się w Abby jak porażona. Abby musiała zauważyć jakąś plamkę na jednej z szafek, bo szorowała ją właśnie zapalczywie. W jednej ręce miała środek czyszczący, w drugiej ściereczkę i z udręczoną miną myła energicznie drzwiczki. – Kochanie, szafka jest czysta – zwróciłam się do niej. – Zostaw już to i idź po plecak. Abby znieruchomiała raptownie, jakby wybudzona z transu. Odłożyła na miejsce środki czyszczące i posłusznie poszła na górę, przed wyjściem poklepując kilkakrotnie framugę. – To o tym mówiłaś? – spytała Bridget. Pokiwałam głową. My już do tego przywykliśmy, ale Bridget chyba nie. – Tak, między innymi w ten sposób się to objawia – wyjaśniłam. – Ale objawów jest całe mnóstwo. Wszystko zapisywałam. Natręctwa zmieniają się dość często. Człowiekowi się wydaje, że zapanował nad jednym, a tu pojawia się już następne. Leczymy objawy, a nie przyczynę. Bridget napiła się kawy. – Biedactwo – powiedziała z namysłem. Dobrze, pomyślałam. Może wreszcie ustalimy odpowiednie priorytety. W dalszym ciągu wolałam trzymać się dziś na uboczu i liczyłam, że Bridget poprosi, żebym zaczekała w samochodzie. Ale Abby nie chciała się na to zgodzić. Stwierdziła, że beze mnie nigdzie nie pójdzie, co unaoczniło mi w pełni, że nie udało im się z Bridget nawiązać jeszcze żadnej więzi. Tak więc mimo obaw przed spotkaniem znalazłam się nagle na szpitalnym korytarzu, szukając sali, w której leżała Sarah. Jej widok mnie zszokował. Chyba każdą z nas. Sarah wyglądała naprawdę źle: skórę miała pokrytą wielkimi, szklistymi pęcherzami. W życiu czegoś takiego nie widziałam. Pod względem psychicznym znajdowała się chyba w równie fatalnym stanie jak pod względem fizycznym, dodatkowo wyraźnie stresowała ją moja obecność w takich okolicznościach. Unikała mojego wzroku, więc ucieszyłam się, gdy Bridget zaproponowała kawę. – Zaczekamy na zewnątrz – poinformowała Abby. – Żebyś mogła spędzić trochę czasu z mamą, dobrze? Zaprowadziłam Bridget do automatów – znajdowały się teraz dość daleko od miejsca, w którym dochodziła do siebie Sarah – i przyjęłam kubek burej kawy, którą mi kupiła. – Niezręczna sytuacja. – Westchnęłam. Wszystko to zwyczajnie mnie przygnębiało. – Wiem – przyznała Bridget. – Mam nadzieję, że wiesz, że naprawdę mi przykro, że
musiałaś dziś tu z nami jechać. To na pewno ostatnia rzecz, na jaką masz w tej chwili ochotę. Wierzyłam jej. I miała rację. Co więcej powiedzieć? Dobijała mnie myśl o przyszłotygodniowym spotkaniu, ale przede wszystkim myśl o tym, co czeka biedną Abby. Wkrótce musi nadejść dzień, w którym dowie się prawdy: że nie wróci do domu, że nie będzie już mieszkać z mamusią, że trafi na stałe do nowego domu i będzie wiodła zupełnie inne życie. Jak to się przełoży na jej zaburzenia? Uśmiechnęłam się do Bridget gorzko. – Naprawdę liczyłam na to, że zdarzy się jakiś cud. Że Sarah wyzna nagle, że mają wielką, kochającą się rodzinę, z którą Abby może zamieszkać. – Ale nie zanosi się na szczęśliwe zakończenie, Casey. Biedna mała. – Czyli dalej nic nie wiadomo o siostrze? Bridget pokręciła głową. – Lepiej nawet nie zaczynajmy tego tematu. Nie znam szczegółów, ale to i tak jej prywatne sprawy… Urwała, najwyraźniej też myśląc o środowym spotkaniu. Może źle ją oceniłam. Sytuacja nie była przyjemna dla żadnej z nas. Siedziałyśmy w milczeniu całą wieczność. W końcu Bridget wstała i wygładziła spódnicę. – Pójdę po Abby. Zaraz wracam. Uśmiechnęłam się z wdzięcznością i wyrzuciłam niedopitą ohydną pseudokawę. Słońce padało na podłogę, tworząc wielkie, jasne prostokąty. Wyglądało na to, że mamy szansę na pierwszy pogodny weekend tej wiosny. Ale i tak czekałam już tylko na środę. Abby też była w podłym nastroju. Na mój widok wybuchnęła płaczem i wtuliła się we mnie. – Widziałaś, jak ona wygląda, Casey? – spytała. Gładziłam ją po włosach i próbowałam trochę uspokoić. – To przez ten szpital! Na pewno! Nie potrafią o nią zadbać. Mama musi wrócić do domu. Muszę się nią zająć, bo inaczej nigdy nie wydobrzeje. Spojrzałyśmy po sobie z Bridget i westchnęłyśmy. W drodze do samochodu starałam się ze wszystkich sił myśleć pozytywnie. Usiadłam z Abby z tyłu, żeby móc ją przytulić, bo po pierwszym szoku wywołanym stanem fizycznym Sarah, zafiksowała się najwyraźniej na myśli, że musi wydostać mamę ze szpitala. – Ja ją wyleczę – powtarzała kółko. – Jeśli tylko pozwolą jej wrócić do domu. Potrafię zrobić tak, żeby jej się poprawiło. Wiem, że potrafię. Naprawdę, Casey. Musimy tylko wrócić do domu i wszystko będzie dobrze. Nie miałam nic pocieszającego do powiedzenia, więc postanowiłam nic nie mówić. Przytuliłam ją tylko mocno i pozwoliłam się wypłakać, modląc się w duchu, żeby
zdarzył się jakiś cud i sytuacja tego dziecka się poprawiła. Ale jeśli sądziłam, że tego dnia nie może się już zdarzyć nic gorszego, to byłam w błędzie. Po powrocie do domu usadziłam Abby na kanapie z wirtualnym pieskiem, a Bridget tymczasem szybko się pożegnała, nie wchodząc nawet do środka. Poszłam do Mike’a do kuchni. – Zostawiła to dla ciebie – powiedział cicho, wręczając mi kopertę. Nie była ani zaklejona, ani zaadresowana. Wyciągnęłam ze środka kartkę opatrzoną nagłówkiem. Wyglądała bardzo oficjalnie. Każde zapisane na niej słowo dobijało bardziej od poprzedniego. Spotkanie dyscyplinarne. Złamanie regulaminu. Naruszenie prywatności. Niewłaściwe zachowanie. Nagle wszystko się rozmyło i zlało w jedno, bo do oczu napłynęły mi łzy. Rzuciłam dobijające pismo na stół i tak jak Abby po prostu usiadłam i zaniosłam się płaczem.
Rozdział 20 C o się stało? – Abby patrzyła to na mnie, to na Mike’a. – Casey? – spytała
zaniepokojona. – Co się dzieje? Poderwałam się z krzesła i urwałam sobie szybko kawałek papierowego ręcznika. Mike próbował wcześniej mnie uspokoić, ale emocje były chyba zbyt silne. – Nic jej nie jest – zapewnił, biorąc ją na ręce, żeby odwrócić ode mnie jej uwagę. – Nie ma się czym martwić, skarbie. To tylko… hm… ból głowy, nic poza tym. Casey czasem tak ma. Nie martw się. To chyba zwykłe zmęczenie. Pocałował ją w czoło i pogładził po głowie, a ja tymczasem spróbowałam się uspokoić. – Masz migrenę? – chciała wiedzieć Abby. Przyglądała mi się podejrzliwie. – Mamusia miewa czasem migreny. I też wtedy płacze. Pokiwałam głową. – Możliwe. Chyba muszę po prostu łyknąć aspirynę. – Wytarłam nos i oczy. – A potem tylko zaczekać, aż zadziała. To trafiło jej do przekonania. Wysunęła się z objęć Mike’a, podeszła do mnie i wzięła mnie za rękę. – Chodź – powiedziała. – Połóż się w pokoju na kanapie, to zrobię ci czarodziejski masaż. Od razu poczujesz się lepiej. Serio. Mama mówi, że mam magiczne palce. I wie, co mówi. Zaraz ci pomogę. Chodź. – Potrząsnęła moją dłonią. Mimo woli musiałam się uśmiechnąć. Dałam zaprowadzić się do salonu, gdzie posłusznie położyłam się na kanapie. Abby nakryła mnie pledem. Faktycznie miała magiczne palce. To tylko zwykłe pismo, mówiłam sobie w myślach. Nie dowiedziałaś się z niego nic nowego. Wszystko przez ten formalny język. Nic poza tym. To tylko taki język. Powtarzałam też sobie, że nie zrobiłam nic złego. Że Sarah nie bez powodu mnie nie lubiła. No może nie, że mnie „nie lubiła” (głupio się czułam, nazywając to w ten sposób, zwłaszcza gdy była w tak kiepskim stanie), ale raczej chciała się mnie pozbyć. I choć najprawdopodobniej nigdy się nie dowiem, jaki to powód, nie miało to większego znaczenia. Wiedziałam, jak odpowiedzieć na stawiane mi zarzuty, i miałam zamiar zacięcie się bronić. A gdy Abby skończyła odczyniać swoje czary, w istocie imponujące, okazało się, że miała rację. Faktycznie poczułam się dużo lepiej. Ale niezależnie od tego, jak wielką otuchę Abby wlała we mnie za pomocą swoich czarodziejskich palców, taki stan był przejściowy. Środa nadal mnie przerażała. I chyba nic w tym dziwnego. Mając Abby w domu, nie mogłam jednak za bardzo się nad sobą
użalać. Nie dało się ukryć: jej natręctwa się nasilały. Zaklęłam w duchu na myśl, że nikt nie skupia się na tym, co naprawdę ważne – nie na tym, czy Casey Watson faktycznie plotkowała z pielęgniarkami albo czy dla maksymalizacji zysków wykorzystywała tanią siłę roboczą, ale na tym, że stan psychiczny tego dziecka najwyraźniej się pogarszał. Nie było sensu szukać dla niej miejsca w standardowej rodzinie zastępczej, skoro tak źle radziła sobie w obecnych warunkach. Zamierzałam poruszyć tę kwestię na środowym spotkaniu. W tym celu zaczęłam notować wszystko jeszcze dokładniej. Nie miałam zresztą wyjścia, bo – najprawdopodobniej w odpowiedzi na stresujący weekend – Abby zapewniała mi mnóstwo materiału. Nasiliło się zwłaszcza stukanie. – Casey, musimy coś z tym zrobić – powiedział Mike w poniedziałek po pracy, bo gdy poszedł się przebrać, miał znów okazję zobaczyć Abby w akcji. – Musimy ją z tym skonfrontować. To zresztą doradzał doktor Shackleton, prawda? To już przeniosło się poza dom. Widziałem z okna. Podchodziła do każdego drzewa, każdego krzaka. W którymś momencie myślałem, że zacznie stukać w każdą żerdź płotu. I mam wrażenie, że ona nie jest nawet tego świadoma… – Wydaje mi się, że jest. To znaczy wiem, że wygląda tak, jakby nie wiedziała, ale gdy się jej o tym powie, to widać, że ma świadomość tego, że to przed chwilą robiła. Ale masz rację… – Westchnęłam. – Poza tym to może być dopiero wierzchołek góry lodowej. Czeka ją najprawdopodobniej dużo większy stres. Bo w środę może się okazać, że musi się przenieść do nowych opiekunów… – Nie wygaduj głupstw, kochanie. Nie zrobiliby czegoś takiego. – Ale to możliwe! Nigdy nie wiadomo, może nawet stwierdzą, że nie nadaję się już do tej pracy. – Casey, gadasz głupoty. I przesadzasz. – Łatwo ci mówić… – odparłam rozgoryczona. I natychmiast tego pożałowałam. Przywołałam się do porządku. Jedna zestresowana osoba w tym domu wystarczy. Powinnam skupić się na Abby. Postanowiłam tak właśnie zrobić i choć nie do końca zgadzałam się z Mikiem, postanowiłam zmienić trochę taktykę. Nie będę jej dodatkowo stresować, wytykając otwarcie jej zachowanie. Będę po prostu interweniować, tak jak sugerował doktor Shackleton, po prostu częściej uniemożliwiając jej uleganie swoim natręctwom. W poniedziałek wieczorem Abby była wyjątkowo podenerwowana; nie była w stanie usiedzieć spokojnie w salonie. Zamiast oglądać telewizję, stukała we framugę, potem w stolik do kawy, potem w stolik pod ścianą, potem w parapet. Udawałam, że tego nie widzę i że przeglądam jakieś czasopismo, ale kiedy zobaczyłam, że Abby kieruje się do drzwi – wiedziałam, że będzie chciała wyjść „do toalety” – zerwałam się z kanapy i otworzyłam drzwi, zasłaniając jej ciałem framugę.
– Idź przodem, skarbie – poprosiłam, pokazując, żeby wyszła na korytarz. – Muszę iść na górę po kapcie. Idź pierwsza. Abby wyglądała tak, jakby miała się zaraz rozpłakać. Cofnęła się do pokoju. – Właściwie chyba nie muszę jeszcze iść – powiedziała, splatając nieuważnie dłonie. Obie wiedziałyśmy, że wcale nie musiała ulżyć pęcherzowi, tylko przemożnej potrzebie umycia rąk, więc tkwiłam niewzruszenie w miejscu. Abby zerkała co rusz na framugę za moimi plecami. Wiedziałam, że jeśli pójdę na górę, znów zacznie stukać. – Na pewno? – spytałam. Pokiwała głową i zrobiła jeszcze jeden krok w tył. Przyklęknęłam, żeby znaleźć się na jej wysokości. – Skarbie – zaczęłam łagodnie. – Chodzi o drewno? Potrzebujesz najpierw dotknąć czegoś drewnianego? Na jej twarzy odmalowała się frustracja, bo znalezienie właściwej odpowiedzi nie było łatwe. Abby nie wiedziała, czy ma mówić prawdę, czy wszystkiego się wyprzeć. – Nie – zaprzeczyła w końcu, decydując się na pierwszy wariant. – Nie do końca. Chodzi o siódemkę. To po prostu mój szczęśliwy numer. Aha, szczęśliwy numer. – Czyli musisz stukać we wszystko siedem razy, tak? Zobaczyłam, że trzęsie jej się broda. Pokiwała żałośnie głową, zerkając wciąż z utęsknieniem na framugę. – Jeśli nie dotknę framugi siedem razy, to mamusi stanie się coś złego! – wyrzuciła z siebie. – Muszę to zrobić. Bo jeśli nie zrobię, to nie wydobrzeje. To przez to zachorowała. Przez przyjęcie. Bo wtedy zapomniałam! Wyciągnęłam do niej ręce, a ona wpadła mi w ramiona, zanosząc się płaczem. Próbowałam zrozumieć, na jakiej zasadzie działa to stukanie. Czy sama była sobie wrogiem? Na urodzinach musiała miotać się między dwoma źródłami stresu – zamartwiać maluchami i pilnować stukania… Biedny dzieciak. Pewnie na zasadzie jakiejś pokrętnej logiki uznała, że sama doprowadziła do katastrofy. Tuliłam ją jakiś czas na progu pokoju, klnąc w duchu na to, że nie mogę pójść z nią prosto do doktora Shackletona. Może jednak to zrobię, chrzanić ich wszystkich. Teraz jednak musiałam dobrze się zastanowić nad tym, co powiedzieć. W końcu rozluźniłam uścisk i podniosłam głowę, żeby na nią spojrzeć. – Abby, skarbie – zaczęłam. – To tylko złe myśli, nic poza tym. Wszyscy wiemy, że czasem zdarza się coś złego, ale to w żadnym wypadku nie twoja wina. Przykre wydarzenia nie zależą od tego, czy wykonasz określoną czynność, czy nie. Mamusia zachorowała w weekend dlatego, że dostała niewłaściwe lekarstwo. Jej organizm je odrzucił, więc… – Nieprawda! Zachorowała, bo nie wystukałam wystarczająco dużo siódemek! A to
wcale nie takie proste, Casey, szczególnie w szkole. Mogę stukać w biurko, ale nie możemy wychodzić na dwór zbyt często, więc nie mogę stukać w drzewa i w… Głos znów jej się załamał i zaczęła płakać. – Abby – odparłam. – Posłuchaj mnie. Mam pomysł. Gdy poczujesz, że musisz wystukiwać swoje siódemki, przestań to robić i pomyśl: Dobrze, pójdę porozmawiać z Casey. Spróbuj tak właśnie pomyśleć, a potem ja sama ci powiem, że to tylko myśli w twojej głowie. Mamusi nic się nie stanie, jeśli nie będziesz stukać… Abby też podniosła głowę i spojrzała na mnie z powagą. – Ale nie chodzi tylko o mamusię, Casey. Chodzi o wszystko i wszystkich. W telewizji ciągle podają złe wiadomości. A o jakiej godzinie są wiadomości? No o jakiej? Westchnęłam, doskonale znając odpowiedź. – O siódmej – przyznałam. – Ale kochanie, to akurat w naszym domu ogląda się wiadomości o siódmej. Na innych kanałach wiadomości są o innej godzinie, a poza tym właśnie po to są wiadomości. Żebyśmy wiedzieli, co się dzieje. Czasem oczywiście dzieją się złe rzeczy, ale nie tylko… – Ale głównie złe. I u was są o siódmej, czyli to znak. Widzisz? Jeśli nie będę wystukiwać siódemek, nie wiadomo, co się stanie. Mamusi, dzieciom Riley, tobie, Mike’owi… Ja po prostu przynoszę pecha, wiem to na pewno! Znów zaniosła się płaczem. To wszystko było takie pokręcone, a mimo to nie potrafiłam zdobyć się na racjonalne myślenie. Przerażało mnie, że racjonalność to w tym przypadku za mało. Postanowiłam, że dam im czas do środy – do spotkania. Jeśli kwestia wizyty u psychologa dalej nie zostanie podjęta, to na pewno pójdę z Abby do doktora Shackletona. – Wcale nie przynosisz pecha, skarbie – stwierdziłam stanowczo. – Wręcz przeciwnie. Jesteś dla nas jak talizman szczęścia. Od dawna nie mieliśmy u siebie takiej ślicznej dziewczynki, dzięki której wszyscy, absolutnie wszyscy, są bardzo, bardzo szczęśliwi. A skoro mowa o nas wszystkich… – Wstałam i przytuliłam ją mocno. – Kieron i Lauren przychodzą dziś do nas na kolację. Trzeba coś ugotować. Mogę liczyć na twoją pomoc? Abby pociągnęła nosem. Widziałam, że na wspomnienie o Kieronie od razu poweselała. – Dobrze – przytaknęła i otarła buzię rękawem. – A myślisz, że mu będzie smakować, jeśli zrobię moją specjalność: kalafior w sosie serowym? Widziałam, że masz kalafior, i od razu wtedy o tym pomyślałam. Kieron lubi kalafior w sosie serowym? Możemy też zrobić frytki i kurczaka. Bo on lubi frytki i kurczaka, prawda? Ale kalafior też? Dramat zażegnany. – Tak – odparłam z uśmiechem. – Bardzo ciekawe połączenie! Abby miała rację co do kalafiora. Danie było przepyszne i zostało entuzjastycznie przyjęte. Po kolacji z zadowoleniem stwierdziłam, że Abby wygląda już dużo lepiej.
Kieron miał w sobie coś, co ją uzdrawiało. Uznałam, że diagnoza psychologiczna jest naprawdę konieczna, bo Abby ewidentnie reagowała na pewne bodźce. Jej natręctwa dało się załagodzić, trzeba było tylko wiedzieć jak. Okazało się, że diagnoza zostanie przeprowadzona dużo szybciej, niż myślałam. Ponieważ byłam zdecydowana skontaktować się znów z doktorem Shackletonem, jeśli środowe spotkanie nic nie przyniesie, gdy zadzwonił telefon i moja rozmówczyni przedstawiła się jako psychoterapeutka dziecięca, przez chwilę myślałam, że może udało mi się skontaktować z doktorem telepatycznie. Ale nie, okazało się, że psychoterapeutka dzwoniła do mnie po rozmowie z Bridget. A więc coś się jednak ruszyło. Pani miała na imię Elise i chciała wiedzieć o Abby wszystko, więc zważywszy na porę, o jakiej dzwoniła – około siódmej wieczorem – cieszyłam się, że są u nas Kieron z Lauren, którzy zajmą czymś Abby. A skoro miałam już możliwość z nią rozmawiać, zależało mi na tym, żeby o niczym nie zapomnieć, przedstawiłam więc wszystko to, co sama zaobserwowałam i co wiedziałam z drugiej ręki, i suma summarum wyszło tego całkiem sporo. Opisałam też, w jaki sposób dotychczas radziłam sobie z sytuacją, choć przyznałam od razu, że słowo „radziłam” raczej nie oddaje stanu rzeczy. Tak mało wiedziałam na temat zaburzenia obsesyjno-kompulsywnego, że zachowywałam się raczej jak dziecko we mgle. – Nie, nie – zaoponowała. – Z tego, co pani mówi, radziła sobie pani świetnie. Wie pani, w przypadku dzieci to zupełnie normalne, że kompulsje się nasilają; że czasem wręcz co godzina pojawiają się nowe. Dziś mogą to być siódemki, a jutro zupełnie co innego. Najważniejsze, żeby spokojnie robić swoje: otwarcie mówić o natręctwach i próbować uświadamiać dziecku, że może nad nimi zapanować, że jest w stanie stawić czoło pojawiającym się myślom. Jeśli natręctwa pojawiają się na skutek stresu, to miną wraz z poprawą sytuacji życiowej. – Ale jeśli to chroniczna dolegliwość? Nie jestem pewna, czy rzeczywiście to stres jest źródłem problemu. – A to już zupełnie inna sprawa, ale proszę nie martwić się na zapas. Zajmiemy się tym w stosownym czasie. W razie konieczności istnieją skuteczne sposoby leczenia. Farmakologia, terapia poznawczo-behawioralna; na pewno lekarz o tym wspominał. Ale nie uprzedzajmy faktów. Najpierw muszę ją poprawnie zdiagnozować. Między innymi dlatego dzwonię; żeby się z panią umówić. Ustaliłyśmy więc termin spotkania i choć rozmowa niespecjalnie rozjaśniła mi w głowie, cieszyłam się przynajmniej, że zostały podjęte jakieś kroki w związku z tym dziwnym, utrudniającym życie zaburzeniem. Wróciłam do rodziny i nagle sobie coś przypomniałam. Moi rodzice, którzy całe życie prowadzili puby, po raz kolejny się
przeprowadzili, a ja jak zwykle czułam się przez to samotna i wyalienowana. Irytowało mnie, że wiecznie jestem nowa i muszę ciągle znajdować sobie nowych przyjaciół. Rozmyślałam o tym codziennie w drodze do szkoły. Przypomniałam sobie, że zawsze wtedy liczyłam też linie na chodniku. Codziennie, od nowego domu do nowej szkoły. Nigdy się nie pomyliłam, ale pewnego dnia, gdy przechodziłam przez ostatnią ulicę, o mały włos nie potrącił mnie samochód. Uskoczyłam w ostatniej chwili i poszłam dalej do szkoły. Po chwili jednak dostałam potężnego napadu paniki. Przerażona faktem, że tak niewiele brakowało do wypadku, zapomniałam liczyć linie. I choć wiedziałam, że się spóźnię, po prostu musiałam zawrócić. Musiałam cofnąć się do miejsca, w którym omal nie zostałam potrącona, i pokonać ten odcinek jeszcze raz, tym razem licząc linie. To było okropne uczucie; pamiętam, że strasznie się denerwowałam. Do tego stopnia, że bez względu na konsekwencje – a mogłam być pewna, że jakieś zostaną wyciągnięte – nie byłam w stanie pójść do szkoły bez liczenia. Na wspomnienie o tym nawet teraz oblałam się lekkim potem. Ale jednocześnie wreszcie zrozumiałam Abby. Współczucie to jedno, a empatia coś zupełnie innego. Z jeszcze większą determinacją poczułam, że muszę jej pomóc. I miałam teraz Elise, która – odpukać – wszystko zmieni.
Rozdział 21 Ś roda przyszła zdecydowanie za szybko, ale wraz z nią więcej słońca. Rozsunęłam
zasłony w sypialni, próbując sobie wmówić, że to znak. Może ten dzień wcale nie okaże się aż taki straszny przy takiej pogodzie? Obudziłam Mike’a i puściłam mu prysznic. Zaproponował, że weźmie wolne, żeby być przy mnie. Właściwie to wręcz nalegał, ale się nie zgodziłam. – Nie, idź do pracy, kochanie – poprosiłam. – Wystarczy, że sama czuję się jak niegrzeczne dziecko. Nie chcę, żebyś ty dodatkowo na to patrzył. – Ostatecznie się zgodził, ale musiałam mu obiecać, że zadzwonię do niego zaraz po wyjściu tłumów, które przyjdą mnie zlinczować. Choć właściwie to było absurdalne porównanie. Owszem, będzie Mel Darwin, co mnie trochę przerażało – czułam się trochę tak, jakbym miała trafić na dywanik w szkole. Ale na litość boską, poza nią mieli być tylko Bridget i John! Bridget, która nie miała wiele wspólnego z cholernym Attylą, i John, z którym się przyjaźniłam. Tak czy inaczej cieszyłam się, że Abby idzie do szkoły, bo niezależnie od tego, jak często sobie to wszystko powtarzałam, sytuacja i tak wydawała mi się przerażająca, poniżająca i w ogóle okropna. Jednak po wyjściu Abby wiedziałam, jak sobie z tym poradzić. Dzieliła mnie jeszcze godzina do chwili, gdy zabrzmi rozstrzygający o moim losie dzwonek do drzwi, więc mogłam przynajmniej zająć czymś ręce i myśli. Co w moim przypadku oznaczało sprzątanie – porządne, ostre szorowanie. Jak pomyślałam, tak zrobiłam; aż rozbolały mnie ręce, a gardło paliło od oparów środków czyszczących. Gdy już się z tym uporałam i sprawdziłam po raz setny godzinę, wróciłam do kuchni przyszykować zestaw do kawy. Zastanawiałam się właśnie nad tym, jakiego rodzaju sygnał wyślę, jeśli użyję eleganckiej cukiernicy i dzbanuszka na mleko, gdy rozległ się dzwonek u drzwi. Przełknęłam z trudem ślinę i poszłam otworzyć. Wszyscy zjawili się jednocześnie. Przyjechali razem? Pewnie tak. John Fulshaw, Bridget i Mel Darwin. John wyglądał tak jak zwykle, ale obie panie prezentowały się raczej sztywno. Miały na sobie zwykłe garsonki, ale z jakiegoś powodu zrobiły na mnie dużo poważniejsze wrażenie. A może to tylko ja patrzyłam na nie inaczej ze względu na sytuację. Zaprosiłam całą trójkę do jadalni i spróbowałam się uśmiechnąć. – Pójdę tylko zrobić coś do picia – zaczęłam. – A wy w tym czasie się rozgośćcie. Nie znam procedury, więc będę się zachowywać tak jak zwykle i… – Casey – przerwał mi John. – Spokojnie. To zwykłe spotkanie, jasne? Przestań się tak denerwować, bo nie przyszliśmy przecież cię zlinczować! – Boże, pomyślałam. Czy on czyta mi w myślach?
Ale jego słowa podziałały. Rzeczywiście poczułam, że napięcie trochę maleje. John zawsze miał na mnie taki wpływ. – Wiem – powiedziałam, idąc do stołu z tacą pełną pobrzękujących kubków. – Po prostu trochę się denerwuję. Jeśli mam być szczera… – Spojrzałam na każde z nich. – Żaden pracodawca nie musiał nigdy wzywać mnie na spotkanie dyscyplinarne. Usiadłam naprzeciwko Johna, ciesząc się, że to na niego będę patrzeć podczas mówienia. Bridget i Mel usiadły po bokach. – Nie przejmujcie się mną. – Uśmiechnęłam się do Mel. – Uspokoję się, jak już zaczniemy. – W takim razie najlepiej od razu przejdźmy do rzeczy – zaproponował John odrobinę zbyt entuzjastycznie. A nawet zdecydowanie zbyt entuzjastycznie, biorąc pod uwagę dalszą część jego wypowiedzi. – Casey – ciągnął, trzymając przed sobą jakiś wydruk. – Przeczytam ci teraz skargę w całości. A potem głos zabierze Mel, dobrze? Tak dla jasności, Bridget odgrywa tylko rolę obserwatora, no chyba że masz coś do dodania, Bridget? – Bridget uśmiechnęła się i pokręciła głową. Więc przynajmniej nie czekają mnie żadne niespodzianki. Żadne oskarżenia dodane na ostatnią chwilę do długiej listy moich zbrodni. – W takim razie wszystko wiadomo – podsumował John. – Casey, na koniec będziesz mogła oczywiście odpowiedzieć na stawiane ci zarzuty. No więc tak to będzie wyglądać. Bridget będzie robić za stenotypistkę. Czułam się potwornie, musząc siedzieć i wysłuchiwać zarzutów Sarah. Najpierw poskarżyła się ustnie, a dopiero potem wszystko zostało zapisane. Nie spytałam jednak przez kogo i kiedy. Całość była po prostu przygnębiająca. Choć zasadniczo wszystko to już wiedziałam: zdaniem Sarah słuchałam „bzdurnych plotek”, próbowałam wydobyć od pracowników szpitala poufne informacje, a potem na własną rękę zbadać sprawę, bez uprzedniej konsultacji z pracownicą socjalną Abigail i z samą Sarah. Do tego wszystkiego zachowałam się jak jakiś boss mafijny i zwerbowałam dziewięcioletnie dziecko do pracy w kawiarni mojej siostry, najwyraźniej oczekując, że będzie „zarabiać na swoje utrzymanie”. No i wreszcie naruszyłam prywatność Sarah, omawiając sytuację Abby „z nieznajomą osobą w miejscu publicznym”; wykazałam się też dużą nieodpowiedzialnością, bo nie zgłosiłam się do żadnego z moich przełożonych, tylko „naraziłam ją na potworny stres”, poruszając temat bezpośrednio z Sarah. Agencja zgadzała się z tym i uważała, że powinnam zdawać sobie sprawę, iż tego rodzaju kwestie należy zgłaszać odpowiednim urzędnikom, a nie rodzicom dziecka. Oczywiście wszystko to była parafraza opieki społecznej. Słowa Sarah zostały ubrane w oficjalną formę, tak by złagodzić ich wydźwięk. Po odczytaniu litanii moich występków John nie spojrzał na mnie, tylko na Mel. A ona, jakby grała w dobrze sobie znanej sztuce rozpisanej na dwóch aktorów (domyślałam się, że dla niej to nie pierwsze takie spotkanie), powiedziała tylko, że
zapoznała się z zarzutami. – Casey – odezwała się łagodnie. – Powinnaś była załatwić to oficjalną drogą. Przedstawię swoje zalecenia co do dalszego postępowania po wysłuchaniu twojego stanowiska. – Nie byłam pewna, czy powinnam coś odpowiedzieć. Na przykład: „Dobrze, proszę pani”? Naprawdę czułam się jak uczeń na dywaniku u dyrektora. Czułam się beznadziejnie. A w takim ujęciu sprawa rzeczywiście wyglądała beznadziejnie: wścibska intrygantka, która powinna przecież znać zasady. Czy mogłam zaprzeczyć stawianym mi zarzutom? Trzymając się ściśle faktów – i biorąc poprawkę na użyte przez Sarah sformułowania – wszystko, co przeczytał John, było prawdą. Bez względu na przyświecające mi intencje – a naprawdę chciałam tylko pomóc – postąpiłam w sposób niedopuszczalny. I dobrze o tym wiedziałam, więc naprawdę mogłam winić tylko siebie. Nawet nie tyle za to, co zrobiłam, ale za to, że byłam na tyle głupia, że nie pomyślałam, w jaki sposób może to zostać zinterpretowane. Spojrzałam kolejno na pełne wyczekiwania twarze. Cała trójka czekała cierpliwie na moją wypowiedź. Odetchnęłam głęboko, odchrząknęłam i nagle poczułam, że chciałabym znaleźć się gdzieś daleko stąd – wszędzie, byle nie tu. Ale wiedziałam, co powiem, bo wielokrotnie to sobie ćwiczyłam. Na wszelki wypadek odchrząknęłam jeszcze raz. – Zdaję sobie sprawę, jak to wszystko wygląda. Ale wierzcie mi na słowo, że naprawdę nie chciałam nikogo zdenerwować. Nie zamierzałam działać niezgodnie z procedurami i regulaminem, a już na pewno nie chciałam przysporzyć zmartwień Sarah. – Spojrzałam Mel w oczy. – Naprawdę myślałam, że pomagam. Nie omawiałam publicznie spraw Abby z nieznajomymi. Pani Shelley, o której mowa, sama podeszła do mojej siostry, bo zobaczyła Abby w jej kawiarni. Rozpoznała dziewczynkę i kierowała się naturalną ciekawością oraz troską. Moja siostra nie powiedziała jej nic nowego, a pani Shelley wyraziła tylko swoje zdziwienie, każdy z nas zrobiłby na jej miejscu to samo, że Abby nie znajduje się pod opieką swojej rodziny. Nabrałam powietrza. – Dużo się nad tym zastanawiałam i jestem prawie pewna, że Sarah zdenerwowała się dlatego, że nie chciała, żeby ktoś wiedział o istnieniu jej siostry. Jestem też przekonana, że właśnie z tego powodu się tu dziś znalazłam. Owszem, zgadzam się, że powinnam była najpierw powiedzieć o tym z komuś z opieki społecznej, a nie rozmawiać o tym z Sarah. Zrobiłam to pod wpływem chwili, samo tak wyszło, a nie powinno. Źle postąpiłam, przyznaję. Wiedziałam to zaraz w następnej chwili. Mogę tylko przeprosić i zapewnić, że coś takiego więcej się nie powtórzy. Chciałabym też wyraźnie zaznaczyć, że Abby nigdy nie została zatrudniona jako „tania siła robocza” przez moją rodzinę. Pomagała podczas zbiórki pieniędzy na cele charytatywne organizowanej przez mojego syna i bardzo jej się to podobało. Dzieci w jej wieku robią takie rzeczy. Nie różniło się to
w niczym od pomocy przy szkolnym festynie. A w obecnych okolicznościach, przecież wszyscy wiemy, jakie trudności emocjonalne przeżywa teraz Abby, trudno mi uwierzyć, żeby ktoś nie dostrzegał płynących z tego korzyści. Natomiast to, że poszła pomagać po raz drugi, ściśle się z tym wiąże. Tak jej się podobało i tak bardzo prosiła, żeby mogła znów tam iść, że moja siostra się zgodziła, chcąc wyświadczyć przysługę mnie i pomóc Abby. Zresztą całej mojej rodzinie zawsze tylko o to chodziło, przy wszystkich moich podopiecznych… Mówiąc to, głos załamał mi się odrobinę. Właściwie to zbierało mi się na płacz. Przełknęłam z trudem ślinę. Wiedziałam, że reaguję emocjonalnie, bo czułam się jak idiotka, czułam, że zostałam źle zrozumiana, było mi żal samej siebie. Dlaczego w ogóle muszę się tłumaczyć, skoro od początku chciałam dobrze? Chciałam nalać sobie jeszcze kawy, ale trzęsły mi się ręce. Spojrzałam ze złością na ładnie ułożone ciasteczka. Chybabym się zadławiła, gdybym spróbowała teraz coś zjeść. Po co w ogóle postawiłam je na stole? Znów miałam wrażenie, że John czyta mi w myślach. Wziął sobie ciastko i zaczął je pogryzać, uśmiechając się do mnie zachęcająco. Pewnie czekał, aż się pozbieram i zacznę mówić dalej. Ja już jednak skończyłam. Powiedziałam wszystko, co miałam do powiedzenia. Nie miałam nic więcej na swoje usprawiedliwienie. Jeśli nie byli zachwyceni tym, co usłyszeli, to trudno. Mel, która słuchała mnie uważnie, robiąc przy tym notatki, odchrząknęła. – No dobrze – zaczęła. – Dziękujemy, Casey. Po tym, co powiedziałaś, jest dla mnie zupełnie jasne, że chciałaś dla Abby dobrze. Widzę też, że masz świadomość, że nie informując nas o wszystkim w pierwszej kolejności, postąpiłaś wbrew oficjalnym zasadom. Pozostałych zarzutów nie ma nawet sensu poruszać – oznajmiła stanowczo. – Uważam więc, że na tym możemy zakończyć. Co do moich zaleceń: umarzam dalsze postępowanie i na tym etapie nie widzę potrzeby dodatkowego szkolenia. Niestety incydent musi trafić do akt, ale łącznie z twoimi wyjaśnieniami. Czy to dla ciebie jasne, Casey? Jak słońce, pomyślałam. Jak słońce! To zostanie w moich papierach? Ta informacja mnie poraziła – w ogóle o tym wcześniej nie pomyślałam. W głowie mi się nie mieściło, że cała ta akcja trafi do akt – na wieki wieków, do ogólnego wglądu. Wiedziałam, że dramatyzuję, ale to naprawdę był dla mnie cios. Bo jak dotąd nikt nie zająknął się nawet o tym, dlaczego pojawiły się wszystkie te zarzuty. Mel też poczęstowała się ciastkiem, a ja postanowiłam zmienić sposób myślenia. W porządku. Nie szkodzi. Już po wszystkim. Nie było wcale tak źle. W mojej wyobraźni wszystko wyglądało zdecydowanie gorzej. – Tak, oczywiście – powiedziałam. – Tylko jeśli jest taka możliwość, to chciałabym przeczytać wszystko, zanim trafi oficjalnie do akt.
Słysząc to, Mel spojrzała na mnie znad okularów i uniosła brwi. Wiedziałam, co sobie myśli: co za impertynentka! – No dobrze – odezwał się John, który chyba nie zamierzał jeść obiadu. – Komu jeszcze ciasteczko, skoro mamy już wszystko za sobą? – Jego mina wyrażała coś jeszcze: ulgę. Może tak jak ja cieszył się z tego, że mi się upiekło. Pomyślałam, że ponieważ byłam jego podwładną, również i jemu mogło się za to oberwać. Mel wstała jednak od stołu. – Obawiam się, że ja muszę podziękować – stwierdziła z uśmiechem. – Zostawiłam w biurze bardzo zdenerwowaną koleżankę, która pracuje nad jedną z moich spraw. Ale miło było cię poznać, Casey. Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy, choć może w innych okolicznościach – zakończyła z uśmiechem. – Uf! – westchnął John po jej wyjściu, ocierając teatralnym gestem czoło. – Poszło lepiej, niż się spodziewałem, co, Bridget? Bridget siedziała jeszcze przy stole i porządkowała notatki. – Rzeczywiście poszło chyba całkiem nieźle. Ale wiecie co? Chyba zgadzam się z Casey co do tego, że Sarah coś ukrywa. Pojechałam do niej wczoraj spytać, czy chciałaby coś jeszcze dodać przed naszym dzisiejszym spotkaniem, a ona oznajmiła, że tak właściwie to przemyślała sobie jeszcze raz całą sprawę i zmieniła zdanie. – Że co?! – zawołaliśmy z Johnem jednocześnie. Bridget pokiwała głową. – Dobrze słyszeliście. Wiem, że Mel i tak odrzuciła zarzut wykorzystywania pracy nieletnich, co się rozumie samo przez się, bo to absurdalne oskarżenie, więc nie musiałam o tym wspominać, ale Sarah sama ją poruszyła. Powiedziała, że może źle wszystko zrozumiała, i wydusiła z siebie, że skoro Abby tak bardzo na tym zależy, to może od czasu do czasu mogłaby chodzić do kawiarni. Siłą powstrzymałam się od głośnego parsknięcia. – Nie do wiary! A więc Sarah po zastanowieniu stwierdza, że część moich „wykroczeń” może jej się właściwie przydać, więc postanawia zmienić zdanie? Tak po prostu?! Szkoda, że nie przemyślała całej skargi! – Uświadomiłam sobie nagle, jak dziecinnie to zabrzmiało, ale było już za późno. – Wiem, jak to wygląda – powiedział John, jak zawsze pragmatyczny. – Ale tak właściwie to dobrze! Przecież tego właśnie chciałaś. Pomoc w kawiarni twojej siostry wydaje się służyć Abby, a poza tym mała chyba naprawdę zaprzyjaźniła się z Kieronem, więc wygląda na to, że wszystko dobrze się skończyło. Prawda? – Widzisz, głuptasie – ucieszył się Mike, gdy do niego zadzwoniłam. – Mówiłem, że wszystko będzie dobrze. – Wiem – odparłam. Byłam jeszcze trochę podminowana. Nie mogłam się ciągle pogodzić z tym, że wszystko znajdzie się w moich „papierach”. – Ale ta cholerna Sarah! Wyobrażasz to sobie? Na ostatnią chwilę wycofać się ze wszystkiego, co mówiła o taniej
sile roboczej, i pytać do tego, czy Abby może regularnie tam chodzić? To się nazywa tupet. – Odpuść już sobie, kochanie – doradził Mike. – Już po wszystkim. Już dobrze. Byłoby przecież dużo gorzej, gdyby Sarah wniosła takie oskarżenie na poważnie. Nie, lepiej się cieszyć, że już po wszystkim. Ale nie było po wszystkim. Dalej nie znaliśmy odpowiedzi na podstawowe pytanie: kim była siostra Abby i o co w tym wszystkim chodziło? Nie dawało mi to spokoju. I nie tylko mnie. Kilka godzin później, tuż przed powrotem Abby ze szkoły, zadzwonił telefon. Dzwoniła Bridget. – Mam dla ciebie interesującą wiadomość – poinformowała. – Zamieniam się w słuch – odparłam, przygotowując się psychicznie na to, co powie. – Przed chwilą rozmawiałam z Sarah. Mówi, że jest jej bardzo przykro z powodu tego, co się zdarzyło; składa to na karb swojego fatalnego samopoczucia. Mówi, że cierpiała tak bardzo, że nie była w stanie myśleć logicznie. W każdym razie chciałaby, żebyś to znów ty przywoziła Abby do szpitala, my nie mamy nic przeciwko, i chciałaby też skorzystać z najbliższej okazji i przeprosić cię osobiście. Nie wierzyłam własnym uszom. Nie mogła tego zrobić przed spotkaniem dyscyplinarnym? – Serio? – spytałam sarkastycznie. – Serio. Choć nie jest to dla mnie aż takim zaskoczeniem. Wydaje mi się, że Sarah czuje się z tym źle między innymi dlatego, że ze względu na jej zarzuty poinformowaliśmy ją, że zaczniemy szukać dla Abby nowych opiekunów tymczasowych. Na początku sama zresztą tego chciała, ale wygląda na to, że zmieniła zdanie. Boi się też chyba, że sama zrezygnujesz z opieki nad Abby, a skoro mała ma i tak trafić na stałe do rodziny zastępczej, to takie zmiany, raz w tę, raz we w tę, nie byłyby dla niej dobre. Próbowałam pohamować wściekłość. Sarah przecież nie znała szczegółów. Nie miała pewnie nawet pojęcia o moim spotkaniu dyscyplinarnym. – To znaczy, że Sarah wie, że nie wróci do domu? – Tak, przydzielono jej pracownika socjalnego i już wie. – Czyli chce mnie udobruchać tylko dlatego, żeby Abby mogła na razie zostać tu, gdzie jest? Boże, czy ta kobieta naprawdę sądziła, że zrezygnuję z opieki nad Abby tylko po to, żeby się na niej zemścić? Muszę przyznać, że ma o mnie naprawdę kiepskie zdanie! – Nie, nie, Casey – zaoponowała szybko Bridget. – Na pewno jest jej naprawdę przykro. Moim zdaniem to oznacza tylko, że dopiero teraz zdała sobie sprawę, że jest względem ciebie niesprawiedliwa i że wyrządza ci krzywdę. W każdym razie najważniejsze jest to, że chce cię przeprosić i pyta, czy byłaby możliwość, żebyś
przyjechała do niej jutro z Abby. – Oczywiście, że tak – rzuciłam. – Jak by to o mnie świadczyło, gdybym się nie zgodziła? – Dzięki za wyrozumiałość – oznajmiła Bridget. – Na pewno Sarah to doceni. Nie wiem, czy ja na twoim miejscu zdobyłabym się na taką wielkoduszność. Cieszyłam się, że to powiedziała, bo dzięki temu naprawdę poczułam się lepiej. Ale prawdę mówiąc, jak mogłabym zachować się inaczej? Spojrzałam na swoje odbicie w lustrze w korytarzu, bo wiedziałam doskonale, że nie chodzi tylko o Abby. Byłam zdrowa i sprawna. Byłam szczęśliwa. Miałam dużą, kochającą rodzinę. I przede wszystkim nie dowiedziałam się właśnie, że moja córeczka – którą kochałam ponad życie – już nigdy tak naprawdę nie będzie moja. Będzie tylko wpadać w odwiedziny do domu opieki, w którym będę dogorywać. Chyba nigdy nie byłabym w stanie się z czymś takim pogodzić.
Rozdział 22 O tworzyłam powoli drzwi do sali, w której leżała Sarah, nie wiedząc właściwie, czego
mam się spodziewać. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin wyobrażałam sobie wszystkie możliwe scenariusze. Byłam pewna, że mnie przeprosi, ale nawet gdyby tego nie zrobiła, to i tak przestałam się już przejmować. Za żadne skarby świata nie zamieniłabym się z nią miejscami, więc mogłam jej tylko i wyłącznie współczuć. Ale czułam, że chce mi powiedzieć coś więcej. Człowiek nie reaguje bez powodu taką agresją na wspomnienie o kimś z przeszłości. Co takiego wydarzyło się między nimi, że Sarah nie chciała mieć nic wspólnego ze swoją siostrą? Pracowałam w tym zawodzie wystarczająco długo, żeby wyobrazić sobie możliwy scenariusz – a nawet kilka. Może siostra Sarah zrobiła Abby jakąś krzywdę? A może miała za sobą przeszłość kryminalną? Albo nadużywała alkoholu lub narkotyków? Lub miała jeszcze coś innego na sumieniu? Czy zaburzenia obsesyjno-kompulsywne Abby miały jakiś związek z tą kobietą? Czy kryła się za tym jakaś mroczna historia rodzinna, której Sarah nie była w stanie wyjawić? Stresowałam się ponownym spotkaniem z mamą Abby, ale przede wszystkim zżerała mnie ciekawość. Coś było na rzeczy, miałam co do tego pewność. I choć być może nie zmieni to w żaden sposób obecnej sytuacji ani nie będzie miało wpływu na przyszłość Abby, to miałam przeczucie, że Sarah chce zrzucić jakiś ciężar z serca. I oczywiście miałam rację. Od razu było to po niej widać. Dzięki Bogu wyglądała już trochę lepiej niż ostatnim razem, choć jej skóra nadal prezentowała się fatalnie, bo pęcherze trudno się goiły. Bridget wyjaśniła mi, że u Sarah wystąpiła rzadka reakcja alergiczna na kontrast, który został jej podany przed jakiegoś rodzaju tomografią. Miała podwójnego pecha i naprawdę bardzo jej współczułam. Na nasz widok spróbowała się podciągnąć na łóżku, ale widać było, ile wysiłku ją to jeszcze kosztuje. – Dzień dobry – przywitała się. – Wejdźcie. Obie. – Skinęła na Abby i poklepała łóżko obok siebie. – Chodź tu do mnie, koteczku. Przytul mamusię. Wiesz co? Dziś kości nie bolą mnie aż tak. Abby posłusznie wskoczyła na łóżko, a Sarah skrzywiła się w jej objęciach. Na pewno zdawała sobie sprawę, że Abby musiało być ostatnio ciężko widzieć ją w takim stanie. Czułam się trochę nieswojo i zastanawiałam się, jak właściwie powinnam się zachować. Wiedziałam, że Abby nie miała świadomości tego, co między nami zaszło, więc Sarah oczywiście nie mogła jeszcze nic powiedzieć. Musiałam więc uzbroić się w cierpliwość, choć zdecydowanie czułam się niezręcznie. – Może pójdę po coś słodkiego? – zaproponowałam w końcu. – Mogę kupić czekoladę
albo coś do picia, jeśli chcecie. – Tak właściwie – stwierdziła Sarah i wiedziałam, że ma jakiś plan – pomyślałam sobie, że moja mądra córeczka mogłaby dziś to zrobić. Skończyłaś już dziesięć lat i na pewno dosięgniesz wszystkich przycisków w automacie, prawda? Bo z pieniędzmi od dawna sobie radzisz. Chciałabyś się tym zająć, koteczku? Pokażesz Casey, jaka z ciebie zaradna dziewczynka? Abby natychmiast zerwała się z łóżka jak zaprogramowana i wyciągnęła z szafki portmonetkę mamy. Posłała mi uśmiech. – Ty sobie usiądź, Casey, a ja przyniosę niespodziankę. Mamusia uwielbia moje niespodzianki. Sarah tymczasem przywołała przyciskiem pielęgniarkę. – Jest może Chelsea? – spytała. Pielęgniarka skinęła głową. – Już idzie. Zaraz usłyszałam znajomy wesoły głos, a w drzwiach pojawiła się nowa twarz. – Cześć, Abby – odezwała się Chelsea. – Jak się dziś mamy? – Abby właśnie idzie kupić coś słodkiego – powiedziała Sarah. – Naprawdę? – ucieszyła się Chelsea. – Ja też właśnie zamierzałam iść. Może mnie zaprowadzisz, co? Bo ciągle zapominam, jak stąd dojść do automatów. Nie musiała nawet na mnie patrzeć. Wszystko jasne. W ten sposób pozbyłyśmy się Abby. A wraz z jej wyjściem zniknął też uśmiech z twarzy Sarah. Jego miejsce zajął wyraz desperacji. – Nie wiem, od czego zacząć – przyznała Sarah. – Strasznie panią przepraszam za kłopoty, których pani narobiłam. Naprawdę nie wiem, co mnie napadło. – Złapała mnie za rękę kościstą dłonią. Z bliska zobaczyłam, że bardzo schudła. – I proszę nie mówić, że nic się nie stało, bo się stało. Ja naprawdę taka nie jestem. Chciałabym, żeby pani to wiedziała. Usiadłam na krześle obok łóżka. Sarah nie puszczała mojej ręki. Ściskała ją dość mocno jak na tak osłabioną osobę. – Ale naprawdę wszystko w porządku – zapewniłam. – Przeprosiny przyjęte. – Nie zasługuję na to – oznajmiła. – Ale muszę teraz wyznać prawdę. Bo dotarło do mnie, że zachowałam się jak kompletna idiotka. Teraz już to wiem. Ale może jak mnie pani wysłucha, to zrozumie mnie pani trochę lepiej i mi wybaczy. Widać było, że jest bardzo zdenerwowana. Ale przecież to kobieta, która niedawno dowiedziała się, że jej jedyna córka będzie musiała najprawdopodobniej trafić do rodziny zastępczej. To uczyło człowieka pokory. Ja chyba też bym się denerwowała na jej miejscu. – Proszę posłuchać – zaczęłam, nakrywając jej ręce dłonią. – Naprawdę już wszystko
w porządku. Wiem, że kierowała się pani dobrem Abby, ja zresztą też, i być może obie dałyśmy się ponieść. Nie ma pani za co przepraszać. – Mówiłam szczerze. Przecież ta biedna kobieta, która ewidentnie uwielbiała swoją córkę, bo jakżeby inaczej, była matką! Więc to naturalne, że chciała chronić swoje dziecko. Może ja postąpiłabym dokładnie tak samo, kto wie? Ale widać było, że nie chodzi tylko o to i że Sarah ma do powiedzenia coś więcej. Abby i Chelsea pewnie niedługo wrócą. – A więc co chciała mi pani powiedzieć? – zachęciłam. Sarah odetchnęła głęboko. – Jestem idiotką. Dopiero teraz to widzę. Jak mogłam być taka głupia? I taka samolubna? – Oczy znów zaszły jej łzami. Wyciągnęłam z pudełka chusteczkę i podałam jej. Otarła ze złością oczy. – Ale naprawdę chciałam dobrze. Myślałam, że jeśli będziemy radzić sobie we dwie, to wszystko będzie dobrze. Że mi jej nie zabiorą. Tylko na tym mi zależało. Rozumie pani? Ja po prostu nie chciałam, żeby mi ją ktoś odebrał. Pokiwałam głową. – A pani siostra? – Nie jest złym człowiekiem. Naprawdę. – Wyraźnie jej zależało, żeby mnie do tego przekonać. – Cokolwiek sobie pani myśli… Boże! – Parsknęła niewesołym śmiechem. – Perspektywa czasu to naprawdę coś wspaniałego, prawda? Zgodziłam się z nią. – A więc? – ponagliłam delikatnie. – A więc muszę naprawić swoje błędy, bo i tak niedługo stracę Abby. Zakomunikowano mi to wprost i nie mam powodu w to nie wierzyć. Proszę na mnie spojrzeć: Jezu, to naprawdę potworna choroba. Dlatego muszę skontaktować się z Vicky. Sama tego nie zrobię. Ktoś musi mnie przed nią wytłumaczyć… – Co takiego wydarzyło się między wami? – spytałam. W końcu Sarah wszystko mi powiedziała. Wyglądało na to, że okłamywała Abby przez prawie całe jej życie oraz na to, że pani Shelley mówiła prawdę. Według ostatnich informacji na temat Vicky, starszej siostry Sarah, mieszkała ona około trzysta kilometrów stąd, w Londynie, ale nie było co do tego pewności, bo Sarah nie miała z nią kontaktu od ośmiu lat. Czyli Abby była wtedy jeszcze całkiem malutka, co by wyjaśniało, dlaczego nie pamięta ciotki, która, jak powiedziała pani Shelley, swego czasu była z nimi blisko związana. Sarah młodo wyszła za mąż, ponoć za niezłego kobieciarza, a sześć lat starsza Vicky, która od śmierci matki, zmarłej, gdy Sarah była jeszcze nastolatką, przejęła na siebie poniekąd rolę rodzica, stanowczo sprzeciwiała się temu związkowi. Ale Sarah – zaślepiona miłością (i może potrzebą stworzenia nowej rodziny) – postawiła na swoim i wzięła ślub. Choć Vicky nie kryła się ze swoimi uczuciami, przyszła na ślub, a potem przez lata
służyła młodszej siostrze wsparciem, zwłaszcza gdy jej małżeństwo zaczęło się sypać. Milczała, gdy mąż Sarah zaczął ją oszukiwać, i powstrzymała się od komentarza: „A nie mówiłam”, gdy okazało się, że ma romans. Sarah wybaczyła mu – „Zawsze mu wybaczałam” – i spróbowali zacząć od nowa. Sarah tłumaczyła Vicky, że jest beznadziejną żoną i że na wszystko sobie zasłużyła. Była wiecznie zmęczona i nigdy nie miała ochoty na seks, więc – jak mówiła siostrze – naprawdę nie powinna się dziwić. Nie miała jeszcze wtedy pojęcia – podobnie jak jej mąż i siostra – że to już robota SM. Sarah ostatecznie rozstała się z mężem. Dała mu jeszcze jedną szansę – naprawdę jej zależało na tym małżeństwie, a on zarzekał się, że też chce spróbować. Ale kiedy kilka miesięcy później dowiedziała się, że spotyka się z tą samą kobietą co wcześniej, uświadomiła sobie w końcu, że była jak tonący, który trzyma się brzytwy. W dalszym ciągu nie wpadła na to, żeby iść do lekarza w związku ze swoimi dolegliwościami. To znaczy do czasu, aż nie uległy gwałtownemu pogorszeniu. Odczuwała jeszcze większe zmęczenie, miała mdłości i ogólnie źle się czuła, a któregoś dnia straciła w pracy przytomność. Ale z tropu zwiodła ją niespodziewana wiadomość. Lekarz poinformował ją, że jest w ciąży. – Nie wiedziałam, co robić – opowiadała, mnąc w dłoni chusteczkę. – Nasze małżeństwo było skończone. Mój mąż przeprowadził się do tej lafiryndy i nie wiedziałam, czy mu mówić, czy nie. W pierwszej chwili chciałam to zrobić. Pomyślałam, że może w ten sposób go odzyskam. Ale im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym bardziej dochodziłam do wniosku, że to bez sensu. Skoro mnie nie chciał, to już na pewno nie będzie mnie chciał, gdy się dowie, że jestem w ciąży. – Nie chciał mieć dzieci? – Rozmawialiśmy o tym. Ale wie pani, jak to jest. Mówił, że tak, ale jeszcze nie teraz. Zawsze to powtarzał: tak, ale nie teraz. Poza tym nie jestem głupia. Nawet gdyby bardzo chciał mieć dzieci, to między nami wszystko było skończone. Więc widocznie nie chciał mieć ich ze mną. Nie jestem też naiwna. Nasze małżeństwo nie rozpadło się przez SM. Tak sobie mówiłam, ale tylko po to, żeby poprawić sobie samopoczucie. Wiedziałam jednak, jaka była prawda. Rozpadło się samoistnie. – Czyli nigdy mu pani nie powiedziała? Sarah pokręciła głową. – O niczym nie wie. I chcę, żeby tak zostało. Zresztą i tak nie mam pojęcia, gdzie on się teraz podziewa; jak dla mnie im dalej ode mnie, tym lepiej. Oczywiście rozważałam różne możliwe scenariusze, proszę mi wierzyć, że w szpitalu człowiek ma mnóstwo czasu do namysłu, ale to bez sensu. Jasne, może przyjąłby Abby z otwartymi ramionami, takie rzeczy się zdarzają, ale wydaje mi się jednak, że nie. I uważam, że nie warto ryzykować.
– A jak zachowała się wtedy Vicky? Bo zakładam, że o wszystkim jej pani powiedziała. Sarah pokiwała głową. – Tak, oczywiście. Bo wtedy już się rozmyśliłam i stwierdziłam, że nie chcę tego dziecka. Było mi już wystarczająco ciężko i myśl o dziecku zwyczajnie mnie przerażała. To jedno było dla mnie jasne. – Jej oczy znów zaszły łzami. – Chciałam przerwać ciążę. I chyba od tego się zaczęło. Napiła się wody ze szklanki stojącej na szafce. Oprócz rysunku namalowanego przez Abby i starannie przyklejonego taśmą do drzwiczek dalej nie było na niej żadnych ozdób. – W tamtym czasie – podjęła znów Sarah – małżeństwo Vicky też zdążyło się rozpaść. – Sarah uśmiechnęła się blado. – Dwa na dwa. Niezły wynik, co? – Ale w przypadku Vicky powód rozpadu małżeństwa był zupełnie inny. Trzykrotnie przechodziła z mężem przez gehennę zapłodnienia in vitro, bezskutecznie, a gdy Sarah zjawiła się u niej, coraz poważniej chora i na dodatek w ciąży, Vicky była właśnie w trakcie rozwodu, bo małżeństwo nie przetrwało związanego ze sztucznym zapłodnieniem stresu. Oczywiście Vicky przeraziła się, słysząc, że siostra chce się poddać aborcji. Jak to możliwe, że jest gotowa bez skrupułów pozbyć się rosnącego w niej życia, podczas gdy ona robiła wszystko, żeby je powołać? Nie miało dla niej znaczenia, że to nie jej dziecko i że Sarah nie ma partnera i musi utrzymywać się sama. Chodziło o jej siostrzenicę i Vicky była gotowa łożyć na utrzymanie i matki, i córki. Mogła to zagwarantować. Więc mimo początkowych oporów Sarah w końcu jej uległa. Choć miała wiele obaw (przede wszystkim związanych z coraz gorszym stanem zdrowia, co na razie przypisywała ciąży), miała przynajmniej pewność, że może liczyć na siostrę. I rzeczywiście mogła. Choć właściwie jeszcze przed narodzinami dziecka zaczęło to wyglądać tak, jakby Vicky całkowicie przejęła kontrolę nad jej życiem: chodziła z nią na USG i wszystkie badania, a po porodzie – przy którym Vicky była oczywiście obecna – wcześniejsze wsparcie zaczęło coraz bardziej przypominać uzurpację. Siostry mieszkały teraz blisko siebie, więc Sarah siłą rzeczy pozwalała Vicky zostawać na noc, z czego ta często korzystała; oferowała bezinteresowną pomoc, żeby Sarah miała wystarczająco dużo czasu na wypoczynek. – Którego naprawdę potrzebowałam. Nie miałam pojęcia, co się ze mną dzieje. Bywały dni, że nie byłam w stanie podnieść się z łóżka. Ale myślałam, że zmęczenie i brak sił są normalne u świeżo upieczonej matki. Sarah zdawała sobie jednak sprawę z beznadziei swojej sytuacji. Nie podobało jej się, że jest uzależniona od siostry, ale coraz wyraźniej widziała, że nie ma wyjścia. W końcu, gdy Abby miała kilka miesięcy, a Sarah była już bardzo osłabiona, stwierdziły, że powinny chyba rozważyć wspólne wynajęcie domu i że Sarah powinna poszukać gdzieś pomocy. Pojawił się nowy, przerażający objaw: czasami przestawała wyraźnie widzieć.
Uruchomiło to łańcuch badań, którego skutkiem była porażająca diagnoza: stwardnienie rozsiane. – Wszystko się zmieniło – tłumaczyła Sarah. – Wszystko. Nagle wszystkie objawy nabrały sensu. Mogłam niemal spojrzeć wstecz i wymienić szczegółowo każdą rzecz: momenty, gdy ledwie byłam w stanie przejść przez pokój, o utrzymaniu w ręce ściereczki do kurzu nie wspominając; momenty, gdy seks budził we mnie wstręt, bo byłam po prostu tak potwornie zmęczona… – Uśmiechnęła się do mnie ze smutkiem. – W pewnym sensie mi ulżyło, gdy dowiedziałam się, skąd to wszystko się brało. Miało to swój powód; to nie ja byłam taka beznadziejna. I choć lekarze powiedzieli wprost, że choroby nie da się wyleczyć, to istniały różne lekarstwa, które mogłam wreszcie zacząć przyjmować. Ale dla Vicky ta diagnoza też oczywiście wszystko zmieniała. Sytuacja radykalnie się zmieniła, i nie mogę jej za to teraz winić, nie mam prawa. Vicky spotykała się wtedy ze starszym rozwodnikiem, zresztą nie wiem, może nadal są razem. Może się pobrali. Musiała opiekować się naszą dwójką praktycznie bez ustanku. Przypuszczam, że czuła… Jezu, sama nie wiem. Nie mam pojęcia, co czuła, bo nigdy jej o to nie spytałam. Ale musiała chyba mieć wrażenie, że to ona jest bardziej mamą Abby niż ja. Rozumiem zresztą, dlaczego mogła mieć takie odczucie: tak bardzo chciała być matką, a teraz to do niej biegła Abs, gdy czegoś potrzebowała. Proszę mi wierzyć, że naprawdę nie było mi łatwo na to patrzeć. A więc musiała to uznać za oczywistość: teraz to ona odgrywała rolę mamy. Tak mi się przynajmniej wydaje. Zresztą godziłam się na to. Pozwoliłam jej przejąć kontrolę. Uzależniłam się od niej do tego stopnia, że nie byłam w stanie się jej postawić. Sarah zerknęła na drzwi, a potem znów na mnie. – Ale oczywiście moja diagnoza wszystko zmieniła: mogłam sobie wszystko przemyśleć. I tak też zrobiłam. Zaczęłam sobie uświadamiać, że przy odpowiednim leczeniu będę mogła przejąć odpowiedzialność. Pani też jest matką, więc mnie pani rozumie, prawda? – Pokiwałam głową. – Spanikowałam. Powiedziałam Vicky, że nie możemy razem zamieszkać. Że Abby jest moją córką i że znów chcę się nią zajmować… że kocham Vicky i chcę, żeby dalej była częścią naszego życia… że jej nie odrzucam… Ale ona oczywiście widziała to inaczej… – Więc się pokłóciłyście? – Tak. I to jeszcze jak. – I tyle? Pokłóciłyście się i przestałyście się do siebie odzywać? Pokręciła głową. – Nie, nie. Rozmawiałyśmy ze sobą. Dużo. Tak naprawdę to był dopiero początek. Na jakiś czas oczywiście nasze stosunki się ochłodziły, ale Vicky nie potrafiła nas zostawić. W dalszym ciągu mnie utrzymywała, a ja niechętnie się na to godziłam. Było już wiadomo, że ten gość, z którym się spotykała, nie da jej dziecka, i wie pani co? Wydaje
mi się, że trochę jej wtedy odbiło. To znaczy, patrząc z perspektywy czasu, widzę to wyraźnie. Ale wtedy nie umiałam na to patrzeć w ten sposób. Czułam tylko, że zaczyna wywierać na mnie coraz większą presję. Początkowo robiła to subtelnie. Abby zaczęła chodzić, więc Vicky mówiła na przykład: „A co, jeśli ci się wyrwie i wybiegnie na ulicę? Z twoim wzrokiem…” Nigdy nie kończyła. Zawsze tylko: „A co, jeśli się przewrócisz?” albo „A co, jeśli zasłabniesz i upuścisz garnek z wrzątkiem?”; tego rodzaju rzeczy. Wymyślała najczarniejsze scenariusze. Krótko mówiąc, straszyła mnie. – Chciała odebrać pani Abby? Sarah pokręciła głową. – Z perspektywy czasu nie sądzę. Ale wtedy tak myślałam. Myślałam, że dokładnie o to jej chodzi. Wydawało mi się, że chce mi ją ukraść. Ale nie, myślę, że chciała tylko mieć kontrolę nad naszym życiem. Ona naprawdę kochała Abby. Naprawdę. Kiedy jednak zaczęła straszyć mnie opieką społeczną, sama uświadomiłam sobie, jaki byłby dla mnie najczarniejszy scenariusz. Nie trzeba było się wysilać, żeby zrozumieć, co mi usiłowała wmówić: że jeśli będę się upierać i dalej będę chciała mieszkać z Abby sama, to opieka społeczna niedługo mi ją odbierze. – I wtedy wasze drogi się rozeszły? Sarah pokiwała głową. – Mniej więcej. Wszystko stało się dla mnie jasne. Uważałam, że Vicky chce odebrać mi córkę i dlatego mnie straszy. Rzuty choroby były coraz częstsze i dotarło do mnie, że Vicky próbuje mi wmówić, że jeśli nie oddam jej córki, byłam już kompletnie zafiksowana na tej myśli, opieka społeczna i tak mi ją w końcu odbierze. Wóz albo przewóz. Sarah znów zaczęła płakać, więc wyciągnęłam drugą chusteczkę. Wzięła ją, ale tym razem tylko zgniotła ją w dłoni. – Więc uciekłam – powiedziała. – Zaczęłam szukać nowego domu. Byłam już wtedy niezdolna do pracy i żyłam z zasiłku oraz tego, co dawała mi Vicky. Znalazłam nowe miejsce, małe mieszkanko, na tyle daleko, żeby nie mogła mnie znaleźć. Nie zarejestrowałam się nawet u nowego lekarza. – Spojrzała na mnie podkrążonymi oczami. – Nie wiem, co ja sobie wyobrażałam. Położyłam jej rękę na ramieniu. – Po prostu nie myślała pani logicznie. Pociągnęła głośno nosem. – I to całymi latami. A ostatecznie moje obawy i tak się spełniły. Siedzimy tu obie. Abby faktycznie trafiła do opieki społecznej, tak jak powtarzała Vicky… Jezu, Sarah! Weź się w garść! – Spojrzała na zegarek. Nagle nachyliła się lekko. – W szufladzie jest mój kalendarz. Mogłaby mi pani go podać? Zapisałam ostatnie
znane mi namiary na Vicky. Nie mam tu dostępu do komputera, ale na pewno bez trudu ją pani odszuka. Nawet jeśli się przeprowadziła, i tak nie powinna mieć pani z tym problemu. To nie jest popularne nazwisko. Poza tym przez wiele lat pracowała w tej samej firmie, tu jest nazwa. W przychodni fizjoterapeutycznej… – Vicky jest fizjoterapeutką? Sarah pokiwała głową. – Śmieszne, co? – Ale co z pani kuzynkami? Chyba powinny wiedzieć, jak ją znaleźć? – Oj, nie sądzę. Nasza rodzina nigdy nie trzymała się blisko. Słabo się znałyśmy. A po śmierci mamy… – Popatrzyła na swoje ręce, założone na kolana. – Ujmijmy to tak, że byłabym zaskoczona, gdyby w ogóle pamiętały nasze imiona. Więc nie. Nie sądzę, żeby mogły pomóc. – Spojrzała na mnie błagalnie. Wyciągnęłam z kalendarza luźną kartkę. – Mogłaby pani to zrobić? Albo chociaż spróbować? Byłabym naprawdę wdzięczna. Ja nie jestem nawet w stanie zadzwonić. Naprawdę nie jestem w stanie. Ale gdyby pani spróbowała… gdyby powiedziała jej pani to, co ja powiedziałam. Gdyby powiedziała jej pani, że mi przykro. Że… Spojrzałam na kartkę. – Ale to londyński adres. Mieszkałyście w Londynie? Sarah pokręciła głową. – Nie. Vicky się tam przeprowadziła. Wtedy ostatni raz miałam z nią jakikolwiek kontakt. Bo oczywiście mnie odnalazła. Nie zamierzała się tak łatwo poddać. Ale ja nie chciałam jej znać. Nie chciałam się z nią widzieć, nie chciałam z nią rozmawiać, nie chciałam odpisywać na jej listy. Nasz ostatni kontakt odbył się listownie. Napisała mi, że dostała propozycję pracy w Londynie, ale że bez wahania ją odrzuci, wierzę, że mówiła szczerze, jeśli tylko pozwolę jej znów być częścią naszego życia. Powiedziałam, żeby się odczepiła. – Sarah westchnęła. – Jak słusznie pani zauważyła, nie myślałam logicznie. Aż do tej pory. Ale teraz w końcu… – Proszę się nie martwić – oznajmiłam. – Chyba wiem, co jej powiem. Zrobię, co w mojej mocy. Ale wie pani, że muszę przekazać tę informację opiece społecznej. Regulamin… Sarah uśmiechnęła się do mnie słabo. – Chrzanić regulamin. To znaczy proszę robić to, co pani musi. Ale jeśli uda się pani odnaleźć moją siostrę, będę pani dłużniczką do końca życia. I tak odebrałam już Abby znaczną część dzieciństwa. Muszę teraz naprawić swój błąd. Muszę. Nie wiem, czy Chelsea czekała z Abby pod drzwiami, czy jak, ale miałam wrażenie, że wróciły w idealnym momencie: Sarah miała wystarczająco dużo czasu na otarcie łez i doprowadzenie się do porządku. Rozmawiałyśmy prawie godzinę, co wyraźnie ją wyczerpało.
– Dobrze się czujesz, mamusiu? – spytała niespokojnie Abby. – Zmienili ci opatrunek na nodze? Mam sprawdzić… Sarah pokręciła głową. – Nie, wszystko w porządku, koteczku. Naprawdę. – Spojrzałam na Chelsea, która pokazała na migi, że musi gdzieś zadzwonić. – Obawiam się jednak – rzuciła wesoło – że podczas gdy wy tu sobie rozmawiałyście, sprowadziłam Abby na złą drogę. Przyznamy się? – Spojrzała na Abby, która zachichotała. – Byłyśmy na frytkach! – O tej porze? – skarciła ją Sarah. – A co z kolacją? – Przypuszczam, że możemy zjeść trochę później – wtrąciłam. – A niespodzianka dla nas? – spytała Sarah. – Pamiętałaś o tym, żeby coś nam przynieść? Dłoń Abby poszybowała do ust. – O nie! Nic dla was nie mamy! – Nie szkodzi, nie jestem głodna – uspokoiła ją Sarah. – Ale wiesz, na co mam ochotę? Na nową książkę. Może przyniesiesz mi jakąś zamiast słodyczy? Abby nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. – Dziękuję, Chelsea – powiedziała Sarah, gdy za Abby zamknęły się drzwi. – Jestem ci naprawdę wdzięczna. Chelsea uśmiechnęła się ciepło. – Polecam się na przyszłość – stwierdziła. – Aha, Casey, niech pani nic jeszcze nie mówi Abby. Najpierw muszę mieć pewność, że jest po co. Poczułam przypływ energii. Stanę na głowie – oczywiście trzymając się wszystkich przepisów – ale stanę na głowie, żeby było po co. Moim zdaniem nie było innego wyjścia. Pomyślałam o Donnie, o byciu siostrą. Siostrę miało się na całe życie. Musiało być po co. Dziesięć minut później siedziałyśmy znów w samochodzie i wyjeżdżałyśmy z parkingu. Mój mózg pracował na najwyższych obrotach, umysł przetwarzał wszystko, co powiedziała mi Sarah. Informacje, które musiałam na razie zachować dla siebie. Informacje, które mogły wszystko zmienić. Uśmiechnęłam się pod nosem. Narkomanka, przestępca, zwyrodnialec… a tymczasem chodziło tylko o wojnę terytorialną. I o nadmiar miłości. A nadmiar miłości praktycznie nigdy nie był zły. Spojrzałam w lusterko wsteczne i natrafiłam na wzrok Abby. Uśmiechnęła się szeroko. – Strasznie się cieszę, że znów lubicie się z mamusią – zauważyła. Roześmiałam się.
– Zawsze się lubiłyśmy, skarbie. Abby pogroziła mi paluszkiem. Czego jak czego, ale inteligencji emocjonalnej nie brakowało jej na pewno. – Nieprawda – zaprzeczyła. Znów się roześmiałam. – Zabawna z ciebie dziewczynka, Abigail. Co powiesz na to, żebyśmy puściły sobie na cały regulator muzykę? – Tak! – zawołała radośnie. – I będziemy też śpiewać. Tylko pamiętaj, że nie wolno ci tańczyć. – Nie? – Zaczęłam się kiwać w fotelu. – Nawet troszeczkę, o tak? – Nie – powtórzyła. – Starsze panie śmiesznie wyglądają, jak tańczą. No to mi dogadała. Pojechałyśmy do domu.
Rozdział 23 B yło za późno, żeby zrobić coś z kartką papieru schowaną w torebce. Z załatwianiem
czegokolwiek będę musiała zaczekać do rana. Ale zanim Abby poszła spać i mogłam wreszcie opowiedzieć Mike’owi o rewelacjach Sarah, myślałam, że pęknę. Słowa wypływały ze mnie jak woda w wodospadzie Niagara. – Nie uwierzysz, jak ci powiem – zaczęłam, zaciągając go niemal siłą do salonu i ściszając telewizor. – Ej! – zaprotestował. – Chciałem to oglądać! – Obejrzysz na Plus 1 – stwierdziłam, rzucając pilot na kanapę. – Mike, normalnie w to nie uwierzysz! – No dobrze – ustąpił. – Mów. W co takiego nie uwierzę? Opowiedziałam mu wszystko, niespecjalnie nawet robiąc przerwę na oddech. – Widzisz? – zakończyłam. – Wiedziałam, że nie mówi nam czegoś na temat swojej siostry. Wiedziałam! – Okej, miałaś rację – przyznał. – Dobra robota, doktorze Watson. Ale nie dajmy się ponieść emocjom. Jeszcze jej nie odnalazłaś. A nawet jeśli ci się to uda, to przecież nie ma żadnej gwarancji, że będzie chciała cię wysłuchać. – E tam. Oczywiście, że będzie chciała. Dlaczego miałaby nie chcieć? To jej siostra. Kocha ją. Mike złapał mnie za rękę i uścisnął ją mocno. Spojrzałam na nasze splecione dłonie. – A to za co? – Za to, jaka jesteś – rzucił. – Za to, jaka jesteś. Mike miał jednak rację. Jak zawsze. Nic jeszcze nie było przesądzone. I nie chodziło tylko o to, czy Vicky będzie gotowa pomóc. Byłam pewna, że na to akurat opieka społeczna przyklaśnie, ale w kontekście dalszych losów Abby sprawa była bardziej skomplikowana. Nie wystarczyło powiedzieć: „Spoko! Bierz ją!” To urzędnicy byli teraz oficjalnie odpowiedzialni za Abby i musieli dochować należytej staranności. Nie przekazuje się ludziom opieki nad dzieckiem tylko dlatego, że akurat są spokrewnieni. Trzeba było zastosować standardową procedurę. Pochopność w działaniu będzie się równać niedochowaniu należytej staranności. Opieka społeczna musiała najpierw sprawdzić, czy Vicky na pewno będzie miała pozytywny wpływ na Abby; trzeba było zweryfikować jej kompetencje. – Coś mi jednak mówi, że skwapliwie skorzystają z tej możliwości – zauważyłam. – A tobie jak się wydaje? – Naprawdę myślisz, że ona tak po prostu zgodzi się na przeprowadzkę, weźmie
wszystko na siebie i wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie? – odparł Mike. – Naprawdę myślisz, że to takie prawdopodobne? Przecież ma swoje życie. Może wyszła za mąż, ma dzieci… Machnęłam ręką, żeby się uciszył. – Cicho – powiedziałam. – Trzeba myśleć pozytywnie, okej? Co pewnie w niczym nie pomoże, ale też i nie zaszkodzi. Nie spałam dobrze tej nocy, bo byłam zbyt podekscytowana. A poranna godzina z Abby przed szkołą ciągnęła się w nieskończoność. Próbowałam zachowywać się w miarę normalnie, ale wykonywałam wszystkie czynności automatycznie. A Abby, jak to Abby, od razu coś wyczuła. – Casey, co się z tobą dzieje? – chciała wiedzieć. – Masz dziś dwie lewe ręce, jak mamusia. – Zmarszczyła brwi. – Ale nie bolą cię stawy, prawda? Parsknęłam na to śmiechem, ale Abby wyraźnie się martwiła, że bagatelizuję sprawę. – Casey, ale ty dziś wszystko robisz źle. Zobacz: zamiast łyżki dałaś mi nóż, a mleko położyłaś na miejsce soku pomarańczowego. Wiesz, że SM może przyjść zupełnie nagle? – Zmarszczyła brwi, widząc moją rozbawioną minę. – To nie są żarty. Nic nie umykało jej uwagi, co było jednocześnie słodkie i smutne. – Głuptas ze mnie – zaczęłam. – Wszystko przez to, że poszłam wczoraj późno spać. Oglądaliśmy z Mikiem jakiś horror i potem długo nie mogłam zasnąć. To ją chyba przekonało. – Aha – powiedziała. – To dlatego. Ja nie mogę oglądać strasznych rzeczy, bo potem mam koszmary. Ale wystarczy nacisnąć „i” na pilocie i wtedy wyświetla się opis programu, który chcesz oglądać. Dzięki temu wiesz, czy to coś strasznego, i zawsze możesz przełączyć na coś innego. – Cmoknęła z przyganą, a ja wyobraziłam sobie Sarah, która wyjaśnia jej to wszystko. Wszystkie te drobiazgi, które mnie nie przyszłyby nawet do głowy. Abby naprawdę wyrosła na osobliwe dziecko. Ale czy nie byłoby wspaniale, gdyby mogła stać się wreszcie zupełnie zwyczajnym? Otworzyła lodówkę i poprzestawiała jej zawartość na swoje miejsca. – No – westchnęła. – Jesteś dziś taka roztrzepana, że pewnie nalałabyś sobie soku pomarańczowego do kawy. Najpierw zadzwoniłam do Johna, a potem skontaktowałam się z Bridget. Na szczęście nie miała dziś żadnych spotkań. Gdy przekazałam jej najnowsze wieści, ucieszyła się tak samo jak John – choć nie kryła zaskoczenia. Nie miała też nic przeciwko, żebym spróbowała odszukać Vicky, skoro Sarah sama mnie o to poprosiła. – Jeśli uda ci się z nią skontaktować, to może mogłabyś podać jej mój numer? A jeśli będzie chciała wiedzieć coś więcej, to mogę ją potem skontaktować z Andrew, pracownikiem socjalnym Sarah. Zadzwonię do niego i go uprzedzę.
– Dobrze – zgodziłam się. – A może mi podpowiesz, co mam jej powiedzieć? Bridget parsknęła śmiechem. – Nie mam pojęcia! No bo od czego w ogóle zacząć taką rozmowę? Jednak znając ciebie, Casey, wiem, że na pewno coś wymyślisz. Jakoś nie wyobrażam sobie, że w jakiejkolwiek sytuacji mogłoby zabraknąć ci słów. W każdym razie trzymam kciuki. Daj mi później znać, jak poszło. To oznaczało, że nic nie stało już na przeszkodzie, żebym zrobiła użytek z kartki, na której zapisane były trzy numery: jeden do miejscowości oddalonej o jakieś osiemdziesiąt kilometrów, drugi do Londynu, a trzeci na komórkę. A do tego nazwa prywatnej kliniki fizjoterapeutycznej. Wystarczyło podnieść słuchawkę. Ale ta perspektywa dziwnie mnie stresowała. To jakiś obłęd, pomyślałam, decydując się w duchu na coś bardzo złego. W ramach przygotowań do pierwszego sezonu w naszym nowym pięknym ogrodzie Mike zamontował niedawno huśtawkę, a ponieważ wyszło słońce, postanowiłam usiąść z papierosem na dworze i dzwonić stamtąd. Dawno nie paliłam i nie zamierzałam wracać do nałogu, ale w tej chwili potrzebowałam papierosa, żeby zebrać się na odwagę i zadzwonić. Poszperałam w szafce nad zamrażarką, odnalazłam ukryte zapasy, wzięłam kubek z kawą i z telefonem pod pachą wyszłam na zewnątrz. Po wypaleniu połowy papierosa uznałam jednak, że nie jest mi wcale do niczego potrzebny. Muszę po prostu wziąć się w garść i zadzwonić. Odstawiłam więc na trawnik kubek z kawą i wybrałam numer. W ramach pozytywnego myślenia zdecydowałam się na lokalny numer stacjonarny, choć obawiałam się, że nigdzie się nie dodzwonię. – Czego tym razem zapomniałeś? – odezwała się wesoło jakaś kobieta. To zupełnie wybiło mnie z rytmu. – Och! – wykrztusiłam. – Rozmawiam może z Vicky? Na te słowa kobieta zmitygowała się szybko. – Ojej, przepraszam – powiedziała nerwowo. – Myślałam, że to ktoś inny! Tak, z tej strony Vicky. Z kim mam przyjemność? Niesamowite, pomyślałam. Bingo. Pierwszy strzał i od razu udało mi się ją namierzyć. A przynajmniej kogoś o imieniu Vicky, co przecież nie mogło być zbiegiem okoliczności. – Moje nazwisko Casey Watson – przedstawiłam się. – Nie zna mnie pani… Potem zaczęłam opowiadać o Sarah. Do dziś nie pamiętam, co dokładnie mówiłam, ale pamiętam, że mimo wcześniejszych przygotowań i tak koniec końców wyrzuciłam z siebie wszystko jednym ciągiem. A skutki były tak spektakularne, że musiałam aż pogratulować sobie w duchu. Vicky rozpłakała się, za co zaczęła mnie przepraszać; potem zaczęła się śmiać
i dziękować mi. W końcu poprosiła, żebym powtórzyła wszystko jeszcze raz. – Sama nie wiem, jak długo czekałam na ten dzień – wyjaśniła. Znów się zaśmiała. – A właściwie wiem. Siedem i pół roku! Jak ona się czuje? Co u Abby? Nie wierzę, że ma już dziesięć lat! Dalej jest taka podobna do Sarah? – Tak, bardzo. To takie kochane dziecko… – Nie było sensu rozwodzić się w tej chwili nad szczegółami. Nie wszystko naraz. – To znaczy, że nie wyjechała pani do Londynu? Sarah była pewna, że tak. – Wyjechałam na jakiś czas, ale mi się nie podobało. Poza tym chciałam być blisko Abby. Bo gdyby jednak Sarah zmieniła zdanie? Nie próbowałam już jej szukać, ale wiedziałam, że ma mój numer i że może któregoś dnia do mnie zadzwoni, jeśli będzie mnie potrzebować. Poza tym nie spaliłam za sobą mostów. Wynajęłam dom tylko na trzy miesiące. Więc wróciłam. Rany, nie mogę w to uwierzyć! Naprawdę! – Sarah myślała, że może wzięła pani ślub z mężczyzną, z którym się pani spotykała… Vicky parsknęła. – Akurat. Ujmijmy to tak, że się sparzyłam. Nie, byłam w związku, ale nam nie wyszło. Nie miał przyszłości. Zakładam, że wie pani o in vitro… – Coś słyszałam – odparłam. – Bardzo mi przykro… – Ale to skończony temat, nie ma co o tym gadać. Co mam teraz zrobić? Gdzie leży Sarah? Boże, wiem, jak to zabrzmi, ale tak się cieszę, że nic jej nie jest. To znaczy wiem, że jest, ale może się pani domyślić, co sobie wyobrażałam… Powiedziałam, że domyślam się aż za dobrze. Oczywiście mieliśmy do pokonania jeszcze wiele przeszkód. Co prawda ucieszyła mnie reakcja Vicky na mój telefon, ale Abby w dalszym ciągu nic nie powinna wiedzieć. Choć nie miałam wątpliwości, że Vicky chce jak najlepiej dla swojej siostry i siostrzenicy, to nie można przecież oczekiwać od kogoś, że ot tak wszystko rzuci i zacznie nowe życie. A z tego, co wiedziałam na temat długoterminowych prognoz dla Sarah, wynikało, że Vicky mniej więcej to musiałaby zrobić, żeby Abby nie trafiła na stałe do rodziny zastępczej. Tymczasem jednak musiałam przede wszystkim powiedzieć o wszystkim Sarah. Wytłumaczyłam Vicky, że to ja zajmuję się Abby – teraz wyjaśniłam, na czym polega moja rola – i że jako jej opiekun prawny pomoc społeczna szuka dla niej właśnie domu na stałe, bo nie można pozwolić, by wróciła do dawnego życia. Podałam jej numer do Bridget i wspomniałam też o Andrew, pracowniku socjalnym przydzielonym Sarah. Zaznaczyłam też, że jeśli z nimi porozmawia, to dowie się więcej, niż wiem ja, zwłaszcza na temat SM. Powiedziałam również, że z tego, co mi wiadomo, Abby nie ma nawet pojęcia o jej istnieniu. Że jeśli cokolwiek wie, to tylko tyle, że w jej życiu była kiedyś osoba o imieniu Vicky – i chyba tylko to jedno tak naprawdę ją zabolało. – Aha – westchnęła, wypuszczając słyszalnie powietrze z płuc. Przez chwilę się bałam,
że to przesądzi o sprawie. Spróbowałam postawić się w jej sytuacji i wyobrazić sobie, co czuje, wiedząc, że jej ukochana siostrzenica, o którą tak bardzo się troszczyła, gdy była malutka, w ogóle o niej nie wie, a więc tym bardziej nie darzy jej żadnym uczuciem. Ale Vicky szybko się otrząsnęła. – Pewnie tak musiało być – uznała. – W takiej sytuacji. – Może ma pani rację. W tamtej sytuacji – zgodziłam się. Próbowałam dodzwonić się do Sarah na komórkę, ale mi się nie udało. Dzwoniłam kilka razy, nagrałam się na pocztę głosową, a w końcu stwierdziłam, że pewnie ma jakieś zabiegi i że zaczekam, aż odsłucha wiadomość i sama się ze mną skontaktuje. Zrobiła to koło południa. – Nie wiem, jak pani dziękować! – ucieszyła się. – Dziękować? – zdziwiłam się. – Ale nie przekazałam pani jeszcze najważniejszej wiadomości! Sarah się roześmiała. – I nie musi pani. Już wszystko wiem. – Jak to? – Vicky już do mnie dzwoniła! – Tak? – Zadzwoniła zaraz po rozmowie z panią. Jak tylko odłożyła słuchawkę. To najlepsza wiadomość, jaką mogłam usłyszeć. Tor przeszkód jeszcze się nie skończył, ale było już widać linię mety. Na pewno przeskoczyliśmy pierwszy płotek. I jak się okazało, byliśmy w połowie drugiego, bo Vicky podobno skontaktowała się już z Bridget i Andrew, żeby spytać, co może zrobić. – Oczywiście wszystko po kolei – zaznaczyła Sarah. – Ale na pewno są chętni na spotkanie i rozmowę o tym, co trzeba zrobić, żeby Abby nie trafiła do rodziny zastępczej. To znaczy wiem, że już trafiła, i chyba żadne podziękowania nie wyrażą mojej wdzięczności, ale jeśli udałoby się powstrzymać ten straszny proces, znaleźć takie rozwiązanie, żebyśmy mogły wrócić do domu… – To byłaby najwspanialsza wiadomość pod słońcem – przyznałam. – Ale proszę nic jeszcze nie mówić Abby, dobrze? – Jasne. Sama pani zadecyduje, kiedy jej powiedzieć. – Poprosiłam Andy’ego, to znaczy Andrew, mojego pracownika socjalnego, żeby przywiózł ode mnie z domu trochę zdjęć. Stwierdziłam, że usiądę z Abby na spokojnie i wszystko jej wyjaśnię, pokażę jej zdjęcia i powiem, jak było. Muszę być z nią szczera. Jeśli cokolwiek ma się udać, to muszę być z nią szczera. Musi wiedzieć, dlaczego ciocia na tak długo zniknęła z jej życia. Współczułam jej. To nie będzie przyjemne zadanie. Będzie musiała wziąć odpowiedzialność za to, co się stało. Ale dzieci szybko się adaptują. Z natury rzeczy kochają bezwarunkowo. Tak właśnie jej powiedziałam.
– Mam nadzieję, że ma pani rację – stwierdziła Sarah. – Ja nie muszę mieć nadziei – zapewniłam. – Ja to po prostu wiem. Pozostawała jeszcze kwestia tego, gdzie miałyby w ogóle zamieszkać i jak to zorganizować. Czy stan Sarah w ogóle pozwalał jej na powrót do domu? A może był zbyt poważny? Nie, to dobry pomysł, żeby Abby o niczym jeszcze nie wiedziała. Dopóki wszystko się nie wyjaśni. Nie ma pośpiechu. Postąpilibyśmy okrutnie, dając dziecku szansę tylko po to, żeby w ostatniej chwili mu ją odebrać. – Skrzek! – obwieścił Kieron, stając na progu z dwoma pustymi słoikami po dżemie, którym dorobił uchwyty ze sznurka. Była niedziela po południu, końcówka weekendu. Nie mieliśmy od nikogo żadnych wieści – Bridget rzuciła tylko w piątek swoje zwyczajowe: „Będziemy w kontakcie” – i rodzina Watsonów znalazła się w stanie zawieszenia. A przynajmniej ja, bo reszta wydawała się rozkosznie nieświadoma przeżywanych przeze mnie katuszy. Abby dlatego, że nie miała pojęcia, jak drastycznie może zmienić się jej życie, a cała reszta dlatego, że chyba wzięła przykład z mojego syna i po prostu wyluzowała. Jak Mike powtarzał wielokrotnie: będzie, co ma być. Ale ja musiałam wymyślać dla Abby coraz to nowe zajęcia – takie jak spacer do lasu – choćby po to, żeby nie miała czasu martwić się o mnie i moje nietypowe roztargnienie. Bo chyba wróciła do wcześniejszej diagnozy: że mam SM, tylko o tym nie wiem. Mimo że się do niej uśmiechałam, naprawdę uderzyło mnie, że to dziecko nauczyło się spodziewać najgorszego; zawsze. Było przekonane, że życie to wyboista i niepewna droga. Że wydarzyło się już wiele złego i że dalej tak będzie, aż do końca. Sprawy nie ułatwiły też ostatnie odwiedziny u mamy, bo Sarah – podobnie jak ja – miała trudności z utrzymaniem w tajemnicy tak doniosłych informacji, ale nie mogła ich jeszcze wyjawić, bo czekała, aż Andrew przywiezie obiecane zdjęcia. Atmosfera nie zmieniła się w jakiś znaczący sposób – ja przynajmniej nic nie zauważyłam – ale Abby miała nadludzkie wręcz zdolności wyczuwania nastroju i w połowie drogi do domu wybuchnęła płaczem. – Mamusia umrze! – szlochała. – Prawda? – Wpadła w histerię. W końcu musiałam zjechać z autostrady, żeby ją uspokoić, bo była całkowicie pewna, że mama coś przed nią ukrywa. Teraz już wszystko wróciło do normy – pomógł wieczorny telefon od mamy – i dalsza część weekendu przebiegała bez większych zakłóceń, choć natręctwa Abby manifestowały się ze zdwojoną mocą. Patrząc na nią, zastanawiałam się, jaki wpływ będą na nią miały nadchodzące zmiany. Dobry czy wręcz przeciwnie? Starałam się o tym nie myśleć i znajdywać dla Abby zajęcia: była już w kinie z Riley i dzieciakami, na zakupach z Lauren, na lunchu u Donny (która obiecała jej, że w przyszłym tygodniu znów będzie mogła przyjść „do pracy”), a teraz przed naszym domem stał Kieron – tak
jak się umówiliśmy – żeby nadrobić odwołaną wcześniej wyprawę po skrzek. I dobrze, że odwołaną, bo najprawdopodobniej wróciliby wtedy z niczym. – Gotowa, Abs? – spytał. – Idziemy pobrudzić sobie trochę rączki? Abby zrobiła się czerwona jak burak. Zauważyłam z przyjemnością, że szykując się do wyjścia, tryska wesołością. – Dobrze, że idziemy teraz – stwierdziła, wyciągając kalosze ze schowka pod schodami. Odkąd z nami zamieszkała, nie kłębił się już tam stos butów. Kalosze stały w parach w równym rządku, pospinane klamerkami. „Naprawdę się dziwię, Casey, że nie robiłaś tak wcześniej”. – Dlaczego? – spytałam. – Bo mogło się już wykluć trochę kijanek? Abby pokręciła głową. – Nie, bo teraz jest sucho. I się cali nie ubłocimy. Dlatego. Wrócili godzinę później, zgodnie z obietnicą prawie nieubłoceni, ze słoikami wypełnionymi do połowy przezroczystą, trzęsącą się galaretą. – Prawda, mamo, że nie trzeba myć skrzeku? – spytał Kieron. – No pewnie, że nie – odparłam zaskoczona. – Niby po co? – Widzisz, Abby? – powiedział Kieron. – Mówiłem ci. Ale nie chciała mi wierzyć, mamuś. Myśli, że trzeba zmyć z jajeczek galaretkę. – W żadnym razie – pouczyłam. – Galaretka jest potrzeba, bo tym się później żywią kijanki. Abby wyglądała na przerażoną. – Fuuu! – zawyrokowała. – Obrzydlistwo! Naprawdę to jedzą? – Naprawdę to jedzą – potwierdził Kieron. – Ty też przecież jesz galaretkę, prawda? – Tak, ale nie ze stawu, głupi. – Uderzyła go żartobliwie w ramię. – Truskawkową, malinową… – Nie – przerwał jej Kieron, jak zawsze precyzyjny, jak zawsze dbający o szczegóły. – Chodzi mi o galaretkę wokół mięsa, na przykład w pieczeni wieprzowej. To tego rodzaju galaretka. To jeszcze bardziej obrzydziło Abby, o ile to w ogóle możliwe. – Kieron, to obrzydliwe! Przez ciebie zrobiło mi się niedobrze. – Abs – parsknął na to mój syn. – Ale z ciebie delikatnisia! Nie wymiękaj! Minęła kolejna godzina, zanim żabi skrzek trafił na swoje miejsce. Kieron pomógł Abby przygotować odpowiednie warunki w akwarium, z czego bardzo się cieszyłam, bo wiedziałam, że to głównie ja będę go doglądać. Zawsze się tak kończyło. Cieszyłam się też, że Abby miała teraz z czego zrobić prezentację w szkole. Riley też zaoferowała swoją pomoc. Po wyjściu Kierona poszłam wykąpać moich ukochanych wnuczków, a ona pomogła Abby narysować świeżo zebrany skrzek i napisać referat o rozmnażaniu żab, który Abby mogła później zaprezentować w szkole
razem ze skrzekiem, na razie pozostawionym w słoiku. Zanim jednak zeszłam na dół, zdążyły już wrócić do rysowania: kolorowały wspólnie śliczny obrazek przedstawiający nadrzeczny krajobraz, który miał trafić do albumu Abby. Patrząc na moje dzieci, czułam, jak bardzo je kocham. I zrobiło mi się smutno, że biedna Abby nie ma rodzeństwa. Zaraz jednak otrząsnęłam się z tej myśli; przecież właśnie miała zyskać kolejną bliską osobę. Pozwoliłam chłopakom dołączyć do dziewczyn, a sama poszłam do kuchni szykować kolację. Z uśmiechem przyglądałam się stłoczonej wokół stołu gromadce, zdumiona faktem – nie po raz pierwszy zresztą, bo taka myśl pojawiała się również w związku z wcześniejszymi podopiecznymi – że cała ta rodzinna scena wygląda tak normalnie. Gdy kładliśmy się spać, opowiedziałam o moich odczuciach Mike’owi. – Dziwne – dodałam. – Że za każdym razem, kiedy pojawia się to uczucie, to już wiem. – Co wiesz? – Że właśnie wszystko się kończy. Mike zamyślił się na chwilę. – No to chyba dobrze – powiedział w końcu. – To znaczy, że robota została wykonana. – Oby – odparłam. – Gdyby teraz musiała trafić do rodziny zastępczej, chybabym się załamała. Módlmy się, żeby wszystko się udało. Choć zdawałam sobie sprawę z ironii sytuacji i czułam się przy tym trochę głupio, to i tak postukałam leciutko w drewno. Niemalowane.
Rozdział 24 P owiedzieć, że cały poniedziałkowy ranek siedziałam jak na szpilkach, to duże
niedopowiedzenie. Wyprawiłam Abby do szkoły razem ze słoikiem po dżemie i nerwami przed publicznym wystąpieniem, ale tak właściwie to cieszyłam się, że jest tak zaabsorbowana – oznaczało to, że nie koncentrowała się na mnie. W moim odczuciu wszystko było proste. Siostry się pogodzą, Vicky spotka się z siostrzenicą, zapanuje ogólna miłość, Abby zamieszka z ciocią i wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie. W moim zawodzie szczęśliwe zakończenia należały do rzadkości, ale uznałam, że tym razem moje nadzieje są jak najbardziej uzasadnione. Bridget zadzwoniła do mnie dopiero o jedenastej, po tym, jak zdążyłam już ogarnąć cały dom, łącznie ze skrzekiem i karmieniem Śnieżki, wirtualnego psa. – Zakładam, że wiesz już o tym, że rozmawiały ze sobą przez telefon – oznajmiła. – Niesamowite, co? Kto by pomyślał? – To prawda, niesamowite. I co dalej? – W pierwszej kolejności chciałam spytać, czy masz dziś wieczorem czas? Sarah zastanawiała się, czy mogłybyście przyjechać do niej po szkole, żeby mogła jej opowiedzieć o ciotce. – Oczywiście – przytaknęłam. – Z największą przyjemnością. Nie nadaję się do utrzymywania tajemnic. To znaczy, że Andrew przywiózł już zdjęcia, tak? – Tak. I Sarah bardzo chce zrobić następny krok. Vicky zresztą też. Ma przyjechać jutro. – I co wtedy? – spytałam. – Wtedy postaramy się ustalić, jak to dalej rozegrać. Nie ma co gdybać, trzeba najpierw zastanowić się nad dostępnymi wariantami. Ale na razie wstrzymaliśmy poszukiwania rodziny zastępczej; przynajmniej do czasu, aż będzie wiadomo, jakie mamy możliwości. Opieka nad Sarah jest bardzo wymagająca. Trzeba uwzględnić wiele aspektów. Poza tym dalej nie wiemy, w jakim stopniu siostra zechce się zaangażować. W takiej sytuacji nie można oczekiwać, że ktoś rzuci wszystko bez zastanowienia. Musi najpierw rozważyć wszystkie za i przeciw. Ale i tak całe popołudnie uśmiechałam się jak głupi do sera. Wiedziałam, że jestem z natury optymistką, ale nawet po wzięciu poprawki na mój optymizm i tak nie wyobrażałam sobie, żeby Vicky nie chciała dać z siebie wszystkiego – sądząc po tym, co opowiadała mi Sarah i jak jej siostra zareagowała na mój telefon. Po powrocie Abby ze szkoły dalej się uśmiechałam. I to tak promiennie, że Abby przerwała w połowie swoją relację ze szkolnej prezentacji, zamilkła i przyjrzała mi się
uważnie. – Casey – zaczęła. – Masz dla mnie jakiś prezent? Zdziwiło mnie to pytanie. – Prezent? Obawiam się, że nie, skarbie. Skąd taki pomysł? – Nie wiem – odparła po chwili namysłu. – Masz taką dziwną minę. Mamusia zawsze ma taką, jak ma dla mnie jakąś niespodziankę. Uśmiechnęłam się szeroko. – W takim razie chyba jednak mam. W pewnym sensie. Jedziemy dziś do mamy… – Myślałam, że jutro? – Bo taki był plan. Ale pojedziemy dzisiaj. A więc to niespodzianka, zgadza się? Abby dalej przyglądała się mi podejrzliwie. – Hm, wiem, że i tak coś przede mną ukrywasz. Przecież to widać. Pokręciłam głową. – Nie wiem, skąd taki pomysł, moja droga. No dobra, przełóż skrzek do akwarium i idź się przebrać, żebyśmy zdążyły coś szybko zjeść i wyjechać przed korkiem. W szpitalu, podczas czekania na windę Abby dalej patrzyła na mnie podejrzliwie. – Casey – powiedziała, wysuwając dłoń z mojej. – Masz spoconą rękę. – Przyjrzała mi się uważnie. – Jesteś pewna, że nic cię nie bierze? – Gdyby była wystarczająco wysoka, na pewno położyłaby mi rękę na czole, żeby sprawdzić temperaturę. – Nie – zaprzeczyłam. – Na pewno nie. Naprawdę. Obiecuję. – Po raz kolejny uświadomiłam sobie, że nie nadaję się do oszukiwania i kłamania. Na szczęście zaraz miało być po wszystkim. Abby czekała jeszcze tylko ostatnia chwila paniki na widok równie dziwnej miny mamy. Patrzyła to na nią, to na mnie, po czym, jak to miała w zwyczaju, wzięła się pod boki. – Mamo, Casey dziwnie się zachowuje. Dlaczego? Wiesz coś na ten temat? Patrz… – Pokazała na mnie. – No sama na nią popatrz. Sarah się uśmiechnęła. Dziś wyglądała już lepiej, bo skóra powoli się zaleczała. Ale wyglądała też lepiej w trudny do zdefiniowania sposób. Trudny do zdefiniowania, ale wyraźnie zauważalny. Uniosłam rękę na powitanie. – Dziś możemy chyba wybaczyć Casey jej dziwną minę, koteczku – stwierdziła. – Ja mam taką samą. – Odwróciła jej delikatnie głowę w swoją stronę. – Widzisz? A wszystko dlatego, że mam dla ciebie wspaniałą wiadomość. Uznałam, że to sygnał do wyjścia. – Zostawię was same – odezwałam się. – Wyskoczę na kawę… – Nie, nie – nie zgodziła się Sarah. – Proszę zostać. Naprawdę chciałabym, żeby pani została. – Ale to wasza prywatna sprawa – powiedziałam, czując bardzo wyraźnie, że rozmowa jest bardzo osobista. Ale Sarah się uparła.
– Chcę, żeby pani przy tym była, jeśli się pani zgodzi oczywiście, na wypadek gdyby Abby miała później jakieś pytania. Jeśli czegoś do końca nie zrozumie. Będzie musiała przetrawić sporo informacji. Oczywiście miała rację; brzmiało sensownie. Przysiadłam więc na krześle, a Abby na łóżku i przez najbliższe pół godziny przysłuchiwałam się opowieści Sarah. Abby przerwała jej raz czy dwa jakimś pytaniem, ale poza tym słuchała w skupieniu, przyswajając sobie słowa mamy w bardzo rzeczowy sposób – widać było niemal, jak jej umysł przetwarza wszystkie szczegóły. Jak dla mnie Sarah mówiła trochę dziwnie. Traktowała Abby bardziej jak przyjaciółkę niż jak córkę: przeszła prosto do rzeczy i nie starała się niczego łagodzić. Nie mówiła jak do dziecka, nie uciekała się do eufemizmów – przedstawiała gołe, niczym nieupiększone fakty, co moim zdaniem dla tak małego dziecka mogło być trochę trudne. Ale po chwili zastanowienia uświadomiłam sobie, że one pewnie zawsze tak ze sobą rozmawiały. Abby pewnie do tego przywykła. Co potwierdziło się, gdy Sarah skończyła swoją opowieść, a Abby po krótkim namyśle zawyrokowała – znów w rzeczowy, chłodny, pragmatyczny sposób: – Mamusiu, ale z ciebie głuptas. Tyle czasu nie wiedziałam, że mam ciocię! Gdybyś się z nią lubiła, to mogłabym sobie czasem odpocząć. – Pogładziła mamę po dłoni. – Ale nie przejmuj się. Skoro znów się lubicie, to wszystko będzie dobrze, prawda? O rany, pomyślałam. Abby była naprawdę niezwykłym dzieckiem. Oczywiście obie się rozpłakały. A czując, że też mam mokre oczy, postanowiłam zostawić je same. Wyszłam z sali, odetchnęłam głęboko, powachlowałam sobie twarz dłonią i poszłam po kawę. Grzebałam właśnie w torebce w poszukiwaniu drobnych, gdy przy automacie zjawiła się Chelsea. Miała na sobie kurtkę, więc pewnie właśnie kończyła pracę. – Wspaniała wiadomość, prawda? – Uśmiechnęła się. – Z tą siostrą. – Cudowna – zgodziłam się, naciskając przycisk, dzięki któremu miałam uzyskać paskudną ciecz podszywającą się pod kawę. – Przynajmniej teoretycznie. W dalszym ciągu nie ma pewności, że którakolwiek z nich wróci do domu. – Wszystko będzie dobrze – zapewniła Chelsea. – Proszę mi zaufać. Już nad tym pracujemy. Obecność członka rodziny dużo zmienia. Staramy się załatwić dodatkową pomoc. Zdziwiłaby się pani, jak bardzo jest w dzisiejszych czasach rozbudowana. Trzeba pamiętać, że pobyt pacjenta we własnym domu, a nie w domu opieki służy wszystkim. Oczywiście taki wariant nie wchodzi w grę, gdy pacjent nie ma nikogo bliskiego, ale skoro to już nie problem… – Mówi pani tak, jakby była pewna, że się uda. Chelsea pokręciła głową.
– To coś więcej niż pewność. Przecież rozmawiałam już z Vicky. – Poklepała mnie pokrzepiająco po ramieniu. – A więc to coś więcej niż ślepa wiara. Ale domyślam się, że pani już wszystko wie. Nie mogłam się nie uśmiechnąć na te słowa. Choć z niejakim smutkiem.
Rozdział 25 Ś ciskając w ręce plik rodzinnych zdjęć, Abby dała się wreszcie przekonać do wyjścia
ze szpitala. Następnego dnia i tak miałyśmy przyjechać na spotkanie z ciocią. Mówcie na mnie pani parkingowa, pomyślałam, pomagając Abby zapiąć pas. Po przyjeździe do domu Abby nadal była podekscytowana. Załapałyśmy się na końcówkę godzin szczytu, a na dodatek zbliżała się Wielkanoc, więc chociaż tym razem Abby się nie rozkleiła, autostrada była zakorkowana przyczepami turystycznymi i wyładowanymi po brzegi autami. Mike zdążył wrócić przed nami, a Abby – tak jak się spodziewałam – po wejściu do domu natychmiast rzuciła się wszystko mu opowiadać. Nigdy nie widziałam jej tak podekscytowanej, ale z drugiej strony, kiedy bym miała ją taką widzieć? Przecież zjawiła się u nas po tym, jak zawalił się jej cały świat. Teraz powoli się odbudowywał, a skoro zrobiło się jej lżej na sercu, człowiek widział, że potrafiła być naprawdę radosnym dzieckiem. – I wiesz co, Mike – trajkotała, gdy pokazała mu już wszystkie zdjęcia. – Ciocia Vicky może nawet z nami zamieszka! I wszystko będzie super; ciocia będzie jak Mary Poppins. Będzie sprzątać i gotować, oczywiście najpierw będę jej musiała pokazać co i jak. A wtedy ja nic nie będę musiała robić. Zupełnie nic! Prawda, Casey? Roześmiałam się na użyte przez nią porównanie, choć w duchu pomyślałam sobie: Prr!, bo od razu skojarzyło mi się to z falstartem. Ale nie pora odbierać jej nadzieję. Zresztą, kto wie? Z tego, co mówiła Chelsea, wynikało, że jest spora szansa. Pogładziłam więc tylko Abby po głowie, świadoma, że łysy placek jeszcze nie zniknął. – Ty sama jesteś jak malutka Mary Poppins, skarbie. Doskonała pod każdym niemal względem. – Wzięłam ją na ręce, żeby ją wyściskać. Coś jednak musiałam powiedzieć. – Ale wiesz co, Abs, nie wybiegajmy jeszcze myślami w przyszłość. Najpierw musimy porozmawiać z ciocią. Upewnić się, że będzie mogła pomóc. Ale Abby nie chciała nawet tego słuchać. Tak bardzo tego pragnęła. Od tego wszystko zależało. Dzięki temu mogłaby wrócić z mamą do domu. – O to się nie martw, Casey – oznajmiła, zarzucając mi ręce na szyję. – Mamusia powiedziała, że ciocia mnie pokocha. A to dlatego, że jestem taka czarująca! – Z tego, co mówisz, dobrze to wygląda – stwierdził Mike, gdy Abby pobiegła po farbki i blok rysunkowy. Mike zasugerował jej, żeby namalowała dla cioci obrazek. Przekazałam mu słowa Chelsea, które moim zdaniem pozwalały mieć nadzieję. – A skoro sprawa jest już na takim etapie, to chyba mamy prawo myśleć pozytywnie. – No cóż, ja dalej trzymam kciuki; i ty też powinnaś. Sama wiesz, że czasem wszystko się zmienia w ostatniej chwili.
Oboje doskonale zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Choć akurat w przypadku naszego ostatniego podopiecznego, Spencera, zmiana była spełnieniem naszych marzeń, bo do ostatniej chwili byliśmy przekonani, że trafi do miejsca, w którym w życiu nie chcielibyśmy go oglądać. Do ośrodka opiekuńczo-wychowawczego dla wyjątkowo trudnych nastolatków. A Spencer był przecież młodszy od Abby – miał dopiero dziewięć lat. Powrót do domu nie wchodził w rachubę. A przynajmniej tak sądziliśmy. W ciągu dwóch tygodni sytuacja uległa jednak radykalnej zmianie i ostatecznie Spencer zamieszkał znów z mamą. Mieszkał z nią do tej pory i, daj Boże, miał mieszkać dalej. Czy naprawdę prosiłam o zbyt wiele, pragnąc, żeby historia Abby też skończyła się szczęśliwie? Miałam nadzieję, że nie, i choć rozumiałam ostrożność Mike’a, to wierzyłam, że tak właśnie się stanie. Przynajmniej w tym sensie, że Abby zyska oparcie w cioci. Z tego, co widziałam i słyszałam, naprawdę nie było powodów, by w to wątpić. Ale to załatwiało tylko połowę problemów. A właściwie nawet nie połowę. Sarah w dalszym ciągu chorowała na SM – i to wyjątkowo wredną odmianę – a jej stan miał się przypuszczalnie pogarszać. Natomiast Abby, mimo przepełniającej nas chwilowo euforii, borykała się wciąż z poważnymi problemami psychicznymi, z których żaden – choćbyśmy nie wiem, jak chcieli – nie zniknie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Martwił mnie entuzjazm Abby. Dla niej wszystko było albo białe, albo czarne, ale dlaczego miałoby być inaczej? Była dzieckiem, nie wiedziała, co to odcienie szarości. Zademonstrowała to kilka dni wcześniej. Jej zdaniem gdyby Sarah wróciła z nią do domu, to by wydobrzała – proste jak drut. Abby uczepiła się tej myśli i trzymała jej, odkąd do nas trafiła. Dlaczego zresztą miałaby myśleć inaczej? Mama miewała gorsze okresy, po których zawsze następowała poprawa. Abby zastosowała więc wobec tego, co zobaczyła w szpitalu, tę samą logikę. Mama była chora, ale niedługo dojdzie do siebie. I wszystko będzie dobrze. Właśnie to martwiło mnie najbardziej. Że Vicky nie do końca wie, na co się porywa – Sarah swoją drogą też chyba nie miała o tym pojęcia – z czym wiązał się kolejny problem: pośpiech, z jakim starano się połączyć na nowo rodzinę, mógł przesłonić powagę dolegliwości Abby, co mogło doprowadzić do ich zaostrzenia i przełożyć się negatywnie na wszystko inne. A także pogłębić nerwicę natręctw, być może w sposób nieodwracalny – przeczytałam już wystarczająco dużo na ten temat, by wiedzieć, że tak może się stać. To było bardzo podstępne i trudne do wyplenienia zaburzenie. Nie mogłam spać tej nocy. Dziwne, zważywszy na stopień mojego zmęczenia – ale mój umysł nie był chyba w stanie się wyciszyć. Niedługo nie będę miała już na nic żadnego wpływu, ale póki mogłam, musiałam skoncentrować się na Abby i przekazać Vicky jak najwięcej pomocnych informacji – zakładając, że będzie zainteresowana moją
opinią na temat swojej siostrzenicy. Poza tym Mike chrapał, co przesądziło sprawę. Nawet w normalnych okolicznościach chrapanie przeszkadzało mi zasnąć, a z głową pełną kłębiących się myśli zupełnie wykluczało taką możliwość. Wstałam więc, zeszłam na dół, nalałam sobie wody i włączyłam laptop, zdecydowana zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby ułatwić Abby powrót na łono rodziny. Przez dobre parę godzin siedziałam z zapuchniętymi oczami przy kuchennym stole i robiłam notatki, zapisywałam adresy stron internetowych, wybierałam materiały do wydrukowania rano i porządkowałam swój dziennik: uzupełniałam go i zapisywałam wszystko, co uznałam za przydatne. Zaś przeglądając portal poświęcony zaburzeniom obsesyjno-kompulsywnym u dzieci, natknęłam się na wyjątkowo ciekawy artykuł poświęcony grupom wsparcia dla młodocianych opiekunów. Kliknęłam na link i zobaczyłam, że tego rodzaju grupy działają w całym kraju: organizują regularne spotkania dla młodocianych opiekunów, podczas których mogą oni podzielić się swoimi doświadczeniami i poznać nowych, podobnych sobie ludzi. Zdobyć przyjaciół, z którymi w odróżnieniu od „dziecinnych” kolegów i koleżanek, jak ujęła to kiedyś Abby, będą się rozumieć. Artykuł otworzył mi też oczy – podane liczby naprawdę robiły wrażenie. Wyglądało na to, że istnieją tysiące dzieci, które przez większą część swojego młodego życia opiekowały się jednym z rodziców, przez co nie miały ani czasu, ani specjalnej ochoty na życie towarzyskie. Po kolejnej chwili poszukiwań ucieszyłam się jeszcze bardziej, widząc, że tego rodzaju grupa wsparcia spotyka się mniej więcej półtora kilometra od domu Sarah i Abby. Nie mogłam wprost uwierzyć, że tak długo radziły sobie zupełnie same, choć praktycznie pod nosem miały rozbudowaną sieć pomocy. Szkoda, że Sarah tak to rozegrała. Następnego dnia rano czułam się wypoczęta, choć może nie do końca rześka. A mając pod ręką listę zadań, której nie powstydziłaby się sama Abby, czułam też, że jestem gotowa zebrać plony swojej wytężonej nocnej pracy oraz nadrobić narastające zaległości w papierkowej robocie. Skoro Abby miała nas niedługo opuścić, a na to wyglądało, to musiałam zrobić porządek w notatkach i upewnić się, że znajdą się w nich wszystkie najnowsze dane, takie jak na przykład informacja o umówionej wizycie u psychologa. Gdy już się z tym uporałam, zadzwoniłam zarówno do Bridget, jak i do Johna, żeby zapoznać ich z najświeższymi informacjami i potwierdzić, że widzimy się z Sarah koło piątej w szpitalu. Vicky była już w drodze i miała tam na nas czekać. Spytałam też oczywiście obojga, czy wiedzą coś więcej, ale mieli mi do powiedzenia tylko tyle, że Vicky wyjechała od siebie i że koło trzynastej będzie u Sarah. Bridget przekazała też, że Vicky bardzo się cieszy na spotkanie ze mną. Ale oczywiście zapomniałam o Kieronie.
– Cześć, skarbie – powiedziałam, gdy zjawił się nagle w kuchni ze swoim głośnym „hej”. W ogóle się go nie spodziewałam i choć zawsze cieszyłam się z jego wizyt, to wiedząc, że nie robi nigdy nic spontanicznie, jego widok zbił mnie trochę z pantałyku. Czego nie omieszkałam mu powiedzieć. – Zaczyna mi się mącić w głowie? – spytałam, odruchowo nastawiając czajnik. – Czy o czymś zapomniałam? Kieron zdjął bluzę i zawiesił ją starannie na oparciu krzesła, na którym następnie usiadł. Spojrzał na zegarek. – Nie, nie – zaprzeczył. – Pomyślałem tylko, że wpadnę wcześniej. Nie miałem dziś nic do roboty w klubie młodzieżowym, Lauren jest na uczelni, więc pomyślałem, że do was zajdę. – Zerknął na otwarty laptop. – Jesteś zajęta? – Spojrzał na mnie niespokojnie. – Trochę – parsknęłam. – Ale nigdy na tyle, żeby nie znaleźć czasu dla mojego kochanego synka! – Na taką odpowiedź liczył, ale była ona jednocześnie zgodna z prawdą. Zaraz, powiedział, że wpadł wcześniej? To znaczy, że później i tak miał u nas być? Trochę się pogubiłam. Najwyraźniej miał do nas po coś przyjść. O czym zapomniałam? I nagle mnie olśniło. Cholera! O pracy w kawiarni. Tyle się działo, że zupełnie wyleciało mi z pamięci, że umówiłam się z Donną i Kieronem – stąd jego obecność – że Abby pójdzie dziś z nim na kilka godzin do kawiarni. – Kurczę, kochanie – oznajmiłam, wyjmując z szafki kubki. – Strasznie cię przepraszam! Po szkole musimy jechać z Abby do szpitala, do Sarah. To świeża sprawa i takie było zamieszanie, że zupełnie zapomniałam, że byłeś dziś umówiony z Abby. Opowiedziałam mu o tym, co się wydarzyło w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin i że wyglądało na to, iż bajka o Kopciuszku zwanym Abby znajdzie jednak szczęśliwe zakończenie, a rolę dobrej wróżki odegra w tym przypadku ciocia Vicky. Zauważyłam, że w miarę mojej opowieści Kieronowi rzednie mina. Pod koniec całkiem już spochmurniał. Usiadłam, podsunęłam mu kawę i położyłam mu rękę na ramieniu. – Ej, co to za mina? – spytałam. Wzruszył ramionami. – Po prostu mi smutno – powiedział. – Będę za nią tęsknić. – Kotku, ale wiedziałeś przecież, że nie zostanie u nas na zawsze. – Wiem. Rozmawiałem z Riley i mówiła mi o tej ciotce… – Zamilkł i zamyślił się chwilę. A potem znów wzruszył ramionami. – Zrobiło mi się po prostu smutno. Patrząc na niego, nikt by się niczego nie domyślił. To znaczy było to możliwe, ale raczej mało prawdopodobne. Nie znając go tak dobrze jak ja, człowiek nie zdawał sobie sprawy, że choć sprawiał pozory normalności – wysoki, nieziemsko przystojny blondyn – to różnił się od większości ludzi pod bardzo wieloma względami. Nawet ja czasem o tym zapominałam, na przykład w ciągu kilku ostatnich tygodni, kiedy byłam skupiona
wyłącznie na Abby. Tak bardzo wzruszyła mnie świadomość, że znajomość z nim miała na nią naprawdę pozytywny wpływ, że nie zastanawiałam się nawet, ile ich przyjaźń znaczy dla niego. Podobnie jak w przypadku wielu innych objawów zespołu Aspergera i to umknęło mojej uwagi. No pewnie, że było mu smutno. Jak mogłam zapomnieć, że Kieron też miał trudności z nawiązywaniem znajomości? I choć miał paczkę wspaniałych przyjaciół i cudowną, kochającą dziewczynę, to nawiązanie relacji z drugim człowiekiem – choćby różnica wieku zdawała się ją wykluczać – tylko po to, żeby ją stracić; Boże, Casey, no pewnie, że mu smutno! – Wiem – powiedziałam. – Rozumiem i wiem, jak bardzo będzie ci jej brakować. Ona na pewno też będzie za tobą tęsknić. Kieron napił się kawy. – To jednak nie jest łatwe – oświadczył po namyśle. – Cała ta opieka zastępcza. Naprawdę czułem się tak, jakbym… – Urwał, bo najwyraźniej nie wiedział, jak to powiedzieć. – Jakbyś co? – zachęciłam. – Jakbym miał młodszą siostrę. Naprawdę świetnie się dogadywaliśmy, mamuś. I, o Jezu, tak dooobrze mieć dla odmiany siostrę, która wiecznie się nie rządzi! – Uśmiechnął się szeroko. Roześmiałam się. – Ale nie smuć się aż tak bardzo. Mam pewne podejrzenia co do Abby. Wydaje mi się, że skoro zyskała starszego brata i dorywczą pracę w Ale Pysznie, będziemy się z nią dość często widywać. I nie mówiłam tego tylko po to, żeby go pocieszyć. Naprawdę tak myślałam. Dałoby się to zorganizować – rzecz jasna przy założeniu, że będą tego chciały wszystkie zainteresowane strony. Nie wiedzieliśmy co prawda, jak się potoczą losy tej rodziny, ale teraz Sarah nie mieszkała przecież aż tak daleko. – W każdym razie – zakończyłam – Abby wraca niedługo ze szkoły. Więc może przed wyjściem powiesz jej, kiedy znów idziesz do pracy? Podejrzewam, że będzie miała ochotę wybrać się razem z tobą. Nie miała jeszcze okazji wypróbować swojego urodzinowego zestawu kucharskiego. I pamiętaj, skarbie, co zawsze powtarzam… – Co? Chyba nie: „Nie od razu Rzym zbudowano”? Zawsze tak mówisz. – Nie – cmoknęłam ze zniecierpliwieniem. – Choć to bardzo dobre przysłowie. Nie, chodziło mi raczej o: „Koniec nie zawsze oznacza koniec”. Weź to sobie do serca. Nie miało to oczywiście większego znaczenia, ale gdy półtorej godziny później po razy pierwszy zobaczyłam je wszystkie razem i zdałam sobie sprawę, jak bardzo są do siebie podobne, poczułam, że to jednak coś znaczy. Vicky miała jaśniejsze włosy niż jej młodsza siostra, przez co Abby była do niej jeszcze bardziej podobna niż do własnej matki. Od razu też było widać, że ciotkę i
siostrzenicę połączy bardzo silna więź – z punktu widzenia ciotki taka więź już istniała. Vicky emanowała też autorytetem starszej siostry i choć przed laty mógł on przyczynić się do zerwania wzajemnych stosunków, to z miejsca uznałam, że w obecnej sytuacji wszystkim dobrze się przysłuży. – Abby! – zawołała na widok siostrzenicy, zrywając się z miejsca. – Kochanie, tak się cieszę, że znów cię widzę! – Nie przesadzała jednak z wylewnością. Wyczuwała chyba, że choć Abby cieszyła się na spotkanie z ciotką, to widok praktycznie obcej kobiety musiał być dla niej trudny. Postanowiła więc nie onieśmielać jej uściskami i pocałunkami i pozwolić Abby samej zadecydować o formie powitania. Co też zrobiła, podając ciotce sztywno prawą rękę. Vicky uścisnęła ją z serdecznym uśmiechem, zachowując się jednak równie oficjalnie. – Mnie też miło cię poznać – powiedziała nieśmiało Abby. Vicky zwróciła się następnie do mnie. – A pani musi być Casey – oznajmiła, też wyciągając rękę. Abby podeszła tymczasem przywitać się z mamą. – Jestem pani dłużniczką, naprawdę. Nawet pani nie wie, jak bardzo się cieszę, że miała pani odwagę postawić się mojej siostrze. – Chyba muszę się z tym zgodzić – przyznała Sarah, na co obie się roześmiały. A ja dołączyłam do nich. Jakie znaczenie miały jakieś cholerne „papiery”? To tylko słowa, pogrzebane w jakiejś szufladzie. Miałyśmy przed sobą prawdziwe szczęśliwe zakończenie, i to ja do niego doprowadziłam. Tylko to się liczyło. Przy sprzyjających wiatrach i lampce wina w towarzystwie Mike’a może pozwolę sobie nawet później na odrobinę dumy. Co za różnica, że takie zakończenie tak czy owak było możliwe? Równie dobrze wszystko mogło potoczyć się inaczej, więc miałam prawo przypisać sobie choć niewielką zasługę. Choć oczywiście trzeba było pokonać jeszcze kilka przeszkód. Wszystko zdawało się co prawda zmierzać w dobrym kierunku, ale przecież Vicky miała swoje życie. Wyglądało jednak na to, że wszystko już sobie przemyślała. Wyjaśniła, że już wystawiła swój dom na sprzedaż. – Zostałam zwolniona. Przypadek czy przeznaczenie? – parsknęła. – Dla mnie bez różnicy. Znalazłam się na rozdrożu… – Odwróciła się do Sarah. – Później ci o wszystkim opowiem. Tak czy owak miałam coś zmienić w swoim życiu – zwróciła się znów do mnie. – A teraz mam już jasność, co chcę zrobić. I prawdę mówiąc, ciężar spadł mi z serca. Bo nie mam już żadnych wymówek i mogę zacząć działać! Spojrzała na Abby i to mi wystarczyło. W jej oczach zalśniły łzy, a jej mina mówiła sama za siebie. Najwyraźniej lepszej motywacji do zmian nie potrzebowała.
Rozdział 26 W tej branży – a przynajmniej w dziedzinie, którą sama się zajmowałam – często
bywa tak, że zapadają pewne decyzje i wydaje się, że już wszystko załatwione, po czym następuje okres bezruchu. I całkiem słusznie. Bo tam, gdzie w grę wchodzi życie dziecka, nie należy podejmować pospiesznych decyzji. A zatem choć plan wszystkim się podobał (w pierwszej kolejności, po zorganizowaniu niezbędnej pomocy, Vicky miała wrócić z Sarah do domu), trzeba było dopilnować, żeby wszystko było dopięte na ostatni guzik. Za co w zdecydowanej większości nie ja byłam odpowiedzialna. Miał się tym zająć zespół pracowników służby zdrowia, w tym Chelsea, Vicky – która jako fizjoterapeutka dość dobrze orientowała się w działaniu systemu – oraz Andrew, pracownik socjalny przydzielony Sarah, również obeznany z systemem. W tym czasie opieka społeczna miała dopełnić formalności z Vicky, tak aby w stosownym momencie – uzależnionym oczywiście od tego, czy Sarah będzie mogła wrócić bez przeszkód do domu – mogła zostać zatwierdzona jako oficjalna opiekunka Abby. Nie musiała przejść pełnych testów, jak pozostali kandydaci na rodziców zastępczych, tacy jak ja i Mike. Formalności nie były w tym przypadku aż tak złożone i dotyczyły oceny przyjaciół i członków rodziny; nie były aż tak drobiazgowe i trwały tylko dwa tygodnie. Może nawet mniej, zważywszy na okoliczności i ogólną chęć, by jak najszybciej nadać sprawom bieg. A taka chęć istniała, zwłaszcza z mojej strony. Abby odbyła wizytę u psychologa dziecięcego, podczas której ustalono, że kiedy trafi już do stałego miejsca zamieszkania, zostanie skierowana na dokładniejszą diagnozę do kogoś ze swojego rejonu i dopiero wtedy zapadnie decyzja co do dalszego leczenia. Tymczasem ustalono, że dobrze by było, żeby Vicky spędziła ze mną trochę czasu i zapoznała się z potrzebami Abby. Umówiłyśmy się na najbliższy czwartek. Abby, która widziała się już z ciocią trzy razy w szpitalu, nie mogła się doczekać jej wizyty. – Muszę namalować jej jeszcze jeden obrazek! – wykrzyknęła, gdy w środę wieczorem powiedziałam jej, że następnego dnia po powrocie ze szkoły Vicky już u nas będzie. Umówiłyśmy się koło południa, żebyśmy miały czas pomówić o wszystkich natręctwach Abby oraz o tym, w jaki sposób powinna uczyć się nad nimi panować. Vicky będzie miała oczywiście profesjonalne wsparcie, ja natomiast niedługo się wycofam, ale obie uznałyśmy, że przezorny zawsze ubezpieczony. – Świetny pomysł – przyznałam rację Abby. – To zacznę malować teraz, a jutro wstanę superwcześnie, żeby dokończyć przed
szkołą. Ale potrzebny mi brokat. Będę mogła wziąć sobie rano twoje pudło i użyć brokatu? To będzie bardzo wcześnie. Nie chciałabym was budzić. Wiem, że starsze osoby potrzebują dużo snu. Roześmiałam się. – Wiesz co, przyniosę ci to pudło teraz. Dzięki temu rano będziesz je miała pod ręką. Uśmiechnęła się. – Namaluję obrazek zatytułowany Powrót do domu. Ale się cieszę! Myślisz, że jeszcze długo u was będę? Nie wiedziałam, co jej powiedzieć. – Chyba nie – zapewniłam. Mówiąc to, zrobiło mi się dziwnie. Dziwnie, ale w znajomy sposób. Bo choć zawsze bardzo mi zależało, żeby każde dziecko opuszczało mój dom w równie szczęśliwych okolicznościach i trafiało wreszcie gdzieś na stałe, to jakaś część mnie – ta samolubna – zawsze liczyła na to, że podopieczni nie będą się aż tak cieszyć na myśl o wyprowadzce. Oczywiście przerabialiśmy to na szkoleniu – dzieciaki trafiające do opieki społecznej miewały ogromne problemy z przywiązaniem, a ponieważ doświadczyły w życiu przemocy i zaniedbania, umiejętność rozstawania się była jednym z najważniejszych mechanizmów obronnych. Gdyby szybko budowały silne więzi, narażałyby się tylko na jeszcze większe cierpienie – bezbolesne rozstania były efektem braku miłości w życiu, ale czasem też jedyną rzeczą, która pozwalała dzieciom pozostać przy zdrowych zmysłach. Ale przypadek Abby był inny. Wracała do domu, do mamy. Oraz do cioci – to przecież normalne, że nie mogła się już doczekać. Ale wcale nie było mi dzięki temu łatwiej. Było mi zwyczajnie ciężko. Człowiek z całego serca starał się przekonać dzieciaki, że wrócą do swoich domów – i robił to naprawdę szczerze. Ale gdy przychodziło co do czego, to bez względu na swój profesjonalizm, gdzieś w najgłębszych zakamarkach serca pragnął, żeby dzieci nie chciały się z nim rozstawać. Oczywiście opiekun zastępczy nie powinien myśleć w ten sposób, co nie zmieniało faktu, że jako rodzic zawsze miał takie odczucia. Nachyliłam się i pocałowałam Abby w czubek głowy, a następnie odgarnęłam jej włosy, żeby sprawdzić łysy placek. Oczy płatały mi figla, czy może pojawiły się na nim pierwsze malutkie włoski? Być może to tylko moje pobożne życzenia, ale co tam. – Chyba nie – powtórzyłam. – Dobranoc. Śpij dobrze. Karaluchy pod poduchy. Abby jak zawsze jęknęła na te słowa. A potem rozśmieszyła mnie, mówiąc: – Znasz mnie, Casey. Wiesz, że się nie odważą! Czwartkowe popołudnie miało mi jednak przypomnieć w cudowny sposób, że przywiązanie może się różnie objawiać. Spędziłyśmy z Vicky godzinę na bardzo produktywnej rozmowie, a im dłużej z nią
rozmawiałam, tym większą zyskiwałam pewność, że oto mam przed sobą kogoś, kto sprosta największym trudnościom. Wiekiem bliższa mnie niż Sarah, z doświadczeniem w służbie zdrowia, Vicky naprawdę idealnie nadawała się na głowę tej niewielkiej rodziny – rodziny, o którą zawsze chciała się troszczyć, choć przed laty jej entuzjazm mógł rzeczywiście przytłaczać. I znów jak to często bywało, pomyślałam o własnym życiu rodzinnym i o tym, że naprawdę zdarzały się czasem najdziwniejsze konfiguracje rodzinne – każda była inna, niekiedy zaskakująca, ale zwykle większość funkcjonowała doskonale. A ta tutaj – łącznie ze Śnieżką, wirtualnym szczeniakiem i najmłodszym jej członkiem – zapowiadała się nie gorzej od innych. Zgodnie z moimi przewidywaniami Abby wpadła do domu bardzo podekscytowana. Wyściskała najpierw ciotkę i dopiero potem pobiegła do ubikacji. Większość ludzi nie zwróciłaby na to uwagi, ale mnie ten widok zwalił z nóg. Coś takiego nigdy dotąd się nie zdarzyło. To był pierwszy raz. Abby wróciła też do domu z głową pełną pomysłów, nad którymi widocznie zastanawiała się cały dzień. – Casey – chciała wiedzieć po umyciu rąk (czyli chwilę później). – Myślisz, że mogłybyśmy pójść z ciocią przed kolacją do lasu? Chciałabym jej pokazać żabi skrzek. – Ale przecież masz skrzek w domu – odparłam skołowana. – Możesz jej teraz pokazać. – Ale nie ten – wyjaśniła Abby. – Chcę jej pokazać cały. Skąd go mamy. Na pewno jeszcze tam jest. A jeśli nie skrzek, to kijanki. Proooszę! Nie miałam powodu się nie zgadzać. Było prześliczne wiosenne popołudnie, a my już całą wieczność nie wstawałyśmy od stołu. Jeśli Vicky nie spieszyła się do domu – a chyba nie – to czemu nie? Dobrze będzie rozprostować nogi. Ale nagle przyszło mi coś do głowy. Czy jestem im w ogóle do czegoś potrzebna? Czy Abby w ogóle chce, żebym szła? – Wiesz co – zaczęłam. – Przecież nie muszę z wami iść. Jeśli chcesz, możesz iść sama z ciocią, a ja zacznę szykować kolację. Jesteś już dużą dziewczynką i znasz drogę. Abby pokręciła głową. – Nie, chcę, żebyś poszła z nami – oznajmiła stanowczo. – Proszę cię, Casey. – No dobrze, kolacja może chyba zaczekać – odparłam. – Okej. Idź się w takim razie przebrać, a ja napiszę Mike’owi, dokąd poszłyśmy, na wypadek gdyby wrócił przed nami do domu. Miło było znaleźć się znów w „naszym lasku” (jak lubiłam nazywać go w myślach) i zobaczyć go w wiosennym wydaniu. Kwitło jeszcze trochę dzwonków, powietrze wypełniał ostry zapach dzikiego czosnku, a las – w niczym nieprzypominający mokrego, ponurego miejsca, w które zabraliśmy Abby za pierwszym razem – był pełen bujnej zieleni skąpanej w cętkach popołudniowego słońca. Z daleka dało się słyszeć szemranie strumyka.
– Uwaga – ostrzegła Abby, biorąc mnie za rękę, gdy zaczęłyśmy schodzić nad brzeg. – Tu robi się stromo – wyjaśniła ciotce. – Trzeba uważać, jak się stawia nogi. – Ale widać było, że nie uważa na to, jak sama je stawia, tylko jak robię to ja. – Ty sobie poradzisz – powiedziała znów do ciotki. – Ale Casey musi uważać, bo jest starsza. – No, no, ty mała impertynentko! – oburzyłam się. – Wypraszam sobie z tą starością. Chciałabym cię poinformować, że nie tak dawno temu uprawiałam wspinaczkę skałkową. Prawdziwą, a nie na takich wypierdkach jak tu. I byłam grotołazem. I – naburmuszyłam się – robiłam dużo innych rzeczy. Abby spojrzała na mnie z miną, mówiącą, że szczerze w to wątpi, ale nagle zobaczyła coś, co kazało jej się zatrzymać. Uniosła rękę. – Stop! – nakazała i odwróciła się do nas z przejęciem. – Jesteśmy na miejscu. Chcę wam coś pokazać w tajemnicy. Puściła moją rękę i nachyliła się nad stosem kamieni. Ku mojemu zaskoczeniu – bo nie byłam nawet pewna, czy ma ze sobą swój żel antybakteryjny – odsunęła dwa duże, omszałe głazy. I wskazała na coś palcem. – Widzicie? – Nachyliłyśmy się z Vicky, żeby lepiej się przyjrzeć. Abby odsłoniła trzeci kamień – płaską skałkę, wtopioną w gliniasty brzeg. – To pozostanie tu na zawsze – obwieściła z dumą. – Nachyliła się jeszcze bardziej i pokazała nam, żebyśmy zrobiły to samo. Cofnęła się, żeby nam odsłonić. – Widzicie, co tu jest napisane? Podeszłyśmy z Vicky bliżej i spojrzałyśmy posłusznie. Na skale widniały słowa wypisane czarnym markerem. Przeczytałam je na głos: – Kieron i Abby. PNZ. Odwróciłam się do Vicky. – Kieron to mój syn. Abby szybko przesunęła głazy na swoje miejsce i przyłożyła palec do ust. – Ale to tajemnica, bo nie wolno pisać na skałach. To była tylko chwila wariactwa, Casey. Parsknęłam głośnym śmiechem, ale ona znów mnie uciszyła, po czym dodała, jakby po namyśle. – Aha, a jeśli nie wiecie, co to znaczy PNZ – oznajmiła z dumą. – To znaczy „przyjaciele na zawsze”. Nie było mi łatwo utrzymać równowagę na skałkach nad strumieniem, ale zdecydowanie trudniej było mi zapanować nad emocjami. Nagle zalały mnie wszystkie naraz i z trudem się we mnie mieściły. Myślałam o Abby, tej biednej, wyalienowanej, tak innej od wszystkich dziewczynce. Dziewczynce, która nie potrafiła nawiązać żadnej relacji z rówieśnikami. Dziewczynce, która nie miała żadnych przyjaciół. Aż do tej pory. To znaczyło dla niej tak wiele, że musiała nas tu przyprowadzić, żeby tego dowieść. Myślałam też o Kieronie, który czasem również nie umiał porozumieć się z ludźmi i
który nawiązał tak nieprawdopodobną więź z tym osobliwym dzieckiem. I który będzie za nim tęsknić. Który mówił, że mu smutno, że się od nas wyprowadza. Myślałam też o mnie i o tym, co mu niedawno powiedziałam. Kolejna matczyna rada, kilka słów, mających poprawić mu humor. Słów, które tak się składało, okazały się trafione. Ten napis tego dowodził. Koniec nie zawsze oznacza koniec. Telefon Donny całkowicie zaskoczył Abby. Nas ani trochę. Minęły dwa tygodnie – dwa szaleńcze tygodnie, należy dodać. Ustalono datę wyjścia Sarah ze szpitala. Zakończono testowanie nowego leku i zorganizowano szeroko zakrojone wsparcie. W następny weekend Sarah miała wrócić z Vicky do domu. Został jej przydzielony zespół terapeutów, a także pielęgniarka i fizjoterapeutka, które przynajmniej w początkowym okresie miały przychodzić codziennie. Zarówno Andy, jak i Chelsea – oraz wiele innych osób – poruszyli góry, żeby to zorganizować. Vicky mówiła, że zwłaszcza Chelsea, która spędziła z Sarah wiele godzin – podobnie zresztą jak Vicky – żeby jak najlepiej ją przygotować. To było bardzo ważne, bo Sarah do tego stopnia przywykła do ukrywania swojej choroby, że niemal odruchowo udawała, że wszystko jest w porządku, choć tak nie było. Musiała koniecznie zaakceptować prawdziwy stan rzeczy, a nie okłamywać samą siebie – bo tak jak powiedziała Chelsea – dzięki temu nie będzie musiała wrócić do szpitala. Abby natomiast miała zjawić się w domu tydzień później, żeby mama i ciocia miały wystarczająco dużo czasu, aby na nowo wszystko zorganizować. Trzeba było zrobić gruntowne porządki i zamontować specjalistyczny sprzęt, taki jak podnośniki, windę dla niepełnosprawnych przy schodach i wiele pomniejszych udogodnień, plus wstawić nowoczesny wózek inwalidzki. Przede wszystkim jednak trzeba było pozbyć się wszystkiego, co znalazło się w domu po to, żeby Abby mogła sama się nim zajmować. Moim zdaniem to było najważniejsze. Najwyższa pora, żeby Abby odzyskała dzieciństwo. Mieliśmy dostać dowody potwierdzające, że to rzeczywiście istotne. – Hm – mruknęła i pokręciła głową. Właśnie skończyła rozmawiać z Donną. Specjalnie ją zawołałam, żeby wiedziała, że to do niej. – Donna chce, żebym dziś po południu przyszła do pracy. Tak po prostu! – Widać było, że ją to zdenerwowało. – Czy ona nie wie, że wracam do domu i muszę się pakować? – Położyła dłonie na biodrach, a ja musiałam aż zakryć ręką usta, żeby nie widziała mojego uśmiechu. – Naprawdę powinna się przyzwyczaić, że mnie nie będzie. Nie może wiecznie na mnie liczyć; będę bardzo zajęta! Zakrywałam usta tak długo, póki Abby nie poszła na górę po fartuszek. Dopiero wtedy odważyłam się wypuścić powietrze. Mike przewrócił oczami. – Gdzie się podziała dziewczynka, którą znaliśmy i kochaliśmy? Myślisz, że
stworzyliśmy potwora? Roześmiałam się; na wszelki wypadek cicho, żeby mnie nie usłyszała. – Mów na mnie doktor Frankenstein… – odpowiedziałam. I choć mała kuchareczka oburzała się, że jest „wykorzystywana”, to jej mina po wejściu do kawiarni w schludnie zawiązanym fartuszku i z włosami zaplecionymi w przepisowe warkocze była po prostu bezcenna! Abby stanęła jak wryta i mrugała w osłupieniu, starając się zrozumieć, co się właściwie dzieje, gdy cała nasza rodzina zakrzyknęła radośnie: „Niespodzianka!” Zresztą nie tylko nasza rodzina – za tortem, balonami i napisem „Powodzenia Abby!” na wózku inwalidzkim siedziała jej mama. Wyglądała naprawdę ślicznie: z ładną fryzurą i makijażem. Biorąc przykład z Sarah, a potem z Abby, Vicky i Donny, wszyscy pozwoliliśmy sobie na łzy. To było wspaniałe popołudnie, aczkolwiek z lekką domieszką smutku. Wiedziałam, że Kieron z trudem panuje nad emocjami. Miło też było patrzeć na Abby, która nie opuszczała go na krok: trzymała za rękę, głaskała po ramieniu i pytała, czy dobrze się czuje. Nie potrafiła przestać być małą mamusią, nawet jeśli jej „dzieckiem” był chłopak metr osiemdziesiąt osiem wzrostu. Ale okazało się, że nie tylko Kieronem się przejmowała. Kiedy wieczorem kładłam ją spać, przyciągnęła moją głowę i szepnęła: – Casey, poradzisz sobie beze mnie, prawda? – A mnie tak ścisnęło za gardło, że ledwo zdołałam zapewnić ją, że tak. I nagle nadszedł moment wyjazdu, a ja na nowo musiałam wziąć się w garść – to przecież nie było nic nowego, więc dlaczego, do cholery, nie potrafiłam przywyknąć? Wzięłam się w garść i wszystko dobrze poszło. Było po wszystkim, choć właściwie nie do końca. Bo poprzedniego wieczoru usłyszałam, jak Kieron mówi do Abby, że koniec nie zawsze oznacza koniec… – Nie martw się, kochanie – pocieszał mnie Mike, gdy wróciliśmy do domu, a on jak zawsze nastawił czajnik. – Ani się obejrzysz, a już będzie dzwonił John. Założymy się, ile będziemy musieli na to czekać? Tydzień? Dzień? – Wiem – zgodziłam się, zmuszając się do uśmiechu. – Pewnie masz rację. – Otrząsnęłam się w myślach. Czas powiedzieć do widzenia. – Ale nic mi nie jest. Naprawdę. – Wyciągnęłam kubki ze zmywarki. – Poza tym kto wie, co będzie dla nas miał. Ciekawe, czy następnym razem będzie chłopiec czy dziewczynka? Mike skrzyżował ręce na piersiach. – Nie wiem, Case, ale wiesz, co myślę? Że to będzie albo chłopiec, albo dziewczynka. Powiedziałbym, że szanse są wyrównane. Położyliśmy się spać, nie wiedząc, że „następny raz”, z którego sobie żartowaliśmy, czekał już za rogiem. I okazało się, że nawet przy wyrównanych szansach, w życiu byśmy się nie domyślili, co nas czeka…
Epilog M inęły dwa lata. Vicky nadal zajmuje się Sarah i Abby, która ma już dwanaście lat,
chodzi do szkoły średniej i świetnie sobie radzi. Choć choroba mamy nadal sprawia, że jej życie rodzinne nie należy do najłatwiejszych, to oparcie w Vicky, służbie zdrowia i opiece społecznej sprawia, że Abby nie jest już sama i może normalnie funkcjonować. Można powiedzieć, że prowadzi też życie towarzyskie. Stała się też kimś w rodzaju gwiazdy. Otrzymaliśmy niedawno zaproszenie na specjalną galę dla odważnych dzieci. Po przedstawieniu swojej historii grupie wsparcia dla młodocianych opiekunów Abby została uhonorowana razem z ciocią specjalną nagrodą. Oczywiście oboje z Mikiem przyszliśmy to zobaczyć. Jak zresztą cała nasza rodzina. Zwłaszcza Kieron. Przyjaciel na zawsze.
Podziękowania Chciałabym podziękować całemu zespołowi z wydawnictwa Harper Collins, wspaniałemu Andrew Lowniemu i mojej przyjaciółce oraz nauczycielce, Lynne.