Copyright © Agata Kołakowska, 2015 Projekt okładki Prószyński Media Zdjęcie na okładce © Stephanie Frey/Trevillion Images Redaktor prowadzący Michał N...
12 downloads
20 Views
915KB Size
Copy right © Agata Kołakowska, 2015
Projekt okładki Prószy ński Media
Zdjęcie na okładce © Stephanie Frey /Trevillion Images
Redaktor prowadzący Michał Nalewski
Redakcja Ewa Charitonow
Korekta Katarzy na Kusojć Agnieszka Ujma
ISBN 978-83-8069-769-0
Warszawa 2015
Wy dawca Prószy ński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzy mowskiego 28 www.proszy nski.pl
1
Anna, 12 i 13 lipca 2013 Miasto ledwie dy szy, umęczone upałem. Powietrze aż drży, błagając o solidną burzę jak o litość. A pośród tego ja, wracająca z pracy, całkiem rześka, jak chłodzona niewidzialną bry zą. Lekka i energiczna wśród opły wającego mnie potoku zmęczony ch i poczerwieniały ch od skwaru ludzi. Pod kołami stojący ch w korkach samochodów topi się asfalt, a ja roztapiam się z rozkoszy na my śl o czekający m mnie dzisiaj wieczorze. Otóż nie będę musiała robić nikomu kolacji ani długo zachęcać Zuzki do zjedzenia porcji warzy w. Nie usły szę sprawozdania z kolejnego nudnego zebrania w korporacji Roberta. I nie będę musiała głupio przy takiwać, aby nie zorientował się, że nie słucham już od dawna. Nie będę też po raz setny zaganiać córki do my cia, a potem wciąż od nowa czy tać jej tej samej książeczki o przy godach niesfornego żółwia (swoją drogą, naprawdę nie mam pojęcia, co moja Zuzia widzi w tej bajce…). Za to będę mogła wy brać wieczorny film według własnego gustu i zjeść podczas seansu całą paczkę chipsów, nie narażając się na wy kład o ich dewastujący m wpły wie na ludzki organizm. Kto wie, może nawet wy piję zby t dużo wina, a jutro wstanę zdecy dowanie zby t późno? Bo nikt nie będzie mnie budził z żadnego – ale to naprawdę żadnego! – powodu. Na pewno nie wy biorę się na spacer do parku ani ty m bardziej na zakupy spoży wcze. Nałożę za to na twarz maseczkę z glinki i spędzę niemal cały dzień w mojej najstarszej, za to najwy godniejszej pidżamie, czy tając książkę. Później może zadzwonię do Hanki i wy bierzemy się do kina na najbardziej romanty czną i przesłodzoną komedię, jaką ty lko znajdziemy w repertuarze. I nikt nie będzie mi jęczał nad uchem, że to naiwne i uwłaczające mojej inteligencji… Humor mam wy borny. Cała aż drżę. Czuję się jak kiedy ś, za czasów szkolny ch, w przeddzień wakacji. Przechodząc na światłach, uśmiecham się do siebie, co pani idąca z naprzeciwka odbiera najwy raźniej jako oznakę szaleństwa; przy gląda mi się bacznie i przy śpiesza kroku. Weekend bez męża i córki czas zacząć! – piszczę w duchu. Niech ży ją teściowie i ich mały domek nad jeziorem! Kiedy w końcu wy siadam z autobusu, wy bawiona wreszcie z odgry wania roli sardy nki
w puszce, postanawiam wpaść do osiedlowego sklepiku, gdzie szy bko wy bieram niezbędne mi wieczorem akcesoria. Białe wy trawne wino, chipsy papry kowe, oliwki i lody czekoladowe. Nie wiem, jak zareaguje na to mój żołądek, ale psy chika już ma się całkiem nieźle, stwierdzam, pakując wszy stko do nieekologicznej (co z pewnością wy tknąłby mi Robert) siatki. Nasze mieszkanie wita mnie wszy stkimi możliwy mi dowodami na to, że Robert z Zuzką próbowali się spakować. Smętnie porozrzucane ubrania na krzesłach w kuchni i na kanapie w salonie. Na środku przedpokoju porzucona walizka, której najwy raźniej zdecy dowali się nie zabrać, a wokół niej uznane za zbędne buty. Całkiem słusznie, gdy ż są to głównie kozaki. Zaglądam do pokoju Zuzi. Przeszło tamtędy zabawkowe tornado, bo lalki i pluszaki znajdują się wszędzie, ty lko nie tam, gdzie powinny, czy li na białej komodzie obok okna. Aż trudno uwierzy ć, że Robert uważa się za osobę poukładaną i doskonale zorganizowaną! Mimo to, nie wiedzieć czemu, sądzi, że to ja po nim wszy stko powinnam sprzątać, układać i odstawiać na miejsce. By ć może ludzie zorganizowani tak właśnie mają? Mają od tego swoich ludzi? Cóż, sama jestem sobie winna. Jak by nie by ło, zawsze po nim sprzątam. Nawet w ty m przy padku nie umiem by ć konsekwentna… Jestem o krok od wściekłości na męża i resztę świata, ale nie! Ty m razem nie popełnię tego błędu. Zamy kam pokój Zuzki. Buty kopię pod ścianę. Ubrania zbieram na jedną kupę i postanawiam spędzić czas wy łącznie ze sobą. I dla siebie. Próbujące się do mnie dobrać poczucie winy zagry zam lodami i zapijam winem. I jest mi cudownie. Komórka rozdzwania się gdzieś w okolicy połowy paczki chipsów. Po drugiej stronie odzy wa się nieco zachry pnięty głos starej dobrej przy jaciółki. Kiedy Hanka dowiaduje się, że trafił mi się wolny weekend, py ta kontrolnie, czy aby nie bredzę w malignie, po czy m obwieszcza, że będzie za godzinę z porcją ostrego jak diabli jedzenia od Chińczy ka. Rozważam przez chwilę, czy powinnam mieszać azjaty ckie jedzenie z lodami, ale za bardzo je lubię. Poza ty m zby t zachwy ca mnie odzy skana wolność i zby t lubię towarzy stwo Hanny, aby sobie tego odmówić. Odrzucam obawy. Nadal jest mi cudownie. Siedzimy we dwie, ramię w ramię, na podłodze, prawie tak jak kiedy ś. Jakby śmy nie przekroczy ły trzy dziestki, jakby śmy nie poczy niły ty ch wszy stkich wy borów i jakby śmy wciąż wierzy ły, że wszy stko się może zdarzy ć. Wszy stko, co dobre, rzecz jasna. Choć Hanka – spoglądam na przy jaciółkę – by ć może nadal wierzy. Ja niekoniecznie. Miałam się nie poddawać niskim nastrojom! Dostaję do ręki pałeczki i kartonowe pudełko. Ostre smaki powodują przy pły w beztroski w mojej duszy. Chy ba trochę rozumiem bulimiczki. Współczuję im, ale rozumiem. Tak samo jak alkoholików. Domy ślam się źródła ty ch niszczący ch uzależnień i jestem przerażona. Ja nie mam nałogów, jeśli nie liczy ć nadmiernego przy wiązania do kawy. Żeby uzależnić się od rzeczy szkodliwy ch, chy ba trzeba odwagi? Ja za bardzo się boję. I zby t wielu rzeczy. Miałam nie my śleć, napominam się w duchu. Jestem wolna i lekka. Wolna i lekka. – Fajnie, co? – mówi Hania, sięgając po kieliszek wina. Czarne, gęste włosy założy ła za ucho. – Super! – przy takuję, upuszczając ponownie do pudełka zby t śliską (jak na moją umiejętność posługiwania się pałeczkami) nitkę makaronu. – Pomy śl ty lko, że ja mam tak codziennie. Żadnego faceta nudziarza, żadnego dziecka do niańczenia i żadny ch teściów! – I powiedz jeszcze, że to by ł twój świadomy wy bór… – Ry zy kuję, mimo wszy stko nieco
dotknięta. – A twój? Ile w ty m by ło decy zji, a ile popły nięcia z biegiem niezrozumiały ch zdarzeń? – Hanka patrzy mi prosto w oczy. Prostuję plecy, bo czuję się niepewnie. – To, że zaliczy łaś tę swoją psy choterapię, nie znaczy, że ja też jej potrzebuję. Szczególnie teraz i tutaj, na moim dy wanie. Hania omiata wzrokiem mój nowy, wciąż jeszcze jasny dy wan i wzdy cha. – Czasami my ślę sobie o tobie… O dziewczy nie, którą znałam kiedy ś, i o kobiecie, którą jesteś teraz. I wiesz co? Nic mi się kupy nie trzy ma. Gdy by ś mnie wtedy zapy tała, jak widzę twoją przy szłość, w ży ciu nie opisałaby m niczego, co choć trochę przy pomina twoje obecne ży cie… – Ale co jest niby nie tak? – Odstawiam pudełko z jedzeniem. – Nie mów, że nie wiesz, o co chodzi. – Nie bardzo. No dobra, kiedy ś chciałam zostać gwiazdą filmową, ale… Chy ba udaje się to niewielu osobom, więc nie mam powodu, by się dręczy ć. Hanka rozkłada ręce. – Zostać aktorką. To by ło twoje wielkie marzenie. Dlaczego nie zrobiłaś niczego w ty m kierunku? – Po prostu zmieniłam plany. – Wzruszam ramionami. – Nie. Coś się zmieniło, ty lko nie wiem dokładnie kiedy. Jakby ś w pewny m momencie zgubiła jądro twojego „ja” i nie potrafiła go odnaleźć. Jesteś inna. – Co cię dzisiaj napadło? – Patrzę na Hankę, jakby m widziała ją po raz pierwszy. – To naturalne, że ludzie się zmieniają. – Chy ba nie aż tak bardzo? – Zaczy nasz mnie drażnić – stwierdzam. Głos mam odrobinę zmieniony. Ręce skrzy żowałam na piersi. – Chcę po prostu, żeby ś by ła szczęśliwa. Tak jak planowałaś kiedy ś. – Niczego mi nie brakuje. Wszy stko jest w porządku. Nie musisz się o mnie martwić. – Zaczy nam mocno gesty kulować. – Za to o siebie chy ba powinnaś, co? Wierny pies i jedna przy jaciółka to trochę mało jak na ży cie dorosłej kobiety. Nie uważasz? – Wiesz, przez co przeszłam. Nie śpieszy mi się do kolejny ch damskich bokserów. – Nie każdy taki jest. – Jasne! Jak mogłam o ty m zapomnieć? Są przecież jeszcze nudni informaty cy z tendencją do bałaganiarstwa. – Klepie się w czoło Hanka. Śmiejemy się obie. To właśnie to. Nieważne, jakie słowa padają między nami. Zawsze, ale to zawsze jesteśmy ze sobą blisko. Łączą nas wspólnie przeży te lata i wspomnienia. To solidny fundament, którego nic nie może zniszczy ć. Ona pamięta, jaką by łam dziewczy nką, jakim podlotkiem, jaką młodziutką kobietą. I zdaje się, chy ba pamięta to lepiej niż ja. Hania, najbardziej pry szczata dziewczy nka w naszej podstawówce… Nikt tak jak ona nie rozwiązy wał zadań z matmy. Dla niej dramatem by ły pry szcze, dla mnie mój mózg, który za nic nie chciał współpracować z przedmiotami ścisły mi. Kiedy Hania przeniosła się do naszej szkoły, w piątej klasie, usiadły śmy w jednej ławce i niemal od razu zapałały śmy do siebie ogromną sy mpatią. Ja twierdziłam z pełny m
przekonaniem, że widziałam już gorsze pry szcze, i podsuwałam jej coraz to nowe kosmety ki na skórę, które podkradałam bratu. Ona zaś, siląc się na powagę, mówiła, że nie jestem takim głąbem matematy czny m, jak sądzę. Po czy m litościwie rozwiązy wała za mnie połowę zadań na sprawdzianach. Tak solidne podstawy koleżeńskiej relacji mogły się już ty lko umacniać. Ale nasze edukacy jne drogi się rozeszły, bo wy brały śmy inne licea. Hania postanowiła pójść za powołaniem i trafiła na profil biologiczno-chemiczny. Od ósmej klasy zarzekała się, że zostanie lekarzem i – uwaga! – zrealizowała plan. Jest internistką w pry watnej przy chodni i uwielbia swój zawód, chy ba nawet bardziej niż swojego psa. Co wy daje się mało prawdopodobne, jeżeli się wie, jak traktuje Zenka. Ja marzy łam o aktorstwie, ale cóż, po maturze poszłam na polonisty kę. No to teraz mam, co wy brałam – podobnie jak tłum humanistów wy konuję mało pasjonujący zawód za nieszczególnie fascy nujące pieniądze, pracując jako sekretarka w firmie ogrodniczej. Zasadniczo nie mogę narzekać; mam całkiem sy mpaty czny ch kolegów w biurze i dobre warunki pracy. Ty le że w zasadzie to wszy stko. Trudno mówić cokolwiek o pasji czy wy zwaniach. Najbliżej aktorstwa by łam podczas studiów, gdy przez jakiś czas pracowałam jako bileterka w teatrze. Lubiłam atmosferę tego miejsca, mogłam za darmo oglądać wszy stkie spektakle, przy glądać się pracy zespołu. Jednak wszy stko, co dobre, kiedy ś się kończy … Po prakty kach w szkole wiedziałam już na pewno, że nie powinnam zostawać nauczy cielką. Sądzę, że do podobnego wniosku powinno dojść wiele wy konujący ch ten zawód osób, ale nie robi tego z jakichś tajemniczy ch przy czy n. Ja przy najmniej pochlebiam sobie, że miałam wy starczająco rozsądku i litości dla potencjalny ch uczniów. Zatem gdzie najchętniej przy jmują absolwentki kierunków humanisty czny ch? – zadałam sobie py tanie. Otóż do biur wszelakiego rodzaju jako asy stentki i sekretarki. Ja trafiłam do Zielony ch Ogrodów. Pracuję tu, odkąd Zuzka poszła do przedszkola, a więc blisko dwa lata. I od dwóch lat nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że szefowa przy jęła mnie wy łącznie dlatego, że nasze córki są równolatkami. W trakcie rozmowy kwalifikacy jnej pogadały śmy sobie o pociechach i dużo ładniejsze, i pewnie bardziej kompetentne, kontrkandy datki pozostały daleko w ty le. Od tamtej pory stanowię firmową forpocztę. Teraz wy jadamy z Hanką lody do końca, omawiając tragiczną ofertę wakacy jnej ramówki telewizy jnej. – My ślisz, że oni kiedy ś się zorientują, że dorośli ludzie mają krótkie urlopy, a nie dwumiesięczne wakacje? Naprawdę mogliby nie traktować nas jak dzieci i puszczać coś innego niż powtórki – stwierdza Hanka, rozłoży wszy się na kanapie. – Nie sądzę. Plotą o mniejszej oglądalności, jakby naprawdę sądzili, że ludzie na wakacjach nie mają w pokojach telewizorów. – Po prostu chcą, żeby śmy repertuar kabaretów znali na pamięć! – chichocze Hania w trakcie przełączania kanałów. – To jak? Jutro kino? – zagaduję, znudzona. Nie dość, że nie znalazły śmy niczego, na czy m można by oko zawiesić, to jeszcze widziały śmy wszy stko co najmniej pięciokrotnie. – Aha. Piętnasta obok kas? No, spadam już. – Moja przy jaciółka odkłada pilota na stolik. – Muszę jeszcze wy prowadzić Zenka. – Szkoda, że nie możesz zostać… – jęczę, podnosząc się z podłogi. – Zwariowałaś? Korzy staj z wolnego łóżka! O, tak się rozłóż. – Demonstruje pozy cję „na
orzełka”. – W porządku! – śmieję się. – Tak się zagadały śmy, że zapomniałam zadzwonić do Roberta i Zuzki. – Przy tomnieję. – On też nie zadzwonił. Widać tak dobrze mu u mamusi, że zdąży ł o tobie zapomnieć. Tak to już z nimi jest – wzdy cha filozoficznie Hania. – Ale przy najmniej cię nie bije – podsumowała na odchodny m. Trudno uwierzy ć, ale tej logicznej do bólu, poukładanej i niezwy kle mądrej dziewczy nie przy trafiła się zupełnie idioty czna miłość. A raczej zaczadzenie. Obiekt by ł przy stojny, uroczy, oczy tany i podobno uwielbiał muzy kę organową. Posiadał sieć restauracji, co, jak mawiał, wiązało się z liczny mi stresami, napięcie odreagowy wał zatem, zaglądając do kieliszka i bijąc partnerkę. Rzecz jasna, nie ujawnił prawdziwej twarzy od razu; zanim zaprezentował Hani swą osobowość i spektrum okrutny ch zachowań, wy trzy mał rok. A ona, nabierając się na ten niby stres, usiłowała go tłumaczy ć. I trudno się dziwić, bo porównanie Macieja z początku znajomości z jego obrazem z czasu późniejszego wcale nie by ło łatwe. Hanka, poważna pani doktor, motała się coraz bardziej w sieci toksy cznego współuzależnienia, pokornie godząc się na rolę ofiary. Pewnej nocy przy jechała do nas zapłakana, w poszarpanej bluzce i z ogromny m sińcem na policzku; dopiero kiedy otarła się o wstrząs mózgu, przy znała, co tak naprawdę dzieje się w jej związku. Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego zwlekała z ty m tak długo, ale zaciągnęłam ją na obdukcję. Na szczęście na szpitalnej kozetce, jako pacjentka, nad którą ze zgrozą w oczach pochy lał się lekarz, gdy dostrzegła wreszcie, że zmierza w ty m samy m kierunku, co kobiety nieraz widy wane podczas stażu w szpitalu, zrozumiała, że to nie miłość. Że nikt, kto kocha, nie postępuje w ten sposób. Podziękowała Bogu, że związek z Maciejem nie by ł formalny, i rozstanie, choć trudne, przebiegło szy bko. On błagał, przepraszał i gorliwie zapewniał, ale Hanka by ła nieprzejednana. Jednak od tamtej chwili, a minęło już pięć lat, nie znalazła sobie nikogo.
Mój zamiar pospania do nieprzy zwoitej godziny został zniweczony skoro świt. O ósmej odzy wa się telefon. Po drugiej stronie Robert i pilna potrzeba Zuzki, by zdać relację z wczorajszego popołudnia. Po tej ja, ziry towana na siebie, bo nie pomy ślałam, aby wy łączy ć komórkę, i na męża, który nie wpadł na pomy sł, że by ć może chciałaby m się wy spać. Na Zuzkę iry tować się nie potrafię, choć relacja z pluskania w jeziorze w nowy m kółku ratunkowy m o kształcie ośmiornicy nie jest szczególnie pasjonująca, za to niewątpliwie urocza. Mimo że zaledwie wczoraj cieszy łam się, że nie muszę zaganiać dziecka do łazienki ani czy tać mu nudnawej żółwiowej bajki, dzisiaj piskliwy głosik sprawia, że mięknę i, hm, tęsknię. Chętnie przy tuliłaby m drobne ciałko, wtuliła twarz w jasne, kręcone włosy i nacieszy ła się zapachem… Choć niechętnie, muszę się przy znać, że tak ciepłe uczucia ży wię wy łącznie do własnego dziecka; nigdy nie cierpiałam na nadmiar insty nktu macierzy ńskiego. A właściwie, jeśli chodzi o ścisłość, by łam go zupełnie pozbawiona. Po prostu uległam namowom Roberta, który w pewnej chwili, zupełnie jak gdy by ktoś uruchomił w nim tajemniczy przy cisk z wizerunkiem wózka, zaczął nieustannie mówić o dziecku. Ja trwałam obojętna, ale on gadał i gadał. Ciągle i bez przerwy. Ta iry tująca cy kliczność doprowadzała mnie
do szału, więc zaszłam w ciążę dla świętego spokoju, uznając, że lepsze nieco upierdliwe dziecko niż upominający się o nie mąż. Może powinnam się wsty dzić, ale takie by ły fakty. No i przejechałam się na własny ch kalkulacjach. Okazało się, że rozwiązanie nie jest najlepsze, bo Zuzka urodziła się z zadatkami na śpiewaczkę operową światowej klasy. Natomiast zrekompensowała mi ciągłe wrzaski czy mś absolutnie bezcenny m – zrozumiałam, co oznacza bezwarunkowa miłość. I choć sądzę, że daleko mi do polukrowanej matki-wariatki, dla Zuzki jestem w stanie zrobić wszy stko. To, czego sama dla siebie nie potrafiłaby m nigdy. Mogę przekroczy ć wszelkie granice, dosięgnąć niemożliwego i… nie spać kilka nocy z rzędu. Siedząc na łóżku i słuchając cienkiego głosiku, jestem bliska pożałowania, że jednak z nimi nie pojechałam. Ty le że niemal naty chmiast przy pominam sobie kwestię, którą zawsze sły szę od Marii, matki mojego męża, gdy ty lko znajduję się w jej pobliżu. – A Robuś tak dobrze się zapowiadał! My ślę, że w bardziej sprzy jający ch warunkach szefowałby całej firmie… Jak można łatwo się domy ślić, ja mu ty ch warunków nie stworzy łam. Nie jestem ani prawniczką, ani lekarką, ani nie pochodzę z zamożnej rodziny. Ale skoro już – wbrew ty m wszy stkim okolicznościom – jesteśmy razem, dlaczego poszłam do marnej pracy za jeszcze marniejsze grosze, zamiast zostać z Zuzią w domu? W ty ch Zielony ch Ogrodach świata chy ba nie zbawię? No, nie zbawię. Fakt. W jakimś hormonalny m widzie sądziłam, że wraz z pojawieniem się na świecie Zuzki awansuję w oczach teściowej z kategorii nieudacznej i niepłodnej do równie nieudacznej, ale płodnej towarzy szki ży cia Roberta. Nic z tego. Okazałam się zaledwie średnio „udolną” matką egoistką. Wątpliwy m wzorcem dla wnusi. I choć nie jest to przy jemna świadomość, w jedny m się z Marią zgadzam: fakty cznie, nie chciałaby m, aby córka poszła w moje ślady. Wolałaby m, aby stanowiła moje przeciwieństwo. Im bardziej będzie ode mnie różna, ty m lepiej dla niej. Pełna niewesoły ch my śli, wlokę się do kuchni. Wolałaby m czuć się lepiej we własnej skórze. Pijąc kawę, próbuję się zastanawiać, co by mogło zmienić ten stan rzeczy i… Mam! Maseczka z glinki! Nakładam zieloną paćkę w łazience bez specjalnego przekonania, które od wczoraj ulotniło się jak sen złoty. Postanawiam dzielnie dotrwać do piętnastej, bo wiem, że obecność Hanki na pewno poprawi mi humor. Może mój nastrój wziął się z niewy spania? Robert. Po co budził mnie o ósmej?! Wegetuję jakoś do drugiej, przeskakując od kobiecy ch magazy nów do książki i z powrotem. W końcu z ulgą opuszczam mieszkanie. Pośród ludzi jest mi lepiej, choć wcale nie jestem szczególnie towarzy ską osobą. Raczej przeciwnie. Ale obserwując przechodniów, słuchając, o czy m rozmawiają, przy najmniej nie my ślę o sobie. A przecież weekend miał by ć dla mnie. Wy łącznie. Ty mczasem okazuje się, że najlepiej się czuję, gdy jestem od siebie najdalej. Doszłam do tego jakiś czas temu. Zauważam go niemal pod samą galerią handlową, w której mieści się kino. Tak, to on. Na pewno. Serce przy śpiesza, ciśnienie krwi napiera na ty ł głowy. Kroki robią się szy bkie, coraz szy bsze, już prawie biegnę. Widzę go już po drugiej stronie ulicy. Zeskakuję z chodnika. Pisk opon. Klakson. I jeszcze jeden. Patrzę w lewo. Tuż przy nodze zderzak. Weszłam prosto
pod terenowe bmw, które miało okazję zaprezentować sprawne hamulce, a jego kierowca refleks i trzeźwość umy słu. Na pewno większą niż moja podczas wbiegania na jezdnię na czerwony m świetle… Pośpiesznie kiwam głową w podziękowaniu, że mnie nie rozjechał, choć szczerze mówiąc, jestem zła, że musiałam zwolnić. Mężczy zna po drugiej stronie jest już daleko. Biegnę za nim, ignorując epitety o ślepej idiotce. O, widzę go! Na szczęście skośnooki tury sta zapy tał go o drogę. Tłumacz, tłumacz, zaklinam w my ślach. Tłumacz jak najdłużej. Przechodzę obok nich wolniej, niż powinnam, patrząc na twarz, usta, podbródek. Te same ry sy, mocna żuchwa. Inny kształt oczu. Inaczej wy krojone wargi. To nie on. Nie on. Serce zwalnia. Pulsowanie w poty licy znika. A niemal wpadłam pod samochód… – my ślę. Kiedy to się skończy ?
13 lipca 2013, 12 204 dzień służby Siedzę za kierowcą. Bardzo nie lubię siedzieć z ty łu, podobnie jak jazdy samochodem w ogóle, ale czasami muszę. Podobnie jak dzisiaj. Rezy gnuję z osobisty ch upodobań i ignoruję zawroty głowy w imię lepszej sprawy. Auto prowadzi wy jątkowo autory tarny osobnik o najbardziej krzaczasty ch brwiach, jakie widziałem kiedy kolwiek. Ze sposobu, w jaki zwraca się do rozmówcy przez telefon, wy ciągam wniosek, że nie jest ani trochę uprzejmy. Ten ktoś po drugiej stronie próbuje coś wy jaśniać, ale mój spory ch rozmiarów szaty n krzy czy w kółko: – Nie będę tego słuchał, Wolański! Zrozum wreszcie, że jesteś od tego jak dupa od srania! I to wszy stko w temacie! Sły szy sz? Dlaczego ludzie uży wają tak osobliwy ch porównań? Nie wiem i chy ba nigdy tego nie pojmę. Zatem jedziemy tak razem. Ja – niezadowolony ze środka lokomocji i zasły szanej, pewnie bardziej siarczy stej, połowy dialogu. I on – coraz bardziej czerwony na twarzy. Zbliżamy się do skrzy żowania. Jestem coraz bardziej przejęty. Wy patruję uważnie, ale wciąż jej nie dostrzegam. Wsadzam głowę między przednie fotele i od razu mam lepszą perspekty wę. Jest! Moja Ania! Jasne włosy o wciąż ty m samy m odcieniu, co w dzieciństwie… Rozjuszony kierowca nie przestaje wrzeszczeć na Wolańskiego i mocniej naciska pedał gazu. Anna patrzy na drugą stronę ulicy ; nie śledzi by najmniej świateł, a energicznie wkracza na jezdnię. Znów sły szę o ty lnej części ciała nieznanego mi Wolańskiego, po czy m zauważam grozę sy tuacji i zaczy nam się szamotać. Może to naiwne, ale wierzę, że sprawię cud. Że to coś da… I daje. Telefon wy pada kierowcy z dłoni. Ty le się mówi o uży waniu zestawów słuchawkowy ch, ale widać niektórzy mają je w nosie. Sły szę głośne „kurwa!”, a potem upragniony pisk opon. Mężczy zna przestaje skupiać się na Wolańskim, zauważa Annę. Hamowanie jest tak gwałtowne, że niemal wy padam przez szy bę. Ona patrzy nieobecny m wzrokiem w naszą stronę, jakby nie docierało do niej niebezpieczeństwo. Na szczęście nic złego się nie stało; Ania ży je i nic jej nie jest. Musi ty lko wy słuchać – zamiast Wolańskiego – kilku nieprzy jemny ch uwag, ale ja wreszcie mogę opuścić
ten nieszczęsny pojazd, a ona bezpiecznie pójść dalej. Uff, znów się udało, oddy cham z ulgą. Martwi mnie to jej nieustanne rozkojarzenie. Czy ona nie rozumie, jakie to ry zy kowne? Gdy by trzy dzieści trzy lata wcześniej dostał się jej bardziej sprawny stróż, może mogłaby pozwolić sobie na więcej? Nie wie, czy m ry zy kuje przez zwy czajny brak skupienia! Pędzę za nią krok w krok. Na szczęście poszła do kina, więc mogę nieco odsapnąć. Chciałby m się zdrzemnąć, ale wiem, że lepiej nie ulegać pokusie. Wcale nie mam silnej woli, ale przy najmniej uczę się na błędach. Anna zasługuje na kogoś lepszego niż ja. Trzy nastego lutego 1980 roku na świecie urodziło się 224 640 dzieci. Przy padłem małej Annie Turskiej w wielkim losowaniu. Nie chciałby m my śleć, że mogła trafić gorzej, ale wiem na pewno, że mogło jej się bardziej poszczęścić. Archanioł Rafał znacząco wzruszy ł ramionami, gdy o 6:12, w godzinie jej narodzin, wy ciągnął kartkę z moim imieniem. Bo owszem, posiadam imię. Brzmi nawet całkiem nieźle. Nie, nie zamierzam się przedstawiać; ludzie nie powinni znać anielskich imion. Gabriel, Michał i Rafał powinni im wy starczy ć. Bo generalnie powinniśmy pozostać dla nich nieznani i tajemniczy. Większość nie ma pojęcia o naszy m istnieniu, sporo o nas zapomniało, a część po prostu nie wierzy. Nieważne, i tak jesteśmy zawsze tuż obok. Ty le że, niestety, z lepszy m lub gorszy m skutkiem… My ślę, że powinienem przy znać się uczciwie – poprzednia służba zupełnie mi nie poszła. Dlatego właśnie wtedy, o 6:12, opiekę nad kolejną ludzką istotą objąłem pokornie, choć z gry masem na twarzy. Mój kolega, stojący podczas losowania w pobliżu, szturchnął mnie znacząco, aby m powitał nową podopieczną z większy m entuzjazmem. Sęk w ty m, że nie chodziło wcale o brak entuzjazmu, a raczej o strach. Mój strach. Zwy czajnie się bałem. Bo miałem powód. Krzy sztof Konopka by ł prawy m człowiekiem. Owszem, miał słabości i wady, jak każda istota ludzka, ale w swoim ży ciu nie skrzy wdził nawet muchy. Moja służba przy nim nie okazała się jednak sukcesem. Jego matka, Elżbieta, od małego patrzy ła na sy nka ze zgrozą. – To dziecko chy ba anioł stróż opuścił! – powtarzała łamiący m się głosem. Ty le że ja wcale nie opuściłem malca. Po prostu nagminnie zdarzało mi się popadać w niekontrolowane drzemki… To trochę jak narkolepsja u ludzi, u mnie związana z mało komfortowy m samopoczuciem. Co tu dużo mówić – nieustanne baczenie na każdy krok człowieka nudziło mnie okropnie. I zwy czajnie usy piało. A kiedy się budziłem, zazwy czaj by ło za późno. Krzy sztof miał już rozbite kolano, skręconą kostkę, właśnie spadł z konaru drzewa lub został pobity przez szkolny ch kolegów. Żałowałem szczerze tej mojej słabości i na comiesięczny m zebraniu stróżów obiecy wałem poprawę, ale nie potrafiłem się przemóc. Lata mijały, a ja traciłem nadzieję na wzmocnienie się mojej słabej woli. Za to modliłem się chy ba najbardziej gorliwie ze wszy stkich aniołów za dorosłego Krzy sztofa Konopkę. Aby miał więcej rozumu i siły charakteru niż jego anioł stróż… Choć tak chciałem mu pomóc, licząc, że zaopiekuje się sam sobą lepiej niż ja. Bo Krzy sztof Konopka miał dobre serce i bardziej niż on sam zajmowali go inni. Ludzie wy korzy sty wali go do cna, ale gdy potrzebował wsparcia, nie by ło przy nim nikogo. No jakże to, Konopka nie da sobie rady ? – mawiali. On, który zawsze wszy stkich wspiera? Najwy raźniej ma na to dostatecznie dużo siły. A prawda by ła zgoła inna. Krzy sztof czuł się niedoceniony i bardzo samotny. Pomocą pragnął zaskarbić sobie uwagę, lecz otrzy my wał w zamian przy słowiową figę z makiem (podoba mi się to porównanie; jest niezwy kle obrazowe, a ja bardzo lubię figi. To znaczy lubię na nie
patrzeć, oczy wiście. Wy obrażam sobie wtedy ich smak. Jestem przekonany, że są równie smaczne, jak ładne). Krzy sztof Konopka, wy śmiewany od małego z powodu delikatnej konstrukcji psy chicznej i pewnej nieudaczności, znalazł sobie w końcu żonę, która jednak, jak się okazało, by ła jak inni. Wy korzy sty wała męża, wy dając bez umiaru jego ciężko zarobione pieniądze. Do dużego mieszkania, które odziedziczy ł po rodzicach, sprowadzała liczny ch kochanków. W końcu odeszła z jedny m z nich, pozostawiając Krzy sztofa w rozpaczy i z ogromny m poczuciem niższości. Pewnego dnia, w przeddzień swoich czterdziesty ch piąty ch urodzin, Krzy sztof wracał jak zwy kle z pracy do domu. Właśnie przechodził obok starej kamienicy, gdy zauważy ł dwóch wy rostków szarpiący ch starszego pana; żądali pieniędzy. Staruszek błagał, by go zostawili w spokoju, mówił, że ledwie ży je z lichej emery tury. Krzy sztof nie by łby sobą, gdy by nie postanowił ich powstrzy mać. Popchnęli go na ży wopłot. Ży cie uszło z niego szy bko, wraz z dźgnięciem nożem prosto w jego dobre serce. Choć wtedy próbowałem mu pomóc. Naprawdę próbowałem! Wrzeszczałem za jego plecami i starałem się odciągnąć go stamtąd, ty le że on nie słuchał. Zapewne nie wierzy ł w swojego anioła stróża. Cóż, miał słuszność… Nie musiałem modlić się o spokój jego duszy, bo cały m swoim ży ciem zasłuży ł na niebiańskie szczęście. Ale poniosłem sromotną porażkę. Kiedy by ł czas na pracę z moim podopieczny m, na przekazanie mu wiary w siłę intuicji, siłę moich podszeptów, ja spałem. Sądziłem, że skoro ludzie mają siebie nawzajem, nie jestem im do niczego potrzebny, ale jak się okazało, by łem w błędzie. Nie by łem z siebie dumny. A gdy zobaczy łem tę drobną, niewinną buźkę Ani, skrzy wiłem się, zdjęty najszczerszy m przerażeniem. Tak niedoskonały anioł jak ja i takie bezbronne maleństwo?
Piotr, 14 lipca 2013 Zawsze, kiedy patrzę na Dorotę, ogarnia mnie to uczucie. Zaczy na się w okolicy serca, rozlewając się ciepłem po żołądku. To piękna, mądra i bardzo dobra kobieta. Nie znam lepszego człowieka od niej. Gdy by m mógł wy brać sobie matkę, chciałby m, żeby by ła nią właśnie ona. Ty le że Dorota nie jest moją matką, a żoną. Też dobrze. A może nawet lepiej. Dziewczy nki nie wiedzą nawet, jak ogromne mają szczęście. Urodziły się rok po roku – Ala ma prawie sześć lat, a Tosia pięć. Są tak samo piękne i by stre jak ich mama. Kocham je bezgranicznie. Bez ty ch trzech kobiet moje ży cie nie miałoby sensu. Siedzę na kocu pod drzewem i patrzę na Dorotę bawiącą się z mały mi w jeziorze. Rzut żółtą, plażową piłką do Ali. Ala odrzuca ją Tosi. Zby t wy soko rzucona piłka przelatuje tuż nad głową siostry. Tosia biegnie po zabawkę, pokonując opór wody. Odzy skuje piłkę, rzuca ponownie. Odkładam gazetę, z której i tak nie dowiem się niczego pozy ty wnego, i ruszam w kierunku rodziny. Pragnę śmiać się i uczestniczy ć w zabawie. W ży ciu miałem dużo marzeń, z który ch większość się nie spełniła. A ty mczasem okazało się, że od rodziny dostałem znacznie więcej, niż mógłby m sobie zamarzy ć. Trzy mam się jej jak tratwy podczas dry fu po wzburzony m oceanie. Zabawa kończy się wkrótce – Tosia zostaje ochlapana wodą przez Alę i wielka radość zamienia się w jeszcze większą obrazę. Proponuję Dorocie, żeby popły wała, a nasza trójka
powraca na koc. Tosia ma charakterek. Niełatwo przy chodzi jej wy baczenie kawału i twardo ignoruje zaczepki siostry. Alicja przeprasza i przeprasza. Ja potwierdzam, że przecież to nic takiego. Że to by ł ty lko dowcip. – Mnie nie bawił – stwierdza Tosia, patrząc na mnie tak, że przez chwilę mam wrażenie, że rozmawiam z dorosłą Antoniną. – W porządku. Ala nie powinna tak robić, ale już przeprosiła. Będzie super, jeśli jeszcze obieca, że to się nie powtórzy ? – podsuwam, błagając Alę wzrokiem, aby zechciała ze mną współpracować. – Więcej tego nie zrobię. – Ala skubie końcówkę jasnego warkocza. Tosia zadziera głowę i patrzy w niebo. Milczy dłuższą chwilę, aż wreszcie spogląda na siostrę. – No dobra. – Odpuszcza. Jej oczy się rozjaśniają. – Tato, idziemy na lody ? – zagaja, jakby nie by ło tematu. Biorę moje panny za ręce i zmierzamy do pobliskiego baru, gdzie przepłacamy za lody na paty ku. Gdy wracamy, Dorota leży na kocu, opalając zgrabne ciało. Poznałem ją na konferencji prasowej, gdzie wy stępowała jako rzeczniczka zagranicznego koncernu zajmującego się IT, który akurat otwierał swój pierwszy oddział w Polsce. Miałem napisać tekst o ty m wy darzeniu. Podczas poczęstunku dla prasy podszedłem do pani rzecznik, aby zadać jej kilka py tań i… Py tań by ło coraz więcej, choć na tematy zupełnie niezwiązane z firmą, którą reprezentowała. Wróciłem do redakcji, napisałem, co miałem do napisania, a następnego dnia zadzwoniłem, aby zaprosić Dorotę na kawę. Nasz związek na początku zapowiadał się burzliwie. Rozstawaliśmy się regularnie co kilka miesięcy. Dorota zarzucała mi, że nie dojrzałem do poważnego partnerskiego związku, choć stuknęło mi już trzy dzieści pięć lat. Cóż, miała rację – gdy poczułem przy wiązanie, zacząłem się miotać. Nie wiedziałem, czego naprawdę chcę. Kiedy po jedny m z rozstań nie odbierała ode mnie telefonów i nie otwierała drzwi, pojąłem wreszcie, że oto przepada szansa na normalność. Że nie jestem już młody m chłopakiem i chy ba czas spoważnieć. Zawziąłem się, spędzając całą noc pod jej drzwiami z bukietem ulubiony ch frezji Doroty. Wprawdzie następnego ranka, gdy wy chodziła do pracy, kwiaty już nieco przy więdły, ale w jej oczach zobaczy łem przy zwolenie na ostatnią próbę. My ślę, że została dobrze wy korzy stana. Wzięliśmy ślub i rok później na świecie pojawiła się Alicja. Pochy lam się nad żoną, pachnącą cudownie słońcem, wodą i kremem do opalania. Mam w głowie różne my śli, ale odganiam je ze względu na to, że nie idą w parze z obecnością dzieciaków bawiący ch się obok na kocu. Dorota otwiera przy mrużone powieki i uśmiecha się swoim jasny m uśmiechem. – Jeśli chcesz, możesz teraz popły wać… – Wolę posiedzieć z wami. – Mówisz, jakby ś nie widział nas od dawna, podczas gdy siedzimy tutaj już drugi ty dzień. Całkiem chętnie wrócę w poniedziałek do pracy. – Cóż poradzę na to, że ciągle mi was mało? Chy ba nigdy się wami nie nacieszę. Dorota osłania dłonią oczy od słońca. – I kto to mówi? – Patrzy uważnie. – Gdy cię poznałam, nawet nie pomy ślałam, że mogliby śmy by ć małżeństwem z dziećmi.
– Ja też o ty m nie my ślałem… – Jaka metamorfoza, co? – śmieje się, otwierając porzuconą przeze mnie gazetę. – A mówią, że ludzie się nie zmieniają! Sięgam po wodę mineralną i pociągam kilka ły ków. Skupiam się na przeły kaniu, a nie na zastanawianiu się nad kwestią przemian. Bo w gruncie rzeczy uważam, że człowiek się raczej nie zmienia. – Tatusiu, opowiesz, jak poznałeś mamusię? – odzy wa się Ala. Opowiadałem im to już mnóstwo razy. Znają tę historię na pamięć, ale mam wrażenie, że należy do ich ulubiony ch. Dlatego raz jeszcze zaczy nam od początku, nieco ubarwiając tamto spotkanie, tak aby brzmiało atrakcy jnie dla dwóch par mały ch uszu. – Jak będę duża, od razu pójdę na konferencję, żeby poznać swojego męża – orzeka Alicja. – Przy szłego męża możesz poznać wszędzie – śmieje się Dorota. – Nie ty lko na konferencji. – Nawet tutaj? – Zapala się mała, rozglądając się uważnie po plaży. – Nawet tutaj. – O, ten mi się podoba! – Ala wskazuje na chłopca strzelającego do kolegi z pistoletu na wodę. Ten drugi ucieka, ale nadaremnie. Rudzielec jest szy bszy. – I jak ci się podoba przy szły zięć? – py tam. Po minie Doroty trudno poznać, czy jest bardziej ubawiona, czy przerażona perspekty wą – może jeszcze nie teraz, może za jakiś czas – oddania córki mężczy źnie, który teraz zapewne biega gdzieś z pistoletem na wodę. – A tobie który ? – Ala zwraca się do siostry. Zniesmaczona młodsza córka rozgląda się po okoliczny ch przedstawicielach płci męskiej. – Ten. – Palec ląduje na cocker-spanielu, ganiający m za paty kiem. Patrzy my z Dorotą po sobie i wy buchamy śmiechem. Ala spokojnie tłumaczy siostrze, że ludzie nie biorą ślubów ze zwierzętami, lecz Tosia wy daje się niezrażona, trwając przy opinii, że to całkiem niezły pomy sł.
Więcej na: www.ebook4all.pl
2
Anna, 14 i 15 lipca 2013 Z relacji Zuzki wy nika, że weekend nad jeziorem udał się nadzwy czajnie, jednak Robert wy gląda na znacznie mniej zadowolonego. Odkąd wrócili do domu w niedzielę wieczorem, chodzi po mieszkaniu z tą swoją miną, którą rezerwuje na chwile, gdy czuje się dotknięty do ży wego. Zupełnie nieświadomie układa wtedy usta w dzióbek, co wy gląda raczej zabawnie. Dość długo wzdy cha i pochrząkuje w oczekiwaniu, że wreszcie zapy tam, dlaczego jest nie w humorze, ale nie robię tego. Bo wiem. Jestem przekonana, że jego matka drąży ła temat, dlaczego nie przy jechałam razem z rodziną. Zapewne robiła uwagi, że matka powinna by ć przy dziecku i że może coś jest nie tak z naszy m małżeństwem, skoro spędzamy weekendy osobno. Później, jak sądzę, padło kilka standardowy ch sugestii na temat wy boru ży ciowej partnerki i ogólnie w kwestii ży cia osobistego i zawodowego sy nka. Wiem na pewno, że gdy by m ty lko zapy tała: „Jak by ło?”, zalałby mnie potok pretensji. Nie zamierzam się podkładać. Wieczorem w łóżku czy tam jeszcze przez chwilę i w końcu gaszę lampkę nocną. Odwracam się na bok, gotowa do snu. Robert robi to samo. Już niemal zasy piam, gdy sły szę głębokie westchnienie, a potem jeszcze jedno, nieco bardziej teatralne. – Nie rozumiem, dlaczego nie mogłaś z nami pojechać – sły szę wreszcie. Otwieram oczy i całą sobą czuję, że nie mam ochoty się odzy wać. Wiem jednak, że skoro zaczął, nie odpuści, dopóki nie przeprowadzimy tej rozmowy. – My ślałam, że to ustaliliśmy – odpowiadam. – Ja miałam odpocząć, a wy z Zuzką spędzić czas nad jeziorem. Co w ty m złego? – Matka powinna by ć z dzieckiem – wy pala Robert, tekstem ży wcem wy jęty m z ust teściowej. Przewracam oczami. – Nie porzuciłam Zuzki, ty lko pozwoliłam jej spędzić dwa dni z ojcem i dziadkami. Poza ty m ona nie jest już niemowlakiem. Ma pięć lat.
– Wolałby m, żeby ś z nami pojechała. Czułby m się tam lepiej. – Oczy wiście. Nie ty musiałby ś wtedy wy słuchiwać terkotania mamusi. Bo tak naprawdę o to chodzi, prawda? – No wiesz! – oburza się, choć ton głosu wskazuje, że go mam. – Trafiłam? – Chodzi nie ty lko o to… – Ury wa. – No dobra. Wy kończy ła mnie. Stwierdziła, że to początek końca naszego małżeństwa. A potem po raz kolejny wzięła się za porówny wanie mnie do kuzy na, który ma luksusową willę na przedmieściach, sportowego mercedesa, nauczy ciela niemieckiego i francuskiego dla Franka oraz… – …osobistego trenera od tenisa – kończę. – Na wakacje pojechał z rodziną do Saint-Tropez – dodaje jeszcze Robert, wy dy chając ciężko powietrze. – Zazdrościsz mu? – Nie. Ty lko iry tują mnie te ciągłe porównania. – Powiedz jej o ty m. – To nic nie da. Wiesz, jaka ona jest. – Wiem. I właśnie dlatego chciałam posiedzieć w domu. Możemy już spać? Robert zdaje się rozważać moje py tanie. – Jasne – stwierdza. – Dobranoc. Ale już nigdy nie chciałby m by ć tam z Zuzą sam – dodaje. Uwagę pomijam milczeniem. Szy bko, niemal pośpiesznie, zapadam w sen.
Dzisiejszego ranka w Zielony ch Ogrodach roi się jak w ulu. Piętnasty lipca między narodowy m dniem aranżacji przy domowej zieleni? – zastanawiam się, parząc kawę klientce. Wojtek, nasz najlepszy, ale najbardziej spóźnialski architekt, znów ma poślizg, więc zagaduję kolejną parę czekającą na umówione spotkanie. Bredzę coś o korkach i złapanej gumie, ale widzę po minach, że nie bardzo ich to obchodzi. Trzeba by ło wy my ślić chore dziecko, stwierdzam w duchu, choć Wojtek nie ma dzieci. Pojawia się wreszcie, nie okazując śladu zdenerwowania. Jego wrodzony wdzięk naty chmiast koi nadszarpnięte nerwy obu pań. Mężowie jednak nie dają się łatwo ugłaskać; rzucają kąśliwe uwagi o punktualności. Wojtek przeprasza i zapewnia, że wpadkę nadrobi jakość projektu, który dopracowy wał do ostatniej chwili (co jest, oczy wiście, wierutny m kłamstwem). Pierwszą parę zaprasza do gabinetu, drugą prosi o chwilę cierpliwości, patrząc głęboko w oczy zasadniczej czterdziestolatce. Kobieta odchrząkuje i poprawia włosy. – W porządku. Skoro i tak tutaj jesteśmy, możemy poczekać jeszcze chwilę… Po zakończeniu poranny ch spotkań Wojtek podchodzi do mojego biurka. Kiedy przestaje się uśmiechać, dostrzegam cienie pod oczami. – Źle się czujesz? – py tam. Mimo że nie wy gląda najlepiej, miał dość siły, by zadbać o wizerunek. Doskonale skrojony garnitur, świetne perfumy i jak zawsze wy modelowana grzy wka. – O tak, zdecy dowanie. Balowanie do trzeciej w nocy nie jest najlepszy m pomy słem, kiedy
pierwszy klient przy chodzi na ósmą. Głowa mi pęka. – Chcesz coś przeciwbólowego? – Sięgam po torebkę, w której, odkąd mam dziecko, noszę wszy stko, co się da. Zuzka ma wprawdzie już pięć lat, ale nawy k jest silniejszy. – Ratujesz mi ży cie! A w ogóle to chciałem ci podziękować za alibi. Świetnie mnie kry łaś. Chy ba ty lko dlatego nie rzucili mi się do tętnicy. Mężusiowie zdecy dowanie należą do ty ch z kategorii „należy mi się”. – Nie żeby m ich broniła, ale… Nikt nie lubi czekać? – Mimo wszy stko dzięki. Mogę się jakoś odwdzięczy ć? Ty le razy ratowałaś mi ty łek, że powinienem. – Nie ma problemu. Możesz kiedy ś zamiast mnie wy brać się z moim mężem i córką na weekend do teściów. Co ty na to? – Aż ty le dłużny ci chy ba nie jestem? – śmieje się. – My ślałem raczej o drinku po pracy albo czy mś w ty m sty lu. – Mężatki z dzieckiem nie chadzają na drinki z kolegami. – A to niby dlaczego? – Zgadnij – bąkam. Prawdę mówiąc, mogłaby m pójść bez problemu. Wy starczy łoby imię Wojtka zastąpić dowolny m żeńskim, żeby nie wy woły wać w Robercie zbędnego stresu. Bo i po co? Mogłaby m, gdy by m chciała. Ale nie chcę. – Wy my śl w takim układzie coś realnego – rzuca. – Idę zrobić kawę. Chcesz? Zaprzeczam, kręcąc głową. Nie my ślę o kawie, a o rzeczach, które się zmieniły, odkąd jestem z Robertem. I odkąd mamy Zuzkę. Kiedy ś wy dawało mi się, że poczucie bezpieczeństwa i stabilność są ty m, czego potrzebuję najbardziej. Ostatnio dużo o ty m my ślę, zwłaszcza od weekendowego spotkania z Hanką. Czy nadal chcę właśnie tego? Czy moje obecne ży cie zapewnia mi spokój i równowagę? Do biura wchodzi wy soki brunet, witając się niskim, wibrujący m głosem. Przez moment w żołądku pojawia się znajome pieczenie, ale po kilku sekundach uczucie mija. Dokładnie po ty lu, ile zajmuje mu zrobienie kilku kroków do biurka. Uspokajam się. Oddy cham wolniej. – W czy m mogę panu pomóc?
Piotr, 15 lipca 2013 Powrót do pracy po urlopie jest bolesny. Lubię moje zajęcie, ale już nie tak jak kiedy ś. Teraz wolę spędzać czas z rodziną. Sezon ogórkowy trwa, więc w redakcji nie przepracowujemy się zanadto, choć poza nim zadania by wają równie mało ambitne. No bo co może dziać się w naszy m mieście? Remonty dróg, nielogiczne urzędnicze pomy sły, inwesty cje, wy padki, wy stawy, imprezy. I tak w kółko. Jako że pracuję w dziale zajmujący m się pracą ratusza, zasadniczo obracam się w kręgu ty ch samy ch spraw. Ciągle te same twarze, te same obietnice i tłumaczenia. Czasami odnoszę wrażenie, że niepotrzebnie się trudzimy pisaniem nowy ch tekstów; wy starczy łoby po prostu sięgać do archiwum i robić przedruki. Niezależnie od tego, kto sprawuje władzę, problemy i obietnice
rozwiązań zasadniczo się pokry wają, efekty – niestety – też. By wa, że nachodzi mnie ochota na przejście do innego działu, ale wtedy urzędników zastąpią sprawy teatrów i muzeów albo lokalny ch sportowców. I ty le. By ć może siedzę w ty m już zby t długo? Przy pominam sobie początki i pierwszy angaż w redakcji. Co za emocje, jakie plany ! Nie, nie obwiniam nikogo za miejsce, w który m znalazłem się obecnie; przy wiodły mnie tutaj moje własne decy zje. Ty le że gdy by łem na stażu w Londy nie, trzeba by ło podziałać inaczej… I inaczej my śleć. Należało się skupić na pracy, wy rabianiu kontaktów i wy depty waniu mały mi kroczkami ścieżki do „Timesa”. Młodej głowie wy dawało się, że jest dużo czasu, że można wszy stko, że człowiek nie musi się śpieszy ć. Otóż musi. Powinien pracować ile sił, a nie zachły sty wać się Londy nem, wolnością, nocny m ży ciem i kobietami. Może teraz by łby m gdzie indziej i robił inne rzeczy ? Choć z drugiej strony pewnie nie poznałby m Doroty i nie miał dwóch córek… Czy by łby m bardziej szczęśliwy ? Nie wiadomo. Nigdy tego nie sprawdzę. I chy ba już nawet nie chcę. Kumple z redakcji postanawiają pójść wieczorem na piwo. Dawno nie wy chodziliśmy wspólnie, więc dzwonię do Doroty z py taniem, czy będę potrzebny, bo chętnie by m się wy brał. Py tam dla formalności, bo i tak wiem, że się zgodzi. Zawsze się zgadza. To właśnie moja żona, w której nie ma nic z zaborczej kobiety, egoisty cznie zawłaszczającej mężczy znę. Mam więcej szczęścia niż rozumu. Nie po raz pierwszy w ży ciu. Siedzimy w pubie. Janek, Krzy siek, Dawid i ja. Dawid to młody, dwudziestosiedmioletni wilczek z ambicjami. Nie rozprasza się. Nie skupia na imprezach i kobietach, a realizuje cele. Ma dobre pióro i niezłe pomy sły. Widać, że jeszcze mu się chce drąży ć i sprawdzać. My z Jankiem i Krzy śkiem po prostu robimy, co do nas należy. Nie mniej, nie więcej. Krzy siek jest ode mnie o rok młodszy. Trafiliśmy do redakcji w ty m samy m czasie. Znamy się już całkiem długo, ale to wciąż ty lko znajomość. Lubimy się, ale bez przy jaźni. Trzy dziestoczteroletni Janek właśnie się ożenił. Co chwila zerka na telefon, czy aby nie dzwoniła Julia. Bo Julia jest przeciwieństwem mojej Doroty. Trzy ma męża krótko, jak karnego psa, a on wy daje się nie mieć nic przeciwko temu. Czasem wręcz sprawia wrażenie, jakby marzy ł o takim traktowaniu przez całe ży cie. Nie musi o niczy m my śleć ani o nic się martwić, bo zawsze o wszy stko dba żona. Wy starczy poddać się i pły nąć z prądem. My ślę, że jest mu po prostu wy godnie. – Nasz stary chy ba długo miejsca nie zagrzeje, co? Jak my ślicie? – zagaja Krzy siek. Nieustannie wieszczy naczelnemu koniec kariery. Zupełnie jakby liczy ł na jego stołek. – Nie sądzę. Nie ma nikogo, kto mógłby go zastąpić. Nikogo z takim stażem i doświadczeniem – uściśla Dawid z niety powy m dla dzisiejszy ch młody ch szacunkiem do starszego pokolenia. – I z takim zapleczem… – rechocze Krzy sztof. – Naprawdę uważasz, że Stefan trzy ma się na stanowisku jedy nie dzięki znajomościom? Przez ty le lat? – Janek odstawia piwo. Ponownie patrzy na wy świetlacz smartfona. – A jak inaczej? O, taki Bogdan na przy kład. Stażem nie odbiega za bardzo, ba, uważam, że to najbardziej wszechstronny facet, jakiego znam. Chodząca ency klopedia. – Oprócz wiedzy potrzeba jeszcze umiejętności kierowania zespołem. A Bogdan najchętniej siedziałby w ty ch swoich książkach i skrobał teksty o przedstawieniach – stwierdza Dawid. – My ślę, że najlepiej będzie, jeśli w końcu wejdziesz do gabinetu Stefana i uświadomisz mu po męsku, że musi zwolnić miejsce. Dla ciebie – proponuję, maczając nachosa w sosie
czosnkowy m. – Śmiej się, śmiej, ale kiedy ś zobaczy sz! – odgraża się Krzy siek. – Wiem. Wtedy z pewnością polecę jako pierwszy – śmieję się. – Nie. Po prostu zdegraduję cię do horoskopów. Albo do ogłoszeń o zaginiony ch zwierzętach. – Kto wie, może to by łoby całkiem ciekawe? – Przeły kam piwo. – Zatem co cię powstrzy muje? – Janek wy gląda na rozbawionego. – Kasa. Za urzędasów lepiej płacą. O ambicjach już dawno zapomniałem – stwierdzam. I nie ma w ty m ani krzty żartu. Temat pracy zmieniamy na kobiety. Janek udaje świętego (a może jest nim w istocie?), bo przy słuchuje się ty lko wy mieniany m uwagom o mijający ch nasz stolik paniach. Dawid opisuje ideał – szczupłą brunetkę o duży ch, brązowy ch oczach i drobny ch piersiach. Przy tej ostatniej uwadze patrzy my na niego jak na wariata. Ale on obstaje przy swoim. Krzy siek, który niedawno rozwiódł się po ośmiu latach małżeństwa, twierdzi, że w porządku są wszy stkie kobiety poza blondy nkami o kręcony ch włosach, noszący mi imię Jolanta i korzy stający mi z usług zdecy dowanie zby t sprawnego mecenasa, który sprawia, że sąd nierównomiernie dzieli majątek. Dopy tuję, czy powodem nie by ły aby jego mokre popołudnia w pewny m motelu za miastem, ale tak na mnie patrzy, że milknę. W imię męskiej solidarności i chęci zachowania kompletu zębów. Osobiście uważam, że kobiety zasadniczo są zby t ładne. Podoba mi się wiele, naprawdę wiele ty pów urody. Mogą by ć wy sokie i niskie, blondy nki i brunetki, szaty nki i rude. Szczupłe i nieco bardziej krągłe. O ustach wy datny ch i wąskich. By leby miały to coś. W charakterze, osobowości, coś, co przebija się przez zewnętrzność i przy ciąga jak magnes. Niewinność i uległość, który ch Dorota, co zaskakujące, nie posiada. Budzi się wówczas w mojej duszy coś mrocznego, silnego, z głębi jaźni. Najwy raźniej drzemie we mnie dziki i pierwotny samiec. Lubię górować, mieć władzę i kontrolę, choć kry ję się z ty m, bo to nic dobrego. Gdy potrzeba ta wy pełza na powierzchnię, próbuję ją obłaskawić i ukry ć ponownie… Dlaczego zatem związałem się z osobą absolutnie pozbawioną tego, co mnie kręci? Nie znam odpowiedzi na to py tanie, ale paradoksalnie doceniam w Dorocie ten brak. Lubię to, że jest niepokorna. Potrzebuję, żeby taka by ła.
17 lipca 2013, 12 208 dzień służby Anioły nie by ły szczególnie zadowolone, kiedy Bóg powierzy ł im opiekę nad ludźmi. Dostrzegały ich trudną i skomplikowaną naturę. Znały niedostatki charakterów. Niewdzięczność i łatwość czy nienia zła. Nie rozumiały decy zji zwierzchnika, wolały służy ć Bogu, nie człowiekowi. Ty le że On pragnął, aby poświęciły się właśnie Jego niedoskonały m tworom. Uważał, że ludzie powinni mieć kogoś do pomocy. Anioły zajęły się zatem nimi, wiedzione posłuszeństwem i miłością do Stwórcy. I trwają przy nich od lat, wierne i niestrudzone. W każdej chwili gotowe, by wspierać. Ale jest rzecz, która znacząco utrudnia im pracę – wolna wola. Człowiek nierzadko korzy sta z niej w sposób, który przy prawia jego stróżów o łzy bezradności i wy wołuje gorliwe modlitwy za ranione i raniące dusze. Dobrze, że mogą zrobić choć ty le… Już po północy. Anna śpi niespokojnie. Znów ma ten sen; euforia, a potem pustka
i bezradność. Bezwiednie kuli się w kłębek, jak mały kot. Mruczy coś pod nosem. Nie rozumiem słów. Spod powieki wy my ka się pojedy ncza łza, mocząc poduszkę obleczoną w poszewkę w kwiaty. Załamuję ręce. Składam skrzy dła. Chcę płakać razem z nią. Kładę dłoń na jej czole. – Już po wszy stkim. Jesteś bezpieczna. Śpij spokojnie – mówię, choć wiem, że nie usły szy. Liczę, że poczuje. Anna odwraca się i niechcący spy cha mnie z łóżka. Sen zmienia się momentalnie. Moja podopieczna jest na plaży i biegnie za Zuzką, puszczając latawiec. Udało się. Mogę zasnąć i ja. Od rana czeka na mnie to samo, co zwy kle. Anna wstaje wraz z dzwonkiem budzika, a ja pędzę przed nią do salonu, gdzie zawsze, zanim jeszcze pójdzie do łazienki, włącza telewizję informacy jną. Dbam, by zauważy ła nierówność dy wanu, dzięki czemu ona nie przewraca się i nie rozbija głowy o stolik do kawy. Pry sznic mija bez jednego poślizgnięcia, za to przy suszarce do włosów znów muszę się nadumać, jak sprawić, żeby z przetartego sznura nie poszły iskry. Czy ta kobieta naprawdę chce, żeby poraził ją prąd? Dlaczego nie wy mieni leciwego urządzenia? Kiedy ś nawet anielskie działania przegrają ze zwy kłą fizy ką (o, to właśnie doskonały przy kład wolnej woli!). Podczas codziennej krzątaniny nieustannie obijam się o stróżów Roberta i Zuzki. Niestety, nie wolno nam koordy nować akty wności. Nie mogę prosić, aby który ś przez chwilę rzucił okiem na Annę, ani próbować wpły nąć na sposób opieki, dajmy na to, nad Robertem. Każdy z nas odpowiada wy łącznie za siebie i za swojego podopiecznego. Może to i dobrze, bo nie grożą nam wzajemne porachunki, ale z drugiej strony … Już raz się przekonałem, jaka to szkoda, że nie mogę niczego negocjować. Dla dobra Anny, oczy wiście. Przy gotowanie śniadania idzie jej sprawnie, bez kłopotów. Ty le że kromka znów upada na podłogę masłem na dół. Naprawdę, przy sięgam, nie mam na to żadnego wpły wu! Pijąc herbatę, Anna się krztusi, ale nie tak mocno, jakby miało to miejsce, gdy by m nie klepnął jej solidnie w plecy. Ona sądzi, że zachły śnięcie odpuszcza samo z siebie. Dzisiaj Anna bierze samochód. Podwozi Zuzkę do przedszkola i Roberta do redakcji, ale za moim podszeptem wy biera inną trasę niż tę, co zwy kle. Nie wie, dlaczego tak zdecy dowała, po prostu tak poczuła. A ja się cieszę, bo jadąc utartą drogą, uczestniczy liby w dużej stłuczce na skrzy żowaniu, o czy m za jakiś czas donoszą w radiu. Kiedy wy siada z auta pod Zielony mi Ogrodami, zmieniam dmuchnięciem tor lotu lecącej w jej kierunku osy. Boi się ty ch owadów, i słusznie, bo ma alergię na ich jad. Choć tego nie podejrzewa, właśnie zaoszczędziłem jej stresu i ewentualny ch kłopotów. Zamiast jazdy windą na czwarte piętro podpowiadam jej schody. Niedługo potem dźwig zacina się; osiem osób tkwi uwięziony ch w duchocie i ścisku. Mnóstwo, mnóstwo drobny ch działań, które ułatwiają Annie ży cie i oddalają kłopoty. Nie zawsze daję radę zdąży ć na czas, nie zawsze ona posłucha wewnętrznego głosu, ale się staram. Bardzo. Bo mam wy rzuty sumienia.
3
Piotr, 26 lipca 2013 Nadzwy czaj lubię rodziców Doroty. I nie mówię tego z przekąsem. To najczy stsza prawda. Od chwili, kiedy mnie poznali, przy jęli jak sy na i udzielili kredy tu zaufania. Gest ty leż piękny, co przerażający, bo wy wołujący lęk przed sprawieniem zawodu. Zby t dobrze się znam i wiem, że mogę zawieść, dlatego skupiam wszy stkie siły, by do tego nie doszło. Robię, co mogę, by by ć dobry m mężem, ojcem i uczy nny m zięciem. I chy ba przez te siedem lat szło mi całkiem nieźle, bo sy mpatia Waldemara do mnie nie opadła, a Małgorzata wciąż piecze dla mnie mój ulubiony makowiec (choć, jak sama twierdzi, za pieczeniem nie przepada). Zadzwonili w zeszły weekend, oświadczając, że właśnie wy bierają się nad morze, i zapy tali, czy nie mieliby śmy nic przeciwko, żeby zabrali ze sobą dziewczy nki. Przeciwko? Co mogliby śmy mieć przeciwko zaoferowaniu nam wspaniałego ty godnia spędzonego, jak za dawny ch czasów, sam na sam? Choć Dorota martwiła się odrobinę o Alicję; mimo że mała jest starsza od Tosi, przejawia większą wrażliwość. Ponadto dziewczy nki nigdy jeszcze nie wy jeżdżały bez nas na dłużej. Przeważy ł fakt, że to znacznie lepsze wy jście niż kiszenie się w przedszkolu. Poza ty m obie nasze córki przepadają za dziadkami, więc dzisiaj z samego rana, podekscy towane, ruszy ły na północ, gotowe na przy gody i rozpieszczanie bez umiaru. Emocjonalnie jest mi zdecy dowanie bliżej do rodziców Doroty, niż kiedy kolwiek by ło do własny ch. Minione siedem lat związało mnie z nimi mocniej niż dzieciństwo i lata młodzieńcze z moimi. Ot, smutny paradoks. W moim rodzinny m domu panował uczuciowy mróz. Zamiast ciepła domowego ogniska nieustający lodowaty wicher, przeszy wający do szpiku kości. Mój ojciec Kazimierz został zmuszony do poślubienia mojej matki, bowiem młody m zdarzy ło się wpaść. Czy nnikiem przy musu bezpośredniego by łem, rzecz jasna, ja. Nie mam rodzeństwa. My ślę, że od tamtej chwili ojcu dzieci kojarzy ły się źle… Mój dziadek miał silny wpły w na sy na. By ł autory tarny m ty pem, przed który m odruchowo czuło się respekt. A w razie gdy by jednak nie, wy starczała rzucona niby mimochodem uwaga o wy dziedziczeniu. Kazimierz wobec ojca by ł kompletnie bezradny, więc oświadczy ł się pod
przy musem, mimo że w tamtej chwili zajmowało go wszy stko, ty lko nie małżeństwo. W głowie by ła mu dobra zabawa i dziewczy ny. Kiedy ś podsłuchałem, podczas jednej z liczny ch kłótni rodziców, że moja matka nie by ła wówczas jedy na. Zapewne trudno jest wy jść za mężczy znę, który poślubia cię nie z własnej woli. Moja matka Teresa nie miała jednak innej możliwości. W tamty ch czasach rzadko reagowało się inaczej w podobny ch sy tuacjach. Poza ty m również i ją naciskali rodzice. Bała się, co ludzie powiedzą. Początkowo, zdaje się, wierzy ła, że moje pojawienie się na świecie zmieni rzeczy wistość, że Kazimierz pokocha ją tak, jak tego chciała. Jednak nic podobnego się nie wy darzy ło. Ojciec po prostu tolerował swoją żonę. A mnie, swoje dziecko, oboje uważali za przy czy nę ży ciowy ch niepowodzeń. Ojciec chy ba pragnął zostać wierną kopią dziadka. By ł szty wny, surowy, oschły. Świadczy ł o ty m nawet jego wy gląd. Wy soki wzrost, szczupła budowa ciała, wy prostowane jak struna plecy i wy soko uniesiony podbródek sprawiały wrażenie, jakby połknął lekkoatlety czną ty czkę. Ściągnięte brwi, usta i surowe spojrzenie – oto co jako pierwsze przy chodzi mi na my śl, kiedy go wspominam. Umarł na zawał w wieku pięćdziesięciu sześciu lat. Domy ślałem się, że skończy podobnie; z takim usposobieniem kres jego ży cia nie mógł by ć inny. Jako mały i ufny dzieciak bardzo do niego lgnąłem, ale odbijałem się jak od ściany. Zero przy jaznego gestu, empatii. Ty lko dy stans i standardowe: „Teraz nie, Piotrze”. Matka może nie by ła najczulszą i najtroskliwszą z matek, ale przy najmniej próbowała. Kiedy się skaleczy łem, opatry wała ranę i nawet dawała mi całusa w czoło. Czy tała na dobranoc. To nic, że zawsze ty lko jedną i z zasady zby t krótką bajkę, ale zawsze. Kupowała mi czasem drobne prezenty, jeśli ty lko udało jej się coś dostać w sklepie, i pielęgnowała w chorobie. Wy kony wała wszy stkie czy nności, jakie wy kony wać powinna, robiła to jednak mechanicznie, bez tego czegoś w wy razie twarzy, co sprawia, że dostrzega się miłość. Ja widziałem sam obowiązek. Szanuję mamę, oczy wiście, ale po prostu jak kogoś, kto dał mi ży cie, i z tej właśnie przy czy ny odwiedzam ją raz w miesiącu. Pijemy czarną herbatę, jemy ciasto drożdżowe i rozmawiamy o neutralny ch sprawach. Dziewczy nki przy wożę rzadko. Matka zanadto się o to nie dopomina, a i moje córki nie bardzo do niej lgną. Wcale się im nie dziwię. Odnoszę wrażenie, że ich babcia po prostu nie przepada za dziećmi. Dorastałem w poczuciu winy, że gdy by nie ja, ojciec kiedy ś w końcu pokochałby matkę. Bardzo przeży ła jego śmierć. Nie ty lko dlatego, że spędzili razem całe ży cie. Wreszcie dotarło do niej, że nie ma już na co czekać, że nigdy nie otrzy ma od niego tego, na co mimo wszy stko skry cie liczy ła. To by ł cios, ale z drugiej strony także wy zwolenie. Wzięła sobie psa ze schroniska; ten zwy kły rudy kundel dał matce chy ba więcej miłości niż jej własny mąż. Czasem by wam zazdrosny, gdy widzę, jak czule zwraca się do zwierzaka. Mam ochotę podejść do niej i mocno potrząsnąć, krzy cząc na całe gardło: – Co z tobą jest nie tak, kobieto? Ale sięgam ty lko po filiżankę herbaty i upijam w milczeniu kolejny ły k. Kiedy Ala i Tosia znikają za zakrętem w dziadkowy m samochodzie, Dorota wy gląda na rozbitą. Patrzy tęsknie, jakby odjechały na zawsze. Staję za nią i obejmuję w pasie. Wdy cham zapach rumiankowego szamponu, unoszący się z jej jasny ch, długich do ramion włosów. W letniej, białej garsonce wy gląda bardzo profesjonalnie, ale ja widzę, że czuje się niepewnie. Właśnie wy puściła spod skrzy deł swój największy skarb.
– Dzisiaj po pracy przy szy kuję dla nas kolację. Coś włoskiego, do tego dobre białe wino. Jakaś relaksująca muzy ka – szepczę jej do ucha, aby poprawić nastrój. Odwraca się do mnie, obrzucając nieufny m spojrzeniem. – Och, nie mów, że będziesz gotował? Chy ba pamiętasz, jak ostatnio… Wiem, do czego pije. Do wszy stkich moich prób kulinarny ch, które kończy ły się zwęgleniem, skurczeniem, przesuszeniem, zady mieniem i oszalały m rozrostem (jak ciasto do pizzy ). – Powiedziałem, że przy szy kuję, a nie że ugotuję – śmieję się. – A co będzie potem? – Dorota podejmuje grę. – Potem… zobaczy my – mówię, splatając palce z jej drobny mi palcami. Wracamy do domu, a później każde idzie w swoją stronę. Do pracy. W redakcji, bardziej niż o arty kule, my ślę o wieczorny m menu. Zastanawiam się, z jakiej restauracji przy wieźć kolację. I dłuży mi się ten dzień w nieskończoność. Wy bór pada na lokal U Alberta. Na przy stawkę zamawiam ravioli ze szpinakiem. Danie główne dla Doroty to makaron z kaparami i suszony mi pomidorami, a dla mnie łosoś z rozmary nem. Na deser wy bieram jej ulubioną panna cottę z sosem jeży nowy m. Ja rezy gnuję z deseru. Nie przepadam za słody czami. Kolację aranżuję na tarasie. Zapalam świece, choć jest zdecy dowanie za gorąco i zby t jasno, ale zależy mi na odpowiedniej oprawie. Do odtwarzacza wrzucam pły tę Cohena. Nastrój właściwie robi się sam. Kiedy sły szę chrzęst klucza w zamku, wy chodzę do przedpokoju. Przy pominam sobie, że przecież kupiłem bukiet biały ch frezji, więc cofam się do kuchni i wy jmuję kwiaty z wazonu. – Dzwonił tato, dojechali szczęśliwie – dobiega mnie głos żony. – Dziewczy nki trochę marudziły w trasie, ale ogólnie wszy stko poszło okej. Żadny ch zawrotów głowy i wy miotów. Po obiedzie mieli iść nad morze. W sumie to dobrze, że pojechały. Mają okazję nawdy chać się jodu. Stoję i patrzę, jak Dorota zdejmuje eleganckie skórzane pantofle i chowa torebkę do szafy. Zakłada włosy za ucho. Dopiero wtedy podnosi wzrok. – Ojej! – Wy ry wa się jej na widok bukietu. – Jesteś wspaniały ! Jakie to miłe, dziękuję. Podchodzi, bierze do rąk kwiaty, po czy m całuje mnie w usta. – Czy żby ś zapomniała o naszej kolacji, że jesteś taka zaskoczona? Mówiłem przecież, że będzie przy jemnie. Dorota wciąga głęboko powietrze. – Nie czuję spalenizny … – Bo wszy stko przy niosłem od Alberta. I mam nadzieję, że jesteś głodna. – Umieram z głodu! – stwierdza, zachwy cona. – To my j ręce i zapraszam na taras. Zaraz podaję. Siedzimy na wiklinowy ch krzesłach przy niewielkim, okrągły m stoliku. Światło zmienia się z przejrzy stego na cieplejsze i bardziej przy tulne. Po niebie snują się chmury w różny ch odcieniach fioletu. Wróble na balustradzie robią konkurencję Cohenowi. Posiłek już dawno zjedzony ; kucharze jak zwy kle nie zawiedli. Teraz delektujemy się wy łącznie schłodzony m biały m winem i sobą. Dorota ma uroczo zarumienione policzki. Wy gląda teraz bardziej jak młoda dziewczy na niż profesjonalna pani rzecznik tuż przed czterdziestką. – Nie wiedziałam nawet, jak bardzo by ło mi to potrzebne… – Moja żona przeciąga się jak
kotka. – Musimy to częściej powtarzać. Opiera twarz na dłoni. – Jaka szkoda, że wakacje są raz w roku! – wzdy cha. – Jak znam twoich rodziców, wy starczy, że powiesz słowo, a oni zaraz przy jadą po dziewczy nki. Przepadają za nimi. – Z wzajemnością. Wiesz, cieszę się, że tak jest. Sama tak miałam, więc wiem, jaka to frajda by ć rozpieszczaną przez babcię i dziadka. – Szczęściara! Ale może nie rozmawiajmy o dzieciach? Ten wieczór miał by ć ty lko nasz. – A o czy m chciałby ś porozmawiać? – Dorota nachy la się i muska opuszkami palców moją dłoń. – Nie chciałby m rozmawiać… Dorota patrzy zalotnie, po czy m wstaje i siada mi na kolanach. Jedną dłoń kładzie na moim karku, drugą zatapia we włosach. Całuje delikatnie, jakby próbowała mnie po raz pierwszy. Staje się coraz śmielsza i coraz bardziej żądna pieszczot. Biorę ją na ręce i niosę do sy pialni. Zadowolone wróble zajmują się resztkami po kolacji. Dorota jest namiętną, sprawną i pomy słową kochanką. Jest w miłości dokładnie taka sama jak w ży ciu. Świadoma, skuteczna i doskonała. My ślę, że większość mężczy zn dałaby się pokroić za możliwość posiadania takiej kobiety w łóżku, choćby przez jedną noc. Kocham Dorotę, dlatego nie mówię jej, co naprawdę mnie kręci. Wcale nie potrzebuję wirtuozerii, przeciwnie. Wolałby m niepewność, niewprawność, wahanie. Niepewne spojrzenie, rumieniec nieśmiałości i odrobinę wsty du. Chciałby m czuć, że to ja jestem panem sy tuacji i ode mnie zależy rozgry wka. Lubię kontrolę, władzę. W seksie lubię wszy stko to, czego nie dostaję w sy pialni od żony. Nie mogę jej za to winić, bo to, czego by m pragnął, jest nie do dostania od pewnej siebie, dojrzałej kobiety. To coś tkwi we mnie głęboko, podobnie jak wspomnienia z przeszłości. Żeby stanąć na wy sokości zadania, wy świetlam w głowie sceny, który ch doświadczy łem kiedy ś, i nakręcam się nimi. Dorota nie może się zorientować, że coś jest nie tak. Czasem czuję się winny. Kocham się z żoną, z jej ciałem, ale mentalnie jestem zupełnie gdzie indziej. I jest inaczej. Podobno to forma zdrady. Możliwe. Wiem jednak, że gdy by m powiedział Dorocie o moich fantazjach, nie zrozumiałaby. A ja cenię sobie nasz związek. Seks to przecież nie wszy stko. Choć może stać się wszy stkim. I wszy stko zniszczy ć.
Anna, 26 lipca 2013 – Mamusiu, dlaczego taty jeszcze nie ma? Zuzka wgramoliła się na sofę tuż obok mnie i usadowiła na moich kolanach swojego największego przy jaciela – białego, pluszowego zająca imieniem Wąsek. – Ma dzisiaj zebranie w pracy. Pewnie się przedłuży ło. – Obiecał, że pójdziemy na lody … – Kochanie, nie mógł przewidzieć opóźnienia. Najwy żej pójdziecie jutro. – Gładzę małą po miękkich, jasny ch włoskach.
Widzę w jej oczach rozczarowanie, choć nie demonstruje zawodu. Ma zadziwiającą jak na małe dziecko zdolność przy jmowania rzeczy wistości taką, jaka jest, nawet jeśli rozmija się z jej pragnieniami. Nie wiem, czy to dobrze, ale z punktu widzenia rodzica… Na pewno oszczędza frustrujący ch scen. – W porządku, najwy żej jutro – powtarza po mnie Zuzka. Robert pojawia się kwadrans później. Wy gląda na zmęczonego. – Jak by ło? – py tam, wstawiając obiad do piekarnika. Poluzowuje krawat i siada przy stole. – Jedny m słowem? Cięcia. Mam wy ty pować trzy osoby z mojego działu do zwolnienia. Masz pojęcie? Aż trzy ! Jak mam to niby zrobić? Współczuję mu zdecy dowanie większego zakresu decy zy jności, niżby sobie ży czy ł. Robert nie jest ty pem kierownika. Kompletnie nie nadaje się do rządzenia ludźmi. Jest pokojowy. Nie lubi konfliktów. Woli iść za kimś, niż wy ty czać cele. Zbolała mina świadczy, że najchętniej uciekłby, gdzie pieprz rośnie. – Fakty cznie, nieciekawie. Będziesz musiał obiekty wnie ocenić, kto najlepiej się sprawdza. Kto ma najlepsze wy niki. – Żeby to by ło takie proste! Na przy kład taki Ty mek. Obiekty wnie to radzi sobie najgorzej, ale ma troje dzieci! Mam na to nie patrzeć? Wy krzy wiam usta w gry masie bezradności. Robert opiera policzek na dłoni. – Albo Grzesiek. Niespecjalnie zaangażowany, ale jak termin nas przy ciśnie, facet tak się spina, że robi się najbardziej wy dajny. A ja nie wiem, zależy mu czy nie. – Niełatwa decy zja – przy takuję. – Chy ba dobrze ci zrobią te lody z Zuzką. Ochłodzisz się, zrelaksujesz. – Pójdziesz z nami? – Czemu nie? – rzucam, nalewając mu wody do szklanki. Robert zmienia się na twarzy. Cienie spod oczu znikają, pojawia się uśmiech. Jakby m zaoferowała mu coś naprawdę niezwy kłego. Trochę mi go żal. Staram się by ć poprawną żoną, ale coraz mi trudniej. Jestem dziwnie nieporadna. Nieautenty czna. Trochę jak obsadzona w roli. A przecież Robert to dobry człowiek. Zaczy nam podejrzewać, że on coś wy czuwa. I zabiega o każdy mój przy chy lny gest, uśmiech potwierdzający, że jest dobrze. Nie wiem, co się zmieniło. Przecież wy dawało mi się, że to dobry wy bór. Że wy brałam męża właśnie dla ty ch cech, które teraz czasami mnie drażnią… Przy pomina mi się ostatnia rozmowa z Hanką. Szelma widzi mnie jak pod mikroskopem. Wy łuskuje ze mnie fakty szy bciej niż ja sama. Przecież mam, czego chciałam. Ciesz się, powtarzam sobie. I się cieszę. Dlaczego taka jestem? Nasza wy prawa na lody sprawia ogromną frajdę Zuzi, ale chy ba jeszcze większą Robertowi, bo gdy wracamy do domu, przy ciąga mnie do siebie. – Zawsze wiesz najlepiej, czego mi trzeba – mówi. – Jakoś poradzę sobie z ty mi redukcjami. Postaram się podjąć możliwie najlepsze decy zje. Uśmiecham się na znak, że jestem zadowolona z poprawy jego nastroju. – Nie wiem, czy m sobie zasłuży łem na taką żonę – sły szę.
Ja też nie, przy takuję mu w duchu, przy trzy mując Zuzkę, aby nie wy biegła pod jadący samochód.
26 lipca 2013, 12 217 dzień służby Przy glądam się małej Zuzi w lodziarni i ponownie nie potrafię powstrzy mać zdumienia. Dziwię się tak już od kilku lat. Bo to naprawdę fascy nujące. Zuzanna jest po prostu wierną kopią Anny. Zawsze kiedy na nią patrzę, mam wrażenie, że cofnąłem się w czasie. Te same płowe włosy, ta sama ży wiołowość i rezolutność. Zupełnie jak nie u pięciolatki. Mała jest by stra i mądra nad wiek, ale nie przemądrzała. Po prostu wy jątkowa. Taka sama by ła moja Ania. Początkowo trząsłem się nad nią bardziej, niż należało. Pilnowałem się bardzo – żeby ty lko nie przy snąć, nie zagapić w telewizor, nie zatonąć w marzeniach (tak, aniołom też się to zdarza!). Wciąż miałem w pamięci Krzy sztofa. Kiedy Ania miała jakieś osiem lat, zary sował się silny charakter. Okazała się zaradną, pewną wiary w siebie dziewczy nką. Potrafiła przewidy wać konsekwencje swoich działań i nigdy nie kusiły jej niebezpieczne zabawy. Co nie znaczy, że nie lubiła szaleć. Robiła to wszy stko, co zwy kle robią dzieci, ty le że bez zbędnego ry zy ka, żadnej, jak to mówią, ułańskiej fantazji. Zupełnie jak dorosła. Zrozumiałem, że oto wy grałem los na loterii – podopieczną, która właściwie radzi sobie sama. Gdy dołoży ło się do tego autory tet, jakim cieszy ła się wśród koleżanek i kolegów w czasach szkolny ch, pojąłem, że moje nieco histery czne interwencje mogą jej raczej zaszkodzić. Na kolejny ch zebraniach otrzy my wałem od Rady Anielskiej pochwałę za pochwałą, ale by ła to bardziej zasługa Ani niż moja. Ona po prostu zawsze wiedziała, co robić, a czego nie. Jeżeli wchodziła na gałęzie, to na te niżej położone i grubsze. Nigdy nie pozwalała się podpuszczać, niczego nie musiała udowadniać. A gdy nieco podrosła, nie popalała, jak inni, papierosów na przerwach. Uważała, żeby nie wracać samotnie po ciemku do domu. By ła rozsądna, ale nie strachliwa. Po prostu znała cenę ry zy ka. W dodatku by ła duszą towarzy stwa i wszy scy za nią przepadali. Od pewnego momentu zwłaszcza chłopcy. By łem pewien, że gdy Ania przeistoczy się w kobietę, weźmie od ży cia to, czego chce. I niewiele brakowało.
4
Piotr, 15 i 16 maja 1997 Nareszcie! Oto jestem we właściwy m miejscu. Dokładnie tam, gdzie powinienem. To prawdziwy cud, choć nie żeby m sądził, że mi się to nie należało. Ale kiedy zobaczy łem ty ch wszy stkich kandy datów na reportera lokalnego oddziału ogólnopolskiej stacji telewizy jnej, nieco straciłem animusz. Ty le się mówi o znajomościach, a ja znałem co najwy żej panią Stasię, kwiaciarkę sprzedającą bukiety przed siedzibą redakcji. Mimo wszy stko to trochę mało… Wobec powy ższego postanawiam zagrać nonszalancję i większą pewność siebie niż ta, którą dy sponowałem.
W łazience, przed wejściem na spotkanie z naczelny m, pod strumieniem wrzącej wody ogrzałem zimne dłonie, lodowate mimo dwudziestu sześciu stopni na zewnątrz. Nie chciałem, by powitalny uścisk zdradził prawdziwe emocje. Ten trik i wiedza wy niesiona ze studiów politologiczny ch najwy raźniej okazały się przy datne, a w połączeniu z odgry waną rolą pod hasłem: „Nic mnie nie rusza” stanowiły klucz do sukcesu. Na szczęście tknęło mnie jeszcze, by przed wejściem do gabinetu zdjąć mary narkę, dzięki czemu upodobniłem się do dziennikarzy snujący ch się po redakcy jny ch kory tarzach. Podwinąłem niedbale rękawy niebieskiej koszuli i rozwichrzy łem nieco grzy wkę, aby sprawiała wrażenie tęskniącej za grzebieniem. Rekruterzy muszą poczuć, że ten fach pły nie w moich ży łach, że zby t pasjonują mnie losy miasta i kraju, żeby zawracać sobie głowę wy glądem, stwierdziłem. Na razie i tak nie wchodziła w grę praca z kamerą. Miałem by ć facetem od czarnej roboty, ale fucha w telewizji i tak miała dla mnie smak miodu. Pierwszy poważniejszy przy stanek przed dalszą karierą! Naczelny, zady miwszy mnie papierosem, ocenił, że najwy raźniej mam coś w głowie. Może i jestem nieco zblazowany, ale wy kazuję stosowne zaangażowanie. – Zaczy nasz jutro o ósmej – rzucił. – I nie zawiedź mnie, bo nie mam ochoty organizować
takiego spędu ponownie. Nudzi mnie gadka szmatka ty ch wszy stkich kandy datów. Wiesz, czwarta władza, istotna rola społeczna… Całe to pieprzenie. Lekarz leczy, nauczy ciel uczy, a przy najmniej powinien, a dziennikarz informuje. By leby rzetelnie. Ot i cała filozofia. A ludziom się wy daje, że oto wkroczy li do lepszego świata. He, he. Ty … – Wskazał na mnie palcem o pożółkłej od nikoty ny opuszce – wy glądasz na kogoś, kto nie ma takich złudzeń. I dobrze. Bo ja nie cierpię fantastów – podsumował, po czy m wstał i podał mi rękę. – Aha, jeszcze jedno. Mógłby ś się uczesać. Przy taknąłem pośpiesznie, żeby nie parsknąć śmiechem.
W taki sposób dzisiejszego ranka zostałem reporterem. Leżę teraz na łóżku w swoim pokoju, w wy najmowanej na spółkę z kumplem klitce, i wciąż od nowa wy świetlam w głowie rozmowę kwalifikacy jną. Każde py tanie naczelnego, każdą moją odpowiedź. Robię sobie ty m dobrze, wciąż od nowa, niespodziewanie stwierdzając, że lepsze to niż orgazm. Wchodzi Ry siek, py tając, czy mam ochotę na piwo. Czemu nie? Sukces należy opić. Idę do kuchni. Bierzemy po schłodzony m ży wcu. Ry śka jakiś czas temu przy jęto na referenta w urzędzie marszałkowskim; on chciał zostać urzędasem, a ja kimś, kto mu będzie patrzy ł na ręce. Nie powiem, potrafi się zachować i gratuluje mi angażu. Stukamy się butelkami. Rozmawiamy o bzdurach. Wy powiadam słowa, ale głowa, zajęta czy m inny m, pracuje na najwy ższy ch obrotach. My ślami jestem już w dniu jutrzejszy m, zastanawiając się, jak sformułuję moje pierwsze zadanie. Jestem tak podekscy towany, że w nocy długo nie mogę zasnąć.
Moje wy bujałe wy obrażenie o zostaniu rekinem dziennikarstwa uziemiono nieco gdzieś około godziny ósmej jeden. Wy starczy ło przekroczy ć próg redakcji, by zorientować się, że trzeba się będzie solidnie napocić, by zy skać przy chy lność zespołu. Jak na razie wszy scy patrzy li na mnie, jakby m roztaczał wokół siebie fetor. I jak na przy głupa. Na kolegium tematy rozdzielono szy bko. Gdy próbowałem podsunąć kwestię wielokrotnie obiecy wany ch wałów przeciwpowodziowy ch, który ch wciąż nie by ło, naczelny sapnął i odchrząknął. I sapnął ponownie. – Doceniam inicjaty wę, ale to nie przejdzie za Chiny ludowe. Nie teraz. Chy ba że potrafisz zorganizować jakąś solidną ulewę, co najmniej dwuty godniową? Wtedy co innego. – W takim razie co dzisiaj do mnie należy ? – zapy tałem. Rozsadzał mnie zapał. – Dzisiaj jesteś na telefonie. – I przez najbliższy miesiąc pewnie też – dorzucił facet z idioty czną kozią bródką. – Naprawdę? – Spojrzałem na szefa. – Może nie będzie tak źle. Do czegoś w końcu jesteś nam potrzebny. Ty le że najpierw musisz
się wgry źć w specy fikę pracy. Wy czuć, co bierzemy, a co będzie wy łącznie stratą czasu. Ale nie martw się, twoja działka to nie ty lko odbieranie połączeń. To także pomoc kolegom w wy dzwanianiu potrzebny ch informacji, prowadzenie researchu. Jeśli się sprawdzisz, dostaniesz pierwszy temat. W lot zrozumiałem, że hierarchii nie przeskoczę. Ale obiecałem sobie solennie, że stan przejściowy nie potrwa długo.
Anna, 15 maja 1997 Klasówka z matmy. Siedzę w klasie, zasłuchana w iry tujące ty kanie zegara. Czas pły nie nieubłaganie, a ja rozwiązałam zaledwie dwa zadania na pięć. Boże, jaka szkoda, że nie ma obok Hanki! Owszem, Wiolka da się lubić, ale co z tego, skoro jest taką samą nogą do rachunków jak ja? Na szczęście, na maturze matma nie jest obowiązkowa. Gdy by by ła, mogłaby m sobie darować zdawanie. Matematy ka… Jakie ma znaczenie dla kogoś, kto chce zostać aktorką? Cóż, trzeba przetrwać jeszcze rok w tej budzie, a potem egzaminy do szkoły teatralnej. Zaczy nam się zastanawiać nad tekstami, które zaprezentuję, ale w podjęciu decy zji przeszkadza mi liczba ukochany ch wierszy. Właśnie my ślę o Tetmajerze, gdy sły szę skrzekliwy głos pani Bucz: – Jeszcze kwadrans. Moja matematy czka by łaby całkiem niczego sobie pięćdziesięciolatką, gdy by ty lko zgoliła te okropne wąsy ! – Doprawdy, Turska, nie pojmuję, jak można nie rozumieć takich prosty ch rzeczy ! – Załamuje ręce nad moim przy padkiem, a ja z cały ch sił powstrzy muję się, by nie palnąć: „A ja doprawdy nie pojmuję, jak można się nie golić!”. Odganiam my śl o zaroście pani Bucz. Matko, zaledwie piętnaście minut! My śl, Anka, my śl! – mobilizuję się i gry zę długopis, jakby miało mi to pomóc w rozwiązaniu zadań. Wy bieram jedno, które wy daje mi się znośne, i zaczy nam się głowić. Piszę i skreślam. I tak w kółko. Po chwili na mojej ławce ląduje mała, zmięta kartka od Wiolki; rozwijam ją pod blatem. Komplet rozwiązań. Wiem, że to oszustwo, ale usprawiedliwione podbramkową sy tuacją… Dzwonek oznajmia, że po raz kolejny jestem uratowana. Wiolka mówi, że kartkę dostarczy ł Bartek. W zeszły m ty godniu zaprosił mnie do kina, ale odmówiłam. Jak widać, chłopak jest stały w uczuciach. Mam zasadę, że nie spoty kam się z kolegami z klasy. Za dużo plotek i krępujący ch sy tuacji. Poza ty m oni po lekcjach my ślą wy łącznie o koszu i popalaniu trawki w szkolnej szatni. Nie mam wy marzonego ideału, ale wiem na pewno, że nie ma go wśród klasowy ch adoratorów. Ostatni angielski i wreszcie powrót do domu. Na jutro nic nam nie zadano, więc przede mną błogie nieróbstwo. W mieszkaniu zastaję ty lko Jacka. Rodzice jeszcze nie wrócili z pracy. Mój brat ma wprawdzie sesję, zatem powinien się uczy ć tej swojej mechaniki, ale zamiast tego siedzi przed telewizorem i zajada się paluszkami. – Zaraz będzie obiad. Po co się obżerasz? – wołam od siebie. – Człowiek, który się uczy, potrzebuje dużo kalorii. – A ty się właśnie uczy sz? – Szczerzę się, stając w progu dużego pokoju.
– Chcę trochę pooglądać, bo jak ty lko wrócą, zaraz się zacznie. „Sesja, a ty ciągle te durnoty !”. „Sesja, a ty czy tasz kry minał!”. „Sesja, a ty idziesz do kumpla!”. „Sesja, a ty przesiadujesz u Magdy !”. Kiedy ś oszaleję. Szczęśliwi ci, co wy jeżdżają studiować. Zapamiętaj! – No wiesz… Nie mówię, że rodzice mają we wszy stkim rację, ale na twoim miejscu chy ba przy kładałaby m się bardziej. – Na studiach wy brany ch przez ojca? Wątpię! – Mogłeś się postawić. Poza ty m teraz, na trzecim roku, szkoda chy ba zainwestowanego czasu? Jacek strzepuje okruszki ze spranej już nieco zielonej koszulki. – Wszy stko mi jedno. Nie wiem, co odpowiedzieć, więc wy cofuję się do kuchni. Postanawiam obrać ziemniaki, bo czuję burczenie w żołądku. Nie rozumiem Jacka. Fakt, ojciec jest, jaki jest, ale mój brat mógł stanowczo zaprotestować przeciwko mechanice. Ty lko czy on właściwie wie, czego chce? Zawsze by ł taki… nieokreślony. Ergo – tato postanowił go ukierunkować. Inna sprawa, że by ć może istotnie naciskał zby t mocno. I w zby t wielu sferach. Zresztą między nimi iskrzy ło od zawsze. Jacek nigdy nie przejawiał wielkich aspiracji. A ojciec chciał by ć z niego dumny, ale nie potrafił, bo jego jedy ny sy n nie spełniał oczekiwań. Nie ten ubiór, nie ci koledzy, nie to hobby, nie te zdolności… Wreszcie – nie ten charakter. Mam wrażenie, że ojciec naprawdę trudził się przez wiele lat, aby ukształtować Jacka według formy, jaką dla niego odlał. I o ile gdzieś do czternasty ch urodzin mojego brata jeszcze jakoś szło, o ty le później by ło coraz trudniej. Teraz nie przestają kruszy ć kopii o wszy stko. Nawet o taki drobiazg jak koper. Jacek go nie znosi, ojciec wręcz przeciwnie. „To niemożliwe”, twierdzi i uważa, że sy n robi mu na złość. Ja, na zasadzie kontrastu, jawię się jako córka idealna. Nie sprawiam kłopotów i dobrze się uczę (na matematy kę tato jakoś przy my ka oko, pewnie dlatego, że sądzi, iż dziewczy ny mają smy kałkę raczej do przedmiotów humanisty czny ch). Bardzo możliwe, że to stawianie młodszej siostry za wzór robi swoje; nie ma cudów, musi by ć iry tujące. Mama sama z siebie raczej nie czepiałaby się Jacka, gdy by nie ojciec. Ale ma słaby charakter i chy ba nigdy mu się nie przeciwstawi. Posłusznie trwa w cieniu męża. – Tak, Paweł. Będzie, jak uważasz – mawia zwy kle. Patrzę na nią i nie rozumiem. Jak można aż do tego stopnia nie mieć własnego zdania? Dlaczego ona to robi? Po co? Ojciec ma dobry nastrój, ona też. Ojciec jest zły, mama nie w humorze. Zadziwiająca, chora sy mbioza. Kiedy poinformowałam mamę o moich planach, o ty m, że chciałaby m zdawać do szkoły aktorskiej, skinęła głową. – Zobaczy my, co powie tato – odparła. Gdy by zanegował pomy sł, przy taknęłaby mu z pewnością, ale szczęśliwie tak się nie stało. Może mama zachowuje się tak dlatego, że jako młoda dziewczy na straciła oboje rodziców? Prakty cznie rok po roku. Mąż dał jej poczucie stabilizacji, bezpieczeństwa i schronienie. Wprawdzie w postaci klatki, która, owszem, chroni, ale także zniewala… Ziemniaki zaczy nają bulgotać, a zza drzwi wejściowy ch dobiega śmiech. Rodzice wchodzą, rozbawieni. Zrelaksowani. Stawiają zakupy na kuchenny m stole. Przez chwilę wy glądają jak małżeństwo doskonałe.
– To co, Danusiu, obiad za dwadzieścia minut? – rzuca ojciec i idzie do łazienki, by umy ć ręce. – Tak. Zaraz zabieram się za kotlety. Nigdy w ży ciu nie widziałam, żeby tato pomógł mamie przy gotować obiad. Zawsze czeka w salonie przy stole. Nie przy niesie nawet sztućców. Gdy zje, nie odnosi talerzy. Jakby liczy ł, że naczy nia sprzątną się same. Kiedy ś zadałam mamie py tanie, dlaczego mu nie zwróci uwagi. – Taki już jest – odparła z ciężkim westchnieniem. Rozpakowuję siatki z zakupami, słuchając dolatującego z dużego pokoju monologu o przebiegu mniej więcej zgodny m z prognozą Jacka. Mojego brata najwy raźniej wciągnął film, bo nie zdąży ł przed powrotem rodziców zwinąć się do siebie i obłoży ć podręcznikami. – Zobaczy sz, jeszcze mi kiedy ś podziękujesz za te, jak to mówisz, wy kłady ! – grzmi ojciec. – Wątpię – burczy Jacek, ewakuując się do siebie. Trzaśnięcie drzwiami. Na obiad postanawia nie wy chodzić, twierdząc, że przecież musi się uczy ć. Zostawiam mu talerz w pokoju. Ojciec szy bko zapomina o sprawie, zajęty opowiadaniem, jak minął kolejny dzień w bazie transportowej, gdzie pracuje od piętnastu lat. Jest uśmiechnięty i zadowolony. Ty le że ja wiem, co się dzieje za ścianą. Spostponowany Jacek czuje wściekłość, która, przeciwnie do ojcowskiej, szy bko nie przejdzie. Mama py ta o klasówkę z matmy. Nie zamierzam się przy znawać, że wy karaskałam się z opresji wy łącznie dzięki pomocy Bartka, więc odpowiadam wy mijająco, że jakoś sobie poradziłam. – Widzisz, jaką mamy mądrą córkę! – stwierdza tato, patrząc na mnie z dumą. Serce mi rośnie, choć pochwała jest niezasłużona. Pławię się w ojcowskiej miłości, zdając sobie jednocześnie sprawę, że Jacek dostaje coś zupełnie innego. Nagle rozlega się dzwonek telefonu. Dopadam słuchawki pierwsza, licząc, że to może Hanka. Nie my lę się. Rozgorączkowana, opowiada o spotkaniu w szkolny m barze z Filipem z czwartej D. Ona jest w nim zakochana bez pamięci, on nie poświęca jej przesadnej uwagi. Ale dzisiaj podobno przepuścił ją w kolejce. Gest ten zrobił na Hani takie wrażenie, że zapomniała, po co właściwie przy szła; żeby się nie zbłaźnić, poprosiła o sok porzeczkowy, chociaż go nie cierpi. Butelkę miała przed samy m nosem, niezdolna do my ślenia o niczy m poza stojący m tuż za jej plecami najprzy stojniejszy m, według niej, uczniem liceum im. Apolonii Belgijskiej…
15 maja 1997, 6301 dzień służby Och, nie pochwalam oszustwa! Nie bierz tej kartki, Aniu! Wzięłaś? To może chociaż nie rozwijaj? Nie czy taj. Nie spisuj. Prośby nie zdają się na wiele. Anna przepisuje ze ściągawki zadania, który ch jej brakowało, do ostatniej cy fry. Wy gląda na to, że jej ulży ło. Może nie cieszy jej postępek jako taki, ale z pewnością jest zadowolona, że oddaliła kolejną matematy czną katastrofę. A to ważne pod koniec roku.
Patrzę na zadowoloną minę czarnookiego Bartka. Żeby ś ty wiedziała, Aneczko, co on o tobie wy gaduje przy kumplach! – wzdy cham. Nie wzięłaby ś od niego żadnej ściągi. Ręczę za to. Bezradny, opadam na podłogę obok plecaka mojej podopiecznej i przy sy piam. Z krótkiej drzemki wy ry wa mnie dźwięk dzwonka. Na wczorajszy m zebraniu znów odniosłem sukces – przy znano mi świetlistą odznakę za efekty posługi. A dzisiaj Ania namieszała z tą ściągawką… Dobrze, że przy najmniej nie włóczy się po szkole. Wracamy do domu i po obiedzie do wieczora siedzimy w pokoju. To znaczy ja ponownie zapadam w sen na jej tapczanie, a Ania oddaje się lekturze. W ty m ty godniu Czekając na Godota. Gdy by poświęcała choć odrobinę czasu, który przeznacza na czy tanie, matematy ce, nie musiałaby korzy stać z niczy ich ściąg… Nie, nie wolno mi się na nią boczy ć. Czego chcieć od spokojnej dziewczy ny, która niemal wcale nie prowokuje kłopotów? Jest zupełnie inna niż jej rówieśnicy. Wy starczy spojrzeć, co mają z nimi niektórzy moi koledzy. Notory czne wagary, drobne kradzieże, zby t wiele alkoholu, niebezpieczne inicjacje seksualne, samotne włóczęgi po parkach w powrotnej drodze z dy skoteki. Moja Ania ty lko czy ta książki, chodzi na kółko teatralne i marzy. Ostatnio równie często o chłopakach, jak o aktorstwie, ale to taki wiek. Podobno. Nic w ty m złego.
5
Piotr, 16 czerwca 1997 To by ł długi miesiąc. Całe cztery ty godnie odbierania telefonów w sprawach, o który ch nigdy nie napisze żadna gazeta. Ani ty m bardziej nie powie telewizja. Dlaczego ludzie uważają, że dziura w ulicy pod ich blokiem, szczekający pies sąsiadów czy porzucony wrak samochodu to problem ogólnopolski? Nie mam pojęcia. Początkowo nawet wdawałem się w rozmowy z nimi i wy kazy wałem zainteresowanie, ale kilka dni wy starczy ło, by m pojął, że to błąd. Z dobroci serca odsy łałem moich rozmówców (jeśli uważałem to za zasadne) do odpowiednich służb, aby mieć czas na rzeczy bardziej konkretne. Mimo że nie zrealizowałem wówczas żadnego własnego tematu, przestałem by ć traktowany jak bezuży teczny przedmiot. Starałem się wy szukiwać i wy dzwaniać kolegom informacje, o które prosili, szy bko i efekty wnie. Czasami nawet wy przedzałem ich potrzeby, podsuwając pod nos uży teczne kontakty i informacje. Słuchałem i podpatry wałem, próbując dowiedzieć się jak najwięcej. Kiedy zaczęli do mnie zagady wać w kwestiach niezwiązany ch z pracą, poczułem, że lody zostały przełamane. – Piotrek, dzisiaj robisz sondę na mieście – zwrócił się do mnie naczelny. Zupełnie jakby rzucał mi marny, nadgniły ochłap. – Słucham? – Podniosłem głowę znad notatek na kolegium. Żeby wiedzieć dokładnie, kto jaki temat realizuje i sprawnie pomagać ekipie, niedostrzegalnie, jak duch, robiłem je każdego dnia. – Ogłuchłeś czy co? Chy ba że wszedłeś w zby t ścisły związek ze słuchawką telefoniczną i nie chce ci się targać ty łka na miasto? Sala ry knęła śmiechem. Ty le że dla mnie uliczna sonda nie by ła zadaniem trzeciej jakości jak dla reszty. Dostałem wreszcie upragnioną możliwość ruszenia z miejsca. – Jaki temat? – zapy tałem, prostując się niczy m gotowy do biegu chart. – „Gdy by m by ł/by ła polity kiem…”. – Naczelny przejrzał notatki.
– Do czego to? – Nie do końca rozumiem kontekst. – Do michałków na koniec wiadomości. Ma by ć śmiesznie, więc podkręcaj ludzi.
Mimo że mój temat ma za zadanie wy łącznie rozbawić widzów, cieszę się jak dziecko. Do końca zebrania już niemal nie słucham, nie mogąc doczekać się pierwszego wy jścia z kamerą. W przeciwieństwie do moich telefoniczny ch rozmówców przechodnie są wspaniali. Początkowo onieśmieleni, przełamują się i puszczają wodze fantazji. Niektórzy biorą py tanie na poważnie, wy liczając własne dobre uczy nki dla kraju, inni twierdzą, że w końcu by się wy by czy li za niezłe pieniądze. Zupełnie nie czuję zmęczenia, bawię się świetnie. Dzisiaj kocham wszy stkich ludzi na ulicy. Gdy by nie fakt, że to niemęskie i nieprofesjonalne, najchętniej uściskałby m każdego z osobna. Pierwszy montaż to niemal ty le samo emocji, co przy pierwszy m wy jściu w teren. Kiedy przy pomocy Cześka, starego wy gi, doskonale pamiętającego telewizję bez powszechnej komputery zacji, mój materiał uzy skuje właściwą, ostateczną formę, nie potrafię nie czuć dumy. Wprawdzie próbuję sobie powtarzać, że to nic i że czekam na poważne tematy, ale w głębi duszy czuję, że to naprawdę wielkie coś. Idąc do naczelnego, czuję pulsowanie krwi. Nie, nie jestem zdenerwowany. To podekscy towanie. Szef ogląda sondę, a ja stoję za jego plecami i nie potrafię przestać się uśmiechać. Kiedy padają ostatnie słowa uroczej staruszki w słomkowy m kapeluszu: „Gdy by m by ła polity kiem? Ech… Gdy by tak oni przez chwilę, choć przez jeden dzień, zamienili się ze mną miejscami, nie musiałby pan robić tego materiału”, mam ochotę sam sobie bić brawo. Naczelny odwraca się na obrotowy m krześle. Patrzy beznamiętnie. Moje samouwielbienie ulatnia się jak sen złoty, zostaje wy łącznie niepewność. – My ślę… – zaczy na. Pociera pomarszczone czoło. – My ślę, że jeszcze będą z ciebie ludzie. – Dziękuję. Starałem się. – Ty lko nie podniecaj się zby tnio, bo zawsze ktoś stamtąd… – Znacząco wskazuje palcem w górę. – …może pokręcić nosem. – Jasne. Wy chodzę z gabinetu z szumem w uszach, gdy znienacka na moje ramię spada czy jaś dłoń. To Tobiasz, facet od koziej bródki, jak się okazało, całkiem w porządku. – I jak tam? Materiał klepnięty ? – Naczelny uznał, że się nadaje. – No to niezły początek! Mój debiut wy lądował w koszu z opinią, że problemy z rozpoczęciem budowy nowego odcinka drogi krajowej to nie wy buch epidemii ty fusu. Taki by łem posrany ! I takie miałem gały ! – Wy trzeszcza oczy. Rozbawia mnie. – Przy najmniej ambitniej debiutowałeś. – Spoko, i ty się doczekasz. To widać. Aha, dzięki za ten kontakt do Domańskiej. Babeczka my śli, że jej nie dorwiemy. Otóż, miła pani, nie jeździ się po pijaku! Zwłaszcza gdy jest się posłanką…
– Nie ma sprawy. – No to dzisiaj twoje pierwsze wiadomości! – Jeśli sonda nie wy leci, to tak. – Zapamiętaj tę chwilę. To jeden z lepszy ch momentów w tej robocie. Odzy wa się komórka i Tobiasz odchodzi; ry tmiczne kroki cichną w głębi kory tarza. Patrzę za nim przez chwilę i wreszcie szczerzę zęby w uśmiechu dzikiej radości. Jestem jedny m z nich!
W drodze do domu kupuję sześciopak piwa i jakieś świństwo z mięsem w fast foodzie. Dzisiaj ja stawiam! Już wcześniej uprzedziłem Ry śka, żeby wieczorem siedział w domu na czterech literach, bo jest okazja. Dostosowuje się posłusznie; nie wiem, czy dlatego, że mnie lubi, czy chce się dowiedzieć, co to za okazja, czy może po prostu liczy na darmowe szamanie. Jakkolwiek by by ło, nie chcę przeży wać mojego pierwszego razu w samotności. W pojedy nkę to nie to samo. Zastanawiam się nawet, czy nie zadzwonić do rodziców, ale w końcu rezy gnuję z pomy słu. Postanawiam odebrać im odczuwanie dumy z dziecka, które tak spieprzy ło im ży cie… Przed główny m wy daniem wiadomości obalamy z Ry śkiem po piwie, zagry zając puchaty mi bułkami z czy mś, co sieć uznaje za mięsny kotlet (według nas to mocna nadinterpretacja). Mimo to jesteśmy zadowoleni, bo napchani, choć smakowo daleko temu czemuś do ideału. Nawiasem mówiąc, dzisiaj by łby m zadowolony, nawet jeśli podano by mi tę bułkę w starej skarpecie. Przy czołówce programu dostaję gęsiej skórki; żeby ją ukry ć, rozcieram przedramiona. Nie chcę sprawiać wrażenia, że onanizuję się własny mi osiągnięciami. Ostatni kwadrans siedzę jak na szpilkach. – No, stary, to nie by le co! – mówi z uznaniem Ry siek, zerkając na znanego prezentera. Ja wiem i on wie, że to ten właśnie facet już niedługo zapowie mój dzisiejszy materiał. Wreszcie nadchodzi ten moment. Sonda leci w całości, niepocięta. Staruszka w kapeluszu zrobiła za mnie puentę. Pożegnanie z widzami. Napisy. Koniec. A raczej początek. Bo tak to czuję. Wspaniały start w resztę mojego ży cia. – Stary … – Zapowietrza się Ry siek, kiwając głową. Otwieramy kolejne piwo. Oglądamy jakiś film; na ekranie więcej strzelaniny i prania się po py skach niż dialogów. Choć i my nie jesteśmy specjalnie rozmowni. – Czy li co? Pewnie całkiem niedługo opuścisz to nasze przy ciasne mieszkanko – bąka Ry siek. Oto przenikliwość, o jaką w ży ciu by m go nie podejrzewał! – Może nie jutro, nie za miesiąc, ale fakty cznie trzeba się tego spodziewać. A przy najmniej taki mam plan. – Żeby się stąd wy rwać, będę musiał chy ba poszukać sobie bogatej żony … – Mój kumpel omiata spojrzeniem sufit. – Może nie będzie tak źle – mówię nieprzekonująco. On wy brał drogę spokojną i pewną, ale kompletnie nierokującą.
Dopijamy piwo i Ry siek idzie do siebie. Może pomy śli o swojej przy szłości, może będzie zżerać go zazdrość, a może po prostu zaśnie. Ja zamierzałem cieszy ć się chwilą. Tobiasz miał rację – przy jemną i wy jątkową. Ty le że już minioną. Teraz trzeba się starać na nowo. I jeszcze bardziej.
Anna, 16 czerwca 1997 – „Ktoś ty jest, co się nocą osłaniając, podchodzisz moją samotność?”. Romeo, a w zasadzie Darek, patrzy mi głęboko w oczy. – „Z nazwiska nie mógłby m tobie powiedzieć, kto jestem…” – odpowiada niskim głosem. Trenowaliśmy nasze kwestie już ty le razy, że znam każde następne słowo. W zasadzie mogłaby m swobodnie zagrać i Julię, i Romea. Gdy by, oczy wiście, zaszła taka potrzeba. Nasza grupa teatralna wieść o wy stawieniu szekspirowskiej klasy ki przy jęła jękiem zawodu. To takie oczy wiste i oklepane! Ucieszy łam się wy łącznie ja, ale chcę wierzy ć, że to nie ten entuzjazm sprawił, że pani Basia, nasza opiekunka, obsadziła mnie w roli ty tułowej. W pakiecie dostałam Darka, za który m nie przepadam, choć muszę przy znać, najlepiej nadaje się na Romea. No, na mój gust mógłby by ć odrobinę wy ższy … Przedstawienie przy gotowy waliśmy od września. Osiedlowy dom kultury przez całe trzy lata liceum by ł dla mnie jak drugi dom, w który m realizowałam swoją pasję, dzieląc ją z przy jaciółmi. Pod ty m względem rozumieli mnie w lot. Zaproszenia na spektakl, zaprojektowane własnoręcznie przez panią Basię, niosę ostrożnie, jak skarb. Rodzice oglądają je z zainteresowaniem, zapewniając, że przy jdą na pewno, a do mnie dociera, że za mojego ży cia chy ba nigdy nie by li razem w teatrze. Dziwne, prawda? Mimo wszy stko cieszę się, że będą uczestniczy ć w spektaklu jako widzowie, mimo że nasza grupa to zaledwie zapaleni amatorzy, a przedsięwzięcie nie jest profesjonalne. Jacek wprawdzie nieustannie stroi sobie ze mnie żarty, ale – jak mi się wy daje – i on ma ochotę zobaczy ć siostrę na scenie. W końcu nadchodzi ten dzień. Mam wrażenie, że idzie mi znacznie lepiej niż na próbach. W końcu daję z siebie wszy stko. Staram się nie przy glądać publiczności, żeby nie stracić koncentracji i nie zapomnieć tekstu. Praca nad rolą kosztowała mnie zby t wiele, żeby m mogła pozwolić sobie na fuszerkę. Mimo to nie dostrzegam w pierwszy m rzędzie ani rodziców, ani Jacka. Kątem oka natomiast zauważam przy cupniętą na schodach Hanię (żeby obejrzeć mnie w roli Julii, wy kupiła sy mboliczną cegiełkę na dom kultury ; nie wy obrażała sobie, że może by ć inaczej). Kochana Hanka! Padają ostatnie słowa Księcia: – „Słońce się z żalu w chmur zasłonę tuli, smutniejszej bowiem los jeszcze nie zdarzy ł niż ta history a Romea i Julii”… Zapada cisza, a po chwili zry wają się oklaski. Czy mogłaby m znaleźć dla siebie bardziej właściwe miejsce w ży ciu niż te stare i wy paczone sceniczne deski domu kultury ? – my ślę. Wprawdzie w przy szłości zamienię je z rozkoszą na prawdziwy teatr, ale teraz uszczęśliwia mnie to, co mam. Nie trzeba wiele, żeby w moich oczach pojawiły się łzy. Walczę ze wzruszeniem, ale widzę,
że Hanka ociera chusteczką powieki. Rany, jak ja ją uwielbiam, my ślę. Chwy tam Darka za rękę. Niski ukłon. Kurty na. Szy bko zrzucam kostium i biegnę poszukać rodziców. Pragnę usły szeć wszy stko, co przepełnieni dumą, zadowoleni, mają do powiedzenia dziecku. Krwi z ich krwi. Hania podąża za mną, mówiąc, że by łam wspaniała, niesamowita. I że wzruszy łam ją do łez. Że jestem stworzona na aktorkę. Oczy wiście, jestem jej wdzięczna. Nawet bardzo. Ale gdzie moi bliscy ? Gorączkowo wy patruję w tłumie znajomy ch twarzy. Ktoś gratuluje mi talentu. Mamo, tato, gdzie się podzialiście? Nareszcie! Są! Siedzieli z ty łu. Dlaczego? – Cześć! No i jak? Podobało się? – wy bucham, cała rozpalona. – Dlaczego nie usiedliście w pierwszy m rzędzie? Tam by ły miejsca honorowe, dla rodziny. – Nie ukry wam zawodu. – Trochę się spóźniliśmy … – zaczy na tata. – Odrobinkę – dodaje mama. – By ł wy padek i przez to straszne korki. – Bardzo ładnie grałaś. Co prawda nie znam się na ty m, ale bardzo mi się podobało. Naprawdę – mówi ojciec. Czuję się tak, jakby m dostała upragniony prezent. – Po kim ty to masz? Jesteś taka zdolna! – zachwy ca się mama. – To samorodny talent! – orzeka tata. Szczerzę się jak na wizy cie u ortodonty. Pły wam w basenie pełny m szczęścia. – A gdzie Jacek? – dopy tuję. – Jakoś go nie zauważy łam. Nie przy szedł? – Może w końcu na poważnie zajął się egzaminami i zapomniał – podsuwa ojciec z miną, jakby tego właśnie ży czy ł sobie najbardziej na świecie. Nie bardzo wierzę w tę wersję, ale inna nie przy chodzi mi do głowy. Odwozimy Hanię do domu, snując w aucie wizję mojej świetlanej aktorskiej przy szłości, i wracamy do siebie. Jacka nie ma. Na kolację zjadamy jajka w majonezie. Jestem jednocześnie zadowolona z dzisiejszego wieczoru i wściekła na brata. Jak mógł mi to zrobić?
16 czerwca 1997, 6333 dzień służby Nie dość, że mądra, to jeszcze zdolna. W skry tości ducha liczy łem na udział w przedstawieniu jako pry watny niewidzialny sufler głównej aktorki, ale Anna nie my li się ani razu. Nie zapomina kwestii. Nie mam zatem okazji, by się dowiedzieć, czy w razie potknięcia usły szałaby w głowie mój głos, ale bardzo lubię sobie wy obrażać, że tak. Ty le czasu spędziliśmy na próbach, że niemal czułem się częścią przedstawienia. Dlatego gdy zorientowałem się, że Jacek jest nieobecny, zmartwiłem się bardzo. Wiedziałem, że Anna liczy ła na brata, pragnęła, by uczestniczy ł w jej sukcesie. Obserwuję jej zawód i niezadowolenie. Jakże to inne od smutku i poczucia opuszczenia, my ślę.
6
Piotr, 27 czerwca 1997 Na redakcy jny m kory tarzu zaczepia mnie Marlena. Zastanawiam się przez chwilę, jakież to tajemnice skry wa jej biały T-shirt z wizerunkiem Wenus z Milo. – Sły szałeś? Tobiasz chy ba nieźle zabalował. Złamał kość udową. – Skąd, nic nie wiem. – Kręcę głową, nie mogąc się zdecy dować, czy patrzeć na biust alabastrowej bogini, czy raczej na wy pukłości Marleny. – Lepiej przy gotuj się do boju, bo pewnie jego działka spadnie na ciebie – stwierdza moja koleżanka, otwierając drzwi na zaplecze, gdzie robimy sobie kawę. Zazwy czaj w zby t duży ch ilościach. – Wątpię – rzucam, czując wzbierającą złość. I po co ona to mówi? Żeby m się napalił? Miał złudzenia? Bez sensu. Niestety, znów wy stępuję w roli wiernego przy jaciela telefonu, więc nie liczę na wiele. Do Marleny dołącza Kaśka i zaczy nają terkotać o jakiejś imprezie. Kaśka dopy tuje, co powinna na siebie włoży ć, a ja my ślę, że nie ma takiej rzeczy, która poprawiłaby stan fakty czny. Ta kulista bry ła w męskiej fry zurze, o my sim kolorze włosów i w zawsze zby t opięty ch dżinsach nie ma prawa spodobać się facetowi, w którego krwi nie krąży zbliżona do śmiertelnej dawka alkoholu. Kaśka wie, że jej nie lubię. A ja wiem, że gdy by ty lko uszło jej to bezkarnie, zatłukłaby mnie nożem rzeźniczy m w najbliższy m zacieniony m zaułku. – Będziesz? – zwraca się do mnie Marlena, kiedy dolewam do kawy tłustego mleka. – Gdzie? – Co z tobą? – Bierze się pod boki. Ten gest podkreśla jej szczupłą talię. – Na dorocznej imprezie redakcy jnej. W klubie Północ. Jutro. – Nie wiedziałem, że coś ma by ć. – To teraz już wiesz. – Niestety ! – kwituje Kaśka, odwracając się do mnie ty łkiem o wy pukłościach jak z reklamy Michelina.
– Przy jdę z rozkoszą – stwierdzam dobitnie. – Super! Zapowiada się niezła zabawa – oświadcza zadowolona Marlena. Na kolegium spełniają się jej prorocze słowa – Tobiasz jest uziemiony w domu na minimum sześć ty godni. Dla niego to tragedia. Nie ty lko dlatego, że przekonał się, że nie jest niezniszczalny i że skakanie z baru po pijaku może mieć nieprzy jemne konsekwencje, ale dlatego, że wy padł z mainstreamu. Dla mnie z kolei to sy gnał, że jestem szczęściarzem, bo ktoś musi obrabiać poletko. Istotnie, wy padło na mnie. Zadanie na dziś: krótki wy wiad z prezy dentem miasta. Czuję tremę, ale nie mogę nie zacierać rąk. Bez zwłoki przy stępuję do opracowania py tań. Usiłuję się skupić, ale rozprasza mnie Paweł, podjeżdżając na skrzy piący m krześle obrotowy m. – I jak? Masz pietra? Może trzeba ci czegoś na odwagę? – Bez przesady. Nie idę na spotkanie z psy chopaty czny m mordercą – odpowiadam, udając chojraka. – Ale to pierwszy tak poważny materiał. Szkoda by by ło nawalić w takiej chwili. – Bierze mnie pod włos. Patrzy na mnie, a ja nie mam pojęcia, o co mu chodzi. – Czego chcesz? Mam trochę pracy, więc się streszczaj. – Niczego. – Wy ciąga ręce nad głową. – Chcę ci ty lko powiedzieć, że istnieją sposoby na odwagę i poprawienie wy dolności. Umy słowej i kondy cy jnej. – Sugerujesz, że czegoś mi brakuje? Koleś zaczy na mnie drażnić. – Niczego nie sugeruję. Ja oferuję. Nie chcesz, nie by ło tematu. Ale jakby co, to już wiesz, kto może ci pomóc. – Paweł kładzie dłonie na klatce piersiowej. Śmieje się jak ktoś, kto wie to, czego nie wiedzą inni. Postanawiam go ignorować i wracam do pracy, choć to niełatwe, gdy nad głową rozbrzmiewa głupawy śmiech. Muszę się sprężać, bo wy wiad za trzy godziny. Zbieram się do wy jścia, gdy w oko wpada mi ekran Pawłowego komputera. I już wiem. Do tej pory my ślałem, że robi jakiś zabawny temat, ty mczasem on najwy raźniej podry wał babki na czacie. – Robisz coś o sieci? – rzucam z przekąsem. – Gdzie tam! Organizuję sobie jakąś miłą towarzy szkę na dzisiejszy wieczór. – I co? Umawiają się, choć cię nie widziały na oczy ? – Lecą jak muchy do miodu! Wszy stkich kręcą możliwości Internetu. Sam spróbuj, to zobaczy sz. Nie opędzisz się. – A ty niby jesteś ty m miodem? – Krzy wię się z niesmakiem. Paweł przekroczy ł trzy dziestkę, ale jak na razie nie wy pracował jakiejkolwiek cechy, która wy różniłaby go w tłumie. Ani osobowościowej, ani fizy cznej. Niezby t wy soki, o banalnej twarzy i sy lwetce zdradzającej trwały rozbrat ze sportem. Do tego niedbale ubrany. Jakby codzienne dobieranie garderoby odby wało się na zasadzie „granat do szafy ”. – To durny sposób – dodaję. – Wolę poznawać dziewczy ny w klubie. Albo gdzie indziej. – Coś ty ! – rechocze Paweł. – Tak jest łatwiej! A ty to w ogóle masz jakąś pannę? – Nie my ślę o ty m teraz. Skupiam się na inny ch sprawach. – Ty się nie skupiaj, ty korzy staj! Nasza praca jest, hm, nadzwy czaj stresująca. Od czasu do
czasu należy się rozluźnić. Inaczej szy bko się wy palisz. – To rozluźniaj się na zdrowie. Ja idę do roboty – stwierdzam, wy chodząc z pokoju. Wiem, że nie czeka na mnie papież ani prezy dent Stanów Zjednoczony ch, ani nawet mój ulubiony Steven Seagal, ale denerwuję się bardziej, niż skłonny jestem przy znać. Ręce mi drżą jak w delirium tremens. Zaczy nam nawet żałować, że nie wy py tałem Pawła dokładniej o te środki na odwagę; teraz wziąłby m wszy stko, cokolwiek by mi zaoferował. Oczekiwanie męczy, a pojawienie się prezy denta dokłada swoje. Staram się skupić, ale chy ba nie idzie mi najlepiej, bo Maciek, nasz operator, sugeruje, by wy rzucić z kadru i mnie, i telepiący się mikrofon. Od tej chwili py tania padają z offu, a ja czuję się pewniej. I wiem, nad czy m muszę popracować. Na szczęście mój stres pozostaje wy łącznie między prezy dentem, kamerzy stą i mną. Naczelny, a później cała Polska, nie ma o nim zielonego pojęcia. Wieczorem odbieram telefon od Tobiasza. – Trafiło ci się jak ślepej kurze ziarno, ale mimo wszy stko cieszę się, że tego nie spieprzy łeś – sły szę w słuchawce osobliwy, ale jednak komplement. – Dzięki. I dzięki, że się połamałeś – dodaję. Pół żartem, pół serio.
Anna, 27 czerwca 1997 Ojciec uznaje, że nie ma już sy na. Że go już nie chce, nie rozumie i zrozumieć nie zamierza. Otóż Jacek nie przy szedł na moje przedstawienie, bo miał inne sprawy na głowie. Na przy kład – u jakiego kumpla przenocować, bo postanowił nie wracać do domu. Wprawdzie rodzice mieli nadzieję, że zasiedział się długo w nocy u kolegi nad książkami, ale ty lko do chwili, gdy rano znaleźli na biurku wy rwaną z zeszy tu kartkę: „Rzucam studia. Wy prowadzam się. Mam nadzieję, że kiedy ś pojmiecie”. Pokój mojego brata wy gląda, jakby nic się nie stało; Jacek zabrał ty lko trochę ubrań i szczoteczkę do zębów z łazienki. Jednak ojciec nie sprawia wrażenia kogoś, kto ma ochotę ogarnąć sy tuację, mama biadoli nad losem jedy naka. – Rzuca studia? Na trzecim roku? I jak mógł się wy nieść bez słowa? – grzmi tato, miotając się po pokoju. – Napisał… – Próbuję się wtrącić. – To ma by ć wy tłumaczenie? Dojrzałość? Gdy by powiedział ci to wprost, zachowałby ś się pewnie tak samo, ty le że on musiałby wszy stkiego wy słuchać, my ślę. I nie mam odwagi powiedzieć tego na głos. – Niewdzięczny gówniarz! Łoży liśmy na niego przez całe ży cie! Nie musiał pracować, nie musiał robić niczego, ty lko siedzieć na dupie i się uczy ć! Chciałem dla niego dobrej przy szłości, a on mi tak odpłaca? I do czego matkę doprowadził? Masz swojego sy neczka! Mama wtula twarz w kompletnie przemoczoną chusteczkę. – A może on nie chciał takiej przy szłości? Nie podobały mu się te studia… – mówię cichutko. Boję się, że ojciec usły szy, a z drugiej strony pragnę, by tak się stało.
– Nie podobały się? Nie podobały ! A co on wie o ży ciu? Co mu się niby podoba? Czego chce? Boże, w kogo on się wdał? Od dziecka by ł rozmemłany ! Nie polubił się ze studiami, to teraz polubi się z łopatą! Ży cie go nauczy ! I bardzo dobrze! – Ojciec grozi palcem w powietrzu. Szaleje z wściekłości. Matka jest zdruzgotana, ja czuję się oszukana i opuszczona. Nie rozumiem, dlaczego Jacek nie pisnął mi choćby słówkiem o swoich planach. My ślałam, że trzy mamy sztamę… Ale mimo że jest mi przy kro, wiem, że widocznie nie potrafił inaczej. I nie mógł już dłużej ży ć w ten sposób.
Niemal ten sam monolog ojciec wy głaszał później codziennie, od dnia, jak to określał, ucieczki Jacka. Prorokował, że gówniarz wróci z podkulony m ogonem, ale wtedy może by ć za późno. Że przegra swoją szansę i przegra ży cie. Mama ty lko płakała, zasmucona słowami męża, jakie padały pod adresem ich dziecka. W tajemnicy przed ojcem próbowała go szukać przez kolegów, ale bez skutku. Popadła w depresję. A tato, patrząc na jej stan, nakręcał się mocniej… Ja natomiast by łam totalnie osamotniona. I coraz bardziej zła na Jacka, że oto zgotował mi takie piekło. Jak mam tu teraz ży ć? Czy to zemsta? Odwet za to, że to mnie ojciec upatrzy ł sobie na swoje oczko w głowie? Przecież niczemu nie jestem winna! Jacek, a niech cię! Mam nadzieję, że wiesz, co robisz, i jesteś bezpieczny …
Jak na początek wakacji nastrój mam raczej mało beztroski. Chciałaby m, jak Hanka, podniecać się odkry waniem możliwości sieci i przesiady wać cały mi dniami w kafejkach internetowy ch. Wprawdzie moja przy jaciółka próbowała zaciągnąć mnie do nich już kilka razy, ale zastosowałam takty kę biernego oporu. Bo nie potrafię przestać my śleć o Jacku. Chcę, żeby napisał, zadzwonił, przy szedł. Pragnę jego obecności, wieczorny ch odwiedzin w jego pokoju i pogaduch o ty m, jak nam minął dzień. Czy choćby wspólnego słuchania muzy ki. U niego zostało wszy stko jak kiedy ś – pły ty, książki na biurku, nawet torba. Nawet porzucona na kanapie koszula w kratę. Jakby wy szedł przed chwilą. Smutno mi, gdy na to patrzę. – Przecież nie umarł – szepczę cichutko. Mój brat zaczął po prostu inne ży cie. Po swojemu, tłumaczę sobie. Skąd zatem to poczucie osamotnienia?
27 czerwca 1997, 6344 dzień służby Ania się martwi. Zamiast latać z Hanką po mieście, siedzi w domu i czy ta. Czy ta, czy ta i czy ta. Czy ta, choć niewiele rozumie, bo my ślami przeby wa przy Jacku. Jej rodzinny dom zamienił się w emocjonalną bombę wielokrotnego uży tku. Iskra, zapłon, wy buch, iskra, zapłon i wy buch… Przy kro patrzeć, jak ta moja dziewczy nka się szamoce. Jest taka zdezorientowana! Martwi się, choć niepotrzebnie. Podpy tałem, kogo trzeba, i wiem, że jej brat pomieszkiwał trochę
u swojego najlepszego kumpla Sebastiana. Dziewczy na Jacka nie popiera ani jego zachowania, ani porzucenia studiów; chwilowo przestała się nawet do niego odzy wać. On natomiast zobowiązał ją do milczenia wobec inny ch. Zgodziła się, pod warunkiem że Jacek niebawem odezwie się do rodziców. Obiecał, choć bez przekonania. Teraz szuka pracy, obojętnie jakiej, by leby daleko od domu rodzinnego. Chce się sprawdzić i stawić czoła opinii ojca o nim. I przekonać się, czy da sobie radę w ży ciu bez jego cenny ch porad. Wielka szkoda, że moja obecność nie wy starcza, by przy nieść Ani ukojenie. Przecież nikt nigdy nie będzie bliżej niej niż ja. A mimo to ona mnie nie czuje. Ania zamy ka książkę, Dumę i uprzedzenie, czy taną już chy ba po raz trzeci. Pod głowę podkłada ramię. Patrzy na drzwi, prosząc w duchu, aby się otworzy ły i stanął w nich Jacek, jednak sły szy ty lko kolejną rozmowę rodziców. Podniesiony głos ojca i ledwie dobiegający ze ściśniętego gardła głos matki. Nakry wa uszy dłońmi. Nie chce słuchać o nieudaczniku, niewdzięczniku, ofierze losu. To jest mój brat! – my śli. Mój kochany brat… Drobny m ciałem wstrząsa szloch. Ania płacze długo. Zasy pia, kompletnie wy czerpana.
7
Anna, 28 czerwca 1997 Dawno żadne z nas nie zaglądało do skrzy nki. Daty na wy jęty ch z niej kopertach wskazują, że zawartość leży tam od co najmniej kilku dni. Jacek nie odważy ł się zadzwonić, za to wy słał dwa listy. Jeden do rodziców, drugi do mnie. Oba wy jątkowo krótkie, ale przy najmniej wiemy, że nie stało się nic złego. W ty m do rodziców stwierdzenie, że domy śla się, że by li zaskoczeni jego decy zją i że ojciec nie tego się po nim spodziewał. Mimo to chce ży ć po swojemu i według własnego pomy słu. Studiów nie zamierza konty nuować ani – na razie – zaczy nać kolejny ch. Podejmie jakąkolwiek pracę i zobaczy, co potem. Na razie nie wie, gdzie będzie mieszkał, czas pokaże. Aha, i mają się o niego nie martwić. Mamie ulży ło, ale ty lko odrobinę. Zaś ojciec porwał list na drobne kawałki i wy rzucił do śmieci. – On jest nienormalny ! – podsumował. Do mnie zaledwie dwa zdania: „Przepraszam, że nie by łem na przedstawieniu, ale i tak jestem pewien, że wy padłaś świetnie. Trzy maj się!”. Żadne z nich nie wy jaśnia, czy by łam świetna naprawdę, czy to przy ty k do częstszego chwalenia mnie przez ojca. Ale to chy ba nie moja wina? I jak niby mam się trzy mać? Czy ten mój brat ma bodaj blade pojęcie, jak teraz wy gląda ży cie w domu rodzinny m? Jaki jest ojciec? Co robi matka? Czy pomy ślał, choćby przez chwilę, jak jego zachowanie wpły nie na resztę? Nie można by ło inaczej? Jeżeli chciał się odgry wać na ojcu, dlaczego mama i ja dostały śmy ry koszetem? Smutek zamienia się w złość. Gdy by m ty lko znała adres, odpisałaby m naty chmiast. Dość tego, w końcu są wakacje! Dzwonię po Hankę, ale sły szę od jej mamy, że teraz, aby zobaczy ć się z córką, musiałaby się wy brać do kawiarenki internetowej przy ry nku. Zakładam trampki i wy chodzę. Nie będę tkwić w samy m środku kłótni i przerzucania się odpowiedzialnością za wy chowanie sy na!
Po kwadransie jazdy tramwajem wchodzę do małego lokalu w jednej z boczny ch uliczek Starego Miasta, które by ły by urocze, gdy by nie intensy wna woń kociego moczu. Wszy stkie stanowiska przy komputerach zajęte. Hanię znajduję na końcu pomieszczenia; siedzi zgarbiona nad klawiaturą, waląc w nią nieudolnie dwoma palcami. Wy gląda jak w transie. Ty lko ona i jej tajemny związek z plastikowy mi klawiszami… – Cześć! – mówię, przy stając obok. – Anka? – Z wy siłkiem odry wa wzrok od ekranu. – We własnej osobie. – Super, że jesteś! Nie masz pojęcia, z kim teraz rozmawiam. Chłopak ma dwadzieścia lat i studiuje medy cy nę. Chce by ć lekarzem, jak ja. Twierdzi, że może mi pomóc w przy gotowaniach do egzaminów. Super, no nie? Ale co z Jackiem? Są jakieś wieści? Wrócił? – A gdzie tam! Napisał ty lko, że zaczy na nowe ży cie. On nie chce studiować, a ja mam się trzy mać. Szkoda, że nie podał przepisu, jak mam to zrobić! Dom wariatów, mówię ci. Hanka nie zamierza drąży ć. Jest zby t podekscy towana nową znajomością i opowiadaniem w szczegółach, na czy m polega idea rozmów przez Internet. Nie musi mówić wiele, by wzbudzić moje zainteresowanie. Miejsce obok właśnie się zwalnia, więc wy supłuję resztki kieszonkowego i idę opłacić godzinę w sieci. Szy bko się okazuje, że godzina to niewiele. Ale dzięki niej rozumiem, co trzy ma przy klawiaturze moją przy jaciółkę. Ty le nowy ch znajomości na wy ciągnięcie ręki! Bez najmniejszego trudu. Klikasz i rozmawiasz. Zero wsty du i podchodów. Z kilkoma osobami jednocześnie, choć dla mnie to wciąż wy ższy stopień zaawansowania. Hania umawia się na spotkanie ze studentem medy cy ny, ja przeskakuję od jednego nicka do drugiego, coraz bardziej ciekawa ludzi po drugiej stronie. Początkowo jestem otwarta na każdego, ale z czasem coraz sprawniej odsiewam inteligentny ch od ty ch, którzy nie mają mi nic do zaoferowania lub od razu przechodzą do jednoznaczny ch propozy cji. Okazuje się, że zamiast w domu, z rodzicami, wolę spędzać czas z ludźmi, o który ch nie mam pojęcia i który ch twarzy nie widzę.
Piotr, 28 czerwca 1997 Mówi się, że lato to dla mediów sezon ogórkowy, ale chy ba nie w naszej redakcji. Motorniczy stracił przy tomność, a pojazd się wy koleił i rozjechał dwa samochody. Cztery osoby ranne, jedna zabita. W małej wsi Staniszcze, niedaleko naszego miasta, znaleziono zwłoki noworodka w śmietniku. Okropna sprawa. Do tego straszliwy skwar, eksploatowany bez końca i na różne strony. A to pijcie dużo wody (zdrowie), a to topi się asfalt (stan dróg), a to zmiana klimatu i jego wpły w na człowieka (bardziej globalnie). Mam ręce pełne roboty, ale uczę się w tempie przy śpieszony m. I czuję tę robotę. Albo łapie się bakcy la, albo nie. Ja zaraziłem się momentalnie; nie mam pojęcia, jak mogłem ży ć bez tej adrenaliny. Prędzej skonam, niż z tego zrezy gnuję! Generalnie jestem wy żęty, zupełnie jak ubranie przez dobrze zbudowaną praczkę. Zmordowany, lecz szczęśliwy. Zespół traktuje mnie już jak swego pełnoprawnego członka, więc
choć nie mam sił na balangę, wy bieram się na firmową imprezę. Nie chcę odstawać. Zresztą Marlena tak namawia… Warto sprawdzić, czy coś się za ty m kry je. Wieczór jest ciepły. Miasto oddy cha przegrzany mi murami kamienic i obietnicą interesującej nocy. Mijam dziewczy ny w krótkich sukienkach i wy sokich szpilkach. Uśmiechają się zachęcająco. Pachną tak, jakby wy lały na siebie flakony ze wszy stkich perfumerii świata. Pocieszam się, że do znieczulenia węchu wy starczy parę drinków… Wchodzę do klubu; znajomi już są. Brakuje Tobiasza, ale podobno nie przy jdzie, bo nie skombinował jeszcze kul. Nie ma też Marleny, co odnotowuję z zawodem. Za to jest Kaśka, która postanowiła założy ć wiązaną na szy i bluzkę z przepastny m dekoltem. Prezentuje ramiona i obfity biust. Widać, że poluje, na szczęście nie na mnie. Przy barze witam się z Cześkiem i Pawłem, jakby śmy nie rozstali się raptem trzy godziny wcześniej. Wy mieniamy kilka uwag na temat sprawy nieszczęsnego noworodka i szy bko zmieniamy temat. Dosy ć tej makabry. – Jak tam twoje internetowe zdoby cze? – zagajam do Pawła. – A dziękuję, świetnie. Jutro zabieram taką jedną nad jezioro. Wiesz, niedziela, kocy k na trawce… A ty się nieźle dzisiaj napocisz, żeby tu coś wy rwać. – Nie sądzę – odpowiadam, omiatając wzrokiem parkiet. Kątem oka dostrzegam wchodzącą Marlenę. W czarnej sukience przed kolano wy gląda szałowo. Puszczone luźno włosy, pełne usta pociągnięte czerwoną szminką. – Nie wiecie, czy ona kogoś ma? – zwracam się do kumpli. – Oho! Nasz młodzik ma niezłe apety ty ! – mówi Paweł do Cześka. – Raczej dobry gust – odpala redakcy jny montaży sta. – Ale na twoim miejscu dałby m sobie spokój. Ona ma faceta w Berlinie. Jeżdżą do siebie raz w miesiącu. Świata poza nim nie widzi. – Czy m się zajmuje ten gość? – Jest prawnikiem – rzuca Paweł i milknie, bo Marlena jest już tuż obok. Konkurowanie z berlińskim prawnikiem jest pozbawione sensu, więc postanawiam odpuścić. Nie lubię przegry wać. Impreza rozkręca się szy bko. Piją równo i ci, który ch jutro czeka dy żur, i ci, którzy mają wolne. Staram się oszczędzać, bo brakuje mi wprawy, by mierzy ć się z tematami na totalny m kacu, ale wy ławiam z tłumu dziewczy nę, która przy szła w towarzy stwie dwóch koleżanek. Wszy stkie trzy rozglądają się uważnie, jakby sprawdzały, czy warto by ło się faty gować. Tę rudą, z włosami do pasa i drobną figurą, mam ochotę poprosić do tańca, ale tak, aby uniknąć głupich żarcików i podkpiwania. Podchodzę, dopiero gdy moi koledzy ledwie widzą na oczy. Ruda ma na imię Justy na i naprawdę jest śliczna. Tańczy my, rozmawiamy. Słody cz i niewinność kręcą mnie jak zwy kle. Chciałby m ją stąd zabrać. Tak, chciałby m wiele. Zby t wiele. Ta mała ma co najwy żej szesnaście lat. A jedna z jej towarzy szek okazuje się starszą siostrą, która pełni rolę pry watnego bodyguarda; odciąga młodą na bok i tłumaczy jej coś, co jakiś czas pukając się w czoło. Justy na popatruje w moją stronę, ale ja już wiem, że dzisiaj więcej nie pogadamy. Z nocnego spaceru i czegoś więcej nici. Wracam do baru, gdzie Czesiek stawia przede mną kolejną wódkę z sokiem porzeczkowy m. Wzruszam ramionami. A co mi tam! Jak wszy scy, to wszy scy ! Ostatecznie nie będę jutro jedy ny m na kacu, stwierdzam, patrząc, jak naczelnemu obsuwa się głowa z niepewnej dłoni, niemal uderzając o blat. Poczucie, że oto stałem się try bikiem dobrze funkcjonującego organizmu, dopada mnie
ponownie. Poszło łatwiej, niż my ślałem! Znienacka Paweł wsuwa mi w dłoń małą torebkę. – Jeśli jutro nie będziesz mógł się skupić, to ci pomoże – mówi, bełkocząc. – Jestem dobry m kolegą i lubię pomagać – śmieje się chrapliwie. – Co to takiego? – Mój sekret. Ty lko ciii… – Przy kłada do wy dęty ch warg wskazujący palec. Próbuję otworzy ć prezent, ale dostaję po łapach. – Schowaj to, durniu! Mówiłem przecież, że to tajemnica! Chowam torebkę do kieszeni dżinsów. Czuję, że kręci mi się w głowie. Odrobinę zby t szy bko; chy ba czas przy stopować z piciem. Podchodzi do mnie Marlena, jak zwy kle z ty m swoim uroczy m, niewinny m uśmiechem. I już wiem, że kręci mnie w niej właśnie ta dziewczęcość. Nawet bardziej niż biust. – Odprowadzisz mnie do domu? – py ta. – Ja? – A kto? Ty lko nie pij już więcej. – Patrzy na mnie pobłażliwie. – Jutro musisz by ć na nogach. Wy jdźmy na zewnętrz, świeże powietrze dobrze ci zrobi. Idzie pierwsza, więc na schodach mam okazję pogapić się na jej zgrabne nogi. Podobno Marlena przekroczy ła niedawno trzy dziestkę, choć dałby m jej co najwy żej dwadzieścia trzy lata. Podoba mi się w niej niety powe połączenie entuzjazmu i delikatności. – Gdzie ty właściwie mieszkasz? – Staram się pokonać bezwładność języ ka. – Na Daszy ńskiego. Jakieś dziesięć minut spacerem. Zbieram resztki logiki i trzeźwości umy słu. Pragnę by ć (jeśli nawet nie najbardziej w tej chwili lotny m) przy najmniej sensowny m kompanem do rozmowy. – Twój narzeczony nie ma nic przeciwko, że po imprezie odprowadza cię obcy facet? – Emil jeszcze nie jest moim narzeczony m. I my ślę, że by łby ci wdzięczny. – Że co…? – wy palam. Skąd ona niby ma wiedzieć, co mi chodzi po głowie? – reflektuję się w duchu. – No tak. Bo dzięki tobie jestem bezpieczna. Prawda? – No tak – potwierdzam głupkowato. – Jak się poznaliście? – W Niemczech mieszka moja ciotka, a Emil to bratanek jej męża. Gdy by łam u wujostwa na wakacjach dwa lata temu, zorganizowali klasy czne swaty. Z udany m skutkiem, choć początkowo nie by łam zby t entuzjasty cznie nastawiona. Nawet imię kandy data wy dawało mi się pretensjonalne. Ale pozory my lą. Wy łączam się już w połowie wy jaśnień. Kompletnie nie interesuje mnie ten jej Emil i okoliczności poznania obojga. Obchodzi mnie natomiast bielizna pod sukienką Marleny, której zapewne nie zobaczę. Kluczy my po uliczkach – mówi głównie ona; ja mam nadzieję, że to ty lko gra – aż w końcu docieramy pod dom Marleny. Czy dostrzegę w jej zachowaniu jakąkolwiek zmianę? Napięcie? Nic z tego. Jest wciąż tak samo swobodna, tak samo rozluźniona jak wcześniej. Przy stajemy pod drzwiami. Patrzę na zarumienione policzki i w ogromne, przepastne w słaby m świetle żarówki, źrenice. Zbliżam się odrobinę, prowokuję, ale ona ty lko uśmiecha się uprzejmie, dziękując za odprowadzenie. Znika za drzwiami. Zostaję na wy cieraczce sam jak pies.
Anna, 28 czerwca 1997 – Pójdziesz tam ze mną i będziesz mnie ubezpieczać! – Do moich uszu dolatuje ostatnie zdanie szczegółowego planu spotkania Hanki ze studentem medy cy ny imieniem Łukasz. – O nie. Nigdzie nie idę! – Kręcę stanowczo głową i powracam do porcji lodów, którą kupiłam zaraz po wy jściu z kafejki. Jest jeszcze wcześnie, ale upał rozkręca się na dobre. Właśnie zabieram się do ulubionej kawowej kulki i nie ży czę sobie zepsucia tej przy jemności. – Co ci szkodzi? Po prostu pójdziesz sobie do parku i usiądziesz na ławce obok z książką. Przy okazji go obejrzy sz, a ja będę miała pewność, że w razie czego wkroczy sz do akcji. – Do jakiej akcji, na Boga? – Och, gdy by na przy kład okazało się, że to wariat… Że będzie chciał mnie dusić, gwałcić albo obłapiać bez mojej zgody. – No wiesz? Publicznie? – powątpiewam, odgry zając kawałek wafelka. – Nigdy nie wiadomo. No nie bądź świnia… – W głosie Hanki pobrzmiewają błagalne nuty. – A jak gdzieś pójdziecie, to co? Mam iść za wami? – Yhy. Hania puchnie z dumy nad doskonałością planu. – Ty chy ba kompletnie zdurniałaś! Przecież on się zorientuje! – Wolę się zabezpieczy ć i nie dać się przerobić na organy w celach edukacy jny ch. Nie będę stała w słoju z formaliną, dziękuję bardzo! – Czy tasz zdecy dowanie za dużo kry minałów… – Ja by m to dla ciebie zrobiła. – Hanka przy staje pośrodku chodnika, w dziurze po brakującej pły cie. Cały ten chodnik wy gląda jak szczerbaty. – Będę tego żałować…! – wzdy cham smętnie, powracając do lodów. Moja przy jaciółka rzuca mi się na szy ję, co kończy się usmarowaniem słodkością górnej wargi i czubka nosa. Ale najgorsze nadchodzi zaraz potem. Spotkanie ma się odby ć jeszcze dzisiaj, o siedemnastej. W domu, przy obiedzie, okazuje się, że kłótnie zamieniły się w grobową ciszę. Każdy głośniejszy dźwięk traktowany jest jak zbrodnia przeciwko ludzkości. Ojciec wrzeszczy, że się rozbijam po mieście, matka kuli się w kłębek. Rola detekty wa w połączeniu z przy zwoitką przestaje mi się wy dawać straszna. Sięgam po coś do czy tania i uśmiechając się pod nosem, stwierdzam, że najlepsza na ławkę w parku będzie Zbrodnia i kara. Hanka podeszła do sprawy wy jątkowo poważnie, o czy m świadczą beżowy cień na powiekach i rzęsy sowicie pogrubione tuszem (zazwy czaj wy starcza jej pomadka ochronna do ust; jak twierdzi, przede wszy stkim liczą się intelekt i osobowość). Nie wiem, czy martwić się, że zwątpiła w zalety własnego umy słu, czy cieszy ć, że postanowiła wy korzy stać atuty kobiecości. Idziemy ramię w ramię. Moje granatowe trampki szurają po żwirowej ścieżce, więc dostaję burę, że wzniecam py ł, który osiada na nowy ch dżinsach mojej przy jaciółki. Posłusznie przestaję
go wzniecać i uważnie słucham instrukcji. Mam usiąść w odległości dwóch ławek od ich ławki, tuż pod olbrzy mim krzewem. Mam udawać, że czy tam, i nie wy sy łać żadny ch zwracający ch uwagę sy gnałów. No i najważniejsze – mam bacznie obserwować, czy jest się czego, a raczej kogo bać. Bawię się świetnie. Hanka patrzy na zegarek. Do spotkania pozostał kwadrans, ale lepiej, żeby śmy zajęły właściwe miejsca z wy przedzeniem. Żeby Łukasz nie zauważy ł nas razem. Otwieram Dostojewskiego, ale co chwila ły pię na przechodniów. Każdego chłopaka odruchowo staram się dopasować do Hanki. Obserwuję także i ją. Ubrana dokładnie według ustaleń z Łukaszem: granatowe dżinsy i niebieska bluzka z krótkim rękawem i falbanką przy dekolcie, na stopach sandałki z paseczkami. Ten, który ją rozpozna i się do niej przy siądzie, będzie zatem ty m właściwy m. Dodatkowo, dla bezpieczeństwa, wy my ślili hasło: Tuberculosis. Po łacinie – gruźlica. Dość mało romanty czne… Widzę wreszcie wy sokiego jak przerośnięta sosna chłopaka o miedziany ch włosach, bacznie przy glądającego się mojej przy jaciółce, w szary ch dżinsach i czarnej koszulce polo. Wy jmuje ręce z kieszeni i z wahaniem podchodzi do ławki. – Tuberculosis – sły szę wcale przy jemny głos. – Tuberculosis – następuje odzew. Hanka gesty kuluje i trajkocze odrobinę zby t szy bko, więc wiem, że facet wpadł jej w oko. Nie wy daje mi się, że zagraża jej atak szaleńca, ale ponieważ dałam słowo, siedzę grzecznie na ławce za krzakiem. Nie licząc uprzejmej zapoznawczej pogawędki, nic się nie dzieje, zatem uspokojona, oddaję się lekturze. Po jakimś czasie zauważam, że wstają; wzdy chając nad obsadzeniem mnie w roli zbędnego cienia mojej przy jaciółki, ruszam po trawniku wzdłuż ścieżki. W razie czego udam botaniczną pasję i będę markować zainteresowanie pobliskimi drzewami czy różnorodnością chwastów. Idę tak, coraz bardziej znudzona. Co rusz otwieram książkę, bo przy stają z niezrozumiały ch powodów. Hanka zapewnia gorliwie, że marzy o zostaniu internistą (my ślę, że jej plany znają już wszy scy ludzie w parku, bo mówi głośno, jak zawsze kiedy jest zdenerwowana albo podekscy towana; dzisiaj, zdaje się, wy stąpiły oba te przy padki…). Ruszają, ja za nimi. Wraz z Raskolnikowem podążam do starej lichwiarki, gdy nagle czuję, że coś gwałtownie blokuje moją stopę. Wy daję niekontrolowany okrzy k, po czy m ląduję w trawie. Książka leży kilka metrów ode mnie. Musiałam zahaczy ć o wy stający korzeń. Padam na płasko, jak w niezby t lotny ch amery kańskich filmach zwy kli robić nieustraszeni bohaterowie. Mam nadzieję, że nie wzbudzam zainteresowania. Jakaś matka z trzy latkiem py ta, czy wszy stko w porządku. – Tak, tak – zapewniam pośpiesznie, ale nie wstaję. Kobieta nie wy gląda na przekonaną. – Mamusiu, co się stało? – sły szę skrzy piący głosik. Najwy raźniej narobiłam niezłego harmidru, bo sekundę po miłej pani widzę nad sobą pochy lonego studenta medy cy ny i czerwoną z wściekłości Hankę. – Nic ci nie jest? – podpy tuje Łukasz, przy klękając. – Coś cię boli? – Nie – zaprzeczam gwałtownie, przepraszając przy jaciółkę wzrokiem. – Potknęłam się i ty le. – To chy ba pani książka. – Matka trzy latka podaje mi Dostojewskiego. – Boli cię kostka? Ty lko nie zdejmuj butów, bo jeśli jest zwichnięta, ty lko bardziej spuchnie.
Trochę się na ty m znam. Może zawieźć cię do szpitala? – proponuje przy szły medy k zatroskany m głosem. Choćby noga by ła złamana w trzech miejscach, i tak twierdziłaby m, że nic mi nie dolega. I że czuję się jak nowo narodzona. By leby ty lko przestał mnie badać i powrócił do czarowania Hanki! – Nie. Naprawdę nic mi nie jest. Potknęłam się o korzeń. Dziękuję. Do widzenia – rzucam pośpiesznie, podnosząc się wreszcie i umy kając przez trawnik, zanim dosięgną mnie widoczne w oczach randkującej gromy …
W domu zdaję sobie sprawę, że to jeszcze nie wszy stko na dzisiaj. Że jeszcze usły szę dźwięk telefonu. Intuicja mnie nie zawodzi – Hanka uznaje za stosowne uświadomić mi, że raczej nie zostanę asem wy wiadu. Podobno Łukasz po incy dencie rozwodził się wy łącznie na temat urazów kości stopy, wielokrotnie wy rażając troskę o mój los. – O co ci chodzi? Przecież nie wie, że by łam z tobą – uspokajam, zmęczona wy mówkami. – Poza ty m mówiłam, żeby ś mnie ze sobą nie ciągnęła. – I mogłam cię posłuchać! Na przy szłość zapamiętam. A jeśli się więcej do mnie nie odezwie…? – Spokojnie. Powinnaś się cieszy ć, że okazał się ry cerski i gotów do pomocy. – Może i masz rację? – Hance przechodzi nieco. Po chwili zaczy na chichotać. – Wiedziałam, że wy winiesz jakiś numer! Ale trochę przesadziłaś. Naprawdę nic ci nie jest? – A skąd! Ty lko kilka siniaków. To co? Jutro widzimy się w kafejce? Wy łudziłam od ojca trochę grosza. Przez tę historię z Jackiem odczuwa potrzebę dopieszczenia córki. – Pewnie. A tak w ogóle… Jak ci się podoba Łukasz? – Najważniejsze, że podoba się tobie. Westchnienie w słuchawce. – Jest oszałamiający !
8
Piotr, 29 czerwca 1997 Nigdy wcześniej nie zdawałem sobie aż tak dokładnie sprawy z tego, że mam głowę. Dzisiaj składam się niemal wy łącznie z niej, w dodatku obracającej się wokół własnej osi z bolesny m pulsowaniem. O jeden drink za dużo, dumam. Zawsze chodzi o ten jeden, najbardziej zdradliwy. Na dodatek mam mdłości, chy ba po raz pierwszy w ży ciu na kacu. Co tam mieli za wódkę? – zastanawiam się, obejmując dłońmi umęczony brzuch. Biegnę do toalety. Czuję się jak śmieć. I nawet tak wy glądam, co stwierdzam obiekty wnie po spojrzeniu w lustro. Szara skóra, przesuszone usta, worki pod oczami, czerwone oczy bez wy razu. Z domu wy chodzę bez śniadania. Nie mogę nawet my śleć o jedzeniu. A ten farciarz Paweł nie musi dzisiaj grzać stołka w robocie! W progu redakcji naty kam się na świeżą i pachnącą Marlenę. Wy gląda na ubawioną obserwowaniem mojej niedoli. – O la, la! Lepiej zrób sobie podwójną kawę. Nawet z podwójny m cukrem. Bo jak cię naczelny zobaczy … – To co? Przecież wczoraj pił z nami równo. – Widać, że go jeszcze nie znasz. Waldka można podłączy ć doży lnie do beczki z piwem, a i tak go nie ruszy. Weteran. – Wzrusza ramionami. Idę za dobrą radą, ale pomaga na krótko. Kaśka ma ze mnie niezłą radochę i uży wa sobie bez litości. Mam w zanadrzu mnóstwo ripost, które szy bko pozbawiły by ją uciechy, ale nie chce mi się odzy wać. Każde wy powiadane słowo wibruje w mózgu jak młot pneumaty czny. Na domiar złego naczelny zaczy na zebranie od personalny ch przy ty ków. – Piotrek, wiemy już, że masz słabą głowę, ale teraz doprowadź się do ładu. Jedziesz na kąpielisko zrobić sy mpaty czne migawki do materiału o ty m, jak Polacy spędzają urlop. Akurat coś dla ciebie. Nie przepalisz zwojów, ty lko musisz jakoś wy glądać, do diabła! – Pokręcił głową. – Zjedz coś, wy pij kefir, ły knij coś przeciwbólowego. I nie pij ty le następny m razem!
Jestem wściekły. I na siebie, i na te połajanki. Wy chodzę z redakcji z mocny m postanowieniem, że wmuszę w siebie pszenną bułkę i ten cholerny kefir! Wy ciągam portfel, aby zapłacić, gdy z kieszeni wy pada mała foliowa torebka. Co ten Paweł mi dał, do cholery ?! – wściekam się, podnosząc zgubę z podłogi i chowając z powrotem. Młoda kasjerka z wieczorowy m makijażem o poranku patrzy na mnie pobłażliwie. – Tak, mam kaca. I co z tego? – wy palam. Niech sobie nie my śli! Czuję się jak ofiara losu. Jak nieopierzony ptaszek, który poczuł się zby t pewnie i gruchnął na ziemię przy pierwszy m locie. Biorę gry za bułki. Przy najmniej świeża. Chrupka, ciepła i smaczna, jak bułki z dzieciństwa. Popijam kefirem, patrząc, jak ludzie wy prowadzają na trawnik psy. Nikt nie sprząta ty ch cholerny ch gówien! Psy szczekają jak zwariowane, hałas zaraz rozerwie mi łeb. Samopoczucie pogarsza się z minuty na minutę. Chy ba zaraz puszczę pawia… Przed drzwiami stoi kosz na śmieci. Nachy lam się, zwracam bułkę i kefir. Mam dość. Serdecznie. Przy pominam sobie o zawiniątku w kieszeni. Nie wiem, co to za cholerstwo, ale daję sobie szansę. Zawroty głowy każą zapomnieć o skrupułach, jestem gotów wziąć niemal wszy stko. Muszę stanąć na nogi, bo niebawem wy jazd. Mała, biała tabletka ląduje na moim języ ku, przesuwa się przez przeły k i ląduje w żołądku. Może to coś pomoże, my ślę. Zbłaźniłem się wczoraj, ale już dość. Cholerny Paweł przewidział, że się zaprawię. A może źle go oceniam? Może gość jest całkiem w porządku? Gdy dojeżdżamy z Maćkiem na miejsce, po kacu nie ma śladu. Nic mnie nie boli. Nie mdli. Jestem rześki i swobodny. Pewny siebie. Mogę wszy stko. Po prostu młody bóg. Jeżeli zechcę, przepy tam każdą babeczkę na kocu i każdego faceta z dumnie wy pięty m mięśniem piwny m. A py tanie, jak spędzają te cholerne wakacje, będzie najlepiej zadany m py taniem świata. Wy jdzie z tego wspaniały materiał, godny Pulitzera. Bo i czemu nie? Dlaczego materiał o kanikule miałby się nie nadawać? Zwłaszcza że robię go ja. Jak już się za coś zabieram, rzecz musi by ć dobra! Jestem elokwentny, czarujący i bły skotliwy – bardziej niż zwy kle. Może powinienem częściej się upijać? – my ślę, kucając przy ręczniku, na który m bawi się młoda mama z sy nkiem. Tuż obok jej mąż nadmuchuje żółte kółko do kąpieli; sły sząc, że się śmiejemy, przy gląda się bacznie. Pewnie zazdrosny. Też by m by ł, gdy by moja żona rozmawiała w taki sposób z takim gościem jak ja. Ręce mi nie drżą jak wtedy u prezy denta. Szast-prast i materiał gotowy. Maciek, ocierając pot z czoła, patrzy na mnie z niedowierzaniem. – A podobno miałeś ciężkiego kaca? – wy pala. – W takim tempie to ja mogę zawsze pracować… – Ja też. – Przeczesuję włosy. Mam je wy jątkowo gęste. Czuję na sobie spojrzenia kobiet. Wiem, że wy starczy łoby skinienie palcem, aby mieć je wszy stkie. Brać, przebierać. Niestety, muszę wracać do redakcji. Montaż przebiega równie szy bko i sprawnie. Zadowolony Waldek nie ma uwag, a ja nic więcej do roboty, więc mogę iść do domu, ale nie mam ochoty. Rozpiera mnie energia. Py tam Marleny, czy nie potrzebuje pomocy. Dziękuje mi, da sobie radę. Nie mam pomy słu, gdzie się podziać, więc po prostu włączam komputer i próbuję sobie przy pomnieć, gdzie Paweł poznawał swoje panny.
29 czerwca 1997, 6346 dzień służby Łatwo by ć aniołem stróżem człowieka, który cały mi dniami przesiaduje przed komputerem. Żadny ch wy zwań, zagrożeń, dy lematów. Sam spokój. Spędzam przy stanowisku numer piętnaście (ulubiony m Anny, bo w kącie sali i w towarzy stwie kaktusa) całe godziny, koły sany do snu miarowy m uderzaniem w klawisze i szumem komputerowy ch wenty latorów. Jestem zupełnie spokojny o ocenę na nadchodzący m zebraniu. Śnię nawet o kolejny m wy różnieniu i nagrodzie za półrocze – ekstremalnej jeździe na chmurze gradowej.
Anna, 29 czerwca 1997 – Sto osiemdziesiąt centy metrów wzrostu, dwadzieścia siedem lat, brunet, zielone oczy. W dodatku dziennikarz. Ulubiony pisarz: Proust – zdaję relację Hance, która siedzi z nosem w ekranie komputera. Traktuje go chy ba jak twarz Łukasza… Moja przy jaciółka drapie się po głowie. – Gdy by m chciała cię zbajerować, wy my śliłaby m właśnie taki opis. Przy stojny amant z ambicjami, o duszy wrażliwca. – Skąd wiesz, może to akurat prawda? Podobno najbardziej lubi zapach gladioli. Jak pachną gladiole? – Zaczepiam Hankę ponownie. – Jak wy glądają gladiole? – Wy bałusza na mnie swoje i tak ogromne oczy ska. – Nie mam pojęcia. – Jak on ma na imię? – Piotr. – My ślałam, że James. James Bond! – chichocze Hanka, zadowolona z własnego żartu. – Możesz sobie darować te uszczy pliwości. – Odwracam się ku niej. – Nie wiem, czy pamiętasz, kto szlajał się za tobą po parku z powodu jakiegoś studenta. – Dobra, dobra, sorry. Nie wiem ty lko, po co z nim gadasz. Jest starszy od ciebie o dziesięć lat. – A co to ma do rzeczy, kiedy jest szansa na wspólne tematy ? – stwierdzam, sprawdzając, czy nie pojawiła się nowa wiadomość od Piotra. „Skoro chcesz by ć aktorką, zapewne jesteś ładna”, czy tam. Sonduje mnie, a przy ty m my śli, że jest nadzwy czaj przebiegły ! Złoszczą mnie takie tanie chwy ty. „W aktorstwie najbardziej liczą się talent i warsztat”, odpisuję. „Fakty cznie. Zatem zamierzasz grać – jak to się określa w branży ? – postacie charaktery sty czne?”. „Zamierzam”, stwierdzam, zawiedziona jego pły tkością i faktem, że Hanka może mieć rację. „Przepraszam, nie chciałem cię urazić. To by ł ty lko żart. Po prostu jestem ciekaw, jak wy glądasz”.
Wzdy cham. Nie ma co mieć złudzeń, w końcu to ty lko facet. Postanawiam zaspokoić tę ciekawość. „Metr siedemdziesiąt dwa wzrostu. Blondy nka, długie, proste włosy. Niebieskie oczy. Podobno zgrabna”. „Brzmi zachęcająco…”, pojawia się na ekranie. Nie mam ochoty ciągnąć wątku. „Masz jakąś pasję poza dziennikarstwem?”, zmieniam temat. „Lubię poezję. I czy tać, i pisać”. – To niesamowite! Trafiłam na kogoś, kto lubi wiersze! – mówię podekscy towana. – A jakże! – pokpiwa Hanka, ale reflektuje się po chwili. – To znaczy naprawdę wspaniale! „Chętnie by m przeczy tała coś twojego”, wy stukuję. „Nie ma sprawy. Podaj mi swojego mejla. Podeślę ci coś, ale dopiero we wtorek, bo wtedy będę w pracy. Jutro mam wolne”. – Hanka, ja nie mam mejla! – oświadczam dramaty cznie. Od czego są przy jaciele? Potworne niedopatrzenie zostaje naprawione po chwili dzięki pomocy Hani, która sprawnie tworzy moją pierwszą skrzy nkę pocztową. Z Piotrem rozmawiam o ty lu rzeczach i w taki sposób, jak nigdy dotąd z przedstawicielem płci przeciwnej. O sile marzeń, o grze światła w ciągu dnia, o muzy ce, ulubiony ch książkach, znakach zodiaku, jedzeniu. O wszy stkim. Pogawędka trwa półtorej godziny, a mam wrażenie, że mija zaledwie pięć minut. On musi już iść. Ja też powinnam. Czeka mnie niepewność, której bardzo nie chcę. Czy on naprawdę wy śle mi wiersze, jak obiecał? Czy kiedy ś jeszcze uda nam się porozmawiać? Mam niemiłe wrażenie, że tracę szansę, ale trudno, nic nie mogę zrobić. Hania i Łukasz umawiają się na jutro do kina. Zanosi się na to, że najbliższe dni spędzę na czekaniu.
Piotr, 29 czerwca 1997 Rany, ależ ta mała szy bko połknęła haczy k! By łem chy ba odrobinę nie w porządku, stwierdzam, wy chodząc z biura. Nie mam pojęcia, jak pachną te, jakieś tam, gladiole. Skąd mi w ogóle przy szły na my śl? – zastanawiam się. Najwy raźniej mam dzisiaj swój dzień. Działam odruchowo i tak celnie, jakby my ślał za mnie ktoś inny, bardziej lotny, by strzejszy. Muszę zapy tać Pawła, co mi dał za troty l, bo chciałby m czuć się tak częściej. W lepszej, bardziej podkręconej wersji. Anka nie wy chodzi mi z głowy. Jeżeli napisała prawdę, powinna by ć całkiem niezła. Nie nakręcaj się! – stopuję wy obraźnię. Opis a rzeczy wistość to dwie różne rzeczy. I tak pewnie się nigdy nie spotkamy. A może? To mogłoby się okazać ciekawy m doświadczeniem, nawet jeśli nie by łoby na czy m zawiesić oka. Ty lko skąd ja jej wezmę te wiersze? Bo jeśli chcę pociągnąć tę znajomość, muszę coś skołować. Sprawa poezji zajmuje mnie przez całą drogę do domu. W tramwaju wy jątkowo nie przeszkadzają mi ludzie – ani małe rozwrzeszczane bachory, ani stare babcie, ani wy jątkowo śmierdzący lump. Jeszcze trochę, a sprawię sobie porządną furę i wy rwę się spośród tego męczącego motłochu!
W końcu otwieram drzwi do mieszkania. Od progu śmierdzi smażoną padliną. – Co tu tak wali? – warczę ziry towany. – Moja kolacja. Schabowy w panierce! – Z kuchni wy chy la się głowa dumnego z własny ch dokonań kulinarny ch Ry śka. Mam! Olśnienie! Dzisiaj naprawdę jestem niezrównany ! Przecież Ry siek pisze wierszy dła! Chowa ten swój zeszy t z nimi pod łóżkiem i my śli, że ja nic o ty m nie wiem. Ja miałby m nie wiedzieć? Ja, dobrze rokujący reporter? Kiedy ś wpadł mi w ręce podczas odkurzania, to co, miałem nie sprawdzić? Krótkie, banalne wierszy ki, ale zawsze. Nie będę się przecież wy silał dla jakiejś małej. Kawałki znanego poety szy bko wy niucha, a te nadadzą się znakomicie. Nie przeszkadza mi już smród spalonej panierki. Zabawa zaczy na mi się podobać.
30 czerwca 1997, 6347 dzień służby Och, wcale nie musimy tam dzisiaj iść! – trzepocę nerwowo skrzy dłami. Jestem przecież absolutnie wy spany … – Gdzie ty się znowu wy bierasz? – py ta jej ojciec. – Znowu na ten Internet? Posiedź trochę w domu. – Gdy by m miała tutaj komputer, nie musiałaby m nigdzie wy chodzić – rzuca niezby t grzecznie Ania i już jej nie ma. Wiem, dlaczego to robi. Liczy, że spotka w sieci tego swojego Piotra. Po co ta nadgorliwość, przecież napisał, że najwcześniej we wtorek. Wlokę się za moją podopieczną bez krzty entuzjazmu. Spędzam godzinę, a potem kolejną na stały m miejscu obok kaktusa. A mogłaby robić ty le ciekawszy ch rzeczy, my ślę, patrząc na coraz bardziej zawiedzioną buzię. W końcu pomiędzy jasny mi brwiami pojawia się pionowa zmarszczka i zawód przemienia się w złość. – Ależ jestem naiwna! – warczy pod nosem. Jesteś po prostu młodziutka, wzdy cham, niezadowolony, że ocenia siebie tak surowo. Fala samokry ty ki mija i wy chodzimy na zewnątrz. Liczę, że pójdziemy do parku. Chętnie by m pograł w klasy … Lubiłem tę zabawę; szkoda, że Ania już dawno z niej wy rosła. Teraz najczęściej przesiaduję i słucham o chłopakach. Wciąż i wciąż. Nic dziwnego, że nieustannie morzy mnie sen. Ania dzisiaj nie ma już na nic ochoty. To widać. Jednak późny m popołudniem Hani udaje się wy ciągnąć przy jaciółkę na spotkanie. Sposób, w jaki dziewczy ny rozmawiają o wy padzie do kina z Łukaszem, zdradza, że Ania też by tak chciała. – Chy ba się zakochałam! – oświadcza przejęta Hanka. – Dlatego, że cię pocałował? – Nie, tak ogólnie. To znaczy on wspaniale całuje, ale… Cały jest wspaniały. Świetnie się rozumiemy. – W takim razie cieszę się razem z tobą. Naprawdę. Anna wraca do siebie i kładzie się na łóżku, nieco zrezy gnowana. Wiem, o czy m marzy. Wy obraża sobie pocałunek z wy sokim, ciemnowłosy m nieznajomy m.
Boże, czemuś wy my ślił nastolatki? – wznoszę oczy ku niebu. Przecież to kompletnie oszalałe stworzenia.
9
Anna, 25 września 2013 Lubię jesień. Oży wienie dopada mnie już na początku września, gdy czekam niecierpliwie na październik i drzewa, który ch liście będą wkrótce wy glądać jak kunsztowne dzieło uzdolnionego jubilera. Właśnie wracamy z Zuzią z przedszkola. Moja pięciolatka z dumą prezentuje dzieło, na który m widnieje nary sowany kredkami świecowy mi wizerunek ogromnego pudla z różową obrożą. – Takiego chciałaby m mieć! – oświadcza. – Podobają ci się pudle? – Uhm. Są śmieszne. Z ty m argumentem akurat się zgadzam. – Mamusiu, mogę mieć psa? – sły szę w końcu py tanie, którego się spodziewałam. Sadowię Zuzkę w foteliku samochodowy m i przy pinam pasami. Udając zaabsorbowanie, zy skuję na czasie. Mimo że wiem, że zwłoka nie zmieni niczego i py tanie zostanie ponowione. Co też właśnie się dzieje. – My ślę, że tatuś nie by łby zachwy cony ty m pomy słem – odpowiadam. – A ty ? – Ja nie przepadam za pudlami. – Ale wiesz, mamo… To może by ć jakiś inny pies. – Mamy za małe mieszkanie, kochanie – stwierdzam wy mijająco. – Jak dorośniesz, sprawisz sobie takiego psa, jakiego ty lko będziesz chciała. – Sprawię sobie trzy ! – oświadcza moja córka po chwili zastanowienia. – Białego, czarnego i szarego pudla! To kiedy dorosnę? Chciałaby m już. Na wy obrażony entuzjazm, z jakim Robert odwiedza nasze dorosłe, zapudlone dokumentnie dziecko, reaguję rozbawieniem. W domu Zuzka oświadcza, że zje obiad później, bo musi jeszcze namalować dwa psy, aby
mieć komplet. Nie oponuję. Mam całkiem niezły nastrój. Zabieram się do zupy jarzy nowej, która została z wczoraj, ale przery wa mi dzwonek do drzwi. Czy żby Robert zapomniał kluczy ? – my ślę, odkładając ły żkę na brzeg talerza. Zuzka wy pada do przedpokoju, aby przy witać się z tatą. Zawsze tak robi i ciągle z takim zapałem, jakby nie widzieli się przez miesiąc, a nie przez kilka godzin. Otwieram drzwi i nie wierzę własny m oczom. – Jacek? Skąd się tutaj wziąłeś? – Postanowiłem odwiedzić siostrę – stwierdza, poprawiając czarną, skórzaną torbę na ramieniu. – Przepraszam, że nie uprzedziłem, ale jestem przejazdem. Pomy ślałem… – Jasne, wejdź! – Zapraszam gestem. – Miło, że tak pomy ślałeś. Zuzka stoi jak wry ta, z poczerwieniały mi z onieśmielenia policzkami. Jacek widział ją do tej pory zaledwie dwa razy, a i to kiedy by ła mała. Moja córeczka nie może tego pamiętać. Muszę wy tłumaczy ć jej, że Jacek to mój brat, a jej wujek. Nawet wy ciągnięty zza pleców pluszowy miś nie przełamuje lodów. Nie jest przekupna i dość długo trzy ma dy stans. Oczy wiście, dziękuje za prezent. Kiedy podaję herbatę i szarlotkę, przy siada się do nas w salonie i przy gląda ciekawie. Rozmowa się jakoś nie klei, nie jest tak swobodna i lekka, jak powinna by ć między bratem i siostrą. Py tam, co sły chać. Jacek odpowiada, że nadal pracuje jako monter okien. Po rozwodzie długo nie mógł się pozbierać, ale ostatnio poznał kogoś. Ma na imię Agnieszka i może coś z tego będzie. Nigdy nie poznałam jego żony. Wiem, że by ła nauczy cielką historii i miała na imię Joanna, ale to wszy stko. Jacek nie organizował wesela, skończy ło się na ślubie cy wilny m. Nie wiem, dlaczego rozpadło się ich małżeństwo, ale nie py tam. – A u ciebie jak? – Jacek przeły ka herbatę. – Dobrze. Nie narzekam. – By łem u rodziców. Zapada cisza. – I co u nich? – odzy wam się po dobrej chwili. – Mama ma kłopoty z ciśnieniem, tato narzeka na korzonki. Powinnaś by ć chy ba lepiej zorientowana? Mieszkasz bliżej. Szty wnieję. Czuję, że zaciska mi się krtań. – Niczego nie powinnam. – Oczy wiście. To twoja decy zja. I twoje ży cie. Odstawiam filiżankę na spodek. Bardzo staram się zachować spokój. – Jak pamiętam, swego czasu ty także podjąłeś podobną. Nie przejmowałeś się wtedy samopoczuciem rodziców, ty lko bez słowa dałeś dy la z domu. – Sama wiesz, jak by ło. Gdy by nie ostre cięcie, ojciec tresowałby mnie po dziś dzień. – Ludzi się nie tresuje – wtrąca Zuzka, a ja nagle przy pomniałam sobie o jej obecności. Wy my ślam czy m prędzej, żeby nary sowała budy dla wszy stkich swoich pudli, i odprowadzam ją do pokoju. – Sorry, nie pomy ślałem… – mówi Jacek, kiedy wracam do salonu. Ponownie siadam w fotelu. – Przy jechałeś, żeby moralizować? Jeśli tak, nic z tego.
– Nie. Chciałem cię zobaczy ć. Wiesz… Mam kilka lat więcej od ciebie i zrobiłem w ży ciu parę głupstw. Może dlatego wiem, że nie wszy stkie decy zje, które podejmujemy, są słuszne. Nasi staruszkowie może nie są ideałami, ale w końcu jesteśmy rodziną. A wszy stko się jakoś tak rozjechało… Ja mam swoje ży cie, ty swoje, oni swoje. My ślę, że czują się bardzo samotni. – Mama chy ba od zawsze tak się czuła przy ojcu. By ła dla niego bardziej gospody nią domową niż żoną. – Może powinniśmy trochę się do nich zbliży ć? Ja będę wpadał częściej i ty też by ś mogła. Znowu… – Nie! – wchodzę mu w słowo. – I nie wiem, skąd u ciebie ten nagły przy pły w rodzinny ch uczuć. Ostatni raz widziałeś Zuzię trzy lata temu. Dawałeś znaki ży cia ty lko wtedy, kiedy ci się przy pomniało, zachciało… Sama nie wiem. Jaką mam pewność, że to nie kolejny słomiany zapał? Że znowu nie znikniesz, jeżeli cokolwiek przestanie ci pasować? Poza ty m nie masz zielonego pojęcia… A zresztą nieważne! – Tatuś! Zuzka wy biega do przedpokoju. Usły szała zapewne, w przeciwieństwie do mnie, zgrzy t klucza w zamku. – Jest u nas wujek, wiesz? – raportuje od razu, wieszając się Robertowi na szy i. – Jacek? – Mój mąż jest równie zdziwiony, jak ja. Widział szwagra jak dotąd ze dwa razy w ży ciu. Mimo to wita się z nim serdecznie. – Fajnie, że wpadłeś. Długo zostaniesz? – Właściwie to muszę już iść. – Jacek odstawia filiżankę, podnosząc się z kanapy. – No co ty ! – Robert stawia Zuzię na podłodze. Wy gląda na zawiedzionego. Mój uprzejmy i zawsze gościnny mąż! – Tak rzadko się widujemy. Za rzadko. – Może inny m razem. – Jacek ściska dłoń Roberta i gładzi małą po głowie. – Cześć, Anka. Pomy śl nad ty m, co ci mówiłem. Zamy kają się za nim drzwi, a Robert py ta, o czy m rozmawialiśmy. Po co Jacek przy jechał i dlaczego uciekł tak szy bko? – Wy glądał na speszonego – ocenia. – Chciał, aby śmy zacieśnili więzy rodzinne. – I bardzo dobrze. Zawsze ci to mówię. – Chcesz sobie zacieśniać, to zacieśniaj. Ale beze mnie! – rzucam i idę do łazienki. Odkręcam kran. Nie chcę, aby ktokolwiek sły szał, że płaczę.
Piotr, 26 września 2013 Dziś szóste urodziny Ali. Po południu wpadną do nas teściowie i siostra Doroty. W drodze z pracy mam odebrać tort urodzinowy, z polewą z białej czekolady i niezby t ory ginalny m napisem: „Alicja 6 lat”. Jako że literki mają by ć różowe, jest nadzieja, że moja córka przy mknie oko na tę nieszczególną kreaty wność.
Odbębniłem dzisiaj dwie nudne konferencje, na który ch potknąłem się o obrazki z przeszłości.
Wpadłem na Maćka, który z pry watnej stacji przeszedł do publicznej. Stara bry gada z mojego dawnego miejsca pracy częściowo rozpierzchła się po kraju, a częściowo została zastąpiona przez nową. Mało mnie to interesuje. Usły szałem, że Tobiasz święci triumfy jako znany dziennikarz śledczy, a Marlena pracuje w firmie produkującej seriale. Podobno kosi tam niezłą kasę. Paweł wsiąkł jak kamień w wodę; nikt nic o nim nie wie, choć ja podejrzewam to i owo. Czesiek wy gadał się, że Kaśka znalazła wreszcie mężczy znę ży cia, więc rzuciła robotę i zajęła się wy chowy waniem dzieci. Rozmawialiśmy przez chwilę, ale czułem się nieswojo. Nie chcę wracać do czegoś, co minęło już dawno. – By łem pewien, że zajdziesz dalej. Doży wocie jako miejski pismak? Nie obraź się, ale nie zapowiadało się na to – powiedział Maciek, nalewając sobie kawy przy stole z cateringiem. Nie mam mu za złe tej uwagi. Przecież i ja nie miałem w planach takiego finału. – Nie mam z ty m problemu. Okazuje się, że rodzina daje mi ty le frajdy, że nie potrzeba więcej – odpowiedziałem. Maciek, który ma dwoje dorosły ch dzieci, popatrzy ł na mnie tak, jakby nie uwierzy ł w ani jedno moje słowo. Trudno. Nie zamierzałem nikogo przekony wać.
Tort wy gląda jak marzenie sześciolatki. Cały aż ocieka różowy mi kwiatkami i jadalny mi perełkami. Jedny m słowem: cukiernicy się spisali. Niosę pakunek ostrożnie, jak saper bombę; wolę nie wy obrażać sobie, co miałby m w domu, gdy by m nie dostarczy ł go w całości. Nagle ktoś mocno klepie mnie w bark. – Mam cię wreszcie! – sły szę kobiecy głos. Odwracam się gwałtownie. Naprzeciwko mnie stoi wy soka blondy nka w żółtej sukience. W jej oczach z sekundy na sekundę maluje się coraz większe zdziwienie, by przejść w kompletne zmieszanie. Przy glądam się jej bacznie, przetrząsając archiwum pamięci. Nic. Chy ba. – Przepraszam pana… – zaczy na kobieta. – My ślałam… – Cokolwiek pani my ślała, nie powinna rzucać się obcy m ludziom na plecy ! – ucinam, ziry towany. – Pomy liłam pana z moim narzeczony m. Z ty łu wy gląda pan bardzo podobnie. – Nie interesuje mnie, z kim mnie pani pomy liła. Niemal upuściłem przez panią urodzinowy tort dla córki. Co by m jej powiedział, gdy by tak się stało? Co z panią?! – Raz jeszcze przepraszam. To nieporozumienie… – Kobieta spuszcza wzrok, czerwieniąc się. Policzki przy bierają odcień malinowej szminki. – Na przy szłość proszę nie przepraszać, a my śleć! – warczę. Odchodzę pośpiesznie. Głupie babsko! – my ślę, przeły kając zgęstniałą ślinę. Gdy by m miał krawat, zapewne by m go poluzował. Tort ostrożnie wkładam do bagażnika. Mało brakowało.
Urodziny Alicji wy padają naprawdę dobrze. Niby nic wielkiego, zwy kła kameralna uroczy stość w rodzinny m gronie, ale mała aż try ska radością. Tort uznała za „bajkowy ”, a wszy stkie prezenty za „wy marzone”. Jasne, skoro dziadkowie kupili jej najbardziej różową i bły szczącą cekinami sukienkę, z ilością falbanek, która zakrawa na kicz… Mała zapowiedziała wszy stkim, że będzie ją zakładać za każdy m razem podczas zabawy w królewnę (to jej ulubiona rozry wka). Ciocia Joasia, siostra Doroty, podarowała jubilatce zabawkowy zestaw do makijażu, a Tosia własnoręcznie wy konaną wy klejankę, na której siostra wy stępuje z olbrzy mią, złotą koroną na głowie. Prezentem od nas są lekcje jazdy konnej, o który ch Ala marzy ła od dawna. Wszy stko wy padło tak, jak powinno. Nawet Tosia nie by ła szczególnie zazdrosna, że Alicja pozostawała w centrum uwagi. Ty lko dlaczego ja nie potrafiłem przestać my śleć o kobiecie na ulicy, która wzięła mnie za kogoś innego? Rozmawiałem, śmiałem się, jadłem tort, skubałem winogrona, popijając to wszy stko dobrą liściastą herbatą, ale my ślałem o czy mś zupełnie inny m. A raczej o kimś.
25 września 2013, 12 278 dzień służby Kiedy płacze człowiek, jego anioł także roni łzy. Choćby nie chciał. Nie potrafimy nad ty m zapanować, to się po prostu dzieje. Czujemy te same emocje, co nasi ludzie. Jest nam tak samo źle. Podobnie jest z radością. Kiedy Ania się śmieje, ja śmieję się również. Uwielbiam te chwile i zrobiłby m wiele, by trwały, ale to niemożliwe. Nie na Ziemi, nie wśród jej mieszkańców. Bo Ania jest jak żagiel na wietrze. Od dawna. To inni popy chają ją do działania, to interakcje z nimi generują w niej uczucia. Robi coś dla nich i z ich powodu. Jakby istniała ty lko dzięki ty m relacjom. Jakby stwarzali ją inni ludzie. W samotności znika, słabnie, zaprzestaje działań, więdnie. Jakby nie potrafiła ży ć dla samej siebie. Sama zachowuje się tak, jakby błądziła w gęstej mgle. Jest jak spróchniały pniak, z którego pozostała wy łącznie trzy mająca go w całości kora. Można spróbować się o nią oprzeć, zrobić z niej łódkę, wy ry ć napis dla zabawy, ale drzewu nie służy już do niczego. Czy ja mogę to zmienić? Niestety.
10
Anna, 1 lipca 1997 Czekam, aż rodzice wy jdą do pracy. Nie śpię już od siódmej, ale nie wstaję, bo nie chcę z nimi rozmawiać. Ostatnio zachowują się wobec mnie podejrzliwie. Jakby sądzili, że mam kontakt z Jackiem, ale nie chcę się do tego przy znać. A mnie to złości. Bo przy pomina, że mój brat potraktował mnie tak samo jak ich. Że niczy m się dla niego nie różniłam. A chciałam się różnić. I my ślałam, że tak jest. Najchętniej wy szłaby m z domu, ale ponieważ o tej porze kafejka i tak jest nieczy nna, robię sobie śniadanie. Pomidory ze śmietaną, do tego bułka i kawa. Jedzenie smakuje mi bardziej niż zwy kle. Hanka wirtualne spotkania z Łukaszem zamieniła bez żalu na te w realu. Jej wcześniejsze oskarżenia o zrujnowanie przeze mnie ich pierwszego spotkania okazały się kompletnie bezpodstawne. Wprawdzie moja przy jaciółka nie wy jawiła jeszcze swojemu medy kowi, kim by ła niezgrabna dziewczy na w parku, ale nastąpi to z pewnością, gdy ty lko poczuje się pewniej. Albo gdy będzie miała szansę powiedzieć cokolwiek. Bo podobno głównie się całują. Jestem dzisiaj pierwszą klientką kafejki. Albo mi się wy daje, albo Filip z obsługi uśmiecha się pod nosem, wy dając mi resztę. Komputer uruchamia się wy jątkowo powoli. Otwieram skrzy nkę, którą założy ła mi Hania, i z bijący m sercem czekam na wiadomość. Wiadomość od Piotra. Jest! Co za dzień! Dotrzy mał słowa! Zasłuży ł na ogromnego plusa. Szy bko prześlizguję się wzrokiem po treści. Zaledwie kilka zdań: o miłej rozmowie, o poniedziałkowy m wy jściu do kina (film niespecjalnie go zainteresował, a przy najmniej nie tak jak ja. Jak ja!). W załączniku plik z poezją. Próbuję czy tać, ale nie potrafię się skupić, więc przebiegam raz jeszcze wiadomość. I jeszcze raz. I jeszcze. Ależ to miłe! Py tam Filipa, czy mogę wy drukować mejla. Chcę zabrać wiersze Piotra ze sobą, mieć je pod ręką zawsze, móc je czy tać. Dzięki nim by ć może poznam go lepiej, dowiem się czegoś,
czego nie powiedziałby mi wprost. Treść wiadomości zwrotnej redaguję kilkukrotnie. Pragnę zawrzeć w niej i zainteresowanie, i radość z zaufania, jakim mnie obdarzy ł, powierzając mi swoją poezję. Z drugiej strony staram się hamować, bo nie chcę wy jść na napaloną wariatkę, choć zdecy dowanie tak się właśnie czuję. Obiecuję, że jutro opiszę mu moje wrażenia z lektury, mimo że najchętniej zrobiłaby m to naty chmiast po przeczy taniu, jeszcze dzisiaj. Opanuj się! – napominam się w duchu. Jeśli oczy wiście chcesz, żeby traktował cię poważnie. Jest przecież dziesięć lat starszy ! Wracam do domu, nalewam soku jabłkowego do szklanki i zamy kam się w pokoju. Do szesnastej pozostało dostatecznie dużo czasu, by przeczy tać wszy stko w spokoju. Siadam na podłodze, plecy opieram o krawędź tapczanu. Z tekstów wy łania się obraz człowieka wrażliwego, stęsknionego za miłością, ciepłem bliskiej osoby, oddaniem. To ktoś, kto odbiera świat wszy stkimi zmy słami. Jest uważny i wrażliwy. Wiersze są melancholijne i smutne. Wskazują na pustkę, która unieszczęśliwia. Nie jestem poetką, więc trudno mi oceniać, ale niektóre wy dają się niekoniecznie poprawne technicznie. Są za to poruszające. Pozostaję pod ich wrażeniem, z przekonaniem, że stworzy ł je wartościowy człowiek. Pragnienie poznania Piotra uderza mnie ze zdwojoną siłą. Gdy by m wiedziała, gdzie go znaleźć, poszłaby m do niego. Teraz, zaraz.
Piotr, 2 lipca 1997 W redakcji poranny rozgardiasz. Popijam kawę, próbując nakręcić się do dzisiejszej pogoni za dobry m materiałem. Zanim Maciek, mój operator, ogarnie się przed wy jazdem, postanawiam zajrzeć do skrzy nki. Mejl mnie nie zaskakuje. Wiedziałem, że ona napisze. Okazuje się, że „moja” poezja zrobiła ogromne wrażenie. Wy gląda na to, że wiersze Ry śka wy warły efekt przerastający zamierzenia. Zy skałem opinię „poruszająco wrażliwego” (rety, co za egzaltacja!) mężczy zny, który „czuje głęboko i jest by stry m obserwatorem otaczającej go rzeczy wistości”. Nigdy by m nie podejrzewał, że mój kumpel Ry siek to taki wrażliwiec! A nie wy gląda, śmieję się pod nosem. Aha, jeszcze zdanie, że po lekturze jest mnie coraz bardziej ciekawa. Bingo! – Co cię tak bawi? – zagaja Paweł, przery wając poranną prasówkę. – Mam do ciebie py tanie… Patrzy na mnie znad gazety. – Co to by ło? – Co takiego? – Nie udawaj głupa! – Ach, tamto? Rozumiem, że się spodobało? Zdziwiłby m się, gdy by by ło inaczej… Podjeżdżam bliżej na krześle. – Zatem co to? – Chcesz więcej? – mruczy, gapiąc się w gazetę z udawany m zainteresowaniem. – Muszę wiedzieć, czego mam chcieć więcej.
Paweł ma nieodgadniony wy raz twarzy. Patrzy na mnie, jakby nie wiedział, czy konty nuować kpiny, czy potraktować mnie poważnie. Chowa się za parawanem z gazety i zniża głos niemal do szeptu. – Jak to: co? Stara dobra amfa… Nie wiem, dlaczego czuję aż takie zaskoczenie. Co ja właściwie sobie my ślałem? Że Pawełek wy nalazł cukierki o cudowny ch właściwościach? A może nie chciałem dopuszczać do siebie prawdy ? Mój kumpel wsadza nos w ekran i udaje zapracowanego. – Ile? – sły szę po chwili pomiędzy przesadnie mocny mi uderzeniami w klawisze. – Nic. Nie jest mi to do niczego potrzebne. – Źle by ło? By ło wręcz przeciwnie. Ty le że nie dam zrobić z siebie jakiegoś zasranego ćpuna. – Sam się w to baw! – rzucam, z trudem ukry wając złość. Patrzę spode łba. A on się uśmiecha. Zupełnie jakby m powiedział coś wy jątkowo zabawnego. Maciek daje mi znak, że czeka w samochodzie. Miałem odpisać tej małej, ale już nie zdążę. Trudno. Poczeka.
Anna, 5 lipca 1997 Cóż za nieznośny stan! Nie wiem, który to już raz z kolei sprawdzam, czy nie nadeszła nowa wiadomość. Przez tę swoją niecierpliwość czuję się śmieszna i niepoważna. A wraz z upły wem czasu nawet żałosna. Wy chodzę po czterech godzinach, postanawiając wrócić na krótko wieczorem. Trudno, nie kupię sobie tej nowej bluzki. Wprawdzie planowałam, że założę ją na spotkanie z Piotrem, jeżeli kiedy kolwiek dojdzie do skutku, ale najwy żej poży czę coś od Hanki. Do tej pory to ona zawsze korzy stała z mojej szafy. Akurat umówiły śmy się na dzisiejsze popołudnie, choć ty lko dlatego, że Łukasz zaplanował piwo z kolegami. Miłość kwitnie, więc zapewne otrzy mam szczegółową relację z jej postępów i zaniechań. Do siedemnastej pozostało jeszcze trochę czasu, aż nadto, aby szczegółowo przeanalizować ostatni mejl do Piotra. Czy nie znalazło się w nim nic, co mogłoby go odstraszy ć, czy nic nie zabrzmiało dziecinnie, naiwnie, niedojrzale? Nie znajduję niczego takiego, ale po półgodzinny ch rozważaniach jestem niemal absolutnie przekonana, że wszy stko zostało napisane źle i nie tak. W sumie nie dziwię się, że się nie odzy wa, stwierdzam w końcu. Kiedy Hania otwiera drzwi, dostrzegam bły szczące oczy. Aż promienieje szczęściem. I choć jest w zwy kły ch szary ch spodniach od dresu i w zby t obszerny m, biały m T-shircie, cała jej postawa świadczy, że czuje się piękna i wspaniała. Witam się grzecznie z jej mamą. Zawsze zazdrościłam Hance, że jej mama nie pracuje zawodowo. Miała ją zawsze pod nosem, na każde zawołanie. Inaczej niż tatę, ciągle na dy żurze w szpitalu. To po nim Hanka ma lekarskiego bakcy la, choć on, zdaje się, nie może się zdecy dować, czy cieszy ć się, że córka idzie w jego ślady, czy martwić, że postanowiła wy brać
tak wy czerpujący zawód. Mama Hanki nie by łaby sobą, gdy by nie wcisnęła nam po gruby m kawałku domowego ciasta z kruszonką i kompocie truskawkowy m. Gdy znikamy w mikroskopijny m pokoju mojej przy jaciółki, możemy wreszcie spokojnie porozmawiać. Oddaję Hance palmę pierwszeństwa, sama zajmując się ciastem. – Wy jdę za niego za mąż! – oświadcza poważnie. – Teraz? – Niemal krztuszę się kruszonką. – Pewnie, że nie teraz, ale za kilka lat. To nieuniknione. Jesteśmy dla siebie stworzeni. – Wiesz, że ży czę ci jak najlepiej, ale kilka lat to mnóstwo czasu. Wiele może się wy darzy ć. – Gdy by ś wiedziała, jak on całuje! Mhm… – Raczej nie chciałaby ś, żeby m wiedziała, co? – Uśmiecham się półgębkiem. Takie rozanielenie zupełnie nie pasuje do mojej rozsądnej Hani. – Oj, wiesz, o co mi chodzi! Oczy wiście, to nie jedy na zaleta. Wspaniale mi się z nim rozmawia. Medy cy na to jego wielka pasja, choć uwielbia też kino. Masz pojęcie, że nie widziałam jak dotąd żadnego z jego ulubiony ch filmów? Czasami czuję się przy Łukaszu jak kompletna krety nka. Mam ty le do nadrobienia… – wzdy cha Hanka, łapiąc za talerzy k z ciastem. Po chwili odstawia go na podłogę. – Aaa, zapomniałaby m! Musisz mi pomóc. Łukasz zaprosił mnie na grilla na działkę rodziców. Będą jego znajomi ze studiów, więc sama wiesz… Muszę jakoś wy glądać. Najlepiej na starszą, niż jestem. Nie chcę, żeby patrzono na mnie jak na jakąś małolatę. Pomy ślałam o tej twojej czarnej, półprzezroczy stej bluzce z dekoltem w szpic. Do tego czarne dżinsy i powinno by ć w porządku. Poży czy sz? Jej spojrzenie przy wodzi na my śl starego jamnika naszej sąsiadki. On też tak patrzy, kiedy przy nosimy siatki z mięsną zawartością. – Nie ma sprawy – mówię. – Ja też chcę cię o coś prosić. Pamiętasz tę czerwoną bluzkę, na którą polowałam? Nie mogę jej kupić, bo kompletnie spłukałam się w kafejce. – Uuu, aż tak cię wciągnęło? – śmieje się Hanka. Jakby całkiem niedawno nie robiła dokładnie tego samego! – Będę potrzebowała czegoś z twojej szafy. – Przecież to ja ciągle coś od ciebie poży czam… Ale, ale, chy ba powinnam zapy tać cię po co? – Hanka siada po turecku, wy raźnie zaintry gowana. – Czy żby ś w końcu miała poznać tajemniczego Piotra? – Jeszcze się nie umówiliśmy. Ale ostatnio przy słał mi swoje wiersze. Wy daje mi się, że do spotkania niedaleko. – Niedaleko? Oczy wiście, dam ci, co ty lko chcesz, jeśli ty lko zajdzie taka potrzeba. – Z głosu wy parował entuzjazm. – Dzięki. Wiesz, wolę mieć na sobie coś poży czonego. Najlepiej tę ciemnozieloną sukienkę. Albo tę białą, koronkową. Hanka patrzy na mnie jak na kogoś, kto się łudzi, choć już nie ma nadziei. – I jak te wiersze? – py ta, popijając kompot. – Wspaniałe! Powinien coś z nimi zrobić. Marnują się nieczy tane, zapewniam cię. – Wy bacz, że to mówię, ale na twoim miejscu za bardzo by m się na niego nie napalała. Coś to wszy stko zby t pięknie brzmi. Przy stojny dziennikarz, poeta… A pewnie okaże się niespełniony m ży ciowo mikrusem z kaprawy m okiem.
Nie znajduję riposty, więc zajmuję się ciastem. Może Hanka ma rację? Może inwestuję ty le energii w kogoś, kogo wcale nie będę miała ochoty poznać bliżej? – dumam, rozprowadzając na języ ku lekko kwaśną upieczoną truskawkę. Przecież nawet nie odpisał… Wy chodzę, ale zamiast do siebie jadę do kawiarenki. Rety, o ileż by łoby prościej, gdy by m miała własny komputer i podłączenie do sieci! Ale na to nie mam co liczy ć, a już na pewno nie teraz, gdy moi rodzice są stabilni i przewidy walni jak, nie przy mierzając, pacjenci ośrodka leczenia nerwic. Kiedy w końcu docieram do domu, nieszczególnie zajmuje mnie zły humor mamy. Sły szę, że nie można na mnie liczy ć, że ona musi polegać na samej sobie. Aha, i że jestem taka sama jak Jacek. Tata w milczeniu ogląda mecz, popijając piwo. Ostatnio pija je dość często, jakby się spodziewał, że jeśli wleje go w siebie dostatecznie dużo, zrozumie postępowanie sy na. Marne szanse. Oboje mogliby mówić i robić, co chcą, a ja i tak nie straciłaby m wspaniałego samopoczucia. Bo on odpisał! Odpisał! I to jak!
Piotr, 5 lipca 1997 To nie by ł dobry dzień. Lotność umy słowa dopisy wała mi jak, nie przy mierzając, półkrwi debilowi. Wszy stko przez Pawła i jego narkoty czne rewelacje, które od kilku dni mam w głowie. Ale nic to, jeszcze wrócę do formy ! I zrobię wy wiad równie ciekawy, jak ten jego dzisiejszy, z rzeczniczką prokuratury. Tak podszedł biedactwo, że prakty cznie przy znało, iż nie kiwnięto palcem w sprawie sery jnego gwałciciela Bartosza K. Wy glądało na to, że liczono, że mu się znudzi, odechce albo może odpadnie mu przy rodzenie… Takich mamy prokuratorów! Jestem wściekły. Wściekły i zazdrosny. Sam chciałby m zaliczy ć taką wijącą się w krzy żowy m ogniu py tań rozmówczy nię, która w końcu poddaje się pod naporem dziennikarza, przy znając, że jej insty tucja nawaliła na całej linii! Aby się zrelaksować i nieco rozerwać, postanawiam odpisać mojej nowej znajomej. „Cześć, Aniu! Przepraszam za zwłokę, ale by łem bardzo zajęty. Mam nadzieję, że nie jesteś na mnie zła? Bardzo się cieszę, że moje wiersze przy padły Ci do gustu. Zastanawiałem się, czy dobrze zrobiłem, wy sy łając je Tobie. Wiem, jak są niedoskonałe. Dziękuję, że łaskawie przy mknęłaś na ich niedociągnięcia swoje piękne oczy … Nie widziałem ich wprawdzie, ale czuję, że można w nich zatracić się, utonąć. Powiedz, kiedy będę mógł to sprawdzić? Może w piątek? Powiedzmy o osiemnastej? Uściski, Piotr”. Odpowiedź przy szła, zanim wy łączy łem komputer. Czy ona nosi go przy sobie? Piątek zapowiada się interesująco.
5 lipca 1997, 6352 dzień służby Jestem jak barometr uczuć. Gwałtowną zmianę nastroju ze zniechęcenia w euforię odczuwam bardzo silnie. Aż przed moimi oczami pojawiają się świetliste mroczki. Mimo dolegliwości cieszę się razem z Anią na piątkowe spotkanie. Głównie dlatego, że położy ono by ć może kres jej komputerowemu uzależnieniu. Nie wiem na pewno, ale nie wy daje mi się, że jest to coś specjalnie dobrego. Zapewne z czasem ludzie, zamiast rozmawiać twarzą w twarz, będą rozmawiali z ekranami komputerów. Zamiast uściskać się pokrzepiająco, będą przesy łać wirtualne całusy, twierdząc, że się wspierają, że są blisko. Ty lko co ja mogę wiedzieć? W końcu jestem zaledwie zwy kły m aniołem.
11
Anna, 11 lipca 1997 Ostatecznie poży czam od Hani białą bluzkę z koronkową wstawką na rękawkach i dekolcie. Do tego krótkie dżinsowe spodenki i sandały z jasny mi paskami. Włosy rozpuszczam i skrapiam lekką wodą kwiatową. Na powieki nakładam bladoróżowy cień. Usta pociągam bły szczy kiem. Wy glądam dziewczęco i świeżo, choć by ć może powinnam prezentować się poważniej. Trudno, nic się z ty m nie da zrobić. Może nadrobię intelektem? – pocieszam się, biorąc z biurka małą, plecioną torebkę.
11 lipca 1997, 6358 dzień służby Idziemy razem ulicami miasta, a ja jestem dumny jak paw. Ta śliczna młoda kobieta to moja Ania. Kiedy z małego brzdąca, paćkającego się przecieraną zupką, zdąży ła przeistoczy ć się w to zjawiskowe stworzenie o czarujący m spojrzeniu? Inni stróże przy glądają się nam ciekawie, powodując, że puchnę z radości. Rozpościeram skrzy dła szeroko, niechcący muskając nimi ramię Anny. Ogania się od tego doty ku jak od natarczy wego owada. Kiedy wchodzimy na gwarny ry nek i zmierzamy pod ratusz, gdzie umówili się młodzi, wy glądam ciekawie szczęściarza, który będzie miał okazję poznać moją Aneczkę. On kompletnie nie ma pojęcia, jak bardzo powinien by ć wdzięczny losowi! Przy stajemy przy schodach, tuż obok balustrady. Wokół nas roześmiane nastolatki, rodziny z wózkami. Jacy ś starsi państwo wy mieniają uwagi na temat fasad odnawiany ch właśnie kamienic. Chłopak gra na gitarze i zbiera pieniądze do czapki. Ratuszowy zegar wy bija piątą. Jak można się spóźniać na spotkanie z dziewczy ną? – zastanawiam się, przestępując z nogi na nogę. Ja by m nie potrafił. Oczy wiście, gdy by m się spoty kał. No, chy ba żeby m zaspał, reflektuję się, przy siadając na schodku. Może on zaspał?
Anna, 11 lipca 1997 Siedemnasta pięć. Siedemnasta dziesięć. Siedemnasta piętnaście. Zaczy nam się niecierpliwić. Sterczę przed ratuszem i czekam na kogoś, kogo na oczy nie widziałam. Czekać czy iść? Powinien tu już przecież by ć, jeżeli mu zależy. Punktualność to przejaw szacunku dla drugiej osoby, a skoro go jeszcze nie ma… Czy powinnam sądzić, że ma mnie w nosie? A może coś się stało? Wy siadając z tramwaju, sły szałam przecież sy gnał karetki… Siadam na schodach. Rozgrzane słońcem stopnie promieniują przy jemny m ciepłem. Spoglądam na zegarek, prezent na Pierwszą Komunię; biała tarcza na biały m, skórzany m pasku. Czy aby nie wy gląda dziecinnie? – zastanawiam się. Chy ba nie. Jest raczej klasy czny. Siedemnasta dwadzieścia. Czekam do wpół do i idę! – postanawiam. Właściwie to już powinnam sobie pójść, a nie czekać na jaśnie pana! Co on w ogóle my śli? Siedemnasta dwadzieścia trzy. Ktoś zmierza pewny m krokiem w moją stronę. Wy soki, tak jak pisał. Ciemnowłosy, ładnie ostrzy żony, zgadza się. Jest coraz bliżej. Widzę wy raźniej twarz. Przy stojny jak sto diabłów. Czy to naprawdę on? Zielone tęczówki jaśnieją w słońcu. – Cześć. Czy to ty, Anno? Przepraszam za mały poślizg, ale zatrzy mano mnie w pracy. Wiesz, stamtąd niełatwo uciec. – Uśmiecha się rozbrajająco. To on! Najprzy stojniejszy mężczy zna, jakiego widziałam kiedy kolwiek. Do tego ma ładny, głęboki głos i pachnie interesująco. Odpowiadam mu, bo dociera do mnie mój głos, choć jestem tak zakręcona, że ledwie oddy cham. Czy to właśnie miłość od pierwszego wejrzenia? Do tej pory wątpiłam, że istnieje coś podobnego. Ty lko dlaczego tak wali mi serce? I dlaczego nie mogę przestać spoglądać w jego twarz? Jak można mieć taką twarz? Uspokój się, wariatko! Uspokój się naty chmiast! Piotr proponuje, aby śmy usiedli w kawiarni i czegoś się napili. Przy staję na tę propozy cję, choć do szczęścia nie potrzeba mi niczego więcej poza jego obecnością. Dla siebie zamawia kawę. Ja wy bieram wodę z cy try ną. W ogródku kawiarni o wdzięcznej nazwie Weranda jest naprawdę przy jemnie. Wiklinowe krzesła. Stoliki z witrażowy mi blatami. A wokół mnóstwo kwiatów. Zauważam nawet stare, metalowe konewki. Piotr dziękuje kelnerce skinieniem głowy za napoje. – To jak? Bardzo rozczarowana? Nie rozumiem, po co py ta. Chy ba ma w domu lustro? A może po prostu lubi komplementy ? – A ty ? – Odbijam piłeczkę. – Ja wcale. – Widzę figlarny uśmiech. – A ja trochę – odpowiadam. Lekko marszczy brwi. Chy ba go zaskoczy łam. – Czy m konkretnie? – Spóźnieniem. Nie lubię, kiedy ktoś każe mi czekać. Sama jestem punktualna. – Przecież się wy tłumaczy łem. – Rozumiem, ale to nie zmienia faktu, że przez pewien czas wy dawało mi się, że… – …że cię wy stawiłem? Przy takuję. – Nie zrobiłby m tego nigdy. Zby t by łem ciebie ciekaw. My ślałem, że dałem ci to odczuć
w moich mejlach. – Ostatecznie to ty lko słowa… – I nic dla ciebie nie znaczą? – mówi i patrzy na mnie tak, jakby bardzo nie chciał, aby m zaprzeczy ła. Żeby m nie okazała się inna, niż my ślał. – Nie, skąd. Słowa są ważne. Ale czy ny potrafią je podważy ć. Piotr rozpiera się na wiklinowy m krześle, które wy daje krótkie skrzy pnięcie. – Mądra jesteś – zauważa. – A my ślałem, że siedemnastolatki mają pstro w głowie. – Wy pominasz mi wiek? A może liczy łeś, że tak będzie? – Mądra i uszczy pliwa. To miło, że zdarzają się wy jątki. Powiedz, nie zraziło cię to, że jestem sporo starszy ? – Jakoś nie odczuwam różnicy … – No, dzięki. Miło sły szeć – śmieje się. Śmiech ma przejrzy sty, zaraźliwy. Py tam o jego pracę. Ciekawi mnie to, bo nie znam nikogo, kto pracuje w mediach. Opowiada barwnie, interesująco. Widać, że z pasją. Uwielbiam ludzi, który ch pochłania zajęcie, którzy potrafią się w nim zatracić. Piotr ma poczucie humoru, a to ważne. Sy pie anegdotami jak z rękawa. Na szczęście nie jest ty pem, który najchętniej mówi o sobie. Chce wiedzieć, co pociąga mnie w aktorstwie i czy wolałaby m grać w teatrze, czy w filmach. Py ta mnie o rodzinę i o rodzeństwo; sam jest jedy nakiem, nad czy m ubolewa. Ja ostatnio coraz częściej my ślę, że wolałaby m by ć jedy naczką. Ale zaraz porzucam my śli o bracie. Zajmuje mnie coś zupełnie innego. Py tam Piotra o jego wiersze. Wy daje się zmieszany. Pewnie łatwiej mu pisać o emocjach, niż o nich mówić. Nie powinna mnie dziwić jego reakcja, bo i tak bardzo się odkry ł, dając mi je do przeczy tania. Piotr nachy la się ku mnie, a mi robi się gorąco. Boję się, że zaraz zemdleję.
Piotr, 11 lipca 1997 Wy paliła z ty mi wierszami, a ja w pierwszej chwili spanikowałem. Przeczy tałem zaledwie kilka przy padkowy ch wersów i nie bardzo wiedziałem, o czy m mówić. O co temu Ry śkowi właściwie chodziło? Nachy lam się nad stolikiem. – Chciałby m kiedy ś usły szeć, jak recy tujesz jeden z nich – oznajmiam, zniżając głos. Po jej minie widzę, że trafiłem w dziesiątkę. Na ładnej buźce najpierw pojawia się namy sł, po czy m wy kwita na niej naprawdę oszałamiający uśmiech – z ty mi uroczy mi dołeczkami na obu zaróżowiony ch policzkach. Ta dziewczy na zachowuje się tak, jakby nie zdawała sobie sprawy z własnego wdzięku i urody. Jest naturalna, autenty czna. Niczego nie gra. Może to młodość, a może po prostu taka jest? Nie spodziewałem się wiele po tej nieznajomej, lecz to, co widzę, zaskakuje. Śliczna, na dodatek inteligentna. Zaskakująco dobry towarzy sz rozmowy ; dotrzy muje mi kroku, przy znaję niechętnie.
Moją przewagą okazują się wy łącznie przeży te lata. Doświadczenie. – Chodźmy stąd. Mam ochotę na spacer. A ty ? – proponuję, kiedy zauważam, że cy try na w wy sokiej szklance już dawno opadła na dno. Reguluję rachunek i chwilę potem przechadzamy się, rozmawiając. Staram się poruszać tematy, które mogą ją interesować. A więc książki, filmy. Rozmawiamy też o astrologii. Ona to podobno ty powy Wodnik (nie mam pojęcia, co to właściwie ma oznaczać). Mój znak zodiaku to Koziorożec. Patrzy, nieszczególnie zaskoczona. – Pasuje – stwierdza. – Mianowicie? – Po prostu. Chcesz wiedzieć więcej, poczy taj. Powiem ty lko, że Wodniki z Koziorożcami dogadują się całkiem nieźle. – Powiedz, powiedz. Tak generalnie to jestem dobry czy zły ? – To akurat powinieneś wiedzieć – odpowiada Anna, przy stając pod wierzbą płaczącą. Ładnie wy gląda wśród ty ch zielony ch strąków. Mam ochotę ją pocałować, ale nie chcę jej spłoszy ć. Znienacka rozlega się donośny ry k jakiegoś chłopca, który oberwał łopatką od kolegi. Swoją rozpacz postanowił ogłosić całemu światu. – Chodź! – Łapię Annę za rękę. – Znajdźmy jakieś spokojniejsze miejsce. Kluczy my brukowany mi uliczkami, lądując w końcu na ty łach osiemnastowiecznego kościoła. Tak tu cicho, że aż trudno uwierzy ć, że zaledwie kilka ulic dalej panuje wielkomiejski gwar. Tutaj ty lko stare mury, gołębie i my dwoje. Żadny ch ławek, zaledwie odrobina trawy pod stary m kasztanem. – Nie ma gdzie przy siąść – stwierdzam, niezadowolony. – Szkoda, bo to bardzo przy jemne miejsce. – A na trawie? O tu, pod ty m drzewem – proponuje Anna. Dziwi mnie to, że nie robi problemu. Ty m lepiej. Pasuje mi to, bo już nie chce mi się chodzić. Sadowimy się blisko. Widok, jaki roztacza się przed nami, spokojnie nadawałby się na pocztówkę. Anna zry wa źdźbło trawy i owija je dookoła palca. Śledzę powstawanie tego osobliwego pierścionka. – W takich miejscach zawsze my ślę o ludziach, którzy by wali tutaj przed nami… – mówię. – Ja też tak mam. – Patrzy, zaskoczona. – To fascy nujące i jednocześnie odrobinę przy gnębiające, prawda? Ta nieuchronność przemijania… – Wiesz, gdy by wszy stko trwało wiecznie, nie sprawiałoby nam przy jemności. O ty m decy duje ulotność zdarzeń. – Możliwe. – Zamy śla się Anna. – Dlatego trzeba się cieszy ć ży ciem, dopóki to my, a nie inni, siedzimy pod ty m drzewem. – Zadzieram głowę ku górze. Ania prostuje nogi i wspiera się na rękach. Patrzy na mnie tak, jakby przejrzała mnie na wy lot. Wiem, że ona wie, że to może by ć ten moment. I właśnie dlatego nie decy duję się jej pocałować. Choć bardzo, bardzo mnie kusi.
Anna, 11 lipca 1997 On wie, że ja wiem. A ja wiem, że on wie. Mimo to nie pojmuję, dlaczego Piotr nie nachy la się nade mną i dlaczego nie czuję jeszcze smaku jego ust. Ewidentnie bawi się mną. Próbuje naciągnąć strunę do granic wy trzy małości. – Jak tu cicho… – stwierdza, patrząc w górę, w plątaninę gałęzi. – Ciekawe, jakie historie widziało to drzewo? Co by nam powiedziało, gdy by potrafiło mówić? Na przy kład „pocałuj ją”, my ślę, ale mówię coś innego. – Bardzo lubię drzewa. I lubię na nie patrzeć. Wiem, że zaczy nam bredzić, jakby coś wy łączy ło mi mózg. Po prostu przy Piotrze odbiera mi rozum. Mam wrażenie, jakby między nami przepły wał prąd. Nikt do tej pory nie wy warł na mnie takiego wrażenia. Na nikogo nie reagowałam podobnie.
Piotr, 11 lipca 1997 Ona twierdzi, że lubi patrzeć na drzewa, a ja lubię patrzeć na nią. Na jej gładki dekolt z obiecujący mi wy pukłościami. Na aksamitną, delikatnie opaloną skórę. Na gładkie jak len włosy i pełne usta. Jej piersi wznoszą się i opadają. Przesuwam wzrokiem po smukłej szy i, omiatam spojrzeniem wargi, rumiane policzki, zgrabny nos i lśniące oczy. Przy suwam się bliżej, choć czuję niezgrabność każdego ruchu. Mam wrażenie, że trawa, gałęzie i w ogóle wszy stko wokół robi hałas większy niż niedawny wrzask uderzonego łopatką chłopca. Czuję się jak dziki kot, przy cupnięty w zaroślach, czatujący na swój obiad. Moja twarz zasty ga na chwilę przy jej twarzy. Ona patrzy na mnie i mam już pewność, że nie zostanę odtrącony. Anna przy my ka powieki, ja robię to samo. Jej aksamitne wargi powtarzają moją pieszczotę, jakby by ły lustrzany m odbiciem moich ust. Całuje jak dziewczy na, nie jak kobieta. Z zamy śleniem i wahaniem. Smakuje truskawkami; pewnie to sprawka tej lśniącej szminki. Dopada mnie zachłanność. Chcę więcej i więcej, choć wiem, że nie mogę. Nie proszę, bo więcej nie dostanę. Poruszają mnie delikatność i niewinność Anny. Mam wrażenie, że trzy mam w rękach tworzy wo, z którego mogę formować kształt według własnego uznania. Muszę by ć ostrożny. Jeden niewłaściwy ruch może wszy stko zepsuć. Może ją spłoszy ć, a tego nie chcę. Chcę zdoby ć jej zaufanie.
Anna, 11 lipca 1997 To nie jest mój pierwszy pocałunek w ży ciu, ale z pewnością pierwszy, który sprawia, że czuję tak wiele i z tak ogromną intensy wnością. Jak kobieta, nie jak dziewczy na. Silna i słaba jednocześnie. Wątła i mocna. Namiętna i płochliwa. Gdy by nawet miała to by ć moja ostatnia chwila, nie żałowałaby m niczego. Niczego nie by łoby mi brak. Kiedy Piotr przestaje mnie całować, z trudem powstrzy muję westchnienie zawodu. Rozmawiamy, jakby nic się nie wy darzy ło. Ty le że ja już nie chcę mówić. Chcę czuć.
11 lipca 1997, 6358 dzień służby Piotr odprowadza Anię na tramwaj. Zanim ona wsiada, ściska mocno jej dłoń i mówi, że świetnie się bawił. Że dzięki niej może uznać ten dzień za udany. Ona odpowiada mniej więcej tak samo. Uśmiech ma jasny jak letnie, poranne światło. Jeszcze nigdy nie widziałem jej takiej. Wtedy, pod ty m kasztanem, namawiałem gołębie, by im przeszkadzały, natarczy wie dopominając się o okruchy. Jednak oni, skupieni na sobie, nawet ich nie dostrzegli. Przy siadłem na grubej gałęzi kasztana i zasłoniłem oczy. Może i powinienem się cieszy ć, ale jakoś nie by łem do tego przekonany.
12
Anna, 12 lipca 1997 Czy właśnie dla takich chwil warto ży ć? Dla chwil absolutnego zachwy tu i niezmąconego szczęścia? Bo jest mi teraz tak… idealnie? Znikli rodzice z ich frustracjami i zmartwieniami, zniknęła napięta atmosfera, umknęły my śli o Jacku. Nawet Hanka i nieprzerwany potok jej słów. Ja natomiast odtwarzam wciąż i wciąż od nowa tamtą scenę pod kasztanem. Pozwalam przy jaciółce wy gadać się, choć nie bardzo słucham. W sumie niewiele tracę, bo to ciągle te same peany na cześć Łukasza. Właściwie powinnam ją teraz rozumieć lepiej, ale nie potrafię się skupić na ty m, co mówi. Czekam, żeby w końcu zastrzelić ją swoimi rewelacjami. – W przy szły m ty godniu mam zamiar zaprosić go do domu – podsumowuje swój wy wód Hania. Kopie kamy k plączący się pod jej stopami najdalej, jak się daje. – Chciałaby m, żeby poznali go rodzice. – To nie za szy bko? – Spoglądam, zaskoczona. – Jeszcze go spłoszy sz. – Nie. On jest bardzo ich ciekaw. To taki rodzinny ty p. – Z tatą to pewnie będzie miał o czy m pogadać… – My ślę, że to mu trochę imponuje. – Żeby ty lko nie wy szło, że będzie się z tobą umawiać dla twojego taty – mówię, przy siadając na obalony m pniu. Mały park, sąsiadujący z naszy m osiedlem, od lat służy nam jako miejsce debat na przeróżne, nieby wale ważne dla nas tematy. Znamy tu niemal każdą roślinę. Hance sugestia nie przy pada do gustu. – A tobie jak poszło? – zmienia temat. – Nic nie mówisz. – Nie miałam okazji. – Więc jaki jest? Brzy dki i głupi? Niedomy ty ? Zaczy nam się śmiać. – Przeciwnie – mówię. – Jest absolutnie obłędny ! Nie spodziewałam się, że jest aż tak przy stojny. A na dodatek ciekawie się z nim rozmawia. By liśmy w kawiarni na ry nku, a potem na
spacerze. Usiedliśmy pod drzewem przy stary m kościele i – uwaga! – pocałował mnie! Ale jak! Mmm, czuję to do tej pory … Doty kam ust, jakby m mogła odnaleźć na nich ślad pocałunku. – Już? To szy bko. Nie traci czasu. – A tam, szy bko! To ty lko pocałunek. Atmosfera aż się o niego prosiła. No i najwy raźniej mu się spodobałam. W inny m przy padku by tego nie zrobił. – Raczej – stwierdza Hanka. – Spotkasz się z nim jeszcze? – Chciałaby m. – To kiedy ? – Nie wiem. – Jestem speszona. – Jak to? Nie umówiliście się? – Jeszcze nie. Napisze, to pewnie się umówimy. Hanka schy la się po gałązkę i zaczy na obry wać z niej listki. Zupełnie jak wtedy, gdy by ły śmy mały mi dziewczy nkami. – Napisze, prawda? – dopy tuję, jakby moja przy jaciółka by ła jasnowidzem. – Mam nadzieję – mówi grobowy m głosem. – Muszę już iść – oznajmiam, zeskakując z pnia. – Ale gdzie? Tak nagle? – Jak to gdzie? Sprawdzić, czy napisał. – Dobra. Idę z tobą. Radość szy bko zmienia się w niepokój. A kolorowe wizje przy szły ch wy darzeń w poczucie sromotnej klęski. Moja skrzy nka odbiorcza oferuje mi zaledwie dwie głupie reklamy, a ja mam wrażenie, że wszy stko we mnie opada. Hanka chy ba czuje się winna za podsunięcie my śli, że Piotr może się nie odezwać. – Daj spokój. – Gładzi mnie po ramieniu. – Faceci tak mają. Nie odezwał się, bo nie chciał, żeby ś my ślała, że mu zależy. Rozumiesz? Podobno tak właśnie robią. Poza ty m może czeka, że to ty napiszesz? – A kiedy Łukasz odezwał się do ciebie po pierwszy m spotkaniu? Hanka zwiesza głowę. – Jeszcze tego samego wieczoru – mamrocze. – Ale to przecież o niczy m nie świadczy – zastrzega naty chmiast. Wracając do domu, powłóczę nogami. Hania na wszy stkie znane sobie sposoby próbuje podnieść mnie na duchu. Pod blokiem wy pala ostatkiem sił, na skraju desperacji: – Uspokój się wreszcie! Pewnie by ł zajęty w pracy. Nie świruj jak małolata! Podnoszę głowę. – Tak. Masz rację – odpowiadam, uśmiechając się słabo. Hania oddy cha z ulgą, a ja obiecuję sobie trzy mać się jej hipotezy do jutra.
Piotr, 12 lipca 1997 Spędzam leniwą sobotę. Śpię do południa. Potem wy grzebuję się z łóżka ty lko po to, aby wy skoczy ć na miasto i coś przekąsić, i wracam do domu. Leżę i czy tam książkę, choć by ć może
powinienem tworzy ć poezję. Nie powiem, ze trzy razy od rana pomy ślałem o Ance. By łby m parszy wy m obłudnikiem, gdy by m próbował wmówić sobie, że ta mała mnie nie kręci. Kręci, i to bardzo. Powinienem do niej napisać, że by ło miło i tak dalej, ale to można spokojnie odłoży ć do poniedziałku. I tak będzie czekać. I dobrze. Niech nabierze apety tu. Laski w jej wieku wy obrażają sobie nie wiadomo co i na ogół nigdy im to nie przechodzi. Nie wiem jeszcze, jak to rozegrać – obiecy wać złoty ch gór nie mam zamiaru, to nie w moim sty lu, ale chętnie by m się z nią poumawiał. To mimo wszy stko dość ciekawa dziewczy na. Jeszcze nie zblazowana ani sfrustrowana. Ani nie ciągnie jej do ołtarza. W sam raz na miły przery wnik od pracy.
13 lipca 1997, 6360 dzień służby Spędzamy cały dzień w pokoju. Nie licząc krótkiego wy padu do miasta, aby sprawdzić, czy nie przy szedł list od Piotra. Anna twierdzi, że jej ży cie to koszmar. Że jest chodzącą porażką. Uważa, że zrobiła coś nie tak. Podejrzewa, że jej pocałunki nie by ły dość dobre. Sądzi, że komplementy Piotra o miły m spędzeniu czasu wy nikały z kurtuazji. Na dodatek uznaje, że nie nadaje się do niczego i jest brzy dka. Słucham ty ch wy nurzeń i pęka mi serce. Co stało się z moją pewną siebie dziewczy nką? Gdzie się podziała? Jak to możliwe, że jeden człowiek zachwiał jej wiarą w siebie, i to w tak krótkim czasie? Jeszcze niedawno by łem przekonany, że brak wieści od niego Ania skwituje pry chnięciem i stwierdzeniem, że na nią nie zasługuje. Czy żby m coś przegapił? Mam ochotę nią potrząsnąć. Ale nie mogę. I chy ba mi nie przy stoi.
Piotr, 14 lipca 1997 W redakcji zjawiam się przed wszy stkimi, żeby napisać kilka zdań do Anki. Zaraz zacznie się mły n i może wy lecieć mi to z głowy. A nuż ona się obrazi na tę zwłokę? Nie wy gląda wprawdzie na desperatkę, ale nie chcę, aby mnie olała. A już na pewno nie dla jakiegoś kolesia w jej wieku. Czeka mnie dzisiaj fajna robota – wy wiad z prezy dentem kraju, który odwiedza nasze miasto. Nie mam pojęcia, dlaczego to właśnie ja załapałem się na tę fuchę. Paweł chy ba też nie, bo robi wszy stko, aby mnie wy straszy ć. Chce, żeby m oddał mu ten materiał, a sam wziął jego piknik lotniczy. – Uważam, że nie jesteś do tego przy gotowany. Stary chy ba postradał zmy sły ! – Odkręca wodę mineralną. – Niech to szlag! – sy czy, gdy zawartość wstrząśniętej butelki ląduje na jego koszuli. – Nie przejmuj się. Wy schnie – pocieszam. – Jesteś dzisiaj podenerwowany – rzucam, ubawiony. – Jak już wszy stko spieprzy sz, nie zapomnij wy płakać się na moim ramieniu! – burczy i wy chodzi do łazienki. Dołączają do mnie Maciek i Marta, makijaży stka (na wszelki wy padek, gdy by zaszła konieczność przy pudrowania głowy państwa), mimo że chodzi o zaledwie kilka py tań po
oficjalnej uroczy stości. Nic wielkiego, standard nawet, ale dla mnie to wy darzenie szczególne. Zwłaszcza że zacząłem całkiem niedawno. Jedziemy na miejsce. Moje ekipa dowcipkuje, a ja coraz bardziej czuję, że mój anty perspirant nie daje rady. Ale dzielnie uczestniczę w żartach na temat nudnej defilady, którą jakoś trzeba będzie przeczekać. – Jak tam, młody ? Stresik jest? – Maciek wy ciąga sprzęt z bagażnika. – Ano jest – przy znaję, zakładając kostkę z logo stacji na mikrofon. – Nie wy glądasz. – Marta obrzuca mnie spojrzeniem. – Już kiedy ś Maciek uratował mój ty łek, kiedy telepały mi się ręce – wspominam. – Gdy by nie on, skończy łoby się żałośnie. – Damy radę i ty m razem – mówi mój operator, zarzucając kamerę na ramię. Racja, uznaję. Ostatecznie prezy dent czy nie, to ty lko człowiek. Kto wie, może jego anty perspirant też nie działa jak trzeba? Rzecz jasna, nie jesteśmy jedy ny mi, którzy czekają w kolejce do głowy państwa. Ponadto okazuje się, że prezy dencki plan dnia uległ zmianie i czasu dla prasy będzie mniej. Możemy liczy ć wy łącznie na szy bkie py tanie, rzucone z tłumu inny ch przedstawicieli mediów i wianuszka ochroniarzy. Od razu okazuje się, kto na dziennikarstwie zjadł zęby, a kto jest zaledwie żółtodziobem. Zanim orientuję się, co jest grane, zamiast przed prezy dentem tkwię w trzecim rzędzie, nawet za „Głosem Miasta”, wy dawany m w porażającej liczbie dwóch ty sięcy egzemplarzy. Maciek daje znaki, żeby m uży ł łokci, więc przeciskam się przez tłumek kolegów. O ile panie daje się sforsować łatwo, o ty le na rosły ch operatorów i zadający ch py tania facetów nie ma już silny ch. Następuję jednemu na stopę, lądując dzięki temu we właściwy m miejscu, w chwili gdy gość dziękuje zebrany m. Kordon BOR-owików otacza go szczelnie. Tłumek się rozchodzi. Zostajemy z Maćkiem samotni na placu boju. Usługi Marty okazały się zbędne, więc dziewczy na nie jest zadowolona. Jasne, sam na jej miejscu chciałby m dołączy ć do portfolio charaktery zację prezy denta. – Stary, nie wiem, co ci powiedzieć… – odzy wa się Maciek. – Trzeba by ło pchać się od razu! Na co czekałeś? – Nie czekałem. Zagapiłem się na moment, a potem dupa! – Nie chciałby m by ć dzisiaj w twojej skórze… Waldek liczy ł, że coś z tego wy ciśniesz. – Nie dobijaj mnie! Idę szukać innej roboty. – Zrezy gnowany, macham ręką. – Nie przejmuj się. Za jakiś czas będziesz to opowiadał przy piwie jako ulubioną anegdotę. Jeszcze niejedna laska na to poleci. My ślę o Ance. Akurat chy ba nie ona. Naczelnemu też zdecy dowanie nie jest do śmiechu. Sapie ciężko. – Jak można by ło spieprzy ć coś tak prostego? – py ta w kółko. Py tanie sły szę już czwarty raz, jakby stary liczy ł na sensowną odpowiedź. Maciek próbuje mnie bronić, ale naraża się na uwagę, że właściwi ludzie powinni znaleźć się na właściwy m miejscu w każdy ch warunkach. Jestem zdołowany, zwłaszcza że Paweł spogląda z wy ższością. Wy szło na jego. Mam dość. Muszę zaczerpnąć powietrza. Wy chodzę na taras, skąd rozpościera się wielkomiejska panorama. Szklane budy nki. My ślę o uwięziony ch w nich ludziach w garniturach,
pracujący ch na czy nsz i marzenia. – Czy ż nie ostrzegałem? Paweł obrzuca mnie kpiący m spojrzeniem. Spowija mnie smuga niebieskiego dy mu z wy jątkowo śmierdzącego papierosa. – Podobno nie kopie się leżącego… – Ja przecież chcę cię podnieść z ziemi! – śmieje się gardłowo mój kolega. I zaraz potem kaszle. – Nie pal ty le – mówię. – Mama nie wspominała, że to szkodzi? – A tam! Ży cie jest szkodliwe, ale jednocześnie może by ć przy jemne. Gdy by ś skorzy stał z mojego dobrego serca, nie zaliczy łby ś ani chwili wahania. By łby ś szy bszy od tej całej tłuszczy. Wiem, o czy m mówię, bo znam to z autopsji. – Doprawdy ? – Unoszę brew. – Weź. Idź i nie grzesz więcej. – Wciska mi w dłoń woreczek z wiadomą zawartością. – Nie chcę tego świństwa! – Oddaję torebkę. – Bierz i napraw, co spieprzy łeś! – mówi Paweł z naciskiem. – Może dzięki temu przy będzie ci rozumu. Kto wie? Wy chodzi, pozostawiając zawiniątko na balustradzie. Odruchowo chowam je do kieszeni spodni. Nie przepadam za Pawłem, ale facet miał rację. Przewidział, że dzisiaj zawalę. Jak niby mam naprawić tę wpadkę? – my ślę, kopiąc w mur, zły na siebie i wściekły. Otwieram woreczek i ły kam tabletkę. Wkrótce będzie mi wszy stko jedno.
Piotr, 14 lipca 1997; dwie godziny później Zaliczam najszy bszą i najbardziej podniecającą akcję w mojej krótkiej, choć intensy wnej, dziennikarskiej karierze. Pomy sł pojawia się w mojej głowie znienacka. Dlaczego nie wpadłem na to wcześniej? Kto powiedział, że na zamkniętą kolację, wy dawaną przez miejskich włodarzy na cześć głowy państwa, potrzebne jest zaproszenie? Obdzwaniam najlepsze lokale w mieście, przedstawiając się jako cukiernik, który ma dowieźć na tę okazję tort. Chwilę to trwa. – Po co nowy, skoro jeden już jest? – sły szę wreszcie. Bingo! Zwijam Maćka, złego jak osa, że nie może wy rwać do domu. W zamian za godzinne warowanie przy ty lny m wy jściu (coś mi mówi, że frontowe drzwi nie będą w uży tku) obiecuję mu flaszkę. Oczekiwanie się przedłuża, a ja zaczy nam wątpić w powodzenie przedsięwzięcia. Maciek zaczy na właśnie negocjować drugą butelkę, gdy w otwarty ch drzwiach staje dwóch wy sokich facetów w ciemny ch garniturach i okularach przeciwsłoneczny ch. Zry wamy się na równe nogi, Maciek łapie za kamerę. Ochroniarze wy glądają na niezadowolony ch i zdeterminowany ch. – Żadny ch py tań. Czas dla prasy by ł po uroczy stościach! Nie cackają się z nami. Idą jak taran. O nie! Ze mną nie pójdzie im tak łatwo!
– Panie prezy dencie – mówię. – Odpowiedź na dwa py tania do kamery, proszę. Bo w przeciwny m razie wy lecę z roboty, powiększając i tak liczne zastępy bezrobotny ch. Prezy dent patrzy, marszczy brwi. – To akurat jest Polsce potrzebne najmniej… – Uśmiecha się po chwili. – Ty lko szy bko, bo się śpieszy my. Robię, co do mnie należy. Naprawiam nienaprawialne. Pędem do redakcji, ekspresowy montaż i wy sy łka docelowego materiału. Naczelny zdumiony, ale i zadowolony. Pawła już nie ma. Chy ba powinienem mu podziękować?
Anna, 15 lipca 1997 Warto by ło czekać. Ja mam wakacje, a Piotr musi latać po mieście za prezy dentem. Żałuję, że nie oglądałam wczorajszy ch wiadomości; zobaczy łaby m efekty jego pracy. Obiecuję sobie solennie, że od dziś nie przegapię żadnego wy dania. Mejlowe py tanie, czy nie wy brałaby m się nad jezioro. Pewnie, że tak! Wszy stkie doty chczasowe zmartwienia znikają, za to pojawiają się nowe. Jak ja mu się pokażę w kostiumie kąpielowy m? Szy bka konsultacja telefoniczna z Hanką i sły szę, że przy mojej figurze to raczej nie problem. Osobiście poprawiłaby m to i owo, ale i tak cieszę się jak szalona. Mam wrażenie, że dzisiaj przy pada Między narodowy Dzień Pamiętania o Annie Turskiej. Najpierw mejl od Piotra, a o jedenastej telefon od Jacka. Dzwoni, pewien, że w domu nie ma rodziców. Rozmowa przebiega dziwnie. Zupełnie jakby śmy nie przeży li ze sobą kilkunastu lat. Albo jakby między nami wy rósł nieoczekiwanie wielki mur. On py ta, co w domu, ja mam ochotę parsknąć szy derczy m śmiechem. – Co w domu? Wiesz dobrze. A już na pewno się domy ślasz! – Oswoili się już? – Nie wiem, czy kiedy kolwiek to nastąpi. – Kiedy ś i tak by m odszedł. – Nie musiałeś w taki sposób. – Sama wiesz, co ojciec zrobił z moim ży ciem. – A co zrobiła ci matka? – Zaniechanie to też przewinienie. – A co zrobiłam ci ja? Mogłeś chociaż uprzedzić. – Nie wiem. Wtedy się nad ty m nie zastanawiałem. Po prostu poczułem, że muszę przerwać ten krąg. Naty chmiast. – No właśnie. Nie my ślałeś. – A co u ciebie? – Świetnie! – mówię. – Dawno nie by ło lepiej. – To dobrze. Cieszę się.
– A ty jak? – Jako tako. Najważniejsze, że mogę robić, co chcę. Na razie pracuję dory wczo u takiego jednego rolnika. – Gdzie mieszkasz? – Nie powiem. Jeszcze nie teraz. Dopóki nie poczuję, że jestem bezpieczny. Że ojciec po mnie nie przy jedzie. – Zwariowałeś? Podobno jesteś dorosły. Ojciec nie może cię do niczego zmusić. Poza ty m ja się nie wy gadam. – Muszę już kończy ć. Trzy maj się, siostra. Nie mam szansy na więcej, bo Jacek przery wa połączenie. Może to i lepiej? Szarpią mną sprzeczne emocje. Żal i złość. Tęsknota i smutek. Postanawiam skupić się na my śleniu o Piotrze. To znacznie przy jemniejsze.
13
Anna, 19 lipca 1997 Mama nie jest zachwy cona, kiedy oznajmiam, że poznałam chłopaka starszego o dziesięć lat. Kiedy dodaję, że wy bieramy się nad jezioro, przery wa obieranie marchewki i patrzy na mnie wzrokiem, jakiego nie widziałam jeszcze nigdy. Jeśli dobrze odczy tuję to spojrzenie, jest chy ba przerażona. A ja nie pojmuję, co w fakcie, że jestem szczęśliwa, może wzbudzać jej lęk. Py ta, jak długo znam Piotra. Opowiadam o wszy stkim, co o nim wiem, dodając, że jestem go ciekawa. Mama powoli wy puszcza powietrze. – Nie wiem… Naprawdę nie wiem, co o ty m sądzić. A co na to ojciec? – Oj, mamo! To nie misja na Marsa, a kilka godzin na plaży – mówię. Odwracam się na pięcie i idę do dużego pokoju, gdzie ojciec czy ta gazetę. Wy łuszczam sprawę ponownie. Tato odkłada papierową płachtę dopiero pod koniec mojej ty rady. – Z kim niby jedziesz nad to jezioro? – py ta. – Przecież ci mówiłam. Z Piotrem. Poznałam go przez Internet. – Z jakim znów Piotrem? – Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Nie znasz go. Jest dziennikarzem. Ojciec robi osobliwy gry mas. Nie wiem, czy ma to oznaczać, że nie przepada za dziennikarzami, czy nie podoba mu się to, co usły szał. – Ile ma lat? – Dwadzieścia siedem. – Czy ś ty rozum postradała? Jest dziesięć lat starszy ! Ty wiesz, co on ma w głowie? Ojciec wierci się w fotelu, jakby go podłączono do prądu. – Tato, daj spokój. To inteligentny, dojrzały człowiek. Nie oceniaj go w ten sposób. Nie można mierzy ć ludzi jedną miarą. – To nadal facet. – Doceniam, że się o mnie martwisz, ale my ślę, że zupełnie niepotrzebnie. Powiedziałam
wam o Piotrze, bo chcę, żeby ście wiedzieli, z kim się spoty kam i gdzie będę. Tato patrzy, nieprzekonany. – Co na to matka? – Przy jęła do wiadomości. – Ja przez was wszy stkich osiwieję! – stwierdza ojciec, sięgając po gazetę. Najtrudniejsze za mną. Teraz pozostaje ty lko wy my ślić, w co się ubrać. Brak kostiumu uzasadni odwieczna kobieca wy mówka, czy li miesiączka. A reszta? Czuję się jak zaproszony na bal Kopciuszek; naprawdę nie ma znaczenia, że odpowiednikiem sali balowej jest niewielka plaża nad jeziorem dziesięć kilometrów za miastem. Piotr mógłby równie dobrze zaproponować spotkanie w bunkrze przeciwlotniczy m, a ja i tak uważałaby m, że trafiłam do Wersalu.
Piotr, 20 lipca 1997 Poży czony m od Cześka, naszego niezastąpionego montaży sty, samochodem udaję się po młodą. Nie opuszcza mnie wspomnienie głupawego uśmieszku Pawła na wieść, że uratowałem prezy dencki materiał. Przed powiedzeniem koledze, co my ślę, powstrzy mał mnie wy łącznie fakt, że to Paweł przy łoży ł rękę do ochrony mojego ty łka… Dlaczego, do cholery, by strość i finezja działania dopadają mnie wy łącznie po ty ch jego magiczny ch tabletkach? Chy ba mi nie zaszkodzą raz na jakiś czas? – dumam. Dochrapię się swego i będę mógł wy luzować. A wtedy nie będą mi już potrzebne. Kto wie, może w naszej branży wszy scy na nich jadą? Na światłach skręcam w prawo. Humor mi dopisuje. Stwierdzam, że w sumie naprawdę mam ochotę na spotkanie z Anią. Wreszcie trochę relaksu, a nie ty lko ciągła napinka. Parkuję na chodniku przed sklepem osiedlowy m. Postanawiam kupić wodę i kilka gazet. Dla siebie coś z polity ki i dziennik, dla niej coś babskiego. Niech wie, że po mojej głowie nie pałętają się wy łącznie grzeszne my śli. Potem jadę już prosto pod jej dom. Okazuje się, że mieszka w ty powy m bloku z lat osiemdziesiąty ch. Chy ba niedawno spółdzielnia zainwestowała w nową elewację, bo budy nek aż razi słoneczną żółcią. Kto wpadł na taki pomy sł? Ania wy chodzi, a ja nie potrafię oderwać oczu od jej nóg. Wita się ze mną całusem w policzek. – To jak? Jedziemy ? – sły szę radosny, dźwięczny głos. Ta dziewczy na wy wiera na mnie wrażenie większe, niż się spodziewałem. Nad wodą dziki tłum. Nic dziwnego, bo niebo czy ste jak łza, a słońce grzeje bez litości. Szukamy długo, ale wreszcie znajdujemy zaciszne miejsce przy skłaniającej się ku wodzie lipie. Rozkładam koc, czekając, że Ania zrzuci wierzchnie szatki, ale nic z tego. Siadam obok, próbując zsunąć ramiączko niebieskiej koszulki. – Kąpiemy się? – py tam. – Jeśli masz ochotę, proszę. Ja nie mogę. Wiesz, kobiece sprawy. No to mnie załatwiła! – klnę w duchu. – Szkoda – mówię. – Ja chętnie się ochłodzę. Ściągam spodnie i T-shirt, w nadziei, że młodej spodoba się to, co zobaczy. Schodzę po
kłującej trawie i zanurzam stopy w zimnej wodzie, chłodniejszej, niż sądziłem, ale postanawiam udawać, że wcale nie mam ochoty dać nogi z powrotem na koc. Obmy wam barki, ramiona i klatkę piersiową, po czy m wskakuję do jeziora. Przeszy wający chłód szy bko zamienia się w przy jemne, orzeźwiające doznanie. Obserwuję brzeg. Ania leży na boku, przez jakiś czas patrząc, jak pły wam. Później sięga po gazetę. Co ciekawe, nie po prasę kobiecą, a po mój dziennik. Wy gląda jak rusałka, delikatnie, etery cznie. Wiatr rozwiewa rozpuszczone włosy. – I jak, przy jemnie? – py ta, gdy wy chodzę z wody. – Całkiem fajnie. Ale jakoś nie mam ochoty pły wać samotnie. Ujmuję jej dłonie w swoje. Chłodzę opalone przedramiona. – Ale miło… – mruczy. – Co ciekawego wy czy tałaś? – Kładę się na kocu, wy stawiając twarz do słońca. – Nic porówny walnego z twoim prezy denckim materiałem. – Przecież nie widziałaś? – Na pewno by ł świetny. – To zaledwie kilka py tań… – Udaję skromność. – Szczęściarz z ciebie. Ciekawe, kiedy ja będę mogła realizować swoje pasje? Nie mogę się doczekać. To musi by ć fascy nujące! – Patrzy z uznaniem. – Owszem. Ale ty znacznie bardziej. Przewracam się na bok. Teraz patrzy my sobie w oczy. Jesteśmy tak blisko, że na chłodnej skórze czuję bijące od Ani ciepło. – Ty lko tak mówisz… – szepce. Patrzy na moje usta. Przy ciągam ją, obejmuję delikatnie za szy ję. Dzisiaj nie smakuje truskawkami, a wy łącznie sobą. Jak maczany w mleku słodki biszkopt. Działa na mnie, więc muszę uważać, żeby mnie nie poniosło. Całuję szy ję, schodząc niżej, ku linii obojczy ka, a potem jeszcze dalej. Powoli, ostrożnie. Badam, na ile mi pozwoli. Próbuję unieść jej bluzkę, ale Anna chwy ta mnie za dłoń. Niezby t szeroko zakreślone te jej granice, stwierdzam, zawiedziony. – Mam coś, co ci się spodoba – mówi, sięgając do torebki. – Tomik wierszy ? Obawiam się, że w moim głosie sły chać zawód. – Piszesz, więc pomy ślałam, że pewnie lubisz też czy tać – świergocze, zadowolona z siebie. – Wolę, żeby ś to ty mi poczy tała… – Kładę głowę na jej kolanach. Ania przewraca kartki. – To mój ulubiony – obwieszcza. – Ciekawe, czy spodoba się i tobie? Poddaję się, wzdy chając w duchu nad jej egzaltacją. Ale interpretacja mi się podoba. Anna czy ta z wy czuciem, odpowiednią intonacją i emocjami. Z przekonaniem mogę powiedzieć, że ma talent. Chy ba rzeczy wiście powinna spełnić marzenie i zostać aktorką. Bezkarnie obserwuję jej twarz, śledzę każde mrugnięcie i ruch warg. Jej głos koi mnie i porusza jednocześnie. Wreszcie Ania zamy ka książkę pełny m namaszczenia gestem. – I jak?
– Podobało mi się. – Naprawdę? Wolałaby m czy tać twoją poezję, ale nie wpadłam na to, by ją zabrać… Na dróżce za nami rozlegają się kroki. Sły chać rozmowę i dziecięcy chichot. Znienacka tuż obok wy rasta para z dwulatkiem i zabiera się za rozkładanie koca. Jakim trzeba by ć osłem, żeby przeszkadzać ludziom, którzy schowali się pod drzewem na odludziu? Wy mieniamy z Anią porozumiewawcze spojrzenia, po czy m zbieramy rzeczy. Czas się zmy wać.
Anna, 20 lipca 1997 Zaczy nam podejrzewać, że mam astmę. Każdemu pocałunkowi Piotra towarzy szy wrażenie, że brak mi tchu. Po prostu mnie zaty ka. Podobnie jak on nie jestem zadowolona z pojawienia się w naszy m zaciszu szczęśliwej rodzinki. Próbujemy znaleźć miejsce zastępcze, ale natrafiamy ty lko na zagłębie natrętny ch much, które nie dają nam spokoju. Ponownie zbieramy tobołki, lecz ty m razem postanawiamy wracać do miasta. Pada propozy cja kina, na którą przy staję, choć nie mam zielonego pojęcia, jakim cudem skupię się na filmie. Piotr uchy la szy by. Jedzie szy bko, więc wiatr bezlitośnie chłoszcze mnie po twarzy i rozwiewa włosy. Ciągle muszę odgarniać je z oczu. Nie lubię tego, ale nie chcę wy jść na przewrażliwioną panienkę, więc udaję, że wszy stko jest w porządku. Jakoś wy trzy muję do miasta, gdzie na szczęście zwalniamy. Powietrze przestaje mnie dusić, a włosy boleśnie biczować moje policzki. – Mówiłaś, że chętnie przeczy tałaby ś moje wiersze? – zagaja Piotr, zatrzy mując się na przejściu dla pieszy ch. – Jasne. Ale przy pominam, że ich nie wzięłam. – Przecież są u mnie. – Uśmiecha się łobuzersko i wrzuca jedy nkę. – Chcesz zobaczy ć, jak mieszkam? Zaty ka mnie nieco, ale wątpliwości trwają zaledwie chwilę. Przecież chodzi wy łącznie o wiersze. – Mogę wpaść, czemu nie – odpowiadam. – Super. Wstąpmy do sklepu i kupmy lody. Nie wiem jak ty, ale ja strasznie się zgrzałem. Ja wręcz przeciwnie, bo wściekły pęd powietrza ochłodził mnie solidnie, ale kiwam potakująco głową. Okazuje się, że Piotr wy najmuje mieszkanie w starej, poniemieckiej kamienicy. Klatka nie wy gląda zby t przy tulnie, a nieremontowane schody błagają o zmiłowanie, mają za to bardzo ładne kute balustrady. Wspinamy się na trzecie piętro, pod dziewiątkę. Gospodarz otwiera wy sokie, białe drzwi i już jesteśmy w środku. Z ulgą odnotowuję, że tu jest o wiele przy jemniej. Szeroki, pomalowany na biało przedpokój prowadzi do małej kuchni (po prawej), do pokoju współlokatora (po lewej) i dalej, do pokoju Piotra. Na wprost drzwi wejściowy ch znajduje się łazienka. – Czy twój znajomy jest w domu? – Spoglądam na zamknięte drzwi. – Nie. Pojechał do rodziny – odpowiada Piotr, zapraszając mnie do siebie. – Zaraz podam
lody, rozgość się. Sam idzie do kuchni. Każdemu krokowi towarzy szy skrzy pienie leciwego parkietu. Pokój jest średniej wielkości. Przy wejściu szafa z jasnego drewna, dalej czarne biurko. Niezby t spójna koncepcja, ale w końcu on jest ty lko najemcą, stwierdzam wy rozumiale. Na wprost okno i drzwi na balkon. Duża lampa z metalowy m kloszem i pojedy ncze, porządnie zasłane łóżko. Obok równa sterta książek. Wy glądam przez okno na podwórze. Kilka drzew i plac zabaw dla dzieci, z piaskownicą. Siadam na krześle przy biurku. Na blacie redakcy jna plakietka, jakieś papiery i długopis. Nic specjalnego. Po chwili zjawia się Piotr, z dwiema miseczkami pełny mi lodów. Do odtwarzacza wrzuca jakąś pły tę. Nieznany męski głos. Melodia jest spokojna. Podoba mi się. Piotr siada na łóżku. – Chodź tutaj, obok mnie – mówi. Podaje mi deser. Lody są całkiem dobre. Bakaliowe. Mimo to nie potrafię skupić się na smaku. W cały m ciele czuję narastające napięcie. Mam wrażenie, że powoli wy pełnia ono pokój. – Widzę, że jakoś ci nie idą te zimne słodkości – zauważa Piotr. – Mam cię nakarmić? – Nie mam przecież pięciu lat! – śmieję się, zaskoczona propozy cją. Mimo sprzeciwu nabiera odrobinę lodów na ły żeczkę. Zjadam posłusznie, choć jestem potwornie zażenowana. Druga porcja ląduje na mojej szy i i ześlizguje się pod bluzkę. – O matko! Próbuję doprowadzić się do ładu. Czuję, że się czerwienię. – Nie wy cieraj. Tak właśnie miało by ć… – mówi Piotr, po czy m scałowuje lody z mojej szy i. Powinnam raczej drżeć z rozkoszy, a szty wnieję. Czy przy jęcie zaproszenia nie by ło dla niego jak sy gnał? – my ślę w popłochu. Żałuję, że za ścianą nie ma tego całego Ry śka. Staram się opanować. Oddech Piotra na skórze zaczy na sprawiać mi przy jemność. Zimno lodów, na przemian z ciepłem jego warg, wy wołuje gęsią skórkę. W głowie trwa gonitwa my śli. Chcę, żeby to robił i żeby naty chmiast przestał. Pragnę jednoczesnej sprzeczności. Gdy Piotr unosi moją bluzkę, by całować mnie po brzuchu i niżej, wiem, że czas go powstrzy mać. – Miałeś przy nieść wiersze – mówię zdecy dowanie. – Naprawdę chcesz je teraz czy tać? – Uhm. Bardzo – odpowiadam, siadając. – W porządku. – Zagląda pod łóżko. – Nie ma. Znowu je podebrał! – Kto? Twój współlokator? – Nieustannie to robi. Zdaje się, że jest moim fanem. Muszę sprawdzić, gdzie zostawił je ty m razem. Patrzę, zaskoczona. Aż do teraz nie sądziłam, że mężczy źni przepadają za poezją. A tu pod jedny m dachem trafił się i twórca, i jego oddany wielbiciel. Nieby wałe!
Piotr, 20 lipca 1997 Rany, to właśnie minus umawiania się z młody mi dziewczy nami! Ile się człowiek musi napocić, żeby dostać coś więcej! W ty m przy padku wcale nie będzie lżej. I jeszcze te wiersze! Pod jakimś durny m pretekstem idę po zeszy t Ry śka, modląc się, by by ł na miejscu. Jest, dzięki Bogu. Lubię Ankę, ale czy tanie z nią poezji nie jest szczy tem moich marzeń. Miałem nadzieję, że numer z lodami ją nakręci, ale mała pilnuje się jak doberman willi nowobogackich. Wracam do siebie i wy ciągam na łóżku. Proszę, żeby ona położy ła się obok. Spełnia tę prośbę z ochotą, wtulając się w moje ramię. Otwiera zeszy t i zaczy na czy tać. Cóż, najwy raźniej pisana jest mi bliska znajomość z ry śkową twórczością! – wzdy cham w duchu. Przy najmniej przez jakiś czas. Ania wy raźnie wy cisza się i rozluźnia. Po raz kolejny komplementuje moją wrażliwość. Leży my i słuchamy muzy ki. Rozmawiamy o ży ciu, ale kiedy ona py ta o moją rodzinę, nie wiem, co odpowiedzieć. Postanawiam zary zy kować i wy znać odrobinę prawdy. Ciekawe, jak zareaguje? Mówię, że zawsze czułem się jak główny problem rodziców, że nigdy nie dane mi by ły akceptacja ojca ani nadmiar matczy nej miłości. Słucha uważnie, patrząc rozumny mi oczami, i przez chwilę mam wrażenie, że naprawdę pragnie poznać mnie takiego, jakim jestem. Że naprawdę ją obchodzę. Ale jakim cudem, skoro znamy się tak krótko? A poza ty m każdego człowieka najbardziej interesuje on sam. Od ludzi trzeba brać to, co przy datne, i iść dalej. – U mnie też ostatnio nieciekawie, choć my ślę, że ty miałeś gorzej – mówi Ania współczująco. – Przy kro mi. – Przejeżdża dłonią po moim policzku. Ależ to przy jemne! – my ślę. – W tej chwili, na szczęście, moje ży cie jest tu i teraz. A chwile z tobą są bardzo, bardzo miłe. – Tak uważasz? – py ta ona zalotnie. Pochy lam się nad nią i całuję. Ty m razem czuję zmianę. Ania jest bardziej plasty czna, mniej czujna. Pozwala, by m ściągnął jej bluzkę i rozpiął stanik. Jej drobne, kształtne piersi są jak nagroda. Zagłębiam się w nich, wciągając do płuc słodki zapach jej skóry. Porusza mnie jej niewinność; jest wy zwaniem i barierą jednocześnie. Młode dziewczy ny kręcą mnie od zawsze. Lubię czuć się ważny. Lubię grać rolę mentora, przewodnika. Lubię mieć przewagę. Poczucie, że decy duję za dwoje. To ja reglamentuję miłość, niegdy ś dawkowaną mi w ilościach tak skąpy ch, że niemal niezauważalny ch. Czy to zemsta? Nie, raczej sprawiedliwość. Podobno światu potrzebna jest równowaga…
Anna, 20 lipca 1997 Mija godzina, odkąd wróciłam do domu, a podekscy towanie pierwszy m tak intensy wny m doświadczeniem nie mija. Wciąż czuję pocałunki Piotra i delikatne muśnięcia na skórze. Domy ślam się, że dla niego to niewiele, ale szanuję go za to, że nie pokazał po sobie rozczarowania. Zachował się dokładnie tak, jak powinien. Rodzice py tają, a ja opowiadam im
o opalaniu, czy taniu gazet i kinie, którego nie by ło. Dobrze, że nie zainteresował ich ty tuł filmu… Staram się zdawać relację rzeczowo, bez ochów i achów. Ojciec wy daje się uspokojony. Łapię za telefon i dzwonię do Hanki. Jest u siebie. Koniecznie muszę komuś powiedzieć prawdę o dzisiejszy m dniu, ale najpierw idę do kuchni po coś zimnego do picia. Kiedy otwieram lodówkę, obok staje mama. – Widzę, że ten Piotr bardzo ci się podoba… Odwracam się do niej. – Gdy by ś ty lko wiedziała, jaki on jest przy stojny ! A do tego inteligentny. Czego chcieć więcej? – Wiesz… – zaczy na mama niepewnie. – Boję się trochę, żeby ś nie zrobiła czegoś, czego potem będziesz żałować. To nie jest chłopiec, ty lko dorosły mężczy zna, Aniu. Kładę jej dłonie na ramionach. – Nie jestem już małą dziewczy nką. Wiem wszy stko, co trzeba. Zawsze mówiłaś, że jestem rozsądna, tak? W tej kwestii nic się nie zmieniło. – Wiem, co potrafią z kobietą zrobić uczucia… – Mamuś, nie martw się o mnie. Naprawdę. Panuję nad wszy stkim. – Zawsze będę się o ciebie martwić. Nie wiem, co Jacek zrobi ze swoim ży ciem, ale nie chcę, żeby i u ciebie coś poszło nie tak. – Wszy stko będzie dobrze. Zapewniam cię. A teraz przepraszam, muszę lecieć do Hani. – Wróć rozsądnie. Może obejrzy my razem jakiś film, pogadamy ? Mama dawno nie farbowała włosów; z orzechowy m brązem kontrastują siwe odrosty. Zmizerniała przez Jacka, biedactwo. Robi mi się jej żal. – Dobrze, mamo. Będę o ósmej.
U Hanki okazuje się, że relację z uniesień w ramionach Piotra muszę odłoży ć na później. Do pokoju mojej przy jaciółki donoszone są coraz to nowe paczki chusteczek higieniczny ch. Teraz rozumiem, dlaczego po zapowiedzi wizy ty jej mama odetchnęła z ulgą w słuchawkę: – Całe szczęście! Hania wy gląda jak obraz nędzy i rozpaczy. Tusz do rzęs rozmazany na policzkach. Powieki opuchnięte, jakby za chwilę miały pęknąć. Sprawczy ni zamieszania leży krzy żem na łóżku, wokół którego walają się przemoczone chusteczki. – Matko, co się stało?! – Przy siadam na skraju materaca. – Jak on mógł mi to zrooobić? – Łukasz? – Rzuuucił mnie! – Już? To znaczy … – Poprawiam się pośpiesznie. – Jak to?! – Zawróciła mu w głooowie jakaś studentka archeolooogii, z którą poznał go kuuumpel z roku! Ponoć świetnie się dogaduuują! Mówiłam muuu, że żadna archeolooożka tak go nie zrozumieee, jak drugi lekarz z pasją! – I co on na to? – Że jeszcze nie jestem lekaaarzem! Nawet nie jestem na medy cy y y nie!
– Ale cham! – Nie wy trzy muję. Hanka kładzie mi głowę na kolanach. Delikatnie gładzę jej czoło. Uspokaja się nieco. – Podobno jest chuda jak paty k, ma wielkie cy cki i nieskazitelną cerę. Zawsze wiedziałam, że te moje pry y y szcze staną mi na drodze do szczęęęścia! – Daj spokój. Tu nie chodzi o żadne pry szcze. Widać ten twój Łukasz wcale nie jest taki wspaniały. – Jest! – Czy żby ? Czy wspaniały facet znudziłby się tak szy bko taką dziewczy ną jak ty ? I w dodatku zostawił ją w takim sty lu? – Od początku za nim nie przepadałaś! – Ja go nawet nie znałam. Co nie zmienia faktu, że teraz po prostu go nie cierpię! – I jak ja mam dalej ży y y ć? Ja go naprawdę kooocham! – Rozumiem. – Głaszczę ją po plecach. – Ale my ślę, że minie trochę czasu, ochłoniesz i znajdziesz kogoś bardziej odpowiedniego. – No ale jak on móóógł? To py tanie sły szę tego popołudnia jeszcze wielokrotnie, ale mimo to nie wiem, jak na nie odpowiadać. Nie licząc coraz to bardziej wy szukany ch epitetów pod adresem Łukasza, które przy chodzą mi do głowy. Gdy po powrocie do domu siadam przed telewizorem, nie nadążam za akcją filmu, choć sądząc po reakcjach mamy, to całkiem niezła komedia. Zdaję sobie sprawę, że czas spędzony z Piotrem muszę smakować i cieszy ć się każdą chwilą. Historia Hanki dowiodła tego dobitnie. Nie podejrzewam wprawdzie, że Piotr jest równie mało finezy jny jak Łukasz, ale w ży ciu by wa różnie.
20 lipca 1997, 6367 dzień służby To by ł długi dzień. Sterczałem nad ty m jeziorem, a potem w mieszkaniu Piotra, jak głupi. Cały spięty. Bojąc się, że Anię poniosą zmy sły. Wcale nie podobało mi się, że ona pozwala mu bawić się biustonoszem, ale cóż – nie mam prawa wnikać w naturalny rozwój człowieka. Mimo że wolałby m, aby nie śpieszy ła się zanadto, a poczekała na tego jedy nego… Ty le że moje zdanie nie ma tu nic do rzeczy. Anna nieuchronnie podąża ku kobiecości, odczuwa pożądanie, pragnie je wy rażać. Jestem zadowolony, że się pilnuje, a on szanuje wy ty czone granice. Poza ty m mam prawo przy puszczać, że Ania nie pozwoli sobie na nic, czego sama by nie chciała. Ufam jej. Zawsze jej ufałem, ale po dzisiejszy m doświadczeniu my ślę, że mogę by ć o nią spokojny. Nie uległa chwili. Zachowała trzeźwość umy słu i rozsądek. Cieszy mnie to, bo zebranie (i nagroda!) zbliża się wielkimi krokami. Gdy podopieczni śpią, anioły mają wolne. Mogą wtedy robić, co dusza zapragnie. Jedni malują niebiańskie obrazy na obłokach, inni śpiewają w chórze (niekoniecznie religijne) pieśni, jeszcze inni chadzają do anielskiego centrum odnowy, gdzie mogą zadbać o stan swoich skrzy deł i ogólną poprawę samopoczucia. Nie ukry wam, że uganianie się za ludźmi by wa wy czerpujące. Osobiście – jeżeli, oczy wiście, otrzy mam nagrodę za półrocze – chciałby m skorzy stać z niej w najbardziej dogodny m dla mnie momencie, czy li wtedy, gdy wy piętrzają się najciemniejsze
i najgroźniejsze burzowe chmury. Nie mam jednak gwarancji, że Annę akurat wtedy zmorzy sen. Och, mimo wszy stko mogę chy ba spuścić z oka na jakiś czas tę moją rozsądną wy chowanicę? – my ślę podczas wspólnego oglądania całkiem niezłej komedii.
14
Anna, 5 sierpnia 1997 W cieniu złamanego serca Hanny moje ży cie uczuciowe zdaje się układać aż nadto dobrze. Trzeba stwierdzić otwarcie: Piotr zawrócił mi w głowie. Jestem nim zauroczona z każdy m dniem bardziej. Uwielbiam nawet chwile oczekiwania, bo wiem, że niebawem go zobaczę i że będziemy razem. Nie musimy nawet robić nic specjalnego. Przy nim czuję się tak fantasty cznie, że może to by ć cokolwiek. Choćby siedzenie na trawie i patrzenie przed siebie – nic więcej. Piotr sprawia, że czuję się doceniona, adorowana i zauważana. Niedawno poznałam Ry śka, ale chy ba mnie nie polubił. Spojrzał na mnie jakoś dziwnie, bąknął coś konwencjonalnego i uciekł do siebie. Piotr twierdzi, że to po prostu taki dzikus, i mówi, żeby jego zachowania nie odbierać osobiście. Wszy stko wy daje się iść po mojej my śli. Jedy ny problem, jaki się zary sował, to różnica wy nikająca z naszy ch, hm, doświadczeń. Choć Piotr do niczego mnie nie zmusza, czuję, że chciałby pozwolić sobie na więcej. Hanka twierdzi, że nie ma pojęcia, dlaczego tak maniakalnie strzegę dostępu do inty mności, ale ja nie jestem jeszcze gotowa. Po prostu jeszcze nie. Dzisiaj wy bieramy się do pubu na piwo. Jak widać, znajomość z dojrzały m mężczy zną ma jeszcze jedną zaletę – nie trzeba się martwić, kto kupi alkohol. Nie mogę się doczekać osiemnastki, choć, rzecz jasna, nie ty lko z tego powodu. Mimo że Piotr zaprząta większą część moich my śli, staram się więcej czasu spędzać z mamą. Po pierwsze, dlatego że widzę, jak jest jej to potrzebne. Po drugie, moja obecność ją uspokaja i sprawia, że mama nie poucza mnie bezustannie, że należy rozsądnie gospodarować własny m ciałem. Podobno zakochany człowiek nie ma apety tu ani nie czuje pragnienia. Ja nie mam takich objawów. Doskwiera mi wy łącznie poczucie, że każda chwila bez Piotra to czas stracony. Odliczam dni od spotkania do spotkania. Chcę czuć jego doty k, sły szeć głos, kiedy mówi ty m swoim przeznaczony m ty lko dla mnie tonem: „Aniu…”. Pragnę rozmawiać z nim o wszy stkim, śmiać się z nim, milczeć, czy tać, słuchać. U jego boku każda czy nność z banalnej staje się
wy jątkowa. I nigdy, ale to nigdy się przy nim nie nudzę. Tata śmieje się z przekąsem, że stałam się pasjonatką wieczorny ch wiadomości, podczas gdy ja siedzę przed telewizorem, aby czasem zobaczy ć grafikę z imieniem i nazwiskiem Piotra. Mała rzecz, a sprawia przy jemność. Piotr docenia, że śledzę jego dokonania, że chcę z nim o nich rozmawiać; widać w domu rzeczy wiście nie poświęcano mu stosownej uwagi, nie dawano poczucia, że jest ważny. Chociaż gdy zapy tałam, czy mogę obejrzeć jego redakcję, wy glądał na zakłopotanego… I teraz nie wiem, czy wsty dzi się przy znać, że spoty ka się z młodszą dziewczy ną, czy to po prostu zby t wczesny etap zaży łości. A co tam, w końcu mogę poczekać! Wczoraj przy szłam po mamę do pracy i wy brały śmy się razem na zakupy. Sprawiła mi świetną czerwoną sukienkę na ramiączkach. Mam zamiar ją dzisiaj założy ć. Piotrek mówił mi kiedy ś, że lubi ten kolor. Mam nadzieję, że mu się spodoba. Hania coraz częściej narzeka, że nie mam dla niej czasu. Uważam, że przesadza, zwłaszcza że sama przesiaduje cały mi dniami w kafejce, poszukując następcy Łukasza. No i pamiętam, kogo odsunęła na drugi plan, gdy spoty kała się z ty m swoim, ponoć idealny m, studentem medy cy ny. Wolałaby m, żeby nie psuła mi radości.
Piotr, 6 sierpnia 1997 Nie wiem już, co o ty m my śleć. Ania wczoraj pojawiła się w krótkiej, czerwonej sukience, podkreślającej jej dekolt i talię. Niby zwy kła kiecka, a ma w sobie coś, co uruchamia wy obraźnię… Czy ta dziewczy na się ze mną bawi? Ubiera się chy ba świadomie, więc powinna wiedzieć, jak taka kreacja działa na faceta. Prowokuje mnie nieustannie, ale w pół drogi wy cofuje się, spłoszona. Najgorsze jest to, że jej opór wcale mnie nie zniechęca, a nakręca jeszcze bardziej. Nie jestem dzikusem, więc staram się nad sobą panować, ale mam mętlik w głowie. Czy mamy ciągle chodzić za rączkę? Czy o to jej chodzi? Chy ba wiedziała, co robi, decy dując się na spotkania z dziesięć lat starszy m mężczy zną? Nie może przecież oczekiwać, że będę ży ć w celibacie. To ciągłe napięcie nie wpły wa na mnie dobrze. Tak czy siak, Anię na razie traktuję jak wy jątkowy deser, którego kiedy ś będę mógł – mam nadzieję – posmakować. Mimo ty ch coraz bardziej frustrujący ch trudności lubię nasze spotkania. Są dla mnie odmianą po pracy, która ostatnio nie oferuje mi szczególnie ambitny ch zadań. Sezon ogórkowy w pełni, a wy my ślanie tematów, które nie wy dają się robione na siłę, przy chodzi całemu zespołowi coraz trudniej. Po południu, kiedy robię sobie przerwę na kawę, zaczepia mnie Kaśka. Nie mam pojęcia, czego ta kobieta może ode mnie chcieć. Wy daje mi się, że oboje raz na zawsze przy jęliśmy założenie, że najlepiej omijać się szerokim łukiem. – Widziałam cię wczoraj na mieście z jakąś młodą dziewczy ną. To twoja siostra? – A co to ciebie interesuje? – rzucam znad przeglądanej gazety. Nawet nie mam zamiaru jej odłoży ć. – Zasadniczo nic – mówi, sięgając po ły żeczkę. – Skoro jednak już tutaj stoimy, postanowiłam się odezwać. – Dzięki, ale to zbędne poświęcenie.
– Żałosny jesteś! – pry cha. – Czy li to nie siostra… Umawiasz się z młody mi dziewczątkami? Pewnie ty lko takie na ciebie lecą, co? Nie mają jeszcze wy robionego radaru i nie wiedzą, kogo należy unikać. – Nie śpieszy sz się gdzieś? Na przy kład na spotkanie z dietety kiem? Och, zapomniałem, że ktoś taki nie istnieje! – Zabieram filiżankę i ruszam do drzwi. – Ale z ciebie chamidło! Pomijam tę uwagę milczeniem. Nic, co mówi to monstrum, mnie nie obchodzi. Pogadać chciała, jasne! Raczej dopy tać o szczegóły, żeby miała o czy m rozpowiadać na prawo i lewo. Przekupa jedna! Moje przeczucia okazują się trafne. Około trzeciej zaczepia mnie Paweł. – Sły szałem, że moja metoda na wy ławianie ry bek z sieci się sprawdza? – Klepie mnie w ramię. – Ponoć wczoraj defilowałeś po ulicy z jakąś małolatą? – Boże, powinienem zakneblować tę głupią babę! – warczę, siadając przed ekranem. – Nie ma się czego wsty dzić. Naprawdę tak trudno ci przy znać, że jestem twoim dobrodziejem? Już niemal w każdej dziedzinie twojego ży cia… Stukam się wy mownie w czoło. – Teraz już rozumiem te sińce pod oczami. Zarwane noce, co? – Wręcz przeciwnie – wy ry wa mi się odruchowo. Chwilę się waham, czy na ty m nie poprzestać, ale postanawiam dokończy ć my śl. – Młode dziewczy ny są bardzo niedoty kalskie. A przy najmniej ta moja. – Ja jakoś nie mam z ty m kłopotów. A nawet jeśli, wszy stko jest do obejścia. – Wątpię. Trafił mi się wy jątkowo oporny egzemplarz. – A może ta twoja mała potrzebuje tego, co czasem ty i ja? Zrzucenia ograniczający ch ją więzów? Wy zwolenia, poddania się czarowi chwili? – Chy ba ponosi cię wy obraźnia! Nie zamierzam namawiać jej do brania świństw! Zresztą to porządna, dobrze wy chowana, rozsądna dziewczy na. W ży ciu nie poszłaby na coś podobnego! Nie ona. Ty lko by m ją spłoszy ł na dobre. – A kto mówi, że ona musi by ć świadoma? – py ta Paweł, bawiąc się długopisem. – Co ty gadasz? Chy ba zupełnie cię popaprało! Może bierz tego mniej, hm? – Oj, Piotruś, Piotruś! Dlaczego ty zawsze udajesz świętoszka? Obaj wiemy, co w tobie siedzi naprawdę. Dobra, pogadamy za jakiś czas, jak ci zacznie małego rozsadzać, a ta twoja panienka nadal będzie bronić swoich majtek jak niepodległości! – śmieje się gardłowo. I chy ba szy derczo. – Ty swoje panny tak traktujesz? – Nic mi na ten temat nie wiadomo! – Paweł podnosi ręce w obronny m geście. – Nie martw się, w razie czego o tobie też nic nie wiem – szepce. Dobrze, że dzwoni jego telefon. Mam czas, żeby ochłonąć po ty ch rewelacjach.
Anna, 7 sierpnia 1997 Czerwona kiecka robi na nim większe wrażenie, niż sądziłam. Mama ma dobry gust, jednak
dobrze, że nie zna reakcji Piotra. Jego dłonie zawędrowały pod spódnicę już w taksówce, a później w mieszkaniu. Powstrzy my wanie go przy chodzi mi z coraz większy m trudem, choć nie mam pojęcia, skąd mi się bierze ten opór. Najwy raźniej nie jestem gotowa, bo gdy by m by ła… Nic nie stanowiłoby przeszkody. Wiem to na pewno. A mimo wszy stko… Czy chodzi o to, że Piotr nigdy nie mówi o nas w czasie przy szły m? Nie w kontekście dalekosiężny ch planów, ale nie wspomina na przy kład, że możemy coś zrobić za dwa, trzy ty godnie czy w przy szły m miesiącu. Jeśli w ogóle planuje, to wy łącznie własne ży cie. W pojedy nkę. Ja nie jestem uwzględniana nawet w detalach. Może właśnie w ty m sęk. A może w czy mś zupełnie inny m? Przy goda Hani wy czuliła mnie i sprawiła, że nie jestem tak ufna jak kiedy ś. Olśnienie spły wa na mnie podczas pieszczot, gdy on całuje moje uda, kierując się ku ich wnętrzu. Jeśli chcę transparentny ch deklaracji, powinnam dać przy kład sama. Jasno zdefiniować naszą przy szłość! – Piotr… Piotr, zaczekaj! Muszę ci coś powiedzieć. – Tak, wiem. To znaczy domy ślam się, że ty jeszcze nigdy … – Tak, ale nie o ty m mówię. – Jestem zmieszana, ale ty lko trochę. – To jest związane z… Cóż, uważam, że powinnam by ć wobec ciebie szczera. Chcę, żeby ś wiedział, że nie pozwolę sobie na nic więcej. Nie jestem gotowa. – Dlaczego? – Nie potrafię tego wy tłumaczy ć. Po prostu. Piotr odwraca się do mnie plecami i siada na łóżku. Milczy. – Jesteś na mnie zły ? – Zwy czajnie nie rozumiem, jak możesz tego nie chcieć. Ja pragnę cię bardzo. My ślałem, że ty też. – Dla mnie to zby t poważna decy zja. Aha, zrozumiem, jeżeli przez to nie zechcesz mnie już widy wać… – Zawieszam głos, zapatrzona w pomalowane na cielisty róż paznokcie. – Choć bardzo by m tego nie chciała – dodaję. – Aniu… – Piotr się odwraca. – Wiesz, że nie jesteś już małą dziewczy nką? – To nie ma nic do rzeczy. Po prostu muszę by ć pewna.
Już wieczór. Za oknem mojego pokoju pięknie zachodzi słońce. Wy gląda, jakby topiło się w granatowej cieczy. Siedzę na łóżku, z kobiecy m magazy nem na kolanach, w który m połowa tekstów to porady, jak uczy nić seks jeszcze gorętszy m. Jak zadowolić partnera i jednocześnie przeży ć maksimum rozkoszy. Słowa są sugesty wne, zdjęcia jeszcze bardziej. Nie powiem, pod ich wpły wem zaczy nam fantazjować. Kocham się z Piotrem na wiele sposobów, w coraz to bardziej wy my ślny m otoczeniu… I nagle przy tomnieję. Tak, pragnę go, ale swój pierwszy raz chcę przeży ć na własny ch warunkach. Kiedy do niego dojrzeję. Ta potrzeba jest bardzo silna. Silniejsza niż to, co mnie do niego przy ciąga.
7 sierpnia 1997, 6385 dzień służby Anna wreszcie zasy pia, choć już podejrzewałem, że dziś raczej się to nie wy darzy. Podekscy towany, czy m prędzej pędzę na szkolenie – jednodniowy kurs jazdy na chmurach burzowy ch w warunkach silny ch wy ładowań atmosfery czny ch. W przelocie odruchowo zerkam na gazetę, którą moja podopieczna czy tała do poduszki, i pióra stają mi dęba. Nic dziwnego, że młode dziewczy ny potrafią przy prawiać anioły o załamanie nerwowe, jeśli wmawia się im, że powinny własne ciało traktować jak zabawkę! Dlaczego nie są uświadamiane, czy m ry zy kują, działając wbrew sobie, zby t szy bko, zadając się z nieodpowiednim człowiekiem? O ty m w kolorowy ch magazy nach nie ma ani słowa! Nas, stróżów, martwią skutki głupiego postępowania, ale to nie my ponosimy konsekwencje… Staram się porzucić te rozważania i skupić na wy kładzie. Jak znaleźć dogodne miejsce na chmurze? Jakie prędkości rozwijać? Teraz prowadzący omawia umiejętność przewidy wania miejsca uderzenia pioruna. – Oto kolejna zaleta by cia aniołem! Dla ludzi to niebezpieczne, a dla nas to jedna z najlepszy ch rozry wek! Trzeba sobie na nią zasłuży ć, ale znaleźliście się w gronie szczęśliwców. Pozwólcie sobie pogratulować. – Rozgląda się po sali. – Za kogo dostałeś nagrodę? – podpy tuje mnie starszy kolega obok. – Za Anię, siedemnastolatkę. – Takie młode dziewczęta rzadko przy sparzają swoim stróżom premii – dziwi się. – Ja za Teresę. Ma sześćdziesiąt pięć lat i jest na emery turze. – Piękny wiek! Możesz by ć dumny ze swej podopiecznej. Brawo! – Co się wy nudziłem, to moje! – wy pala sąsiad, poprawiając złoty sznur przepasujący błękitną szatę. – Mam nadzieję, że następny m razem trafi mi się ktoś mniej idealny, bo Teresa to chodzący wzór cnót wszelakich. Oddana parafianka z zacięciem społecznika. Zawsze taka by ła. Nawet jako pannica. Postradał zmy sły czy co? – Ciesz się, że masz spokój! – Tak czy siak, góra się spisała, fundując nam takie atrakcje. Nam również należy się trochę przy jemności, prawda? – mówi stróż Teresy, chy ba nieco zby t głośno, bo prowadzący sugesty wnie trzepoce skrzy dłami i napomina go surowy m spojrzeniem.
Piotr, 8 sierpnia 1997 Kiedy wracam z miasta, naczelny woła mnie do siebie. – Trochę mi się śpieszy – uprzedzam, zgodnie z prawdą. – Muszę szy bko zmontować tę relację ze zlotu harley owców. – Nie zajmę ci wiele czasu. Spokojnie – mówi Waldek, znikając za drzwiami gabinetu. Wy świetlam w głowie film z ostatnich dni. Nie zrobiłem niczego, co mogłoby zaowocować pogadanką na dy waniku, ale jako urodzony pesy mista zaczy nam liczy ć się z wizją ry chłego rozstania z redakcją. – Zamknij za sobą – sły szę polecenie. Robi mi się nieprzy jemnie. Dobre nowiny nie potrzebują aż takiej inty mności…
– Skąd się bierze ten przeciąg, nie wiesz może? Niezby t to dobre dla moich kości – stwierdza naczelny, rozcierając przedramiona. – Nie wiem. Niczego nie czuję – odpowiadam, nieco rozluźniony. – Jesteś już u nas trzy miesiące i choć to nie kawał czasu, zdąży łem się trochę zorientować w twoich możliwościach. Mimo paru potknięć, ale komu się nie zdarzają, uważam, że masz potencjał. – Szef zapala papierosa. – Dziękuję. Miło mi to sły szeć. – Ale mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, że jesteś na początku drogi i musisz się uczy ć? – Oczy wiście. – Mam propozy cję. – Naczelny zaciąga się tak mocno, że spala niemal połowę papierosa. – Jest możliwość odby cia stażu w telewizji. W Londy nie. Podobno dobrze znasz języ k. Prawda to? – Tak sądzę. – Pojechałby ś, podpatrzy ł najlepszy ch i sam się podszkolił. Może przy wiózłby ś jakieś nowinki. Siedzę jak zahipnoty zowany. Nie wierzę własny m uszom. – Ale dlaczego ja? Przecież to wy jątkowa okazja! – Marlena już tam kiedy ś by ła. Tobiasz połamany, a poza ty m to stary wy jadacz, nie musi. Kaśka jest, zdaje się, skupiona na szukaniu męża. Paweł… Wolę nie wiedzieć, co mu siedzi w głowie. Ty jesteś najbardziej zielony i rokujący jednocześnie. To jak? – Kurczę, nie spodziewałem się… Dzięki! Oczy wiście, że jadę! A kiedy ? – Od września. – Tego roku? – A którego niby ? Wy szkolonej ekipy potrzeba nam jak najszy bciej. Przeły kam ślinę. Rozglądam się po mały m gabinecie, którego większość zajmują: ogromne biurko, kanapa obita czy mś imitujący m skórę i dogory wający fikus. Wokół coraz więcej niebieskawego dy mu. – Jednego nie rozumiem – odzy wam się. – Dopiero co robiliście rekrutację, a ty mczasem w redakcji znów zrobi się dziura… – Nie jedziesz tam przecież na całe ży cie chy ba? Zaledwie na trzy miesiące. Jakoś damy radę. Aż tak sobie nie pochlebiaj. Jestem kompletnie oszołomiony. Ostatnio szanse spadają na mnie jak manna z nieba. – Podobno śpieszy ło ci się na montaż? – rzuca naczelny, zakładając okulary. Rozmowę mogę uznać za zakończoną. Do końca dnia trudno mi się skupić, choć robię, co mogę. Dziś jestem królem ży cia! I jest to stan osiągnięty bez wspomagania.
15
Anna, 14 sierpnia 1997 Siedzimy na ławce w parku, naprzeciwko fontanny. Gawędzimy i całujemy się, zapatrzeni na opadające strumienie wody. Opieram głowę na ramieniu Piotra. Dałam mu dzisiaj w prezencie plecioną bransoletkę z muliny, którą zrobiłam samodzielnie. W jego ulubiony m czerwony m kolorze. Założy ł ją od razu, czy m sprawił mi niekłamaną przy jemność. Jest mi dobrze. – Mamy mało czasu. – Piotr przery wa moje rozmy ślania. Patrzę na zegarek. – Jeszcze wcześnie. Dopiero dochodzi siódma. – Nie teraz. Mówię ogólnie. – Co to za filozoficzny nastrój? Istotnie, ży cie to chwila, ale może pobędziemy jeszcze przez moment na ty m padole – żartuję. – We wrześniu wy jeżdżam na sty pendium do Anglii. Dokładnie: do Londy nu. To dla mnie ogromna szansa. Zobaczę, jak się pracuje w tamtejszej telewizji. My ślę, że dużo się nauczę. Przeszy wa mnie prąd. Mam wrażenie, że uchodzi ze mnie energia. Chęć na cokolwiek. – Na długo? – bąkam. – Na trzy miesiące, ale wiesz, różnie by wa… – Kiedy się dowiedziałeś? Patrzę pod nogi. Pod stopami mam piach. Jestem jak jego najmarniejsze ziarnko; na nic nie mam wpły wu. Nic nie mogę zmienić. Można mnie kopnąć w dowolny m kierunku. Odsunąć. – Niedawno. Jakiś ty dzień temu. Brakuje mi słów. Nie wiem, jak reagować, co powiedzieć. – Aha – kwituję. – Chciałby m dobrze wy korzy stać ten czas, który nam pozostał. Jak najlepiej. – Piotr ujmuje moją dłoń.
Patrzę uważnie, mając nadzieję, że mu zależy. Że przecież wróci. I że to wcale nie musi by ć koniec. – Co ci jest? – py ta. Odwracam głowę. Jakieś dziecko ugania się za psem. Czarny pudel. Nigdy mi się nie podobały. Ptaki wciąż śpiewają, choć mój świat skurczy ł się i zmarniał jak balon, z którego wy puszczono powietrze. – Nic. Nic mi nie jest – odpowiadam. Bo niby co mam powiedzieć? Nie jedź? Zostań ze mną? Kim dla ciebie jestem? Czy czujesz to, co ja? Co będzie potem? Pewnie poznasz tam kogoś. Czy wrócisz? Czy będziesz pamiętał, pisał, dzwonił? Piotr odwraca ku sobie moją twarz. Powstrzy my wane łzy lecą same. On je scałowuje. Te pocałunki, kiedy ś tak słodkie, mają przedziwnie gorzki smak.
Piotr, 15 sierpnia 1997 Siedzę na dy żurze w redakcji, ale nie narzekam, choć inni mają dziś wolne. Wolę my śleć o pracy niż o wczorajszej, nieco histery cznej reakcji Anki. Miałem nadzieję, że ta wiadomość ją zmobilizuje. Że ona, podobnie jak ja, zapragnie się nami nacieszy ć… W pełni. I co? Nic. Zobojętnienie. Polubiłem ją, naprawdę, ale czy ona sądziła, że obiecam jej złote góry ? Zobowiążę się do czegokolwiek? Zrezy gnuję z planów? Przecież tak krótko się znamy … Nie, ona jest zby t inteligentna na takie mrzonki. Dam jej czas. Może istotnie nieco ją zaskoczy łem.
Anna, 15 sierpnia 1997 Muszę się wy gadać, więc najpierw całodniowa nasiadówka u Hanki. Potem wy lewam żale przed mamą. Widzę, że jest jej przy kro z powodu mojego nastroju, ale przy krości towarzy szy … Ulga? A może się my lę? Jako wsparcie pada, oczy wiście, nieśmiertelne: „Tego kwiatu jest pół światu”, które prawdopodobnie nigdy jeszcze nie pocieszy ło nikogo. Nie jestem pewna, czy w parku zareagowałam właściwie. Może powinnam zachować się dojrzalej, doroślej, ale łzy popły nęły mi same. A przecież on ty lko pragnie się rozwijać. Co w ty m dziwnego? Ma prawo. Skończy staż i wróci. Co niby miałby robić w ty m Londy nie? W redakcji czeka etat… Zachowałam się jak dzieciak, stwierdzam wreszcie. Jak rozkapry szona małolata, z pretensjami do obiektu westchnień, że ten my śli o czy mś więcej, nie ty lko o niej. Jestem głupia! Głupia i ty le! Postanawiam zadzwonić do Piotra. Żeby zatrzeć wrażenie po infanty lny m zachowaniu.
Piotr, 17 sierpnia 1997 Czekam na Annę. Zdecy dowała, że do mnie przy jdzie. Zdecy dowała samodzielnie. Wy gląda na to, że poświęcony jej czas okaże się wart świeczki. A staż w Londy nie stanie się przy czy nkiem nie ty lko do mojego rozwoju osobistego, ale i do zjedzenia wisienki na przepiękny m torcie… Jest wreszcie. Piękniejsza niż kiedy kolwiek. Bły szczą jej oczy, mówi trochę za dużo i zby t szy bko. Widać podenerwowanie, ale za pierwszy m razem ja także zachowy wałem się podobnie. Ry śka przezornie wy słałem do kina. Na dwa seanse. A niech się chłopak naogląda. Przepuszczam ją przodem. Wchodzi do pokoju i siada na łóżku. Zakłada nogę na nogę. Gada w kółko coś o samorozwoju, o wolności, twierdzi, że będzie na mnie czekać. A ja nie mogę oderwać wzroku od ty ch jej obłędny ch nóg. – Nie musisz na mnie czekać – mówię. – Jestem tu i teraz. Przy tobie. Przy siadam na podłodze. Ściągam Ani buty. Całuję jej kostki. Kolana. Uda. Ona obejmuje mnie ramionami i przy wiera całą sobą. Czuję wspaniałą twardość piersi. Kładę ją na łóżku. Rozpinam porcelanowe guziczki przy bluzce. Ściągam biustonosz. Żadny ch protestów, zatem pozwalam sobie na więcej. Rozpinam spódnicę. Oby tak dalej! I nagle czuję na swoich jej dłonie. Nie, ty lko nie to! Znów to samo. – Zaschło mi w gardle. Przy niesiesz mi wody ? – sły szę. – Też jestem spragniony, ale może napijemy się później – mówię, całując Annę po brzuchu. Niechże się wreszcie przełamie i popły nie z prądem! – powtarzam w duchu. Przecież wiem, że mnie pragnie. Nie można mnie nie pragnąć! Przecież wiem, jak wy glądam, do diabła! Widzę, jak na mnie patrzy. Jak reaguje jej ciało. Wsuwam palce pod jej majtki. – Przepraszam. – Anna zry wa się na równe nogi. – Nie mogę… – Przy niosę tę wodę… – mówię z westchnieniem. – Z cy try ną? Z lodem? – Nie, nie. Wpadłam ty lko na moment. Chciałam ci wy jaśnić moją reakcję. Wtedy, w parku. Oczy wiście, cieszę się, że dostałeś możliwość rozwoju. Bardzo w ciebie wierzę. Po prostu zrobiło mi się przy kro, że wy jeżdżasz. Nie spodziewałam się, ale w końcu nie zostaniesz tam na zawsze, więc nie wiem, dlaczego tak zareagowałam i… Terkocze jak najęta. Wy gląda jak spłoszony, rozdy gotany zając. Doty kam jej policzka. – Daj spokój. To teraz nieważne. Przed nami inny, ciekawszy i niecierpiący zwłoki cel… – Muszę już lecieć. Obiecałam mamie, że jej pomogę w porządkach. – Och, doprawdy ? To sprzątanie jest bardziej atrakcy jne ode mnie? – Kokietery jnie pocieram podbródek. – Niekoniecznie. Ale ja zawsze dotrzy muję danego słowa. – To co? – py tam, nie potrafiąc dłużej ukry wać niezadowolenia. – Kiedy się widzimy ? – Może w przy szły piątek? Masz czas? Podobno ma by ć jakiś koncert na ry nku. – Dam ci znać. Odprowadzam Anię do drzwi. W spodniach czuję bolesny ucisk, w głowie szaleje frustracja. Wiem, jak pozby ć się tego pierwszego. Problem stanowi to drugie. Wraca Ry siek. – Załatwiłeś swoją sprawę? – py ta. Boże, co za jełop!
– Nie! – warczę. – Jeszcze nie… Mała tabletka już krąży w mojej krwi, sprawiając, że wreszcie nie czuję się jak frajer na pasku siedemnastoletniej siksy. Głowę mam pełną pomy słów. Zawodowy ch i generalny ch, na całe ży cie. I mogę zrealizować wszy stkie! Bez wy jątku! Nikt i nic mnie nie pokona! Każdy, kto stanie na mojej drodze, będzie robił to, czego sobie ży czę. Na moich warunkach. Ludzie nie mają pojęcia, że oto jestem panem sy tuacji! Panem świata i ich umy słów! Rozpiera mnie energia. Muszę wy jść i idę. Na miasto. Do klubu. Potańczy ć. Wy biorę najładniejszą laskę i zrobię z nią, co dusza zapragnie. Nie oprze się, bo mnie nie opiera się nikt! Nikt mi się, kurwa, nie opiera!
Anna, 18 sierpnia 1997 Rano budzi mnie monotonne gruchanie gołębia na parapecie. Jeżeli Piotr spotka się ze mną jeszcze kiedy kolwiek, to będzie cud, dochodzę do wniosku. Znów wy szłam na małą, przerażoną dziewczy nkę. Przez cały dzień snuję się po domu. Nawet Hanka nie by ła w stanie wy ciągnąć mnie na spacer, choć próbowała usilnie. Po południu pomagam mamie dry lować wiśnie. Dzwoni telefon, ale nie pozwalam sobie choćby na krzty nę nadziei. – To Piotr. – Mama przekazuje mi słuchawkę. Kiedy ją odkładam, czuję się jak wy branka bogów. Nie obraził się! Przeciwnie, zabiera mnie w piątek na ten koncert! – Pewnie chce się ładnie pożegnać – stwierdza mama. – To miłe. Uwaga o pożegnaniu sprawia mi przy krość, ale przy najmniej wiem, że Piotr nie ma mnie dość. I to mi musi wy starczy ć.
22 sierpnia 1997, 6400 dzień służby Ciemne chmury kłębią się i piętrzą złowrogo. Pioruny bły skają, więc ludzie chowają się po domach, wy łączają wty czki z kontaktów i gaszą światła. Ale dla naszej setki to sy gnał do uczestnictwa w wielkiej przy godzie. O Annę jestem spokojny. To mądra dziewczy na. Przekonałem się o ty m wielokrotnie. Nie mogę nie wy korzy stać takiej okazji! Wy bieram niedużą, ale dość zwrotną chmurę i nakierowuję ją na miejsce, gdzie wiatr dmie najmocniej. Dziś nie ma zmartwień! Dziś zero czujności! Ty lko adrenalina i poczucie kontroli nad czy mś, co wy daje się niekontrolowalne. Co za saty sfakcja! Spinam mocno moją chmurę jak dzikiego rumaka. – Jazda! – krzy czę na całe gardło, ciskając naprawdę spektakularny m piorunem. Wy gląda na to, że mam do tego talent, bo bły skawica rozgałęzia się, rozświetlając niebo do białości. To mnie zachęca do dalszy ch wy czy nów. Nabieram rozpędu. Mknę jak szalony, z wiatrem w skrzy dłach! Co za chwila!
Chy ba najpiękniejsza noc w moim ży ciu!
Anna, 22 sierpnia 1997 Wszy stko jest tak jak dawniej. Piotr szarmancki i dowcipny, jak zawsze. A zatem nic się nie popsuło. Nie zraził się do mnie. Kiedy to sugeruję, ty lko się śmieje. Doty ka palcem czubka mojego nosa. – Głuptasie! – mówi. Zapada zmrok i rozpoczy na się koncert. Piotr stoi za mną. Ja wsparta o niego plecami. Obejmuje mnie. Przy my kam oczy. Pragnę chłonąć muzy kę całą sobą. Zapamiętać jego zapach. Cały ten wieczór. W oddali zaczy na się bły skać. Grzmoty stają się coraz silniejsze. Zanosi się na małą apokalipsę. – Chy ba powinniśmy się gdzieś ukry ć! – krzy czy Piotr prosto w moje ucho. – Pewnie zaraz organizatorzy i tak przerwą koncert! Robi się niebezpiecznie. Zadzieram głowę. – Masz rację! Co robimy ? Łapie mnie za rękę. Biegniemy w deszczu. Zanim docieramy do samochodu, jestem przemoczona do suchej nitki. Drżę z zimna, ale chłód rekompensuje mi piękny uśmiech. Po moim brzuchu rozlewa się ciepło. Piotr sięga na ty lne siedzenie i podaje mi swój sweter; jego troskliwość mnie rozczula. Zarzucam sweter na ramiona. Na mieście istne szaleństwo. Jedziemy do Piotra. W progu mijamy się z Ry śkiem, który bąka coś pod nosem i szy bko ucieka na dół. Przestrzegam go przed burzą, ale twierdzi, że on się nie boi. Nie jest mały m chłopcem. Cóż, chciałam dobrze… W przedpokoju ściągam buty. Chcę czuć się swobodnie. – Może zapalę świece, lubisz? – py ta Piotr. – Pioruny walą jak wściekłe, lepiej nie ry zy kować zwarcia – stwierdza i wy chodzi z pokoju. Na propozy cję przy staję z radością. Uwielbiam blask ognia. Robi się romanty cznie. Burza, świece i my. – Masz ochotę na piwo? – Sły szę z kuchni. – Rozgrzejemy się trochę. Chwilę później Piotr jest z powrotem. Ze świeczką w jednej ręce i dwiema butelkami w drugiej. – To jak? Zapalić? – Aha – potakuję. Zdmuchuje zapałkę. Otula nas półmrok. Na ścianie migoczą nasze cienie. Piotr podaje mi piwo. – Za nasze spotkanie. Za nas.
16
Anna, 24 sierpnia 1997 – Jak to: jaki mamy dzień? – Zdziwiona, patrzę na ojca. – Dwudziesty trzeci sierpnia, sobotę – odpowiadam. Jest coraz bardziej przerażony. Jego ciemne, gęste brwi unoszą się i niemal spoty kają na czole. – Dwudziesty czwarty sierpnia. Niedziela – ogłasza tato ze zgrozą w głosie. – A skąd! Przecież wczoraj by łam z Piotrem na koncercie – tłumaczę spokojnie. Ojciec ma już swoje lata. Może to początki sklerozy ? – Nie pamiętasz, co robiłaś wczoraj do piątej po południu? Wiem, co się działo później, bo spałaś jak zabita aż do dzisiejszego poranka. Ale co wcześniej? Tego właśnie chcę się dowiedzieć! Pięść uderza w stół, aż podskakują spodek i oparta o niego ły żeczka. Mama siedzi na taborecie, w kącie. Jest blada jak ściana. Nic nie mówi, wy daje ty lko jakieś dziwne dźwięki. Nic z tego nie rozumiem. – Jak to: spałam? Jak to: co robiłam? Wczoraj by łam na koncercie. O czy m ty w ogóle mówisz, tato? – Patrzę to na mamę, to na ojca, coraz bardziej skołowana. – Wczoraj rano po ciebie zadzwonił. Wy szłaś z domu około dziewiątej. A wcześniej nazwałaś mnie ograniczony m potworem. Odprowadził cię przed piątą. – Kto? Piotr? – A niby kto? – Co ty mówisz? Szumi mi w uszach. Próbuję sobie przy pomnieć cokolwiek, ale zamiast wspomnień w mojej głowie pojawia się przerażający pisk. Nic nie pamiętam! Nic. Zupełnie. – Gdy by ś siebie widziała! Przy prowadził cię do domu słaniającą się na nogach. Stałaś ty lko dlatego, że cię trzy mał. Miałaś błędne spojrzenie i największe źrenice, jakie widziałem w ży ciu! – Nie chciałam, żeby ś z nim szła, ale nie dałaś się powstrzy mać. Patrzy łam, jak idziecie do
samochodu. Już rano miałaś problemy z równowagą… Prawie upadłaś… – Mama ury wa i płacze. – Ale gdzie pojechaliśmy ? I dlaczego się wy wracałam? Ojciec sapie i wy chodzi z kuchni. Zostajemy same. – Co tam się stało, córeczko? – jęczy mama. Twarz ma opuchniętą od płaczu. Siadam na podłodze. Nie wiem, o czy m oni mówią. Nic nie pamiętam. Nic nie wiem. Spoglądam na wiszący na ścianie kalendarz. Dwudziesty czwarty sierpnia, niedziela. Gdzie się podział jeden dzień? – Może zachorowałam? – Podsuwam pierwszą my śl, jaka pojawia się w mojej głowie. – Boże, co on ci zrobił, córeńko? Co on ci zrobił! – Mama siada obok. Obejmuje mnie i trzy mając w ramionach, koły sze w przód i w ty ł. Jak wtedy, gdy by łam bardzo mała. Później włączam radio. Wcale nie dlatego, żeby posłuchać muzy ki. Włączam telewizję, ale nie po to, aby coś obejrzeć. Chcę się upewnić, że to nie jakiś upiorny żart. Ale nie. Dzisiaj rzeczy wiście jest dwudziesty czwarty sierpnia. Niedziela.
W nocy nie mogę zasnąć. Próbuję odtworzy ć fakty. Wy skrobać ostatnią dobę ze wspomnień. Lecz za drzwiami mojej pamięci zupełna pustka. Otchłań. Zaskakująca nicość. Serce zaczy na tłuc się w piersi. Coraz mocniej i szy bciej. Przebły sk. Koncert. Tak, ja na koncercie, dwudziestego drugiego. W piątek. Burza i świece. A potem już nic. Odwracam się na bok. My śl! – nakazuję sobie. To niemożliwe, żeby ś niczego nie pamiętała! Zwijam się w kłębek. Nic i nic. Ale kiedy przy sy piam, pojawia się jeden, jedy ny obraz. Wracam do domu i idę do łazienki. To piątek czy sobota? Jest jasno, więc pewnie sobota. Bardzo chcę zobaczy ć moje majtki. Bardzo chcę coś sprawdzić. Ty lko po co? Potwornie boli mnie głowa. Zaczy nam drżeć. Jest mi przeraźliwie zimno, a zaraz potem wściekle gorąco. Po co ja oglądałam te cholerne majtki? Przy pomnij sobie. Przy pomnij. Proszę… Pustka. Najbardziej przerażające zero w moim ży ciu.
22 sierpnia 1997, 6400 dzień służby Burza cichnie. Zsiadam ze swojej chmury. Koniec zabawy. A szkoda! – wzdy cham, wracając na ziemię. Anna jest pewnie już w domu, w swoim łóżku, my ślę, ale nie zastaję jej w nim, kiedy zaglądam do jej pokoju. Czy żby aż tak się zasiedzieli na koncercie? – my ślę. To niemożliwe, przecież by ła taka nawałnica. Lecę do mieszkania Piotra.
Zasty gam w powietrzu. Chcę umrzeć, choć wiem, że to niemożliwe. Ale tak bardzo chcę! Nie powinienem istnieć ani sekundy dłużej! Moje istnienie to obraza dla wszy stkich aniołów świata. Anna leży na łóżku. Kompletnie naga. Gdy próbuje się odezwać, z jej ust wy doby wa się jakiś niewy raźny bełkot. On układa jej nogi i ustawia ją tak, jak mu wy godnie. Robi z nią, co chce. W sposób, w jaki chce. Ania, wiedziona insty nktem, próbuje się bronić, ale nie ma siły. Ręce opadają jej jak lalce. Jest pozbawiona woli. Nie stawia oporu. Jej twarz nie wy raża niczego. Jest jak gipsowa maska. – Coś ty jej zrobił, skurwielu?! – drę się na całe gardło, choć anioły nie powinny uży wać takich słów. Ty le że ja właśnie straciłem prawo do tego miana. Wy brałem zabawę, głupią nagrodę, podczas gdy ten tutaj gwałcił moją Anię! Chcę ją stąd zabrać. Wziąć na ręce, wy rwać z mocnego uścisku tego parszy wca i wy nieść z tego domu. Ale nie mogę. Nie potrafię. Skaczę mu na plecy. Próbuję go z niej ściągnąć. Okładam go pięściami. Nadaremnie! W rogu pokoju, zwinięty w kłębek, siedzi jego anioł stróż. Ta milcząca obecność doprowadza mnie do furii. – Dlaczego nic nie robisz? Pomóż! – Łapię go za białą szatę i potrząsam. – Wiesz, że nic nie mogę. To jego wola. Zresztą on mnie nigdy nie słucha. Nie mam na niego wpły wu… – mówi ze ściśnięty m gardłem, spuszczając wzrok. – A gdzie jej wola?! Co ona ma do powiedzenia? Jak do tego doszło?! Co tu się stało?! Anioł Piotra wskazuje na dwie puste butelki. – Rozpuścił w jej piwie narkoty k. – Ona o ty m wiedziała? – Patrzę, przerażony. – Nie, skąd. Otworzy ł piwo w kuchni i tam to wsy pał. Zakry wam uszy, a mimo to wciąż sły szę te okropne odgłosy. Te polecenia i jego odrażającą rozkosz… Żołądek podchodzi mi do gardła. – Po co my przy nich jesteśmy, skoro i tak na nic nie mamy wpły wu? – py tam, zdruzgotany. Klękam przy łóżku. Nie mogę patrzeć na to, co się na nim dzieje, więc wgapiam się w podłogę. Zaczy nam się modlić. Błagam Boga, by Piotr wreszcie skończy ł. Czuję się jak szmata. A jednocześnie pragnę cierpieć. Chcę, żeby bolało nie do zniesienia. Masochisty cznie pragnę współodczuwać. Mam głupią nadzieję, że by ć może w ten sposób wezmę na siebie choć część cierpienia Anny. Jestem naiwny. To niemożliwe.
Anna, 25 sierpnia 1997 Na próbie odtworzenia wy rwanego z pamięci czasu spędzam całą noc. Wertuję kalendarz. Nie chcę uwierzy ć, że ojciec mówi prawdę. Ogarnia mnie strach, choć nie wiem dlaczego. Czuję wzbierające przerażenie, choć nie potrafię wy jaśnić jego przy czy ny. Kotłowanina
w głowie i w sercu. Niczego nie rozumiem. Wszy stko jest takie obce i straszne. Gdzie by łam? Co robiłam? Czy w końcu sobie przy pomnę? I skąd to wrażenie, że stało się coś złego? Z samego rana umawiam się z Hanką, która zaprzecza, że spotkały śmy się w sobotę. Nie wie, dlaczego ustalenie czasu jest dla mnie tak ważne i co właściwie się stało, że tak dociekam. Bo i skąd ma wiedzieć, skoro nie wiem tego nawet ja sama? Niezrozumiały lęk, który towarzy szy mi nieustannie, niespodziewanie wy piera poczucie własnej siły. Przy jaciółka w niczy m mi nie może pomóc, więc muszę pomóc sobie sama. Pójdę do kawiarenki i sprawdzę skrzy nkę, postanawiam. Piotr na pewno napisał, zatem za chwilę wszy stko stanie się jasne. Dlaczego nie pomy ślałam o ty m wcześniej? Bo dopiero teraz potrafię my śleć trzeźwo i jasno, odpowiadam sobie. Do kawiarenki wchodzę lekkim krokiem, z o wiele większą pewnością siebie. Witam się z Filipem jak ze stary m znajomy m i płacę, ile trzeba. Zauważam drobną plamkę na jego białej koszulce – maleńką, w okolicy lewej pachy, wy glądającą jak ślad pozostawiony przez owada – i momentalnie czuję niechęć do tego chłopaka za kontuarem, choć wcześniej wy dawał mi się sy mpaty czny. Czy to przez tę skazę na nieskazitelnej dotąd bieli? – Masz brudną koszulkę – mówię. – Gdzie? – Ogląda T-shirt uważnie, doty kając brodą do klatki piersiowej, aż pojawia się drugi podbródek. A my ślałam, że jest szczupły ! – konstatuję ze zdziwieniem. – Ach, tak. Biedronka po mnie chodziła. – Uśmiecha się Filip. – Dobrze, że ta plama nie pachnie. Wiesz, że zapach biedronki jest bardzo nieprzy jemny ? – Tak? A podobno to miłe owady. – Bo miłe. Ty lko ta woń… Czy tałem gdzieś, że naukowcy umieścili biedronki w zamkniętej fiolce, zebrali uwolnione przez nie lotne związki chemiczne i doszli do wniosku, że biedronki cuchną. Fetor przy pomina ponoć mieszankę zapachów ziemniaków, zielonej papry ki, orzechów i pleśni. Podobno biedronki, które topią się w beczkach z winem, potrafią popsuć cały rocznik. Masz pojęcie? – To wstrząsające – kwituję. Mam naprawdę dość tego faceta. Chcę już usiąść przed komputerem, więc odwracam się na pięcie i podchodzę do mojego stałego stanowiska. Na szczęście jest wolne. Poczta jak zwy kle uruchamia się zby t wolno, więc bębnię palcami po blacie. Pod opuszkami czuję żłobienia w fornirze. Śledzę je. Przejeżdżam po nich paznokciami jak tramwaj po szy nach. Są zadziwiająco długie. Brak nowy ch wiadomości. Jak to możliwe? – my ślę i przeły kam ślinę. Brak nowy ch wiadomości. Dlaczego? Jak to możliwe, że biedronki śmierdzą? Nie ma na co czekać. Wrzucam w wy szukiwarkę dane redakcji Piotra. Spisuję numer telefonu. Jeśli nie będzie go w domu, zadzwonię. Działam. Muszę działać. Otwiera mi Ry siek. – Piotrek jest w pracy. Chcesz na niego zaczekać? – py ta. – Chociaż w sumie nie wiem, kiedy wróci. – Drapie się po karku. Odgłos jest wy raźny jak nigdy. Ry siek stoi w progu, gapiąc się na mnie wzrokiem bez wy razu. A raczej nie na mnie, a przeze
mnie. W ręku trzy ma zeszy t, który tak dobrze znam. – Czy tujesz jego wiersze? – Walę prosto z mostu. – Skąd wiesz, że to wiersze?! – Patrzy zaskoczony to na zeszy t, to na mnie. – Czy taliśmy je razem. – Czy taliście moje wiersze?! – Ry siek czerwienieje. – Jak to: twoje? – zdumiewam się, ale naty chmiast milknę. To są wiersze Ry śka, a cholerne biedronki śmierdzą, my ślę. Co za zaskoczenie. Powinnam czuć się oszukana, ale nie ma we mnie miejsca na to uczucie. Jest presja na działanie i moc. Nic tu po mnie, stwierdzam, zbiegając po schodach. Muszę zadzwonić. Na ulicy mijam ludzi slalomem, żeby jak najszy bciej dopaść budki telefonicznej. Co oni chodzą tak wolno? – dziwię się. Guzdrzą się, włażą w drogę. Wiją się jak stado kobr zaczarowane przez egzoty cznego fakira. Męczą mnie ich twarze, mdłe i bez wy razu. Ich głosy ? Są jak wy prane z brzmienia. Durne rozmowy. – Czy wiesz, że wieprzowina znowu podrożała? Oczy wiście, że podrożała. Zawsze drożeje, my ślę, obrzucając surowy m spojrzeniem przy sadzistą kobietę w sukience w żółto-brązowe paski. Nie dość, że opowiada prawdy objawione, to jeszcze z gustem słabo… Dlaczego dotąd nie znałam ludzkiej by lejakości? Jak mogłam ją znosić? Dziś widzę i czuję więcej niż zwy kle. Jakby ktoś podkręcił moją ostrość postrzegania. Budka na szczęście jest wolna. To dobrze, bo musiałaby m kogoś z niej wy prosić. To mnie się śpieszy. To moja sprawa jest najważniejsza! Sięgam po kartkę z kieszeni w biały ch, krótkich spodenkach. Wy bieram liczby szy bko, ale bez pomy łki. Sy gnał. Drugi, trzeci. Nie śpieszą się w ty ch redakcjach z odbieraniem… – Paweł Stępniak, słucham? – sły szę wreszcie znudzony głos. – Dzień dobry, Anna Turska. Czy mogę rozmawiać z Piotrem Dutkowskim? – Nie ma go w redakcji. Robi materiał w terenie. – Rozumiem. Proszę mu zatem przekazać, żeby się ze mną skontaktował. To bardzo pilne. – Sprawa służbowa czy pry watna? – A co mam odpowiedzieć, żeby moja prośba dotarła do adresata? Wy daje się, że trafiam celnie. – Uuu, czy li pry watna. Okej. Się zrobi. – Dziękuję – mówię, choć nie mam za co. Wy chodzę z budki czy m prędzej, bo jakiś facet o wy bitnie tłusty ch włosach przestępuje pod nią z nogi na nogę, choć wcale nie czeka długo. – Proponuję zaoszczędzić na rozmowie, a zainwestować w szampon – podsuwam złośliwie. – Bezczelna smarkula! Powiedziałam to! Naprawdę powiedziałam to, co my ślę! A może powinnam robić tak zawsze? Do wieczora wprost rozsadza mnie energia. Taka, jakiej dotąd nie czułam nigdy. Jakby wszy stkie procesy w moim organizmie nagle przy śpieszy ły. Dopiero około dziesiątej, pod pry sznicem, wszy stko zdaje się cichnąć, słabnąć, wracać do normy. Adrenalina przestaje działać.
Serce ściskają mi niepewność i uczucie, którego nie potrafię zdefiniować. To nie by ły jego wiersze, my ślę, podstawiając twarz pod ostry strumień wody. Oszukał mnie.
Usiłuję zasnąć, ale sły szę, że powoli, niepewnie uchy lają się drzwi. – Aniu? – Wejdź, mamo. Zapalam lampkę. Mama wy gląda na zmęczoną. Przy siada na skraju łóżka. Wy gładza kołdrę. Wiem, że to wstęp. – Kochanie, muszę cię o coś zapy tać… – zaczy na. – O co? Reaguję, bo mam wrażenie, że ona czeka na tę reakcję. – Wy glądałaś wtedy, jakby ś… Jakby ś by ła pod wpły wem narkoty ków. – Odważa się mama. – Tak nam się przy najmniej wy dawało. Powiedz, brałaś coś? – No skąd! Coś ty ! Niczego nie brałam! – Nie wierzę, że mamie mogło przy jść do głowy coś podobnego. – Przecież gdy by m wzięła, wiedziałaby m, dlaczego urwał mi się film. A nie wiem. Mama wpatruje się we mnie z coraz większy m napięciem. Najwy raźniej nie wierzy w moje zapewnienia. – Może powinnam pójść do lekarza? Może mam coś z głową? Jak my ślisz? Nie wiem, co o ty m sądzić. Dzisiaj na przy kład czułam się wy jątkowo dobrze. Miałam naprawdę mnóstwo energii. Jak nigdy. – Może zaży łaś narkoty ki, nie mając o ty m pojęcia…? Nagły ból w brzuchu. – Mamo? – Słucham, córeczko? – Jak pachną gladiole? – Gladiole nie pachną. A dlaczego py tasz? – Tak ty lko – mówię cichutko.
25 sierpnia 1997, 6403 dzień służby Miłosierdzie i wy rozumiałość w oczach przewodniczącego Rady Anielskiej sprawiają, że czuję się od tego jeszcze gorzej. Dlaczego on na mnie nie krzy czy ? Dlaczego przy takuje tak spokojnie? Poprosiłem o możliwość odby cia spotkania i złoży łem oficjalną rezy gnację. A właściwie to padłem na kolana i błagałem, aby przy dzielono mojej Ani innego anioła stróża. Opowiedziałem radzie z detalami o wszy stkim, co zaszło, i o ty m, że moje doty chczasowe wy różnienia są wy łącznie zasługą tej ludzkiej istoty, nad którą powierzono mi pieczę. – To przeze mnie! – oświadczam, nie mając odwagi podnieść oczu na arbitrów. – Jestem do
niczego. My ślę, że bardziej by łby m przy datny w piekle… – Naprawdę my ślisz, że powinieneś ją opuszczać w takiej chwili? – Przewodniczący pociera w zadumie brodę. – Już ją opuściłem. I to właśnie w takiej chwili! Powinienem zaczekać, aż zaśnie, a nie ufać, że nic jej się nie stanie ty lko dlatego, że jest rozsądna i jak dotąd miała szczęście. Pragnę jedy nie uwolnić ją od siebie. – Ale ona cię bardzo potrzebuje – mówi łagodnie najstarszy anioł, nachy lając się ku mnie. – Wątpię – stwierdzam, skubiąc materiał mojej białej szaty. – A o czy m świadczy to, według ciebie? – py ta, zakładając za ucho rude loki. Stół, za który m urzęduje trzy osobowa rada, rozświetla się obrazem transmitowany m bezpośrednio z pokoju Anny. Moja podopieczna leży na łóżku w kompletny ch ciemnościach. Jej wargi poruszają się ledwie dostrzegalnie. Coś szepcą. Zalewa mnie i czułość, i ogromne poczucie winy. Wszy scy nadstawiamy ucha. – Chy ba nie poszedłeś wtedy na obiad, mój aniele, co? Nie zrobiłeś sobie przerwy od nudny ch obowiązków? Pilnowałeś, prawda? Bo ja nie wiem, co tam się działo. Naprawdę… – Ania zawiesza głos. – Wszy scy wy magają, żeby m pamiętała, a ja mam pustkę w głowie. Strzegłeś mnie, prawda? Zamy kam oczy. Jest jeszcze gorzej niż przed chwilą. Jeżeli chcieli mnie ukarać, trafili celnie. Zaraz potem sły szy my cichutkie łkanie. – Aniele Boży, Stróżu mój… – pły ną słowa modlitwy, której nie sły szałem w ustach Ani od jakichś dwunastu lat. Moja dziewczy nka wzdy cha głęboko i ciężko, ale ja już wiem, że nie mogę jej zawieść po raz kolejny. Może i jestem beznadziejny i nieudolny, ale nie jestem okrutny. Spotkanie dobiega końca. Zostaję na służbie. Rada jest zadowolona, ja spięty, pognębiony, zdjęty strachem. Jednak Ania boi się bardziej. Od dziś nie mogę sobie pozwolić na żadne pomy łki!
Piotr, 27 sierpnia 1997 W pracy jestem spięty, w domu też nie lepiej. Nie mogę pozby ć się wrażenia, że zaraz dopadnie mnie banda opry chów i spuści mi łomot, z którego nie wy jdę cało. Jednak mijają dni i nic się nie dzieje. Kiedy odprowadzałem Annę, słaniała się na nogach. My ślałem, że wy starczy podprowadzić ją pod klatkę schodową, ale nie miała siły iść. Upadała, nie potrafiła wy jąć kluczy. Nie jestem nawet pewien, czy wiedziała, gdzie je ma. Sama nie dotarłaby na górę. Ze strachu, że jej ojciec zarżnie mnie ży wcem, gdy zobaczy córkę w takim stanie, by łem spocony jak my sz. Ale on ty lko złapał małą za ramię, przeciągnął ją przez próg i zatrzasnął drzwi. Miał ściągniętą, napiętą twarz, a wargi zaciśnięte tak mocno, że wy dawało się, że wcale ich nie ma. Nie patrzy ł na mnie. Nie
odezwał się słowem. Pewnie uważał, że Anka się spiła. No, jeśli tak, to facet nie jest szczególnie by stry … A może wolał wierzy ć w taką wersję wy darzeń? Nieważne. Cokolwiek mu chodziło po głowie, spieprzałem stamtąd, aż się kurzy ło. By łem zaskoczony reakcją Anki na narkoty ki. Paweł zapewniał mnie, że wy wołują wzmożoną senność, a ty mczasem ją zupełnie ścięło. By ła posłuszna jak marionetka, lała się przez ręce. My ślę, że nie zauważy łaby, nawet gdy by trafiła w ręce psy chopaty zamierzającego porąbać ją na drobne kawałki… Na szczęście trafiła na mnie. A ja ty lko zrealizowałem to, czego pragnęliśmy oboje. Chociaż nie by ło tak przy jemnie, jak się spodziewałem. Na początku, gdy by ła taka grzeczna i potulna, my ślałem, że podniecenie rozerwie mnie na strzępy. Ale później… Obcowanie z bezwładny m ciałem to żadna frajda. Dlatego odpuściłem i powtórkę zostawiłem na dzień następny, pewien, że narkoty k zadziała właściwie przy mniejszy m stężeniu we krwi. Najwy raźniej przesadziłem z dawką. Anka musi waży ć mniej, niż sądziłem. Cóż, każdy może się pomy lić. Nawet ja. Sły szałem jeszcze od Pawła, że szukała mnie w redakcji. Ry siek z kolei doniósł, że by ła u nas w mieszkaniu. Nie wiem, czego się teraz spodziewać. Nie wiem, jak podejść do tego problemu. Najlepiej chy ba nie robić nic, skoro i tak zaraz wy jeżdżam? Tak czy inaczej, powinna by ć zadowolona. Bo dałem jej to, co najlepsze. I naprawdę nie odwaliłem fuszerki.
27 sierpnia 1997, 6405 dzień służby Ania doszła do siebie. Jako tako, bo pochłaniają ją my śli. Natarczy we, o lukach w pamięci. O Piotrze i o ty m, czego nie pamięta, choć tak bardzo by chciała. Czasem my ślę, że ta niepamięć to przekleństwo, a czasem, że zbawienie… By łem przerażony, gdy on przy jechał po nią następnego dnia. A rodzice wy puścili ją z domu. Oczy wiście, próbowali ją powstrzy mać, ale nie dość stanowczo. Wy starczy ła py skówka, jakiś idioty czny epitet pod adresem ojca… Poleciała jak ćma do światła. Po prostu zrobiła to, co jej kazał. Tak na nią działało to świństwo. Nie wiem, co my śleli jej rodzice, ale postąpili najgorzej, jak mogli. Trzeba by ło ją przy wiązać, choćby do kalory fera! Co oni mają w ty ch swoich głowach? Oślepli czy co? Czy tak zachowuje się człowiek pijany ? Przecież ona nie jest jeszcze dorosła! Należy się jej opieka! To jej prawo! Fakt, tamtej nocy i ja nie powinienem szaleć na chmurach wśród burzy. Ale w sobotni ranek jej rodzice zaprzepaścili swoją szansę. Wtedy, klęcząc przy łóżku w jego pokoju, my ślałem, że widzę najgorsze, i modliłem się o koniec. Koniec tego. Ale nie sądziłem, że będę musiał oglądać to raz jeszcze. On by ł w ekstazie, ona ciągle nic. Ani śladu emocji. Choć powinno by ć ich mnóstwo. Strach, przerażenie, obrzy dzenie, niezgoda, ból, złość, upokorzenie… – Aniu, obróć się. Aniu, szerzej nogi. Aniu, weź go do ust. Aniu nie tutaj, niżej. Aniu mocniej, szy bciej! Polecenia jak parszy we bluźnierstwa, na które powinna zareagować krzy kiem i ucieczką, Ania realizowała bez chwili wahania. Jak kukła pozbawiona rozsądku, marionetka pociągana za
sznurki. Robiła wszy stko to, przed czy m broniła się tak niedawno. Do czego wciąż nie by ła gotowa. On sobie ją po prostu wziął. Złamał jej wolną wolę. Odebrał. Zrobił coś, czego nie może zrobić żaden anioł. Kim zatem jest Piotr? Ten Piotr, którego ona uważa za wspaniałego człowieka?
17
Anna, 27 sierpnia 1997 Rodzice uważają, że Piotr mnie zniewolił. Podał mi jakiś narkoty k. Choć trudno w to uwierzy ć, na to właśnie wy chodzi, gdy łączę wszy stko w całość. Wiem przecież, że niczego nie piłam, nie licząc jednego małego piwa, ani niczego świadomie nie brałam. Ale niestety ty lko wersja mamy i taty tłumaczy przebieg wieczoru i skradzioną z pamięci dobę. Szkoda, że nie z ży ciory su, bo tak chy ba by łoby lepiej. Po co on to zrobił? Czy sam też coś brał? W który m momencie podrzucił mi narkoty ki? Siedzę na dy wanie w pokoju i w kółko o ty m my ślę, przy gry zając coraz mocniej paznokcie. Prawie od siebie nie wy chodzę. Tutaj czuję się najlepiej, najbezpieczniej. Zaraz początek roku. Jak ja mam wrócić do szkoły ? Jakby nic się nie wy darzy ło? Wy świetlam ostatnie wspomnienie. Idzie do kuchni. Przy nosi piwo. Dwie butelki. Rany boskie, butelki są otwarte! Tak, na pewno! Czuję się tak, jakby ktoś rozlał mi w żołądku żrący kwas. Zaty kam usta dłonią, żeby powstrzy mać mdłości. To musiało by ć wtedy ! Ty lko dlaczego? Przecież tak dobrze się dogady waliśmy ! Do tego to milczenie; od tamtego czasu Piotr nie odezwał się ani słowem, a minęły już cztery dni. Między nami wy rosła bariera. Niewidzialny mur. Nie potrafię do niego napisać. Nie wiem, co mogłaby m zawrzeć w mejlu. O co zapy tać? No i zwy czajnie boję się odpowiedzi. Poczekam. Może nic nie jest takie, jak się wy daje?
Piotr, 31 sierpnia 1997 Muszę wy trzy mać w ty m mieście jeszcze trzy dni. Trzy doby nerwowego oglądania się za siebie. A potem wy ry wam. Gdy już będę bezpieczny w Londy nie, napiszę coś do Anki. Należy
się jej. Ostatecznie umiliła mi całkiem sporo czasu, a szują przecież nie jestem. Zresztą dawno nikt tak mnie nie słuchał jak ona. Wczoraj w robocie przez chwilę tknęło mnie, czy nie przesadziłem, ale doszedłem do wniosku, że od małej przy gody przecież się nie umiera. Paweł miał rację. Ona zrobiła dokładnie wszy stko to, co chciałem. Jak według instrukcji. Punkt po punkcie. Szkoda ty lko, że bez szczególnego zaangażowania. Mimo to gdy przy pominam sobie to gładkie, młode ciało, moja krew gwałtownie spły wa ku dołowi. I nie zrobiłem jej przecież nic złego. Zwłaszcza że prędzej czy później pewnie i tak by do tego doszło. Zatem po co by ło czekać? Naczekałem się wy starczająco! Ży cie jest za krótkie. Trochę szkoda, że Ania nie będzie pamiętać swojego pierwszego razu, ale podobno nie można mieć wszy stkiego. My ślę, że i tak by ło jej lepiej niż z jakimś wy chudzony m, niedoświadczony m siedemnastoletnim wy rostkiem. Ba, jestem tego pewien.
Anna, 1 września 1997 Klasa maturalna. Wszy scy przejęci, że to już. Gdy by nie Piotr, pewnie też by m by ła, ale teraz jakoś mało mnie to obchodzi. Wracam autobusem z rozpoczęcia roku, wspominając wczorajszą rozmowę z Hanką. Py ta, czy nadal niczego nie pamiętam. Mówię jej o majtkach. – Ale-dlaczego-je-sprawdzałaś? – Wy raźnie oddziela słowo od słowa. – Nie mam pojęcia – odpowiadam smętnie. – Boże, Aniu! Przy pomnij sobie. Spróbuj. Może nie stało się nic tak znów wielkiego? Oczy wiście jeżeli za nic wielkiego można uznać podanie komuś narkoty ków wbrew jego woli. – Staram się, ale nic. Czarna dziura. My ślę, że to moja wina. – Twoja?! – To ty lko facet. Ubierałam się w krótkie sukienki, pozwalałam się całować. Nawet po piersiach. Ty le że nie chciałam więcej i mówiłam mu o ty m. A on się chy ba niecierpliwił… – To nie jest twoja wina! Co ty bredzisz? Nie znaczy nie. Jeśli nie potrafił się z ty m pogodzić, jego problem. Mógł sobie poszukać bardziej otwartej i doświadczonej kobiety. – Wtedy … Może wtedy nie powiedziałam nie? Nie wiem, co robiłam ani co mówiłam. Nie pamiętam. Nie pamiętam niczego! Łzy stają mi w oczach. Czuję, że brakuje mi powietrza. – Cokolwiek wtedy powiedziałaś, albo i nie, jest nieważne! – ry czy na mnie Hanka. – Co za fiut pierdzielony ! By łaś odurzona, naćpana! Te słowa i silne emocje wy wołują spięcie w moim mózgu. Nagle widzę się z boku, jak w scenie na filmie. Jeden, jedy ny kadr. Nic więcej. Ale to wy starcza, by m skuliła się w sobie. Zalewa mnie fala gorąca, na czoło wy stępują krople potu. – Aniu, co ci? – Hanka przy siada obok mnie na podłodze. – Chy ba coś pamiętam! – Co takiego?
– Miałam… – odkrztuszam. – Miałam go w ustach. Na pewno. Na sto procent! Piotr trzy mał mnie mocno za włosy … Słowa więzną w krtani jak bolesne kolce. – O matko…! – jęczy Hanka. – Pamiętasz coś jeszcze? – py ta ostrożnie. Potrząsam głową. – Ty lko emocje. – Patrzę w ciemne oczy przy jaciółki. – Nie chciałam tego, Hanka. Ja tego nie chciałam! Chciałam się bronić, ale nie umiałam. Nie potrafiłam. Nie miałam siły. Ty lko dlaczego? By łam totalnie bezwolna… Mój głos jest ledwie sły szalny. Hania tuli mnie mocno. – To potworne! – Nie masz pojęcia, jak potworna jest niepamięć! Ja chcę pamiętać, choć jednocześnie tak bardzo się tego boję. Dlaczego on się nie odezwał? – A jak my ślisz? – py ta spokojnie Hanna. – Jak my ślisz? – powtarza i ociera z mojego policzka łzę.
3 września 1997, 6412 dzień służby Anię męczy poczucie winy. Bo skoro spoty kała się z nim, skoro by ła nim tak bardzo zauroczona, to jakby dawała mu przy zwolenie. Nieprawda! Po prostu zawierzy ła człowiekowi, który podstępnie wy korzy stał jej ufność, młodość i niewinność. Popełnił przestępstwo. Kiedy ś zostanie za nie rozliczony, choć ja chciałby m, żeby nastąpiło to już teraz, zaraz. Dlatego tak bardzo dziwi mnie bierność rodziców Ani. Nie dość, że nie poszli na policję ani nie zabrali jej do lekarza, to jeszcze mam wrażenie, że nie wspierają jej emocjonalnie. Moja podopieczna przy gasła. Chodzi do szkoły i wraca. Szkoła i pokój. To wszy stko. A oni? Mimo że mają córkę na wy ciągnięcie ręki, nie py tają, jak się czuje, czy czegoś jej nie trzeba. Zachowują się, jakby chcieli zapomnieć. Ty mczasem Ania spędza cały wolny czas na próbach przy pomnienia sobie doznany ch krzy wd. I czuje się winna także wobec rodziców. Że sprawiła im zawód. Jest jej wsty d za słowa, który ch nie pamięta, a które podobno wy powiedziała do ojca. Czy on naprawdę musiał to wy pominać? Czy czuł się aż tak bardzo urażony ? Czy wtedy naprawdę by ło najważniejsze, że nazwała go potworem z przerośnięty m ego? Najbardziej martwi mnie to, że ona ciągle my śli o ty m Piotrze. Uważa się za porzuconą i zapomnianą, czego ja nie potrafię pojąć. Przecież została skrzy wdzona! Kiedy to młode, naiwne serduszko dostrzeże, co stało się naprawdę? Czy ta szczerość uczuć przeszkadza jej w przy swajaniu faktów? To dla mnie zby t trudne.
Anna, 4 września 1997 Trudno. Poznałam go na własną prośbę. Nikt inny się z nim nie spoty kał, ty lko ja. Nikt mnie w to nie wpakował. Sama nawarzy łam tego piwa, sama muszę je wy pić. Muszę po prostu jakoś
z ty m ży ć. Nie powinnam oczekiwać pomocy. – Anka? – Pani Bucz wy ry wa mnie z rozmy ślań. – Jesteś w klasie maturalnej. Obudź się, dziewczy no, jeśli łaska, i rozwiąż przy tablicy zadanie, o które cię prosiłam. Wakacje już się skończy ły. Pani Bucz wciąż ma wąsy, a moja klasa ciągle jest tak samo rozgadana. Wszy scy z pewnością pamiętają każdy dzień miniony ch dwóch miesięcy. Wszy scy by li mądrzejsi ode mnie, stwierdzam, kiedy Wiolka uczy nnie wskazuje mi palcem przy kład w podręczniku. Kiedy wracam do ławki, Wiolka nachy la się i szepce: – Ty chy ba poznałaś kogoś, co? Nie wiem, co odpowiedzieć. Poznałam, owszem. Zauroczy ł mnie ktoś, kto później podstępnie wy korzy stał. Czy w ogóle powinnam czuć się skrzy wdzona? Czy mam do tego prawo? – Jak ma na imię? – py ta Wiolka, poprawiając na nosie okulary. – Piotr. – Szczęściara… – sły szę rozmarzony szept.
Piotr, 4 września 1997 Londy n. Co to za miasto! Ma nieco zby t wy soki puls, ale może właśnie dzięki temu w wy czuwalny sposób dodaje człowiekowi energii. Wszędzie zapierająca dech architektura. I ci ludzie. Każdy inny, swobodny, kolorowy, nie to co u nas. W Polsce co jeden, to z bardziej ściśnięty m ty łkiem i niezadowoleniem wy tatuowany m na twarzy. Wy najmuję pokój u starego Irlandczy ka; w przeliczeniu na złotówki ceny są zabójcze. Mój gospodarz za nic nie chce wierzy ć, że u nas paczka fajek jest cztery razy tańsza. My śli, że sobie żartuję. Jutro mam się stawić w redakcji. Pewnie na początku nie będę miał tam wiele do roboty. Oprowadzanie, zapoznawanie się, dy rdy mały. To dobrze. Trochę sobie pozwiedzam i pochłonę leniwie bry ty jską atmosferkę. Martwi mnie ty lko uroda miejscowy ch pań; wy gląda na to, że nie staną się piękniejsze pod wpły wem żadnego tabsa… Może w trakcie powinienem wy obrażać sobie Ankę? Ciekawe, co u niej. Czy znienawidziła mnie, czy może mi wy baczy ła? Do tej pory nie napisała, co bardzo mnie dziwi. Bardzo. Nie mam pojęcia, co dzieje się w Polsce. Czy Anka i jej rodzice coś knują? Nawet jeśli, niczego mi nie udowodnią. Powinienem chy ba wy badać sy tuację, ale na razie postanawiam wy skoczy ć do sklepu po piwo. Potem usiądę przy otwarty m oknie, zapalę jointa i posłucham muzy ki. Po napięty ch ostatnich dniach przy da mi się trochę relaksu.
Anna, 5 września 1997 Czy kiedy kolwiek odbieraniu poczty elektronicznej przestanie towarzy szy ć to osobliwe uczucie? Ni to lęk, ni to oczekiwanie. Odwiedzam kawiarenkę co dwa dni, choć bardziej z przy zwy czajenia niż z potrzeby serca.
Nie czekam już tak jak kiedy ś. Ale dzisiaj pogrubiona czcionka sprawia, że mój oddech przy śpiesza. Boję się przesunąć kursor i otworzy ć ten list, ale muszę. Może tam znajduje się prawda. Relacja z tego, czego nie pamiętam. „Cześć, Aniu! Jestem już w Londy nie. Nie odzy wasz się do mnie tak długo… Nie wiem, co my śleć, czy już o mnie zapomniałaś? Czy twoja pamięć szwankuje jak wtedy, gdy nie wiedziałaś, jaki mamy dzień? Nie pisałem, bo miałem sporo pracy, potem całe to zamieszanie z wy jazdem, ale my ślałem o tobie. Nie będę kłamał. Nie przesadnie dużo, bo znowu nie przeży liśmy tak wiele. Ale wspomnienie pamiętny ch chwil jest, hm, bardzo miłe. Napisz. Całuję tam, gdzie lubisz najbardziej, Piotrek”. Wiadomość czy tam trzy razy. Za każdy m moją uwagę przy kuwają dwa stwierdzenia: „jak wtedy, gdy nie wiedziałaś, jaki mamy dzień” i „wspomnienie jest bardzo miłe”. Co on wspomina? To, że zmusił mnie do seksu oralnego? A może coś jeszcze? Co jeszcze?! On dużo pamięta, ja nic. Nie wiem, co wtedy mówiłam, jak się zachowy wałam, co robiłam. Ma coś, co mi ukradł. Chcę wiedzieć więcej. Więcej! Ale z drugiej strony … Skoro się odezwał, to może nie miał zły ch intencji? Przestępca raczej się ukry wa, a nie ujawnia. Nie pisze do swojej ofiary. On mnie tak nie traktuje. Zatem może nią nie jestem? Może nie zostałam skrzy wdzona? I może jednak on coś do mnie czuje? „(…) nie wiedziałaś, jaki mamy dzień”. Nie wiedziałam, bo chciałeś, żeby m nie wiedziała! Czemu więc sugerujesz, że się zgodziłam? Jakby to by ł mój wy bry k, moja ułomność, moja krótka pamięć. Nie wiem, co robić. Za plecami sły szę, jak Filip pomaga jakiemuś panu w średnim wieku obsługiwać komputer. Tłumaczy, że podwójne kliknięcie lewy m przy ciskiem my szki pozwoli wejść do programu. A ja pragnę, aby takie podwójne kliknięcie otworzy ło moją pamięć. Prosto i szy bko. I zdaję sobie sprawę, że to niemożliwe. Odpisać? Nie odpisy wać? Nie pisać. Jasne, że nie pisać! A może jednak napiszę? Muszę utrzy mać kontakt z Piotrem, a nuż coś się wy jaśni. Może czegoś się dowiem. Na przy kład… dlaczego? Jednak jeżeli się do niego odezwę, uzna zapewne, że według mnie nic się nie stało. A przecież stało się, choć nie wiem, jak to nazwać. Jestem zagubiona.
Piotr, 6 września 1997 Zaskakujące. Ani słowem nie zająknęła się o tamty ch wy darzeniach. Może pamięta więcej, niż mi się wy daje? Może jej się podobało? Ale skoro tak, dlaczego o ty m nie wspomina? Może to ona przebłagała ojca, aby mnie nie pobił? Grzeczna, posłuszna Ania! Zdaje się, że zadurzy ła się we mnie całkiem poważnie. Żeby się nie wściec za taki numer! Napisała ty lko, że zdziwiło ją moje długie milczenie. Że chy ba zby t dużo obiecy wała sobie po naszej znajomości (z pewnością!), ale ma nadzieję, że jeszcze się odezwę. Że ży czy mi powodzenia na stażu.
To wszy stko. Paweł miał absolutną rację. Choć krety n, to zadziwiająco przenikliwy. Czy żby rzecz by ła aż taka prosta? Nikt ci się nie opiera, a potem nikt nie ściga. Wy łączam komputer. John Backer ma pokazać mi montażownię i studio. Proszę bardzo, wy chudzony Angolu w idioty czny m kanarkowy m swetrze! Jeśli ty lko zechcę, zajmę twoje miejsce. Przecież mogę wszy stko. Jak widać.
10 września 1997, 6419 dzień służby Jeszcze do niedawna widziałem w Ani dojrzałą dziewczy nę. Młodą kobietę. Teraz widzę wy łącznie zagubione dziecko, które nie wie, co ze sobą począć. Niby chodzi do szkoły, niby odrabia lekcje… Zaczęła nawet wy chodzić z koleżankami i częściej spoty kać się z Hanią, ale jej spojrzenie pozbawione jest blasku. Jakby zgasło w niej wewnętrzne światło. Ma oczy spłoszonego zwierzątka. Zauroczona część jej serca tęskni za wy obrażeniem, które by ło zaledwie ułudą. Ta zraniona opłakuje zdarzenie, którego doświadczy ła, a nie pamięta. Przeczuwa, że to coś złego, ale to ty lko intuicja. Nie ma w garści faktów. Jest sama. Samotna jak nigdy. Przekonana, że przestała by ć ulubioną córeczką tatusia. Bo gdy by by ła, nie ignorowałby jej problemu, pragnąłby jej pomóc. Zawiodła go. O, wszy scy święci! Ona naprawdę tak sądzi! Widziałem wczoraj, co napisała w pamiętniku, i pożałowałem, że rodzice nie mają w zwy czaju czy tać jej zapisków. Może gdy by choć zajrzeli, zrozumieliby, co przeży wa ich córka. Dowiedzieliby się, że to nie oni powinni się bać. To nie oni powinni chować głowę w piasek przed prawdą. Boi się ona. To ona drży. Oni mają swoje ciche rozmowy w sy pialni, gdy Anna już zaśnie, ona ma wy łącznie siebie. I moją milczącą obecność. Ale to mało. To bardzo, bardzo niewiele.
18
Piotr, 20 października 1997 To nie tęsknota ani senty ment. Raczej brak seksu. Przez kilka ostatnich nocy śni mi się Anna i ponętne zakamarki jej ciała. Jest tak samo bezwładna jak wtedy, podczas gdy we mnie żądza aż kipi. Pod koniec orientuję się jednak, że ona jest zimna. Nie ży je. Budzę się spocony, ale z ogromną ulgą. Jakie to szczęście, że nie wy kitowała od tej dawki! Miałby m przesrane. Te sny sprawiają, że postanawiam do niej zadzwonić. Mam ochotę usły szeć jej dźwięczny głos, a w nim zachwy t, który zawsze łechtał moje ego. Wy bieram porę, kiedy powinna by ć w domu. Liczę na łut szczęścia, które zazwy czaj mnie nie opuszcza. Mam nadzieję, że odbierze właśnie Ania. Przez chwilę wy daje mi się nawet, że to ona, bo tembr głosu w słuchawce jest podobny, lecz odrobinę poważniejszy i jakby znudzony. To jej matka. Waham się, czy nie przerwać połączenia, ale przecież nie jestem tchórzem. – Dzień dobry, czy zastałem Annę? – Kto dzwoni? – Głos robi się czujny. – Piotr. Znajomy. Po drugiej stronie zapada cisza. – Ani nie ma – sły szę po chwili. – Jest u koleżanki. – A kiedy wróci? – Nie wiem – brzmi szty wna odpowiedź. – Proszę jej przekazać, że dzwoniłem. – Do widzenia. Trzask odkładanej słuchawki. Nie jestem pewien, czy Anna dowie się, że telefonowałem, ale przy najmniej nie sły szę wy zwisk ani gróźb. Chy ba powinienem by ć zadowolony. Jest u koleżanki. Czy aby na pewno? A może znalazła sobie następcę? Jeśli tak, facet ma nieby wałe szczęście. Dopada mnie nieprzy jemny ucisk za mostkiem. Przy my kam powieki i wciągam głębiej
powietrze. Mam chęć na piwo. Zakładam czarną, skórzaną kurtkę i opuszczam swój mały pokój wielkości pudełka od zapałek. Muszę się rozerwać. Rozluźnić.
24 października 1997, 6463 dzień służby Wczoraj wieczorem do pokoju zajrzała mama Ani. Przy siadła na podłodze obok córki, obłożonej książkami, pogrążonej w nauce. Moja podopieczna spojrzała py tająco. – Aniu, muszę ci się do czegoś przy znać… – Mianowicie? – Kilka dni temu dzwonił Piotr. Py tał o ciebie. – Naprawdę? – Powiedziałam mu, że jesteś u Hani. Miałam ci o ty m nie wspominać. Sądziłam, że tak będzie lepiej. – Więc dlaczego mówisz to teraz? – Doszłam do wniosku, że może jednak wolałaby ś wiedzieć. Wtedy … Wtedy uznałam… Cóż, nie chcę, żeby ś utrzy my wała z nim kontakt. Nie chcę, by cię skrzy wdził ponownie. Za późno, pomy ślała Ania.
Dzisiaj znajduje w skrzy nce mejlowej kolejny list od Piotra. I od nowa rośnie w niej nadzieja, że to właśnie ten list, który wy jaśni wszy stko. Jednak zamiast tłumaczeń jest w nim ty lko numer telefonu, pod który m Piotr jest dostępny. I zdanie, z którego wy nika, że dzwonił jeszcze dwukrotnie, ale dowiedział się od jej ojca, że Ania jest zmęczona i śpi. „Nie wierzę, że mówił prawdę. Czy ty w ogóle wiesz, że chciałem się z tobą skontaktować?”. Nie dzwoń! – krzy czę Ani do ucha, ale nie zwraca na mnie uwagi. Przepisuje do notesu długi ciąg cy fr.
Anna, 27 października 1997 Ile czasu można roztrząsać pojedy nczy problem? Moich my śli nie zajmuje ani sprawdzian z polskiego podsumowujący doty chczasową naukę, przed który m zapewne drżałaby m kiedy ś jak osika, ani dy skoteka dla maturzy stów, ani nawet nowy wuefista. My ślę prawie wy łącznie o ty m, żeby zadzwonić do Piotra. Czuję przed ty m opór, lecz jednocześnie mam ogromną ochotę. Chcę tego kontaktu, choć nie wiem właściwie, co kry je się za tą potrzebą. Chłopaki robią żarty nauczy cielce i puszczają zajączki lusterkiem. Geografica niemożliwie się wścieka, ale oni udają, że nie mają z ty m nic wspólnego. Trochę to złośliwe, ale i ona nie najmilsza. Grozi im wy rzuceniem z klasy, a ja wreszcie podejmuję decy zję. Zadzwonię! Kupię
kartę telefoniczną i wy mknę się wieczorem do budki. Nie będę dzwonić z domu. Raz, że trudno znaleźć dogodną chwilę, dwa, że rodzice zobaczą rachunek. A tak nie domy ślą się niczego.
Piotr, 28 października 1997 Wczoraj wróciłem z pubu z pewną blondy nką imieniem Mary. Podobno jej rodzina mieszka w Londy nie od czterech pokoleń, lecz ja mam to w nosie. Po prostu wy rwałem najchudszą laskę, jaką zobaczy łem w lokalu. Nie kręciłem nosem na zby t różową cerę, wy glądającą jak poparzona słońcem, którego nikt nie widział tutaj od miesiąca. Kiwnąłem palcem i ty le. Okazało się, że to znacznie mniejszy wy siłek niż podry w rodaczek. Nocy nie spędziłem samotnie. To tłumaczy moją dzisiejszą nieco gorszą kondy cję. I dlatego nie wy rzucam sobie, że nie jestem ani najbardziej pomy słowy, ani najszy bszy. Marzę wy łącznie o ty m, żeby paść na łóżko i zasnąć. Po powrocie do domu włączam telewizor, który usy pia mnie niezawodnie, lecz gdy zapadam w drzemkę, rozdzwania się telefon. Nie odbieram, ale po czwarty m sy gnale nie wy trzy muję i podnoszę słuchawkę. Głos po drugiej stronie sprawia, że tracę ochotę na sen. Układam wy żej poduszki i siadam na łóżku z wy prostowany mi nogami. – My ślałem, że już nie zadzwonisz – mówię z uśmiechem, gapiąc się w sufit. – Może rzeczy wiście nie powinnam – odpowiada zby t cicho Ania. – Skądże! Naprawdę się cieszę! Po drugiej stronie milczenie. – Co u ciebie? – py tam. – Nic specjalnego. W szkole dużo roboty. – No tak, matura to nie przelewki. Chociaż według mnie robi się wokół niej przesadny szum. – Jak tam twój staż? – Świetnie. Już się na mnie poznano. – Mijam się z prawdą, ale przecież nawet się porządnie nie postarałem. – Dzwoniłem do ciebie parę razy. – Wiem. Pisałeś. – Rodzice ci nie przekazali? Znów cisza w słuchawce. – Szkoda, że mieliśmy tak mało czasu. Kto wie, co by się wy darzy ło… – ry zy kuję. – My ślę, że wy darzy ło się dużo. Choć ty twierdzisz, że tego nie pamiętam. – Powinnaś kiedy ś wy brać się do Anglii. – Zmieniam temat. – Bardzo tu ładnie. – Pisałeś, że drogo. – Potwornie! Ale miasto wspaniałe. Szkoda, że cię tu nie ma. – Mówisz poważnie? – Podobałoby ci się. Jestem pewien. Wiesz, jestem dzisiaj strasznie zmordowany. – Zmierzam do końca. – Może umówmy się w przy szły m ty godniu na czacie? Pogadamy na spokojnie, dłużej. – W porządku. We wtorek o osiemnastej?
– Pasuje. Jesteśmy umówieni. Trzy maj się ciepło, Aniu. Całuję. – Cześć. I do przy szłego ty godnia. Coś się zmieniło. W jej głosie pojawiły się nieznane nuty. Ania mówi inaczej, inaczej składa zdania. Inne jest napięcie. To ty lko rozmowa telefoniczna, ale wrażenie jest niemal namacalne. Nie czuję się z ty m komfortowo. Zakochana bez pamięci i zachwy cona tak się nie zachowuje. Nie, jest czujna i zdy stansowana. Czas zostawić przeszłość w spokoju i skupić się na pracy. Ostatecznie ta mała siksa by ła ty lko epizodem. Przy jemny m, ale marginalny m.
Anna, 28 października 1997 Budka na skraju naszego osiedla. Wokół ciemno choć oko wy kol. Dwadzieścia metrów dalej pojedy ncza samotna latarnia, której przepalająca się żarówka wprawia światło w nerwowe drgania. Ludzie wy prowadzają psy ; sły chać głosy i poszczekiwania. W środku budki osobna rzeczy wistość. W głosie Piotra, niegdy ś tak przy jemny m, teraz pobrzmiewa zagrożenie, sprawiając mi ból. Staram się, by mój głos brzmiał jak gdy by nigdy nic, ale w ty m przy padku moje zdolności aktorskie nie wy starczają. Dwa zasadnicze py tania mam na końcu języ ka, ale nie potrafię ich zwerbalizować. Co się wtedy stało? Dlaczego mi to zrobiłeś? Boję się je zadać. Boję się odpowiedzi. Boję się, że Piotr rzuci słuchawką i nie dowiem się już nigdy. Choć nie wiem, czy wy starczy mi sił, aby zmierzy ć się z prawdą. Oswajam go zatem i nie atakuję, bo by ć może kiedy ś zapy tam, a on mi odpowie. Ty le że rozmowa idzie jak po grudzie. On proponuje spotkanie na czacie, a ja mam wrażenie, że mnie spławia. A może ty lko mi się wy daje? Jeszcze mogę zapy tać, jeszcze mam chwilę. Drżą mi ręce i tak bardzo mi zimno… Żegnamy się. Zaczekam do przy szłego ty godnia. Może wtedy nabiorę odwagi?
4 listopada 1997, 6475 dzień służby Wtorek. Osiemnasta. Ona dobrze wie. Loguje się na czacie ty lko po to, aby się upewnić. Czeka na Piotra godzinę, choć wie, że to za długo. Potem płaci w milczeniu. Wy chodzi z kawiarenki, przekonana, że kontakt nie nastąpi już nigdy. On nie odezwie się, nie napisze, nie zadzwoni. To koniec. Ania czeka na tramwaj w poczuciu winy, że zaprzepaściła szansę. Że powinna zapy tać wcześniej, że to by ł jej czas, jedy na okazja. Teraz przepadło. Będzie musiała ży ć bez tej wiedzy.
19
Anna, 24 grudnia 1997 Od Jacka dostajemy kartkę na święta. Ży czenia są pogodne i ciepłe. W postscriptum informacja, że pracuje w hurtowni z materiałami budowlany mi, a w przy szły m roku zamierza zacząć studiować wieczorowo filozofię. Zdaje sobie sprawę, że to mało prakty czna dziedzina, ale pragnie mieć z nauki przy jemność. Ten fragment tato przy jmuje jednoznaczny m pry chnięciem, ale zauważam, że czy ta całość po kry jomu jeszcze kilka razy. Złość mu minęła, została tęsknota. Czasem mam wrażenie, że kiedy ta druga przeważa, ojciec celowo powraca wspomnieniami do dnia, kiedy Jacek opuścił dom bez słowa. Zapewne aby wzbudzić w sobie tamte emocje. Czuje się wtedy silniejszy i łatwiej mu oddalić niewy godne poczucie, że by ć może nie by ł ideałem. Wigilia przebiega w spokojnej i ży czliwej atmosferze. Łamiemy się opłatkiem. Jemy to samo, co zwy kle, rozmawiamy o ty m, o czy m rozmawiamy zazwy czaj, i słuchamy ty ch samy ch kolęd, z tej samej pły ty. Ty lko krzesło Jacka jest puste, a ja przerażona. Uśmiecham się, podtrzy muję konwersację, ale dlaczego czuję, że z kącika mojej jaźni, jak z ciemnej, rzadko otwieranej piwnicy, wy pełza dziki, kosmaty strach, wy pełniając całe moje wnętrze? Dwa py tania. Czy jestem zdrowa? Czy nadal jestem dziewicą? Oba przerażające. Powtarzane w my ślach sprawiają, że kulę się w sobie. Może powinnam coś z ty m zrobić? Pójść do lekarza, poradzić się kogoś? Nie potrafię. Jestem zby t zagubiona i samotna, by znaleźć siłę na decy dowanie o sobie. Zahibernowana. Piotr powinien już chy ba by ć w kraju? Na pewno zadowolony i spokojny. Nie drży jak ja przed py taniami i przy szłością. Jak mógł mi to zrobić? Dlaczego nie znienawidziłam go od razu? Dlaczego dopiero niedawno dotarło do mnie z przerażający m okrucieństwem, co stało się naprawdę? Wcześniej ży łam jak w malignie, wy pierając bolesne my śli. A teraz? Na wszy stko jest za późno. Mam ochotę zdrapać z Piotra skórę i patrzeć, jak cierpi.
Wspomnienie tamty ch dni za każdy m razem wzbudza we mnie fale mdłości. Z trudem przeły kam porcję sernika. Czuję, że staje mi w gardle. Obok mama i tata, a jakby nie by ło nikogo.
Piotr, 25 grudnia 1997 Mary jest niespecjalnie lotna, ale prawdopodobnie dobrze gotuje. Wpada do mnie z porcją indy ka z żurawiną, ale zanim siadamy do stołu, bzy kamy się dwa razy. Mam siłę. Mam energię. Mam wszy stko, co trzeba, aby zawojować i świat, i Mary. Ona, zaśmiewając się, py ta, czy coś piłem. – Nie piłem, a ły kałem – oznajmiam, całując jej kark. Tam, gdzie zbiegają się delikatne włoski, tworząc smukły grot. – Masz tego jeszcze trochę? Uśmiecham się w duchu. – Służę. Choć uprzedzam… Istnieje obawa, że nie będziesz pamiętać swojego najlepszego orgazmu. Dzwoniłem dzisiaj do rodziców, ale dowiedziałem się, że ży czenia składa się w Wigilię i że się spóźniłem. Miałem powiedzieć im o stażu, o jego przedłużeniu (widać dostrzeżono we mnie potencjał!), o planach, ale po ty m radosny m przy jęciu przerwałem połączenie. Wy jąłem tabsa, a potem… Potem by ło już wszy stko jedno. I wszy stko stało się piękniejsze. Nawet moja różowa lady. Mam wrażenie, że pieprzę się z indy kiem w sosie żurawinowy m. Ma ogromne kobiece bufory i nieco chropowaty głos, zupełnie jak Mary. Śmieszy mnie ta wizja, ale o dziwo, podniecenie nie opada. Drobiarski seks niespodziewanie mnie nakręca. Gdy dochodzę, moja indy cza partnerka pieje jak kogut, a ja zastanawiam się, czy jestem sodomitą. Kiedy kończy my, Mary podaje mi talerz z indy czą piersią. A może przeistoczy łem się w panią modliszkę, która po seksie pożera kochanka? – my ślę. I nie mam pojęcia, kim jestem. Mój stary sądzi pewnie, że nikim. Ale ja im pokażę. Ja im wszy stkim jeszcze pokażę! – Mnie już pokazałeś – mruczy Mary, przeciągając się jak kotka. Przez jedną ulotną chwilę wy daje mi się całkiem ładna.
Anna, 1 stycznia 1998 Sy lwestra spędzamy z Hanką na imprezie u jej kolegi z klasy. Początkowo bawię się wcale nieźle, ale im bliżej północy, ty m większa ogarnia mnie melancholia. Nigdy nie podejrzewałaby m, że ten rok będę kończy ć w takim nastroju i z taką niepewnością. Przy noworoczny ch ży czeniach prawie się pory czałam. Nie widzę jakoś przed sobą tej wspaniałej przy szłości, której ży czą mi wszy scy. Nie wiem, czego się spodziewać. Jeden moment, a zachwiał cały m moim światem…
Kiedy po zabawie wracam do domu i kładę się do łóżka, po raz pierwszy w ży ciu czuję, że nic, ale to absolutnie nic nie ma sensu. I nie będzie miało już nigdy.
1 stycznia 1998, 6533 dzień służby Na zabawie sy lwestrowej tłum nastolatków bawi się wy śmienicie. Ktoś, kto nie zna mojej Ani zby t dobrze, niczego nie zauważy, ale ja dostrzegam rzeczy wy raźnie. W niemal niezauważalnie opadły ch zewnętrzny ch kącikach jej oczu, w sposobie chodzenia i brzmieniu głosu, z którego znikł dźwięczny ton skowronka. Do tej pory by łem pewien, że to smutek i efekt przeży tej traumy. Że to wy łączny powód. Ale gdy kiedy ś położy ła umęczoną główkę na poduszce i pomy ślała to, co pomy ślała, zrozumiałem. „Widocznie jestem naprawdę mało warta. Skoro rodzice o mnie nie walczy li, skoro nie poszli na policję, skoro nie zrobili nic, aby go ukarać… Uważają, że to nieważne, więc najwidoczniej naprawdę tak jest”. Przy wołałem sen. Najładniejszy z możliwy ch. By ło to jedy ne, co mogłem dla niej zrobić. Ania uśmiechała się, śniąc o kwiecistej łące, gdzie grała w piłkę z bratem. A ja poczułem ulotną ulgę, że chociaż teraz, przez ten krótki czas, jest szczęśliwa i spokojna.
Piotr, 1 lutego 1998 Robię dzisiaj materiał o Stephenie, czterdziestosześciolatku podróżujący m od dwóch dekad. Facet by ł już chy ba wszędzie i widział wszy stko. A teraz pragnie zarazić swoją pasją inny ch. Zbiera grupę pięciu ochotników na wy prawę do Amazonii. Rozmawiam z trójką, która zgodnie podkreśla, że to i ogromne wy różnienie, i przy goda ży cia. Widzę w ich oczach zapał i ekscy tację. Jakby by li na haju, a przecież (chy ba?) nie brali niczego. Ży cie z podróżowania musi by ć wspaniałe. To bardziej jak nieustające wakacje niż praca. Może i ja powinienem o ty m pomy śleć? Mimo że w grudniu przedłużono mi staż, moja kariera na Wy spach wcale nie rozwija się tak, jak się spodziewałem. Pewnie dlatego, że bardziej wciągnął mnie nocny Londy n niż wprawki w redakcji za dnia, konstatuję obiekty wnie. Ale może ży cie tętni zupełnie gdzie indziej? Może szczęście nie oznacza by cia tuzem dziennikarstwa? Może, jak inni, pracę powinienem traktować wy łącznie jako środek do zdoby cia kasy, a realizować się inaczej? Sam nie wiem. To cholerne miasto i jego możliwości wy wołały w mojej głowie niezły mętlik. A może zby t dużo czasu spędzam w chemicznej rzeczy wistości? – przy tomnieję na chwilę. Staż się niedługo kończy i trzeba będzie wracać. Ty lko czy ja tego chcę? Na razie zamieniłem Mary na Lidię z Ukrainy. Znacząca różnica w jakości, ale i w wy maganiach. Nie wiedziałem, że Ukrainki są takie charakterne. Ty le że dość szy bko okazało się, że i lubiące dominację. Szy bko przesiadłem się na jej rosy jską koleżankę ze złoty m jak zboże warkoczem, Swietę. Ta bardzo przy pomina mi Ankę i pewnie dlatego trwa to już trzeci ty dzień. Miła, słodka, ufna i uległa. I bez cienia intry ganctwa.
Piotr, 15 lutego 1998 Propozy cja przedłużenia stażu o kolejne pół roku zaskakuje mnie kompletnie. Aha, jestem lepszy od tej suchej Niemki, doty chczasowej redakcy jnej liderki! Pakowałem już walizki, ale w stacji spodobał się chy ba ten materiał o podróżniku. Podobno zrobiony z pasją, która aż kipi. Niech i tak będzie. Waldek się wprawdzie wścieka, co naturalne, ale wy sy łając mnie tutaj, zdawał sobie chy ba sprawę, że mi się spodoba? – Wrócę jeszcze lepiej wy szkolony – tłumaczę mu przez telefon. Albo mu to wy starcza, albo udaje. Wieczorem, tuż po wy jściu Swiety (zafundowała mi wcześniej genialne fellatio i wy sprzątała pokój; oto plusy zadawania się z odpowiednimi kobietami!), dzwoni telefon. Nie wiedzieć czemu, my ślę o Ance, ale sły szę Pawła. – Czy żby ś się za mną stęsknił? – Odpalam jointa. – Stary, mam kłopoty … – Co się dzieje? – Słuchaj, jakby dotarli do ciebie i py tali o… Sam wiesz o co. Nic nie wiesz, jasne? – wy pala. – Ale o co chodzi? Kto niby może do mnie dotrzeć? – Przegiąłem trochę i starzy jednej małej się połapali. Poszli na policję. Ty le dobrego, że niczego mi nie udowodnią. Zby t późno się za to zabrali. Ty lko że mam małą sraczkę, więc dzwonię. W razie co milczy sz. – Jesteś pewien, że nic na ciebie nie znajdą? – Spinam się naty chmiast. – Upły nęło za dużo czasu. We krwi niczego nie znajdą. – Coś ty jej właściwie zrobił? – Nic takiego. Po prostu dobrze się bawiliśmy i trochę odleciała. Może nieco za bardzo. Nawiasem mówiąc, nie by ło przez to tak fajnie, jak mogło. Ostatecznie nic jej nie zrobiłem. Nie tknąłem jej, stary. Trochę obmacałem, ale nic więcej. Afera jest o podanie narkoty ków. Skąd ci starzy się urwali? Nie wiedzą, co teraz młodzież wy prawia, czy jak? Ta ich córeczka wcale nie jest tak święta, jak my ślą! – Postawiono ci jakieś zarzuty ? – No na to wy chodzi… Ale nic nie mają – powtórzy ł jak zdarta pły ta. Chciał, by jego głos brzmiał pewnie, ale nie wierzy łem w ani jedno słowo. – Będziesz siedział cicho? Bo wiesz, w razie czego ja też swoje wiem… – Nie blefuj! Nic o mnie nie wiesz! – Już dobra, Piotrek. Nerwy mi puszczają. Mogę na ciebie liczy ć? – Będę milczał jak grób. Zresztą, co ja do tego mam? Paweł dziękuje i się rozłącza. W pokoju niby nic się nie zmieniło, ale mam wrażenie, że widzę go po raz pierwszy. Wszy stko jest obce. Przestaję czuć się bezpiecznie. Wy obrażam sobie, że przez okno wpada oddział policji. My śli gorączkowo kłębią się w głowie. Anka chciała się ze mną spoty kać, sama do mnie lgnęła. Zakochała się. Co złego w ty m, że spełniłem jej skry te pragnienia? Powinna by ć mi wdzięczna! Policja nie ma tu nic do roboty, stwierdzam. Ale uspokajam się, dopiero gdy spalam kolejnego jointa.
Anna, 25 maja 1998 Matura, matura i po maturze. Coś, czy m wszy scy straszy li nas przez cały rok, okazało się wcale nie takie straszne. Może dlatego, że skupiłam się na nauce? Siedzenie z głową w książkach by ło odskocznią i zajęciem dla my śli. Efekty są imponujące. Szóstka z pisemnego polskiego, piątka z historii pisemnej i ustnej. Szóstka z ustnego anglika. Rodzice pękają z dumy. Tak mówią. Jacek zadzwonił, żeby zapy tać, jak mi poszło. Ucieszy ł się, choć – jak mówi – by ł pewien, że tak to się skończy. Podobno w przy szły m miesiącu jedzie do Niemiec dorobić na budowie. Świetnie. Pozornie wszy stko przebiega świetnie. Dzisiaj pożegnanie maturzy stów. Z tej okazji przedstawienie, w który m bierze udział niemal cała klasa. Większość w skeczu, który z przy mrużeniem oka podsumowuje przy wary i nawy ki naszy ch nauczy cieli. Wiolka śpiewa, mnie poproszono o recy tację. Wszy scy wokół my ślą, że wy bieram się do szkoły teatralnej. I nic dziwnego, bo nigdy się z ty m nie kry łam. Zakładam błękitną sukienkę z krótkim rękawem. Mama mówi, że wy glądam uroczo. Przed wy stępem jestem spięta, ale to nie trema. To z powodu rozstania z marzeniami. Z kółka teatralnego zrezy gnowałam już w marcu. Nie składam papierów do szkoły teatralnej. Już nie czuję, że mogę osiągnąć wszy stko. Nie nadaję się do tego. Nie nadaję się do czegokolwiek. Wy chodzę na środek sceny. W auli pełne napięcia wy czekiwanie. Niektórzy uśmiechają się ży czliwie. Oklaski już wy brzmiały. A zatem kolej na oczarowanie widowni, po raz ostatni. Wierszem poetki, który rozumiem chy ba inaczej niż cała reszta.
Jedna z ty ch wielu dat, które nie mówią mi już nic.
Dokąd w ty m dniu chodziłam, co robiłam – nie wiem. Gdy by w pobliżu popełniono zbrodnię – nie miałaby m alibi. Słońce bły sło i zgasło poza moją uwagą. Ziemia się obróciła bez wzmianki w notesie.
Lżej by mi by ło my śleć, że umarłam na krótko, niż że nic nie pamiętam, choć ży łam bez przerwy.
Nie by łam przecież duchem, oddy chałam, jadłam, stawiałam kroki, które by ło sły chać, a ślady moich palców musiały zostać na klamkach.
Odbijałam się w lustrze. Miałam na sobie coś w jakimś kolorze. Na pewno kilku ludzi mnie widziało. Może w ty m dniu znalazłam rzecz zgubioną wcześniej. Może zgubiłam znalezioną później.
Wy pełniały mnie uczucia i wrażenia. Teraz to wszy stko jak kropki w nawiasie.
Gdzie się zaszy łam, gdzie się pochowałam – to nawet niezła sztuczka tak samej sobie zejść z oczu.
Potrząsam pamięcią – może coś w jej gałęziach uśpione od lat poderwie się z furkotem.
Nie. Najwy raźniej za dużo wy magam, bo aż jednej sekundy.1
25 maja 1998, 6676 dzień służby Oklaski na stojąco. Poruszeni słuchacze podchodzą z gratulacjami. Że ma ogromny talent. Że dostanie się do szkoły aktorskiej bez problemu. Ania słucha, uśmiecha się blado i grzecznie dziękuje. Żal i rozpacz zamieniła na pustkę. Wy cofała emocje, bo czuje, że nie ma do nich prawa. Wy chodzi ze szkoły, nie odwracając się za siebie. Pozwala sobie jedy nie na wsty d. Wsty d, że nie pamięta. Ani jednej sekundy z dwudziestego trzeciego sierpnia poprzedniego roku.
1 W. Szy mborska, Dnia 16 maja 1973 roku.
20
Anna, 4 października 2013 Przedstawienie by ło przecież komedią omy łek, zatem mój nastrój powinien by ć zgoła odmienny, stwierdzam, popy chając ciężkie frontowe drzwi secesy jnego budy nku, w który m mieści się teatr miejski. Robert jest rozluźniony, swobodny. Przez cały czas dowcipkuje. Ty mczasem we mnie wrze. – Grali wspaniale! Zwłaszcza ta ruda aktorka. Ideał wścibskiej sąsiadki! – Zgadzam się. – I pomy śleć, że gdy by ś zamiast na polonisty kę poszła na aktorstwo, pewnie dzisiaj podziwiałby m ciebie. – Jako tę korpulentną sąsiadkę? – Raczej jako tę szczupłą pokojówkę. A na marginesie… Dlaczego właściwie zmieniłaś decy zję? – py ta znienacka mój mąż, przepuszczając jadącą deptakiem rowerzy stkę. – Nigdy o ty m nie mówisz. Jakby oparzy ł mnie wrzątkiem. – Po prostu – ucinam. – Tak się złoży ło. – Szkoda. Wielka szkoda. Ale trochę to dziwne, bo jeśli coś jest naszą pasją… – Rozumiem. – Wchodzę mu w słowo, odrobinę zby t gwałtownie. – Nie odpowiada ci, że pracuję w Zielony ch Ogrodach. A może w takim układzie nie pasuję ci także ja sama? Zawsze możesz mnie wy mienić. Choćby na pokojówkę! – Ej! – Robert obejmuje moją talię ramieniem. Wy wijam się od pieszczoty. – To miał by ć miły wieczór. Ty lko my dwoje. Wiesz dobrze, że nic mi do twojej pracy. Co za dziwaczny pomy sł! – Czy li ty osobiście nic nie masz, ale zasadniczo można by łoby mieć? – Musisz zawsze odwracać kota ogonem? – Patrzy na mnie z wy rzutem. Wkłada ręce w kieszenie mary narki. – Wiesz dobrze, co chciałem powiedzieć. Nie mam pojęcia, co odreagowujesz na mnie ty m razem, ale od wizy ty Jacka jesteś jakaś nieswoja.
Robi mi się przy kro. Fakty cznie, odreagowuję. Bo za każdy m razem w teatrze, gdy patrzę na aktorów, żałuję. Żałuję, że wtedy zrezy gnowałam i złoży łam papiery na polonisty kę. Zaraz potem przy pomina mi się powód rezy gnacji i odechciewa mi się wszy stkiego. Jestem marna i słaba. A do tego jeszcze żałosna. – Aniu, co się dzieje? – Robert łapie mnie za rękę przed przejściem dla pieszy ch. – Powiesz mi wreszcie, o co w ty m wszy stkim chodzi? Chy ba znasz mnie już dostatecznie długo, aby mi zaufać? Jestem twoim mężem, więc ty m bardziej… – Podobno to miły wieczór? Niech zatem takim pozostanie – ucinam. – Co z nas za małżeństwo, skoro mi się nie zwierzasz? Przez chwilę zapiera mi dech w piersi. On to powiedział. „Co z nas za małżeństwo?”. – Ja też nie wiem – odpowiadam. W jego oczach nie pomieściłoby się już więcej rozżalenia i zawodu. – W tej sy tuacji wspólna kolacja chy ba nie ma sensu – stwierdza Robert, odwracając się do mnie plecami. W milczeniu idziemy na parking, a później wracamy do domu. Nie, atmosfera nie jest napięta. To raczej… zniechęcenie? Opiekunka nie jest szczególnie zadowolona, że jesteśmy wcześniej, ale płacę jej zgodnie z wcześniejszą umową. W końcu nie jej wina, że zleceniodawcy się pokłócili. Robert zajął się usy pianiem Zuzki, a ja my śleniem o swoim ży ciu i o ty m, jak nim pokierowałam. Wszy stkie moje decy zje powodowane by ły lękiem. A mój Bogu ducha winny mąż został w to wplątany kompletnie nieświadomie.
Piotr, 4 października 2013 Minęło ty le czasu! Sprawa już dawno uległa przedawnieniu, więc skąd te emocje? Mimo to nie potrafię zapomnieć o incy dencie na ulicy. Przez pomy łkę tej kobiety powróciło wspomnienie Anki. Nie mam pojęcia, jak teraz wy gląda ani czy by m ją poznał. Może się rozty ła? Zmieniła kolor włosów i uczesanie? Oto kara za dawne przewinienia. Obsesja. Niby nieobecna, ukry ta głęboko, ale uparta i nawracająca niespodzianie. Gdy ty lko udaje mi się zapomnieć choć trochę… Dlaczego? Przecież dawno już odpokutowałem za moją ówczesną głupotę. Upodobanie do narkoty ków, upajanie się własną wszechmocą i wszy stkim, co się z ty m wiąże, początkowo procentowało w pracy, ale z czasem przy niosło zgoła odwrotne skutki. Zacząłem balować, a jeśli już pojawiałem się w londy ńskiej redakcji, by łem tak pewny siebie, że nie zauważy łem przemiany w żałosnego dupka. My liły mi się fakty, daty i ludzie. Ły kałem coś na rozluźnienie i zawalałem terminy. Krąg się zamknął. Przestało mi zależeć. Dziewczy ny traktowałem jak przedmioty, które miały mi służy ć i nie oczekiwać niczego. Takiego traktowania nie wy trzy mała nawet słodka Swieta, choć trzeba przy znać, że miała do mnie dużo cierpliwości. Kłopoty Pawła otrzeźwiły mnie jedy nie na moment – niczego chłopakowi nie udowodniono, a ja odetchnąłem z ulgą i z tej radości odpły nąłem na bardzo, bardzo długo… Na ty le, że podziękowano mi za współpracę. I w Anglii, i w Polsce. Świetlaną przy szłość zastąpił zmy wak w tajskiej restauracji
i mały, cuchnący pokoik, gdzie zamiast dziewczy n towarzy stwa dotrzy my wało mi stado karaluchów. Nie by łem jednak aż takim debilem, aby nie dostrzec, że to wszy stko moja zasługa, dlatego gdy mały, skośnooki pan Lee po raz kolejny spróbował udowodnić, że nie nadaję się nawet do my cia garów, nie wy trzy małem. Wrzuciłem szczotkę do zlewu pełnego brudnej wody i opuściłem knajpę Pod Złoty m Słoniem. Anglia kojarzy ła mi się z porażką, więc ruszy łem w tour po Europie, imając się prosty ch robót fizy czny ch. Wieczorem padałem ze zmęczenia, ale za to nie musiałem nikomu niczego udowadniać. Że jestem najlepszy, najbardziej kreaty wny, przebojowy. Liczy ło się, że umiem zwieźć winogrona czy naprawić ogrodzenie w koziarni. Albo szpachlować. A w między czasie miałem całkiem sporo czasu na zwiedzanie. By łem ty lko ja, słońce i krajobrazy. My ślę, że tamten rok uratował mnie przed stoczeniem się na samo dno. Czasami zastanawiam się, czy ta mała Anka wspominała mnie wtedy. I czy wspomina dzisiaj. Czy mnie jeszcze pamięta? Ale nie wiem, naprawdę nie wiem, co by m jej powiedział, gdy by zaczepiła mnie na ulicy.
4 października 2013, 12 287 dzień służby Bardzo liczę na to, że Anna się przemoże, zrozumie, że nie musi ukry wać przed Robertem przeszłości. Gdy zamy ka się w sy pialni, mam nadzieję, że ten moment jest blisko. Ona jednak leży przez dwie godziny bezmy ślnie, po czy m wstaje i otwiera szafę. Dziwną sobie wy brała chwilę na porządki, stwierdzam, ale kiedy podstawia fotel i ściąga walizkę, załamuję ręce. Wkrótce pojawia się Robert, z tą swoją miną wiernego psiaka, zwiastującą ochotę na zażegnanie konfliktu. Przy staje pośrodku pokoju i z rosnący m niepokojem przy patruje się pakowaniu. – Możesz mi powiedzieć, co ty wy prawiasz? – py ta. – Zuzi powiemy, że wy jechałam służbowo. – Ale przecież ty nigdy nie wy jeżdżasz służbowo. – Robert rozkłada ręce. – Ty m razem wy jadę. Muszę odpocząć, pomy śleć. Będę u Hanki. Potrzebuję kilku dni. – Na co? – Mąż Ani jest kompletnie skołowany. – Sama nie wiem dokładnie. Po prostu muszę. Nie wiem, co czuję, co my ślę. Pogubiłam się. – Aniu! – Robert łagodnie doty ka ramienia żony. – Czy to ma coś wspólnego z twoim niespełniony m marzeniem o aktorstwie, czy raczej z relacją z rodziną? Obraziłaś się za uwagę o Jacku? – Raczej o to, po czy jej stronie stanąłeś. Zresztą to nie ty lko o to. – Nie stanąłem po niczy jej stronie. I chcę dla ciebie jak najlepiej. Zawsze mówiłaś, że twoi rodzice nie są zachwy ceni naszy m związkiem, ale nie sądzę, że to sedno sprawy. Fakt, nie znam ich zby t dobrze, ale nigdy nie odczuwałem braku akceptacji, zmuszającego do zerwania kontaktu. Raz, kiedy zdarzy ło ci się wy pić za dużo, wspominałaś, że nie by li dla ciebie wsparciem. O to poszło? Wiesz, ilu ludzi trzeba by wy kreślić z ży cia z tego powodu? – Za mało wiesz, żeby wy rażać opinie w tej kwestii. – Nady ma się Ania. – To może wreszcie opowiesz mi o wszy stkim? Naprawdę chciałby m zrozumieć, co w tobie siedzi. Dlaczego jesteś taka wy cofana? Od dawna mam wrażenie, że nie pozwalasz mi się do
siebie zbliży ć. Co takiego się wy darzy ło? Zamordowałaś kogoś czy jak? – Przeszłość pozostawiłam za sobą. Definity wnie. – Wcale nie jestem pewien. – Czy ty naprawdę my ślisz, że szczęście zależy od absolutnej szczerości? – Ania przery wa pakowanie i patrzy w napięciu. Robert zamy śla się na chwilę. – Raczej tak. A już na pewno, jeżeli tajemnica zamienia się w barierę. – Ja tak nie uważam. Wolałaby m po prostu, żeby ś stawał po mojej stronie. Zawsze. To wszy stko. – Ale jakim cudem mam się opowiadać po którejkolwiek, jeśli nie mam pojęcia o sprawie?! – O to właśnie chodzi. O zaufanie. O by cie przy mnie. W ciemno. – Przerażasz mnie, Aniu. Mam wrażenie, że cię kompletnie nie znam – mówi Robert. Patrzy bacznie na żonę. – I chy ba tak jest, prawda? Trzask walizki. – Trochę tak. – Na litość boską, Anka! Tak nie można! – Na razie nie umiem inaczej. Ania zajrzała jeszcze do sy pialni córeczki, przy pomniała Robertowi, by wy tłumaczy ł ją przed małą z nagłego wy jazdu, i ty le ją widziano. Zostawia kompletnie zagubionego Roberta i po prostu ucieka! – nie potrafię uwierzy ć. Najwy raźniej przestraszy ła się jego py tań. Gdy po wizy cie Jacka zastał ją płaczącą w łazience, zaczął dociekać. A te jego py tania, ta czujność… Choć minęły lata, Anna wciąż nie potrafi stawić czoła przeszłości. Przeciwnie, odczuwa jej ciężar z każdy m rokiem bardziej. Swoim zwy czajem postanowiła schować głowę w piasek i udawać, że nic się nie stało.
Anna, 4 października 2013 Zenek, czarny kundel Hanki, liże mnie po twarzy w eufory cznej radości. Doświadczenie jest dość obrzy dliwe, choć idealnie współgra z moim samopoczuciem. Gdy od progu oświadczam, że potrzebuję schronienia na dwa dni, w Hance wy bucha wulkan ciekawości. Prawdę mówiąc, przy pomina mi zachowaniem swego psa. – Rzuciłaś Roberta i chcesz poszukać szczęścia gdzie indziej? – próbuje odgadnąć. – Nikogo nie rzuciłam, a szczęścia nie szukam. Pudło. – Oho! Nastąpiło nieuchronne zmęczenie materiału. Właź! Torbę postaw w sy pialni i opowiadaj! Posłusznie wy konuję polecenie. Lądujemy w salonie. Hanka wy łącza telewizor i sięga do kredensu po wino. Patrzę, jak wprawnie otwiera butelkę. Odbieram z jej rąk kieliszek. – Mów! – sły szę rozkaz. Wzdy cham ciężko. – Pamiętasz Piotra? Tego dziennikarza, który podał mi narkoty ki.
– Niestety tak. Coś się stało? Spotkałaś go? – Hanka jest poruszona. – Nie. – Spuszczam wzrok. Szara, zamszowa tkanina na kanapie aż się prosi, aby przejechać po niej dłonią. Gest daje mi czas na zebranie my śli. – Wiesz, że nigdy nie powiedziałam Robertowi o ty m, co się wówczas stało? – Chy ba żartujesz? – Naprawdę. A niedawno… Odwiedził nas Jacek. – No coś ty ? – Też by łam zdziwiona. – Kiwam głową. – Chy ba ty lko po to, żeby przekonać mnie do wizy ty u rodziców. On zresztą też nie wie o niczy m, ale to nieważne. W każdy m razie Robert próbował dopy ty wać, co się właściwie wy darzy ło w naszej rodzinie. A ja się wkurzy łam, że obaj naciskają, nie mając o niczy m pojęcia. – Trzeba by ło powiedzieć Robertowi wcześniej. By łam pewna, że… – Wsty dziłam się. Kiedy się poznaliśmy, bardzo chciałam zapomnieć. Robert mi się spodobał. Taki spokojny, wy ważony, przewidy walny. Spoty kaliśmy się po prostu, aż wreszcie… Wiesz, on mnie zapy tał, czy to mój pierwszy raz. I co mu miałam odpowiedzieć? Nie wiem? Jak można nie wiedzieć! Co on by sobie o mnie pomy ślał? Zostawiłby mnie, a ja potrzebuję poczucia bezpieczeństwa! Nie mogłam tego stracić. – Gdy by ś powiedziała mu prawdę, na pewno by zrozumiał. – Możliwe. A jeśli jednak nie? Nie miałam pewności. Nie chciałam ry zy kować. Moi rodzice, a szczególnie ojciec, już wcześniej dali mi odczuć, że to powód do wsty du. – No, ale… – Hanka jest odrobinę zmieszana. – Przepraszam, że py tam, ale co się w końcu okazało? Dowiedziałaś się wreszcie, czy wtedy Piotr…? – Po raz pierwszy kochałam się z Robertem podczas okresu. Tak jakoś wy szło. Ale wiesz, nawet się z tego cieszy łam. Wolałam wierzy ć, że moja inicjacja odby wa się tu i teraz. Wizja utraty dziewictwa z Piotrem by ła zby t przerażająca. – Jezu… Naprawdę wolałaś tkwić w niewiedzy ? I wciąż nie masz pojęcia, do czego dokładnie wtedy doszło? – Nie mam złudzeń. Nawet nieprzy tomnej kobiecie insty nkt podpowiada takie rzeczy. Ale wy pierałam tę traumę. Teraz my ślę, że to niedorzeczne, ale wtedy by łam w kompletny m amoku. Rodzice nie zaproponowali mi niczego i nic nie zrobili, żeby mi pomóc, więc skupiłam się na przetrwaniu. Musiałam jakoś to przeży ć. – Najwy ższy czas powiedzieć Robertowi o wszy stkim. – Boję się. – On na to zasługuje. Nie jest głupi i na pewno zrozumie, dlaczego odsunęłaś się od rodziców. – Co ty go tak nagle bronisz? Przecież za nim nie przepadasz! – Bo my ślałam, że jesteś z nim nieszczęśliwa. Że przy gasłaś z jego powodu. A teraz widzę jaśniej. – Hania odstawia kieliszek na stolik. – Sama już nie wiem, co czuję – mówię. – Kto i co jest dla mnie dobre? Od tamtego czasu mam wrażenie, że straciłam kontakt ze swoim ja, że przestałam sobie ufać. Wy brałam Roberta, bo gwarantował stabilizację i spokój. By ł pewny jak skała. To by ło priory tetem. – Zawsze wy dawał mi się okropny m nudziarzem… – Dla mnie by ł ostoją. – A teraz?
– Hania, nie wiem. Zupełnie nie mam pojęcia, czego chcę od ży cia. – Czuję, że do oczu napły wają mi łzy. – Ty le lat, a ja wciąż nie potrafię zapomnieć! Staram się, ale to powraca. – Sądziłam, że się z ty m uporałaś. Uznałam, że skoro przestałaś o ty m wspominać… Powinnam by ła zapy tać. Mój błąd. – Hanka, ja go ciągle szukam. Nieustannie przy patruję się mijany m ludziom. To silniejsze ode mnie – szepcę. Moja przy jaciółka szty wnieje. – Jak długo jeszcze? – py ta. – Wy kończy sz się przecież. Nie wiem, naprawdę nie wiem, dlaczego twoi rodzice umy li ręce. On powinien dostać za swoje! – Kiedy ś odważy łam się poruszy ć ten temat z mamą. No i usły szałam. Ojciec nie poszedł na policję, bo, jak powiedział: „Nie będę świecił oczami przed ludźmi”. – Niemożliwe! – Hania zagry za wargi. – No właśnie. A mama… Ona po prostu nie miała odwagi, by sprzeciwić się ojcu. A ja? Zostałam z poczuciem winy. A winny nie ma prawa do pomocy. Tak my ślałam. – To okropne… – Teraz, kiedy mam Zuzię… I gdy by ktoś zrobił jej coś podobnego… Zadusiłaby m gnoja goły mi rękami! Jak widzisz, z czasem coraz trudniej mi pojąć, jak można by ło zostawić mnie z ty m wszy stkim samą! Hania, ja naprawdę by łam sama. Jak palec. Nikt ze mną nie rozmawiał. Nikt nie pocieszał. Nie tłumaczy ł, że nie straciłam na wartości jako córka, dziewczy na, kobieta. Jako człowiek. Dlatego gdy poznałam Roberta, postanowiłam, że nie dowie się o niczy m. Żeby nie musiał się za mnie wsty dzić, jak kiedy ś ojciec. Hania przy suwa się bliżej i obejmuje mnie czule. Jej włosy kojąco pachną lawendą. – Co ty wy gadujesz, Aniu? Wszy stko ci się poplątało, biedactwo… – Zupełnie! – jęczę i wy bucham szlochem.
21
Piotr, 5 października 2013 – Hej, kochanie… Obudź się! Otwieram oczy. Przez chwilę nie wiem, co się dzieje. Jest mi jednocześnie i gorąco, i zimno. Widzę nad sobą zatroskaną twarz. – Chy ba miałeś zły sen. – Dorota czule kładzie dłoń na mojej piersi. – Ależ się spociłeś! – Co to by ło? – Albo koszmar, albo niezły eroty k… Nie wiem ty lko, jaką rolę odgry wała w nim niejaka Anka. – Jaka Anka? – To ty chy ba powinieneś mi powiedzieć. – Nie znam żadnej Anki! – zaprzeczam, dokładnie w chwili gdy zaczy nają mi się przy pominać senne obrazy. – Każdy by tak powiedział – śmieje się moja żona. – Nawet gdy by znał Ankę bardzo, bardzo dobrze. – Ale ja nie znam – cedzę słowo po słowie. – W porządku. Już dobrze. Chy ba naprawdę miałeś koszmar. – Dorota włącza lampkę i patrzy na mnie badawczo. Doty ka moich pleców, a ja mam wrażenie, że przy kłada do nich rozpalone żelazo. Jest zaniepokojona. – To co ci się właściwie śniło? Opadam na poduszkę. Muszę szy bko wy my ślić inną wersję. Taką do przy jęcia dla mojej żony. Przecież nie powiem jej prawdy. Że szedłem ulicą i nagle ktoś klepnął mnie po ramieniu. Że odwróciłem się i zobaczy łem roześmianą Ankę. Ma na sobie tamtą czerwoną sukienkę. Nie jest zła, przeciwnie – przy milna. Nie musi robić wiele, bo szy bko budzi we mnie pożądanie. Wprost nie mogę oderwać wzroku od jej szy i i ramion, muskany ch delikatnie płowy mi włosami, poruszany mi lekkim wiatrem. Nieco niżej dostrzegam dekolt, który podpowiada kształt piersi. Zapraszam ją na kawę. Rozmawiamy, jak
gdy by nic się nie wy darzy ło. A może istotnie nic się jeszcze nie stało? Bły sk i wprost z kawiarni przenosimy się do mojego starego pokoju. Kochamy się z takim zapamiętaniem, jakby jutro miało nie nadejść. Jakby nasze ciała zostały stworzone dla chwili, w której stają się jednością. Anna pachnie słodko, truskawkami i letnim wiatrem. Gdy szczy tuję, kręci mi się w głowie. Mam wrażenie, że tracę czucie. Staję się bezwładny i bezwolny, pozbawiony kontroli. Anna obserwuje mnie beznamiętnie, a gdy ostatkiem sił proszę o pomoc, nie reaguje. W oczach ma coś, czego nie potrafię zdefiniować. Nie panuję nad ciałem, a ona ty mczasem wstaje i zagląda pod łóżko. Wy ciąga spod niego zeszy t z wierszami Ry śka. Czy ta mi jeden, potem drugi. Podświadomie czuję, że ta recy tacja to wstęp do czegoś znacznie gorszego. Wreszcie Anna odkłada zeszy t i pochy la się ponownie, a gdy widzę ją znowu, trzy ma w dłoniach olbrzy mią siekierę. Nie okazując emocji, bierze szeroki zamach. Nic nie mogę zrobić, choć wiem, że zaraz będzie mi dane skonać wśród niewy obrażalnego bólu. Wtedy się budzę. – Anka to nowa staży stka w redakcji – mówię, starając się, by mój głos brzmiał możliwie naturalnie. – Ostatnio zrobiła straszną głupotę i pewnie dlatego utkwiła mi w głowie. Dzisiejsza młodzież nie jest zby t rozgarnięta. – Ładna? – Przeciętna. – Wy starczająco, aby śnić o niej po nocach. – Moja żona zakłada włosy za ucho. – Żadna nie jest dla ciebie zagrożeniem, kochanie. Możesz by ć pewna. Dorota patrzy z ty m swoim ciepły m uśmiechem. – I tak powinno by ć. Śpijmy już. – Sięga do wy łącznika lampki. Kładzie się na boku, a ja wtulam się w jej ciało. Miarowy oddech obok wy cisza mnie, więc mimo wciąż odczuwanego niepokoju zasy piam. Rano wszy stko jest już jak zawsze – pry sznic, na śniadanie omlet z malinową konfiturą od teściowej, przekomarzanki z dziewczy nkami, planowanie, co ciekawego zrobimy z tak miło rozpoczęty m dniem. Normalny początek dnia normalnej rodziny. Przeszłość to zamknięta karta. Liczy się ty lko tu i teraz. Na szczęście.
Anna, 5 i 6 października 2013 Chętnie przy staję na pomy sł Hanki, by wy jść na miasto i trochę odreagować. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio by ły śmy w barze na drinku. Wieczór jest ciepły. Pachnie opadły mi liśćmi i nowy mi perfumami mojej przy jaciółki, z pudrową nutą. To nie mój zapach, ale do niej pasuje idealnie. Hania uważa, że powinnam przeanalizować, co mi doskwiera i czego właściwie chcę od ży cia. Czy wpły w na chwilę obecną mają głównie pamiętne wy darzenia z przeszłości? A może chodzi o błędny wy bór partnera? Ale według mnie to zby t poważne zadanie na jeden weekend. Wałkowały śmy moje ży cie przez cały dzień, więc mam serdecznie dosy ć problemów egzy stencjalny ch. – Odłóżmy to na parę godzin – proszę.
– Mam wrażenie, że odkładasz to od kilkunastu lat. – Hanka nie zamierza odpuścić. – Jeden wieczór więcej nie zaszkodzi. – Popy cham drzwi do baru. Wnętrze nie wy różnia się niczy m szczególny m. Kontuar, za nim rzędy kolorowy ch ety kiet na butelkach, uśmiechnięty barman, który zapewne sły szał zby t wiele, i przy ćmione światło, padające z odrobinę zby t nisko zawieszony ch ży randoli. Kanapy, krzesła i okrągłe stoliki. Sły chać gwar rozmów, ale nienachalny, niewwiercający się w uszy. Poza nami ty lko szóstka gości. Dopiero dwudziesta, zatem całkiem wcześnie. Z głośników pły nie spokojny soul. Siadamy daleko od baru i jeszcze dalej od wejścia. Tam, gdzie najciemniej i najciszej. Hanka ma ochotę na martini, ja wy bieram gin z tonikiem. – Nie czujesz się samotna? – py tam. – Ja? – Patrzy, zaskoczona. – Nie mam czasu na samotność. Zresztą by cie w związku nie gwarantuje, że ona nas ominie. – Unosi idealnie wy modelowaną brew. – Racja – przy takuję, zapatrzona w słomkowy kolor drinka. – Poza ty m samotność nie opuszcza nas chy ba nigdy. Niezależnie od tego, ilu ludzi jest wokół. Im dłużej ży ję, ty m bardziej jestem o ty m przekonana. – Mnie by łoby źle bez ciebie. – Mnie też, ale… Kiedy potrzebowałaś mnie naprawdę, zawiodłam. Mogłam ruszy ć głową, jakoś ci pomóc, a skupiałam się na własny ch miłostkach. Dopiero wczoraj zdałam sobie z tego sprawę. – By łaś taką samą naiwną małolatą jak ja. – Mimo to głupio mi teraz. Co ze mnie za przy jaciółka… Doty kam jej dłoni. Pod palcami czuję pierścionek z amety stem, który dostała od ojca na osiemnaste urodziny. – Niepotrzebnie – zapewniam. – Równie dobrze mogłam poprosić cię o pomoc, a zamknęłam się w strachu i wsty dzie. Ale, ale… – Uśmiecham się. – Miały śmy zrobić sobie wolne od smutków. Już dość. Prostuję się na krześle. Hanka kiwa głową i daje znak kelnerce. Drugi raz to samo. W barze robi się tłoczno. Śmiechy, rozmowy, beztroska atmosfera. Ten luz i wy pity alkohol wprawiają nas w doskonały nastrój. Jestem lekka i pozbawiona zmartwień. Czuję się tak, jakby m odzy skała kontakt z kimś dawno niewidziany m, za kim tak bardzo tęskniłam. Żartujemy z Hanią, wspominamy szkołę, na przemian sy piemy anegdotkami z pracy, choć jak zwy kle moje historie przegry wają z opowiastkami z przy chodni, tak w kategorii absurdu, jak i nonszalancji czy groteski. Mimo to wiem, że Hanka nie zamieniłaby swojego zajęcia na żadne inne. I mam świadomość, że czułaby m się podobnie jak ona, gdy by m jednak została aktorką. Robiłaby m to, co kocham, z niekłamaną radością. Około dwudziestej trzeciej klimaty czny i nieco leniwy soul zastępują bardziej skoczne ry tmy. Kilka par zaczy na tańczy ć, a Hanka wy ciąga mnie zza stolika na parkiet, zaimprowizowany pomiędzy barem a zejściem do toalet. Gdy by m ty lko mogła nacisnąć pauzę i zatrzy mać tę chwilę zatracenia się w tańcu i radości na dłużej! Przed pierwszą mamy dość. Procentów, tańca, hałasu. Zbieramy się do wy jścia, przeciskamy przez tłum. Przy drzwiach rosły szaty n w czarnej, skórzanej kurtce i tandetnie przetarty ch dżinsach
podtrzy muje słaniającą się młodą kobietę. Dziewczy na ma nieobecne spojrzenie. Podchodzę do nich bez zastanowienia. – Przepraszam, czy wszy stko w porządku? – py tam, patrząc badawczo. – To nic. Za dużo wy piła – mówi mężczy zna, klepiąc towarzy szkę po policzku. – Hej, kochanie! Nie śpimy ! Musimy dojechać do domu. – Kim pan dla niej jest? – Lustruję go z góry na dół. Nie bardzo podoba mi się to, co widzę. – A co to panią obchodzi? – Co tu się dzieje? – Obok mnie wy rasta Hania. Wskazuję ręką. – Wy nosi półprzy tomną kobietę. Twierdzi, że jest pijana, ale skąd mam mieć pewność? Mężczy zna przekłada ramię dziewczy ny przez swój nalany kark. Na czoło wy stępują mu ży ły. Nie wiem, czy z wy siłku, czy ze zdenerwowania. – Ja mu nie wierzę. Dzwoń na policję – dodaję. – To wariatka? – py ta facet Hankę. – Odczep się, kobieto! Skarbie, idziemy ! Zagradzam mu drogę. – Nigdzie nie pójdziecie. Nie mam pojęcia, co jej się stało, ale wy gląda to bardzo podejrzanie. Może dodałeś jej coś do drinka i ciągniesz w ciemny zaułek? – Niby co miałem jej dać? Nie wierzy sz, to sobie powąchaj! Chy ba że ci zmy sł powonienia odebrało razem z rozumem! – wrzeszczy. Traci nerwy, więc jest winny. – To akurat żaden dowód. – Krzy żuję ręce na piersi. – Hanka, dzwoń po gliny. – Aniu, daj spokój. My ślę, że to nie tak, jak my ślisz… – A jeśli? Nie masz pojęcia, ile by m dała, żeby kiedy ś ktoś zatrzy mał Piotra! – szepcę jej do ucha. Hanka drapie się po głowie. – Przepraszam, ale czy ma pan coś na swoją obronę? – py ta, nieco zmieszana. – To idioty czne! Nie muszę się z niczego tłumaczy ć! Z drogi! – Obawiam się, że moja przy jaciółka jest dzisiaj wy jątkowo zdeterminowana, więc jeśli nie chce pan niepotrzebnego zawracania głowy … – Nie wiem, dlaczego to robię. – Facet kręci głową. – Niech pani ją podtrzy ma. Przekazuje półśpiącą brunetkę Hance. Sam sięga do wewnętrznej kieszeni kurtki po portfel, z którego wy jmuje dowód osobisty. Z torebki kobiety wy ciąga dokumenty. Mają to samo nazwisko, ten sam adres. – Państwo są małżeństwem, Aniu. – Patrzy na mnie Hania. – Wy starczy ? Każdego tak napadacie? – py ta szaty n z pretensją, odbierając żonę, która mamrocze coś niewy raźnie. – Wie pan, czasem lepiej dmuchać na zimne – mówi moja przy jaciółka, obejmując mnie w pasie. – Czas na nas – zwraca się do mnie, zniżając głos. Idziemy na postój taksówek. – Chy ba przesadziłam… – Robi mi się głupio. – Cóż… – Wzrusza ramionami Hania. – Miałaś dobre intencje. – Czy tałam gdzieś, że w takich sy tuacjach trzeba reagować. Uważam, że to słuszne.
– Pewnie masz rację, ale nie każdy przy padek to ten przy padek. Za bardzo na niego naskoczy łaś. Może… Może powinnaś pomy śleć o psy choterapii? – Nie ma potrzeby. Dawałam sobie radę przez ty le lat i będę dawać nadal. – Zawiadom mnie, gdy zmienisz zdanie…
7 października 2013, 12 290 dzień służby Ania, jak obiecała, wraca do domu blady m świtem w poniedziałek, aby odwieźć córkę do przedszkola. Robert obserwuje ją uważnie. Jakby chciał wy czy tać w gestach, ruchach, głosie żony, czy wszy stko będzie jak dawniej. Czy mogą popchnąć naprzód ży cie we dwoje. – Porozmawiamy ? – py ta, gdy zostają sami w kuchni. Zuzka wy szła na chwilę po ulubionego Wąska, a oni nie wiedzą, co począć ze swoją obecnością, która nagle zaczęła by ć krępująca. – Nie mam teraz czasu. – To po pracy. – Chy ba będziemy musieli – stwierdza Ania, wkładając do zlewu brudne naczy nia po śniadaniu. Dwa dni spędzone u przy jaciółki pozwoliły jej nabrać dy stansu, ale ani trochę nie przy bliży ły do poszukiwany ch odpowiedzi. I nic dziwnego. Ktoś, kto tak dawno utracił siebie, rozstał się z marzeniami i potrzebami, zakazał sobie odczuwania emocji, nie potrafi jasno określać, czego oczekuje naprawdę. Anna wierzy ła, że weekend wy starczy, aby przepracować problem, ale minął, a zarówno w głowie, jak i w sercu ziała przerażająca otchłań. Pustka. Czy rzeczy wiście chce powiedzieć Robertowi o doznanej przed laty krzy wdzie? Czy nadal pragnie z nim by ć? Co właściwie do niego czuje? Czy ma potrzebę powiedzenia rodzicom o żalu, jaki do nich ży wi? Czy chce pracować w Zielony ch Ogrodach? A jeśli nie, to gdzie? Co właściwie chce robić? Dlaczego podświadomie wciąż szuka Piotra? I dlaczego robi to tak, jakby wcale nie chciała go znaleźć? A gdy by znalazła… Co by wówczas zrobiła? Co powiedziała? Co czuje? Czy lubi samą siebie? Kim teraz jest? Ona, trzy dziestotrzy letnia Anna Jurewicz? Wszy stkie te py tania przelatują jej przez głowę podczas pracy. Odbiera telefony, umawia klientów, rozmawia z architektami i zamawia nowy ekspres do kawy, bo stary odmówił posłuszeństwa na dobre. Wszy stko to robi mechanicznie, odruchowo. Zupełnie tak samo jak ży je.
22
Piotr, 19 czerwca 1998 Trudno się powstrzy mać, jeżeli zna się sposób na łatwe osiągnięcie celu bez konieczności podejmowania trudu. I choć – nie powiem – przy padek Pawła poruszy ł mnie, dwa dni temu spróbowałem znowu. Może dlatego, że Caterina (poznaliśmy się w kawiarni, gdzie oboje znaleźliśmy się przelotem) wy dawała mi się spory m wy zwaniem. To ty p kobiety, która panuje nad emocjami. Sprawia wrażenie spiętej i surowej, a jednak coś podpowiada, że pod powierzchnią aż wrze. Ty lko jak znaleźć sposób, żeby to coś wy doby ć? Trzeba się naprawdę natrudzić, nakombinować. Cierpliwie zdoby wać zaufanie. A ja nie miałem na to ochoty. Oczekiwanie męczy ło mnie jak iry tujące swędzenie po ugry zieniu komara w duży palec u stopy. Chciałem ją mieć naty chmiast. Inną, niż znałem. Kiedy rozpinałem jej białą bluzkę i ściągałem szarą spódnicę, ona milczała. Nie skarży ła się, że jej słabo ani że dziwnie wiruje świat. Po prostu by ła. W pełni na mnie gotowa. Na narkoty k zareagowała inaczej niż Anna. Wprawdzie oszołomieniem, ale również większą otwartością i chęcią do wy kony wania poleceń. Komenda i działanie. Bez zbędnej zwłoki. Wcześniej by liśmy na dwóch randkach, ale nie uzy skałem na nich kompletnie niczego poza śnieżnobiały m uśmiechem i zerknięciem w dekolt, który obiecy wał wiele. Czułem wy raźnie, że Caterina mnie testuje. Bada, czy się nadaję. Jakby by ła ślepa i niezby t rozgarnięta, aby pojąć, że oto ma przed sobą kawał prawdziwego i wartego grzechu mężczy zny ! Kolejne kolacje w restauracjach i spacery z rozmowami o bzdurach nie wchodziły w rachubę. Po prostu miała mi dać, czego pragnąłem – i czego pragnęła ona – ale szy bciej i na moich warunkach. Po wszy stkim odwiozłem ją do domu. Budowa, na której pracowałem, dobiega końca. Jutro wy jeżdżam. W nowe miejsce. Znajdę nową pracę, poznam nowy ch ludzi. Otworzą się przede mną nowe możliwości.
23
Anna, 12 kwietnia 2000 Wczoraj wy brałam się z Kaśką na piwo do pubu. Kaśka to moja bratnia dusza w grupie. Podobnie jak ja zagubiona na tej naszej polonisty ce, z sy ndromem pocisku, który nie trafił w cel. To ona dała mi cy nk, że teatr poszukuje bileterki, i choćby za to zasłuży ła na dozgonne piwo. Dosiada się do nas dwóch facetów. Nie ma w ty m nic szczególnego, standardowy scenariusz, który jednak niekoniecznie mi pasuje, bo muszę pilnować wszy stkiego, co trafia do mojej szklanki. Nie spuszczam jej z oka, a to dość męczące. W takim przy padku towarzy stwo koleżanki nie zdaje się na wiele, bo faceci zawsze mogą wy korzy stać chwilę nieuwagi czy zamieszanie. Z zasady też mówią za dużo, przy czy m zazwy czaj nie mają niczego ciekawego do powiedzenia. Ty m razem, o dziwo, jest inaczej. Jeden z poznany ch, Robert, przeważnie milczy, a jeśli już otwiera usta, robi to z sensem. Nie jest szczególnie atrakcy jny. Ot, stereoty powy student o przeciętny m wy glądzie, choć nieco zby t wy datny m nosie. Nieco wy ższy ode mnie, z krótko ostrzy żony mi włosami. Oczy w odcieniu szarej, rozpinanej bluzy założonej na zwy kły biały Tshirt. Dżinsy i trampki wskazują, że ceni sobie wy godę. Nie puszy się, nie napina. Po prostu uczestniczy w rozmowie, od czasu do czasu wtrącając zabawną uwagę. I patrzy. Prosto w moje oczy, bez cienia łatwo dostrzegalnego eroty cznego wy zwania. Ży czliwie i z nieskry wany m zainteresowaniem. Ten brak nachalności i prostota wy starczy ły, by m, zdumiona nieco własną reakcją, odpowiedziała twierdząco na zaproszenie na kawę. Moja zgoda z kolei zdumiewa Kaśkę, która uważa, że stać mnie na więcej. Ale mnie Robert kojarzy się dobrze, choć wcale go nie znam. Ma w sobie coś znajomego i bardzo kojącego. Kiedy wchodzę do kawiarni, on czeka przy stoliku pod oknem. Zamawiamy kawę i bezy dacquoise. Robert jest zdecy dowanie bardziej rozmowny, choć nie można powiedzieć, że grzeszy gadatliwością. Słucha mnie bardzo uważnie. Jest ciekawy tego, co my ślę, co mam do
powiedzenia. Rozmowa układa się zgrabnie, na ty le dobrze, że szy bko przestaję czuć, że ciastko dnia jest stanowczo zby t słodkie. Powoli znikają ludzie, słabnie wszechobecny kawowy aromat, zacierają się kontury miejsca, w który m się znajdujemy. Wciąga mnie atmosfera spotkania. Czuję się tak, jakby m znała Roberta od dawna. – Nawet nie wiesz, jak ci zazdroszczę, że już kończy sz studia – mówię. – Ja też, chociaż wcale nie dlatego, że mam ich dość. Po prostu ciekaw jestem, co dalej. – Masz jakieś konkretne plany ? – Chy ba takie jak większość, czy li znaleźć sensowną pracę. A potem jak wszy scy : żona, dom, dzieci. A ty będziesz nauczy cielką? – Jakoś nie widzę się w szkole. – Jakiś inny pomy sł? – Mam jeszcze trochę czasu. – Grunt, żeby zajęcie dawało saty sfakcję. – Robert uśmiecha się ży czliwie. Nie sądzę, że znajdę tę saty sfakcję gdziekolwiek poza teatrem. Ale sama skazałam się na wy kony wanie pracy wy łącznie dla pieniędzy. – Lubisz jazz? – py ta Robert. Dźwięk odkładanej ły żeczki wy ry wa mnie z zamy ślenia. – Chy ba zby t mało o nim wiem, żeby wy rażać rady kalne opinie. – Bo ja bardzo. Może wy brałaby ś się ze mną w sobotę na koncert? – Nie wiem, czy … – Zaczy nam się plątać, spłoszona ty m nagły m przy śpieszeniem, ale w siwy ch oczach jest wy łącznie uczciwość. – W sumie to nawet chętnie pójdę i wy robię sobie zdanie – decy duję. – Świetnie. – Znowu uśmiech. – Mam nadzieję, że muzy cy dadzą z siebie wszy stko.
12 października 2000, 7548 dzień służby Anna spoty ka się z Robertem już od pół roku. Tak się cieszę, że otworzy ła się na tę znajomość, bo już się obawiałem, że przeszłość zniechęciła ją do mężczy zn na dobre. A przecież nie wszy scy są tacy jak Piotr. Chciałby m ją widzieć szczęśliwą w związku z dobry m, odpowiedzialny m człowiekiem. Te właśnie cechy moja podopieczna wy czuwa w nim bez pudła. Robert ma serce na dłoni, niczego nie udaje, mówi, co my śli, i zawsze wiadomo, czego się po nim spodziewać. Jego stabilność i przewidy walność mają na Anię kojący wpły w. Słucham, jak śmieje się z dowcipów, patrzę na jej swobodę i lekkość i rośnie mi serce. Wierzę, że będzie dobrze.
24
Piotr, 20 lipca 1999 Jak dobrze ponownie znaleźć się wśród swoich! Czas rozejrzeć się za jakąś normalną, perspekty wiczną pracą. Po niemalże roku fizy cznej roboty czuję się gotowy na wy zwania. Dzwonię do Ry śka z nadzieją na nocleg, ale okazuje się, że zamieszkał z jakąś laską. Podobno układa im się całkiem nieźle i są na prostej drodze do ołtarza. Cóż, ży cie mojego kumpla jest jak taśma produkcy jna. Wszy stko idzie gładko, według z góry zaplanowanego programu. Mimo wszy stko zgadza się mnie przy garnąć do czasu, aż sobie coś znajdę. Wy baczy ł mi nawet podkradanie wierszy. Poczciwe chłopisko, zasługujące na moją wdzięczność. Jego narzeczona Jola to niewy soka kobietka o rumiany ch policzkach i wy datny ch pośladkach. Ale on jest w nią zapatrzony jak w doskonałe dzieło Michała Anioła i tak chy ba właśnie powinno by ć, jeżeli zamierza się spędzić z tą drugą osobą resztę ży cia. Nie powiem, dziewczy na jest bardzo miła, choć pozbawiona wy razistej osobowości. Za to fenomenalnie gotuje. Sam Ry siek nie stracił zapału do urzędniczej kariery i podczas mojej nieobecności awansował na starszego asy stenta. Radzi sobie całkiem nieźle, a na pewno lepiej, niż się spodziewałem. I mimo że za nic by m się z nim nie zamienił, to muszę przy znać, że zawodowo znalazł się znacznie dalej niż ja. Siedzimy we trójkę przy kolacji i oglądając wiadomości, wcinamy obłędny makaron z przy smażony m boczkiem. Gdy widzę materiał przy gotowany przez moich dawny ch kolegów, dopada mnie nieprzy jemne uczucie. Żal? A może zawód? Zamy ślam się nad ty m, co by ło, i nad ty m, co teraz. – Boże, to okropne! Głos Joli przy wołuje mnie do rzeczy wistości. – Trzeba by ć skrajny m popaprańcem! – wtóruje narzeczonej Ry siek. – Jak można zrobić coś takiego kobiecie? – py ta retory cznie. Ale patrzy na mnie tak, jakby oczekiwał odpowiedzi. – Przepraszam, trochę się zamy śliłem – mówię.
Ry siek wskazuje na ekran. Na dy skotece jakichś dwóch facetów dosy pało coś do drinka dziewczy nie, a potem nieprzy tomną zgwałcili w krzakach. Gdy się ocknęła, podobno nie pamiętała niczego, ale zorientowała się, co zaszło, i zgłosiła się na policję. Poszukiwania trwają. – Mam nadzieję, że ty m skurczy by kom nie ujdzie to na sucho! Kim trzeba by ć, żeby wy muszać seks? Ja pierdzielę! Ten świat schodzi na psy ! – Kiwa głową oburzony Ry siek. – Podobno jest taki narkoty k. Nazy wają go pigułką gwałtu – mówi Jola. – Czy tałam w gazecie, że po nim stajesz się kompletnie bezradny, bezwolny. Nie wiesz, co się dzieje, a potem niczego nie pamiętasz. To musi by ć potworne! Nagłe pulsowanie w skroniach. – Możecie to przełączy ć? – py tam. – Racja. Mnie też zrobiło się niedobrze – stwierdza Ry siek, sięgając po pilota. – Aż mi odebrało apety t. – Jola odstawia talerz. Przemoc wobec kobiety w krzakach? – my ślę z niesmakiem podczas reklamy proszku do prania. Co za krety ni! Ja przy najmniej nie robiłem niczego złego – nie zmuszałem moich pań do przeby wania w moim towarzy stwie. Lubiły je i chciały się ze mną spoty kać, a ja im zaledwie ułatwiałem spełnienie naszy ch wspólny ch pragnień. Do licha, nie jestem przecież psy chopatą!
25
Anna, 25 lutego 2001 Robert to najspokojniejszy człowiek na świecie. Chodząca wy rozumiałość i cierpliwość. Jesteśmy razem już dziesięć miesięcy, a on musi zadowalać się wy łącznie pocałunkami. Bo ja nie potrafię się przemóc. Jeszcze nie teraz, my ślę przy każdy m uniku. A może moja podświadomość każe mi go sprawdzać? Naciągam strunę najbardziej, jak się daje, żeby przekonać się, czy pęknie? Robert nie napiera. Mówi, że rozumie i że czeka. Otwieram się nieśpiesznie pod wpły wem jego ciepłego doty ku, za każdy m razem bardziej. Mimo to wciąż czuję opór, który powstrzy muje pragnienia. Dojrzewam do decy zji, choć z ty łu głowy czai się niepewność. Obawa o to, co się okaże i jak zniosę prawdę. Nie chcę mu mówić o Piotrze i o ty m, co stało się kiedy ś. Może w przy szłości… Gdy pewnego wieczoru Robert py ta, czy to będzie mój pierwszy raz, mówię, że tak. Bo właściwie tak jest. Żadnego innego nie pamiętam. On czeka na mnie, a ja na przełom. Wiem, że już blisko. I jestem przekonana, że nie znajdę nikogo, przy kim dane mi będzie większe poczucie bezpieczeństwa. Dopiero niedawno zdaję sobie sprawę, że ujął mnie już na pierwszy m spotkaniu spojrzeniem, w który m dostrzegłam Jacka. Zapewne dlatego czułam się przy nim tak komfortowo. Tęsknię za bratem bardzo, choć jednocześnie wciąż trwa we mnie żal za opuszczenie przez niego domu bez słowa. Jacek odzy wa się zaledwie dwa razy do roku, mam wrażenie, że bardziej z poczucia obowiązku niż dlatego, że ma na to ochotę. Na py tanie, co sły chać, odpowiadam, że wszy stko w porządku, a on mówi, że się cieszy. I że daje jakoś radę. I tak za każdy m razem. Chciałaby m mu powiedzieć tak wiele, ale jak mam to zrobić, gdy traktuje mnie jak obcą? Z ty m swoim ostrożny m dy stansem. Cóż, relacje między ludzkie to stan dy namiczny. Pewne by wają wy łącznie wspomnienia i czasem tęsknota za miniony m…
26
Anna, 7 września 2001 Mama nie jest zadowolona, gdy oświadczam, że chcę zamieszkać z Robertem. Uważa, że jeszcze za wcześnie, że mam na to czas. Wielokrotnie docieka, czy jestem pewna. Ponieważ twardo obstaję przy swoim, któregoś dnia sięga po argument dużego kalibru. – Chy ba nie chcesz nas zostawić jak Jacek? – py ta. Marszczę brwi. Ten emocjonalny szantaż sprawia, że powracają pretensje. Choć nie wy powiadam ich na głos, doskonale pamiętam, że rodzice pozostawili mnie z problemem, w chwili gdy najbardziej potrzebowałam wsparcia. I stawiam na swoim. Teraz, pół roku po podjęciu decy zji, mam wrażenie, że analiza dzieciństwa, czasu spędzonego w domu rodzinny m, dobiega końca. Jakby oddalenie pozwoliło mi obiekty wnie spojrzeć w przeszłość. Ale ciągłe my ślenie o miniony m przy wołuje koszmarne sny, więc postanawiam odwiedzić mamę i zapy tać ją o to, o co chciałam zapy tać zawsze. Dzwonię. – Chy ba wy czułam, że przy jdziesz, bo wczoraj upiekłam szarlotkę – świergocze mama w słuchawkę. Chy ba jest zadowolona? A ja zaczy nam się wahać. Ona spodziewa się relaksującej rozmowy z córką, ja mam wobec niej inne plany. Z dużego pokoju dobiega ty kanie zegara. Sły szę go, choć siedzę w kuchni. Zza okna dochodzą wrzaski pochłonięty ch zabawą dzieciaków. Czy ja też się tak darłam, gdy by łam mała? Mijają cztery lata. Zapy tam, postanawiam. Muszę. Nerwy sprawiają, że zapy cham się już drugim kęsem szarlotki. Ale mama jest zachwy cona moim apety tem. – Co tam u ciebie, kochanie? Wszy stko w porządku? – py ta, składając kuchenną ścierkę.
Powinna ją dawno wy rzucić, my ślę, dostrzegając dwie dziury w tkaninie. Ale jak znam mamę, najpierw odbędzie się cerowanie, później ponowne. Aż ścierka osiągnie stan, w który m trzeba będzie połączy ć dwie lamówki… – W porządku. Wy bieramy się z Robertem na wakacje. Może na Mazury ? – odpowiadam. – Przy da ci się odpoczy nek. Nasz wy jazd z ojcem pod namiot do Karwicy to jedno z moich najlepszy ch wspomnień… – rozmarza się mama z uśmiechem, ale ury wa. – Choć nie zmieniam zdania, że pośpieszy łaś się z ty m wspólny m mieszkaniem. Mogliście jeszcze poczekać. Dorosłość i tak was dopadnie, nie ma co pchać się przed szereg. Robi mi się gorąco. Droga mamo, dorosłość dopadła mnie już dawno i zdecy dowanie zby t wcześnie… Odstawiam kubek z herbatą, w której jest nieco za dużo cy try ny, lecz milczę. – Tak, wiem – mówi mama. – To twoja decy zja. – Dlaczego wtedy nie zgłosiliście sprawy na policję? – py tam wprost, patrząc jej prosto w oczy. Mama milknie. Odkłada na blat przetartą ścierkę. Jest zmieszana. – Aniu, dziecko… Minęło ty le lat. Sądziłam, że udało ci się zapomnieć… – Nie ma szans – mówię cicho. – A zatem dlaczego? – Cóż, kiedy to zaproponowałam, tato powiedział, że… – Co takiego? – ponaglam, widząc jej wahanie. Obawiam się, że mama zamilknie na dobre. – …że nie będzie się za ciebie wsty dził. – Co? – To, niestety, prawda… Brakuje mi powietrza. Mam wrażenie, że już nigdy nie będę potrafiła zaczerpnąć oddechu. Patrzę na mamę, nie wierząc własny m uszom. Jej znajoma twarz wy daje się dziwnie obca. Coś zmienia się nieodwracalnie. Jak tato mógł? On się wsty dził, bo ktoś wy rządził krzy wdę jego córce? – A ty, mamo? – Postanawiam doprowadzić sprawę do końca. – Dlaczego nie zrobiłaś tego sama? Splata dłonie. Pochy la głowę. – By łam w szoku. Nie wiedziałam, co robić. Nie wiedziałam, czy by ś sobie tego ży czy ła… – uściśla niemal niedosły szalnie. – Czy by m sobie ży czy ła? Przecież leżałam nieprzy tomna, to jak niby miałam sobie ży czy ć? Dobrze, że nie wy korkowałam przez te narkoty ki! – Nie wy trzy muję i krzy czę. – Kiedy się wreszcie ocknęłam, by łam kompletnie przerażona! A wy oczekiwaliście ode mnie odpowiedzi na wasze py tania! Ojciec miał jeszcze pretensje! – Córeczko, popełniliśmy błąd, przy znaję. On powinien ponieść karę. Jeszcze wtedy, gdy ośmielał się do nas dzwonić, my ślałam, że powinnam… Ale, Aniu, teraz, kiedy wszy stko jakoś się ułoży ło… Nie warto zatruwać sobie ży cia. Patrzę na kobietę, która mi je dała, a jednocześnie pozostała bierna w obliczu krzy wdy dziecka, o które podobno tak się troszczy ła, i czuję ucisk w gardle. Nie, nie będę płakać, postanawiam. Ona nie zobaczy moich łez. Oczami wy obraźni widzę ojca mówiącego o wsty dzie. A ja, głupia, aż do teraz sądziłam, że przy czy ną zaniechania by ł wstrząs! Że rodzice, podobnie jak
ja, nie by li w stanie my śleć racjonalnie! Gdzie się wówczas podziały te wszy stkie deklaracje ojca składane podczas mojego dzieciństwa? Że jeśli ktokolwiek ośmieli się skrzy wdzić jego małą córeczkę…? Biedak nie przewidział, że wsty d nie pozwoli mu wcielić słów w ży cie! Wstaję od stołu i kieruję się do wy jścia. – Aniu, kochanie, zrozum! – woła za mną mama. – Zostań, porozmawiajmy. Nie potrafię zostać. I nie potrafię zrozumieć.
27
Piotr, 3 marca 2000 Ostatnio ży ję jak nie ja. Praca, dom, praca, dom. Ciągły kołowrót, pasujący nawet do mojego obecnego zajęcia, ale nie do mnie. Im dłużej sprzedaję powierzchnie reklamowe, ty m bardziej tęsknię za dziennikarstwem. Mimo że mam całkiem niezłe wy niki (przy daje się wrodzona umiejętność lania wody i urok osobisty ), które przekładają się na wcale niezłe pieniądze, nic nie jest w stanie zniwelować iry tującej powtarzalności. My ślę o powrocie do świata mediów, ale raczej w kontekście prasy. Zawsze to trochę inne tempo. I mniejsza presja. Wokół matry monialny bum. Znajomi z pracy zaręczają się, żenią, a potem rozmnażają. Owczy pęd, ty lko do czego? Czy oni naprawdę wierzą, że podstawowa komórka społeczna da im szczęście? I tak prędzej czy później wszy scy obudzą się wśród wzajemny ch pretensji i oskarżeń. My ślę, że jeśli kiedy kolwiek stanę na ślubny m kobiercu, to wy łącznie z ważkiego powodu. Bo sama miłość (o ile w ogóle istnieje, bo jakoś dotąd jej nie doświadczy łem) nie wy starczy. – I jak, Piotrek? Udało ci się opchnąć ten baner na Zachodniej? – zagaja Domański, mój szef. Ma krzy wo zawiązany krawat. Jak zwy kle. – Mnie się zawsze udaje. – No nieźle, nieźle. To niełatwe miejsce. – Jak się chce, to znajdzie się sposób na wszy stko. – Super, oby tak dalej!
28
10 września 2001, 7881 dzień służby Słowa matki ranią bardziej niż rodzicielskie zaniechanie przed laty. Ania wraca do domu i resztę dnia spędza w łóżku. Robert dopy tuje, co się stało, ale sły szy ty lko, że sprawa ma związek z rodzicami i żeby dać temu spokój. Logika nakazuje mu my śleć, że poszło o niego – widzieli się wprawdzie kilka razy, ale nigdy nie przekroczy li granic zdawkowej uprzejmości – a Ania po prostu nie chce go ranić opowieściami o kolejnej sprzeczce z bliskimi. Lecz gdy próbuje poprawić jej nastrój, proponując seans komedii romanty czny ch, ona odmawia. I Robert jest już pewien, że to nie sprzeczka, a prawdziwa awantura. Komórka dzwoni jak oszalała, ale Anna nie reaguje. Do czasu. – Och, nareszcie, córeńko! My ślałam, że oszaleję z niepokoju! – Co cię tak zaniepokoiło? – Martwiłam się, gdy wy szłaś tak nagle. Naprawdę musiało cię zaboleć. To nie powinno… – Nie powinno, mamo – przery wa Ania. – Masz absolutną rację. – Zapomnijmy o ty m. Dobrze, kochanie? – Tak, mamo. Mam wprawę. Próbuję o ty m zapomnieć od lat. – Jakie z ciebie kochane dziecko! Mam taką mądrą córkę! To jak? Przy jdziesz w niedzielę na obiad? Może z Robertem? Zrobię coś dobrego. – Mamo, nie przy jdę w niedzielę. – To może w następny weekend? – W następny weekend też nie. – No tak, pewnie wy jeżdżacie na Mazury. Zupełnie zapomniałam. Ale jak wrócicie, koniecznie daj znać. Zresztą co ja gadam? Po prostu zajrzy j do nas po powrocie. To przecież twój dom. To się nigdy nie zmieni. – Nie jestem gotowa na odwiedziny u was. I nie wiem, czy będę kiedy kolwiek. – Co ty mówisz, kochanie?
– Pa, mamo. Ania odkłada telefon i zatrzaskuje czy taną wcześniej książkę. Gruba oprawa wy daje stłumiony dźwięk. Mama podejmuje próby kontaktu jeszcze kilkukrotnie, ale bez powodzenia. Ojciec nie odzy wa się nigdy, urażony brakiem szacunku okazy wany m przez kolejne dziecko. Za co? – my śli. Za to, że nie poleciałem jak durny na policję? Co by to zmieniło? Mleko i tak się wy lało.
29
Anna, 7 października 2013 Robert nie odry wa ode mnie wzroku ani przez sekundę. Nie czuję się z ty m komfortowo. Zuzka, zadowolona, ogląda w pokoju ulubioną disnejowską bajkę o Kopciuszku, a my przy ciszony mi głosami odgry wamy w kuchni sceny jak z dramatu. – My ślę, że miałaś wy starczająco dużo czasu do namy słu. Liczę, że dowiem się wreszcie, o co chodzi – mówi mój mąż nieznoszący m sprzeciwu tonem. Nawet mu się nie dziwię. Na jego miejscu też reagowałaby m podobnie. Biorę głęboki oddech. – Gdy by m ty lko wiedziała, co ci właściwie powiedzieć… Sama już nie wiem, co my ślę i czuję. – Dwa dni paplania z Hanką w niczy m nie pomogły ? – W głosie pojawia się iry tacja. – Daj spokój! – rzucam, wpatrując się w podłogę. Kremowe kafelki w kuchni to nie by ł najlepszy pomy sł, my ślę. – Anka, mów naty chmiast, co jest grane. Chcesz ode mnie odejść, tak? Zaskakuje mnie tak otwarte postawienie sprawy. – Nie wiem – mówię. – Jak to: nie wiesz? Masz kogoś? – Nie. Skąd. – Znudziło cię małżeństwo? Robię coś nie tak? Można jeszcze to zmienić, nad czy mś popracować. Powiedz ty lko co. – Najpierw sama powinnam to wiedzieć… – Rety, kobieto, co się z tobą dzieje?! – Robert podnosi głos, ale reflektuje się naty chmiast, by nie niepokoić Zuzki. – Przepraszam. Będę się pilnował. To się zaczęło od wizy ty Jacka. Od rozmowy o rodzicach, prawda? To o nich chodzi? Że wtedy, przed laty, niepotrzebnie by łaś zapalczy wa? Przecież jakoś by m zniósł ich brak sy mpatii. Nie żądałem odcięcia się w geście solidarności.
– Co takiego? Nie, to nie chodziło o ciebie. – Nie? – patrzy, zaskoczony. – To o co? Py tanie zawisło w powietrzu i iry tująco dźwięczy w uszach. Jakby giloty na na wietrze, czekająca, by skrócić mnie o głowę. To ten moment. Pora coś z siebie wy dusić. Robert podry wa się z krzesła, robi ku mnie dwa kroki. Unosi mnie, ściskając mocno za ramiona. Zby t mocno. Przez chwilę nie jestem pewna jego zamiarów, nigdy do tej pory nie widziałam go w takim wzburzeniu. Niepewnie patrzę mu w oczy, w który ch szaleje ocean determinacji. I odwracam głowę. – Aniu, kochanie… – sły szę ciepły głos. – Ja muszę cię zrozumieć, pojmujesz? Nie potrafię ci pomóc, jeśli niczego mi nie mówisz. Nie potrafię – powtarza z naciskiem. – A czuję, że muszę. I chcę. Jestem poruszona. I… wierzę mu. Wierzę naprawdę. Nie wiem, jak to się skończy, ale podejmuję decy zję. – Usiądźmy – mówię. – Lepiej, żeby ś usiadł… Biorę oddech tak głęboki, że aż bolą mnie płuca. To właśnie ta chwila. To właśnie dzisiaj dowie się o wszy stkim. Robert słucha z coraz większy m napięciem, to czerwieniejąc, to blednąc, na zmianę. A słowa po prostu pły ną. Jak nurt strumienia powstrzy my wanego dotąd przez wielki głaz. Choć powrót do wspomnień boli, wspominam. Kończę i odruchowo zamy kam oczy. Boję się otworzy ć je ponownie. Nie chcę sły szeć, że sama jestem sobie winna i że taka żona to wsty d dla mężczy zny. Że gdy by wiedział wcześniej… Przełamuję strach, uchy lam powieki. No tak. Mój mąż siedzi w milczeniu, więc nie zrozumiał wiele. Wreszcie wstaje gwałtownie, podchodzi i… klęka przede mną, obejmując ramionami moje nogi. – Dlaczego trzy małaś to w tajemnicy ty le czasu? – Wy dawało mi się, że tak będzie lepiej… – Jak lepiej? Dla kogo lepiej? – Po prostu. – Nie potrafiłaś się z ty m uporać samodzielnie przez ty le lat! – Do niedawna sądziłam, że daję radę. Ale… Masz rację. Ostatnio coś się zmieniło. Nie mogłam pozby ć się wrażenia, że upy cham to wszy stko w szafie, która przestaje się domy kać. – Kochanie… – mówi Robert i przy tula mnie mocno. – Ależ jesteś dzielna! – Wcale nie. – Jesteś, jesteś. Ty le że wreszcie nie musisz. Nie musisz – powtarza. – Masz przecież mnie. – Uśmiecha się łobuzersko. – Prawda? Trwamy tak jeszcze przez chwilę, aż w końcu Robert ciężko opada na krzesło. – Nazwisko i imię? – py ta tonem, którego nie sły szałam u niego nigdy dotąd. Jestem zdezorientowana, ale zaledwie przez sekundę. Gdy jednak dociera do mnie, o co chodzi, tracę głos. – To wcale nie jest takie proste… – mówię, gdy już mogę powiedzieć cokolwiek. – Och, wręcz przeciwnie.
Piotr, 8 października 2013 Siedzę przy wielkim stole konferency jny m, czekając na pojawienie się naczelnego i rozpoczęcie kolegium. Weronika przegląda jakieś babskie pisemko; rzuca luźną uwagę, że kobiety najczęściej poszukują partnera podobnego do ojca. Kumple jak na komendę popatrują po sobie, zaczy nając niekoniecznie przy jemne porównania z teściami. Większość zaprzecza tezie, twierdząc, że albo brzuch nie tak wielki, albo nic w nich z pieniacza, ale mnie na szczęście to nie doty ka. Ojciec Doroty to porządny facet. – A by wa na odwrót? – wy pala Janek, który ubóstwia żonę, choć teścia niekoniecznie. Weronika zakłada nogę na nogę. – Całkiem możliwe. Matka mojego Bartka jest kobietą z klasą… Tu już nie udaje mi się uciec od porównań, bo na świecie nie ma chy ba dwóch tak rady kalnie różniący ch się istot jak Dorota i moja matka. Tak fizy cznie, jak charakterologicznie. Ba, nie wy kluczam, że ożeniłem się z Dorotą wy łącznie dla ty ch różnic. Moja druga połowa nie by ła ani bojaźliwa, ani słaba. I nie błagała o miłość, a brała ją. I dawała. – A ty, Piotrek? – Janek jest ciekawy. – Dorota ma coś ze swojej teściowej? – Nic. One są jak światło i cień. – A która jest która? – rechocze Krzy siek. – Zgadnij, idioto! Popijam kawę, udając, że robię notatki. Ale my ślę o moich wcześniejszy ch kobietach, o niektóry ch przy godach. Pojawiają się twarze i zdarzenia. Istotnie, te z dziewczy n, które choć trochę przy pominały mi matkę, prowokowały we mnie potrzebę przedziwnej dominacji… Anka? Ona najbardziej utkwiła mi w głowie. Dlaczego? Bo najtrudniej ją by ło zakwalifikować. Aż wreszcie pojąłem. Ta mała za bardzo, wręcz organicznie, pragnęła miłości. Tak bardzo, że cała zdawała się oczekiwaniem. By ła młoda, głupiutka, więc kto wie, może już jej to przeszło? Ale wtedy … Budziła we mnie nieodpartą chęć stłamszenia ty ch jej pragnień. Ukarania jej. Jak matki, która odmawia uczucia sy nowi, tęsknie wy glądając ochłapów, który ch skąpił jej mąż. Gardziłem nią. I gardzę nadal, dochodzę do wniosku i nagle czuję, jak nakręca się we mnie tłamszona latami, wy pierana agresja. Stąd zapewne to upodobanie do dominacji, my ślę, zaskoczony własną przenikliwością. Kto by pomy ślał, że nudne zebranie w pracy może by ć tak doskonałą okazją do psy choanalizy ? – uśmiecham się pod nosem. – Co cię tak bawi, Piotrze? – sły szę głos naczelnego. – Jestem absolutnie poważny. Wy jątkowo inspirujące to nasze dzisiejsze kolegium… Zamierzona ironia wy wołuje skutek; znajomi patrzą na mnie z podziwem. W przy szły m ty godniu wy pada moja comiesięczna wizy ta u matki. Może ty m razem zapy tam ją o tę jej ży ciową słabość? Jak to dobrze, że się w nią nie wdałem, my ślę. Że nie odziedziczy łem tego żałosnego genu poddaństwa i zawsze miałem odwagę, by brać z ży cia to, czego chciałem!
Anna, 14 października 2013 Trzy przeczy tane bajki, w ty m dwukrotnie ta nieszczęsna o żółwiu Tuptusiu, ani trochę nie
przy bliży ły Zuzki do snu. Jakby jej wewnętrzny radar wy czuwał moją niecierpliwość. Robert poprosił mnie o rozmowę, a ponieważ podejrzewam, na jaki temat, zżera mnie ciekawość. Mała jednak robi wszy stko, aby jeszcze przez chwilę pozostać w centrum uwagi. Papla jak najęta. Teraz na tapecie są nowe spinki w cekinowe moty lki małej Karoliny Kownackiej spod ósemki. – Kochanie, o ty m wszy stkim możesz opowiedzieć mi jutro. Popatrz ty lko. – Wskazuję na pluszowego zająca obok. – Wąsek już śpi. – On jest o wiele mniejszy ode mnie, a poza ty m to śpioch. – Moja duża panno, jeżeli jutro mamy wy brać się do sklepu na poszukiwanie takich samy ch spinek, jakie ma Karolina, najwy ższy czas zasnąć. Chy ba trafiam w dziesiątkę, bo Zuzka wzdy cha przeciągle, ale posłusznie tuli Wąska i odwraca się na bok. – Chciałaby m czerwone. I niebieskie – dodaje szy bko po chwili namy słu. – Wy bierzesz te, które spodobają ci się najbardziej. – Otulam córkę kołdrą i wstaję. – Żółte też mi się podobają. – Chcesz wy kupić wszy stkie moty lkowe spinki w sklepie? – śmieję się. – Będziesz je nosić naraz? – Aha! – Ochocze skinienie główką. – Okej, ale teraz już śpij – mówię, przy my kając drzwi. Robert już czeka w salonie. Przy siadam obok. – Mów zaraz, o czy m chciałeś pogadać. – Nie wy trzy muję. Mój mąż podnosi wzrok znad trzy manego na kolanach laptopa. – My ślę, że powinniśmy zainwestować w nowy komputer. – Czemu nie? Skoro jest potrzebny – zgadzam się, czekając na ciąg dalszy. – To istny trup. Muszę przy trzy my wać ekran kciukiem, żeby nie migotał. Chy ba padła matry ca. Staram się okazać zainteresowanie, ale marnie mi to wy chodzi. – Mówiłeś, że chcesz o czy mś porozmawiać? – przy pominam. – No tak. Właśnie o ty m. – O nowy m sprzęcie? – Aha. – My ślałam, że o czy mś inny m. – Nie potrafię powstrzy mać zawodu. – O czy m? – patrzy zaskoczony Robert i nagle pojmuje. – Aaa! Cóż… – wzdy cha ciężko. – Niestety, miałaś rację. To fakty cznie nie taka prosta sprawa, jak my ślałem – dodaje, nieco zakłopotany. – My ślę, że powinniśmy się zastanowić… Już nie chcę słuchać. Dobrze wiem, co zaraz nastąpi, więc podnoszę się z kanapy i py tam Roberta, czy nie ma ochoty na herbatę. Rozumiem, że moje wy znanie by ło dla niego szokiem, że próbował się oswoić z nową rzeczy wistością i potrzebował czasu. A może początkowy odruch dochodzenia sprawiedliwości zgasł w nim po paru dniach? Niewy kluczone. Tak czy siak, nie chcę py tań o sens poszukiwań, o to, co właściwie pragnę osiągnąć i czy warto się w ty m babrać. Nie chcę déjà vu.
23 października 2013, 12 307 dzień służby Ludzie i ich reakcje nie przestaną mnie zaskakiwać chy ba nigdy. Robert przy jął wy znanie żony w sposób najlepszy z możliwy ch, co pozwalało mi sądzić, że oboje bardzo się zbliżą. I tak by ło, przez jakieś dwa dni… Potem on się wy cofał, przy cichł. Jakby deklarowane pragnienie bliskości i zapał, który rozżarzy ł się w jego duszy tak gwałtownie, wy paliły się w proch. Nic dziwnego, że Anna czuje się niepewnie i zaczy na żałować, że ujawniła przerażającą przeszłość. Bo to rzeczy wiście wy gląda tak, jakby Robert zrobił krok do ty łu. Dzisiaj na przy kład oświadczy ł, że czas zacząć inwestować w siebie. Podobno chce się nauczy ć sztuki tatuażu i w ty m celu zapisał się na kurs. Anna na tę wieść omal nie dławi się zupą. Po pierwsze, marzenie męża by ło jej dotąd nieznane, a po drugie, Robert i takie zainteresowania? Choć on też o mnie wszy stkiego nie wiedział, reflektuje się naty chmiast. – Pewnie jesteś zaskoczona – mówi Robert, odry wając kawałek bagietki. – I to bardzo. Do tej pory sądziłam, że tatuaże to kompletnie nie twoja bajka. – Mama Błażeja ma taką czarną różę na ramieniu – wtrąca Zuzka. – Jak już się nauczy sz, zrobisz mi jakiś? – Dopiero jak skończy sz osiemnaście lat, córeczko. Poza ty m nauka zajmie mi nieco czasu. Anna chwy ta aż nadto przejrzy stą aluzję w lot. Jej mąż chce spędzać jak najwięcej czasu poza domem. Z dala od niej. A kurs jest ty lko pretekstem. Czy on ma mnie za głupią? – my śli. Mógł się wy kpić czy mś bardziej wiary godny m. Pierwszą lekcję, twierdzi Robert, ma jeszcze dzisiaj, więc kręcił się trochę po domu, po czy m wy chodzi, pozostawiając żonę sam na sam z my ślami. Intuicja mnie nie zawiodła, analizuje gorączkowo Ania. Trzeba by ło milczeć. Ty lko dlaczego on pozwolił mi uwierzy ć, że nie jestem z problemem sama? Jedna lepsza chwila, a potem ty lko coraz gorzej? I tak już do końca ży cia? – podsumowuje, zmy wając naczy nia pod zby t gorący m strumieniem wody.
Anna, 25 października 2013 Hanka nie może przestać się śmiać. Ry czy nieprzerwanie, czerwieniejąc na twarzy. – Skończ już, bo zaraz się udusisz – rzucam, stawiając przed nią kawę, o którą poprosiła. – Przepraszam. – Ociera oczy. – Ale prędzej piekło zamarznie, niż wy obrażę sobie Roberta w roli profesjonalnego tatuaży sty ! Ekhm… Nijak nie potrafię, ani w jedną stronę, ani w drugą. Ani jak jego kłują, ani jak kłuje on, hi, hi! – Nie mam pojęcia, skąd przy szła mu do głowy taka niedorzeczność. Mógł wy my ślić cokolwiek innego albo przy znać otwarcie, że po namy śle uznał, iż nie może na mnie patrzeć. – To wreszcie mu powiedziałaś?! – Od tego się zaczęło. Początkowo wy dawało mi się nawet, że przy jął to lepiej, niż mogłaby m się spodziewać. By ł taki współczujący, ciepły. Chciał nawet odszukać Piotra. Ale po kilku dniach przeszło mu jak ręką odjął. – Może po prostu obleciał go strach? Stwierdził, że nie jest takim chojrakiem, jak sądził. Stąd
to dziwaczne zachowanie. – Nie sądzę. – To po co te tatuaże? – Może chce mi dać nauczkę? Zaprezentować, jak się czuje ktoś, kto tak naprawdę nie zna drugiej osoby ? Albo wy my ślił ten absurdalny kurs, żeby wy chodzić z domu i by ć jak najdalej ode mnie. Tatuaż, bo nauka szachów zdumiałaby mnie mniej… – Ale pleciesz! Gdy by cię nie chciał, powiedziałby to wprost. – Widać chce mi odpłacić piękny m za nadobne. – Przeceniasz go. – Tak czy siak, skończy ło się, jak podejrzewałam od początku. Niemal się nie widujemy. Mijamy się w drzwiach. Ostatnio po pracy Robert naty chmiast siada do komputera i tak tkwi do nocy. No chy ba że Zuzce uda się oderwać tatusia. Potem zasy pia na kanapie w salonie. Amen. Najwy raźniej to koniec naszego związku. – Co ty wy gadujesz? Szczerość powinna pomóc waszej relacji, a nie ją przekreślić. Poza ty m macie dziecko. Ale jeśli jest, jak mówisz, to tworzy cie chy ba najdziwniejsze małżeństwo, jakie znam. – Obawiam się, że wiele w ty m mojej winy. Gdy by m wcześniej by ła z nim szczera… – …wcześniej miałaby ś go z głowy – kończy Hanka. Jest kochana, jak zwy kle. Zawsze gotowa służy ć wsparciem, niezależnie od tego, co my ślę i mówię w danej chwili. Gotowa, by furkotać jak chorągiewka na zmienny m wietrze mojej emocjonalnej niestabilności. – I co teraz? – py tam, obracając w palcach herbatnik w kształcie serca. – Sama musisz znaleźć odpowiedź na to py tanie. Żeby potem nie by ło na mnie.
30
Anna, 28 października 2013 Zielone Ogrody, mimo że nie są spełnieniem snów o pracy idealnej, mają niewątpliwy plus – zawsze się tutaj sporo dzieje, a to pozwala uciec od my ślenia. Zawsze ktoś przy jdzie, zagada. Można się pośmiać i choć odrobinę zrelaksować. Właśnie ustalam z Kamilą, niedawno przy jętą projektantką zieleni, nowy termin spotkania z klientką. Kamila jest młodsza ode mnie o sześć lat. Widać, że zdeterminowana i żądna sukcesu, co jednak nie odbiera jej ani trochę dy stansu i wdzięku. Jest bardzo sy mpaty czna i gdy by ty lko miała więcej czasu na ży cie towarzy skie, kto wie, może mogły by śmy poznać się bliżej? Zwabiony naszy m śmiechem, podchodzi Wojtek, który raczy nas historią ze spotkania z klientką marzącą o ogrodowy ch tropikach w strefie mocno umiarkowanej. – Podobno wszy stko to kwestia pieniędzy – kwituję. – Okazuje się, że jednak nie – śmieje się Wojtek. – Tropiki i miłość są nie do kupienia – podsumowuje Kamila, zamy kając notes. – Wracam do roboty – rzuca na odchodny m. Wojtek odgry za kęs kanapki z szy nką. Zazwy czaj jada w pośpiechu. – Miałaś wy my ślić sposób na odwdzięczenie się za nieustanne kry cie mnie przed klientami – zagaja. – Na drinka nie chciałaś iść… – Możesz odstąpić mi swoją kanapkę. Umieram z głodu. – A może przy nieść ci coś z baru? Masz chęć na coś konkretnego? – Dzięki, sama sobie przy niosę. – Jak sobie ży czy sz. – Albo wiesz co… – Opieram podbródek na dłoni. – Może jednak poszliby śmy na kawę? – Czemu nie? – Wojtek szeroko rozkłada ręce. – Kiedy ty lko chcesz.
Nie mam pojęcia, co mi przy szło do głowy. Może po prostu nie chciałam po pracy wracać do domu? Najwy raźniej miałam dość trudnej do zdefiniowania atmosfery i ciągłego snucia domy słów, co się dzieje w głowie mojego męża. I co się dzieje w moim sercu. My ślenia, co powinnam zrobić. Napisałam do Roberta, aby odebrał Zuzkę z przedszkola. Teraz siedzę naprzeciwko Wojtka w małej kawiarence niedaleko firmy. On, jak zawsze swobodny, rozmawia ze mną, zgrabnie przeskakując z tematu na temat. Obserwuję go uważnie, zafascy nowana, że można czuć się z samy m sobą tak dobrze. Nie kontrolować się, nie pilnować. Po prostu by ć. Ja staram się udawać naturalność. To niby zwy kłe koleżeńskie spotkanie, ale w takim momencie mojego ży cia, w który m nie wiem zupełnie, dokąd chcę iść, jaka by ć. Jaka jestem. – Opty mista z ciebie, prawda? – zauważam, wsy pując cukier do kawy. Czego z zasady nie robię. – Urodzony ! – Zazdroszczę – mówię. – Bo ty nie jesteś. Wojtek bardziej oznajmia, niż py ta. Przy takuję. – Ale chciałaby m. Bardzo. – Co stoi na przeszkodzie? – Chy ba jakoś nam nie po drodze. Mnie i opty mizmowi. – Czy mogę cię o coś zapy tać? Dlaczego tak nagle zdecy dowałaś się na tę kawę? Wcześniej za nic nie dawałaś się wy ciągnąć. – Może chciałam pogadać z prawdziwy m opty mistą? – odpowiadam i w tej samej chwili już wiem, że właśnie o to chodziło. Wojtek zaciera ręce. – Brzmi interesująco. Zamieniam się w słuch. – My ślisz, że można zacząć wszy stko od nowa? – O to chciałaś mnie zapy tać? No to mnie zaskoczy łaś. – Patrzy badawczo. – Coś się dzieje u ciebie nie tak? Jeżeli potrzebujesz… Zawsze możesz się wy gadać. Jak kamień w wodę. – Po prostu odpowiedz. Wojtek obejmuje dłońmi filiżankę. – Od nowa nie można – mówi stanowczo. Wzdy cham ciężko. – Skoro opty mista tak twierdzi, to pewnie tak jest… Chciałam po prostu sprawdzić, czy mój pesy mizm nie przesłania mi perspekty wy. – Od nowa nie można – powtarza Wojtek. – Ale na nowo tak. Podnoszę wzrok. Wojtek uśmiecha się przy jaźnie. Wy gląda jak ktoś, komu można uwierzy ć na słowo. Szkoda, że ta wiara trwa ty lko chwilę. – No, Anka, dawaj! Mów, co jest grane. Czasem najłatwiej powiedzieć o kłopotach komuś, kto nie jest z nami blisko. – Dzięki, ale nie. Jak sam stwierdziłeś, słabo się znamy. A poza ty m obiecałam sobie, że już
nigdy nikomu o ty m nie opowiem. – Jesteś bardzo tajemnicza. Zaintry gowałaś mnie. – Wierz mi, nie ma w ty m nic intry gującego. Ani nic dobrego. Szy bko zmieniam temat. Wojtek patrzy ciekawie, ale nie próbuje naciągać mnie na zwierzenia. Po prostu spędzamy miło czas. Milej, niż się spodziewałam. Czas wracać do domu.
Piotr, 29 października 2013 Po pracy od razu jadę po dziewczy nki, bo w ty m ty godniu moja kolej. Dorota na popołudnie umówiła się na kawę z przy jaciółką, więc dodatkowo mam na głowie obiad. Przy gotowanie go to wizja przerażająca, zatem w głębokiej konspiracji zabieram córki na pizzę. Dorota zjechałaby mnie za to śmietnikowe jedzenie, jak twierdzi, choć moim zdaniem odrobinę przesadza. Z dwojga złego lepsza pizza niż hamburgery w fast foodzie. Do domu wracamy objedzeni jak mopsy, dziewczy nki z połową składników włoskiego placka na swoich bluzkach. Przebiorą się, ale nie mam złudzeń – Dorota wy tropi przestępstwo i tak. Przy chodzi około ósmej. Cieszę się, że tak późno, bo udało mi się obie moje panny wcześniej zapakować w pidżamy, a ubrania upchnąć na samy m dnie kosza z brudami. Dałem sobie szansę, śmieję się w duchu. Dorota wita się z Alą i Tosią, odpowiada na ich py tania, gdzie by ła i co robiła z koleżanką. – A jak wam minął dzień? – rewanżuje się. – By liśmy z tatą na pizzy – wy pala Alicja. Opadają mi ręce. – Cicho, głupia! To miała by ć tajemnica! – Szturcha siostrę Tośka. – Mam nadzieję, że chociaż by ła smaczna – rzuca Dorota. Reakcja żony napawa mnie szczery m zdumieniem. – Bardzo! Ja wzięłam margaritę – oświadcza Ala. – A ja farmerską – dodaje ośmielona Tosia. Oby wa się bez repry mendy. Kiedy potem Dorota pojawia się w salonie, wy starcza rzut oka, by m wiedział dlaczego. Miała ciężki dzień. – Jesteś wy kończona, kochanie? Moja żona ty lko macha ręką, dając znać, że dzisiaj wszy stko jest jej obojętne. Siada obok mnie, przy kłada dłonie do oczu i pociera powieki. Zupełnie zapomina, że wciąż ma makijaż. – Wiesz, wy darzy ło się dzisiaj coś dziwnego – mówi. – Ale już sama nie wiem. Może ty lko mi się wy dawało? – Co takiego? – Jak wy szłam z pracy, wiesz, na spotkanie z Wandą, miałam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. – No co ty ? Widziałaś kogoś konkretnego? Ktoś za tobą jechał? – No właśnie nie. Nawet specjalnie patrzy łam w lusterka, ale nie zauważy łam nic
niepokojącego. Ale wy szłam z samochodu i wrażenie powróciło. – Może dopadło cię jakieś natręctwo? – Nie sądzę. W każdy m razie to nie by ło miłe. Bałam się. – Odwraca się do mnie. Ma zmęczoną twarz. – Jesteś już w domu. Bezpieczna. – Oplatam ją ramieniem. – Ale gdy by rzecz się powtórzy ła, powiedz mi koniecznie. No, chy ba że masz jakiegoś cichego wielbiciela… – Próbuję żartu. Dorota patrzy na mnie z ukosa. – Jasne! – Jesteś piękna, nie zdziwiłby m się. – Nie podlizuj się. I tak zapamiętam ten numer z pizzą. A rano mówiłam o zdrowy m i poży wny m obiedzie! – Grozi mi palcem. – A co sły chać u twojej mamy ? By łeś wczoraj, a ja zapomniałam zapy tać. – To, co zwy kle. Nie ma o czy m gadać. – Szkoda. – Ja już nie żałuję. – Naprawdę? – W py taniu pobrzmiewa wątpliwość. – Ostatnio w redakcji męczy liśmy temat, jak to mężczy źni wy bierają sobie żony podobne do matek. Jezu, jak ja się cieszę, że w moim przy padku jest wręcz przeciwnie. Z kimś podobny m do mojej matki nie wy trzy małby m ani minuty ! – To miał by ć komplement? – Najszczerszy – odpowiadam, a potem całuję Dorotę w usta.
Anna, 30 października 2013 Spaceruję z Zuzką po parku i my ślę, jak ułoży ć sobie ży cie na nowo. Mała biegnie w stronę zjeżdżalni, od zawsze ulubionej atrakcji na placu zabaw, i wdrapuje się po szczebelkach. – Mamo, patrz na mnie! – woła radośnie i zjeżdża, wy rzucając ręce do góry. Całą operację powtarza jeszcze kilkukrotnie. Gdy Robert oznajmił, że odnajdzie Piotra, spłoszy łam się, ale zaraz poczułam całą sobą, że to właściwy kierunek. Powróciło poczucie bezpieczeństwa. Oto wreszcie ktoś oferuje mi troskę i pomoc! – cieszy łam się. I tu chy ba tkwił błąd. Przez chwilę znów by łam przerażoną, zalęknioną, skrzy wdzoną dziewczy nką, spodziewającą się wsparcia. Zby t oszołomioną i skołowaną, by o siebie zawalczy ć. A ty mczasem wiadomo – jeżeli sama sobie nie pomożesz, nie pomoże ci nikt. Pora wziąć sprawy we własne ręce. Sama go odszukam, postanawiam, kiedy pędzi do mnie zasapana Zuzka. Podejdę do sprawy profesjonalnie i z determinacją. A nie jak dotąd, „chciałaby m i boję się”. To dziecko zasługuje na pogodzoną ze sobą matkę. Biorę małą za rękę i choć to ty lko drobna dziecięca rączka, czuję, jak jej ciepło i uścisk dodają mi odwagi.
5 listopada 2013, 12 320 dzień służby Stoimy przed drzwiami. Anna już po raz drugi wy ciąga rękę do klamki, ale ponownie się waha. Umówiona jest na wpół do piątej, a minęła szesnasta dwadzieścia dziewięć. Patrzę na jej zdenerwowanie i niemal jestem pewien, że zaraz odwróci się i pośpiesznie opuści budy nek, nie oglądając się za siebie. Jeszcze chwila wahania, ale wreszcie klamka zostaje naciśnięta i Ania wchodzi do środka. Niepozorne to biuro, my ślę, krocząc tuż za nią. W środku intensy wny zapach kawy pomieszany z chemiczną wonią jakiegoś środka czy szczącego. Anię wita mężczy zna w błękitnej koszuli, tak samo nijaki jak pomieszczenie. O nierzucający ch się w oczy ry sach, bez jakichkolwiek znaków szczególny ch. A może to właśnie o to chodzi? Detekty w podsuwa Ani krzesło, a sam zajmuje miejsce za biurkiem. Kładzie przed sobą notes. – W czy m mogę pani pomóc? – py ta miły m, przy jacielskim głosem. – Pewnie wy da się to panu… – Krtań Ani odmawia posłuszeństwa. – Pewnie wy da się to panu dziwne… Mężczy zna opiera policzek na dłoni. – Droga pani, mnie mało co wy daje się dziwne. – Sama się sobie dziwię, że się tutaj znalazłam… – Zaczy na Ania od nowa. A potem po prostu mówi, co ją tutaj sprowadza i czego oczekuje. Detekty w słucha uważnie, potakuje i od czasu do czasu wtrąca py tania. Anna odpowiada najsumienniej, jak potrafi. Stara się wy łuskiwać z pamięci wszy stkie szczegóły, które mogą okazać się przy datne. – Nie ma tego wiele – przy znaje samokry ty cznie. – My śli pan, że da się go odszukać? – Miewałem trudniejsze przy padki. Może by ć pani pewna, że zrobię, co w mojej mocy. – Minęło ty le czasu… – Mówią, że zemsta najlepiej smakuje na chłodno – stwierdza detekty w, odkładając długopis do metalowego pojemnika. – I wie pani co? Wcale się pani nie dziwię. Zdumiewa mnie ty lko, że zwlekała pani tak długo. Ania milczy. Wstaje i podaje dłoń na pożegnanie. – Zatem czekam na wieści. Wracamy do domu spokojny m i pewny m krokiem. Pomimo zmęczenia, które dopadło nas w jednakowy m stopniu. Ja nieodmiennie zmartwiony ty m, co dzieje się pomiędzy moją podopieczną a jej mężem. Przecież prawda powinna budować związek! Postanawiam zapy tać stróża Roberta, czy ten naprawdę uczęszcza na kurs tatuażu. Niby mógłby m sprawdzić to na własną rękę, ale nie chcę opuszczać Ani nawet na sekundę. Od pamiętnej burzy nie zdarzy ło mi się to nigdy. Podobnie jak nigdy więcej nie zmruży łem oka, jeśli ona nie udała się na spoczy nek. Wy soki jak topola anioł podwija odrobinę zby t długie rękawy i odpowiada, choć niechętnie: – Pewnie, że chodzi. Ty dzień temu zamówił nawet sztuczną skórę i maszy nkę do tatuażu. Idzie mu nawet lepiej, niż przy puszczałem. Tak przy najmniej twierdzi Jack z salonu, gdzie Robert się szkoli. – A nie sądzisz, że powinien trochę więcej uwagi poświęcić żonie, zamiast wy my ślać jakieś
dy rdy mały ? – Pewnie tak. Przery wa nam dzwonek do drzwi. – To pewnie kurier – stwierdza stróż Roberta, wy chodząc na kory tarz. Jednak przesy łkę odbiera Ania. Zainteresowanie zawartością, jakie wy kazują obaj, i anioł, i jego podopieczny, upoważnia mnie do stwierdzenia, że odbiło im obu. Patrząc na entuzjazm kolegi stróża, jestem przekonany, że sam chciałby mieć taki atramentowy ry sunek. Cóż, zmieniają się czasy, zmieniają i anioły … Choć niektóre chy ba jednak zanadto ponosi, my ślę z niesmakiem. Anna jest nie mniej zdziwiona ode mnie nowy mi zabawkami męża. Z obrzy dzeniem na twarzy bierze do ręki sztuczną skórę, która ma służy ć do wprawek. – Ty naprawdę uczy sz się tatuować… – mówi. – My ślałaś, że zmy ślam? Po co miałby m to robić? – Sądziłam, że mnie unikasz i to ty lko pretekst. Od tamtej rozmowy … – Skąd. Wcale tak nie jest – ucina Robert, powracając do oglądania naby tku. Ania się wy cofuje. Chciałaby zadać jeszcze wiele py tań, ale odpowiedź męża podcina jej skrzy dła. Sposób, w jaki twierdził, że „wcale tak nie jest”, daje jej pewność, że właśnie tak jest. Podczas wieczornej kąpieli dużo my śli i dochodzi do wniosku, że najpierw uporządkuje sprawy z przeszłości, a potem zajmie się ty m, co tu i teraz. Ta chęć działania i kreowania na nowo może i by mi się spodobała, gdy by nie to, co zobaczy łem w jej wy obrażeniach. Ona chy ba sądzi, że to da jej szczęście i spokój, ale ja wiem, że nie jest to dobry kierunek.
31
Anna, 14 listopada 2013 – Tu jest wszy stko, co może panią zainteresować. Zdjęcia, adres, informacje osobiste, miejsce pracy – wy licza detekty w, kładąc na stole białą kopertę. Wy starczy sięgnąć i otworzy ć. Ty lko ty le. Ja jednak siedzę nieruchomo i wpatruję się w biały papier, ostro odcinający się od czerni blatu. – A zatem znalazł go pan… Mężczy zna prostuje się na krześle. – To by ła bułka z masłem. – To niewiary godne! – Proszę sprawdzić, czy to ten człowiek. Chociaż ja nie mam najmniejszy ch wątpliwości. Wy ciągam rękę i wy jmuję pierwsze zdjęcie. Drżą mi dłonie. Te same oczy, kształt nosa, tak samo wy krojone usta, wy datne wgłębienie w podbródku. Nieco bardziej zaokrąglona twarz, bardziej męska. Kilka siwy ch włosów na skroni. Ale to on, bez wątpienia. Czuję, jak się pocę. – Może wody ? – py ta detekty w. – Dziękuję. Nie trzeba. To po prostu dziwne uczucie. – Ma żonę i dwie córki. Spoglądam na niego. – Ciekawe, czy szczęśliwa małżonka wie, z kim dzieli ży cie. Szczerze wątpię – sły szę. Serce bije mi jak szalone. Muszę zostać sama. – Dziękuję panu za wszy stko.
Wieczorem zamy kam się w sy pialni. Jestem ty lko ja i zawartość koperty. Zdjęcia i raport. Rozkładam wszy stko przed sobą na łóżku. A więc zrobiłam to, my ślę, wpatrując się w Piotra
na zdjęciu, wy chodzącego z jakiegoś oszklonego budy nku. Dziwi mnie, że mieszka w ty m samy m mieście, co ja. Podejrzewałam, że wy emigrował. By ć może na stałe. Kiwam głową, bo mimo to cały mi latami przy glądałam się mijany m na ulicy mężczy znom, licząc na zrządzenie losu, na przy padek. Aż wreszcie, po ty lu latach, mam go na widelcu. Mam nawet więcej, niż chciałam, wzdy cham, przeglądając raport detekty wa. Znam imię jego żony, wiem, czy m się zajmuje. Wy gląda na to, że jest wy kształconą kobietą na poziomie. Dwie córki. Wiem, gdzie mieszkają. Jest nawet krótki zary s tego, co Piotr robił przez te wszy stkie lata, wszy stko to, co dało się ustalić i potwierdzić. Niekarany. Skrzy wdził wy łącznie mnie czy po prostu miał szczęście? A może dobrze się ukry wał? No i upiekło mu się. Nie zapłacił za winę. Po prostu ży je i cieszy się rodzinny m szczęściem jak każdy normalny, przy zwoity oby watel. Istna sielanka! Patrzy my sobie prosto w oczy. Powoli rośnie we mnie gniew. Detekty w wspominał coś o zemście na chłodno, ja jednak nie nabrałam do sprawy dy stansu. Mimo upły wu czasu. Rana jest ży wa i pali boleśnie. Patrzy my sobie w oczy, starsi o szesnaście lat. – Niedługo się spotkamy – obiecuję.
Piotr, 6 listopada 2013 Dorota twierdzi, że tamto wrażenie, że jest śledzona, już się nie powtórzy ło. Sam nie wiem, czy się ty m zasugerowałem, czy może mi odbija, ale od jakiegoś czasu mnie również się tak wy daje. Jakby stale towarzy szy ł mi jakiś cień. Niewidzialny, ale niepokojąco obecny. Może zby t długo przesiaduję przed komputerem w pracy ? Stary ekran miga, więc może to tak działa mi na nerwy ? Wy chodzę z roboty rozstrojony. Przez to wszy stko postanawiam zacząć chodzić na siłownię. Może jestem już w wieku, gdy poważnie trzeba zacząć my śleć o zdrowiu? Po pracy wpadam do domu ty lko po dres i wodę. W bramie mijam się z jakąś kobietą. Pośpiech sprawia, że potrącam ją ramieniem, ale rzucam szy bkie „przepraszam” i idę do auta. Naprawdę mi odbija, bo przez krótką chwilę wy daje mi się, że skądś ją znam. Ty mczasem ona nawet na mnie nie spojrzała. Z dziwny m skupieniem wpatry wała się w domofon, jakby miał zagwarantować jej zbawienie. Pewnie kolejny świadek Jehowy, koncentrujący się przed nauczaniem, stwierdzam, wsiadając do auta. Niepotrzebnie wpuściłem ją do środka. Wrzucam migacz, ale czekam zdecy dowanie zby t długo. Zerkam w lusterka. Ludzie jeżdżą jak debile, my ślę. Śpieszy mi się, bo wieczorem jest mecz, a chciałby m zdąży ć z treningiem. Dorota nie znosi nagaby wania, więc gdy jej opowiem o tej świętej, na pewno się wkurzy. Naprawdę mam wrażenie, że gdzieś już ją widziałem… Naciskam pedał gazu. Do klubu mam jakiś kwadrans.
Anna, 6 listopada 2013 W głowie mam gonitwę my śli.
Już ty le razy wy obrażałam sobie, co powiem, że wy dawało mi się, że wszy stko zostało przećwiczone. Ale teraz moja starannie przy gotowana przemowa przy pomina węzeł gordy jski. Nie, nie zamierzam się wy cofać. Nie teraz. Zamiast windy wy bieram schody, choć mam zapisane, że mieszkają na czwarty m piętrze. Da mi to trochę więcej czasu na zebranie my śli. Na ułożenie pierwszego zdania, kombinuję, ale kiedy przy staję przed brązowy mi drzwiami ze złotą dziesiątką, wciąż nie wiem, jak zacząć. Dość już tej szarpaniny ! Mordowałam się ty le lat. Wy starczy ! Palce odnajdują dzwonek bez udziału woli. Dźwięk jest krótki, ury wany. Nieładny. Za drzwiami sły szę śmiechy. – Czego zapomniałeś? – W progu pojawia się wy soka blondy nka. To zapewne Dorota. Lat czterdzieści. Jego żona. Jeszcze ładniejsza niż na zdjęciach. – To tatuś? – Dołącza do niej dziewczy nka z warkoczy kami. Jeśli się nie my lę, to chy ba Tosia. Obie patrzą z zaciekawieniem. Nie mają żadny ch przeczuć. – Nie, kochanie, to nie tatuś – mówi blondy nka. – Słucham, w czy m mogę pomóc? – Patrzy na mnie przejrzy sty mi, błękitny mi oczami. – Dzień dobry. – Witam się niepewnie. – Jestem… – Mamo, pomożesz mi złoży ć ten domek? – W kory tarzu pojawia się druga dziewczy nka. Trzy ma w garści olbrzy mie pudełko. – Tato ci pomoże, ale pewnie dopiero jutro, bo dzisiaj jest mecz – zwraca się Dorota do córki. Po czy m uśmiecha się przepraszająco. – Dzieciaki! – Męża nie ma w domu? – A, pani do Piotrka? Nie, poszedł na siłownię. Pani pewnie z redakcji? Patrzy wy czekująco. Dostałam swoje pięć minut. Wy starczy, że otworzę usta i powiem. Wszy stko powiem. Mogę to zrobić, ale stoję jak wry ta. – Może przy jdzie pani później? Piotr powinien by ć za jakąś godzinę. Albo może woli pani zaczekać? – Dorota ży czliwie podsuwa opcje. Mogę zaczekać. Mogę na niego zaczekać. Usiąść w ich salonie i popijając kawę, prowadzić kurtuazy jną rozmowę. – Nie, dziękuję, może inny m razem – odpowiadam. Czuję się coraz gorzej. Kręci mi się w głowie i mam potworne mdłości. Robię krok wstecz, ku schodom. Marzę ty lko o ty m, by znaleźć się na zewnątrz. – Może coś przekazać? – sły szę jeszcze, gdy jestem już na półpiętrze. Nie reaguję, zbiegając pośpiesznie. Na dole wy miotuję do śmietnika. Nie wiem, dlaczego sądziłam, że to on otworzy mi drzwi. Na inną opcję nie by łam przy gotowana. Ona i te dzieciaki zupełnie mnie rozbroiły.
Piotr, 7 listopada 2013
Od wczorajszego wieczoru zastanawiam się, kim może by ć kobieta, która mnie szukała. Opis Doroty nie przy pomina nikogo. Py tam dziewczy n w pracy, ale ty lko patrzą na mnie jak na wariata. Coś w sty lu „a po co miały by śmy cię szukać?”. A może to zwy czajna pomy łka? Zdenerwowana nieznajoma pomy liła numery mieszkań, a który ś sąsiad ma na imię tak samo jak ja. Niepotrzebnie tak gnałem z treningu, bo nasi jak zwy kle przerżnęli. I to w takim sty lu, że naprawdę trudno uznać, że nic się nie stało. Z początkiem drugiej połowy zacząłem nawet składać nowy domek dla lalek Alicji, co okazało się zajęciem o wiele mniej frustrujący m niż gapienie się w telewizor. Na siłowni pogadałem z jedny m kolesiem, który twierdził, że przy szedł zgubić trochę z brzucha i podreperować kondy cję. No, przed facetem solidna robota, pomy ślałem, choć zachowałem tę uwagę dla siebie. Założy liśmy się o wy nik meczu. Ja obstawiłem 1:0 dla naszy ch, on bez cienia nadziei walnął 0:3. No i będę musiał postawić mu piwo, o ile spotkamy się ponownie. Choć według mnie nie powinien go pić. Nagle doznaję olśnienia. Przecież wczoraj minąłem w bramie tę kobietę od Jehowy ch! A oni, jak wiadomo, stosują różne triki, by leby wcisnąć się do domu na miłą pogawędkę o Biblii. Wy starczy udać, że szuka się kogoś, i bach! Człowiek ani się obejrzy, a już siedzą na kanapie z tą swoją gazetką. Zagadka rozwiązana. Nareszcie! Mogę spokojnie wrócić do pracy.
7 listopada 2013, 12 322 dzień służby Siedzimy z Anią w poczekalni. Jest spore opóźnienie, ale jeszcze dwóch pacjentów i pani doktor Hanna będzie mogła wreszcie zdjąć fartuch. Zamiast anginami i zapaleniami krtani zajmie się przy jaciółką. Robert nie mógł dopatrzy ć Zuzki (bo podobno musiał zostać dłużej w pracy ), więc mała została podwieziona na trochę do dziadków. W końcu wchodzimy do środka. – O, kogo ja widzę? Coś ci dolega? – Padają py tania. – Mamy wy sy p jelitówki. – Wolałaby m już gry pę żołądkową… Zdecy dowanie! – jęczy Ania, siadając na kozetce. – Nie wy glądasz najlepiej. Pokaż gardło. – Hanka sięga po szpatułki. – Dajże mi spokój, nic mi nie dolega! Wy najęłam detekty wa. Odnalazł Piotra. Poszłam do niego wczoraj… – Stop, stop! Za dużo informacji naraz! – Pani doktor wy rzuca szpatułkę do kosza i siada obok przy jaciółki. Ja robię to samo. Anioł Hanki już się nie mieści na kozetce, więc zajmuje obrotowe krzesło i kręci się w kółko. – Jak to: wy najęłaś detekty wa? Jak to: by łaś u Piotra? – Po prostu. Poszłam, ale otworzy ła mi jego żona. – Żona? – Ma też dwie córki. – Jezu… A miałam nadzieję, że gnije w jakimś więzieniu! Albo przy najmniej cienko śpiewa, pozbawiony jaj.
– Ma normalną rodzinę. Wiedzie spokojne, szczęśliwe ży cie. Mieszkał w mieście, od kiedy wrócił z zagranicy. – Spotkałaś się z nim? – py ta Hania ostrożnie. – Nie by ło go w domu. – Powiedziałaś żonie o wszy stkim? – Nie. Mimo że detekty w uprzedził mnie o stanie fakty czny m, na widok jego rodziny nie by łam przy gotowana. Poczułam się dziwnie, nieswojo. Uciekłam i puściłam pawia do śmietnika. – Przy najmniej ty le – podsumowuje Hanka. – Przepraszam! – Unosi dłonie w przepraszający m geście. – To nie by ło stosowne. Anka, powiedz, co się właściwie dzieje. Wy starczy spuścić cię z oka, a wy bucha rewolucja. I co z Robertem? Oswoił się już z tematem? Powrócił do normalności? – Twardo chodzi na kurs. – Jeszcze mu nie przeszło? – Nic nie mów. Po prostu znalazł sobie totalnie odjechaną odskocznię od problemów. Obie wiemy, że tatuowanie pasuje do niego jak pięść do nosa. Hanka wy bucha śmiechem. – Wy bacz, ale ja już nic z tego nie rozumiem… – mówi. – Ja też. Kiedy powiedziałam mu o wszy stkim, wy obrażałam sobie… Ech, zresztą nieważne! Nie wy daje mi się, aby śmy wy trwali. On ostatnio nie potrafi ze mną ży ć. Szamoce się, a ja muszę na to patrzeć. – Cokolwiek zdecy dujesz, będę przy tobie. – Hania obejmuje przy jaciółkę ramieniem. Mam poczucie, że właśnie ukradła mi kwestię, ale w porządku. Ważne, że Ania się uśmiecha. Choćby nawet nieznacznie. – A co z ty m palantem? Co zamierzasz? – Nie wiem. To skomplikowane bardziej, niż my ślałam. Chy ba potrzebuję jeszcze trochę czasu. – Idziemy stąd. Jesteś wolna? Może wstąpimy coś zjeść? Ania spogląda na zegarek i w ty m samy m momencie dzwoni jej komórka. – Jacek? – Odbiera, zaskoczona. – Cześć! Mama dostała udaru. Jest w szpitalu św. Jadwigi. Nie wiem, czy przy jdziesz, czy nie, ale uznałem, że powinnaś wiedzieć. – To bardzo poważne? – Trwają badania, ale ojciec twierdzi, że kompletnie nie mógł się z nią dogadać. Nie wiedziała, co się dzieje. – Będę za pół godziny. Ania jest bez samochodu, więc wiezie ją Hanka, która w szpitalu naty chmiast idzie prosto do gabinetu lekarskiego, wy py tać kolegów po fachu. Na neurologii czuję, że Ania wy łącza emocje. Że odgradza się od nich niewidzialną tamą, tak mocną, jakby obawiała się, że w razie drobnej nieszczelności nie zniesie ich napły wu.
Anna, 7 listopada 2013
Hanka dowiaduje się, że to by ł mikroudar niedokrwienny i mama miała sporo szczęścia, bo w jej przy padku prawdopodobnie obejdzie się bez konsekwencji, ale powinna leczy ć nadciśnienie, czego ewidentnie nie robi. Następny m razem, a powtórka nie jest wy kluczona, może się skończy ć gorzej. Przed salą chory ch naty kam się na ojca. Siedzi na krześle, wspierając głowę na rękach. Bardzo się zmienił przez te lata. Schudł i całkiem posiwiał. Jacek ciągle jest w drodze do szpitala. Ostatnio musieli się zbliży ć, skoro ojciec do niego zadzwonił. – Cześć, tato – mówię, a on podnosi głowę. Patrzy my na siebie w milczeniu. Jego blada twarz wy raźnie różowieje. – Matka musiała niemal zejść z tego świata, aby ś raczy ła się z nią zobaczy ć – sły szę. Zaciskam dłonie i liczę do trzech. – A mnie musiałby ktoś porąbać na kawałki, żeby ś się nie wsty dził wezwać policji… – O czy m ty mówisz? – Niemal krzy czy i nagle pojmuje. – Jesteś bezczelna! – A ty okrutny. – Jestem twoim ojcem i należy mi się szacunek. – Jestem twoją córką, która liczy ła na opiekę i troskę. – Troszczy łem się o ciebie. Co ty wy gadujesz?! – Zawiodłam się kiedy ś na tobie, tato. Bardzo. – Łzy napły wają mi do oczu. – Pozwoliłeś mi my śleć, że jestem twoim oczkiem w głowie. Twierdziłeś tak zawsze, pamiętasz? „Gdy by ktoś kiedy ś zrobił coś mojej córce, nie ręczę za siebie!”. To twoje słowa. A ty mczasem okazało się, że jestem dla ciebie nic niewarta. Nawet wy siłku, aby ukarać tego kogoś, kto mnie skrzy wdził. – Co ty wy gadujesz, do licha?! – To, co czuję. To, co czułam i wtedy, i przez te wszy stkie lata. Ojciec powoli odwraca głowę do okna. Deszcz tłucze o szy by. – My ślę, że lepiej będzie, jak pójdziesz do matki – mówi. – Mam nadzieję, że weźmiesz pod uwagę jej stan i nie będziesz robić podobny ch wy rzutów. Stoję przy nim jeszcze chwilę, po czy m wchodzę na salę. Mama w zasłany m na biało łóżku wy daje się taka malutka! Włosy ma ufarbowane na blond. Nigdy jej w takich nie widziałam. Pani leżąca obok na mój widok uśmiecha się i odkłada czy taną gazetę. – Przed chwilą zasnęła. Kiwam jej głową i ostrożnie przy siadam na krześle obok mamy. Sąsiadka zaczy na opowieść o doskwierający ch jej zawrotach głowy, ale na szczęście nabiera ochoty na herbatę i postanawia nastawić czajnik. Zamy ka drzwi odrobinę zby t głośno, mama się budzi. Mruga kilkukrotnie, jakby chciała ustawić ostrość. – Ania? – Tak, mamo. To ja. – Aneczka… Kochanie… Jak przy ciągana magnesem chwy tam jej dłoń. Jest ciepła, a doty k bardzo znajomy. – Opłacił się ten udar – wzdy cha mama. – Nie mów tak. – Inaczej pewnie by ś nie przy szła… Ale ja to rozumiem. Bardzo długo o ty m my ślałam.
– Nie mów teraz o ty m. Powinnaś odpoczy wać. – Bardzo za tobą tęsknię. – Ojciec chy ba nie. – Nigdy nie potrafił przy znawać się do błędów. Znasz go przecież. – Do Jacka jakoś się przemógł. – To raczej Jacek przy my ka oko na jego przy wary. – Ja też muszę? – Nie, nic nie musisz. Podobno mężczy źni na stare lata mądrzeją, zatem kto wie? Może i ojcu się przy darzy. – Mama uśmiecha się niepewnie. – Cieszę się, że nic ci nie jest. Ale musisz zadbać o siebie. Podobno masz kłopoty z ciśnieniem. Słaby dotąd uśmiech rozkwita jak kwiat. – Chy ba jednak trochę ci na mnie zależy … – Zawsze zależało. I właśnie dlatego tak trudno by ło mi pogodzić się z ty m, że dwie najważniejsze osoby, na który ch tak polegałam i które tak kochałam, zostawiły mnie samej sobie. – Czuję, że po policzkach ciekną mi łzy. Chwilę później szlocham na dobre. – Córeczko, nawet nie wiesz, ile by m dała, żeby cofnąć czas! Żeby śmy zaczęły od nowa… Wy cieram oczy. Na palcach pozostają czarne smugi tuszu. – Od nowa się nie da. – Siąkam nosem. Mama zagry za wargi. Jeszcze godzinę temu my ślałam, że nie zobaczę jej już nigdy i nie zamienimy ani jednego zdania. I choć wiem, że pewnie nigdy nie zapomnę tego, co się stało, przeraża mnie my śl, że mogłam ją stracić. – Rozumiem – mówi mama. – Ale można zacząć na nowo – dodaję. – A przy najmniej tak sły szałam. Całkiem niedawno. Mama siada i przy ciąga mnie do siebie z nieoczekiwaną siłą. Sły szę znajome bicie serca, które kiedy ś koiło mnie jak nic innego. Jak dobrze go posłuchać ponownie! Długo przekonuję, żeby się położy ła. Nie mam złudzeń. Nie spodziewam się, że nagle będzie jak kiedy ś. Upły nęło zby t wiele czasu. Może nawet nam się nie uda i nie odważę się zaufać. Ale chcę spróbować. Chy ba już potrafię. Utulam mamę i idę do lekarza. Kiedy wy chodzę z gabinetu, wpada na mnie Jacek. – O, jesteś wreszcie… – Rozmawiałaś z lekarzami? – Aha. Zaraz wszy stko ci opowiem. Nie jest źle. – Mówiłem ci, że ze zdrowiem mamy nie jest dobrze… – Mówiłeś. – Fajnie, że przy jechałaś. – Też tak my ślę – odpowiadam, opierając się o ścianę. – Podobno nieźle dogadujesz się z ojcem? – No, nawet. Zabawne, nie? Kto by pomy ślał? My ślę, że wtedy zareagowałem trochę przesadnie. Gówniarz chciał pokazać, że wie lepiej. Mogłem to przeprowadzić zupełnie inaczej.
Powiesz mi, o co wam poszło? – Zmienia temat. – Chy ba o nic takiego, czego nie mogłaby ś odpuścić? – Nie masz pojęcia, więc nie mów mi, co mam robić. – Mówię z własnego doświadczenia. – Nie jestem tobą. I nie wiesz, przez co przeszłam. – Nie jestem. I nie wiem. Chciałby m ty lko, aby śmy by li ze sobą blisko. Patrzę, zaskoczona. No, no, mój brat mówi, co czuje! – my ślę. Podchodzę i obejmuję go mocno. On robi to samo. Ściskamy się serdecznie. Nawet jeżeli niewiele o sobie wiemy, znów jesteśmy razem. Jak brat i siostra. I nawet jeśli nigdy się to już nie powtórzy, ja zapamiętam tę chwilę. Na zawsze..
32
Piotr, 8 listopada 2013 – Tu niedaleko, za rogiem, mają najlepsze piwo beczkowe. Co prawda nie wiem, jak jego spoży cie ma się do twojego planu pracy nad muskulaturą, ale jestem honorowy, więc stawiam. – Wskazuję ręką ulicę, w którą mamy skręcić. Nawet mam ochotę na ten wspólny wy pad do baru. Ty m bardziej że wczoraj Dorota znów miała wy chodne, a dziewczy nki dały mi solidnie popalić. Z prawdziwą rozkoszą pojawię się w domu, gdy już będą w łóżkach. – Jak to jest by ć dziennikarzem? Pewnie masz powodzenie u babek? – rzuca Paweł, gdy siadamy przy stoliku. – Czy ja wiem? Chociaż kiedy ś, nie powiem, trochę się działo. – Wy szczerzam się do wspomnień. – Pozazdrościć! – Mój towarzy sz kiwa głową z nieskry wany m uznaniem. Szy bko obalamy po piwku i zamawiamy drugą turę. Koleś jest w porządku, bo ty m razem on stawia. Kto wie, może nawet się polubimy ? Paweł idzie do baru, ja ty mczasem do toalety. Gdy wracam, widzę przy stoliku dwie studentki. Pewnie liczą na darmowe drinki. Nie wiedzieć czemu, Paweł je spławia. – Może i nie są najmądrzejsze, ale komu to przeszkadza? – Oglądam się za brunetką. – Podobno masz żonę? – Ty też i co? Rozmowa nie zaszkodziła jeszcze nikomu – mówię. Nie wiem, czy on udaje świętego, czy naprawdę nim jest. Paweł py ta mnie, czy należy spodziewać się nowej fali kry zy su. A skąd niby mam to wiedzieć? Podobno to on pracuje w finansach. Może sprawdza, czy jestem na bieżąco w aktualny ch newsach? Gadamy też o samochodach i horrendalny ch cenach mieszkań. On proponuje jeszcze jedną kolejkę, ale chy ba straciłem kondy cję albo przesadziłem z treningiem, bo nagle świat traci kontury. Zaczy na wirować, rozmazują się kolory. Mój nowy kumpel ma teraz dwie głowy i dwie pary oczu.
– Stary, chy ba nie czuję się najlepiej… – bąkam, przestraszony. – Właśnie widzę. Chodź, wy jdźmy na zewnątrz – odpowiada, pomagając mi wstać. Jest coraz głośniej i głośniej. Noc jest zdecy dowanie za zimna. Chodnik faluje. – Odpro… Odprowadzisz mnie do taksówki? – py tam. – Możesz na mnie liczy ć.
Co się, kurwa, dzieje? Co jest? Co ma znaczy ć ten palący ból szczęki i brzucha? Brzuch, plecy, skroń, znowu brzuch. Cały jestem bólem. Ból nachodzi i odpły wa falami, by powrócić znowu ze zdwojoną siłą. Zmuszam się, by otworzy ć oczy. Ty lko mgła. Upadam na bok. Ktoś mnie dźwiga i szarpie mną jak szmatą. Ponownie otwieram oczy. Ta sama mgła. Mrugam. Upadam. Jestem podnoszony. Znowu mgła, ale ty m razem rzadsza. Ja znam tego gościa! – dociera do obolałej głowy. Gdzie ja go widziałem? My śl, musisz coś wy my ślić! – nakazuję sobie. A tak, to przecież Paweł. Ty lko dlaczego podnosi pięść do ciosu? Znów leżę. – Co ty, kurwa, robisz?! – wrzeszczę. – O, obudziłeś się wreszcie? Wspaniale! – Czy ś ty oszalał? – Wy pluwam słowa z opuchnięty ch warg. – Co z tobą?! – Zamknij się! – Nie ujdzie ci to na sucho, skurwy sy nu! – warczę i szarpię się, ale nadaremnie. Mam związane nogi w kostkach, a ręce za plecami. Wreszcie rozumiem, dlaczego nie mogę się bronić. Paweł zbliża się i kuca przy mnie. – Zabawne, że mogę powiedzieć dokładnie to samo… – O co ci chodzi, do cholery ? Co ja ci zrobiłem? – Mnie? Nic. – Jesteś stuknięty ! Ale jak cię już dorwę…! On wstaje i zaczy na grzebać w swojej torbie, tej samej, którą miał na siłowni, a ja rozglądam się, gdzie właściwie jestem. Wy gląda to na jakiś garaż. Śmierdzi smarem. Z sufitu zwisa smętnie pojedy ncza żarówka. Paweł kuca ponownie, ale ty m razem nieco dalej. Jakby skubaniec wy czuł, że zamierzam napluć mu w tę jego żałosną gębę. – Wy obraź sobie, że niedawno zapisałem się na kurs tatuażu – mówi. – A co mnie obchodzi twój zasrany kurs, pomy leńcu! – Zrobiłem to z my ślą o tobie, wiesz? Żeby wy konać na twojej skórze najpiękniejszy i jak najdoskonalszy tatuaż, na jaki stać zdolnego amatora. A w zasadzie napis. Na czole. „Gwałciciel”. Jak ci się podoba ten pomy sł? – Pojebało cię?! – wrzeszczę, dostrzegając w jego dłoni jakiś przedmiot. – Doszedłem jednak do wniosku, że to nie najlepsze rozwiązanie. Najpewniej wy skoczy łby ś wtedy przez okno. Z takim napisem na czole długo by ś nie wy trzy mał, prawda?
– Dlaczego gwałciciel? Chy ba mnie z kimś pomy liłeś! – Panikuję. I nagle wszy stko staje się jasne. Facet bierze mnie za jakiegoś zboka i chce się mścić na mnie zamiast na nim! – Ja mam normalną rodzinę! Żonę, dzieci. Nie jestem żadny m gwałcicielem! – A co robiłeś 22 i 23 sierpnia 1997 roku? – Nie wiem! Nie pamiętam! – Za to ja wiem. Podałeś młodej dziewczy nie narkoty k, aby dobrać się do jej majtek. Bo nie chciała ci się oddać z własnej woli. Robi mi się gorąco. Wszy stkie obite miejsca zaczy nają boleć i piec jednocześnie. – To nie by ł żaden gwałt – mówię słabo. – Sama chciała… – Odzy skałeś pamięć? – Spoty kała się ze mną z własnej woli, więc musiała chcieć. A wcześniej czy później… Co za cholerna różnica? – Poprosiła cię, by dlaku, żeby ś odurzy ł ją i wy korzy stał? – Paweł łapie mnie za bluzę i szarpie tak, że zawartość żołądka podchodzi mi do gardła. Kiedy mnie puszcza, pojmuję, że znalazłem się w czarnej dupie. – Kim ty jesteś? – py tam. – Bratem Anki? Przy jacielem? Mężem? Jakimś niedorobiony m Zorro? – To akurat gówno cię obchodzi. To jest strzy kawka – mówi, prezentując mi wy ciągnięty z torby przedmiot. – Pusta. Mogę wbić ją w ży łę i wprowadzić do twojego parszy wego organizmu powietrze, co dość szy bko i bez śladu uczy ni cię trupem. Wiesz, że mogę to zrobić, prawda? Na szczęście chy ba nie będę musiał. Wziąłem ze sobą kamerę. Masz moje słowo, że nie zrobię ci krzy wdy, jeśli nagrasz małe oświadczenie. – Jakie znów oświadczenie, do cholery ?! – Na przy kład coś w ty m sty lu: „Ja, Piotr Dutkowski, 22 i 23 sierpnia 1997 roku podstępem podałem Annie Turskiej narkoty k, po czy m wy korzy stałem ją seksualnie bez jej wiedzy i zgody. Zrobiłem to celowo i z premedy tacją. Jestem winny. Jestem perfidną, niegodną szacunku szują”. – Chy ba cię posrało! W ży ciu tego nie zrobię! – Czy cokolwiek z tego, co powiedziałem, nie jest prawdą? – W ży ciu tego nie nagram! – Masz na zastanowienie się zaledwie chwilę – mówi Paweł, odciągając tłoczek strzy kawki. Podchodzi i doty ka igłą skóry pod moją żuchwą. Mikroskopijny punkt, gdzie igła sty ka się z moim ciałem, czuję bardzo wy raźnie. Oblewa mnie zimny pot. – Nie zrobię tego! On naciska mocniej. Metal już niemal przebija skórę. Nie wy trzy muję. – Dobra! Dobra… Paweł włącza nagry wanie. – Po co ci to? Co chcesz z ty m zrobić? – py tam, kiedy jest już po wszy stkim. Powtarzam py tanie jeszcze dwukrotnie, ale on w milczeniu pakuje graty do torby i najwy raźniej szy kuje się do wy jścia. Wreszcie przecina więzy krępujące moje kostki. – Można z ty m zrobić wiele rzeczy. Albo zupełnie nic. Wszy stko zależy od niej. Teraz to ty będziesz zakładnikiem jej woli. Zobaczy sz na własnej skórze, jak to jest, kiedy nie masz nic do powiedzenia. Od tej chwili każdego kolejnego dnia twojego parszy wego ży cia będziesz robił
w gacie ze strachu!
Anna, 9 listopada 2013 Ze snu wy ry wa mnie potworny hałas. Spoglądam na zegarek, druga dwadzieścia. Wy chodzę z sy pialni. W mieszkaniu panują egipskie ciemności. – Robert? Co ty wy prawiasz? – py tam, patrząc, jak mój mąż podejmuje próby powstania z podłogi. Wcześniej nie raczy ł mnie o niczy m poinformować, oznajmił ty lko przez telefon, że nie będzie go cały wieczór. Zuzi wcisnął, że musi zostać w pracy. By łam zmęczona, więc poszłam spać. – Miałem cholernie ciężki dzień! W końcu czegoś się dowiedziałam, stwierdzam gorzko, pochy lając się nad Robertem. Woń, która od niego bucha, nie pozostawia wątpliwości co do rzeczy wistej przy czy ny zmęczenia. Po raz pierwszy w ży ciu widzę mojego męża pijanego. Czy żby wpły w nowy ch kolegów ze studia tatuażu? – Chodź. – Ujmuję go pod ramię. – Powinieneś się położy ć. Nadludzkim wy siłkiem transportuję go na kanapę w salonie i wracam do łóżka. Nie radzi sobie biedak bardziej, niż mi się wy dawało, my ślę, nakry wając się po uszy kołdrą.
Piotr, 9 listopada 2013 – Rany, Piotruś, co się stało? Dorota jest przerażona. Wy ciąga dłoń, aby dotknąć mojej twarzy, ale szy bko ją cofa. Pewnie z obawy, że sprawi mi ból. – Kto ci to zrobił? Spoglądam w lustro w przedpokoju. Porwana i pobrudzona bluza, czerwieniejący siniec pod okiem. Ból w żebrach na szczęście nie jest widoczny, w związku z czy m wy glądam lepiej, niż się czuję. Dorota, dzięki Bogu, o ty m nie wie. Wy starczająco szokuje ją kolor policzka. – To nic takiego – uspokajam, sprawdzając dłonią okolicę oka. – Auć! – Jak to: nic takiego?! Nie musisz zgry wać twardziela. Kto ci to zrobił? – Zwy kła bójka w pubie. – Powinieneś to zgłosić policji! Nie można bezkarnie bić ludzi! W lustrze widzę nas oboje. Na twarzy Doroty maluje się oburzenie. Odwracam się do niej. – Nie przejmuj się, kochanie. My, faceci, tak czasami mamy. Krzy żuje ręce na piersi. – Do tej pory jakoś nie przy trafiało ci się nic podobnego… – Po prostu trafiłem w nieodpowiednie towarzy stwo. – Powiedz, że w nic się nie wplątałeś. I że nic ci nie grozi.
– Nie wplątałem się. Coś ty ! Możesz spać spokojnie. Przy tula się do mnie mocno. Mam ochotę wy ć z bólu, bo ten gest rani moje obolałe żebra, ale zagry zam zęby.
Anna, 10 listopada 2013 Waham się, czy tam wrócić. Czy podejmować ten wy siłek raz jeszcze. Wspomnienia budzą zapomniany gniew, a jednocześnie wzbiera we mnie odwaga. Jednak wciąż mam przed oczami i tę kobietę, i dwie małe dziewczy nki, więc mam również wątpliwości. Mam jeszcze czas na zastanowienie. Na razie zbieram się w sobie, aby uporządkować sprawy małżeńskie. To, co widziałam wczoraj, upewnia mnie w przekonaniu, że tak dłużej by ć nie może. Że ten stan szkodzi obu stronom, a niedługo zacznie odbijać się na Zuzi. Zuzkę prowadzę do Karoliny, Roberta proszę o pozostanie w domu. Gdy wracam, zastaję go w salonie. Siedzi na kanapie i czeka. Bezczy nnie, w kompletnej ciszy. Przy siadam obok niego. Dalej niż kiedy ś. – Musimy pogadać – zaczy nam cicho. – Owszem. Ja też chcę z tobą porozmawiać – przy takuje. – To może ja zacznę. Robert, widzę, że od tamtej rozmowy zmieniło się między nami wszy stko. Nie chcę tego oceniać. Nie przeczę, na początku może i ogarnęło cię współczucie, ale potem przeważy ło rozgory czenie. Już sama nie wiem. W każdy m razie widzę, że nie potrafisz już ze mną by ć. Wy my ślasz jakieś absurdalne hobby, by leby ty lko nie przeby wać w mojej obecności. A ja nie chcę tak ży ć. To nie w porządku. – To nie jest tak. – A jak? – Ten pomy sł z tatuowaniem… Wcale nie chciałem od ciebie uciekać. Choć przy znaję, mogło to tak właśnie wy glądać. Ty le że chciałem przeprowadzić to w tajemnicy. Nie mieszając cię w to, nie niepokojąc… – Ale w co? – Nic nie rozumiem. Z niedowierzaniem słucham opowieści o wy najęciu przez Roberta detekty wa, który odszukał Piotra. I pomy śleć, że gdy ja sądziłam, że się ode mnie oddalił, on by ł bliżej niż ktokolwiek! – Wiesz, ja zrobiłam to samo… – Naprawdę? – Tak. Zdoby łam się na to. By łam nawet u niego, ale go nie zastałam. Ty lko żonę i dzieci. Nie mogłam wtedy … Nie potrafiłam powiedzieć. Poszłam sobie. Robert patrzy z nieodgadnioną miną. Nie mam pojęcia, co my śli i co czuje. Sięga po pły tę, która leży obok laptopa. – Od ciebie zależy, co z ty m zrobisz – mówi, wręczając mi CD-ROM. – Co to takiego? – Obracam pły tę w dłoniach. – Obejrzy j. Film jest krótki. Trwa jakieś czterdzieści sekund. Ale są w nim wszy stkie istotne dla mnie informacje. Przy znanie się do winy.
Nie czuję triumfu. Robi mi się słabo. Drżę, przeły kam nerwowo ślinę. Trudno mi uwierzy ć w to, co widzę. W to, co zrobił Robert. – My ślałam… A ja my ślałam, że mnie z ty m zostawiłeś jak kiedy ś moi rodzice. Podczas gdy ty … Szare tęczówki patrzą spokojnie. – Przecież obiecałem, że już nigdy nie będziesz z niczy m sama.
33
Anna, 14 czerwca 2014 – Nie wiesz, gdzie jest kamera? – wołam do Roberta, który wrócił właśnie z tortem urodzinowy m. – Chy ba w górnej szufladzie komody. Wkurzy sz się – oznajmia od progu. – W cukierni napisali Zuzanna przez jedno „n”. Zuzana! Masz pojęcie? Marszczę brwi. Nasza córka nie jest drobiazgowa, ale to może się jej nie spodobać. – Cicho! Może jeszcze da się coś z ty m zrobić – szepcę konspiracy jnie. – Sły szałam! – rzuca jubilatka, wchodząc do salonu. – To może mojemu bratu wy my ślicie jakieś łatwiejsze imię, co? Odruchowo doty kam brzucha. Łatwiejsze imię! Najważniejsze, żeby miał łatwiejsze ży cie, my ślę. – Zrobiłem awanturę, ale i tak nic nie wskórałem. – Nie przejmuj się, tato. Najważniejsze, żeby by ł dobry. Poza ty m zawsze można ściągnąć dwie literki i zostanie Zuza. – W sumie racja – stwierdza Robert, całując małą w policzek. – Pomożesz mi dmuchać balony ? – Córka ciągnie go do pokoju. Uśmiech Roberta sprawia, że zalewa mnie fala niezmąconego szczęścia. Otwieram szufladę. Pudełko z kamerą leży na samy m dole, więc aby się do niego dostać, muszę wy jąć dwa skoroszy ty pełne papierów, które rozsy pują się po podłodze. Spośród nich wy pada pły ta. Biorę ją do ręki i przez krótką chwilę zastanawiam się, co na niej jest. A potem chowam ją głęboko.
Piotr, 14 czerwca 2014
Dziś dzień widzenia z dziewczy nkami. Wy trzy małem zaledwie dwa miesiące. Dwa miesiące stresu i niepewności. Czy to już dzisiaj Anka roześle film do mojej pracy, do żony, na policję? Nie potrafiłem tak, więc pomy ślałem, że najlepiej uprzedzić fakty i pozostawić sobie możliwość manewru. Dlatego pewnego wieczoru, przy winie, zebrałem się na odwagę i opowiedziałem wszy stko Dorocie. Mówiłem, że wtedy wszy scy coś brali, a dziewczy ny same do mnie lgnęły. Że to okazja czy ni złodzieja. Cóż, ona patrzy ła na to zupełnie inaczej. Nigdy jeszcze nie widziałem jej w takim stanie, płaczącej i krzy czącej na przemian. Przekonanie jej, że dziewczy nki są ze mną najzupełniej bezpieczne, okazało się niemal niemożliwe. – Nie jestem żadny m pedofilem! Oszalałaś?! – wy darłem się na coraz bardziej nakręcającą się żonę. – A skąd ja mam wiedzieć, kim ty właściwie jesteś?! – odparła przez łzy. Z mojego ży cia pozostały zgliszcza. Jedy ną radość dają mi dwa dni w miesiącu, które spędzam z Alicją i Tosią. Ty le że nie mam pewności, czy ktoś im kiedy ś nie pokaże nagrania.
14 czerwca 2014, 12 541 dzień służby Powstanie podopiecznego z upadku po trudny ch chwilach to dla anioła momenty najpiękniejsze. Człowiek odży wa, odzy skuje utracony blask. Dla niego to zwy cięstwo, dla nas ogromna radość i – nie ukry wam – słodkie chwile spokoju. Nie mogę nie dostrzegać przemiany Anny. Tego, jak się zmienia, rozkwita, jak szeroko rozpościera skrzy dła… A ja razem z nią. Kiedy stawiła czoło demonom przeszłości, otworzy ła się na siebie. Przestała się karać za niepopełnione winy, polubiła siebie i zaczęła sobie ufać. Jest tak, jakby odzy skała kogoś bliskiego. Dzięki temu zbliży li się z Robertem. No i ponownie dochodzimy do rozważań o wolnej woli. Jak wspomniałem, ludzie wy korzy stują ją różnie, ale Robert uży ł jej w możliwie najlepszej intencji – aby pokazać żonie, jak bardzo jest ważna. Inna sprawa, że posunął się odrobinę za daleko. Cóż, przy jdzie mu się z tego rozliczy ć. W swoim czasie. Drobny mi kroczkami, nieco niepewnie, ale sukcesy wnie, Anna zbliża się także z rodzicami. Trudno jej wprawdzie zapomnieć o doznany m zawodzie, ale nie potrafi i nie chce ignorować tego ciepła w sercu, które czuje, ilekroć odbiera od nich telefon. A ja obserwuję jej ojca i my ślę, że już zrozumiał swój błąd. Ty le że człowiekowi niełatwo się przy znać do ży ciowej pomy łki, nie ty lko przed rodziną, ale także przed samy m sobą. Wierzę, że nie zmarnują czasu, który im pozostał. Będę trwał przy Annie do końca. W każdej sekundzie, każdego dnia. Tuż obok.
Od autorki
Opowiedziana historia oparta jest na faktach. By ł taki Piotr i by ła taka Anna. Zapy tacie pewnie, czy by ł i anioł? Cóż, tutaj sami musicie udzielić sobie odpowiedzi… Materiały do książki gromadziłam, rozmawiając między inny mi z lekarzem zajmujący m się ofiarami gwałtu. Jego odpowiedź na py tanie o kobiety ofiary przemocy, o ich zachowanie, gdy przy chodzą po pomoc, poruszy ła mnie do głębi. Spodziewałam się wprawdzie relacji o wy cofany ch, zalękniony ch jednostkach w głębokim szoku, ale doktor powiedział mi coś jeszcze. Że wszy stkie zachowują się tak, jakby straciły kogoś naprawdę bliskiego. Nie potrzeba chy ba bardziej dosadnego opisu. Ten mówi wszy stko. I tak właśnie czuła się Anna. Straciła siebie na wiele, wiele lat. Mój rozmówca odsłonił także przede mną tę stronę zawodu, której profesjonalista zazwy czaj nie ujawnia. Opowiedział mi o swoich emocjach. O ty m, że ogrom cierpienia zgwałcony ch kobiet budzi w nim wściekłość wobec ty ch, którzy dopuszczają się bestialstwa, żądzę zemsty i koszmarny wsty d za przedstawicieli własnej płci. Odkąd istnieje tzw. pigułka gwałtu, utrwalany przez lata stereoty p ofiary : „W środku nocy, w krótkiej spódniczce wy szłam wy prowadzić psa do parku”, przestał obowiązy wać. Może stać się nią każda z nas. Każda, nawet ta najbardziej rozsądna. Wy starczy drobny błąd, pomy łka, chwila nieuwagi, która zostanie wy korzy stana przeciwko nam, zmieniając nasze ży cie w koszmar. Zatem bardzo Was proszę, drogie Czy telniczki, uważajcie na siebie najlepiej, jak potraficie. By ć może opiekują się nami anioły (w co bardzo pragnę wierzy ć), ale w obliczu ludzkiej nikczemności mogą naprawdę niewiele.
Spis treści 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32
33 Od autorki