Nick Webb Stara Flota Tom 1 Konstytucja tytuł oryginału Constitution. Book One of The Legacy Fleet Trilogy Przekład: Małgorzata Koczańska i Marcin Boj...
12 downloads
23 Views
767KB Size
Nick Webb Stara Flota Tom 1 Konstytucja tytuł oryginału Constitution. Book One of The Legacy Fleet Trilogy
Przekład: Małgorzata Koczańska i Marcin Bojko
Dla J., L. i C.
ROZDZIAŁ 1
Sektor 521, dziesięć lat świetlnych od obszaru Zjednoczonej Ziemi
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Kerouac”
– Czujniki wykrywają nieciągłość metaprzestrzenną, kapitanie. Zawężam pasmo odbioru, żeby to
potwierdzić. Pewnie to tylko „duch”, odbicie fali, załamanie sygnału przez soczewkowanie grawitacyjne supernowej albo coś podobnego. Kapitan OZF „Kerouac” skinął głową znad porannej kawy. – Może powinniśmy po prostu oficjalnie przechrzcić ten okręt na OZF „Pogromca Duchów”. Oficer nasłuchu zaśmiał się cicho. – Tak jest, kapitanie. Disraeli upił łyk kawy. Pomijając zakłócenia metaprzestrzenne, dowódca ciężkozbrojnego krążownika „Kerouac” miał naprawdę paskudny dzień. Najpierw okazało się, że przez ostatnią bańkę spekulacyjną, której ofiarą padł rynek nieruchomości Britannii, zapewne straci pół miliona kredytów, które w zeszłym roku zainwestował w dom na wybrzeżu. Potrząsnął siwiejącą głową – mógł się pożegnać z myślą o wcześniejszej emeryturze. Wkrótce potem dowiedział się, że ze względu na zmianę przydziału niedługo straci głównego inżyniera i najlepszego przyjaciela. Oczywiście każdy oficer Zjednoczonych Sił Obronnych musiał się z tym liczyć, ale Disraeli i tak był wstrząśnięty, ponieważ admirał Yarbrough obiecała mu, że przynajmniej przez rok nie nastąpią rotacje wśród starszych oficerów. Zresztą kapitan Disraeli ani myślał ruszać na kolejne patrole dalekiego zasięgu z zielonymi porucznikami-siuśmajtkami, ledwie po akademii ZSO. Odpowiedź udzielona admirał Yarbrough nie była zbyt profesjonalna i bez wątpienia zapewniła mu mnóstwo biurokratycznych złośliwości ze strony starej weteranki. Jednak, co najgorsze, kapitan Disraeli piąty raz z rzędu przegrał w pokera ze swoją pierwszą oficer, pełną wigoru rudowłosą komandor. Piskliwy, przenikliwy śmiech, którym ta kobieta wybuchała za każdym razem, gdy wygrała albo usłyszała coś choćby odrobinę śmiesznego, nie tylko szarpał nerwy kapitana, lecz także budził przemożną ochotę, żeby włożyć sobie w usta lufę blastera kaliber czterdzieści pięć i pociągnąć za spust. W sumie dziewczyna nie była taka zła. Właściwie okazała się najlepszym pierwszym oficerem, z jakim Disraeli miał nieprzyjemność służyć. Opanowana, przyjazna i bezdyskusyjnie kompetentna. Ale… Dobra matko Stalina, ten śmiech! Ze zmarszczonymi brwiami kapitan obrócił się w fotelu do oficera nasłuchu. – Chorąży, status odczytu z sensorów? – rzucił, po czym napił się kawy. Młody mężczyzna, ledwie po akademii ZSO, skinął głową. – Prawie gotowe, panie kapitanie. Żadnych anomalii z sensorów nadprzestrzennych, a na wszystkich
częstotliwościach fal elektromagnetycznych cisza. Nieciągłość zarejestrowana przez sensory nadprzestrzenne pewnie była odbiciem naszych wcześniejszych transmisji. Załoga mostka powtarzała te ćwiczenia trzy razy dziennie przez minione sześć miesięcy obecnego zadania, codziennie bez wyjątku. Wykonywała patrol na przerażającej granicy dalekiego zasięgu. Była to najbardziej nudna, nieciekawa i bezsensowna misja ze wszystkich możliwych zadań floty, zwłaszcza dla nowoczesnego ciężkozbrojnego krążownika klasy Pulsar. Patrole graniczne powinny pełnić stare krążowniki zwiadowcze albo nawet te ze Starej Floty. Nie było to zadanie odpowiednie dla prawdziwej bojowej jednostki ze sprytstali i z baterią laserów o mocy petawatów. Zwłaszcza że granica była nią tylko z nazwy. Do diabła, dalej zapewne nic by się już nie znalazło. Co najwyżej jeszcze więcej gwiazd, mgławic, gazów międzygwiezdnych i pyłu. Ale głównie nic. Jednak oni wciąż tam byli. Gdzieś. A przynajmniej tak głosiła aktualna wojskowa doktryna. Oni, czyli Rój. Nikt nie wiedział, jak naprawdę się nazywają, więc ludzkość wymyśliła dla nich różne określenia, niektóre obraźliwe, niektóre opisowe. Rój, Robale, Zieleniaki (od małych zielonych ludzików, jak podejrzewał Disraeli), Duchy oraz parę innych, bardziej dosadnych nazw, jak na przykład Gnojki, Dranie, a także kilka takich, których nie wypadało przytaczać. Zasłużyli sobie na obraźliwe przezwiska – siedemdziesiąt pięć lat temu Ziemia omal nie została zniszczona i do dziś nosiła ślady tamtych zdarzeń. Ale oni zniknęli. Równie nagle, jak się pojawili. A potem Zjednoczone Siły Obronne Ziemi zaczęły patrolować granice, zawsze czujne, zawsze na straży ludzkości. Sprawdzały, czy oni nie wracają. Jednak przez minione dekady odbudowy i prosperity, które nastąpiły po pierwszym pojawieniu się obcych, strach przed Rojem zanikał. Ludzie zaczęli się nawet zastanawiać, czy Rój w ogóle istniał. Szlag, przecież pobiliśmy ich poprzednim razem, prawda? Może załatwiliśmy ich na dobre? Dokonaliśmy całkowitej eksterminacji… – Dziękuję, chorąży. Kapitan odwrócił się do stanowiska nawigatora, obsługiwanego przez trzeciego oficera. – Kiedy sensory zakończą przeszukiwanie sektora pięćset dwadzieścia jeden, przygotować się do skoku kwantowego do sektora pięćset dwadzieścia dwa. – Tak jest, kapitanie – odpowiedziała główny nawigator, dojrzała kobieta, w wieku pozwalającym niebawem przejść w stan spoczynku. Kapitan Disraeli skinął głową z aprobatą. Lubił swoją trzecią oficer. Przypominała mu nieżyjącą już babkę. Sztywna. Uprzejma. Ale umiała kląć jak szewc, gdy obliczenia któregoś z młodszych nawigatorów okazywały się niezbyt dokładne. Kapitan uniósł głowę, co gadżeciarski komputer pokładowy rozpoznał natychmiast jako znak, że ma wezwać kogoś z innej sekcji okrętu. – Disraeli do komandor Gooding, proszę zgłosić się na mostek.
Parę minut później pierwsza oficer zasalutowała strażnikowi z oddziałów specjalnych. Mostek znajdował się w głębi, na wzdłużnej osi okrętu, chroniony pancerzem ze wszystkich stron, zupełnie inaczej niż na przestarzałych jednostkach, na których stanowisko dowodzenia wystawało z kadłuba, stanowiąc łatwy cel do odstrzału. – Wzywał mnie pan, kapitanie? – Komandor Gooding zajęła miejsce przy swoim stanowisku operacyjnym. – Niedługo zrobimy skok kwantowy do kolejnego sektora. – Najwyższa pora. Chyba za dobrze się bawiliśmy w tym sektorze. Mam wcześniej przywołać załogę z plaży? – Mrugnęła do Disraelego. Kapitan zmusił się do kwaśnego uśmiechu. Pierwsza lubiła żartować przy każdej okazji, co doprowadzało go do szału, ale nie okazywał tego przy załodze. Zwłaszcza że kobieta chciała dobrze. – W rzeczy samej, komandor Gooding. Postarajmy się nie pozwalać sobie na taką frywolność w sektorze pięćset dwadzieścia dwa, mamy przecież ważne zadanie do wyko… – Panie kapitanie! Jest… – przerwał mu okrzyk. Disraeli odwrócił głowę do stanowiska nasłuchu. – Co tam? Zmieszany młodszy podchorąży spojrzał na pulpit, sprawdzając odczyty. – Przepraszam, panie kapitanie. Wyglądało, że pojawiła się duża fluktuacja kwantowa w energii tła, ale zniknęła. Przeprowadzam diagnostykę, pewnie mamy kolejny problem z ustawieniem sensorów. Disraeli wrócił do swojej pierwszej. – I co? Takiej podniecającej akcji nie mieliśmy tutaj od wielu tygodni. Na mostku rozległy się stłumione chichoty. Jednak zważywszy na to, że podczas wcześniejszych odczytów zostało wykryte odbicie, kolejne zakłócenie było podejrzane. Oczywiście Gooding sobie z tym poradzi. Disraeli musiał iść do ambulatorium. – No i co chciałem powiedzieć? Aha, komandor Gooding, proszę przejąć wachtę. Mam wizytę u lekarza. – Tak jest, kapitanie. Czy doktor Evans tym razem przystawi panu pijawki? – Nie, ale powiedział, że piąta wizyta jest za darmo, więc przynajmniej trochę zaoszczędzę. – Mrugnął do pierwszej oficer porozumiewawczo. Nie musiała wiedzieć o jego wieloletnim problemie z rigeliańskimi kurzajkami. Tym bardziej że można się było nimi zarazić tylko w jednym miejscu, w zakazanej dzielnicy Nowego Bombaju na Rigel 3.
Kapitan wstał, wziął kubek z kawą i ruszył do wyjścia. Niedbałym ruchem ręki odpowiedział na salut strażnika. I zamarł w pół kroku. Położył rękę na grodzi, mocno ją przycisnął. Wyczuł słabe wibracje. Wibracje, których nie powinno tam być. – Kapitanie? – Pierwsza oficer ruszyła w jego stronę. – Chorąży. – Disraeli zupełnie zignorował komandor Gooding. – Jak wynik diagnostyki? Młody mężczyzna dotknął palcem pulpitu. – Wszystkie systemy funkcjonują prawidłowo. Drżenie narastało. Obsada mostka także zaczęła je czuć. Kapitan pośpiesznie wrócił na swoje stanowisko. – Pełny skan sensoryczny! Chcę wiedzieć, co to jest. – Uniósł głowę. – Maszynownia, tu Disraeli. Co się dzieje, do cholery? Trwa właśnie jakiś test napędu, o którym nikt mnie nie powiadomił? Słabe wibracje zmieniły się w wyraźne drżenie. – Nie, kapitanie – odpowiedział pierwszy mechanik. – Więc co tak trzęsie, do diabła? Przez chwilę panowała cisza, a zanim mechanik zdążył odpowiedzieć, kapitan usłyszał niepokojące odgłosy ze stanowiska nasłuchu. Twarz młodego podchorążego pobladła, z jego ust wyrwał się stłumiony jęk. Drżącą ręką wskazał na pulpit. – Chorąży? Mężczyzna przebiegł palcami po pulpicie i wysłał obraz na holo, umieszczone przy sterburcie. Kapitan obrócił się, żeby popatrzeć. Upuścił kubek. Kawa rozlała się wśród odłamków porcelany.
– Matko Przenajświętsza
ROZDZIAŁ 2
Centrum operacyjne sektora Veracruz
Stacja kosmiczna Heros
Admirał Ryten przestudiował raport i odłożył tablet. Sytuacja, choć dość niezwykła, wcale nie była zbyt zaskakująca, biorąc pod uwagę to, co wiedział o kapitanie Disraelim, który nie żywił wielkiego szacunku dla struktur dowodzenia i jeszcze mniej go miał dla regulaminów oraz procedur. Prawdopodobnie właśnie dlatego admirał Zingano zesłał go na rubieże i przydzielił niemłodemu już oficerowi służbę patrolową. – Chorąży Taylor, proszę sprawdzić wpisy dziennika pokładowego z ostatnich czterdziestu ośmiu godzin. Raporty mogły po prostu utonąć w zalewie biurokratycznego chłamu. Młoda oficer skinęła głową. – Tak jest, ale osobiście przeglądam każdy meldunek z patroli w sektorach granicznych. Przez ostatnie dwa dni nie otrzymaliśmy żadnego. – Czy w ostatnim raporcie było cokolwiek niezwykłego? Potrząsnęła głową. – Nic. Przeprowadzili aktywne skanowanie w sektorze pięćset dwadzieścia i wykonali skok kwantowy do sektora pięćset dwadzieścia jeden. Potem już się nie odezwali. Admirał zabębnił palcami po biurku. Do diabła. Kapitan Disraeli co prawda miał regulamin floty w poważaniu, ale nigdy nie zdarzyło się, aby nie wysłał codziennego raportu. Zresztą przesyłanie raportów należało do obowiązków pierwszego oficera, nie dowódcy. A Ryten służył kiedyś z pierwszą Disraelego, wiedział więc, że nigdy by o tym nie zapomniała. Papierkową robotę miała we krwi.
– Jeżeli nie zgłoszą się w ciągu pięciu najbliższych godzin, wyślemy tam okręt zwiadowczy. – Tak jest.
ROZDZIAŁ 3
Układ Słoneczny, orbita Ziemi
Stacja kosmiczna Walhalla
Kapitan Tim Granger pokręcił głową. Własnym uszom nie wierzył. Tyle lat sumiennej służby. Tyle nagród i orderów – każda bezwartościowa baretka i symbol, które zdobiły jego lewą pierś – wszystko to okazało się bez znaczenia. Zabierano mu ją. Cholera, właśnie to zrobiono. – Admirał Yarbrough, nie rozumiem. „Konstytucja” miała pozostać w czynnej służbie jeszcze co najmniej pięć lat… Chuda, siwowłosa kobieta gestem nakazała mu usiąść. W cichym odruchu buntu Granger nie skorzystał z zaproszenia, co sprawiło, że zwierzchniczka westchnęła. Zachowywała się jak zmęczona nauczycielka, co kapitana wyprowadzało z równowagi. – Tim, wiesz doskonale, że to stary okręt. Bardzo stary. Przykro mi, ale Sztab Główny zdecydował, że… – Nonsens – przerwał jej w pół słowa. – „Konstytucja” jest w równie dobrym stanie, jak każdy okręt
floty. Dlaczego właśnie ona? Dlaczego teraz? Cholera, Vicky, nie możesz… – Decyzja zapadła, Tim. – Admirał skrzywiła się, gdy Granger zaklął pod nosem. – Wierz mi, zrobiłam, co mogłam. Próbowałam odwlec to o rok, ale dowództwo się nie zgodziło. Granger wbił wzrok w fotografie na ścianie. Na zdjęciach admirał Yarbrough pozowała, wymieniając uściski rąk z różnymi dygnitarzami rządowymi – w tym z prezydent Avery. Były też oczywiście piękne ujęcia admirał na tle okrętów, którymi wcześniej dowodziła – włącznie z OZF „Dziedzictwo” oraz OZF „Baltimore”. Wspaniałe jednostki. Tak samo jak „Konstytucja”. Jego dom. – To przez komisję Eagletona, tak? Wymusiła obcięcie wydatków na wojsko, więc dowództwo uznało, że najprościej będzie zgodzić się na redukcję budżetu przez zezłomowanie najstarszej jednostki, prawda? – Nie będę udawać, że umiem czytać w myślach polityków… – Yarbrough urwała, gdy Granger posłał jej sceptyczne spojrzenie. – Ale pewnie masz rację. Granger wreszcie usiadł, a raczej opadł na krzesło naprzeciw admirał. Pamiętał, jak siedział na tym samym krześle, w tym samym gabinecie piętnaście lat temu, gdy przyjmował dowództwo okrętu. „Konstytucja” nawet wtedy była stara. Do diabła, była stara nawet podczas inwazji Roju, siedemdziesiąt pięć lat temu. Lecz właśnie taka miała być. Zbudowano ją, żeby przetrwała jak najdłużej. Westchnął, starając się dobrać słowa. Jednak nie miał nic więcej do powiedzenia, więc odwołał się tylko do nostalgii. – Kiedy byliśmy w akademii, wszystko wyglądało inaczej. Pamiętasz tego starego komodora Vickersa? Admirał wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Jak mogłabym zapomnieć? Dziewięćdziesiąt pięć lat na karku, a wciąż uczył teorii taktyki orbitalnej. Granger pogłaskał się po podbródku, szorstkim, bo zaniedbał poranne golenie. – Byłem rok wyżej od ciebie, więc pewnie tego nie widziałaś, ale raz Vickers wpadł do sali, wymachując laską tak, że walnął w tablicę, ekran i swoje biurko, a potem zaczął krzyczeć o nowej inwazji Roju… – Urwał, gdy admirał zaczęła chichotać, po czym sam parsknął śmiechem i nie mógł skończyć. Yarbrough dokończyła za niego: – A potem włączył alarm, przez co połowa akademii zdążyła się ewakuować, zanim ktokolwiek zrozumiał, co się stało… Tak, pamiętam. Jak można zapomnieć?
Granger wytarł oczy. – Faktycznie, jak można? Okazało się, że stary, gdy szedł korytarzem, usłyszał przypadkiem stare relacje z mediów, odtwarzane z archiwum na zajęciach z historii. Myślał, że słucha relacji na żywo. Admirał Yarbrough wstała, wyjęła z szafki pod ścianą małą butelkę i dwie szklanki. Zaproponowała gestem poczęstunek, a Granger nie odmówił. – Biedny stary, pewnie przeraził się na śmierć. Chyba zmarł parę lat później, prawda? – Owszem. – Granger przełknął odrobinę alkoholu i skrzywił się. Jack Daniel’s. Szlag, otworzyła dla niego niezły trunek. Zakasłał i skrzywił się mocniej – ostatnio kaszel dopadał go coraz częściej, i to bolesny. Pewnie nadeszła pora, aby umówić się na szczegółowe badania u doktora Wyatta. – Ale wiesz, w czym rzecz z komodorem Vickersem? Był tam. Był przy tym. Służył już podczas inwazji Roju. Przeżył to. Działania. Niebezpieczeństwo. Ofiary. Został cholernym bohaterem wojennym. Wysadził pół tuzina dużych okrętów Roju, zanim obcy go wreszcie dopadli. A miał tylko lekki krążownik. Vickers przez prawie trzy doby dryfował na wysokiej orbicie okołoziemskiej wyłącznie w skafandrze próżniowym, zanim znalazły go patrole ZSO. A pamiętaj, że w tamtych czasach skafandry pozwalały przetrwać w próżni najwyżej dwadzieścia cztery godziny. – Twardy stary drań, nie? – Yarbrough wypiła whiskey i skrzywiła się lekko. Granger zerknął na nią z namysłem. Zastanawiał się, czy była po stronie dowództwa, czy wręcz przeciwnie, naprawdę próbowała odwlec decyzję o likwidacji „Konstytucji”. – A wiesz, co by powiedział komisji Eagletona? – Z tego, co pamiętam, niezbyt lubił polityków. – Admirał nalała im ponownie na dwa palce. – Wdarłby się, kuśtykając, do tej sali obrad komisji, walnąłby laską paru senatorów, a potem zrobił im wykład o stałej czujności i gotowości. Przewróciłby się w grobie, gdyby wiedział, że armia została zmuszona do tak dużych cięć budżetu. – Cóż, minęło ponad siedemdziesiąt lat od zakończenia wojny i przez cały ten czas nie wykryto nawet śladu Roju. Nic a nic. Dlatego ludzie czują się bezpieczni, to naturalne. Do diabła, nawet czterdzieści lat temu byłoby to naturalne. – Naturalne i głupie. – Granger dokończył drinka i odsunął szklankę. – Oni gdzieś tam są, Vicky, a my po prostu ściągamy gacie i onanizujemy się radośnie w przekonaniu, że nikt nie widzi. – Miejmy nadzieję, że obcy nie są podglądaczami. – Admirał mrugnęła porozumiewawczo i dolała mu whiskey. Granger prychnął, po czym opróżnił szklankę jednym łykiem. – Nie wygraliśmy tej wojny dlatego, że byliśmy od nich silniejsi, Vicky. Nie wygraliśmy też dlatego, że okazaliśmy się sprytniejsi albo lepsi. Wygraliśmy, bo mieliśmy szczęście. Gdyby nie to, Ziemia
zmieniłaby się w cmentarzysko, a nasze kolonie zostałyby zniszczone. Jeżeli obcy wrócą, myślisz, że znowu nam się uda? Jeżeli nie będziemy przygotowani… – Masz rację, Tim – zgodziła się admirał Yarbrough. – Ale decyzję podjęto na wyższym szczeblu. I teraz nic już nie można zrobić, trzeba się z tym pogodzić i iść dalej. – Spojrzała na Grangera i zmarszczyła brwi. – Przecież nikt cię nie zmusza, żebyś szedł na zieloną trawkę. Masz tylko sześćdziesiąt cztery lata, na litość boską. Dlaczego traktujesz to jak koniec świata? Są inne jednostki, którymi możesz dowodzić… – Ale nie takie jak „Konstytucja”. – Granger wstał. – Nie ma takiej drugiej. „Konstytucja” stanowi klasę sama dla siebie. – To przestarzały wrak, składający się z niedopasowanych części i równie niedopasowanej załogi, Tim! To ostatnia jednostka Starej Floty, wszystkie inne zostały już wyłączone albo zdemobilizowane. „Konstytucja” ma dawno za sobą czasy świetności. Już na nią pora. Żaden młody oficer z odrobiną zdrowego rozsądku nie poprosi o przydział na ten okręt. Granger nalał sobie kolejną porcję whiskey i uniósł do światła. Patrzył, jak błękitny blask z sufitu załamuje się w bursztynowym trunku. – Ja poprosiłem. Był to mój drugi przydział jako chorążego, czterdzieści lat temu. A kiedy piętnaście lat temu Adams przeszedł w stan spoczynku, skorzystałem z okazji, aby zająć jego miejsce. Admirał spojrzała na niego sceptycznie. – Dostałeś ten okręt, ponieważ po tym, co narozrabiałeś, był to jedyny przydział, jaki mogłeś dostać. – Jak śmiesz… – warknął Granger. Cholera, alkohol rozwiązywał mu język i usuwał filtry werbalne. Kapitan wiedział, że powinien czym prędzej wyjść. – Jak śmiem? – Yarbrough wstała. – Tim, przez te wszystkie lata próbowałam cię chronić. Odwracałam wzrok. Osłaniałam twój tyłek. Dałam ci szansę, gdy nikt inny nie chciał tego zrobić. I co z tego mam? Mówisz mi w twarz, że coś śmiem? Granger tylko spojrzał na nią groźnie. – Wynoś się z mojej stacji – warknęła Yarbrough ostrzej, niż zamierzała, ale zaraz wygładziła twarz. – Zamelduj się z „Konstytucją” w bazie Luna za dwa tygodnie, tam odbędzie się oficjalne wycofanie ze służby. Z pełną pompą. Będą dygnitarze, historycy, sławy i całe to gówno. Spodoba ci się. Wygłosisz dwuminutowe przemówienie, zjesz parę drogich przekąsek, uściśniesz kilka dłoni. Upijesz się trochę. A potem, gdy będzie po wszystkim, porozmawiamy o twoim nowym przydziale. – Nienawidzę przemówień. – Napiszę je dla ciebie. Możesz odejść. – Pani admirał. – Granger skinął głową, a potem ruszył do drzwi.
– Tim? – zatrzymała go w progu Yarbrough. Obejrzał się przez ramię. – Nie będzie tak źle. Spodoba ci się nowa fregata, którą właśnie wypuszczamy ze stoczni. Jest szybsza niż dowolny wrak z zeszłego stulecia. Kapitan Granger skinął głową z wymuszonym uśmiechem. Tylko tyle mógł zrobić. Gdyby się znowu odezwał, na pewno by tego pożałował.
ROZDZIAŁ 4
Sektor Veracruz
Stacja kosmiczna Heros
Absolutnym priorytetem podczas budowy stacji Heros było zapewnienie nieprzeniknionej obrony. Po wojnie z Rojem rządy nowo zjednoczonej Ziemi podczas odbudowy planety zainicjowały ogromny program tworzenia sieci potężnych umocnień. Na najdalszych rubieżach przestrzeni Zjednoczonej Ziemi rozmieszczono posterunki obronne, wysunięte w kierunku, z którego przybył Rój. Jednym z nich była stacja Heros. Jakiś czas po rozpoczęciu nocnej wachty admirał Ryten przemierzał labirynt korytarzy, wodząc palcami po stalowych ścianach, wyczuwając tętno stacji, każde uderzenie i wibrację dokujących i startujących statków, drżenie ukrytych w sercu instalacji siłowni. Stacja przypominała niewielkie warowne miasto, naszpikowane bateriami artylerii magnetycznej i laserowej oraz uzbrojone w kilkadziesiąt torped z wielomegatonowymi głowicami nuklearnymi. Żadna flota Roju nie zdołałaby przedostać się przez sektor Veracruz. A już na pewno nie bez
gigantycznych strat. Powodem, dla którego admirał wybrał się na nocny spacer, był niepokój. Okręt zwiadowczy wyruszył ponad dwadzieścia cztery godziny temu i jeszcze nie wrócił. Nie przesłał także żadnego raportu. Jednostka była niewielka i bardzo szybka. W przypadku jakiegokolwiek zagrożenia nie powinna mieć najmniejszych problemów z wykonaniem powrotnego skoku. Stało się coś złego. Co jednak mógł zrobić? Wysłać następny okręt? Stracić jeszcze kilkanaście osób załogi? Rój odleciał. Wiedział o tym z tajnego raportu ZSO, który przedstawiono wybranym oficerom sztabowym. Na podstawie zawartych w nim informacji komisja Eagletona podjęła decyzję o drastycznym ograniczeniu budżetu floty. Dowody były niepodważalne – wszystkie legowiska Roju w obrębie jego terytorium zostały porzucone. Całe podziemne metropolie świeciły pustkami. Dowództwo wywiadu ZSO uznało, że wszyscy zginęli w wyniku jakiejś epidemii lub katastrofy, choć brak zwłok temu przeczył. Niemniej jednak obcy zniknęli. Ryten kontynuował spacer. W miarę jak zbliżał się do środka stacji, wibracje siłowni były coraz bardziej odczuwalne. Zanim tam dotarł, skręcił i wszedł do centrum dowodzenia. Dwaj żołnierze, pełniący straż przy drzwiach, na jego widok wyprężyli się i oddali honory. – I jak, jest coś, chorąży Taylor? – zwrócił się admirał do kobiety obsługującej stanowisko łączności. – Nic. Ani z okrętu zwiadowczego, ani z „Kerouaca”. Ryten bębnił palcami po biurku, wreszcie podjął decyzję. – Przygotować raport dla CENTCOM ZSO ze szczegółowymi informacjami o naszej sytuacji. I poprosić o wskazówki. – Sądzi pan, że to Rój? Potrząsnął głową. – Nie. Mamy solidne podstawy sądzić, że Rój nie stanowi już zagrożenia. Co innego Konfederacja Rosyjska… – Ale chyba nie myśli pan, że… – Chorąży Taylor nie dokończyła, ale Ryten zrobił to za nią. – Rosjanie ośmieliliby się coś zacząć? Od wielu lat blokują nasze plany ekspansji. Za każdym razem, gdy przedstawiamy w Radzie Zjednoczonej Ziemi propozycje założenia nowych osad, zgłaszają veto. Zaczynam się zastanawiać, czy nie mają względem sektorów granicznych własnych planów. Jest tam całkiem sporo zdatnych do zamieszkania planet. Niemały obszar dla osadników i mnóstwo surowców. Coś mi mówi, że „Kerouac” natknął się na jeden z ich tajnych projektów. Taylor przygryzła wargę. – Po tylu latach? Nie wierzę, że zaryzykowaliby wojnę o trochę surowców i terytorium.
– Rosjanie robią to od lat. Podważają autorytet rządu Zjednoczonej Ziemi, stają okoniem gdzie i kiedy tylko mogą, a tymczasem zakładają nowe kolonie i rozbudowują flotę, całkowicie odrębnie od ZSO. Od wieków powtarza się ten sam schemat. Oni nigdy się nie zmienią. – Ryten przerwał i sięgnął do panelu, aby sprawdzić status siłowni. Chorąży Taylor, jakby czytając mu w myślach, zapytała: – Przeprowadza się dzisiaj jakieś prace konserwacyjne? – Nic mi o tym nie wiadomo. Czyli nie mam urojeń. Pani też to czuje? Dudnienie nabrało mocy. Brzmiało niemal jak wytłumiony warkot silników, tyle tylko, że niemal niedostrzegalnie głośniejszy. Ryten uniósł głowę i rzucił się do komunikatora. – Maszynownia, coś nie tak z silnikami? – Nie, mamy tylko lekkie fluktuacje fazowe generatora. To pewnie dlatego drgania są odczuwalne. Zobaczę, czy uda nam się zlokalizować źródło problemu. – Dziękuję, poruczniku. Bez odbioru. Ryten odwrócił się do Taylor. – Proszę obudzić głównego inżyniera. Niech się zgłosi do maszynowni. – Tak jest. Uważa pan, że to ma jakiś związek z zaginionymi okrętami? Łomot stał się wyraźnie słyszalny. – Nie wiem, ale jeżeli tak jest, to chcę być przygotowany.
ROZDZIAŁ 5
Punkt Lagrange’a L-2, przestrzeń okołoziemska
Sala konferencyjna na pokładzie Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
Kapitan Granger powiódł spojrzeniem po twarzach zgromadzonych przy stole. Starał się ukryć gniew przed równie rozgniewanymi starszymi oficerami ze swojej załogi. – Kapitanie, to hańba. Dlaczego właśnie teraz? Czemu nie poczekać do planowanego terminu likwidacji? – Pierwszy oficer, komandor Haws, szpakowaty mężczyzna, od którego unosiła się woń terapii, jaką sobie zaaplikował poprzedniego wieczora, uderzył pięścią w stół. Nie włożył w to serca. Wytarty mundur miał nieco rozchełstany, ale przynajmniej nie przyniósł na spotkanie butelki. – Wiem, Abe. Coś tu naprawdę strasznie cuchnie, ale rozkaz to rozkaz. – Chcą ją po prostu zezłomować? Nie mogą tego zrobić mojej dziewczynce! – oburzyła się główna inżynier, komandor Rayna Scott, niska kobieta w średnim wieku, dla której jedynym mundurem był poplamiony smarem niebieski kombinezon. Przeciągnęła brudnymi palcami po burych włosach. Trudno było określić, czy poszarzałe dłonie to skutek wieku, czy pracy. – Jak na ironię, złomowanie byłoby zbyt kosztowne. Ale rządowe szychy zdołały wydębić fundusze od Instytutu Smithsona, aby zmienić „Konstytucję” w muzeum. Przy stole zapadła martwa cisza. Niektórym ze zgromadzonych szczęki opadły. Komandor Scott ukryła twarz w dłoniach. Komandor Haws przerwał milczenie prychnięciem. – Co za gówniane brednie! Muzeum? Chcą zmienić nasz okręt w zasrane muzeum?! Granger ponuro skinął głową. – O ile dobrze zrozumiałem, „Konstytucja” znajdzie się na stałej wysokiej orbicie okołoziemskiej, najwyżej kilka kilometrów od stacji kosmicznej Walhalla. Wziąwszy pod uwagę sklepy budowane w nowym aneksie… Cóż, turystom będzie przyjemniej… Kolejne prychnięcie przy słowie „turyści” sprawiło, że Granger umilkł i z zaciśniętymi zębami popatrzył na swoich starszych oficerów. – Słuchajcie, moi drodzy, mnie też to się nie podoba. – Podniósł wzrok na sufit, w paru miejscach poznaczony śladami wilgoci. – Ten okręt to mój dom. Zaczynałem służbę na „Konstytucji” i tutaj zamierzałem ją zakończyć. Ale na pewno nie w ten sposób.
Komandor Scott odchrząknęła. – Kapitanie, będziesz bardzo rozczarowany, gdy nagle pojawią się problemy z napędem? – Co?! – Granger przekrzywił głowę. Scott nie wspomniała o niczym podobnym podczas porannej odprawy. – No wiesz, gdybyśmy mieli problemy z manewrowaniem przez nieustanne awarie napędu, nie moglibyśmy dotrzeć na czas do bazy Luna? Trzeba by przenieść uroczystość na inny termin, a wiadomo, ile czasu zajmuje uzgodnienie planów z tak wieloma dygnitarzami i senatorami… Kapitan Granger uśmiechnął się mimowolnie. Haws prychnął po raz kolejny, ale tym razem z wyraźną aprobatą. – Rayno… – zaczął Granger, ale zamilkł, gdy ujrzał śmiertelnie poważny wyraz twarzy kobiety. – Jesteś nadzwyczajna. Ale nie, obawiam się, że to koniec. Pożegnanie. Wszyscy dostaniecie nowe przydziały… – Zerknął na komandora Hawsa. – Oprócz ciebie, Abe. Będziesz pewnie musiał przyjąć bogaty pakiet emerytalny… – Akurat – warknął Haws, zanim Granger mu przerwał. – Zapewniam też, że wszyscy dostaniecie ode mnie najlepsze rekomendacje. – Popatrzył w oczy po kolei wszystkim swoim podwładnym. Pierwszemu oficerowi, drobnej i brudnej głównej inżynier, a także dowódcy myśliwców pokładowych – Tylerowi Pierce’owi, który przez całe spotkanie milczał i tylko marszczył brwi. Pod ścianą stał dowódca oddziałów specjalnych, pułkownik Hanrahan z Korpusu Marines, a obok doktor Wyatt, główny lekarz pokładowy. Pół tuzina innych oficerów spojrzało na kapitana znad stołu. – Służba z wami była dla mnie zaszczytem, nigdzie nie ma tak wspaniałej bandy odludków i mizantropów – zakończył Granger z porozumiewawczym mrugnięciem. Potem wstał, a zebrani poszli w jego ślady. – I jeszcze jedno. Dostaliśmy nowego oficera, komandor Shelby Proctor. Będzie nadzorowała przygotowania naszego okrętu do nowej… hm… roli. Na ten czas komandor Proctor powierzono dowództwo operacyjne na pokładzie… Zaczekaj, Abe. – Wyciągnął rękę, żeby złapać za ramię pierwszego oficera. Haws zesztywniał, gdy Granger wspomniał o dowodzeniu operacyjnym. – Proszę, żebyście byli jej posłuszni. Mamy przecież przygotować okręt dla turystów… – Nie mógł powstrzymać odrazy przy ostatnich słowach. – Po moim trupie, Tim. To ja jestem pierwszym – warknął Haws. Kapitan westchnął. – Szkoda, że inaczej się nie dało, Abe. Naprawdę. Ale… daj jej szansę. Postarajmy się, abyśmy byli dumni z naszych ostatnich tygodni na pokładzie.
Był zmęczony. Bardziej, niż chciałby się przyznać. Nawet walka z rakiem pięć lat temu tak go nie wykończyła. W pewnym sensie Tim Granger czuł ulgę, że przeniesie się na inny okręt. Oficerowie wychodzili. Ostatnimi byli Granger i Haws, który mruknął: – Och, tak właśnie zamierzam…
ROZDZIAŁ 6
Układ Słoneczny, orbita Ziemi
Stacja kosmiczna Walhalla
Admirał Yarbrough obserwowała przez bulaj światła statków migające na tle błękitnej planety. W większości były to małe jednostki transportowe i pasażerskie, ale przeleciało też kilka olbrzymich liniowców, wiozących turystów na jeden z bardziej odległych księżyców w systemie lub na którąś ze skolonizowanych planet w promieniu kilkuset lat świetlnych. Może na Mercię – jeden ze światów pod rządami Brytyjczyków, a może na Jeffersona – zasiedlonego przez Amerykanów. Zwykle kolonie były już większe niż zarządzające nimi ziemskie państwa. Jefferson miał prawie trzy miliardy mieszkańców. A Merida w sektorze Veracruz? Blisko cztery. Ta kolonia ogłosiła formalnie niepodległość i niezależność od Meksyku, który nie mógł nic na to poradzić, bo kraj nigdy tak naprawdę nie podniósł się po wojnie z Rojem. Yarbrough z zamyślenia wyrwało świergotanie, sygnalizujące nadejście wiadomości z ZSO. Włączyła ekran i zaczęła czytać. Od: admirał floty Zingano Dowódca, CENTCOM 21 października 2650
Ważne Do: admirał Yarbrough Vicky, otrzymujemy bardzo niepokojące raporty z sektora Veracruz. Kilka transportowców z kolonistami nie dotarło do Meridy. Słuch po nich zaginął. Sektor Veracruz znajduje się blisko przestrzeni Konfederacji Rosyjskiej i CENTCOM obawia się, że prezydent Małakow zatwierdził wykorzystanie sił specjalnych do zwiększania rosyjskiej strefy wpływów w tym regionie. Wyślij kilka statków wywiadowczych do sektora Veracruz, aby dowiedzieć się, co się dzieje. Nie atakuj, nawet jeżeli Rosjanie będą wrogo nastawieni. Korpus dyplomatyczny z ambasadorem Wołodinem na czele zapewnia, że nie ma najmniejszych powodów do obaw. Niemniej jednak spróbuj się dowiedzieć jak najwięcej.
Bill
Do diabła. Rosjanie. Szczęśliwym zrządzeniem losu kontrolowana przez nich przestrzeń wyszła z wojny z Rojem relatywnie bez szwanku. Zniszczenia kontynentalnej Rosji były niemal tak rozległe jak Ameryki Północnej, ale rosyjskie kolonie w znakomitej większości uniknęły ataków. Może były za małe? A może po prostu odór wódki przebił się przez atmosferę i zaatakował zmysł powonienia obcych? Tak czy inaczej, wyglądało na to, że ludzie w sektorze Veracruz potrzebowali pomocy ZSO. Dlaczego Zingano nie poprosił o pomoc stacji kosmicznej Heros? Admirał Ryten był bliżej i mógł wysłać okręty znacznie szybciej niż Yarbrough. Zapewne jednak nie miał do dyspozycji żadnych okrętów wywiadowczych. Cięcia budżetowe wprowadzone przez komisję Eagletona dotknęły wszystkich – nawet służby wywiadu ZSO musiały zaciskać pasa. Ale Ryten na pewno miał do dyspozycji co najmniej kilka okrętów rozpoznawczych. Jakieś korwety czy ścigacze. Wiadomość metaprzestrzenna dotarłaby do stacji Heros szybciej niż kilka okrętów rozpoznania wykonujących skoki kwantowe, nawet gdyby były to jednostki nowego typu, pokonujące rok świetlny w godzinę. Yarbrough uniosła głowę i powiedziała do komunikatora: – Poruczniku Aelian, proszę przygotować okręt wywiadowczy i przyjść do mojego biura za dwadzieścia minut. – Tak jest – szczeknął głośnik. – Jakiś problem? – Mam nadzieję, że nie. Straciliśmy łączność z kilkoma statkami kolonistów w sektorze Veracruz. – Dlaczego nie wyślą rozpoznania ze stacji kosmicznej Heros? A jednak nie zwariowała. Dla jej adiutanta to też nie miało sensu. – Takie otrzymałam rozkazy z CENTCOM, poruczniku. Do zobaczenia za chwilę.
ROZDZIAŁ 7
Punkt Lagrange’a L-2, przestrzeń okołoziemska
Gabinet kapitana na pokładzie Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
– Komandor Shelby Proctor melduje się w gotowości do służby. Kapitan Granger przywołał na usta słaby uśmiech i postarał nie jęknąć, gdy wstawał z krzesła. Cholerny świat, potrzebował ćwiczeń. Brzuch mu zwisał i napinał guziki munduru. Praca za biurkiem w końcu każdego załatwi. Na dodatek Granger miał wrażenie, jakby wyrywało mu płuca. – Witam na pokładzie, komandor Proctor. – Przyjrzał się kobiecie uważniej. Młoda. Sprawna. Ledwie po trzydziestce. Czarne włosy, ale jasna skóra. Azjatka? Nie. Może miała jednego lub dwóch azjatyckich przodków. – Haws pokazał już pani kajutę? Zmarszczyła brwi. – Nie, kapitanie. Miał to zrobić? Granger wymamrotał pod nosem siarczyste przekleństwo. „Niech cię szlag, Haws, przecież ta młódka nie próbuje cię wygryźć ze stanowiska”. – Pewnie był zajęty. – Uprzejmie wskazał drzwi. – Proszę za mną… Ruszył, ale Proctor ani drgnęła.
– Właściwie chcę zacząć od razu, kapitanie. Zostały tylko dwa tygodnie, więc warto jak najprędzej wziąć się do pracy. Wciąż ma pan na pokładzie pełny kontyngent myśliwców X-25 ze skrzydłami w układzie V, prawda? Trzeba wypatroszyć co najmniej pół tuzina, wymontować całe uzbrojenie i wykorzystać ich wyświetlacze. Będą modelami w hangarze. No wie pan, żeby dzieci mogły do nich wsiąść i udawać, że są pilotami, którzy zaraz wystartują do walki. Przebudowa zajmie najwięcej czasu, więc chcę zacząć właśnie od tego. Zaczerpnęła tchu. – Potem muszę zmienić stanowiska na mostku w interaktywne i skonfigurować je tak, by działały w trybie symulacji. Dzięki temu będzie można przyprowadzać gości w grupach i zaprezentować na przykładzie paru manewrów dowodzenie okrętem podczas bitwy. Można też podłączyć konsole mostka do sterowania środowiskiem, aby symulować zmiany inercji dzięki płytom systemu sztucznej grawitacji. A potem muszę… Granger uniósł rękę, ale komandor, zajęta przewijaniem listy na tablecie, nie zauważyła tego gestu. Wreszcie kapitan musiał podnieść głos. – Komandor Proctor? – …kambuz w wygodną restaur… – Zaskoczona podniosła oczy. – Tak, kapitanie Granger? – Nie. Proctor opuściła tablet i wydęła usta. Gdyby wzrok mógł zabijać, z kapitana nie zostałaby nawet mokra plama. – Słucham? – Nie. – Granger rozpaczliwie pragnął zakończyć tę rozmowę, najlepiej rozkazem, aby kobieta pakowała się i wynosiła, ale niechętnie wyjaśnił: – Nie dzisiaj. Zaczniemy jutro. Właśnie kończy się dzienna wachta, mamy wieczorem standardową odprawę w głównej sekcji napędu… – Ale główne silniki nie będą potrzebne przez te dwa tygodnie, kapitanie Granger – przerwała mu twardo Proctor. – Sugeruję, żeby… – Wydałem już rozkazy. Wciąż jeszcze dowodzę tym okrętem, a jeżeli chce pani zaprotestować przeciwko tej drobnej niedogodności, proszę zwrócić się do admirał Yarbrough. – Zerknął na antyczny ręczny zegarek, który nosił na staroświeckim skórzanym pasku. – Ale, o ile mi wiadomo, o tej porze admirał śpi jak kamień, więc może pani wyskoczyć na parę drinków w naszym barze… – Macie tu bar? – Nazywa się Nagar. W zasadzie to tylko stanowisko obsługi satelitów, za kambuzem i pokładem obserwacyjnym, niedaleko maszynowni, ale paru chłopców zrobiło tam małą bimbrownię. Nie do wiary, ale trunek wychodzi im całkiem niezły. Proszę tylko nie pić za dużo, bo spędzi pani wieczór na detoksie w ambulatorium.
Granger odwrócił się znowu do drzwi i w progu skinął głową marines. Komandor Proctor deptała mu po piętach. – Jest pani wolna. Do zobaczenia rano. – Ale… – zaczęła. Niestety, rozmowa była zakończona. Kapitan odszedł. Proctor zacisnęła dłonie w pięści. – Cholera, to będą bardzo długie dwa tygodnie – wymamrotała. – Słucham, pani komandor? – Jeden z marines popatrzył na nią pytająco. – Pilnujcie własnego nosa, kapralu. Kapral wyprężył się na baczność, a komandor ruszyła korytarzem do szybu wind. Może jeśli uda się jej znaleźć pracownię astrometryczną, mogłaby zacząć przekształcać ją w planetarium. Bezczelna odmowa kapitana odbijała się jej w myślach i denerwowała coraz bardziej. „Nie” – powiedział. Jak śmiał? Admirał Yarbrough osobiście wybrała Shelby Proctor do tego zadania. A Shelby przyrzekła admirał, że poradzi sobie ze sprawnym przekształceniem „Konstytucji” w jeden z eksponatów Instytutu Smithsona, a następnie będzie gotowa do przyjęcia stanowiska dowódcy. Ha! Dowództwo. Shelby Proctor marzyła o tym już wtedy, gdy zajmowała się badaniami. Ale dopiero gdy porzuciła karierę naukową i zaciągnęła się do ZSO, perspektywy na spełnienie marzeń stały się bardziej realne, zwłaszcza dzięki wysoko postawionym przyjaciołom w Departamencie Badań Naukowych ZSO. Tym bardziej, że Shelby Proctor miała wsparcie admirał Yarbrough, więc mogła liczyć na szybki awans. Pewnie nie zostanie najmłodszym kapitanem w historii, ale z pewnością kapitanem z najkrótszym stażem. Yarbrough przestrzegała przed Grangerem. Był starym i doświadczonym żołnierzem, ale konfliktowym, miał problemy z dyscypliną. Admiralicja starała się ze wszystkich sił, aby pozbawić go dowództwa, a wcześniejsze o parę lat wycofanie z czynnej służby starego okrętu było najprostszym sposobem pozbycia się również dowódcy tego wraku. Drzwi laboratorium astrometrycznego rozsunęły się z sykiem. Za nimi ukazała się sala z terminalami komputerowymi i ścianami monitorów, które po wciśnięciu guzika mogły wyświetlić trójwymiarowe obrazy wybranego wycinka przestrzeni lub systemu gwiezdnego. Idealne miejsce na planetarium w przyszłym muzeum. – Przepraszam, pani komandor? Starszy porucznik spojrzał na nią znad pulpitu. Zmrużył oczy, a zmarszczone brwi wskazywały, że Proctor nie spodoba się to, co zaraz usłyszy.
– Tak, poruczniku? – Bardzo mi przykro, ale kapitan przekazał przed chwilą, że pracownia astrometryczna będzie zamknięta przez resztę wacht i zostanie otwarta dopiero rano. Granger, ty przebiegły draniu… – Wspaniale. Zamknięcie pracowni bardzo mi pomoże, będę mogła zacząć od razu modyfikacje… Porucznik uniósł dłoń w uprzejmej próbie przerwania tej tyrady. – Bardzo mi przykro, pani komandor, ale rozkazy kapitana były jasne. Żadnych modyfikacji do jutra rana. Proctor najeżyła się. Jak on śmiał? Była już niemal gotowa pójść na stanowisko łączności i poprosić Yarbrough o upoważnienie do wydawania rozkazów temu staremu pierdzielowi, wiedziała jednak, że tak nie zaimponuje admiralicji. Sztab nie powierzy stanowiska dowodzenia komuś, kto będzie biegał z każdym problemem do zwierzchnika. Nie, Shelby musiała być cierpliwa i wytrwała. Granger zapewne będzie przeszkadzał przy każdej okazji, właściwie już zaczął rzucać jej kłody pod nogi. Mimo to zamierzała przeć naprzód. Stanowisko kapitana będzie jej, do cholery! Ale nie na tym wraku, dzięki Bogu… Proctor pozwoliła sobie na poczucie wyższości. Jej okręt będzie nowy, najnowocześniejszy z zaprojektowanych przez ZSO. Musiała tylko wykonać bieżące zadanie, żeby znaleźć się na jego pokładzie. Popatrzyła na czekającego mężczyznę. – Dziękuję, poruczniku. Do zobaczenia rano. Wyszła. Porucznik wydawał się tym nieco rozczarowany. Granger zapewne nakazał, żeby postarał się wytrącić Proctor z równowagi. Cóż, nie zamierzała dać się sprowokować. Wystarczy przecież, że będzie bardziej naciskała.
ROZDZIAŁ 8
Sektor Veracruz, system Leon
Okręt wywiadowczy ZSO „Tirian”
– Nawigacja, czas do systemu Merida? Oficer dotknął kilku przycisków na konsoli. – Jesteśmy na obrzeżach systemu Leon. Do Meridy pozostało trzydzieści dziewięć skoków. Komandor LaPlace próbował poprawić mundur. Miał w rękawie luźną nitkę i ciągle wyłaziło więcej. – Czyli mniej więcej godzina? – Obliczył w pamięci czas potrzebny na wykonanie tylu skoków. Każdy zajmował około minuty, a przybliżał okręt do celu o jedną dziesiątą roku świetlnego. – Dokładnie pięćdziesiąt pięć minut. Jednostki wywiadowcze ZSO miały niewielkie rozmiary, ale były bardzo szybkie. Większość ciężkich okrętów, takich jak potężne krążowniki klasy Lansjer, zbudowane przez ZSO dziesięć lat wcześniej, nie mogła się z nimi równać. Kolejne skoki wykonywały w odstępach co najmniej dwuminutowych – tyle czasu trwało zgromadzenie ładunku w baterii kondensatorów półprzewodnikowych. Starsze jednostki, jak choćby lotniskowce klasy Galaktyka, były o wiele bardziej niemrawe. Co prawda w czynnej służbie pozostawało już niewiele takich okrętów. Po zezłomowaniu „Waszyngtona” zostały już tylko „Thatcher” i „Norfolk”. W szacunkach nie uwzględniano oczywiście okrętów ze Starej Floty – przestarzałych ciężkich krążowników z ubiegłego stulecia. Z tej kategorii w służbie pozostała już tylko „Konstytucja”, którą ZSO trzymały tylko przez sentyment. – Wciąż brak sygnałów metaprzestrzennych? – Gdyby w systemie Merida lub na stacji kosmicznej Heros wynikły jakieś kłopoty, już by o tym usłyszeli. Łączność metaprzestrzenna opierała się na sygnałach niezwykle niskiej częstotliwości, które pokonywały przestrzeń setki razy szybciej niż najlepsze napędy do skoków kwantowych. Co prawda przenosiły tylko dwadzieścia cztery bity na sekundę, ale lepsze to niż nic. – Wciąż nic, komandorze. Nawet ze stacji Heros.
Dziwne. Choć stacja nie transmitowała w metaprzestrzeni bez przerwy – wysłanie każdej wiadomości wiązało się z wydatkiem nawet terawata energii – powinna odpowiedzieć na powtarzane żądania CENTCOM-u o aktualizację statusu. Było to dość niezwykłe. I utajnione. CENTCOM nie ujawnił admirał Yarbrough powodów wysłania okrętów wywiadowczych z ziemskiej stacji kosmicznej Walhalla zamiast ze znajdującej się znacznie bliżej stacji Heros. Tak naprawdę, łączność urwała się już ponad trzy doby wcześniej, ale informacja ta została błyskawicznie zastrzeżona. Admirał dowiedziałaby się o tym w ciągu kilku dni, ale CENTCOM-owi zależało na utrzymaniu problemu w tajemnicy, nawet przed własną admiralicją. – Gotowi do skoku – zameldował nawigator. – Wykonać. Komandor LaPlace zacisnął palce na podłokietnikach. Skoki kwantowe były w zasadzie nieszkodliwe, ale wywoływały u niego ataki mdłości. Trudno się dziwić, skoro na ułamek sekundy tak naprawdę przestawał istnieć, do chwili, kiedy pola kwantowe się ustabilizowały. Trwało to krócej niż sekunda Plancka, więc dla człowieka stanowiło zjawisko całkowicie poza percepcją, przynajmniej w teorii. Mostek był na tyle ciasny, że LaPlace wiedział, iż coś się święci, gdy oficer odpowiedzialny za sensory uniósł brew. – Co się dzieje, Andy? – Mam dziwny odczyt z planety w systemie Leon. LaPlace odwrócił głowę, żeby spojrzeć na konsolę. – Jaki dokładnie? Oficer pokręcił głową. – Nie rozumiem tego. To sygnał metaprzestrzenny, ale zupełnie bez sensu. Wygląda jak oscylacja pulsacyjna. Całkiem regularna, około trzech herców, z górnymi tonami składowymi. – Ile może być tych tonów przy dwudziestu czterech bitach na sekundę? – Niewiele. Nawet nie jestem pewien, czy sygnał jest regularny. Ale… Nigdy nie widziałem czegoś podobnego. LaPlace przygryzł wargę. Lecieć dalej do Meridy i Herosa? A może rozwiązać tę zagadkę? Miał przeczucie, że wszystkie te zdarzenia były ze sobą powiązane. – Wstrzymać skok. Andy, możesz dokonać triangulacji źródła? – Możliwe. Gdybyśmy zwiększyli prędkość boczną, byłoby łatwiej.
– Nawigacja – rozkazał LaPlace. – Silniki manewrowe na rufie i prawej burcie: pięćdziesiąt procent. Kilka sekund później oficer obsługujący sensory pokiwał głową. – Mam namiar. Źródło znajduje się na czwartej planecie systemu Leon. Oficer taktyczny, siedzący na lewo od LaPlace’a, dotknął palcem ekranu, wskazując mapę systemu słonecznego. – Komandorze, na czwartej planecie znajduje się nowa kolonia Meksyku, Nueva Leon. Podlega rządowi w Meridzie. – Odległość? – Dwa skoki kwantowe. W cztery minuty możemy być na miejscu. LaPlace spojrzał na mapę w zamyśleniu. – Ktoś jeszcze uważa, że to może być ważne? – zapytał załogę mostka. Wszyscy zgodnie pokiwali głowami. – Tak sądziłem. Łączność, prześlijcie wiadomość metaprzestrzenną do CENTCOM-u. Treść wiadomości: „Wykryto zaburzenia metaprzestrzeni nieopodal Nueva Leon. Zbadamy sprawę i dopiero wtedy obierzemy kurs na Veracruz”.
ROZDZIAŁ 9
Punkt Lagrange’a L-2, przestrzeń okołoziemska
Bar Nagar na pokładzie Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
Kapitan Granger doskonale wiedział, że sprzeciwianie się nowej oficer „Konstytucji” jest wielkim błędem, ale niech to szlag, było to uczucie naprawdę wspaniałe. Ta sztywniaczka Shelby Proctor, która wcześniej zajmowała się co najwyżej przekładaniem papierów, zapewne poskarży się admirał Yarbrough, że Granger robi trudności i przeszkadza w wykonaniu zadania, a kapitan miał świadomość, że w aktach niepotrzebny mu kolejny wpis o niesubordynacji. Granger zachowywał się grzecznie przez prawie dziesięć ostatnich lat, ale Yarbrough już wcześniej jasno dała mu do zrozumienia, że nie będzie tolerowała kolejnych „incydentów”, niezależnie od tego, ilu dobrych znajomych posiada w dowództwie kapitan „Konstytucji”. – Chcesz jej na to tak po prostu pozwolić? Wypatroszyć myśliwce w hangarze i zmienić okręt w cholerne małe zoo? Granger spojrzał niechętnie na pierwszego, a potem opróżnił szklaneczkę. – Do diabła, a niby co mogę zrobić, Abe? Mam ją zamknąć w kajucie aż do ceremonii demobilizacji i modlić się, że jakoś to będzie? – Właśnie. – Haws podniósł flaszkę i otworzył, uśmiechając się szeroko na samą myśl. – Ty i ja wiemy, że trzyma się nas tutaj na krótkiej smyczy. – Po tak długim czasie? Cholera, Tim, przecież minęło prawie piętnaście lat od twojego ostatniego wybryku. – Starszy oficer łyknął resztki z dna butelki. Zapewne zaczął opróżniać tę flaszkę, gdy tylko się obudził. – To bez znaczenia. Nie chcę ryzykować, że stracisz emeryturę. Albo że ja stracę stanowisko dowódcy, zakładając, że w ogóle jeszcze jakieś dostanę. Nie chcę utrudniać karier reszty wyższych oficerów z tego okrętu. – Wiesz, że staniemy po twojej stronie. – I właśnie tego się obawiam najbardziej. Nie, Abe, już pora. Czas na posłanie naszego okrętu na spoczynek. Odsłużył swoje. Popatrzył w sufit, a potem na oficerów przy stolikach i na ławkach. Ściany ozdabiały pamiątki i zdjęcia z różnych kolonii. Skamieniały słój drzewny z błękitnych lasów na Deneb 3, o średnicy prawie trzech stóp, lśnił od lakieru. Para zakurzonych skórzanych butów zwisała z haczyka nad grodzią – stare obuwie należało do pierwszego kapitana „Konstytucji”, który dowodził okrętem ponad sto dwadzieścia pięć lat temu. Granger uśmiechnął się, gdy natrafił na prezydent Avery z Ligi Zjednoczonej Ziemi. Jej surowe, pomarszczone oblicze zostało przylepione do ledwie zasłoniętego ciała biuściastej supermodelki, wygiętej w sugestywnej pozie, która zwykłą śmiertelniczkę doprowadziłaby pewnie do dysplazji bioder. Cholera jasna, będzie mu brakowało „Konstytucji”. Granger przełknął kolejny łyk żrącego bimbru z Nagara.
– Wiesz, nie jest tak źle. Pierwszy okręt nazwany „Konstytucja”, starożytny żaglowiec ochrzczony przez George’a Washingtona, pływał w służbie przez prawie sto lat, a teraz stoi na przystani w Bostonie i codziennie odwiedzają go turyści. Czym różni się nasza jednostka od swojej poprzedniczki? – A słyszałeś, co ta Proctor chce zrobić z napędem? – Haws gestem przywołał barmana i wskazał mu pustą flaszkę. – Co takiego? – Och, chce tylko wyrzucić nasz główny balast z sekcji napędowej. Mówi, że w ten sposób łatwiej uzyska lepszą osłonę głównego reaktora. Granger upił więcej niż poprzednio. – Co? – Słyszałeś. Twierdzi, że poziom promieniowania z reaktora stanowi zagrożenie dla gości. Granger pokręcił głową. – Przecież jest w normie. – W wojskowej normie, jak najbardziej. Ale nieco powyżej dopuszczalnego poziomu dla cywilów. Dlatego Proctor chce wyrzucić cały balast, a rdzeń reaktora kwantowego postanowiła przykryć co najmniej pięciocentymetrową cholerną osłoną. Kapitan przewrócił oczami. – Jeżeli się na to zgodzimy, równie dobrze możemy sobie strzelić w potylicę. Przecież teraz musimy czekać prawie dwie godziny między kolejnymi skokami. Bez balastu interwał przeciągnie się na cały dzień albo jeszcze dłużej. Hawsowi odbiło się, gdy odstawił z hukiem szklankę po ostatniej kolejce przyniesionej przez barmana. – O to właśnie chodzi, Tim. Na tym polega demobilizacja. Nie ma sensu konserwować napędu, skoro okręt ma być cholernym muzeum. Granger przyglądał się przez chwilę swojej pustej szklaneczce, po czym zerwał się i odepchnął krzesło. Szklanka spadła na podłogę. Wszystkie oczy w barze zwróciły się na kapitana. W pomieszczeniu zapadła cisza. – Po moim trupie.
ROZDZIAŁ 10
Ziemia, Francja, Marsylia
L’Hotel Sur Mer, apartament prezydencki
– Jurij, ta dziwka ma być martwa. – Wiceprezydent Ligi Zjednoczonej Ziemi wyciągnął nogi na chromowanym blacie barku i wydmuchnął dym z kubańskiego cygara. To było ostatnie. Musiał przypomnieć asystentowi, aby zdobył ich więcej podczas kolejnego etapu kampanii wyborczej w krajach zalewu Morza Karaibskiego. – Myślałem, że chcemy ją publicznie zdyskredytować i zmusić do rezygnacji, co otworzy ci drogę do prezydentury. – Jurij Wołodin, ambasador Konfederacji Rosyjskiej przy Lidze Zjednoczonej Ziemi, uniósł kieliszek sherry. Światło z kryształowego żyrandola odbite przez trunek padało na jego pożółkłe policzki. – Wszystko byłoby znacznie prostsze, gdyby nie żyła. Avery jest niezwykle popularna. Od powołania komisji Eagletona jej notowania rosną. Gospodarka kwitnie. Poczucie bezpieczeństwa konsumentów jest na bardzo wysokim poziomie. Do diabła, nawet Cubs zdobyli w ubiegłym sezonie mistrzostwo. A ta suka w jakiś magiczny sposób zbiera za to wszystko pochwały. Wołodin odstawił kieliszek na barek i położył dłonie na udach. – Mam zadzwonić do prezydenta Małakowa? A może wstrzymać operację i zamiast tego wysłać oddział likwidatorów? Zrzucenie winy na Kalifat nie będzie trudne. Isaacson zaprotestował, unosząc dłoń. – Nie, za daleko zaszliśmy. Przygotowania do tej operacji trwały latami. Gdy dojdzie do ataku i
znajdziemy się na widelcu, zgłoszę wniosek o wotum nieufności. Poprze go co najmniej dwudziestu kilku senatorów. To będzie druzgocący cios. I dojdzie jeszcze zniszczona stacja na Europie, więc ludzie zaczną się domagać, aby ukarać Avery, bo właśnie na nią spadnie odpowiedzialność. – Oczywiście. – Ambasador sięgnął po kieliszek. – I za parę tygodni zostanę prezydentem Isaacsonem. – Przyznaję, brzmi ładnie. – Wołodin skinął głową. – A prezydent Małakow będzie bardzo zadowolony. Uważa, że wasza współpraca okaże się bardzo owocna. Isaacson wciągnął dym z cygara. Resztę powinien sobie zostawić na później. Miną tygodnie, zanim odnowi zapas. – Na pewno masz nad nimi pełną kontrolę? Nie wpadną w szał i nie zaatakują każdego w polu widzenia? Wykonają precyzyjne uderzenie w sektorach granicznych, szybki cios w obrębie systemu księżyców Jowisza, a potem znikną? – Zapewniam, wiceprezydencie Isaacson, że Rój znajduje się pod naszą kontrolą już od dobrych dziesięciu lat. Obcy są teraz łagodni jak baranki. Odkąd udało nam się odkryć metaprzestrzenne połączenie z ich ojczystą planetą i nauczyć się, jak je stymulować, praktycznie możemy rozkazać Rojowi robić wszystko, co chcemy. Dane wywiadowcze, które dostarczył pan w zeszłym tygodniu, są gwarancją powodzenia naszego planu. – Tylko niczego nie zepsujcie. Kody algorytmów modulacyjnych sprytstali można łatwo zmienić. Obcy będą mieli tylko jedną szansę, potem pancerze staną się znowu nieprzenikalne. – Zapewniam cię, Eamonie, że za tydzień będziesz siedział w Białym Domu i wznosił kolejne toasty na moją cześć. Isaacson nalał sobie sherry i z uśmiechem uniósł kieliszek. – Znakomicie. Wznoszę toast za nasz nowy świat. Oby był bezpieczny i oby powodziło się nam jeszcze lepiej.
ROZDZIAŁ 11
Sektor Veracruz, system Leon
Okręt wywiadowczy ZSO „Tirian”
– Dotarliśmy do Nueva Leon, komandorze. Ustawiamy się na wysokiej orbicie okołoplanetarnej, na pułapie czterdziestu tysięcy kilometrów – zameldował nawigator. Komandor LaPlace skinął głową. – Wykonać pełny skan. Stanowisko taktyczne, co mamy? Oficer zmarszczył brwi, patrząc na ekran. – Mnóstwo śmieci na orbicie. Wykrywam metal, promieniowanie radioaktywne i ślady organiczne. Zwłoki. Fragmenty statków. Ostatnio odbyła się tutaj bitwa, komandorze. LaPlace zerwał się na równe nogi. – Skan w pełnym spektrum, sprawdzić najbliższą przestrzeń i powierzchnię planety. Chcę wiedzieć, czy napastnicy jeszcze tutaj są. Zostały po nich jakieś ślady? – Nie, komandorze. Żadnych aktywnych jednostek. – Rój? – LaPlace zerknął na oficera taktycznego. – Żadnych śladów. Ale przynajmniej brak okrętów podobnych do tych z inwazji. Komandor pogładził podbródek i zastanowił się, co powinien zrobić. Potrzebne były informacje. To mogli być po prostu Rosjanie. Zapewne zaatakowali z zaskoczenia, a potem urządzili desant na powierzchnię, aby zniszczyć główne cele industrialne. Parę lat temu założyli w pobliżu kolonię. Pozbycie się konkurencji dawało im przewagę, gdy przybędą kolejne statki z osadnikami. – Zejdźmy na niższą orbitę. Musimy zobaczyć, co się tam stało. Orbita na pułapie trzech tysięcy kilometrów. – Tak jest, komandorze – odpowiedział nawigator, a LaPlace poczuł zmianę inercji, gdy okręt przyśpieszył i wszedł na nowy kurs.
– Wciąż żadnych śladów napastników? – Żadnych. Ale sądząc po odczytach, bitwa wydarzyła się najwyżej dobę temu, rdzenie reaktorów wciąż są gorące. Przynajmniej te nieuszkodzone. Dziwne… – Zidentyfikować zniszczone jednostki. Oficer taktyczny przyjrzał się swoim odczytom. – Głównie frachtowce handlowe i statki kolonizacyjne. Kilka krążowników klasy Zafano z Floty Meksykańskiej… – Oficer wyprostował się, twarz mu pobladła. – I krążownik klasy Mgławica z ZSO, komandorze. To „Nimitz”. Całkowicie zniszczony. Szlag! – Kapitan Smith… – westchnął LaPlace. „Nimitz” był pierwszym okrętem, który Smith dostała pod rozkazy. Piętnaście lat temu skończyli razem akademię. – Mamy obraz? Lekki ucisk w żołądku wskazywał, że system korekcji inercyjnej z trudem przeciwdziałał skutkom przyśpieszenia. Kadłub zawibrował lekko przy naprężeniach. – Tak, komandorze. Przesyłam na pana konsolę. Strumień danych na ekranie dowódcy zniknął, zastąpiony cmentarzyskiem wraków. – Dobry Boże… Był tam. OZF „Nimitz”. Wewnątrz pęknięć przełamanego w pół kadłuba iskrzyły łuki elektryczne, na poszyciu widać było paskudne, przysmalone dziury, bez wątpienia ślady po ostrzale bronią ciężką. Kilka sekcji okrętu zostało wysadzonych, a po przedziałach, w których znajdowały się rdzeń reaktora i napęd kwantowy, pozostały zaledwie wręgi z tytanowej stali, poowijane poczerniałymi płytami pokładów. – Oznaki życia? – zapytał LaPlace z nadzieją. – Żadnych, komandorze. Systemy podtrzymywania zostały zniszczone. We wnętrzu panuje próżnia. – Część załogi musiała ocaleć, przecież miała skafandry… Oficer taktyczny pokręcił głową. – Brak sygnatur cieplnych. „Nimitz” obracał się powoli. W polu widzenia pojawiła się tablica z nazwą, w miejscu „z” ział ciemny otwór.
LaPlace głęboko nabrał tchu. – Dobrze. Zbliżmy się do powierzchni planety, spróbujmy uzyskać odczyty wizualne. Parę minut później „Tirian” znalazł się wystarczająco nisko, aby wykonać skany powierzchni. Oficer taktyczny przesłał obrazy prosto na ekran komandora LaPlace’a. Całkowita zagłada. W miejscach, gdzie powinny znajdować się miasta, widać było poczerniałe, dymiące kratery. – Ilu ludzi tam mieszkało? Pierwszy oficer, który również przyglądał się uważnie przesyłanym obrazom, nie odpowiedział od razu. – Pięćdziesiąt milionów. Pięć dużych miast i ponad sto mniejszych. Wszystkie zniszczone. Dopiero teraz LaPlace przypomniał sobie, że jego pierwszy oficer, porucznik Lopez, ma rodzinę w sektorze Veracruz. I dopiero w tej chwili dowódca uświadomił sobie, na jakiej planecie mieszkali. – Lopez, dobrze się czujesz? Pierwszy oficer siedział jak skamieniały i tylko patrzył na przesuwające się obrazy. Kamera zrobiła zbliżenie i można było przyjrzeć się szczegółom. Miasto wyglądało jak po zbombardowaniu kilkoma potężnymi głowicami termojądrowymi. Kilka zrujnowanych budowli stało na obrzeżach, ale większość powierzchni przypominała wyjałowione, spopielone gruzowisko. – Moi dziadkowie tam mieszkali. I krewni. I moja… moja siostra. LaPlace spojrzał twardo na oficera taktycznego. – Potwierdzić, czy to eksplozje jądrowe. – Niekoniecznie. Może, ale wyglądają… dziwnie. Wykrywam ślady paru izotopów podobnych do tych z wybuchów jądrowych, ale cechy wyrzutów się różnią. Wygląda to tak, jakby… – Oficer popatrzył na LaPlace’a. – Wygląda to tak, jakby wybuch nastąpił pod powierzchnią i wypchnął ją do góry.
ROZDZIAŁ 12
Punkt Lagrange’a L-2, ziemskie centrum łączności dalekiego zasięgu Okręt Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
Choć porucznik Jessica Miller służyła na pokładzie „Konstytucji” niecałe dwa miesiące, czas strasznie jej się dłużył. Tęsknota była szczególnie dojmująca w te dni, gdy kontaktowała się z domem. – Jesteś grzeczny dla babci i dziadka? – Twarz jej syna wypełniała lewą część ekranu. Chłopiec co chwilę uciekał wzrokiem w bok. – Lecisz dzisiaj? – Tak, kochanie, latam codziennie. Mamusia jest pilotem i lata statkami kosmicznymi! – Szybko latasz? Uśmiechnęła się i skinęła głową. – Bardzo szybko! – Mrugnęła w prawą stronę ekranu. – Ale tata lata szybciej! Ma bardzo duży statek! – Rozłożyła szeroko ręce, żeby pokazać jaki duży. Chłopakowi oczy aż się zaświeciły. I wtedy do rozmowy włączył się mąż Jessiki. Znajdował się na orbicie Ziemi, choć OZF „Clyburne” zwykle pełnił służbę patrolową w sektorze Paredes. Gdy wracał z daleka, tak jak teraz, zawsze starali się odbyć rozmowę na wspólnym łączu pomiędzy nimi i rodzicami porucznik Miller w Sacramento. – Zack, mama zadała ci pytanie. Jesteś grzeczny dla babci i dziadka? – Tak – dobiegła odpowiedź i Zack zerknął poza ekran. – Robisz, co ci każą? – Tak. – A czy… – Ojciec urwał, gdy chłopak zniknął z ekranu. Usłyszeli, jak woła psa. Na ekranie pojawiła się twarz matki Jessiki.
– Przepraszam, zaraz go przyprowadzę. Jessica machnęła tylko ręką. – Nie przejmuj się, mamo, niech się bawi. – Porozmawiajcie sobie, a ja się tym zajmę. – Starsza kobieta odwróciła się od ekranu, po czym jęknęła. – No nie, znowu dobrał się do karmy dla psa. Zack! Nie! Zniknęła. Jessica została tylko z mężem, którego nie widziała już ponad miesiąc. – „Clyburne” zatrzyma się na długo? – Kilka dni. A potem lecimy do bazy Luna jako eskorta dla jakiejś misji dyplomatycznej. Jessica nie mogła uwierzyć własnym uszom. – Na Księżyc? Czyli do nas! Miałam ci właśnie o tym powiedzieć! Mąż zmarszczył czoło. – No to wytłumacz mi, co i jak. – „Konstytucja” zostanie zdemobilizowana! Właśnie tam, w bazie na Księżycu. Jestem pewna, że uda nam się dostać przepustki w tym samym czasie, choć na jeden wieczór. Mąż uśmiechnął się szeroko. – Tak, komandor Ashworth na pewno pozwoli nam zsynchronizować harmonogramy służby. – Poruszyłeś z nim temat, o którym rozmawialiśmy? – zapytała wyczekująco, a mąż uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Owszem. – I co powiedział? – Jessica uwielbiała i nienawidziła jednocześnie, gdy bawił się z nią w kotka i myszkę. Przez cztery lata małżeństwa nie zmienił się nawet odrobinę. Zresztą pewnie by nawet nie zauważyła. Odkąd dwa lata temu skończył jej się urlop macierzyński, oboje praktycznie przez cały czas pozostawali w czynnej służbie. – Powiedział… że to możliwe. Kobieta pisnęła, chociaż nie piszczała, odkąd przestała być małą dziewczynką. Nie przejęła się spojrzeniami, które rzucali jej członkowie załogi mostka. Pozwoliła sobie nawet zachichotać. – Znakomicie! Tom, nie rozumiesz? Skoro „Konstytucja” zostaje wycofana ze służby, dostanę przydział na inną jednostkę. Doskonale się składa, jeżeli komandor Ashworth się zgodzi… Pomyśl
tylko: w końcu będziemy służyć na jednym okręcie! – No… Dzięki temu spadną mi rachunki za korzystanie z centrum łączności. Za dzisiejszą sesję musiałem oddać karnet na siłownię, wczoraj zresztą też. – Och, Tom, jak ty się poświęcasz dla rodziny. – Jessica udała, że ociera łzę. – Wzruszyłam się, naprawdę. Teatralnym gestem złapała się za serce. Spojrzenie męża opadło nieco niżej. – Zaraz, zrób tak jeszcze raz, ale przysuń się bliżej kamery – zamruczał. – I rozepnij górne guziki munduru… – Tom! – Jessica położyła palec na ustach. – Mama pewnie nas słyszy! – Nic nie słyszę! – dobiegł przytłumiony głos. Jessica złapała się za głowę, a jej mąż parsknął śmiechem. Mężczyźni. – Hej, Miller! Skończyłaś? Dziewczyna na mnie czeka! Jessica spojrzała na mężczyznę przy drzwiach. Porucznik Volz – pilot myśliwca. Młody, zarozumiały i bardzo niecierpliwy. – Poczekaj chwilę, Volz, nie gorączkuj się – warknęła. – Jesteś już dziesięć minut po czasie. – Wskazał wiszący na grodzi zegar. Miller przewróciła oczami. – Muszę lecieć, kochanie… Wiadomość, że mąż przyleci niedługo do bazy na Księżycu, sprawiła młodej kobiecie ogromną radość. Na dodatek pojawiła się całkiem realna szansa, że Jessica będzie mogła się przenieść na jednostkę Toma po wycofaniu „Konstytucji” ze służby. Stary okręt został przydzielony do stacji w punkcie L-2. Porucznik Miller pełniła służbę pilota dyżurnego jednego z promów, którymi oficerowie i marynarze latali pomiędzy okrętem i stacją. Zwykle takie rutynowe zadania sprawiały, że nudziła się jak mops, ale dzisiaj silniki promu pracowały z pełną mocą, a pasażerowie musieli sobie radzić ze sporymi przeciążeniami. – Hej, spokojnie, kowbojko – rzucił komandor Pierce, który siedział za Jessicą. Jako dowódca myśliwców pokładowych prowadził cotygodniowe ćwiczenia dla eskadry maszyn stacjonujących
przy L-2 i wracał właśnie na okręt ze swoimi pilotami. – Komandorze, pochodzi pan z Brytanii… – Z Yorku – poprawił ją. Przyjemnie słuchało się jego nienagannej, arystokratycznej dykcji. – To dość blisko Brytanii, także w sektorze Britannia. – Pochodzi pan z Yorku, komandorze – powtórzyła Jessica. – Ale nikt z Yorku na pewno nie może mnie nazywać „kowbojką”. Widział pan kiedyś konia? Albo kowboja? Zagrodę? Może rewolwer? – Odwróciła się i spojrzała na Pierce’a. – Musisz wiedzieć, że posiadam dwa konie. A mój ojciec ma w kolekcji oryginalnego Rugera kaliber dwadzieścia dwa. Miller spojrzała na niego sceptycznie. – No cóż, rewolwer jest w hermetycznej gablocie – uzupełnił. – A jeśli chodzi o konie… Wiem tylko, że są pod dobrą opieką. – No właśnie – uśmiechnęła się złośliwie Jessica i pociągnęła wolant, aby wyminąć jedną z gondoli silników stacji. – A w ogóle skąd ta radość? Nie wiesz, że nasz okręt zostaje wycofany ze służby? – Tak, ale właśnie się dowiedziałam, że mogę dostać przydział na okręt mojego męża. – I dlatego wyżywasz się na nas? Zwolnij nieco. – Pierce kurczowo chwycił się podłokietników, gdy Miller wprowadziła prom w ostry skręt, aby trafić wprost do luku dla myśliwców ich macierzystego okrętu. Spojrzała na prędkościomierz. Miał rację – nie zwróciła na to uwagi i zbliżała się do celu zbyt szybko. Miała tylko kilka sekund na korektę. Rozpoczęła gwałtowne hamowanie silnikami manewrowymi. Pasażerowie nie powypadali z foteli tylko dzięki pasom uprzęży. Miller nie hamowała jednak równo i tył promu z wysuniętym podwoziem zarzuciło w lewo. – Miller! – wrzasnął komandor Pierce. Do końca nie wytraciła odpowiednio prędkości, gdyż skupiła się na utrzymaniu kierunku do lądowania, i spod podwozia rysującego pokład posypały się iskry. Z przeraźliwym zgrzytem zygzakujący prom w końcu się zatrzymał. – Ups – mruknęła Jessica. Kilku pilotów zaczęło głośno przeklinać, a komandor Pierce spojrzał na nią surowo. Tylko porucznik Volz roześmiał się tubalnie. – Nie jest pilotem myśliwca, ale chyba zasłużyła na własny kryptonim wywoławczy. Co powiecie na Zygzak?
Piloci, pokpiwając z Jessiki, zaczęli się zbierać do wyjścia. Miller popatrzyła na wyżłobienia w pokładzie i skrzywiła się, zawstydzona. – Przepraszam. Pierce spojrzał krytycznym okiem na uszkodzenia, pokręcił głową. – Dobrze, że w przyszłym tygodniu okręt zostaje wycofany ze służby, bo komandor Haws wysłałby cię do mycia podłóg na cały miesiąc. Ale nowy dowódca chce tutaj urządzić muzeum, więc jeszcze możesz dostać pochwałę od kapitana za utrudnianie jej pracy. Jessica szybko wykonywała kolejne czynności z listy kontrolnej po lądowaniu. – Zgłosi mnie pan do raportu? – Nie, ale przestań bujać w obłokach, dobrze? – Tak jest! Pierce wysiadł.
„Piękne zakończenie służby na »Konstytucji«, Miller” – pomyślała, odstawiając prom do wnęki z boku lądowiska
ROZDZIAŁ 13
Punkt Lagrange’a L-2, przestrzeń okołoziemska
Gabinet kapitana na pokładzie Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
Stary okręt unosił się w niemal pustej przestrzeni. W pobliżu orbitowały tylko stacje nasłuchowe, satelity komunikacyjne, teleskopy astrometryczne i talerzowe anteny, a także stacja kosmiczna w punkcie L-2 – stara baza przypominająca wirujący wrak, obsadzona kilkudziesięcioma oficerami, którzy dostali tam długie przydziały za karę. Dawno temu stacja w L-2 mogła mieć jakieś znaczenie strategiczne, zwłaszcza przed inwazją Roju i podczas niej, ale te czasy już minęły. Obecnie baza stanowiła ślepy zaułek dla każdej wojskowej kariery i stała się miejscem zesłania dla niewygodnych członków sił zbrojnych. Pilnowanie jednego z ziemskich punktów Lagrange’a – gdzie równoważyły się siły grawitacyjne Słońca i Ziemi, tworząc stabilny obszar, w którym stacje lub statki kosmiczne mogły utrzymywać pozycję bez zużywania paliwa – stanowiło najgorszy przydział, jaki można było sobie wyobrazić w Zjednoczonych Siłach Obronnych. Przez bulaj w swojej kajucie kapitan Granger przyglądał się stacji, obracającej się powoli na tle nieruchomych gwiazd i satelitów komunikacyjnych. Zastanawiał się, czy kolejny przydział otrzyma właśnie tutaj. Albo jeszcze gorzej – trafi za biurko gdzieś w zakamarkach siedziby Sztabu Głównego ZSO pod Omaha i będzie przekładał nieważne papiery aż do emerytury. Za plecami Grangera otworzyły się drzwi. – Chciał mnie pan widzieć, kapitanie? – Głos Shelby Proctor przerwał mu rozmyślania i od razu zdenerwował. – Słyszałem, że chce pani rozmontować napęd? Odwrócił się i spojrzał jej w oczy. Nie zaprosił, żeby usiadła, nie zwolnił nawet na spocznij. Chyba się zorientowała, że to poważna sprawa, ponieważ stała sztywno wyprężona i wbijała wzrok w ścianę za plecami kapitana. Granger jednak dostrzegł lekkie drżenie kącika ust komandor, które zdradzało, że kobieta rozkoszuje się sytuacją. – Rozmontować? Skądże, kapitanie. Płyta ochronna na rdzeniu reaktora potrzebna jest do… – Wiem, do czego jest potrzebna, komandor Proctor! – Granger podniósł głos, choć wcale nie zamierzał, i dostrzegł, że kąciki ust kobiety drgnęły wyraźniej. – Kapitanie, czy powinnam przypomnieć panu, że ten okręt ma za tydzień zmienić się w dryfujące muzeum? Napęd nie będzie do tego potrzebny. – Owszem. – Granger obrócił swój fotel i usiadł, nie spuszczając oka z gościa. – Ale musimy dotrzeć do bazy Luna, a do tego potrzebne są silniki.
– Poprawka, kapitanie. Potrzebny jest jeden silnik. Nie wszystkie sześć. Praca jednego wystarczy aż nadto do… – Zdradza pani właśnie nieznajomość tego okrętu, komandor Proctor. Na papierze pewnie jeden silnik wystarczy, abyśmy dotarli na miejsce w ciągu tygodnia. Ale to stary okręt. Od ponad dwudziestu lat poruszał się maksymalnie na sześćdziesięcioprocentowym ciągu. – Zerknął na biurko i wręczył kobiecie tablet. – Tymczasowo odrzuciłem pani żądanie, aby położyć pokrywę na napęd. Będzie trzeba z tym poczekać. – Ależ kapitanie! Mam napięty terminarz! Nie może pan zmieniać i przeszkadzać… – To mój okręt, komandor Proctor, i będę przeszkadzał, kiedy zechcę i jak zechcę! Kapitan zacisnął pięści. Poczuł gorąco na policzkach. Wiedział, że nie powinien tracić panowania nad sobą, zwłaszcza że Proctor wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu. Z kieszeni wyjęła własny tablet i rzuciła na biurko przed Grangerem. – Proszę na to spojrzeć, kapitanie. Jak pan się przekona, admirał Yarbrough nakazała mi zrobić wszystko, co uznam za konieczne, aby wykonać zadanie, w tym również sprzeciwienie się pana żądaniom, kapitanie. – Ostatniemu słowu towarzyszyło porozumiewawcze mrugnięcie. Granger przeczytał szybko rozkazy. Oczywiście, Yarbrough zadbała, aby Proctor miała niezbędne pełnomocnictwa do wykonania misji. Cholera. Kapitan przeczytał uważniej rozkazy, podczas gdy Proctor perorowała o doniosłości swojego zadania i o tym, jak ważne jest zabezpieczenie „Konstytucji”, aby nadawała się do edukacji przyszłych pokoleń, oraz o tym, że stary okręt posłuży jako ambasador między flotą a cywilami, stworzy atmosferę dobrej woli… Takie tam pitu-pitu… – Komandor Proctor – przerwał jej Granger ze wzrokiem wbitym w tekst – moje rozkazy pozostają w mocy. – Proszę? – Yarbrough wyraziła się jasno: pani władza nad moim okrętem dotyczy wyłącznie powierzonego zadania. Pozostawiła mi natomiast obowiązki, które dotyczą zarządzania okrętem oraz, co najważniejsze, sprawy bezpieczeństwa załogi. – Zapewniam, kapitanie, że wszystko, co robię, jest całkowicie bezpieczne dla… – Na pewno. Jednak nie w przypadku usunięcia balastu z sekcji napędu. Jeżeli jedyny silnik zepsuje się po drodze do bazy Luna, przelecimy obok niej albo, co gorsza, wciągnie nas pole grawitacyjne Księżyca. – Nadeszła jego kolej, żeby się uśmiechnąć. – Szansa, że do tego dojdzie, jest jak jeden do miliarda… – Komandor zaczęła protestować, ale
kapitan znowu jej przerwał. – Mimo wszystko jestem odpowiedzialny za bezpieczeństwo i według mnie to zbyt duże ryzyko. Zatem rozkazy pozostają niezmienione. Może pani odejść, komandor Proctor. – Nie dał jej okazji, żeby znowu mogła zaprotestować. Proctor zmarszczyła brwi i wypadła z kajuty jak burza. – Jeszcze zobaczymy, kapitanie. Granger, wciąż uśmiechnięty, wyszedł parę minut później i skierował się na mostek. W drzwiach odpowiedział na salut dwóch marines trzymających wartę. Ostatnia dzienna wachta dobiegała końca, na korytarzu pojawiała się już zmiana nocna i dostęp do głównych stanowisk okrętu przechodził pod nadzór nowych operatorów. Granger dostrzegł, że byli bardziej flegmatyczni i nieoficjalni niż zazwyczaj. Doprawdy, powinien przeprowadzić musztrę raz czy dwa, aby przywrócić właściwą dyscyplinę. Potrząsnął głową na tę myśl. A niby po co? Najpóźniej za tydzień wszyscy znajdą się w bazie Luna i dostaną nowe przydziały. Granger rozejrzał się po mostku, szukając komandora Hawsa, choć doskonale wiedział, gdzie jest pierwszy oficer. Zapewne patrzy właśnie na swoje niedogolone i wymięte odbicie w lustrze i walczy z kacem w łazience. Jednak, ku zaskoczeniu kapitana, stary oficer wkroczył na mostek i burknął powitanie do paru członków załogi, którzy schodzili z wachty. Może był niedogolony i wymięty, ale w pełni przytomny i trzeźwy. Granger uznał, że to dobre zakończenie dnia. – Komandorze, czas ruszać do naszego ostatniego celu, nie sądzisz? – Skoro tak mówisz, Tim – burknął pod nosem Haws. – Owszem. Ustaw nas na kursie. Haws zaczął warczeć rozkazy do nawigatorów i maszynowni, aby przeprowadzić proces rozruchu pozostałych jeszcze silników i sprawdzania grodzi wewnętrznych, zabezpieczających pokłady podczas przenoszenia inercji. Potem trzeba będzie jeszcze wykonać przegląd sprawności systemów przed opuszczeniem punktu Lagrange’a. Granger pokiwał głową, gdy pierwszy oficer rzucił prośbę o ostateczną autoryzację rozkazów, a potem nie próbował przeszkadzać, doskonale wiedząc, że Haws sobie poradzi. Przecież to dla niego ostatnia okazja – potem już nie będzie dowodził żadnym okrętem. Jednak Haws zasłużył, aby odejść ze służby z godnością. Po godzinie pierwszy burknął znad swojego stanowiska: – Okręt gotowy, kapitanie.
Granger skinął powoli głową i stanął na środku mostka. Rozejrzał się po twarzach załogi. Po sali przemknęły uciszające syknięcia, gdy ludzie zorientowali się, że kapitan chce coś powiedzieć. – Nie mam talentu do przemówień. – Zmarszczył brwi, spojrzał w sufit, po czym jeszcze raz powiódł wzrokiem po załodze. – „Konstytucja” to dobry okręt. Najlepszy. To zaszczyt, że mogłem z wami służyć na jego pokładzie. A potem odwrócił się do stanowiska nawigatora. – Czas lotu do bazy Luna na pięćdziesięciu procentach mocy? Odpowiedź nadeszła bez wahania, nawigatorzy już wcześniej zrobili odpowiednie obliczenia. – Trzy dni przy dwugodzinnym przyśpieszeniu i czterogodzinnym wytracaniu prędkości w pobliżu Księżyca. – Dobrze. – Granger popatrzył na Hawsa. Komandor siedział ze zmarszczonymi brwiami. – Zabierzmy okręt do domu.
ROZDZIAŁ 14
Sektor Veracruz, system Leon Okręt wywiadowczy ZSO „Tirian”
– Komandorze, zbliżamy się do drugiego z południowych kontynentów. Czas: trzy minuty. LaPlace przejrzał odczyty. – Są tam większe miasta? – Tylko jedno, z mnóstwem przyległych osad i miasteczek. Po tej stronie planety na kanałach
łączności orbitalnej także panuje cisza. Czas płynął powoli, gdy lecieli nad spokojną taflą oceanu, zupełnie nieświadomego ogromu zniszczeń na pobliskim lądzie. Wkrótce orbita doprowadziła ich nad kolejny brunatnozielony kontynent. Jeszcze zanim oficer zdążył coś powiedzieć, LaPlace zauważył rozbłyski, jakby wyładowania z ogromnej burzowej chmury, i całe mrowie obiektów w dolnych warstwach atmosfery. Zerwał się na równe nogi, ale nie odrywał wzroku od widoku na ekranach. – Raport! – zażądał. Operator potrząsnął głową. – Mnóstwo okrętów. Przynależność, typ i przeznaczenie nieznane. Chyba… – Oficer zaklął i uderzył pięścią w konsolę. – Wygląda na to, że ostrzeliwują powierzchnię. Były tu systemy obrony orbitalnej i kilka okrętów ZSO, ale zostały zniszczone. Miasto mają jak na tacy, mocno je bombardują. – Wykryli nas? – Nie, komandorze. Żaden z okrętów nie zmienił kursu. Nadszedł czas na decyzję. Wycofać się, póki jeszcze było można, czy zostać jeszcze jakiś czas i zgromadzić więcej danych? Jeżeli właśnie rozpoczęła się inwazja Roju, każda informacja była na wagę złota. Koniecznie należało także ustalić tożsamość agresora. Równie dobrze mogły to być siły Konfederacji Rosyjskiej. – Skanowanie pasywne. Maksymalne powiększenie w sensorach optycznych, pełne spektrum. Zobaczmy, co tu mamy.
ROZDZIAŁ 15
W połowie odległości między L-2 a bazą Luna
Ambulatorium na pokładzie Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
– Ile czasu mi zostało, doktorze? Granger przygotował się na złe wieści. Wiedział, co go czeka. Zbyt długo zwlekał z badaniami. Udawało mu się unikać naczelnego lekarza pokładowego, doktora Wyatta, od wielu miesięcy – od czasu gdy pojawiły się ponownie duszności i bóle. – Trudno powiedzieć, Tim. Dwa miesiące, może trzy. Cztery, jeżeli będziesz miał szczęście. – Miesiące? – Tego Granger się nie spodziewał. Zakładał, że zostało mu parę lat. – A hitraxin? Przecież poprzednio zwalczył raka na kilka lat. Lekarz skrzywił się kwaśno. – Oczywiście, hitraxin załatwiłby sprawę, gdybyś przyszedł na badanie zgodnie z planem, czyli pół roku temu. Tim, co ty sobie myślałeś, do cholery? Uznałeś, że choroba zniknie, jeżeli będziesz ją ignorował? – Byłem zajęty – mruknął Granger. – Bzdury. Byłeś nieodpowiedzialny. A teraz pojawiły się przerzuty i wkrótce twoje węzły chłonne napuchną jak balony. Szlag. Tylko tego brakowało. Najpierw zabrano mu „Konstytucję”, a teraz miał jeszcze stracić życie? Podniósł się niezdarnie z kozetki i przyjrzał wydrukom, które podał mu doktor Wyatt. Nowotwór łatwo było dostrzec – białe, czarne i ciemnoczerwone bryły rozrzucone po wnętrzu klatki piersiowej, niektóre większe, niektóre mniejsze, ale wszystkie śmiertelne. – Mogę podać ci metastacynę, powinna ustabilizować twój stan na miesiąc lub trochę dłużej. A flaginox złagodzi zapalenie tkanek i ból… Doktor Wyatt przeglądał listę na podręcznym skanerze medycznym i unikał wzroku kapitana. Służyli razem prawie dekadę i Granger uważał Wyatta za przyjaciela, a niełatwo nawiązywał przyjaźnie. Po co znajdować sobie przyjaciół, skoro wcześniej czy później okażą się rozczarowaniem? – W porządku, doktorze. Nadszedł mój czas. – Kapitan wypowiedział słowa, ale zabrzmiały one pusto nawet w jego własnych uszach. – Muszę zrobić ostatni obchód okrętu, zanim dotrzemy do bazy Luna. Upewnij się, że nasza nowa oficer nie zamknie ci działu przed czasem. Wstał i ruszył do drzwi. – Zamierzasz powiedzieć załodze?
– A po jaką cholerę, doktorze? – Powinieneś przynajmniej powiedzieć swojej… – Doktor Wyatt nie dokończył, ponieważ za kapitanem zamknęły się drzwi. Granger krążył po okręcie, kierując się w stronę maszynowni. Kiwał głową mijającym go członkom załogi. Kiedy stanął przed windą, drzwi się nie otworzyły – mechanizm tylko zazgrzytał bezradnie, a prowadnice zatrzeszczały. „Szlag, ten okręt jest równie chory jak ja”. Wbił palce w szparę pomiędzy skrzydłami i spróbował je rozsunąć. Jęknął z wysiłku. Gdy udało mu się powiększyć szparę na dwa cale, mechanizm wreszcie zaskoczył. Krótkie piknięcie zasygnalizowało, że komputer wykrył człowieka, kabina ruszyła, a z głośników zabrzmiał mocno zniekształcony komunikat: „Maszynownia”. Nawet głośniki już się psuły. Może naprawdę nadszedł czas, aby po prostu wyciągnąć wtyczkę i wyłączyć okręt? – Dobrze, że jesteś, kapitanie – zaczęła rozczochrana komandor Scott, zanim Granger zdążył się choćby przywitać. – Próbowałam się skontaktować wcześniej, ale nie mogłam cię znaleźć. Tym razem ta kobieta posunęła się za daleko. Kapitan nie musiał pytać, kogo miała na myśli. – O co chodzi, Rayno? Komandor Scott podprowadziła go do wielkiej sekcji, w której zamontowano jeden z sześciu silników głównego napędu, i pokazała palcem. – Położyłam się spać z czterema nieodłączonymi silnikami, a kiedy obudziłam się rano, ten był odłączony. Czy mi się zdaje, czy coś jest nie tak, kapitanie? Granger zacisnął zęby. Całą jednostkę rozłożono, a główny balast zniknął. – Gdzie jest balast? – A jak myślisz? Granger odwrócił się i ruszył do windy. – Przygotuj kapsułę, komandor Scott. – Kapitanie? – Kapsułę do wystrzelenia. Będzie nam potrzebna, aby pozbyć się naszego drogiego gościa.
Nie obejrzał się, ale niemal czuł przez skórę szeroki uśmiech, który rozciągnął usta Rayny.
ROZDZIAŁ 16
Sektor Veracruz, system Leon
Okręt wywiadowczy ZSO „Tirian”
Komandor LaPlace wpatrywał się w ekran. Próbował dostrzec okręty bombardujące cele na powierzchni planety. Sensory rejestrowały wszystko w najdrobniejszych szczegółach, ale chciał zobaczyć agresorów na własne oczy. Przez wiele lat w wojsku i służbach wywiadowczych nauczył się rozpoznawać jednostki Roju. Przynajmniej te, które siedemdziesiąt pięć lat temu zaatakowały Ziemię. Rzeczywiście tworzyły rój. Kilka dużych okrętów stanowiło rdzeń dla floty tysięcy – pewnie kilkudziesięciu tysięcy – myśliwców. Obrońcy Ziemi zostali pokonani nie tylko liczebnością, ale też ogromną przewagą technologii i siły ognia. – Łączność, przygotować sondę do skoku kwantowego. Lepiej, żebyśmy coś wysłali… Na wszelki wypadek. – Odczekał chwilę, aby znaczenie tych słów dotarło do wszystkich na mostku. – Tak jest, sonda z danymi przygotowana do wystrzelenia. Trwa synchronizacja danych telemetrycznych. LaPlace skinął głową. – Dobrze, proszę załączyć także nagrania rozmów z mostka. Niech usłyszą, o czym mówimy. Potem odwrócił się do stanowiska nawigacyjnego.
– Chorąży, wprowadzić współrzędne do skoku kwantowego, ale czekać w gotowości na mój sygnał. Jasne? O przetrwaniu mogą zadecydować ułamki sekund. – Zauważył, że jego podwładny wykonał polecenie i był gotowy błyskawicznie zabrać okręt w bezpieczne miejsce. LaPlace mógł się teraz skoncentrować na wynikach skanowania. – Dobrze widzę? To nie są myśliwce Roju. Nie odpowiadają temu, co mamy w bazie danych. – Racja, komandorze. Są większe. Wykrywamy około dwustu i wszystkie odpowiadają rozmiarami mniej więcej naszej klasie V. Są jakieś dwa razy większe od X-25. Flota Roju sprzed siedemdziesięciu lat liczyła kilkakrotnie więcej myśliwców. Okręt tkwiący w środku ekranu był pewnie kilka razy większy niż te z poprzedniej inwazji. Konstrukcja wyglądała jednak na… ludzką. W niczym nie przypominała jednostek Roju, jakie LaPlace znał z książek historycznych. Tamte miały mnóstwo ramion z gondolami silników i ogromnymi, kolczastymi pylonami, które, jak sądzono, pełniły funkcje hangarów dla myśliwców. Nagle kilkadziesiąt okrętów oderwało się od głównej formacji nad miastem i pognało w kierunku jednego z poważnie uszkodzonych krążowników ZSO. – Komandorze, mam sygnaturę energetyczną z jednego z krążowników klasy Zafano. Kod transpondera wskazuje, że to OZF „Vallarta”. Główny reaktor zaskoczył i włączają się kolejne działa magnetyczne. – Oficer spojrzał w górę na ekran. – Zaczynają ostrzeliwać nadlatujące okręty. LaPlace także skierował wzrok na główny ekran. Uszkodzony krążownik, ciągnąc smugę dymu i sypiąc szczątkami, zmienił położenie, aby artyleria ze sterburty mogła otworzyć ogień do myśliwców. Działa wystrzeliwały średnio pięć pocisków na sekundę, z prędkością wylotową sięgającą dziesięciu kilometrów na sekundę. Kilka myśliwców natychmiast zmieniło się w kule ognia, ale pozostałe przyspieszyły do nieprawdopodobnej prędkości i zaczęły ostrzeliwać „Vallartę”. Pociski eksplodowały na burcie krążownika, wyrywając fragmenty poszycia. Próżnia niemal natychmiast dławiła wybuchające pożary. W kadłubie szybko pojawiła się ogromna dziura. To był dopiero początek. Jeden z wielkich okrętów obcych zmienił nieco kurs i wystrzelił promień zielonej energii wprost do wyłomu w burcie „Vallarty”. LaPlace spojrzał na odczyty czujników. Wiedział doskonale, co zaraz się wydarzy. Nie musiał czekać na meldunek. – Wykrywamy promieniowanie, komandorze! To promień antymaterii i oddziałuje na… – Oficerowi przerwał rozbłysk ekranu. Choć wyświetlacz holograficzny miał ograniczony poziom jasności, wszyscy na mostku odruchowo zasłonili oczy. Gdy obraz wrócił do normy, po krążowniku nie było już śladu. Na mostku zapanowała cisza. – Chorąży, przeskanowaliście już te myśliwce w poszukiwaniu oznak życia? Trzeba ustalić, z czym mamy do czynienia, i zabierać się, póki czas. – Pracuję nad tym, komandorze. Coś zakłóca działanie naszych sensorów. Nie mogę uzyskać poprawnego odczytu, sygnatura może być ludzka. Nawet podczas wojny z Rojem nie udało się uzyskać odczytu oznak życia z okrętów tych drani.
– Komandorze! Te okręty… LaPlace spojrzał na ekran. Myśliwce jak na komendę wykonały zwrot i ruszyły wprost na „Tiriana”. – Chorąży! Teraz! – krzyknął do oficera nawigacyjnego, a podwładny nacisnął guzik na konsoli. Nic się nie wydarzyło. – Chorąży, powiedziałem: teraz! Myśliwce przyspieszyły. – Próbuję, komandorze. To, co zakłóca działanie sensorów… – Chorąży przerwał i tylko gorączkowo naciskał kolejne włączniki. LaPlace zwrócił się do oficera operacyjnego. – Wystrzelić sondę z danymi. – A potem znowu odwrócił się do stanowiska nawigatora. – Chorąży, zacząć uniki. Szeroko, oś Z minus pięćdziesiąt. Musimy zwiększyć dystans, może uda nam się wylecieć poza to pole zakłócające. Poczuł lekki wstrząs. System korekcji inercyjnej nie radził sobie z gwałtownymi manewrami. – Komandorze, oni strzelają! – Kontynuować uniki, chorąży! Okręt zadrżał. – Czy sonda z danymi została wystrzelona? – LaPlace spojrzał na oficera operacyjnego. – Tak jest. – Wykonała skok? – Mostkiem wstrząsnęła eksplozja i LaPlace zasłonił twarz przed płomieniami. Gdy tylko automatyczny system gaśniczy zdławił ogień, dowódca znowu odwrócił się do oficera operacyjnego. Niestety, mężczyzna leżał na konsoli, a jego plecy i głowa były niemal zwęglone. LaPlace sprawdził odczyty na własnym wyświetlaczu i zaklął – sonda z danymi nie wykonała skoku. Sztab ZSO nie otrzyma ostrzeżenia. – Chorąży, maksymalne przyspieszenie, zabierzcie nas do wraku „Vallarty”! Może uda nam się schować za szczątkami i… Oficer nawigacyjny nie zdążył nawet potwierdzić. Mostkiem wstrząsnęła kolejna eksplozja, tym razem znacznie potężniejsza. Gródź rozerwało, w wyłomie zajaśniał błękit atmosfery planety w dole. Uciekające powietrze wyrwało zwłoki spalonego oficera w przestrzeń, a LaPlace zobaczył wroga, który wykonał drobną korektę kursu, aby wymierzyć broń w dowódcę „Tiriana”. Z czystej wściekłości, zanim próżnia wyssała z niego ostatnie tchnienie, LaPlace zdążył jeszcze splunąć w kierunku myśliwca. Zobaczył, jak błyskają lufy działek, i zapadł w ciemność.
ROZDZIAŁ 17
W połowie odległości między L-2 a bazą Luna
Hangar myśliwców na pokładzie Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
Kapitan Granger podszedł do drzwi hangaru myśliwców i skinął na dwóch wartowników marines. – Za mną. Macie rozkaz aresztować komandor Proctor na mój znak. Czy to jasne? Żołnierze spojrzeli po sobie nerwowo. Jeden odchrząknął. – Pytałem, czy to jasne? – warknął kapitan, a drugi z żołnierzy wyprostował się odruchowo. – Uch, kapitanie, komandor powiedziała, że jeżeli spróbuje pan przeszkadzać jej w pracy, mamy zamknąć pana w kajucie. Zapewniła, że admirał Yarbrough osobiście zatwierdziła taki rozkaz. Żołnierz skulił się, gdy Granger ruszył prosto na niego. Nie do pomyślenia! Proctor przekroczyła wszelkie granice. Kapitan stanął nos w nos z marine i ryknął mu w twarz: – To ja dowodzę tym okrętem, żołnierzu! A może chcecie spędzić najbliższe pięć lat w areszcie za niesubordynację i bunt? Nie zdawał sobie sprawy, że wymachuje pięściami. Cofnął się zawstydzony. Stracił swój okręt. Pięć dni przed terminem. – Tim?
Granger odwrócił się, gdy usłyszał swoje imię. Za jego plecami stał dowódca myśliwców pokładowych, komandor Tyler Pierce. – A ty czego chcesz, do cholery? – mruknął niechętnie kapitan, zerkając przy tym na nerwowych marines, którzy chyba nadal nie wiedzieli, co robić. Do czego to doszło? Czy dekady pokoju i dostatku tak rozleniwiły żołnierzy, że armia zaczęła schodzić na psy? A Yarbrough? Jak mogła tak bezceremonialnie pozbawić kapitana autorytetu? – Chciałem tylko coś ci pokazać, kapitanie. – Komandor Pierce wskazał kciukiem w kierunku sali odpraw pilotów. Był młodym dżentelmenem, bez wątpienia synem jakiegoś senatora albo oligarchy na jednym z bogatych światów, może na Yorku albo Wersalu, sądząc po patrycjuszowskim wyglądzie, akcencie charakterystycznym dla wyższych, dobrze wykształconych klas oraz wyszukanych manierach. Rzuciwszy groźne spojrzenie marines, Granger ruszył za dowódcą myśliwców. Pomieszczenie przypominało niewielki amfiteatr z podwyższeniem przed holoekranem. Kilku techników zajmowało się montowaniem dodatkowych rzędów foteli z przodu, a kolejny pochylał się nad terminalem na podium. – Co oni robią? – Granger wskazał techników. Twarz Pierce’a wykrzywiał nieskrywany gniew. – Doprawdy musisz pytać? – Proctor? Pierce skinął głową. – Ta sala ma być pomieszczeniem do symulacji walki myśliwców. Posadzi się tutaj pięćdziesiąt osób, na ekranie pokaże się śliczne sekwencje z bitwy, zrobi odprawę wymyślonej misji, a potem wypuści turystów do hangaru, gdzie będą mogli usiąść w kokpicie myśliwca. – Wskazał na hangar, którego Granger nie miał najmniejszej ochoty oglądać, chociaż była tam Proctor, a kapitan niczego innego bardziej nie pragnął, jak wyrzucić ją przez najbliższą śluzę powietrzną w otwarty kosmos. – Aż tak źle? Wszystkie myśliwce zostały już wybebeszone? Oficer wzruszył ramionami. – Cóż, nie wszystkie. Najwyżej dwadzieścia, a zabrała czterdzieści. W pozostałych zamontowano tylko zabawkowe torpedy, które Proctor wydrukowała sobie w pracowni. A do systemów dodała ulepszenia… znaczy uproszczenia, i załadowała nowy program symulacji bitwy, który przywiozła z Instytutu Smithsona. Jednak wszystkie myśliwce zostały odłączone i przemalowane na koszmarne fioletowo-żółte kolory… Proctor uważa, że dzięki temu będą wyglądały bardziej futurystycznie i spodobają się turystom… Kapitan jęknął.
– Fioletowo-żółte? – Właśnie, szkoda gadać. Ale nie dlatego cię tutaj zaprosiłem, Tim. Wstąp do mojego gabinetu, dobrze? Granger posłusznie dał się poprowadzić do biura dowódcy myśliwców i usiadł przy terminalu, obok Pierce’a. Uśmiechnął się do fotografii rodzinnej w ciemnej metalowej ramce, którą dostrzegł na biurku – dwóch małych chłopców siedzących na kolanach pięknej blondynki na tle sosen. – Rodzina z Yorku? – Skinieniem głowy wskazał na zdjęcie. Fioletowawy poblask na ciemnoniebieskim niebie pozwalał łatwo domyślić się lokalizacji. – Tak, kapitanie. Moja rodzina od wieków mieszka w Londinium. Prapraprapradziad był jednym z pierwszych osadników. Pomógł zbudować to miasto od fundamentów. No, właściwie to jego robotnicy pomogli. Dziadek nigdy nie lubił brudzić sobie rąk, stary drań. – Mówisz, jakbyś go znał. – Bo znałem. Zmarł ledwie dwadzieścia lat temu. Tuż przed tym, jak zaciągnąłem się do ZSO. Granger spojrzał na komandora z niedowierzaniem. – Twój prapraprapradziad zmarł ledwie dwadzieścia lat temu? – Cóż, gdy posiada się pół miasta Londinium, można sobie pozwolić na każde osiągnięcie medycyny, które przedłuża życie. Dziadek cztery razy wymienił sobie chyba z pół ciała, zanim wreszcie powaliło go zwykłe przeziębienie i zmarł na zapalenie płuc. Miał sto osiemdziesiąt dziewięć lat. Był najstarszym mieszkańcem Londinium. Kapitan Granger gwizdnął z podziwem. I pomyśleć, że sam miał umrzeć w wieku sześćdziesięciu czterech lat… Sześćdziesięciu pięciu, jeżeli będzie miał szczęście. Chyba że na czas pojawi się cudowny lek na czwarte stadium raka płuc, złośliwy guz mózgu i trzustki. Albo kuracja, która nie będzie wymagała wymiany całego ciała oraz przepuszczenia przez głowę wysoko naładowanych protonów, które zniszczyłyby rozproszone wszędzie złośliwe komórki. Granger odetchnął na tyle głęboko, na ile mógł, opanowując grymas bólu. – Dlaczego mnie tutaj przyprowadziłeś, Tyler? Komandor włączył komputer i otworzył kilka map gwiezdnych oraz terminarzy ruchów floty. – Flota brytyjska i rosyjska miały wczoraj przeprowadzić wspólne manewry w pobliżu układu Britannii. Wiem o tym, ponieważ ojciec dowodzi „Galantem”, okrętem flagowym Trzeciej Floty Brytyjskiej, należącej do ZSO. Rozmawiamy ze sobą, gdy tylko mamy okazję, nawet jeżeli nie trwa to dłużej niż parę minut. Rano wspomniał o czymś, co wydało mi się wyjątkowo dziwne. – Czyli?
– Flota rosyjska nie pojawiła się na manewrach. – Dziwne – zgodził się Granger. – Przestrzeń Konfederacji Rosyjskiej znajduje się tuż obok przestrzeni brytyjskiej, nieco za Syriuszem. Praktycznie w sąsiedztwie. Czy twój ojciec dowiedział się, dlaczego Rosjanie nie przylecieli? – Nie. Ale nie tylko to było dziwne. Ojciec otrzymał rozkazy specjalne od najwyższego dowództwa ZSO. Kazano mu przeprowadzić patrol w obszarze między przestrzenią brytyjską i rosyjską. Tuż obok sektora Veracruz. – Wyjaśnił, po co? – Nie. Rozkazy były tajne, miały poziom dostępu tylko dla głównodowodzących. Cholera, nie powinien nawet wspominać, czego dotyczyły. Granger pogładził się po podbródku. Cholerne Ruski. Przebiegli dranie, jak zwykle zresztą. Ziemia przez nich omal nie przegrała wojny z Rojem – Rosjanie prawie do ostatniej chwili odmawiali skoordynowania obrony planetarnej z siłami reszty państw. Dopiero pojawienie się paru głowic jądrowych Roju nad Petersburgiem przekonało władze rosyjskie, że współpraca z resztą cywilizowanej ludzkości leży w ich najlepszym interesie. Ale co knuli tym razem? – Zapewne nie chcieli ujawnić nic, co prezydent Małakow trzyma w rękawie – mruknął Granger. – Och, tytułuje się go prezydentem? – Przecież wygrał wybory. Piąty raz z rzędu. – Kapitan uśmiechnął się złośliwie. – I miał tylko dziewięćdziesiąt osiem procent poparcia. – Wygląda na to, że Rosjanie go uwielbiają. Ciekawe, co obiecał głosującym? – Pewnie złożył im propozycję nie do odrzucenia. Obiecał podbić sektor Veracruz i ponownie anektować Mongolię oraz przejechać się nago na grzbiecie tygrysa bengalskiego. Pierce parsknął śmiechem, a potem pokręcił głową. – Pewnie masz rację, to jak zwykle prężenie muskułów. Jednak ojciec wydawał się szczerze zaniepokojony. Wie coś, o czym mi nie wspomniał. Przyszły jakieś informacje z najwyższego dowództwa? – Do mnie? Dopiero tydzień temu raczono mnie powiadomić o demobilizacji okrętu. Wątpię, abym znajdował się na liście oficerów, których należy zawiadamiać o ewentualnym konflikcie z Rosjanami. Komandor Pierce wziął zdjęcie i spojrzał na uśmiechniętych synów. Granger zaczął się zastanawiać, kiedy ten oficer widział się ostatnio z rodziną. – Cóż, miejmy nadzieję, że nie zanosi się na nic podobnego. Wiem, że Małakow to szalony gnojek,
ale to do niego niepodobne. Chociaż nasi politycy nigdy nie darzyli się przyjaźnią, jednak między flotami wojennymi zawsze panowały dobre stosunki. Rosjanie nigdy nie przepuszczali okazji do wspólnych ćwiczeń. Granger przyjrzał się mapie gwiezdnej. Oczywiście, osiem transportowców ZSO, kilka ciężkozbrojnych krążowników i formacje lżejszych jednostek, fregat artyleryjskich, niszczycieli, holowników i frachtowców zaopatrzeniowych, już się zgromadziły na obrzeżach systemu gwiezdnego Britannii, głównego ośrodka cywilizacyjnego w przestrzeni brytyjskiej. Nieopodal rosyjski wycinek przestrzeni jarzył się na czerwono, ponieważ Rosjanie już nie dzielili się z ZSO danymi sensorycznymi, przekazywanymi w czasie niemal rzeczywistym. Rosyjska flota mogła znajdować się właśnie tam, po drugiej stronie granicy, w systemie gwiezdnym Liw, niewidzialna, dopóki nie zechce sama się ujawnić. – Myślisz, że coś się szykuje? Nie tylko ze strony Rosjan? Uważasz, że Rój powrócił? Pierce wzruszył ramionami. – Rój? Nie natrafiliśmy na ich ślady przez ponad siedemdziesiąt lat. Co najwyżej jakieś niejasne sygnały z ich sektora przestrzeni, zakładając, że to ich sektor. Cholera, przecież nawet nie mamy pojęcia, jak wyglądają! Na wrakach ich okrętów znaleźliśmy tylko szarą maź. Po pierwszym starciu z Rojem ludzkość próbowała poznać budowę obcych okrętów, które udało się uszkodzić lub unieruchomić. Nie było to zadanie łatwe, ponieważ większość pokonanych jednostek uległa samozniszczeniu – każda, która ocalała w jednym kawałku, była mocno uszkodzona. Wewnątrz nie znaleziono żywych członków załóg. Nie znaleziono również ciał. Albo jednostki były całkowicie zautomatyzowane, albo automatycznie pozbywały się zwłok. Na wrakach natrafiono jedynie na cienką warstwę organicznej cieczy pokrywającej ściany i podłogi. Korytarze i przedziały były bardzo małe, naukowcy z ZSO przypuszczali, że obcy nie mogą być rośli, o ile w ogóle znajdowali się na pokładzie. Ich technologia okazała się zaskakująco zaawansowana. Mieli broń energetyczną – jakieś formy akcelerowanych wiązek jonów ujemnych, cząstek antyhelu, o ile Granger dobrze pamiętał wykłady z akademii. Zastanawiał się, czy uwzględniono to przy kadłubach budowanych obecnie okrętów. Przecież „Konstytucja” przetrwała wojnę tylko dlatego, że miała cholernie mocny pancerz z płyt wolframowych dziesięciometrowej grubości. Okręt został zbudowany w zeszłym wieku z asteroidy o sygnaturze SG 10551. Po zakończeniu prac z tego kawałka skały niewiele zostało. Jednak nie tylko broń obcych była zaawansowana. Ich jednostki potrafiły osiągać ogromne przyśpieszenie i znosić równie duże zmiany inercji – zmiany, o których można było tylko pomarzyć, gdy się używało systemów korekcji inercyjnej stosowanych na okrętach ludzi. Właśnie dlatego floty Roju mogły wykonywać o wiele bardziej skomplikowane manewry i były znacznie szybsze od jednostek ZSO. Na dodatek systemy komputerowe obcych zawstydziłyby każdy wynalazek ludzkości w tej dziedzinie – wszystkie floty Roju miały doskonałą koordynację, każdy myśliwiec był tak dobrze połączony z resztą, że walka z nimi przypominała raczej starcie z wielkim organizmem niż z kilkoma setkami małych jednostek. Podobnie żadne ludzkie systemy nie mogły się równać z tymi, które obcym myśliwcom zapewniały celowanie, namierzanie, sterowanie i kontrolę działań. Rój nie musiał
polegać na sprycie swoich pilotów w niewielkich, zwinnych maszynach, potrafił idealnie koordynować manewry, aby jak najlepiej wykorzystać przewagę liczebną. Wielu historyków oceniało, że właśnie to najbardziej różniło obcą flotę od ludzkiej. – Miejmy nadzieję, że to nie Rój. Wolałbym walczyć raczej z paroma Ruskimi, którzy prężą muskuły, niż po raz kolejny z wrednymi obcymi. – Myślisz, że do tego dojdzie? Granger wzruszył ramionami. – Szczerze? Nie. Przecież jest tak dużo przestrzeni… Tyle różnych bogatych źródeł surowców… Po prostu bez sensu się użerać. A przecież tego właśnie chcieli zawsze Rosjanie – terytoriów i surowców. Nie, wszystko się uspokoi w ciągu paru lat. Zapewne wtedy, gdy kadencja Małakowa wreszcie dobiegnie końca… – Nie słyszałeś? – O czym? Pierce stłumił śmiech. – Parę miesięcy temu Duma przegłosowała nielimitowaną liczbę kadencji dla prezydenta. Stary Małakow będzie rządził do końca swoich dni. Kapitan parsknął śmiechem. – Nie wiem, czemu od razu nie ogłosił się carem, zamiast marnować czas i wysiłki na zachowanie pozorów. Granger wstał i ruszył do wyjścia. Dobrze, że Pierce zabrał go do gabinetu, kapitan zdołał się uspokoić, a przynajmniej opanować pragnienie, aby od razu wyrzucić komandor Proctor przez śluzę. – Właściwie ile mamy myśliwców w pełnej gotowości bojowej? Pierce wstał, aby odprowadzić Grangera. – Może jedną czwartą. Około dwudziestu. Te, które były w remoncie, zanim Proctor się tutaj pojawiła. Dlaczego pytasz? Spodziewasz się kłopotów?
– W ciągu tych pięciu dni, które nam zostały? Wątpliwe. Ale jeżeli nie przygotujemy się na każdą ewentualność, będzie to tylko nasza cholerna wina.
ROZDZIAŁ 18
Orbita okołoziemska
Stacja kosmiczna Walhalla
– Admirał Yarbrough? Przyleciał prom z wiceprezydentem. Admirał wstała zza biurka i skinęła głową w pustym pomieszczeniu. – Dziękuję, komandorze. Proszę dopilnować, aby został odprowadzony do śluzy w doku OZF „Winchester”. Tam do niego dołączę. W drodze na spotkanie z drugim najpotężniejszym człowiekiem na Ziemi zatrzymała się przed panoramicznym oknem i spojrzała na planetę. Stacja Walhalla znajdowała się na podwójnej orbicie geosynchronicznej, czyli na wysokości pięćdziesięciu tysięcy kilometrów. Pełen obrót trwał trzydzieści siedem godzin. Dzięki temu można było podziwiać znajdujące się w dole kontynenty – stacja przelatywała właśnie nad Ameryką Północną. Mrużąc oczy, admirał mogła dostrzec szare zarysy największych miast: Nowego Jorku, Waszyngtonu i Miami. Nashville było skryte pod chmurami, ale wyobraziła sobie znajdujący się tam ogromny cywilny port kosmiczny, prawie tak duży jak kosmodrom ZSO w stanie Omaha. Z tej wysokości wyglądał jednak jak zamek z piasku. Admirał skierowała wzrok na północ, na widoczne pod zielenią kratery. Przed wojną znajdowały się tam większe miasta stanów Ohio i Michigan. Wielomegatonowe głowice, zrzucone przez Rój, doszczętnie zniszczyły Cincinnati, Detroit i Cleveland. Po wojnie rząd uznał, że nie warto ich odbudowywać. Ruiny zostały oddane naturze. Teraz rosły tam gęste radioaktywne lasy. Yarbrough pamiętała szkolne opowieści, że żyjącym w tej gęstwinie zwierzętom oczy świecą w ciemnościach. Jednak Roju już nie było. Misje rozpoznawcze, wysłane po wojnie na znane planety, nie znalazły nawet śladu po mieszkańcach. Wszystkie miasta były opuszczone. Nie pozostał ani jeden statek, ani jeden obcy. Niektórzy fundamentalni przywódcy religijni twierdzili nawet, że Rój został zesłany przez Boga jako kara za grzechy. A gdy kara została wymierzona, Bóg zabrał swoją plagę.
Wywiad ZSO miał na ten temat odmienne zdanie i przez dziesięciolecia prowadził bezowocne poszukiwania. Rój zniknął. Jednak w sektorze Veracruz pojawił się nowy problem. OZF „Kerouac” zaginął, stacja kosmiczna Heros zamilkła, a okręt zwiadowczy wysłany, aby zbadać sprawę, nie zgłaszał się już od trzydziestu godzin. Yarbrough ruszyła do drzwi. Jako niski rangą admirał ZSO nie powinna kazać na siebie czekać wiceprezydentowi. Kątem oka zauważyła migające światełko na monitorze. Wróciła do biura i zaczęła czytać raport. Przekazała go bardzo uszkodzona sonda, która przyniosła dane z okrętu wywiadowczego „Tirian”. Gdy admirał Yarbrough oglądała zapis, oczy niemal wyszły jej z orbit. Do diabła. Obcy wrócili.
ROZDZIAŁ 19
W połowie odległości między punktem L-2 a bazą Luna
Okręt Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
– Kapitanie, znajdujemy się w odległości około stu pięćdziesięciu tysięcy kilometrów od bazy Luna – zameldował chorąży Prince.
Szmery i ciche rozmowy na mostku urwały się, zapadła cisza jak makiem zasiał. Granger wstał. Wszyscy wiedzieli, że będzie to ostatni raz, gdy „Konstytucja” odpali napęd jako jednostka Zjednoczonych Sił Obronnych. Okręt musiał zwolnić, aby wejść na orbitę Księżyca. Kapitan miał szczerą nadzieję, że załoga nie oczekuje kolejnej motywacyjnej przemowy. – Dziękuję, chorąży – odpowiedział, po czym spojrzał na oficera mechanika. – Stan reaktora? – Działa na prawie pełnej mocy, kapitanie. Komandor Scott twierdzi, że napęd jest w pełni sprawny. – Świetnie. Pełna moc wstecz. Odpalić silniki dziobowe. Sześćdziesiąt procent mocy. – Kapitanie? Tyle nie wystarczy, żeby zwolnić, ponieważ parę silników zostało już odłączonych. – Chorąży Prince chrząknął, po czym szybko odwrócił wzrok i wbił oczy w odczyty na swoim pulpicie. – To znaczy tak było, bo nie ma już silnika numer sześć i… – Dziękuję za przypomnienie – przerwał Granger młodemu mężczyźnie. W duchu posłał pod adresem komandor Proctor kilka starannie dobranych słów. – Osiemdziesiąt procent mocy na pozostałych silnikach. – Tak jest, panie kapitanie. – Proszę mnie powiadomić, gdy zostanie godzina do końca hamowania. A potem zacisnął zęby, gdy komandor Haws wtoczył się na mostek. Odór alkoholu niósł się od niego na kilka metrów. – Odpaliliśmy już silniki? – wybełkotał. Granger podszedł szybko do przyjaciela i chwycił go pod ramię, po czym zaczął prowadzić do drzwi. – Wyjdźmy. – Och, Tim, prawie nic nie piłem. Tylko kieliszeszech… – Kieliszeczek? Chciałeś powiedzieć: dziesiąty? Kapitan odsalutował dwóm marines na straży, po czym pociągnął pierwszego dalej, na zmęczonych oczach kilku oficerów, którzy właśnie wyszli z centrum operacyjnego obok mostka. – I tak jutro wszystko się kończy, w czym problem… Granger pchnął Hawsa na ścianę i spojrzał mu w twarz z odległości zaledwie paru cali. – W czym problem? Cholera jasna, Abe! Nadstawiałem za ciebie karku tyle razy, że mnie to zmęczyło. Ostrzegałem cię, żebyś nie pokazywał się na mostku pijany. Nie mogę wszystkiego zamiatać pod dywan. Narażasz morale załogi i okazujesz mi brak szacunku.
Haws prychnął pijacko. – Nadstawiałeś za mnie karku? Akurat. Po tym, co nawyprawiałeś, nawet tutaj by cię nie było, gdyby nie ja. Planowano niehonorowe wydalenie cię ze służby, ale dzięki mnie dostałeś awans. Nikomu się w głowie nie mieściło, że nieposłuszny komandor z incydentu chorskiego dostaje własny, cholerny okręt. Granger zacisnął pięści na połach munduru Hawsa. Rozejrzał się w prawo i w lewo, aby sprawdzić, czy są sami, po czym pochylił się bliżej. – Ty i ja, obaj wiemy, że to nieprawda. Flota chyliła się ku upadkowi od dziesięcioleci. Potrzebny był kopniak w tyłek, więc się tym zająłem. To samo staram się zrobić dla ciebie. – Uwolnił pierwszego i pchnął go na środek korytarza. – Idź. Wytrzeźwiej i zamelduj się ponownie. – To rozkaz, kapitanie? – warknął Haws. Granger nieco się przygarbił.
– A ma być, Abe? Zza zakrętu wyszła oficer i mijając obu mężczyzn, pozdrowiła ich krótkim skinieniem głowy. Granger odczekał, aż kobieta zniknie za drzwiami w głębi korytarza, zanim znowu się odezwał. – Posłuchaj, Abe, jesteś moim najlepszym przyjacielem. Dobrze służyliśmy temu okrętowi. Nie psujmy tego lekceważeniem… Haws odepchnął go niechętnie. – Daruj sobie, Tim. Powiedz to komuś, kogo to jeszcze obchodzi. Nam obu przestało zależeć wiele lat temu, gdy zostaliśmy zesłani na ten stary wrak. – Zesłani? – powtórzył Granger. Haws jednak nie zamilkł. – Przecież powiedziałem. A potem odwrócił się, skręcił za róg i zniknął kapitanowi z oczu. Niestety, Haws miał rację – przydział na „Konstytucję” był zesłaniem, sposobem, aby się ich pozbyć. Obu skazano i zdyskredytowano. Rozprawa przed trybunałem wojskowym przyciągnęłaby zbyt wiele uwagi, a wydalenie ze służby, honorowe lub nie, pozwoliłoby Hawsowi i Grangerowi mówić o problemach otwarcie i publicznie. Co innego przydział na stanowisko, które stanowiło ślepą uliczkę. Granger oparł dłoń o ścianę. Okręt mruczał stłumionym pulsem starych silników. Haws nazwał ten przydział zesłaniem i może rzeczywiście miał rację, ale – cholera jasna – dla Grangera była to najlepsza kara na świecie i nie śmiałby prosić o inną.
ROZDZIAŁ 20
Księżyc
Główne audytorium bazy Luna
Wiceprezydent rządu Zjednoczonej Ziemi Isaacson wychylił się nad podium, błyskając zębami do widowni wypełnionej po brzegi reporterami, dygnitarzami, politykami, gwiazdami i zwykłymi obywatelami – w sali była nawet wycieczka z jakiejś prywatnej szkoły z Nowej Anglii. Granger spojrzał na zegarek. Kilkadziesiąt lat wcześniej dostał go w prezencie od matki. Ceremonia się przeciągała. Isaacson wiedział, jak przemawiać. – Znajdą się tacy, którzy powiedzą, że posunęliśmy się za daleko w modernizacji naszych sił zbrojnych. Według nich nie powinniśmy niczego zmieniać. Stać w miejscu. Ale, panie i panowie, czasy się zmieniają, a my musimy im sprostać. Wyzwania, z jakimi przyjdzie nam się zmierzyć w dwudziestym siódmym wieku, nie będą takie same jak te, które pokonaliśmy w dwudziestym szóstym. Po Roju dawno nie ma śladu, tak przynajmniej twierdzą naukowcy i wywiad. W promieniu tysięcy lat świetlnych nie ma śladu żadnej innej cywilizacji obcych. A zatem ponownie, tak jak zawsze na przestrzeni kolejnych tysiącleci, największe wyzwania będą pochodzić z wewnątrz. Musimy być przygotowani na takie zagrożenie. Granger powstrzymał się od uśmiechu. Wiedział, że rosyjski prezydent kipiał ze złości, jeżeli oglądał to wystąpienie, a prawdopodobnie oglądał, bo kto by przepuścił transmisję z ceremonii wycofania ze służby najstarszego okrętu ziemskiej floty? – Przyszłym pokoleniom mówimy zatem… – Wiceprezydent Isaacson zwrócił się w lewo, w kierunku rzędów zajmowanych przez uczniów i studentów. – Mówimy, że przyszłość należy do was, jeżeli tylko zechcecie się z nią zmierzyć. W wasze ręce oddamy bezpieczniejszą Galaktykę, ludzkość i cały świat. Uczcie się pilnie, zdobądźcie tyle wiedzy, ile tylko zdołacie, ruszajcie śladami swoich bohaterów i, na litość boską, oderwijcie się czasami od gier komputerowych, co? Salą wstrząsnęły salwy uprzejmego śmiechu. I zanim Granger się zorientował, nadeszła jego kolej. Isaacson usiadł, a wzrok zebranych skupił się na kapitanie, który wstał powoli, aby nie dać po sobie poznać kłującego bólu w piersiach. Stanął przy podium i obok przygotowanej dla niego szklanki z wodą rozłożył kartkę z napisanym odręcznie przemówieniem. Powiedziano mu, że ma piętnaście minut, ale za cholerę nie potrafił przygotować tekstu na więcej niż pięć. Musiał sobie jakoś radzić. Grał na czas. Wypił wodę ze szklanki. Odchrząknął, spojrzał na notatki i zmrużył oczy. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że okulary dalej tkwiły w kieszeni. Założył je i wymamrotał: – Podobno psujący się wzrok to druga oznaka starości, a zaraz po tym psuje się słuch. – Odczekał chwilę dla efektu. – Ale niech mnie diabli, jeśli pamiętam, od czego starość się zaczyna. Goście odpowiedzieli kolejną falą wymuszonego śmiechu. Boże, jak on nienawidził przemawiać!
– Sto trzydzieści lat temu nasi przodkowie mieli wizję – zaczął czytać z kartki. – Wizję bezpieczeństwa i postępu. Skolonizowaliśmy pierwsze planety, pojawiły się nowe zagrożenia. Zdawało się, że jesteśmy sami we wszechświecie, ale przywódcy młodej Zjednoczonej Ziemi przewidzieli, że wcale tak być nie musi. Na szczęście, niemal przypadkiem, zbudowaliśmy flotę okrętów. Znacznie potężniejszych, niż potrzebowaliśmy, a przynajmniej tak nam się zdawało. Rozkasłał się. Siedzący z tyłu admirał podał mu kolejną szklankę wody. Przyjął ją z wdzięcznością, napił się i kontynuował przemowę. – „Konstytucja”, „Chesapeake”, „Kongres”, „Wojownik”, „Niepodległość” i „Wiktoria”. Okręty budowaliśmy i wcześniej, i później, ale te były najlepsze. Okręty naszej złotej ery. – Popatrzył na słuchających ludzi. – I wtedy pojawił się Rój. Bez tych kilku krążowników i fregat, którymi wtedy dysponowaliśmy, ludzkość przestałaby istnieć. Oddychanie sprawiało Grangerowi coraz większy ból. – Ale zwyciężyliśmy. Udało nam się przetrwać. I byliśmy gotowi walczyć dalej, lecz następna walka nigdy nie nadeszła… – Zgubił wątek. Nie wierzył w to, co mówi. Miał wrażenie, że powtarza politycznie poprawne banały, przygotowane tak, aby nikogo nie obrazić. „A, do diabła”. Podniósł kartę z przemową i obrócił ją na drugą stronę. Raz jeszcze odchrząknął i spojrzał na zgromadzonych ludzi. – Prawda jest taka, że mieliśmy szczęście, dużo szczęścia. Wojnę przetrwaliśmy wcale nie dzięki umiejętnościom, uporowi, odwadze czy inteligencji. To był łut szczęścia. Obcy nam dołożyli. Już prawie było po nas. A teraz twierdzimy zgodnie, że Roju już nie ma, że opuścił swoje planety i nigdy nie wróci. Opracowujemy kolejne testy i metody analityczne, aby potwierdzić tę hipotezę, i klepiemy się po plecach, zadowoleni z naszego geniuszu, bo przecież nam się udało. Właśnie dzięki naszemu geniuszowi oraz dążeniu do doskonałości udało się pokonać Rój. I tak sobie siedzimy i wypoczywamy. Udajemy, że jesteśmy bezpieczni. Popatrzył na dygnitarzy siedzących w pierwszym rzędzie. Kilku wierciło się nerwowo, jeden zerkał na zegarek, kilku chciało Grangera spalić wzrokiem, w tym wiceprezydent Isaacson. Admirał Yarbrough powoli kiwała głową. – Starych rzeczy nie trzeba od razu wyrzucać. Jakim stalibyśmy się społeczeństwem, co by się stało z naszymi wartościami, gdybyśmy pozbywali się wszystkiego, co towarzyszyło nam od bardzo dawna, tylko dlatego, że nie jest już tak użyteczne jak kiedyś? Zmieniliśmy się w społeczeństwo pozbawionych emocji materialistów. Nowinki szybko przestają nas interesować, szukamy wciąż kolejnych. Wiek i doświadczenie nie mają znaczenia. – Mówił o „Konstytucji”, ale nie mógł się oprzeć wrażeniu, że także o sobie. – A co mówi ten okręt staruszek? Mówi: ostrożnie, zachowajcie czujność. Zacisnął zęby. Wiedział, że treść przemowy musiała przypaść do gustu ważniakom usadowionym na
najważniejszych miejscach zaraz za podium. – I dlatego właśnie w CENTCOM-ie ZSO zapadła decyzja nie o pełnym wycofaniu „Konstytucji” ze służby, ale o przekształceniu jej w okręt-muzeum. Ośrodek nauki, miejsce pamięci. Miejsce, gdzie przyszłe pokolenia będą mogły na własne oczy zobaczyć historię i znaleźć inspirację, aby dbać o pokój, który kiedyś zagwarantował nam ten okręt. Słowa pozostawiały w ustach niesmak, chociaż był to najmniej zgniły kompromis moralny, na jaki Granger mógł pójść. – Oto oddajemy ten stary okręt w wasze ręce. Dar starej i obecnej załogi OZF „Konstytucja” i ZSO dla mieszkańców Ziemi. – Spojrzał na uczniów chłonących każde jego słowo. – Opiekujcie się nim, dbajcie o niego, a nigdy was nie zawiedzie. Dziękuję. Oklaski, kilka uścisków dłoni i było po wszystkim. Dzięki Bogu. Gdzie był bar? Pewnie gdzieś niedaleko Hawsa. Granger rozejrzał się i rzeczywiście, pierwszy oficer stał przy długim stole z rzędami kieliszków, wypełnionych do połowy szampanem. Kapitan zaczął się do niego przepychać, ignorując wyciągane do uścisku ręce. – Co, u diabła… – Potknął się i prawie przewrócił. – Proszę uważać, jak pan idzie, panie kapitanie! – ostrzegł piskliwie jeden z dzieciaków. Chłopak miał może dziesięć lat, był bardzo niski, jak na swój wiek, ale jego postawa zupełnie nie przystawała do postury. – Słucham? – zdziwił się Granger. – Dobrze pan słyszał, kapitanie. Piękna przemowa. Zwykle zasypiam, gdy nauczyciele zabierają nas na różne ceremonie, ale pańskie przemówienie było świetne! Uwielbiam krótkie przemowy. No i jeszcze te przekleństwa. – Chłopak wyciągnął dłoń, którą Granger zdawkowo uścisnął. Dzieciak wzbudził w nim sympatię. – Miło mi to słyszeć. Planujesz w przyszłości wstąpić do ZSO? Zostać kapitanem okrętu? Chłopak przewrócił oczami. – Boże, nie. Żartuje pan? To nudne! Granger zaśmiał się. – A kim chcesz zostać? – Będę się ścigał na motocyklach! – Czy to nie jest niebezpieczne? – Nie tak bardzo, jak latanie statkiem kosmicznym.
Granger mrukliwie przytaknął. – Jak się nazywasz? – Korneliusz Dexter Ahazarius. Kapitan próbował powtórzyć pełne imię i nazwisko, bo dzieciak przedstawił się za szybko. – Korneliusz Dexter…? – Ahazarius. Trzeci. Muszę pana przeprosić. Nauczycielka piorunuje mnie wzrokiem. Pewnie myśli, że pana napastuję. – Dexter! Mówiłam, żebyś nie zaczepiał nikogo ważnego! – napomniała nauczycielka swojego nieznośnego ucznia, po czym zwróciła się do Grangera: – Bardzo przepraszam, kapitanie. Pan Ahazarius zachował się nieodpowiednio. Granger zmarszczył czoło. – W rzeczy samej. – Chodź, Dexter. Zostaw pana w spokoju, zasłużył na spokojną emeryturę. Nauczycielka zabrała chłopca, a Grangerowi jeszcze przez chwilę brzmiały w uszach ostatnie słowa. Emerytura. Podszedł do stołu z szampanem i zaczął się rozglądać za swoim pierwszym oficerem. Wyglądało na to, że Haws wycofał się już z audytorium. Granger wypił duszkiem szampana i sięgnął po kolejny kieliszek. Prowadził właśnie nieznaczącą rozmowę z jakimś senatorem, gdy zauważył, że przez tłum przebija się do niego wiceprezydent Isaacson. – Kapitanie Granger! Wspaniała przemowa. Ma pan talent. Granger zmusił się do uśmiechu. Jeżeli on miał talent oratorski, to obrzucające się odchodami małpy mogły uczyć dyplomatów savoir-vivre’u. – Bardzo dziękuję. – Wie pan, gdy prezydent Avery poprosiła, żebym się tutaj pojawił, ucieszyłem jak mały chłopak. Powitać ten statek w ojczystym porcie to… – Okręt. Isaacson przerwał w pół słowa. – Słucham?
– To okręt, nie statek. – Granger zauważył na twarzy wiceprezydenta fałszywe zażenowanie. – Ludzie często mylą te dwa pojęcia. Doceniam, że znalazł pan czas na tę uroczystość. Uścisnął dłoń wiceprezydenta i zamierzał przejść do kolejnego dygnitarza, ale Isaacson nie puścił jego ręki. – Chciałem tylko powiedzieć… – Nachylił się do Grangera. – Chciałem powiedzieć, że myślimy podobnie. Staliśmy się łagodni, popadliśmy w samozadowolenie. Dla mnie jest pan prorokiem, kapitanie Granger. Uch, pochlebstwa. Jeżeli istniał wspólny język znany wszystkim politykom, były to właśnie pochlebstwa. Uśmiech zniknął z twarzy Grangera. – Jest pan niezwykle uprzejmy. – Naprawdę tak myślę, kapitanie. Są w rządzie ludzie, którzy nie zgadzają się z ustaleniami komisji Eagletona. Powinniśmy rozbudować flotę, a nie redukować ją, jak chce prezydent Avery. Dziwne. Ten człowiek był zastępcą Avery, jej największym orędownikiem, prawą ręką. Dlaczego obmawiał zwierzchniczkę w prywatnej rozmowie? – Nie wiem, czy potrzebujemy rozbudowy wojska, panie wiceprezydencie. Ale strzeżonego Pan Bóg strzeże. – W rzeczy samej. – Isaacson błysnął nieskazitelną bielą sztucznych zębów. – Może odwiedzi mnie pan w Waszyngtonie, gdy skończy się już ten cyrk i przejdzie pan w stan spoczynku? Zaproszenie do gabinetu wiceprezydenta? Granger miał wrażenie, że śni. – Będę zaszczycony, panie wiceprezydencie. A o czym będziemy rozmawiać? – O pańskiej przyszłości. Uśmiech Grangera całkiem zniknął. – Ja już nie mam przyszłości, panie wiceprezydencie. Jestem tylko prostym żeglarzem po skończonym rejsie. Mój okręt przechodzi w stan spoczynku, mnie wkrótce czeka to samo. Pomyślał o pladze guzów zżerających jego płuca, jelita i mózg. Środki przeciwbólowe, które przepisał mu doktor Wyatt, działały, ale przy takiej ilości przerzutów dla Grangera nie było już nadziei. Isaacson znowu się do niego nachylił. – Zastanów się, Tim. Za kilka tygodni klimat polityczny może się nieco zmienić. W senacie szykują się zmiany, ludzie na kluczowych stanowiskach są zaniepokojeni posunięciami komisji Eagletona. Jeżeli sprawy przybiorą taki obrót, jakiego się spodziewam, będę potrzebował we flocie kogoś,
komu mogę zaufać. Kogoś, kto myśli tak jak ja. Jego spojrzenie nie pozostawiało wyboru. Tylko o co mu chodziło? Mało brakowało, a Granger zapytałby wprost, na szczęście usłyszał sygnał dźwiękowy oznaczający nadejście pilnej wiadomości. W wielkiej sali ten sam sygnał powtórzył się dziesiątki razy. Tłum nagle zamilkł. Wszyscy skupili się na komunikatorach. Granger wyciągnął swój z kieszeni. Wiadomość z CENTCOM-u miała najwyższy priorytet. Niezidentyfikowane jednostki na kursie kolizyjnym z Ziemią. Dotrą za około 1 godzinę. Czerwony alarm.
ROZDZIAŁ 21
Księżyc, baza Luna
Punkt obserwacyjny numer dwa
Porucznik Miller oparła się o reling i przyłożyła czoło do szyby. Spojrzała na szary, jałowy pejzaż Księżyca. Blask Słońca ranił oczy, pomimo warstwy ochronnej w kompozytowym szkle, która pozwalała na bezpieczne wyglądanie przez okno i podziwianie wspaniałych widoków. Tuż nad oślepiająco białym regolitem unosiła się błękitno-zielono-biała kula Ziemi. – Z tej odległości wydaje się taka mała… – szepnęła. – Gdy się na nią patrzy z kosmosu, trudno uwierzyć, że żyje tam dziesięć miliardów ludzi – odpowiedział jej mąż, który opierał się o reling tuż obok.
– Dziesięć miliardów ludzi. I mały Zack-Zack. – Zmrużyła oczy, próbując wypatrzyć wybrzeże Kalifornii pod pokrywą chmur. – Myślisz, że postępujemy właściwie? – Hm? – No wiesz… – Postukała palcem w okno, wskazując na Ziemię. – Oboje jesteśmy na służbie. Powinnam chyba wcześniej przejść w stan spoczynku. Bo to nie w porządku, ani wobec Zack-Zacka, ani wobec moich rodziców. Mąż wzruszył ramionami. – Och, doskonale wiesz, że to uwielbiają. A Zack-Zack świetnie sobie radzi. Przecież to tylko dwa lata, a potem będziesz mogła przejść na wcześniejszą emeryturę i zostać w rezerwie. Kolejne parę lat i ja też będę mógł do was dołączyć. Wystarczy się postarać. Miał rację, co nie znaczyło jednak, że porucznik Miller się to podobało. Czasami dopadało ją poczucie winy, że ktoś inny zajmuje się synem. Wychowuje go. Uczy. Przytula na dobranoc. I co z tego, że to była jej matka? Jessica czuła się wewnętrznie rozdarta. A jej mąż, choć dobrze to ukrywał, czuł to samo. – Pewnie, chyba tak… Ale gdybym teraz odeszła, też dalibyśmy sobie radę. Wiesz o tym, Tom. Finansowo będzie trochę gorzej, ale coś wymyślimy. Cisza. Czy mąż się rozgniewał? Dlaczego nie patrzył na nią i nic nie mówił? – Komandor Ashworth wyraził oficjalną zgodę. Miller nie od razu zrozumiała, o co chodzi. – Oficjalnie? Naprawdę? – Naprawdę. – Tom spojrzał na nią z szerokim uśmiechem. – Więc mogę się przenieść na „Clyburne’a”? – Owszem. Ashworth powiedział, że się tym zajmie. Już wczoraj złożył wniosek. Miller poczuła radość, zarumieniła się z zadowolenia. Po czterech latach mogli nareszcie służyć razem. Widywać się codziennie. Uprawiać seks. Mąż znienacka objął ją i przytulił mocno. W jego pocałunkach czuła siłę tłumionego od trzech miesięcy pożądania. Odpowiedziała równie namiętnym pocałunkiem. Nareszcie. Jęk syreny nad ich głowami sprawił, że odskoczyli od siebie, zdziwieni.
– Cholera, co się dzieje? – Porucznik Miller spojrzała na czerwone światła migające w pustym korytarzu. Wszyscy byli na ceremonii pożegnania „Konstytucji”. Zaraz jednak kilkoro drzwi otworzyło się gwałtownie, a paru oficerów pobiegło do kolejnych pomieszczeń. – Czerwony alarm. – Tom Miller odwrócił się do żony. – Wracaj na „Konstytucję”. – Czerwony alarm? W doku? Tutaj? – Wydawało się to niemal niewiarygodne. Tom Miller skinął głową. – Pewnie tylko jakieś ćwiczenia. Paru dupków z biura admiralicji postanowiło utrudnić życie Grangerowi. Ot, prezent na pożegnanie. – Naprawdę go nie lubią, co? – westchnęła Jessica, gdy oboje ruszyli korytarzem do doków. – Nikt w sztabie go nie lubi, a połowa kapitanów i admirałów floty zwyczajnie nim gardzi. Właśnie dlatego został zesłany na „Konstytucję”. Wszyscy chcieli się go pozbyć. Dotarli do skrzyżowania, gdzie korytarz się rozgałęział, a każda z odnóg prowadziła do innej śluzy. Dziesiątki oficerów i członków załóg przebiegało obok, pędząc do swoich jednostek. – Czekaj. – Mąż przyciągnął Jessicę do ostatniego pocałunku. A potem dał się porwać strumieniowi ludzi śpieszących na „Clyburne’a”. – Do zobaczenia za parę dni! – zawołał na pożegnanie. Miller pomachała mu, ale czuła ucisk w żołądku, gdy skręciła na „Konstytucję”. – Co się dzieje, Chojrak? – zapytała mężczyznę, który biegł obok niej, porucznika Volza. – Nie słyszałaś? – Nie. – Musiała się starać, aby dotrzymać mu kroku. – Rój. Małe dranie wróciły. O Boże… Porucznik Miller pomyślała o Kalifornii. O swoim synu. O rodzicach. I o mężu, który znajdował się na okręcie wojennym i pewnie już ruszał do bitwy. Serce jej zamarło.
ROZDZIAŁ 22
Księżyc
Główne audytorium bazy Luna
Ledwo zdążył przeczytać wiadomość, a zawyły syreny i zabłysły czerwone światła alarmowe. Cywile zaczęli panikować, kilkoro dzieci wybuchło głośnym płaczem. Granger schował komunikator do kieszeni i wyprostował się nieśpiesznie, szukając wzrokiem Yarbrough lub jakiegoś innego wysokiego rangą członka admiralicji. W pośpiechu opuszczali salę. Popędził za nimi. Kątem oka dostrzegł, że w pobliżu biegnie też komandor Proctor. – Jaka sytuacja, admirał Yarbrough? – Dogonił zwierzchniczkę, przecisnął się obok jednego z adiutantów. – Na orbicie Jowisza pojawiło się kilkadziesiąt jednostek. Utraciliśmy łączność ze wszystkimi księżycami i platformami orbitalnymi. Dziesięć minut temu frachtowiec wykrył te jednostki. Lecą z ogromną prędkością w kierunku Ziemi. – Ogromną? Naprawdę dotrą stamtąd w ciągu godziny? Yarbrough obróciła się do Grangera, na jej twarzy malowało się zatroskanie. – Naprawdę. – To znaczy, że lecą z… – Tak jest, prawie z połową prędkości światła – potwierdziła Yarbrough. Doszli już prawie do centrum dowodzenia bazy księżycowej. Kolejni oficerowie meldowali się na stanowiskach. – Ale to chyba niemożliwe? – rzucił jeden z adiutantów, młody porucznik.
– Synu, jeśli chodzi o Rój, wszystko jest możliwe. – Nie wiemy, czy to Rój, kapitanie – wtrąciła Yarbrough. – A któż inny, admirał Yarbrough? – odgryzł się chłodno były kapitan „Konstytucji”. Wiedział, że polityczna poprawność nakazywała negować zagrożenie ze strony Roju, ale nie mógł uwierzyć, że zwierzchniczka upiera się przy tym w obliczu floty zmierzającej wprost ku Ziemi. – W CENTCOM-ie nie mają pewności – wyjaśniła. – Wiedzieliśmy o istnieniu zagrożenia w sektorze Veracruz i wysłaliśmy tam jednostki rozpoznawcze. – Z jakim skutkiem? – zapytał Granger. Doszli do centrum dowodzenia. – Straciliśmy z nimi łączność – przyznała Yarbrough, ale nie dodała nic więcej, tylko zasalutowała dowódcy bazy księżycowej, wiceadmirałowi Tully’emu. – Jakie wieści, Sheldon? – Obcy będą tu za pięćdziesiąt pięć minut. Frachtowiec zdołał zarejestrować większość floty, jakość obrazu jest przyzwoita. Mają sześć do ośmiu dużych jednostek. – Pochodzenie? Admirał Tully wzruszył ramionami. – Nigdy nie widziałem takich okrętów. To na pewno nie Rój. Yarbrough spojrzała na Grangera. – Widzisz? – Nasza wiedza o współczesnej technologii Roju jest zerowa. Zakładanie, że to nie oni, tylko dlatego, że okręty wyglądają inaczej niż siedemdziesiąt pięć lat temu, to szczyt braku rozwagi. – Czy zachowują się agresywnie? – Yarbrough spojrzała na admirała Tully’ego. – Wciąż nie ma łączności dalekiego zasięgu. Stacja na Ganimedesie milczy, podobnie jak ta na Kallisto. Do diabła, tylko przez przypadek udało nam się wykryć tę flotę. Stary satelita badawczy na orbicie Jowisza był za daleko, żeby obcy mogli go zagłuszyć albo zniszczyć. – Jak wygląda nasza obrona? – zapytał Granger. – Baza nie jest bezbronna, kapitanie. Poza tym, na uroczystość przeniesienia „Konstytucji” w stan spoczynku przyleciało kilkanaście okrętów. Między innymi „Qantas”, „Clyburne”, „Petain”. Jeżeli to Rój z podobnymi jednostkami jak poprzednio, nie ma z nami najmniejszych szans. – Admirał Tully uśmiechnął się zarozumiale.
– Wiemy już, że to nie są takie okręty jak kiedyś – wtrąciła komandor Proctor. – Należy zakładać, że Rój się doskonali i ewoluuje. Yarbrough odetchnęła głęboko. – Zmobilizujcie wszystkie okręty, które tu mamy. Chcę porozmawiać z kapitanami. Obejmuję tymczasowo zwierzchnictwo nad zgromadzoną tutaj częścią floty. Z pańską zgodą, admirale, będę koordynować działania z tego centrum dowodzenia. – Skinęła głową Sheldonowi Tully’emu. Wcale nie potrzebowała jego zgody, przewyższała go rangą, ale byli starymi przyjaciółmi. – Trzeba zabrać wszystkich cywilów z bazy, odprowadzić na transportowce – wydała rozkaz adiutantowi. – Kapitanie Granger, „Konstytucja” odstawi ich bezpiecznie na Ziemię. – Co takiego? – Dobrze słyszałeś. Mamy tu wiceprezydenta i kilkudziesięciu senatorów, członków Kongresu i gubernatorów, że nie wspomnę o dzieciach. Nie możemy ich tu trzymać, skoro spodziewamy się walki. – Jeżeli ta flota przedostanie się przez bazę na Księżycu, może już nie być Ziemi. Lepiej zatrzymać „Konstytucję” przy reszcie okrętów. – Nie. Jeżeli nie zdołamy się obronić, nie możemy sobie pozwolić na utratę tak dużej części cywilnego rządu. Leć na Ziemię i zamelduj się u admirała Zingana w CENTCOM-ie. Wykonać. Yarbrough odsunęła Grangera na bok i podeszła do konsoli, której admirał Tully używał do koordynowania działań w bazie. Granger szybkim krokiem opuścił centrum dowodzenia. Komandor Proctor pośpiesznie ruszyła za nim. – Wygląda na to, że jeszcze przez jakiś czas będzie mnie pan musiał tolerować, kapitanie. Granger zaklął w duchu.
ROZDZIAŁ 23
Księżyc
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
– Tim, co się dzieje, do cholery? – Komandor Haws wciąż jeszcze dopinał wytarty mundur, gdy spotkał na korytarzu Grangera i Proctor w drodze na mostek. Zdaje się, że pierwszy oficer urwał się wcześniej z ceremonii pożegnania okrętu. – Do Ziemi zbliża się niezidentyfikowana flota. – Rój? – Nie wiadomo. – Brednie – burknął Haws, gdy znaleźli się przed wejściem na mostek. – Właśnie. – Granger zatrzymał się w progu i zerknął na dwoje oficerów. Dowództwo powinna sprawować Proctor, skoro zakończyła się ceremonia demobilizacji okrętu, ale teraz… – Komandor Proctor, przejmuję ponownie dowodzenie nad „Konstytucją”. Jeżeli życzy pani sobie złożyć sprzeciw do CENTCOM-u… – Nie ma potrzeby, kapitanie. Rozumiem. – Kobieta skinęła głową. Świetnie. Przynajmniej nie zamierzała robić nic głupiego. Zdaje się, że należała do ludzi, którzy rozumieli konieczność działania w nagłych okolicznościach. Co prawda Granger wolałby ją odesłać do kajuty, jednak wtedy posunąłby się za daleko. – Dobrze. Oddaję panią jako asystę pierwszemu oficerowi. Komandor Haws przydzieli pani obowiązki, jakie uzna za stosowne… – Uniósł rękę, aby uciszyć przyjaciela, który już chciał zaprotestować. – Nie teraz, Abe. To sytuacja alarmowa, a wiemy obaj, że działanie na wojnie to zupełnie co innego niż obowiązki obserwacyjne, jakie pełniliśmy przez całą naszą karierę. Każda pomoc się przyda, dlatego chcę, żeby komandor Proctor była z tobą. Miał nadzieję, że przyjaciel nie wyczyta w tym nic więcej. Tak naprawdę Granger chciał, aby Proctor patrzyła Hawsowi na ręce – pierwszy zapewne miał już kaca po tych paru głębszych, którymi uraczył się podczas przyjęcia. Obecność komandor mogła zapobiec przynajmniej kilku błędom wywołanym przez alkohol lub zmęczenie.
– Dobra – burknął Haws. Granger, zadowolony, że przyjaciel nie sprawi mu więcej kłopotów, wszedł na mostek. – Stanowiska bojowe. Ogłosić ogólny alarm bojowy, status: pomarańczowy. Na mostku, częściowo opustoszałym z powodu ceremonii, zapadła pełna zaskoczenia cisza. Porucznik siedzący na fotelu dowódcy wytrzeszczył oczy. – Kapitanie? – Słyszałeś, Diaz. Wracaj na stanowisko bojowe i ogłoś alarm. Niech załoga mostka stawi się natychmiast. Przekaż komandor Scott, żeby zameldowała się u mnie, potrzebne mi informacje o stanie napędu. I zbierz dowódców artylerii, muszę wiedzieć, w jakim stanie są działa automatyczne i wieżyczki dział magnetycznych obrony punktowej… – Kapitanie – wtrąciła komandor Proctor – obawiam się, że działa magnetyczne zostały wczoraj rozbrojone. Musiałam mieć pewność, że żaden cywil nie włączy ich przypadkiem podczas symulacji bitwy. Granger zamilkł na chwilę. – Wszystkie? – Tak, kapitanie. – Skrzywiła się lekko, gdy to mówiła. – Dobrze. Niech dowódcy artylerii stawią się jak najszybciej. – Spojrzał na Proctor i Hawsa. – Trzeba przywrócić sprawność uzbrojeniu. Na tyle, na ile się uda. Macie pół godziny. Haws burknął potwierdzenie rozkazu i warknął kilka poleceń do podchorążych przy stanowiskach operacyjnych. Granger podszedł do terminalu dowodzenia myśliwców. – Czy komandor Pierce wrócił już z Luny? – zapytał porucznika, który zastępował swojego dowódcę. – Tak jest, kapitanie. – Ile mamy myśliwców zdolnych do lotu? – Dwadzieścia trzy, kapitanie. Szlag. Dwadzieścia trzy z osiemdziesięciu dwóch. „Konstytucja” będzie praktycznie tarczą strzelniczą, chyba że myśliwce zamienione w symulatory uda się przywrócić do stanu gotowości bojowej. Granger odwrócił się do Proctor, która garbiła się z Hawsem nad terminalem. Rozmawiali o działach magnetycznych. – Proctor, proszę mi powiedzieć więcej o myśliwcach. Symulatorach. Jak bardzo zostały zmienione?
– Na końcu języka miał pytanie „jak bardzo je pani popsuła”, ale darował sobie. – Wymontowane uzbrojenie, usunięte zasilanie. Ale poza tym tylko dodane aktualizacje do oprogramowania. Granger zmrużył oczy. – Co to znaczy „usunięte”? – Rdzenie fazowe zostały wyjęte, a matryce inicjacyjne są zimne. Szlag! – Świetnie. Niech Haws zajmie się działami. Pani zejdzie do hangaru myśliwców i pomoże komandorowi Pierce’owi w przywróceniu tym maszynom sprawności bojowej. Ma pani godzinę. – Wszystkie mają być sprawne i działać za godzinę? Ale to… – Szalone? Niemożliwe? Przykro mi, komandor Proctor, nie ja ustaliłem ten termin. Proctor zamknęła usta, zmarszczyła brwi i skinęła głową. – Zrozumiałam. A potem pognała do drzwi, mijając inną kobietę, która właśnie wchodziła na mostek. – Kapitanie, co się dzieje? – Rayna Scott tym razem nie miała na sobie brudnego kombinezonu, lecz mundur galowy. – Rój – odparł krótko Granger. Główna inżynier wytrzeszczyła niebieskie oczy. Otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła. – Potrzebne nam silniki, Rayno. W jakim są stanie? – Na kiedy? – Za godzinę. Nie poruszyła się, lecz oczy jej błysnęły i przesunęły się z góry na dół, jakby odczytywała w wyobraźni dane z monitora. Po chwili wróciła do rzeczywistości. – Załatwione, kapitanie. – Grzeczna dziewczynka – mruknął Granger, gdy komandor Scott pośpieszyła do wyjścia bez dalszych wyjaśnień. Co dalej? Miał godzinę na przygotowanie zdemobilizowanego krążownika, który nie uczestniczył w
bitwie od ponad siedemdziesięciu lat. Kapitan odetchnął głęboko i zamknął oczy, ignorując ostry ból w piersi. „Nie teraz” – pomyślał, chociaż ból był silniejszy niż rano. Granger nie miał czasu martwić się o siebie. Musiał poprowadzić swoją załogę. I chronić okręt. I ocalić świat.
ROZDZIAŁ 24
Księżyc
Kajuta kapitańska na Okręcie Zjednoczonej Floty „Winchester”
– Mówiłeś chyba, że flota zatrzyma się przy Jowiszu, narobi zamieszania i odleci? Co ty, do diabła, wyrabiasz? Lecą prosto na Ziemię! Wiceprezydentowi pociły się dłonie, daremnie próbował nimi otrzeć pot z czoła. Ambasador Wołodin siedział przed terminalem komputerowym w kajucie kapitańskiej, którą Day, dowódca okrętu „Winchester”, oddał do dyspozycji gościa. Rosjanin gorączkowo walił w klawisze, próbując znaleźć dojście do transmitera metaprzestrzennego okrętu. – Nie wiem. Powinni się zatrzymać. Powinni zawrócić. – Rosjanin machnął ręką na Isaacsona. – Wpisz swoje dane. Jeżeli to zrobisz, ZSO nigdy się nie zorientuje, że korzystaliśmy z ich systemów. Isaacson odwrócił głowę.
– Skąd to wiesz? – Wiele wiemy, wiceprezydencie. Proszę się pospieszyć. Isaacson wprowadził swoje dane i na ekranie pojawił się interfejs z dostępem do systemu komunikacji metaprzestrzennej. – Jest już za późno, żeby ich odwołać? Po wybraniu celu nie ma możliwości przerwania ataku? – Nie mam pojęcia. – Wołodin wyciągnął z kieszeni tablet i zaczął przeglądać dane. Po chwili znalazł to, czego szukał, po czym wpisał wiadomość do transmitera metaprzestrzennego. – Znam jednak wzór, który przerywa połączenie Roju ze światem ojczystym. Jeżeli uda nam się podmienić obecne rozkazy na proste polecenie powrotu do domu, to może będzie dobrze. Isaacson przechadzał się nerwowo po pomieszczeniu, raz po raz zerkając na Wołodina. Przejrzał zawartość półki z książkami kapitana, obejrzał zdjęcia. Na jednym z nich rozpoznał admirała Zingana, ściskającego dłoń kapitanowi Dayowi na tle flagi ZSO. – I jak? – Wiadomość została wysłana kilka minut temu. Jak dotąd, nie ma odpowiedzi. – Oni odpowiadają? – Tak – zapewnił Wołodin. – Gdy dziesięć lat temu po raz pierwszy udało się zakłócić ich łącze metaprzestrzenne, byliśmy całkowicie zaskoczeni. Podczas wojny Rój nie reagował na żadne próby nawiązania kontaktu. Ale kiedy po raz pierwszy udało nam się przejąć kontrolę nad połączeniem, nie tylko odpowiedzieli, ale także potwierdzili przyjęcie instrukcji, po czym je wykonali. Wydawało się to niewyobrażalne, ale potem postanowiliśmy sprawdzić to odkrycie. Kazaliśmy obcym wydrążyć pewną szczególnie dużą asteroidę w systemie Beta Ceti. Wykonali zadanie w ciągu kilku dni, a wtedy, no cóż… – Ambasador podniósł głowę znad terminalu. – Wtedy uwierzyliśmy i zaczęliśmy planować, jak możemy to wykorzystać. – Dlaczego rosyjski rząd nie powiadomił o tym ZSO? – oburzył się Isaacson. – Chodzi w końcu o gatunek, który prawie zniszczył Ziemię. Wołodin pociągnął nosem. – Z tego samego powodu, dla którego ZSO nie podzieliło się z Konfederacją Rosyjską technologią sprytstali. Nie macie do nas zaufania. Nigdy go nie mieliście. A kiedy okazało się, że obcy wcale nie są potworami i że można z nimi znaleźć płaszczyznę porozumienia, uznaliśmy, że mamy sprzymierzeńca. A przynajmniej przeciwwagę dla wpływów ZSO w sektorach kolonialnych. – Przeciwwagę? Płaszczyznę porozumienia? Myślałem, że ich kontrolujecie.
– Do pewnego stopnia. Ale dysponują wolną wolą i posiadają inteligencję. Po wstępnym sprawdzianie, gdy wydrążyli na nasze życzenie asteroidę, zażądali wymiany wiedzy. Przysłali nam schematy bardziej zaawansowanych emiterów pola grawitacyjnego, dzięki czemu nasze okręty lepiej znoszą gwałtowne zmiany przyspieszeń. Isaacsonowi nie podobał się kierunek, w którym zmierzała ta rozmowa. – A wy co im daliście? – Rosyjska Akademia Nauk jest wiodącym ośrodkiem w dziedzinie technologii pól kwantowych. Przekazaliśmy im wiedzę o tym, jak nasze rdzenie fuzyjne wykorzystują sztuczne nanoosobliwości. To zwiększa wydajność o jakieś pięćset procent ponad to, czym dysponuje ZSO. Uczciwa wymiana za ich kompensatory inercyjne. – A skąd wiecie, że nie zawrócą i nie zaczną wykorzystywać tej technologii przeciwko nam? Skąd pewność, że są nastawieni przyjaźnie? – Mówiłem ci, Eamonie, że kontrolujemy ich od wielu lat. Wymiana miała miejsce blisko dziesięć lat temu i przez ten czas obcy byli potulni oraz chętni do współpracy. Ekran wypełniły linie kodu binarnego. Wołodin wpisał instrukcję, aby komputer przetworzył je na znaki alfanumeryczne, ale gdy tylko zobaczył wynik, pobladł śmiertelnie. – Co tam jest napisane? – Isaacson odepchnął Wołodina, aby spojrzeć na ekran. Przetłumaczona wiadomość składała się z jednego słowa. Umierać.
ROZDZIAŁ 25
Księżyc
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
– Poruczniku Diaz, połącz się z bazą Luna. Dowiedz się, jak przebiega ewakuacja cywili i kiedy mamy ruszać eskortować ich statki. – Tak jest, kapitanie. Granger obszedł główne stanowisko dowodzenia, stanął obok pierwszego oficera. – Jak ci idzie, Abe? – Tim, przywrócenie tych dział do pełnej sprawności zajmie znacznie dłużej niż godzinę. Kapitan wskazał odczyty podsumowujące na ekranie. – Skup się na tym, co rokuje najlepiej. Postaraj się uruchomić, ile zdołasz, przez godzinę. W tym czasie Rój dotrze tylko do Luny. My będziemy już wtedy lecieć w eskorcie na Ziemię, więc zyskamy parę dodatkowych minut. – Myślisz, że okręty, które tu stacjonowały, powstrzymają obcych? Granger się zastanowił. – Kto wie? CENTCOM już rozkazał paru jednostkom wykonać skok kwantowy z Ziemi, więc Luna nie będzie łatwym celem. No i sama baza też jest uzbrojona. Będzie walczyć jak diabli. A jeżeli wszystko pójdzie dobrze, może nawet działa magnetyczne i myśliwce nie będą nam potrzebne. Pierwszy pokiwał głową. – Jasne, ale jeżeli nie wszystko pójdzie dobrze i obcy ruszą na Ziemię, nie bardzo sobie wyobrażam, jaką różnicę zrobi jeden okręt więcej. Zwłaszcza gdy tym okrętem będzie stara „Konstytucja”. – „Konstytucja” da radę. – Granger poklepał konsolę. – Cholera, założę się, że wytrzyma o wiele więcej niż te wszystkie nowe jednostki. Dziesięciometrowy pancerz z wolframu to coś, z czym należy się liczyć. Obecnie okręty mają kadłuby dwadzieścia razy cieńsze, z tej nowej sprytstali. Podobno są wytrzymalsze niż wszystko inne, ale tylko pod warunkiem, że działają komputery. – A co się stanie, gdy komputer się wyłączy? – Haws zerknął na kapitana znad danych na ekranie. – Energia na orbitalach elektronów w sprytstali regulowana jest przez procesor centralny. Albo podobne fizyczne gówno. Dzięki temu powłoki są tysiące razy wytrzymalsze niż te w zwyczajnej
stali, a na krótki czas jeszcze mocniejsze w strefach przewidywanego uderzenia. Z dość ogólnych raportów na ten temat pamiętam tylko, że jeżeli komputery przestaną działać albo jeżeli napastnik zna wzorce modulacji kwantowych, sprytstal przestaje być taka sprytna. – W życiu bym się nie spodziewał, że CENTCOM pozwoli na używanie takiego materiału we wszystkich okrętach gwiezdnych, skoro wcale nie jest bezpieczny. Granger zerknął na pierwszego z niedowierzaniem. – Abe, przecież to ten sam CENTCOM, który zgodził się z wnioskami komisji Eagletona, dotyczącymi zmniejszenia liczebności floty. Jakoś trudno mi uwierzyć w mądrość jego decyzji. Haws zmrużył oczy. – Nie sądzisz, że flota jest zagrożona? – Jasne, że jest. A niedługo przekonamy się, jak bardzo. Porucznik Diaz podniósł głowę i spojrzał na Grangera. – Kapitanie, baza Luna zgłasza, że większość statków cywilnych jest gotowa do ewakuacji. – Ile? Diaz zerknął na wyświetlacz. – Większość delegacji politycznych przyleciała na „Winchesterze”, ale był też „Pędziwiatr”, statek wydobywczy z asteroid, „Czerwonooki”, a także „Tęcza” i sporo frachtowców handlowych i miejskich, które poprosiły o eskortę. Łącznie w konwoju będzie czternaście statków. Czternaście statków. Sporo. – Czy któryś z nich ma choćby minimalne uzbrojenie? – Nie, kapitanie. – Diaz znowu sprawdził dane. Granger boleśnie nabrał tchu, starając się przy tym zachować kamienną twarz. – W porządku. Ruszamy jako eskorta, gdy tylko konwój wystartuje. Wstał i skierował się do wyjścia z mostka. W progu odwrócił się jeszcze do Diaza. – Poruczniku, powiadom mnie, gdy tylko wszystkie statki zgłoszą gotowość do lotu. Będę w hangarze myśliwców. – Tak jest, kapitanie. Korytarze były dziwnie ciche. Wydawało się to tym bardziej niesamowite, gdy zza drzwi jakiegoś
działu wyskoczył członek załogi i pognał zająć się pilnie tym, czym musiał, aby postawić okręt w stan gotowości. Żaden z tych śpieszących się załogantów nawet nie pomyślał o salutowaniu dowódcy, ale Grangerowi to nie przeszkadzało. Za godzinę i tak wszyscy będą martwi. Nie. Nie powinien nawet tak myśleć. Okręt nas obroni, powtórzył sobie twardo, przesuwając dłonią po ścianie. „Konstytucja” poradziła sobie znakomicie podczas pierwszej wojny z Rojem. Owszem, doznała poważnych uszkodzeń, ale zawsze wychodziła cało. Po każdej bitwie, po każdej potyczce stary okręt zabierał swoją załogę do domu – jako jedyny podczas inwazji. Czasy się jednak zmieniły. Rój także się zmienił, jeśli wierzyć pierwszym odczytom i danym zwiadu. Albo radykalnie zmodyfikował swoją technologię i konstrukcję okrętów przez minione siedemdziesiąt pięć lat, albo był to zupełnie nowy przeciwnik. Granger odsalutował marines na straży i minął gródź hangaru myśliwców. – Kapitanie, odzyskaliśmy około tuzina myśliwców, tych z minimalnymi przeróbkami. Ale wciąż mamy wyłączone ponad czterdzieści maszyn. – Komandor Proctor zameldowała to niemal bez tchu znad stanowiska operacyjnego pod ścianą. W sekcji naprawczej, długiej na kilkaset metrów i niemal tak samo szerokiej, trwała krzątanina jak w ulu. Ekipy remontowe i każdy, kogo komandor Proctor zdołała dokooptować, był zajęty przy około pięćdziesięciu myśliwcach, które należało jak najprędzej doprowadzić do poprzedniego stanu. Najbardziej Grangerowi zaimponowała skala prac, zorganizowanych przez Proctor w tak krótkim czasie. – Bardzo dobrze, pani komandor. Świetna robota. Ile maszyn będę miał za czterdzieści pięć minut? Na jej czole pojawiła się zmarszczka. – Około pięćdziesięciu, kapitanie. Granger zaklął pod nosem. – Będziemy potrzebowali więcej. – Dostrzegł, że kobieta zacisnęła zęby, więc uprzejmie skinął głową. – Mimo wszystko wspaniała robota. – Dziękuję. Za kolejne półtorej godziny powinno być już prawie sześćdziesiąt myśliwców. Niestety, tych dwadzieścia parę, które rozmontowano i przystosowano do symulacji, wymaga trochę więcej czasu. – Rozumiem. Proszę działać dalej. Gdy Proctor odwróciła się do swojego asystenta, podbiegł komandor Pierce. – Kapitanie, zdajesz sobie sprawę, że nie mamy w pełni wyszkolonych pilotów do tych myśliwców, prawda?
Granger skrzywił usta w półuśmiechu i ruszył do wyjścia. – Zdefiniuj „w pełni wyszkolony”, komandorze. Pierce szedł za nim w stronę grodzi. – Właściwie tylko połowa to piloci z odpowiednim doświadczeniem. Resztę stanowią kadeci, przydzieleni na „Konstytucję” zaraz po akademii. Mieli tutaj skończyć półroczną turę praktyk, zanim oficjalnie zasłużą na skrzydła. Granger skierował się do korytarza prowadzącego na mostek. – No i? Pierce prychnął. – No i, kapitanie, ci chłopcy po prostu nie są gotowi do walki. Ćwiczyłem z nimi tylko przez miesiąc. Granger zatrzymał się i odwrócił do dowódcy myśliwców. Pozwolił, aby minęło go dwóch techników, zanim spojrzał podwładnemu w oczy. – Na wojnę rusza się z taką flotą, jaką się ma, komandorze. Albo ci chłopcy zginą w swoich maszynach, broniąc „Konstytucji” i reszty konwoju, albo zginą, siedząc na dupskach i grzejąc ławki. Proszę ich zapytać, co wolą, a potem wrócić do mnie. Oficer chyba nie całkiem rozumiał powagę sytuacji. Grangera trochę to zaskoczyło. – Komandorze? – złagodził odrobinę ton głosu. – Chodzi o to, kapitanie, że wciąż nie mam wieści od ojca. Z „Galanta”. Krążą pogłoski, że cała Trzecia Flota Brytyjska… zaginęła. Głos Pierce’a lekko drżał. Granger ujął młodszego mężczyznę za łokieć. – Wiem. CENTCOM myśli… cóż, chyba zakładają, że Trzecia Flota nie przetrwała spotkania z Rojem. – Spojrzał komandorowi w oczy. – Bardzo mi przykro, Tyler. – Więc to potwierdzone, tak? CENTCOM wie, że Trzecia Flota walczyła? – Nie. Nic nie wiadomo na pewno. Ale biorąc pod uwagę, że Rój za pół godziny znajdzie się nad bazą Luna, marnie oceniam szanse, że twój ojciec żyje. Jednak teraz nie pora na takie rozważania. W tej chwili musimy dać tym obcym draniom porządnego, staroświeckiego łupnia. Przywalmy im. Zniszczmy. A potem, gdy Ziemia będzie bezpieczna, nadejdzie czas na żałobę. Zgoda? Komandor zacisnął zęby i skinął głową. – Tak jest, kapitanie.
– Dobry chłopak. – Granger ruszył znowu na mostek. – Za czterdzieści pięć minut chcę mieć każdy dostępny myśliwiec gotowy do lotu, komandorze. Jeżeli będzie trzeba, przydziel do maszyn pilotów promów. – Tak jest, kapitanie – zdążył jeszcze usłyszeć Granger. A potem w korytarzu zawyła przenikliwie syrena czerwonego alarmu.
ROZDZIAŁ 26
Księżyc
Sala odpraw pilotów na Okręcie Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
Komandor Pierce wpadł do sali odpraw. Ludzie jeszcze się schodzili. Już z pobieżnej analizy wynikało jednoznacznie, że zabraknie pilotów do obsadzenia wszystkich maszyn, które Proctor zdoła przygotować do walki, nawet jeśli dołączy się zielonych jeszcze absolwentów akademii. Pierce miał do dyspozycji dwudziestu doświadczonych pilotów i dwudziestu żółtodziobów, a mimo to do obsadzenia pozostało jeszcze czterdzieści miejsc. Oznaczało to, że należało powołać każdego, kto zdobył już jakiekolwiek doświadczenie w lataniu. Kapitan wyraził na to zgodę. W sali odpraw zebrała się większość potencjalnej obsady myśliwców, w tym kilku dawnych pilotów frachtowców, którzy wstąpili do ZSO jako technicy lub artylerzyści, no i oczywiście wszyscy piloci promów i wahadłowców. Pierce skinął na powitanie porucznik Miller, która usiadła obok pilotów myśliwców. Gdy dotarł do podium, w pomieszczeniu zapadła cisza. Nikt z zebranych nie zaciągnął się do ZSO, żeby brać udział w wojnie. Szlify oficerskie Zjednoczonej Floty stanowiły zwykle przepustkę do kariery dla pilotów olbrzymich liniowców pasażerskich, kolonialnych statków transportowych czy
frachtowców. Teraz jednak czekała ich wojna, bez względu na to, czy byli przygotowani, czy nie. – Pewnie wszyscy już wiecie, że to nie ćwiczenia. Rój powrócił i chyba pragnie krwi. – Ma takie same jednostki, jak poprzednio? – przerwał jeden z pilotów myśliwców, porucznik Volz. – Takie, które znamy ze szkolenia? – Nie wiem, Chojrak. Wiem natomiast, że cały sektor Veracruz został obrócony w perzynę, a Rój leci teraz do nas. Gdy do zebranych dotarło, co to oznacza, Pierce zwrócił się do nowych. – Jak widać, sytuacja jest poważna i liczy się każdy myśliwiec. To znaczy, że każdy, kto został tu wezwany, jest pilotem myśliwca. – Komandorze – zaczął jeden z mechaników, który wciąż miał na sobie kombinezon roboczy – nie siedziałem za sterami frachtowca od dobrych pięciu lat. Jaki będzie ze mnie pożytek? – Większy niż tutaj. Liczy się siła ognia. Poza tym nie wszystkie myśliwce są gotowe do akcji, ponad trzydzieści wciąż wymaga przygotowania do czynnej służby. To znaczy, że najpierw wyślemy do walki najbardziej doświadczonych, a resztę wsadzimy do symulatorów. Każdy żółtodziób zostanie przydzielony do doświadczonego pilota. Dwie takie pary utworzą eskadrę. Na razie jest ich dwanaście, a po naprawieniu reszty myśliwców liczba wzrośnie do dwudziestu. Informacje o przydziałach macie na konsolach. Piloci spojrzeli na niewielkie ekrany wbudowane w podłokietniki foteli. Porucznik Volz szturchnął Jessicę Miller. – Hej, Zygzak, jesteś ze mną. Tylko się nie zgub. Kobieta wyglądała na zaskoczoną, ale wymamrotała tylko: – Jasne, Chojrak. Dowódca kontynuował odprawę. – Macie godzinę. Nowi, do symulatorów. Doświadczeni piloci, zabierzcie podopiecznych. Nauczcie ich tego, co najważniejsze, czyli jak strzelać, jak osłaniać się nawzajem, jak przeprowadzić podstawowe manewry ofensywne i defensywne. Bez fajerwerków, tylko sprawdzone rozwiązania. Na grodzi za komandorem rozbłysły czerwone światła alarmowe, pod sufitem zawyła syrena. Nadszedł czas. – Ruszać się! Za godzinę macie siedzieć za sterami!
ROZDZIAŁ 27
Księżyc
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Winchester”
Wiceprezydent Isaacson wypadł jak burza z kajuty kapitańskiej i pognał korytarzem. Dwóch agentów służb specjalnych, przydzielonych do jego ochrony, zerwało się z krzeseł i pobiegło za nim. Ambasador Wołodin prawie deptał im po piętach, dysząc, gdy próbował dotrzymać im kroku. – Dokąd to? – zawołał. – Musimy się stąd wynieść w cholerę! – ryknął Isaacson. Wołodin powiedział coś, ale dyszał tak ciężko, że Isaacson nie zrozumiał ani słowa. Zresztą nie miał czasu się dopytywać, ponieważ zbliżali się do mostka. Pod grodzią stali na straży dwaj marines. Jeden uniósł rękę, nakazując przybyłym, aby się zatrzymali. – Przykro mi, proszę pana, ale na mostek mogą wejść tylko upoważnione osoby z załogi. Isaacson najeżył się. – To sprowadź kapitana i przekaż, że wiceprezydent Isaacson chce wejść na mostek! – Tak jest! – Żołnierz zniknął za drzwiami i niedługo potem wrócił. – Tędy, proszę pana. Isaacson przepchnął się obok drugiego marine i wkroczył na mostek, na którym trwała gorączkowa krzątanina. Okręt był tylko niewielką korwetą klasy Cincinnati, używaną głównie do transportu
personelu, zwłaszcza dygnitarzy, w obrębie Układu Słonecznego, jednak najwyraźniej został wyekwipowany również na wypadek bitwy. – Panie wiceprezydencie, jesteśmy tu trochę zajęci… – zaczął kapitan. – Kapitanie – przerwał mu Isaacson – musimy jak najszybciej wrócić na Ziemię. Dowódca okrętu pokręcił głową. – Przykro mi, panie wiceprezydencie, ale „Winchester” obecnie nie ma możliwości wykonania skoku kwantowego. Niewiarygodne. – Obecnie? – Tak jest. Właśnie dlatego będziemy eskortowani przez „Konstytucję”. – Przez tę „Konstytucję”? – ryknął Isaacson. – Chce mi pan powiedzieć, że drugą osobę w rządzie Ziemi będzie eskortowała najstarsza jednostka floty, ta sama, która dzisiaj została zdemobilizowana, a wcześniej pozbawiona połowy napędu? Ta sama, którą obsługuje banda wyrzutków i nieudaczników? Kapitan Day skrzywił się z zakłopotaniem. – Tak jest, proszę pana. – Połączy mnie pan z Yarbrough. Już! – Isaacson wskazał na jedno ze stanowisk. Kapitan skinął głową oficerowi przy konsoli łączności i po chwili z głośników zabrzmiał głos admirał. – Yarbrough. O co chodzi, panie Isaacson? – Pani admirał, czy mam rozumieć, że „Konstytucja” to jedyny okręt, który będzie nas eskortował na Ziemię? – Zgadza się, panie Isaacson. Nie mogę sobie pozwolić na oddelegowanie żadnego nowoczesnego krążownika. Jeżeli jest szansa, że uda się zatrzymać obcych tutaj, na Księżycu, trzeba ją wykorzystać. Potrzebuję wszystkich dostępnych okrętów… – Absurd, admirał Yarbrough. Żądam, aby wysłała pani nowoczesny okręt do eskorty, nie jakiś zdezelowany wrak. W głośnikach zapadła cisza, gdy admirał Yarbrough zastanawiała się nad sytuacją. Wreszcie westchnęła ciężko. – Dobrze.
– Proszę przysłać „Qantas”. – Ależ, panie Isaacson, to okręt flagowy floty ZSO, potrzebujemy go do obrony bazy Luna. – Potrzebny jest do obrony Ziemi i przywódców wybranych przez ludzi. Koniec dyskusji. Kolejna długa cisza. – Dobrze. Yarbrough, bez odbioru. Isaacson z zadowoleniem skinął głową. Świetnie. Najwyższy czas, żeby admirałowie nauczyli się go słuchać. I niech lepiej się do tego przyzwyczają. – A teraz, kapitanie, proszę mi wyjaśnić, dlaczego nie możemy wykonać skoku kwantowego. Dlaczego obecnie nie mamy takiej możliwości. Kapitan Day obszedł konsolę stanowiska dowodzenia, aby znaleźć się przed Isaacsonem. – Problem polega na tym, panie wiceprezydencie, że chociaż mamy napęd kwantowy, przez wiele lat nie musieliśmy go używać, przynajmniej na tym okręcie. Nasze zadania polegały głównie na transportowaniu osób w obrębie Układu Słonecznego. Do ponownego uruchomienia tego napędu potrzebny jest sprzęgacz pól kwantowych, a czegoś takiego nie znajduje się przypadkiem na ulicy. To delikatna i kosztowna część wyposażenia, której nie było sensu przechowywać na jednostce przeznaczonej do… – Niech pan znajdzie ten sprzęgacz. – Przepraszam, co takiego? – Kapitan Day wyglądał na zmieszanego. Isaacson przewrócił oczami. Wszyscy oficerowie floty byli tak tępi czy tylko ten? – Niech pan znajdzie ten sprzęgacz, kapitanie. Proszę się połączyć z bazą na Księżycu, z „Konstytucją”, z innym okrętem… ktoś musi mieć zapasowy. Wykonać natychmiast. To rozkaz. Kapitan Day zacisnął zęby, ale skinął głową. – Tak jest, panie wiceprezydencie. Świetnie, nareszcie te trepy uczą się szanować władzę. Przyda się to podczas inauguracji Isaacsona w przyszłym tygodniu.
ROZDZIAŁ 28
Księżyc
Mostek Okrętu Zjednoczonej
Floty „Konstytucja”
– Raport! – warknął kapitan Granger, gdy zamknęły się hermetyczne drzwi mostka. Pierwszy oficer zagrzmiał: – Kilka minut temu CENTCOM ogłosił alarm. Wygląda na to, że nasi przyjaciele zrobili sobie postój przy Marsie. Stacja na Fobosie, zanim wyleciała w powietrze, zarejestrowała flotę obcych. – A kolonia na Marsie? Haws prychnął. – Dranie zniszczyli wszystko w ciągu kilku minut. Nie ma już kolonii na Marsie? – Niemożliwe. Używali głowic jądrowych? – Nie – odparł Haws. – Sam zobacz. To wygląda jak… No cóż, nigdy czegoś takiego nie widziałem. Granger podszedł do konsoli dowodzenia i stuknął w ekran, aby otworzyć wiadomość z CENTCOMu. Pojawił się Mars w dużym powiększeniu. Na orbicie poruszało się kilka nieostrych jednostek, wytracały prędkość na nieprawdopodobnie krótkim odcinku. Po rozprawieniu się z nielicznymi okrętami patrolu orbitalnego w środku formacji najeźdźców rozbłysło ostre białe światło. Nabierało intensywności, a obraz zaczął pulsować. Następnie wszystko zniknęło w oślepiającym rozbłysku, a
zaraz potem na powierzchni planety wyrósł ogromny pióropusz czerwonego ognia. Granger nie potrzebował innych dowodów zagłady kolonii. – Do diabła – szepnął. Haws zaburczał: – Żyło tam prawie sto tysięcy ludzi, Tim. Bóg z nimi. W dalszej części zapisu flota obcych rozpędziła się do ogromnej prędkości. Nieostre piksele urosły na ekranie wśród pulsowania i drżenia zakłóceń. Z pierwszego okrętu obcych wystrzeliło kilka zielonych promieni i obraz zniknął. – CENTCOM przeprowadził analizę zapisu? – Kapitan spojrzał na Hawsa. – Pracują nad tym. Ale ogłosili czerwony alarm. Flota obcych będzie tu za kilka minut, szybciej, niż oczekiwano. – Skąd te zakłócenia? – Zakłócenia? – Pierwszy podszedł do konsoli kapitana. – To pulsowanie podczas zapisu, co to było? – Wyładowania energii? Granger podrapał się po policzku. Wyglądało to na coś więcej. Było regularne, pulsowało. – Nie, nie sądzę. – Przeszedł do stanowiska łączności wywiadu w taktycznej części mostka. – Chorąży, chcę mieć zespół, który przeprowadzi analizę zapisu ze stacji na Fobosie. – Czego konkretnie szukamy, panie kapitanie? – zapytała młoda kobieta. – Nie wiem. Trzeba rozłożyć zapis na czynniki pierwsze. Przyda się każda uzyskana informacja. Proszę załatwić mi zdjęcia okrętów obcych w jak największej rozdzielczości. Należy też ustalić źródło tego pulsowania. – Tak jest. Granger odwrócił się do Hawsa, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, wtrącił się oficer łączności. – Kapitanie, wywołuje nas Luna. To admirał Yarbrough. – Prześlij to na moje stanowisko – rozkazał Granger. Na ekranie pojawiła się zmartwiona twarz admirał Yarbrough.
– Tim, pora, żebyście się stąd zabierali. Będziecie mieć towarzystwo. Wiceprezydent Isaacson poprosił o jeszcze jeden ciężki okręt do eskorty. – Chcesz powiedzieć, że nie czuje się bezpiecznie, gdy ma do obrony przed obcymi tylko „Konstytucję”? – stwierdził Granger z kamienną twarzą. – Mniej więcej. Dołączy do was „Qantas”. To krążownik nowszego typu. Ważniak powinien się uspokoić. Granger uważał, że to kiepski pomysł. Okręt flagowy floty powinien uczestniczyć w bitwie. Niemniej jednak skinął głową – nie było czasu na spory. – Wystarczy ci siły ognia? – zatroszczył się. Ostatecznie znali się z Yarbrough wiele lat. – Poradzimy sobie – zapewniła admirał. – Baza Luna nie jest bezbronna. Przetrzepiemy obcym tyłki, o ile je mają. Granger roześmiał się. – Nasze siły nie są tak ograniczone, jak w sektorze Veracruz. Obcych czeka niemiła niespodzianka. Odlatujcie, Tim. Zmęczona twarz Yarbrough zniknęła z ekranu, a w jej miejscu pojawiło się ziemskie logo ZSO. Granger zwrócił się do oficera łączności: – Konwój się zgłosił? – Tak jest, kapitanie. Wszystkie jednostki gotowe do lotu. „Qantas” także zajął miejsce w formacji. Poza tym kapitan „Tęczy” prosiła o rozmowę. – Dobrze. – Granger spojrzał na zegar. Do pojawienia się floty obcych zostało niecałe piętnaście minut. – Wywołaj ją. Na ekranie pojawiła się twarz niemłodej już kobiety. – Czym mogę służyć, pani kapitan? – Kapitanie Granger, jak pan zapewne wie, mamy tu mnóstwo dzieciaków. – Zdaję sobie sprawę. – Nasza jednostka to korweta klasy Cincinnati, ale kilka lat temu, zanim ją kupiłam, została pozbawiona możliwości wykonywania skoków kwantowych. Utrzymanie było zbyt kosztowne. Tak się jednak składa, że brakuje nam tylko sprzęgacza pól kwantowych. Jeżeli macie gdzieś zapasowy, zainstalujemy go i za pół godziny dotrzemy do Ziemi. Jeden statek do obrony mniej. Kapitan skinął głową. – Poszukamy, ale tymczasem proszę się przygotować do lotu w konwoju. Z nami „Tęcza” ma
największe szanse. Granger, bez odbioru. Potem dowódca pochylił się do oficera łączności. – Niech ktoś poszuka w magazynie zapasowego sprzęgacza pól kwantowych. Jeżeli się znajdzie, trzeba go dać Proctor, a ona niech go dostarczy promem na „Tęczę”. – Tak jest. Granger rozejrzał się po mostku. – Sternik? – Odwrócił się do części nawigacyjnej. – Zabieramy się stąd. Pięćdziesiąt procent mocy głównego napędu. – A potem pochylił się do oficera łączności. – Połącz mnie ze wszystkimi jednostkami konwoju. Poczekał, aż młody oficer wykona rozkaz, i powiedział: – Mówi kapitan Granger z „Konstytucji”. Proszę obrać kurs na Ziemię, przyspieszenie dwa g. Utrzymać taki ciąg przez piętnaście minut. Resztę drogi pokonamy rozpędem, hamowanie będzie koordynowane. Proszę trzymać się blisko „Konstytucji” lub „Qantas”. Jeżeli dogoni nas flota obcych, ustawić się tak, aby jeden z naszych okrętów stanowił osłonę przed wrogiem. Granger, bez odbioru. Haws z sardonicznym uśmiechem skinął głową. – Krótko i na temat. Tak jak lubię. Granger odwrócił się do sternika. – Zabierz nas stąd, poruczniku. Z wytłumionym rykiem przebudziły się główne silniki, z dysz na rufie bluznęły strugi plazmy. Wewnętrzne pole grawitacyjne z opóźnieniem dostosowało się do nowego przyspieszenia i Granger poczuł kołysanie. Chyba jednak tylko on to zauważył. Czyżby był zmęczony? A może ten przeklęty guz atakował mózg? Do diabła, potrzebował tylko kilku tygodni. Dość, aby uratować swój okręt. I ocalić świat.
ROZDZIAŁ 29
Księżyc
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
Czas wlókł się nieubłaganie. Na głównych ekranach jaśniał podzielony obraz Ziemi. Początkowo wydawała się odległa, ale z każdą minutą rosła nieznacznie. Po lewej stronie ciemniał Księżyc i wciąż widoczna na jego powierzchni Luna, rozciągająca się w obrębie Mare Tranquillitatis, Morza Spokoju. Granger zabębnił palcami po pulpicie swojego stanowiska i spojrzał na chronometr. Dziesięć minut dwadzieścia pięć sekund do przybycia floty obcych. – Kapitanie? – Na konsoli zabuczał sygnał połączenia. – Proszę mówić, komandor Proctor. – Kapitanie, mamy sześćdziesiąt dwa myśliwce gotowe do walki. Pozostałe wymagają co najmniej doby, żeby je naprawić. Sześćdziesiąt dwa. Lepsze to niż nic. I o wiele więcej, niż Granger się spodziewał. Proctor naprawdę się postarała. „Qantas” miał dziewięćdziesiąt pięć myśliwców, na dodatek nowocześniejszych niż te z „Konstytucji”, ale z powodu kadłubów ze sprytstali Granger nie ufał tym maszynom. Nigdy nie przetestowano ich w walce. W przeciwieństwie do myśliwców z „Konstytucji”. Chociaż i one ostatni raz brały udział w bitwie ponad siedemdziesiąt lat temu. Ale jednak… – Doskonale, komandor Proctor. Proszę zostawić resztę w rękach Pierce’a i zająć się działami. Mamy już dwadzieścia sprawnych, ale to tylko połowa baterii. – Kapitan nie miał pojęcia, jak Proctor miałaby przyśpieszyć prace z artylerią, ale sprawdziła się w hangarze myśliwców, chociaż wydawało się, że nie ma szans. „Konstytucja” odzyskała trzy czwarte maszyn. Pomimo wcześniejszej irytacji na nową komandor kapitan Granger zaczynał ją szanować. – Zakładam, że mają działać wszystkie, zanim pojawi się flota obcych, tak, kapitanie? – odpowiedziała Proctor z lekką nutą sarkazmu w głosie. Granger to zignorował. – Potwierdziliśmy też jeszcze jedno. Mamy zapasowy sprzęgacz pól kwantowych w magazynie. Zorganizować jego przekazanie na „Tęczę”?
– Oczywiście. Ma pani dwadzieścia minut. Granger, bez odbioru. Zerknął na Hawsa, który mrugnął porozumiewawczo. – Przepuszczasz ją przez wyżymaczkę? – Zasłużyła sobie. To kara za wybebeszenie wszystkiego, co potrzebne, w ciągu dwóch tygodni. Ale muszę przyznać, że mimo wszystko jest dobra. – Miejmy nadzieję, że wystarczająco dobra. Z konsoli Grangera zabrzmiało piśnięcie. Kapitan zerknął – połączenie przychodzące od wiceprezydenta Isaacsona. – Słucham, panie wiceprezydencie? – Kapitanie, czy to prawda, że na pokładzie ma pan zapasowy sprzęgacz pól kwantowych? – Wąska twarz wiceprezydenta Isaacsona pojawiła się na ekranie. – Podsłuchiwał pan transmisje z „Konstytucji”. – Stary głupiec. Nie ma nic lepszego do roboty? – Nie, ale kapitan Day zgłosił mi, że chcecie właśnie przekazać łącznik kwantowy na „Tęczę”. – Zgadza się. Na pokładzie „Tęczy” znajduje się trzydzieścioro dzieci, a strefa wojny to nie miejsce dla niedorostków. – Prawda, ale to również nie miejsce dla senatorów i ministrów, gubernatorów i urzędników rządowych. Ani dla wiceprezydenta Ligi Zjednoczonej Ziemi. „Winchester” ma tę samą konstrukcję co „Tęcza”. Niech pan rozkaże, aby prom dostarczył sprzęgacz na nasz statek. Niezwłocznie. Politycy. Grangerowi przypomniało się kilka dosadnych wojskowych określeń pod ich adresem. Kusiło go, aby po prostu przerwać połączenie, ale nie miał czasu. Albo wyśle ten przeklęty sprzęgacz na „Winchestera”, albo będzie nękany i męczony, dopóki tego nie zrobi. – Mam nadzieję, że nowy sprzęgacz kwantowy pomoże panu bezpiecznie dotrzeć na Ziemię, panie wiceprezydencie. Nie potrafię sobie wyobrazić, co byśmy zrobili bez rzeszy urzędników z naszego rządu. Granger, bez odbioru. Kryzysowa sytuacja wcale nie poprawiła opinii Grangera o politykach w ogólności, a wiceprezydencie w szczególności. – Łączność, przekazać polecenie, żeby dostarczyć sprzęgacz promem na „Winchestera” – rozkazał. A potem odwrócił się znowu do Hawsa. – Żałosny, stary gnojek. – Haws machnął środkowym palcem na ciemny już ekran. – Nie chciałbyś wysłać mnie tam promem, żebym przywalił mu tym sprzęgaczem w łeb? I tak przecież idę na zieloną
trawkę… Granger zaśmiał się krótko. – Politycy to politycy. Szczerze mówiąc, dzieci pewnie będą bezpieczniejsze przy nas, jeżeli obcy zamierzają zaatakować Ziemię. Po prostu nie… – Kapitanie! – przerwał mu porucznik Diaz znad stanowiska nasłuchu i namierzania. – Luna zgłasza kontakt bojowy z flotą wroga! Granger zerknął na chronometr na pulpicie, według którego zostało jeszcze pięć minut do pojawienia się floty obcych. – Szlag! – Odwrócił się do pierwszego. – Ogłosić czerwony alarm. Odwołaj wszystkie prace przywracające sprawność okrętu, niech załoga zajmie stanowiska bojowe. Wszyscy, oprócz ekip zajmujących się działami magnetycznymi. Za dwadzieścia minut będą nam potrzebne. Haws zaczął warczeć rozkazy. Na mostku, gdzie od pół godziny praktycznie wstrzymywano oddech, wybuchła dzika krzątanina. Granger patrzył na ekran, na którym widniała teraz gromada białych kropek kumulująca się przy Księżycu. Znajdowały się za daleko, aby dostrzec jakiekolwiek działania – ekran nie miał wystarczającej rozdzielczości – ale gdyby wysłać sondy albo… – Poruczniku. – Granger ruchem głowy przyciągnął uwagę Diaza. – Podłącz się do jednego z satelitów badawczych na orbicie Księżyca. Chyba najlepszy będzie Armstrong. Przekieruj go na strefę bitwy i przekaż bieżące dane. – A…ale, kapitanie, to cywilny satelita, własność Zjednoczonej Federacji Naukowej. Nie możemy tak po prostu… – Możemy, poruczniku. Jeżeli pojawi się żądanie autoryzacji, przepuść je przez mój terminal. Każdy kapitan floty ma ukryty dostęp do wszystkich urządzeń kosmicznych, satelitów, platform orbitalnych i baz danych. Śliczne, małe ulepszenie, które wdrożyliśmy po incydencie chorskim prawie dekadę temu. – Rozejrzał się po mostku. – Tak na marginesie, to tajna informacja. – Tak jest, kapitanie. Przesyłam na konsolę. Skrypt autoryzacji dostępu pojawił się na ekranie Grangera. Kapitan wpisał najwyższy kod bezpieczeństwa. Miał nadzieję wbrew nadziei, że dowództwo ZSO jeszcze go nie wymazało. Myśl zirytowała Grangera – przecież nie pozbawiono go stopnia, tylko dowództwa. Ale, doprawdy, co za różnica? – Proszę, poruczniku. Granger obserwował, jak na wyświetlaczach przy ścianie mostka obraz zmienił się ze spokojnej panoramy Ziemi i Księżyca w koszmarne pandemonium.
Osiem obcych okrętów, wszystkie o wiele większe od największych krążowników Zjednoczonych Sił Obronnych, czaiło się na orbicie nad bazą, podczas gdy niedobitki floty Ziemi próbowały walczyć. „Niedobitki” było niestety doskonałym określeniem, ponieważ większość mniejszych fregat i ciężkich krążowników oraz transportowców dryfowała w przestrzeń, zniszczona lub uszkodzona. Salwa ostrzału obronnego pomknęła z powierzchni – potężna obrona orbitalna Luny dotarła do floty obcych. Granger usłyszał kilka stłumionych, cichych wiwatów, gdy jeden z okrętów wroga złamał się pod niszczycielskim ogniem z Księżyca, jednak okrzyki urwały się, gdy załoga na mostku ujrzała, jak kolejny obcy okręt naciera na „Clyburne’a” – również potężny krążownik – i rozcina go na pół z porażającą skutecznością. W próżni rozbłysnął precyzyjnie wymierzony, jasnozielony łuk światła broni energetycznej. Kilku oficerów za plecami kapitana jęknęło. Przez całą karierę czekali czujnie i szkolili się do starcia z wrogiem, który realnie nigdy się nie pojawi, dlatego nie byli przygotowani na emocjonalny cios, jakim okazało się prawdziwe zagrożenie i rzeczywiste straty. Granger wiedział, że parę osób z jego załogi miało przyjaciół na zniszczonym okręcie. Sam znał kapitana Arensona i poczuł pustkę w duszy, gdy jedna z połówek „Clyburne’a” eksplodowała, trafiona kolejnym śmiercionośnym promieniem.
ROZDZIAŁ 30
W pobliżu Księżyca
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
– Kapitanie, coś się dzieje – zawołał porucznik Diaz. Granger spojrzał na ekran. Rzeczywiście, działo się coś dziwnego, podobnie jak na zapisie wydarzeń ze stacji na Fobosie. W środku formacji
obcych pojawiło się oślepiające białe światło. Tak jak wcześniej, obraz zaczął pulsować. Tym razem jednak Granger zauważył coś jeszcze. Stłumione drżenie płyt pokładu, jakby odległą wibrację, prawie na granicy percepcji. Odwrócił się do Hawsa. – Też to czujesz? – Co takiego? Do diabła, czyżby umysł znowu płatał mu figle? Jeżeli okręt przetrwa, kapitan będzie musiał odwiedzić doktora Wyatta i zrobić badania mózgu. – Pulsowanie. Dokładnie wtedy, gdy obraz zaczął drżeć, a między okrętami obcych pojawiło się światło – wyjaśnił Granger. Spojrzał na pierwszego oficera. – Chcesz powiedzieć, że tego nie czujesz? – Ja też to czuję – zabrzmiało w drzwiach po drugiej stronie mostka. Granger odetchnął z ulgą. – Dobrze, to znaczy, że nie zwariowałem. Dlaczego nie została pani w centrum sterowania ogniem, komandor Proctor? – Nie ma po co. Prawie osiemdziesiąt procent systemów uzbrojenia będzie aktywnych za kwadrans. Nic więcej tam nie zdziałam, więc gdy zabrzmiał alarm, przyszłam tutaj. Uznałam, że może przyda się moja wiedza o Roju, choć nie ukrywam, że jest ona dość ograniczona. – Proctor skrzywiła się z żalem. – W ogóle dysponujemy mało imponującą wiedzą, ale napisałam dysertację doktorską o antropologii Roju. Granger spojrzał na nią sceptycznie. – Jakim cudem studiowała pani antropologię Roju bez żywych okazów? Martwych zresztą też nie znaleziono. Prawie nie dosłyszał, co odpowiedziała, bo jego uwagę przykuł ekran, na którym światło migotało coraz jaśniej. Jeden z okrętów obcych wybuchł, trafiony kwantową głowicą termojądrową, lecz pozostałe jednostki wroga utrzymywały formację wokół coraz jaśniejszego światła. Granger wiedział, co się zaraz wydarzy. Światło zniknęło, przemieściło się z prędkością zbyt wielką, aby zarejestrował to ludzki wzrok. Kapitan zresztą nie był nawet pewien, czy się ruszyło, bo przekaz danych wideo wciąż przerywały zakłócenia. Jednak zaraz potem powierzchnię Księżyca rozdarła potężna erupcja, która pochłonęła bazę w całości. Ktoś w sekcji systemów podtrzymywania życia zwymiotował gwałtownie. – No, pani komandor. I jakie wnioski wyciągnie pani z tego, co właśnie zobaczyliśmy? Przyda się do
doktoratu z antropologii Roju? Na mostku panowała cisza. Proctor też milczała, gdy z powierzchni uniosła się ogromna chmura kamieni, pyłu i szczątków. Przy niskiej grawitacji Księżyca sięgnęła kilkuset kilometrów. Dotarłaby nawet do formacji obcych, gdyby nie to, że wrogie okręty odleciały zaraz po wystrzeleniu broni zagłady i zajęły się niedobitkami floty ZSO, którym udało się przetrwać pierwszą falę ataku. – To gatunek, który ewoluował cyklicznie. Podczas każdego cyklu dokonują ekspansji z systemów lub planety ojczystej, oczyszczają sąsiednie układy gwiezdne, po czym wracają do siebie. Przybycie do nas to tylko najdłuższy ze skoków ekspansywnych Roju. Granger spojrzał na Proctor podejrzliwie. – Do diabła, a niby skąd to wiadomo? Myślałem, że pani wiedza jest ograniczona. Wszystkie ekspedycje ZSO powróciły z niczym. Rój zniknął bez śladu siedemdziesiąt pięć lat temu. A pani mówi mi, że wie o naszym śmiertelnym wrogu więcej niż wywiad ZSO? – Och, wywiad też to wszystko wie. A raczej został powiadomiony. To nie są potwierdzone informacje. Ma pan rację, wszystkie siły ekspedycyjne wysłane we wczesnym okresie po inwazji Roju wróciły z niczym. Musiałam polegać… na bardziej pośrednich metodach. Badałam planety, które pozostawił po sobie Rój, przeprowadziłam rekonstrukcję map jego ekspansji, pracowałam z technoantropologami, aby dowiedzieć się jak najwięcej o projektach okrętów obcych. Nie udało mi się ustalić więcej niż naukowcom ZSO, ale mam parę hipotez. A przynajmniej miałam. Porzuciłam karierę naukową piętnaście lat temu, gdy zaciągnęłam się do floty kosmicznej. Granger zastanawiał się, czy z badań Proctor mógłby dowiedzieć się czegoś przydatnego, ale z zamyślenia wyrwał go ruch na głównych ekranach. Jeden z okrętów ZSO wydostał się ze starcia, a właściwie, co tu kryć, zwyczajnej jatki, polegającej na dobijaniu pokonanych. – To „Thrush”, kapitanie – powiedział specjalista z zespołu taktycznego. – Mój brat na nim służy… Urwał, gdy struga zielonego ognia, wystrzelona z najbliższej jednostki obcych, trafiła w sam środek lekkiego krążownika i przebiła kadłub na wylot. „Thrush” zmienił się w kulę ognia, szybko zduszoną przez próżnię. I było po wszystkim. Flota ZSO została zniszczona. A obcy jak na komendę zmienili kurs. Ruszyli na Ziemię. Prosto na „Konstytucję”.
ROZDZIAŁ 31
W pobliżu Księżyca
Pokład startowy na okręcie Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
Trening na symulatorach był intensywny, ale skończył się zbyt wcześnie. W pewnym sensie latanie symulowanym myśliwcem przypominało prowadzenie zwykłego promu, tyle że z bronią. Jednak tym razem zachęcano do gnania na złamanie karku oraz wykonywania jak najciaśniejszych łuków przy zwrotach. – Całkiem nieźle, jak na nowicjuszkę – pochwalił porucznik Volz, gdy Miller wydostała się z kabiny symulatora. – Dzięki, Chojrak. – Tylko nie zygzakuj przy lądowaniu, jak poprzednio, Zygzak, bo ci nie zaliczę szkolenia. Godzina minęła i oboje pobiegli do hangaru myśliwców. Obsługa krzątała się w tłoku, aby przygotować jak najwięcej maszyn do walki. Interaktywne eksponaty muzealne, modele oraz słupki z linami do formowania kolejki zostały bezceremonialnie rzucone w kąt, podobnie jak wszystkie inne oznaki, że jakiś myśliwiec został przeniesiony do cywila. – Dobra, zabieram cię. Trzymaj się blisko mnie. Nasza eskadra będzie lecieć w formacji troje na jednego, trzy maszyny atakujące i jedna z tyłu jako wsparcie, czyli to, co ćwiczyliśmy w symulatorach. Ty, Hycel i Grucha polecicie przodem, ja będę chronił wam tyłki. Jessica Miller wspięła się do myśliwca, włączyła silniki i ruszyła na pokład startowy. Pulsujący znak, który sygnalizował otwarcie grodzi i próżnię na zewnątrz, zamigotał w kabinie, gdy Miller przemieściła się na koniec pasa – miała tam czekać ze swoją eskadrą na rozkaz startu. W głośnikach łączności rozlegały się urywane rozmowy innych pilotów. Kobieta poczuła falę adrenaliny. Zaraz jednak czekanie ją zmęczyło, więc sięgnęła do tylnej kieszeni kombinezonu i wyciągnęła zdjęcie Zacka, jeszcze jako niemowlęcia w ramionach ojca. Fotografię zrobiono w Yosemite. Jessica z mężem wybrali się tam przed odebraniem przydziałów do służby.
Miller wsunęła zdjęcie na deskę rozdzielczą. Dwóch ukochanych mężczyzn w jej życiu. Chciała mieć ich w zasięgu wzroku, gdy przygotowywała się do walki. Głos Chojraka rozległ się w słuchawkach: – No dobra, panienki, mamy potwierdzenie. Gotowość do startu! Miller jeszcze raz zerknęła na zdjęcie, a potem odpaliła silniki.
ROZDZIAŁ 32
W pobliżu Księżyca
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
– Kapitanie, obcy gwałtownie przyspieszają! – zameldował porucznik Diaz. – Nie wiem, jak to możliwe, ale wyciągają trzydzieści g. W tym tempie dopadną nas za pięć minut! Haws podszedł do Grangera. – Tim, to szaleństwo – szepnął mu do ucha. – Nie mamy szans. Nawet z pomocą „Qantas”. Za chwilę będziemy martwi. – Więc co proponujesz? – mruknął Granger. – Skok kwantowy z tymi jednostkami cywilnymi, które zdołają wylądować w naszym hangarze. Powrót na Ziemię. Dołączymy do reszty floty. To nasza jedyna nadzieja. Może, jeśli będziemy walczyć wspólnie, uda się wygrać. Próba obrony tutaj to samobójstwo.
Haws mówił cicho, aby załoga na mostku nie słyszała, że dowódcy rozważają możliwość ucieczki. Ucieczki i porzucenia bezbronnych cywilów na pewną śmierć. – Żaden z tych statków nie ma możliwości wykonywania skoku kwantowego, a na dokowanie nie ma czasu. Nie zostawię tych ludzi na śmierć – odpowiedział szeptem Granger. – Tim, jeżeli tu zostaniemy, i tak zginą w ciągu paru minut – argumentował Haws. – A jeśli odlecimy, zginą kilka godzin później. Do czego zmierzasz? – Ostatnie zdanie kapitan wypowiedział nieco głośniej i kilku oficerów popatrzyło z zaniepokojeniem. Kolejny rozkaz Granger wydał oficerowi łączności tak, aby słyszeli go wszyscy na mostku. – Daj mnie na głośniki na całym okręcie. – Gotowe. – Uwaga, tu kapitan Granger. Jak zapewne wiecie, flota wroga zaatakuje już niedługo. Najprawdopodobniej to Rój. Nie będę owijał w bawełnę. Nie mamy wielkich szans. Dranie w dziesięć minut zniszczyli bazę na Księżycu i kilkanaście okrętów. Sytuacja jest tragiczna. Nadchodzi chwila, do której szkoliliśmy się przez całe życie. Powiódł spojrzeniem po twarzach załogi mostka. Panowała śmiertelna cisza, przerywana tylko szumem klimatyzacji. Wszyscy w skupieniu słuchali tego, co miał do powiedzenia kapitan. – Straciliśmy już przyjaciół, członków rodziny. Zniszczone zostały okręty znacznie bardziej nowoczesne i większe niż nasz. Coś wam jednak powiem. – Popatrzył w oczy Hawsa. – Ten okręt nigdy nie spotkał godnego przeciwnika. Siedemdziesiąt pięć lat temu, gdy już miał prawie pięćdziesiąt lat, nie ustępował w walce jednostkom Roju. Wspólnie z innymi okrętami Starej Floty, „Kongresem”, „Wojownikiem”, „Niepodległością” i „Chesapeake”, przetrwał wojnę. A zatem wydaję wam rozkaz: wypełnijcie swoją powinność. Nie ustępujcie. Nie poddawajcie się panice. Pamiętajcie, czego nauczyliście się podczas szkolenia. Nie traćcie wiary w okręt, a on nas nie zawiedzie. Jeżeli jednak przyjdzie nam zginąć, oddamy życie w obronie ludzkości, a przyszłe pokolenia będą opowiadać o naszych dokonaniach. Granger, bez odbioru. – Miejmy nadzieję, że będzie komu opowiadać – burknął Haws. Granger nie zareagował. – Wystrzelić myśliwce. Artylerzyści, na stanowiska. Gdy tylko wróg znajdzie się w zasięgu, chcę mieć namiary. Przeskanować okręty obcych, odszukać siłownie i na nich skupić ostrzał. Chcę jak najszybciej pozbawić wrogie jednostki zasilania. Nawiązać łączność z „Qantas” i przekazać, że ma nas wspierać. Nasz pancerz jest dziesięć razy grubszy niż ich kadłub. A jak kapitan Argus wspomni choć słowem o sprytstali, należy mu przypomnieć, że ja dowodzę tą misją. Rozkazy padły tak szybko, że początkowo nie wszyscy wychwycili, które polecenie do kogo jest adresowane, szybko jednak zabrali się do pracy. Haws wydawał rozkazy obsłudze artylerii,
komandor Proctor przekazała komendy do hangaru myśliwców, a oficerowie przy stacji łączności mówili szybko do mikrofonów. – Czas? – zapytał Granger. Porucznik Diaz spojrzał na wyświetlacz. – Minuta i dwadzieścia sekund do maksymalnego zasięgu ostrzału, kapitanie. – Rozpocząć ostrzał za dwadzieścia sekund. Wiem, że będzie mniej celny, ale chcę, żeby na wrogów czekała ściana ognia. Pełny rozkład, pięćdziesiąt kilogramów na sekundę z dział magnetycznych. Z laserami poczekajmy, aż obcy znajdą się w zasięgu. – Tak jest – potwierdził oficer taktyczny. – Komputery sterujące ogniem aktywne, gotowi do strzału. Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem… Granger złapał za krawędź stanowiska dowodzenia i popatrzył na ekran główny, jakby chciał wyzwać wroga i zachęcić, aby spróbował się zbliżyć. – …dwa, jeden – odliczał oficer taktyczny. – Wszystkie działa, ognia! Na ekranie prawie nie dało się rozróżnić poszczególnych rozbłysków i smug pocisków poruszających się zbyt szybko dla ludzkiego oka. Przy odrobinie szczęścia część z nich trafi i przynajmniej lekko uszkodzi okręty obcych. Kapitan patrzył, jak kolejne pary myśliwców opuszczają hangar i zajmują pozycje w szyku u boku „Konstytucji”. Wkrótce wystrzelono już wszystkie sześćdziesiąt trzy i na mostku słychać było jedynie stłumione dudnienie dział. – I jak? – zapytał Granger oficera przy stanowisku taktycznym. – Trafiliśmy w coś? – Jeszcze nie, kapitanie. Celowanie przy tej odległości jest trudne, obcy mają czas na zmianę trajektorii… – Oficer urwał, gdy dostał najnowsze odczyty. – Ha! Trafiliśmy jednego. Mocno oberwał. – Na ekran, maksymalne powiększenie. Zbliżające się światełka zostały zastąpione nieostrym zbliżeniem okrętu obcych, który ciągnął za sobą pióropusz ognia i szczątków. – Dobra robota – pochwalił Granger i skinął głową obsłudze przy stanowisku taktycznym. – Za dwadzieścia sekund cele znajdą się w zasięgu laserów – zameldował oficer namierzania. – Flota rozpoczęła hamowanie. Matko Boska, wytracają ponad pięćset kilometrów na sekundę. To… – …niemożliwe? – dokończyła za niego komandor Proctor. – Nie wydaje mi się, poruczniku. Rój nas jeszcze nieraz zaskoczy. Obcy właśnie tak ewoluują. Z każdym cyklem docierają dalej i za każdym razem mają do wykorzystania coraz lepszą technologię.
– Dość gadania, komandor Proctor. Zgłoszę się, gdy będę miał ochotę posłuchać wykładu. – Granger nie odrywał oczu od zegara w rogu ekranu wskazującego, kiedy obce okręty znajdą się w zasięgu pozostałej broni. – Otworzyć ogień z laserów. Celować w pierwsze jednostki, może te z tyłu wpadną na szczątki. Do odgłosów tła doszło charakterystyczne pulsowanie i buczenie systemów zasilania laserów. Podczas ćwiczeń strzelano zwykle przy połowie maksymalnej mocy i tylko z jednej lub dwóch wieżyczek. Nigdy ze wszystkich. Teraz cały okręt rozbrzmiewał w takt prowadzonego ognia. – Jakieś efekty? – zapytał Granger, widział jednak na ekranie, że ostrzał nie okazał się skuteczny. Żadnemu z okrętów wroga nic się nie stało. Obraz był coraz ostrzejszy, co oznaczało, że tamci zbliżają się bardzo szybko. Okręt na czele rozbłysnął zielono. Oficer przy stanowisku namierzania krzyknął: – Strzelają, kapitanie!
ROZDZIAŁ 33
W pobliżu Księżyca
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
– Do kogo strze… Granger poznał odpowiedź, zanim zdążył dokończyć pytanie. „Konstytucją” szarpnęło mocno w tył. Pulsujący, oślepiająco zielony promień uderzył w sekcję dziobową i zaczął przebijać poszycie
kadłuba. Kapitan obserwował to na ekranie – wygięte kawałki pancerza odpadały w przestrzeń, a stary okręt cofał się pod naporem ataku. Pokład zadygotał. Kapitan skrzywił się, słysząc eksplozję. Granger pochylił się nad konsolą dowodzenia. Nogi się pod nim ugięły przy kolejnych wstrząsach. – Meldować o uszkodzeniach. Jak głęboko sięga cięcie w pancerzu? Przerażony młody oficer naukowy potrząsnął głową. – Wygląda na to, że płyty z wolframu spełniają swoje zadanie. Ale ten promień jest bardzo potężny. Dwa… Nie, trzy… Nie, przepraszam, straciliśmy cztery metry osłony w miejscu uderzenia. A ostrzał trwa, panie kapitanie. Granger odwrócił się do stanowiska taktycznego. – Skierować ogień na emiter promienia. Rozwalić to gówno na kawałki. – Tak jest, kapitanie! Oficer taktyczny rozkazał podwładnym skupić ostrzał na głównym okręcie obcych. Celowanie z tak dużej odległości nie było łatwe, ale Granger miał nadzieję na cud. – Zmienić pozycję okrętu, niech ten promień dla odmiany uderzy nas w sterburtę. Rozłóżmy nieco uszkodzenia kadłuba. – Odpalam silniki, kapitanie – zawołał nawigator. – Dwadzieścia sekund do zbliżenia, kapitanie. Czujniki pokazują, że nasze lasery nie przebiły się przez kadłuby obcych, chyba mają jakieś tarcze elektromagnetyczne, które chronią przed wiązką penetrującą, mimo jej przypadkowej modulacji. Nieoczekiwanie łomot się urwał. Granger podniósł wzrok na główne ekrany w nadziei na dobre wieści. Tym razem nadzieja się spełniła – przez główny okręt obcych przetoczyły się niewielkie wybuchy, gdy pociski z wielkokalibrowych dział magnetycznych „Konstytucji” uderzyły w kadłub. Najwyraźniej jednostki wroga nie były odporne na metalową amunicję, pędzącą z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na sekundę. – Dobrze. Powiadomić „Qantas”. Skoordynujmy ostrzał na tej głównej jednostce obcych. Będziemy ich zdejmować po kolei. – Granger odwrócił się do Hawsa. – Połącz się z Pierce’em. Niech eskadry zaczną odwracać uwagę innych jednostek wroga, gdy „Konstytucja” i „Qantas” będą eliminować kolejne okręty. Usłyszał, jak Haws ryczy do komunikatora, a reszta załogi mostka podporządkowuje się jego rozkazom. Usiadł przy konsoli dowodzenia. „Konstytucja” została uszkodzona, ale i tak było lepiej, niż Granger się spodziewał. Okręt nie tylko przetrwał, ale w dodatku nadwerężył parę jednostek
wroga. Oczywiście to nie mogło trwać wiecznie. – Kapitanie. – Komandor Proctor stanęła obok jego fotela. – Kiedy się pojawią, zapewne użyją tej broni… Tej, która zniszczyła bazę Luna. – Zgadzam się. Pani propozycja, co z tym zrobić, komandor Proctor? – Granger wycedził to z ironią, ale nie mógł się powstrzymać po tak oczywistym stwierdzeniu. Proctor albo nie wyczuła sarkazmu, albo go zlekceważyła. Kapitanowi to się spodobało, kobieta trzymała emocje na wodzy i nie pozwoliła sobie na osobistą wrogość. – Proszę pozwolić mi popracować z zespołem naukowym, żeby przeanalizować wszystkie dane, jakie udało nam się zebrać o tej broni. Wymyślimy coś. Granger skinął głową, a Proctor pośpieszyła na tyły mostka, gdzie zebrała grupę naukową. Haws obrócił się do niego. – Pierce jest gotów, Tim. I w samą porę. Patrz. – Wskazał główne ekrany. Granger powiódł wzrokiem za jego palcem. Przylecieli. Wroga flota złożona z sześciu okrętów. Sądząc po zielonkawych promieniach wyskakujących z kadłubów, obcy nie byli zadowoleni.
ROZDZIAŁ 34
W pobliżu Księżyca
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Winchester”
Wiceprezydent Isaacson bębnił nerwowo palcami po krawędzi krzesła. Poczucie bezsilności doprowadzało go do szaleństwa. – Czy ci przeklęci technicy skończyli wreszcie? – Zerknął nerwowo na ekran, na którym okręty obcych zbliżały się nieubłaganie. – Ile czasu trzeba na zainstalowanie sprzęgacza pól kwantowych? Kapitan Day skrzywił się z ledwie skrywaną niechęcią. – Jeszcze kilka minut, panie wiceprezydencie. – Za kilka minut oni tu będą! Jakby dla podkreślenia jego słów, ekran wypełnił zielony rozbłysk. Jedna z odległych kropek oddała kolejny strzał do „Konstytucji”. – To wygląda na jakąś kierunkową broń energetyczną. Na pewno nie jest to laser – powiedział oficer rozpoznania. Gdy spojrzał jeszcze raz na ekran, pobladł śmiertelnie. – Mam odczyt antymaterii, panie kapitanie! Duża energia, mocne skupienie promieni gamma i X, duża ilość antyboronionów! Isaacson nie miał pojęcia, co to znaczy, ale domyślał się, że nic dobrego. Dlaczego, u diabła, trwało to tak długo? – Kapitanie, musimy… – Oficer nie dokończył, bo kapitan Day mu przerwał. – Napęd kwantowy jest gotów do skoku, panie wiceprezydencie. Proszę poczekać. Minęły kolejne minuty i okręty obcych z małych kropek urosły do sporych rozmiarów, po czym zaczęły ostrzeliwać „Konstytucję” i „Qantas”. Dobry Boże! Rosjanom chyba odbiło, że próbowali nawiązać kontakt! Z hangarów na obu krążownikach ZSO wyleciały dziesiątki myśliwców, natychmiast popędziły do walki z podobnymi jednostkami obcych. Tyle tylko, że jednostek wroga były całe roje. Isaacson spojrzał na kapitana ze zniecierpliwieniem. – Uruchomić napęd kwantowy – rozkazał dowódca „Winchestera”. Ekran, na którym do tej pory śledzili toczącą się bitwę, zamigotał i wyświetlił błękitno-zieloną Ziemię. Isaacson odetchnął z ulgą. Mało brakowało. Odwrócił się do ambasadora Wołodina, który trzymał się blisko, odkąd przybyli na mostek. – Wygląda na to, że czeka nas sporo pracy, Jurij. Sporo pracy. O ile sytuację w ogóle da się uratować. Z pewnością atak obcych bezpośrednio na Ziemię powinien pomóc w usunięciu Avery ze stanowiska. Jeżeli jednak ZSO nie zdoła powstrzymać inwazji… No cóż, na wszelki wypadek trzeba przygotować plan awaryjny.
ROZDZIAŁ 35
W pobliżu Księżyca
Kokpit myśliwca X-25
Porucznik Miller przyciągnęła mocno wolant. Jęknęła, gdy przeciążenie wbiło ją w fotel. Gwiazdy zatoczyły łuk nad jej głową i Miller musiała wykorzystać sztuczkę, której nauczył ją Chojrak podczas krótkiej sesji treningowej na symulatorze – wystarczy wbić wzrok w jedno miejsce na pulpicie, a wirujące gwiazdy pozostaną na skraju pola widzenia. – Zygzak, wyrównaj! – rozległ się nakaz Chojraka w słuchawkach. Odepchnęła stery i dopiero wtedy zrozumiała, dlaczego ją ostrzegł. Trzy myśliwce Roju zbliżały się do jej maszyny i strzelały. Miller nerwowo nacisnęła spust na dźwigni nawigacyjnej i rozpoczęła ostrzał obronny. – Mocno na lewo, potem pętla w górę i ponownie ustawić się w szyku! – W głosie Chojraka brzmiała pokrzepiająca pewność siebie, chociaż dowódca eskadry mówił trochę głośniej niż zwykle. Miller wykonała bez wahania rozkazy, w trakcie wypuszczając jeszcze jedną serię we wrogi myśliwiec. Tak na wszelki wypadek. Kątem oka dostrzegła, że Volz robi pętlę i strzela do dwóch maszyn Roju, podczas gdy drugi nowy w formacji, Grucha, rozbił trzeciego przeciwnika na kawałki. – Dobry strzał – pochwalił Hycel przez komunikator. Miller zaryzykowała i zerknęła na obcy okręt, przesłaniający niebo. Skrzywiła się z odrazą, gdy z jego wielkich hangarów wystartowała kolejna chmara myśliwców. Od obcej jednostki biła wstrętna, zielonkawa poświata, nienaturalna i budząca dreszcze. Pobliska eksplozja rozświetliła okręt i Miller z przerażeniem zdała sobie sprawę, że to z „Konstytucji”. Śmiercionośny, zielonkawy promień
pomknął od wrogiej jednostki i uderzył w kadłub okrętu Starej Floty. Zielona wiązka wbiła się głęboko, wśród strzelających z poszycia iskier i płomieni. – Zygzak, skup się! – zawołał Volz. Miller zwolniła, aby utrzymać się w szyku. Dostrzegła już następny cel – samotny myśliwiec wroga, który kierował się na jedną z wieżyczek laserowych „Konstytucji”. – Grucha, bierz go – rozległ się głos Hycla. Miller widziała, jak Grucha odpadł w lewo i podziurawił obcego, zanim ten zdążył wystrzelić w okręt Starej Floty. Na razie wszystko szło gładko. O wiele za dobrze, jak się zastanowić. Przecież niedawno obcy zniszczyli Lunę i okręty, które jej broniły. Okręt Toma. Miller zacisnęła zęby. Nie mogła sobie pozwolić na myślenie o mężu. Jeszcze nie. Oczy ją zapiekły, ramiona zadrżały. Nie. Nie. Jeszcze nie. Musiała skupić się na bitwie. Pozostać przy życiu. Dla Zacka. Utrzymać się przy życiu. W słuchawkach rozległo się piknięcie, sygnalizujące wiadomość z kontroli lotów. – Tu komandor Tyler Pierce. Wszystkie myśliwce, skierować ogień na duży okręt obcych z tyłu. Macie rozkaz wciągnąć go do walki. Niech ten obcy skupi na was uwagę. Musimy dać czas „Konstytucji” i „Qantas” na manewr, żeby mogły uderzyć na resztę tych drani i załatwić ich po kolei. Pierce, bez odbioru. Zaraz potem rozległ się głos Chojraka: – Słyszeliście komandora. Podrażnijmy trochę ten drugi duży okręt i spuśćmy mu lanie. Miller przyciągnęła wolant i utrzymując szyk, zrobiła zwrot, który przeniósł ją wraz z eskadrą nad pierwszą dużą jednostkę Roju, w kierunku kolejnej. – Uważać na myśliwce wroga! – ostrzegł Chojrak. – Załatwić je? – zawołał Grucha. – Nie. Pozostań na kursie do celu. Będziemy z nimi walczyć, gdy znajdziemy się na miejscu. W trakcie pozorowanego ataku wpuścimy trochę pocisków w grube dupsko tej wielkiej mamuśki. Śmiercionośny blask broni obcych rozświetlił kabinę. Miller instynktownie schyliła głowę. Na szczęście, odruchowo ściągnęła również stery i jej maszyna zeszła z linii ognia, a potem obcy myśliwiec eksplodował, trafiony kilkoma pociskami Volza.
– Dzięki, Chojrak – odetchnęła w mikrofon. Drugi duży okręt obcych wypełniał iluminator kokpitu. Jakimś cudem żadne myśliwce nie wskoczyły jeszcze na ogony eskadry. – No dobra, załoga, spuśćmy manto tej suce. Sprawdźmy, ile krwi można upuścić z obcego, zanim zabije komary – oznajmił Volz. Utrzymując szyk, myśliwce wystrzeliły pełną salwę z broni pokładowej w kadłub wrogiego okrętu. Nikt nie miał pojęcia, gdzie znajdują się wrażliwe lub ważne systemy pokładowe ani też gdzie jest zamontowana sterownia uzbrojenia, pozostało więc tylko podziurawić poszycie, na ile się da, zanim pojawią się wrogie myśliwce. A wrogie myśliwce już nadlatywały. – Szlag, Hycel, osłaniaj mnie. Nowi, postrzelajcie, żeby osłonić Hycla. Wchodzę. Chojrak oddychał ciężko, co było słychać w komunikatorze. Nic dziwnego. Rój przynajmniej dwunastu myśliwców gnał do eskadry z bronią w gotowości do strzału. Chojrak zygzakował i wykonywał pętle jak błyskawica, ostrzeliwał przy tym kolejne maszyny wroga, a te, których nie udało mu się trafić, załatwiał Hycel. Miller i Grucha dopadli jednego wroga, który próbował uciec szerokim łukiem przed samobójczym atakiem Chojraka. Mocne zielone światło ją oślepiło. Miller zacisnęła powieki i pisnęła cicho. Potem ostrożnie otworzyła oczy. Na szczęście osłona w szybie przyćmiła nieco blask energetycznej broni obcych. Miller podążyła spojrzeniem wzdłuż promienia – kończył się ognistą kulą, rosnącą na pancerzu „Konstytucji”. Stary okręt wypluł ogień i odłamki z ziejącego otworu w kadłubie, a Miller zamarło serce. Nie uda się jej przeżyć. Zack zostanie sam. O ile Ziemia przetrwa. „Bzdura” – pomyślała. Pocałowała palce, musnęła nimi fotografię na pulpicie, a potem wpisała instrukcje do komputera nawigacyjnego. Może jeszcze nie nauczyła się dobrze wykorzystywać zwinności X-25 ani broni myśliwca, ale przez kilka lat programowała skomplikowane trajektorie lotów. – Zygzak, co robisz, do cholery? – Tylko ratuję okręt, Chojrak. Nie gorączkuj się. Uśmiechnęła się lekko, bo przypomniała sobie, że tak samo odpowiedziała, gdy parę dni temu Chojrak strofował ją za wykorzystanie stacji łączności dalekiego zasięgu.
Jednak nie miała już czasu na myślenie. Teraz liczył się tylko refleks. I wiara. Miller pchnęła dźwignię nawigacji i pomknęła ciasnym korkociągiem wokół śmiercionośnego promienia, który wbijał się w „Konstytucję”. Nadlatywała coraz bliżej pancerza obcego okrętu, w stronę miejsca, skąd wydobywała się zielona wiązka. A potem zaczęła strzelać w źródło promienia. – Zygzak! Miller wyszczerzyła zęby. Oderwane nabojami kawałki pancerza obcego odskakiwały i przemykały obok kokpitu lub odbijały się od osłony iluminatora, ale kobieta nie zdjęła palca ze spustu, gdy zataczała coraz niższe pętle wokół zielonej wiązki. Żołądek jej się ścisnął. Przygotowała się do ucieczki. Jeszcze tylko trzy sekundy… W oślepiającym błysku źródło wiązki eksplodowało. Stery zaprotestowały ze zgrzytem, gdy Miller pchnęła je do oporu, a gwałtowne przyśpieszenie wgniotło kobietę w fotel. Krew napłynęła jej do głowy – Jessica omal nie straciła przytomności. Ale udało jej się wyrównać i wślizgnąć na pozycję w szyku. Dopiero wtedy obejrzała się przez ramię, aby podziwiać swoje dzieło. Zielona wiązka energii znikła, a kadłub w okolicach zniszczonej broni błyskał wyładowaniami elektrycznymi, ogniem i strugami mazi, jakby okręt naprawdę krwawił. – Zygzak… – Chojrak wyraźnie nie potrafił znaleźć słów. – To było bezdennie głupie. – Dziękuję, poruczniku – odpowiedziała Miller uprzejmie, bo w głosie dowódcy eskadry usłyszała nieskrywany podziw. Kolejny rój wrogich myśliwców opadał w ich kierunku i znowu musieli unikać strug ognia, przemykając i klucząc wśród wybuchów. Pomimo adrenaliny, która wciąż pulsowała jej w żyłach po niewyobrażalnie ryzykownym manewrze i zniszczeniu śmiercionośnej broni energetycznej, Miller znowu miała duszę na ramieniu. Trzy myśliwce sił obronnych Ziemi eksplodowały w dym i odłamki kadłubów, zestrzelone przez maszyny wroga. – Uda nam się to przeżyć? – wymamrotała na wpół do siebie, na wpół do swoich kolegów z eskadry. – Tylko jeśli zdarzy się cholerny cud – odpowiedział Chojrak.
ROZDZIAŁ 36
W pobliżu Księżyca
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
Wcześniej kanonada promieni energetycznych sprawiała, że okręt wibrował i drżał. Jednak ta salwa zwaliła niemal wszystkich z nóg. Granger przytrzymał się podłokietników, a Haws wpadł na konsolę, uderzył się w głowę i rozbił sobie nos. Ludzie krzyczeli, w powietrzu latały elementy wyposażenia. – Pełne pokrycie ogniem dział artylerii magnetycznej! – krzyknął Granger do oficera taktycznego, który jako jedyny nie wypadł z fotela. – Ogień zaporowy. Wszystkie baterie, ogień ciągły! Postawić zasłonę! Choć na stanowisku taktycznym znajdował się tylko jeden oficer, rozkaz został wykonany. Granger widział na ekranie pulsujące naprzemiennie białe i czerwone promienie, wskazujące, że impulsowy system defensywny działał. Wyglądało na to, że nawałnica promieni energetycznych obcych nieco zelżała. Większość obsady zdołała wrócić na miejsca. – Meldować! – zażądał Granger. – Myśliwce nawiązały kontakt bojowy, obcy wysłali własne myśliwce – zameldował oficer taktyczny. – Kapitan Argus z „Qantas” na linii! – Oficer łączności przekierował połączenie głosowe na konsolę
Grangera. – Tim, nasze myśliwce są pod ciężkim ostrzałem – rozległ się głos Argusa. – Powinniśmy zaatakować resztę floty obcych, aby odciągnąć nieco ogień. – Nie, skoncentruj się na pierwszym okręcie w formacji. Będziemy je niszczyć po kolei. – Ty draniu, nasi chłopcy tam giną! Potrzebują naszej osłony! Granger skrzywił się do głośników, choć wiedział, że dowódca „Qantas” tego nie widzi. – Pamiętaj, kto dowodzi, Argus. Wykonaj rozkaz. Skoncentruj ogień na pierwszym okręcie. Gdy wybuchnie, zaczniemy ostrzeliwać kolejny. Nie było odpowiedzi. „Konstytucja” wciąż wibrowała i drżała pod ostrzałem, który na szczęście chyba nieco stracił na sile. Może ogień zaporowy odnosił jakiś skutek. – Kapitanie, niech pan popatrzy na pierwszy okręt! – zawołał oficer taktyczny. Granger spojrzał na duży ekran i uśmiechnął się. Na ostrzeliwanej z dział magnetycznych burcie pojawiła się seria wybuchów. Z uszkodzonego poszycia buchnął ogień. Pozostała część okrętu poleciała w bok i wbiła się w sąsiednią jednostkę. Staranowany przez wrak drugi okręt Roju przestał strzelać do atakujących go myśliwców. – Widzicie? Krwawią – powiedział Granger. – Argus, bierz na cel kolejny okręt. Ustaw „Qantas” na pozycji pięć przecinek dwa i rozpocznij ostrzał. Granger, bez odbioru. Zakasłał i złapał się za pierś. Haws doskoczył, aby pomóc, ale Granger machnął tylko ręką. – Kapitanie, „Qantas” stracił połowę myśliwców. Zostało około sześćdziesięciu maszyn – zameldował zastępca dowódcy myśliwców. – Dziesiątkują ich tam, Tim – zauważył burkliwie Haws. – Wiem. Ale nas spotka to samo, jeżeli zaatakujemy bezpośrednio. Oficer taktyczny prawie wyskoczył z fotela. – Kapitanie, „Qantas” zmienia kurs! Rusza na pozycję, aby zapewnić wsparcie myśliwcom! – Przeklęty głupiec! – zdenerwował się Granger. – „Qantas” strasznie obrywa, kapitanie. – Jak jego pancerz to znosi? – Obcy przebijają go bez problemu. Długo się nie…
Porucznik nie dokończył. Na ekranie rozbłysła eksplozja. „Qantas” został zniszczony.
ROZDZIAŁ 37
W pobliżu Księżyca
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
Na mostku zapadła cisza, gdy załoga patrzyła na zniszczenie „Qantasa”. Migotliwy zielony promień, który rozrywał okręt, wystrzelił z daleka i spalił myśliwiec na swojej drodze. Ale nie było czasu na żałobę. Granger zerwał się z fotela. – Jeden wróg zniszczony, jeden ciężko uszkodzony, zostały cztery. Skupić ogień na trzecim okręcie obcych. Niech wszystkie myśliwce z „Konstytucji” i „Qantas” skoncentrują się na pozostałych jednostkach i odwracają ich uwagę. Co z głowicami jądrowymi? – zwrócił się do Proctor, która wciąż garbiła się nad stanowiskiem naukowym wraz ze swoim zespołem. – Dowódca artylerii jeszcze się nie meldował w tej sprawie, kapitanie – odparła Proctor. – Proszę informować mnie na bieżąco. – Tak jest, kapitanie. – Komandor pośpieszyła do stanowiska pierwszego oficera i niemal wypchnęła stamtąd Hawsa, który zdążył tylko wymamrotać coś z niezadowoleniem. Zielony blask wypełnił ekrany. Nowa eksplozja, kilka pokładów wyżej, zaskoczyła wszystkich. Połowa ludzi na mostku, w tym Granger, straciła równowagę. Kapitan upadł twardo na bok. Ból
przeszył mu płuca, mężczyzna zakasłał ostro, zasłaniając usta ręką. Na dłoni została krew. Przeklinając, Granger podniósł się i rozejrzał, aby ocenić sytuację. Jeden z załogantów zginął, głowę przygniótł mu dźwigar, który przebił się przez sufit. Pozostali, poobijani lub poranieni, zaczynali już czołgać się na swoje stanowiska. Ale mężczyzna u stóp kapitana ani drgnął. – Abe? Granger ukląkł i potrząsnął przyjaciela za ramię. – Abe? – powtórzył, znowu bez skutku. Przetoczył Hawsa na plecy. Z dużego rozcięcia na głowie lała się krew, podobnie jak z kilku miejsc na piersi i brzuchu. Zapewne zawadził go spadający dźwigar i inne odłamki po eksplozji. Granger wymacał puls. Był, ale słaby. Pod ciałem leżącego zbierała się kałuża krwi. Haws nie miał szans. Granger zacisnął zęby i krzyknął na podwładną: – Gdzie są moje głowice, komandor Proctor? – Bosman melduje, że ma pan dwie! I tylko dwie, kapitanie. Więc lepiej dobrze je wykorzystajmy. Załadowane i gotowe do wystrzału! – Wystrzelić obie w ten trzeci okręt wroga! Oficer artylerii przy stanowisku taktycznym włączył odliczanie i potwierdził, a wszystkie oczy wbiły się w ekrany. Z „Konstytucji” wystrzeliły dwie rakiety i pomknęły do najbliższego okrętu. Wróg wypuścił kolejny zielony promień i zniszczył jedną w okamgnieniu – po spaleniu jej detonatorów wybuchła w niewielką kulę ognia. Druga głowica zdążyła namierzyć cel i wślizgnęła się w ziejący na burcie otwór po wcześniejszych trafieniach. Zaraz potem ekrany zajaśniały oślepiającą bielą, gdy eksplozja przeciążyła sensory. Po odzyskaniu obrazu okazało się, że okręt obcych rozpada się na pięć lub sześć części. – Chcę więcej głowic jądrowych, komandor Proctor! – zawołał Granger. – Przykro mi, kapitanie. Mam jeszcze jedną, która będzie gotowa za godzinę, ale reszta została
rozbrojona. Podłączenie głowic do rakiet zajmie kilka dni. Kapitan zastanowił się nad sytuacją. Udało się zniszczyć trzy obce okręty. Ale stracił „Qantas” i przynajmniej połowę myśliwców. Nie było głowic jądrowych. Obrona punktowa działkami impulsowymi ledwie sobie radziła przy technologii skupiania energii, którą dysponowali obcy, a lasery okazały się zupełnie bezużyteczne. Ale działa magnetyczne zdołały przebić się przez osłony kadłubów. Nie pozostało nic innego, jak tylko strzelać odłamkowymi i pociskami w jednostki wroga. – Kapitanie, obsługa artylerii melduje, że amunicja prawie się skończyła – oznajmił oficer taktyczny. – Prawie? – W magazynach są zapasy pocisków, ale załadowanie ich zajmie kilka godzin. Szlag. Nie zostało już nic. Przez okręt przetoczył się niski, pulsujący łomot, zagłuszający kakofonię zniszczenia, która wstrząsała „Konstytucją”. Granger nie musiał pytać, co to znaczy. – W środku formacji obcych okrętów pojawiło się punktowe źródło energii. I robi się coraz większe, kapitanie.
ROZDZIAŁ 38
W pobliżu Księżyca
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
– Proctor! Potrzebuję rozwiązania! Co masz dla mnie? – Granger obrócił się do stanowiska naukowego, które mieściło się w tylnej części mostka. Basowe pulsowanie powoli narastało, a kapitan doskonale zdawał sobie sprawę, co zaraz się wydarzy. – To sztuczna osobliwość kwantowa, kapitanie. Żadne inne wytłumaczenie nie pasuje do zgromadzonych wcześniej danych. Granger uniósł brwi. – Jak to w ogóle możliwe? – Możliwe czy nie, tam rośnie miniaturowa czarna dziura. Ma kilka mikronów średnicy. Obcy jakimś cudem potrafią powiązać uwięzioną w niej masę z wybranym punktem przestrzeni, czyli praktycznie dokonać teleportacji, gdy osobliwość osiągnie określone rozmiary. Tak właśnie zniszczyli bazę na Księżycu. Kilometr pod powierzchnią pojawiła się czarna dziura. A gdy spadły w nią miliardy ton materii, odbiły się od osobliwości i wystrzeliły w górę. Efekt przypomina miniaturową supernową, która… – Jak możemy to powstrzymać? – wrzasnął Granger, nie przejmując się, co pomyśli załoga. Na znalezienie rozwiązania mieli dosłownie kilka minut. – Nie możemy, kapitanie. Granger zagryzł usta, a potem zaklął wściekle. Bębnił palcami po konsoli i patrzył bezsilnie, jak jego przyjaciel umiera. – Przygotować skok kwantowy do stacji Walhalla – oznajmił cicho. – Powiadomić cywilów, niech uciekają gdzie pieprz rośnie. Proctor popatrzyła mu prosto w oczy. Nie kwestionowała rozkazu, ale chyba chciała, żeby dowódca wypowiedział na głos to, co wszyscy już wiedzieli. – Zostawiamy ich. – Popatrzył po ludziach. Napotkał kilka wystraszonych albo surowych spojrzeń, ale nikt nie śmiał się odezwać. Granger wrócił myślami do chłopca, którego poznał na ceremonii pożegnania „Konstytucji”, Korneliusza Dextera Ahazariusa Trzeciego. Co pomyślałby ten dzieciak i jego koledzy z klasy, gdyby nauczycielka powiedziała, że „Konstytucja” odleciała? Granger wyobraził sobie, jak „Tęczę”, na której czekał Korneliusz i inni cywile, dopada okręt Roju. Pasażerowie pewnie zaczęliby krzyczeć. Do diabła, Granger nie miał na to czasu. – Możemy zginąć tutaj, w obronie garstki cywilów, albo oddać życie na orbicie Ziemi, w obronie całej ludzkości.
Chorąży Prince przerwał ciszę, która zapadła po słowach Grangera. – Kapitanie, obliczenia wykonane. – Odwołać myśliwce. Niech lądują, także te z „Qantas”. Czas do przechwycenia? Komandor potrząsnęła głową. – Biorąc pod uwagę to, co widzieliśmy, jakieś trzydzieści sekund. Może mniej. Granger chwycił się fotela i zaklął. – Ile myśliwców jeszcze nie wróciło? Jeden z adiutantów dowódcy myśliwców sprawdził na konsoli. – Piętnaście, panie kapitanie. – Na mój znak wykonać skok kwantowy. Popatrzył na zegar, odliczając w głowie do dziesięciu sekund przed szacunkiem podanym przez Proctor. Jeszcze kilka sekund… Osobliwość zaczęła pulsować i cały ekran przesłoniła biel.
ROZDZIAŁ 39
W pobliżu Księżyca
Kokpit myśliwca X-25
– Zygzak, odbiłaś za bardzo na lewo. Wyrównaj do… Nie martw się, nie zahaczysz Hycla. Zaufaj eskadrze – pouczył Chojrak. – Jasne – mruknęła Miller. Hycel przed minutą prawie się z nią zderzył, ale mimo to posłusznie wyrównała. Słabo radzili sobie w starciu. Po początkowych sukcesach mogli się już tylko bronić i coraz trudniej było zbliżyć się do obcego okrętu. Dziesiątki myśliwców z „Konstytucji” i „Qantas” eksplodowało w drobne odłamki. Na dodatek znikąd pojawiła się tajemnicza, biała kula światła. Rosła w środku bitwy. W tym samym czasie maszyna Miller zaczęła pulsować, a łączność zakłócały szumy. – Mamy rozkaz trzymać się z daleka od tej anomalii – przekazał Chojrak. – Pewnie to broń. Załogi przy działach na „Konstytucji” spróbują to zniszczyć. – Wrogowie na trzeciej – przerwał Hycel. Miller uniosła głowę. Tuzin kolejnych myśliwców zbliżał się, strzelając. – Rozproszyć się. Zygzak za mną, Grucha za Hyclem, na prawo i w tył. Zwrot i zejście po drugiej stronie. Chojrak ruszył pierwszy, Miller zaraz za nim. Otworzyła ogień, aby go osłonić, gdy porucznik Volz wybijał sobie drogę w nadlatującej hordzie obcych. Przypadkowy pocisk uderzył w skrzydło Miller, silnik zakrztusił się, ale maszyna utrzymała kurs i prędkość. – Jest ich za dużo… – zaczął Grucha. – Trzymaj się na ogonie Hycla i osłaniaj – warknął porucznik Volz. – N-nie mogę utrzymać… Głośny trzask i szumy wybuchły w słuchawkach Miller, a wskaźnik na pulpicie zamigotał czerwienią. Odwróciła głowę, żeby sprawdzić, co się dzieje. Grucha został trafiony i wirował korkociągiem zupełnie bez kontroli. Z maszyny dobywał się dym i płomienie. – O Boże… – jęknęła Miller, gdy zorientowała się, dokąd zmierza uszkodzony myśliwiec. Prosto w tajemniczą, migoczącą biało kulę. – Hycel, do mnie – rozkazał Chojrak. – Zygzak, bliżej. Kopiuj moje manewry. Ale Miller ledwie go słyszała. Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w szaleńczy pląs myśliwca
zmierzającego do anomalii. Nie przerywała obserwacji, nawet gdy już ruszyła za porucznikiem Volzem. Jak na autopilocie powtarzała jego trajektorię lotu. Maszyna Gruchy zanurzyła się w białej burzy. Kula błysnęła oślepiająco. Kiedy Miller odzyskała wzrok, po białym świetle i myśliwcu nie było śladu. W słuchawkach zapadła cisza. Dopiero po chwili do Miller dotarło, że słyszy od dłuższego czasu krzyki, tylko była zbyt wstrząśnięta, żeby je zrozumieć. – Wszystkie myśliwce, lądowanie awaryjne na „Konstytucji”! Już! Lądowanie awaryjne. Lądowanie awaryjne? Jasne. Jessica Miller była pilotem promu, ale znała ten termin. Należało jak najszybciej wracać do hangaru i nie zwalniać przed wlotem. „Konstytucja” przygotowywała się bez wątpienia do skoku kwantowego, gdy tylko myśliwce znajdą się na pokładzie. – Słyszałaś, Zygzak! Zabierajmy się stąd! Chojrak umknął pętlą przed myśliwcami wroga, rozbił jeden szybkimi strzałami, a potem pognał na pełnym przyśpieszeniu do macierzystego okrętu. Miller ruszyła za nim. Jednak obejrzała się jeszcze na obszar, gdzie niedawno rozrastało się białe światło i gdzie zniknął Grucha. „O Boże, niech on przeżyje” – pomyślała Jessica Miller, a potem przyśpieszyła. Musiała walczyć o oddech, gdy przeciążenie wgniotło ją w fotel. „Niech on żyje…” Kokpit rozświetliła broń obcych. Miller nabrała głęboko tchu. Wrogi myśliwiec, jeden z tych, które wykiwał Chojrak, leciał za nim. – Chojrak… – zaczęła Miller. – Widzę drania. Trzymaj się blisko, Zygzak! Volz, który już prawie miał lądować w hangarze, zatoczył ciasną pętlę i znalazł się za maszyną Miller i na ogonie obcego. Kilkoma strzałami, wymierzonymi z chirurgiczną precyzją, posłał wroga w niekontrolowany korkociąg. Obcy myśliwiec uderzył prosto w pancerz z wolframu nad grodzią hangaru, zrykoszetował i spadł na pokład, tuż za polem siłowym, które utrzymywało powietrze w ogromnym pomieszczeniu. Miller w ostatniej chwili skręciła w prawo, gdy podchodziła do twardego lądowania. Ze zgrzytem metalu o metal jej myśliwiec się zatrzymał. Przeżyła. Wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu.
W jej słuchawkach zawyła wściekle syrena.
– Marines na lądowisko w hangarze myśliwców! Alarm dla ochrony! Możliwa obecność jednostki Roju na pokładzie!
ROZDZIAŁ 40
W pobliżu Księżyca
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
– Co to było, do cholery? – Grangerowi wydawało się, że osobliwość błysnęła i zgasła. „Konstytucja” wciąż istniała. – Osobliwość zniknęła – zameldował porucznik Diaz. – Jak? – Wygląda na to, że jeden z naszych uszkodzonych myśliwców ją staranował. Pilot stracił panowanie nad maszyną i po prostu zderzył się z osobliwością. Ze stanowiska naukowego odezwała się komandor Proctor: – Masa myśliwca musiała zakłócić proces formowania osobliwości. Może da się je likwidować pociskami z artylerii magnetycznej. Na mostku zapadła cisza. Grodzie i pokłady nie pulsowały już od energii emitowanej przez sztuczną osobliwość, a promienie obcych przestały dziurawić kadłub. Załoga miała chwilę spokoju, ale to nie
mogło trwać długo. Należało jak najprędzej się stąd wynieść. – Myśliwce wylądowały? – upewnił się kapitan. – Tak jest. Wszystkie myśliwce w hangarze. – No to zabierajmy się stąd – rozkazał chorążemu Prince’owi. – Urucha… – zaczął sternik, ale nie zdążył dokończyć. – Kapitanie, transmisja z „Tęczy”. Statek prosi o pozwolenie na lądowanie w hangarze dla myśliwców – oznajmił oficer łączności. Spojrzał kapitanowi w oczy. – Wszystkie pozostałe statki cywilne proszą o to samo. Granger zgrzytnął zębami. Nie mógł zostawić tych dzieciaków na śmierć. – Dobrze, niech „Tęcza” ląduje. Inne statki też, o ile wystarczy miejsca. Odwrócił się do stanowiska nawigacyjnego. – Pełna gotowość do skoku. Wydam rozkaz i już nas nie ma, jasne? – Tak jest! Granger popatrzył na główny ekran. W kolejce za „Tęczą” ustawiły się trzy małe frachtowce w nadziei, że uda im się dostać na pokład „Konstytucji”. W oddali, między okrętami obcych, które nie prowadziły ostrzału, znowu pojawiło się ostre białe światło. – Kapitanie, wróg znowu generuje osobliwość! – zameldowała komandor Proctor. – Widzę. Wystrzelić kilka pocisków z dział magnetycznych. Może uda się ją znowu zdestabilizować. Oficer taktyczny przekazał rozkazy do artylerzystów i w kierunku osobliwości pomknęło kilka pocisków. Gdy trafiły, anomalia tylko rozbłysła. Zdawało się, że nieco urosła. – Jeszcze raz. Wystrzelcie cały magazynek. Rozkaz został przekazany i z burty wystrzeliło więcej smug. Ponownie osobliwość zamigotała i tym razem wyraźnie pojaśniała. – Dostarczamy jej energii – zauważyła Proctor, która też uważnie wpatrywała się w ekran. Granger znowu zaklął. – No to mamy jeszcze mniej czasu. Spojrzał na ekran. Dwa frachtowce wciąż leciały blisko „Konstytucji”, ale nie dotarły jeszcze do hangaru.
– Czy „Tęcza” jest już na pokładzie? – Tak jest. – Przekazać frachtowcom, że mają się rozproszyć i lecieć z pełną prędkością. Najlepiej w kierunku przeciwnym do Ziemi. Istnieje szansa, że obcy nie będą ich ścigać. – Tak jest – zameldował oficer łączności. Granger poczekał, aż rozkaz zostanie przekazany, po czym dał sygnał chorążemu Prince’owi. – Już. Zabierz nas stąd. Nawigator włączył napęd kwantowy i w powietrzu rozeszła się charakterystyczna fala zniekształceń, towarzysząca formowaniu się pola kwantowego wokół okrętu. Potem zmienił się obraz na ekranie głównym. Nie widać już było okrętów obcych, tylko pustą przestrzeń. – Do diabła, gdzie jest stacja Walhalla? – wymamrotał Granger.
ROZDZIAŁ 41
W pobliżu Ziemi
Hangar myśliwców na Okręcie Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
Jessica Miller wyskoczyła z kokpitu myśliwca, gdy tylko podniosła się osłona. Omal nie potknęła się o drabinkę, którą podstawił technik.
Gdy się prostowała, minął ją pluton opancerzonych marines z bronią gotową do strzału. – Wszyscy wyjść! – ryknął prowadzący żołnierzy dowódca, w którym Miller rozpoznała pułkownika Hanrahana. Oddział kierował się do dymiącego wraku myśliwca Roju. Maszyna obcych wyglądała dość niegroźnie, wziąwszy pod uwagę, że w połowie stanowiła plątaninę powyginanego metalu, a w połowie sito, jednak sama myśl o obecności obcego na pokładzie sprawiła, że Jessica przyśpieszyła kroku. Po wyjściu z hangaru od razu skierowała się do sali odpraw. Stał tam komandor Pierce, otoczony wstrząśniętymi pilotami z „Qantas”. Pilotów z „Konstytucji” dowódca odesłał do przebieralni. Miller kręciło się w głowie, nogi miała jak z ołowiu. Nie wiedziała, czy krzyczeć z radości, że żyje, czy płakać po straconych towarzyszach broni. Świętowanie wydawało się przedwczesne, na dodatek Jessica uświadomiła sobie, że nie ma się za bardzo z czego cieszyć. Rozejrzała się po zatłoczonym hangarze. Co prawda myśliwce z „Qantas” zwiększyły liczbę eskadr, ale prawie połowa pilotów z „Konstytucji” nie wróciła. W tym Grucha. Był młody, świeżo po akademii, pełen życia, entuzjazmu i charyzmy. Jego śmierć wydawała się niesprawiedliwa. Do głowy zaczęły napływać jej inne myśli. Te, które starała się tłumić. Nie chciała pamiętać, bo wtedy by się załamała – tutaj, na pokładzie, w hangarze myśliwców. No i przecież wysłano grupy poszukiwawcze do wraku „Clyburne’a” po ocalałych, prawda? Oczywiście, że nie. Ale Miller nie mogła o tym myśleć. Nie teraz. Zbyt wiele bitew miała jeszcze przed sobą. I musiała wrócić do domu, do Zacka. Przeżyć. – Zygzak! – Chojrak dołączył do niej. – Hej. Z dowódcą był Hycel. Weszli do szatni, aby odpocząć, zanim znowu zostaną wezwani do walki. Miller zerknęła na Hycla. Był starszym pilotem, pewnie po czterdziestce, zupełnie innym niż Jessica i Chojrak, którzy niedawno skończyli dwadzieścia lat. W szatni panowała ponura cisza. Było tu o połowę mniej ludzi niż przed starciem. Niektórzy siedzieli na ławkach z twarzami ukrytymi w dłoniach. Hycel uderzył pięścią w swoją szafkę i zaklął. A potem uderzył jeszcze raz i znowu, aż z kłykci popłynęła mu krew. – Przestań – powiedział Chojrak. – To nie przywróci go do życia. Starszy pilot opadł na ławkę. – Miał dwadzieścia lat, dzieciak. Szlag, mój syn jest niewiele młodszy.
Chojrak skinął głową. Sam był tylko trochę starszy od Gruchy. Sięgnął do swojej szafki i wyjął małą piersiówkę, a potem usiadł między Hyclem i Miller. – Za Gruchę – wzniósł toast. Otworzył nakrętkę i uniósł butelkę do ust. Upił trochę, potem podał pozostałym. Miller skrzywiła się przy przełykaniu palącego trunku. Zamilkli wszyscy troje i tylko patrzyli, jak inni piloci wychodzą. Niektórych jeszcze trzymała adrenalina, inni wyglądali na oszołomionych. W ich nawiedzonych spojrzeniach czaił się mrok – jak u wszystkich, którzy spojrzeli śmierci w oczy. – Dlaczego miał taki kryptonim wywoławczy? – zapytała Miller Volza. – Dlaczego Grucha? Jak się go dorobił? Chojrak uśmiechnął się pod nosem. – Zabawna historia. – Popatrzył na dwoje pilotów, jakby chciał się upewnić, że wypada opowiedzieć anegdotę. – Ma wersję oficjalną, którą opowiadał wszystkim, oraz prawdziwą. Oficjalnie było tak, że po zaledwie miesiącu służby Grucha został przyłapany na paleniu trawy w umywalni przez starszego bosmana. Cała kabina prysznicowa była zadymiona. Starszy bosman powiedział, że wystarczyło mu tam wejść, żeby się ujarać. A do tego można by walić gruchę, bo nic nie było widać. Chojrak wzruszył ramionami. – I to jest historia, którą opowiadał innym? Mógł wylecieć ze służby za branie narkotyków. – Jessica z niedowierzaniem pokręciła głową. – No cóż. Prawdziwa historia była bardziej… hm… zawstydzająca. Tak naprawdę Grucha był w tej umywalni pod prysznicem, ale miał ze sobą przenośne urządzenie łączności o dalekim zasięgu. Wiecie, te małe pudełka, przez które można się łączyć na odległość kilkuset tysięcy kilometrów bez przechodzenia przez systemy łączności okrętu? – Chojrak ustawił równolegle wyprostowane dłonie, aby pokazać wielkość opisywanego urządzenia, nie większego niż kilka cali. – O nie… – jęknęła Miller. – O tak – zapewnił Volz z uśmiechem. – Jego dziewczyna była na Ziemi i… no, wiadomo, tej nocy pod prysznicem zrobiło się dość gorąco. Kiedy wszedł tam starszy bosman… Cóż. Właśnie. Chojrak zaśmiał się, Jessica przewróciła oczami. – A bosman? Co zrobił? Chojrak roześmiał się głośniej. – Stary drań po prostu wszedł do drugiej kabiny i wziął prysznic. Sytuacja ani trochę nie wytrąciła go z równowagi. Grucha działał, nie usłyszał bosmana. A potem, kiedy było po wszystkim, uświadomił sobie, że nie jest sam. Ubłagał bosmana, żeby o tym nie rozpowiadał, i wymyślił oficjalną historyjkę. I cóż… Najwyraźniej obie wersje ujrzały światło dzienne, więc jest o wiele zabawniej.
Miller tylko prychnęła. Chojrak zaśmiał się i wytarł oczy grzbietem dłoni. – No dobra. Idź się umyć, Zygzak. Niedługo znowu mogą nas wezwać, a nie ma nic gorszego, niż siedzieć w kokpicie, wdychając własny smród. – A ty? Skąd się wziął twój pseudonim, Chojrak? Chojrak uśmiechnął się zawadiacko. – Bo niezły ze mnie chojrak, oczywiście. Hycel skinął głową na młodszego mężczyznę. – Patrzysz na jedynego pilota w historii „Konstytucji”, który zdołał dostać się w pole kwantowe tuż przed skokiem. – Ale to niemożliwe, prawda? Hycel pokręcił głową. – Możliwe, ale niewyobrażalnie ryzykowne, niebezpieczne i głupie, bo pole kwantowe może zmaterializować się w każdej sekundzie i gdyby ktoś znalazł się w nim tylko w połowie, część by się przeniosła, a reszta… wiadomo, zostałaby na miejscu. Chojrak wybrał się na stację Walhalla do dziewczyny i trochę mu się przeciągnęła randka… – Powiedzmy… – wtrącił Chojrak z psotnym uśmiechem. – Nie zdawał sobie sprawy, ile minęło czasu. „Konstytucja” zaczęła szykować się do skoku, więc Chojrak wciągnął spodnie, wskoczył do swojego myśliwca i pognał na okręt, Wszedł w pole kwantowe w ostatniej chwili. Gdy zmaterializowaliśmy się nad stacją na Europie, ujrzeliśmy malutkiego X-25, który skoczył z nami i właśnie leciał prosto w zamkniętą gródź hangaru myśliwców. – Hycel zaśmiał się przy ostatnich słowach. – Potem komandor Haws, stary pijak, nieźle go opierniczył. – Naprawdę niezły z ciebie chojrak – zgodziła się Jessica. – Jasne! – wyszczerzył się Volz, zaraz jednak poważnie pokiwał głową. – Ale nie aż taki, jak nasza mała Zygzak. Samotny szturm na działo energetyczne? Korkociąg wokół promienia śmierci? Szaleństwo. Absolutne, bezwzględne szaleństwo. Miller wzruszyła ramionami. – No tak. Powinni się tego spodziewać. Chojrak uśmiechnął się, potem wstał, ściągnął przepoconą koszulkę i ruszył pod prysznic.
– Jak tak dalej pójdzie, będziemy musieli zamienić się kryptonimami, mała. Przez pomieszczenie przetoczyły się uciszające syknięcia, ponieważ w drzwiach stanął komandor Pierce. – Dowódca na pokładzie! – krzyknął stojący najbliżej pilot. – Dziękuję. – Pierce wszedł. – Daliście dzisiaj popis, ludzie. Gwiazdorski. Genialny. Powinniście wszyscy być z siebie dumni. Umilkł i przygryzł usta. – Minuta ciszy za poległych. W szatni zapadła absolutna cisza, gdy wszyscy albo spuścili głowy, albo odwrócili wzrok, aby ukryć łzy. Wreszcie komandor podjął: – Przykro mi, ale nie ma czasu na nic więcej. Później należycie uczcimy naszych towarzyszy. Teraz jednak mamy wojnę. Obcy lecą na Ziemię. W ciągu godziny będziemy musieli znowu z nimi walczyć. Wszyscy piloci z „Qantas” są na pokładzie. Przydzielimy ich do naszych eskadr. Dowódcy grup, spotkamy się za kwadrans. Reszta nowych niech wraca do symulatorów i zacznie trenować. Chcę, żebyście ćwiczyli cały czas, do kolejnej walki. Pierce odwrócił się do wyjścia, ale w progu obejrzał się jeszcze. – Pobijemy tych drani. Po tym, co dzisiaj widziałem, nie mają szans. I wyszedł. Miller przerzuciła sobie ręcznik przez ramię i ruszyła pod prysznic. Czy dowódca chciał sprawić, aby poczuli się lepiej i pewniej przed czekającą ich śmiercią, czy też mówił szczerze? Naprawdę mieli szansę na pokonanie obcych? Jessica przypomniała sobie zdjęcie na pulpicie swojego myśliwca i uznała, że na pewno mają szansę. Uda im się, przeżyją. Jakoś.
ROZDZIAŁ 42
W pobliżu Księżyca
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
– Przelecieliśmy obok Ziemi – zameldował oficer nawigacyjny po uprzednim potwierdzeniu informacji przez członków jego zespołu. – Jak? Chyba dokonaliście stosownych obliczeń? Niedopuszczalne. Granger gotował się z wściekłości. – Osobliwość musiała zakłócić pole grawitacyjne i wpłynąć na wynik. Zakrzywiła przestrzeń wokół nas i pole kwantowe uległo rozprzężeniu od funkcji falowej kilkaset tysięcy kilometrów dalej, niż planowaliśmy. Granger odetchnął głęboko, ignorując kłujący ból w piersiach. Byli bezpieczni. Przynajmniej na razie. Niestety, nie dotyczyło to Ziemi. Jeżeli potraktować los „Qantas” jako wyznacznik, flota obcych zniszczy siły obrony w kilka godzin po rozpoczęciu inwazji. I raczej nie będzie zwlekać. Granger włączył komunikator. – Komandor Scott, jak nasze kondensatory? Kiedy możemy wykonać kolejny skok? Z głośnika odezwała się Rayna Scott: – Są wyczerpane, kapitanie. Będą się długo ładować, na wykonanie kolejnego skoku trzeba poczekać co najmniej kilka godzin. – Nawet na małą odległość? – Tak, kapitanie. Potrzeba pięćdziesiąt petadżuli, a nasza siłownia mocno ucierpiała podczas starcia. Granger odwrócił się do stanowiska nawigacyjnego. – Dobrze. Kurs Ziemia. Pełna moc przez pierwszą połowę drogi i pełne hamowanie przez drugą.
Panel komunikatora na jego konsoli migał od niezliczonych powiadomień, bo dowódcy chyba każdej sekcji próbowali się połączyć. Kapitan odebrał połączenie od komandora Pierce’a na pokładzie startowym. – Co tam, Pierce? – Kapitanie – odezwał się z napięciem dowódca myśliwców pokładowych. W tle słychać było gwar pilotów. – Wezwałem Hanrahana i żołnierzy piechoty morskiej. W hangarze wylądował myśliwiec Roju. – Zabezpieczyliście go? Jaka jest sytuacja? – Wszystko w porządku, kapitanie. Myśliwiec został uszkodzony strzałem, a do tego przy lądowaniu jeszcze się porządnie roztrzaskał. Nie ma szans, żeby w środku coś przeżyło. Ale na wszelki wypadek wezwałem marines. – Słusznie, komandorze. Zaraz tam będę. Niech nikt nie wchodzi do środka, zanim nie przyjdę. Granger, bez odbioru. Nacisnął inny guzik. – Doktorze Wyatt, tu mostek. – Słucham? – Doktorze, proszę się ze mną spotkać za pięć minut na lądowisku. Rozbił się tam myśliwiec Roju. Chcę, żeby go pan obejrzał. – Tak jest. Granger odebrał kolejne połączenie i przygotował się na złe wiadomości z maszynowni. – Kapitanie – usłyszał głos Scott – silnik numer trzy wciąż sprawia kłopoty. Ledwie parę godzin temu udało mi się przywrócić go do pełnej sprawności, a podczas bitwy poważnie ucierpiał. Granger ze zrozumieniem pokiwał głową. – Ile możesz mi dać mocy, Rayna? – Czterdzieści procent. Może pięćdziesiąt. – Dobrze. Zacznij pracować nad przywróceniem pełnej sprawności napędu. Mam przeczucie, że Ziemia będzie nas wkrótce potrzebować. Mało powiedziane. Granger skarcił się w myślach za kuszenie losu tanim żartem w obliczu zagłady. Pomimo wolframowego pancerza ogień z broni energetycznej obcych spowodował prawdziwe
spustoszenie na okręcie. Najgorszy był ostatni strzał, który przebił sekcję dziobową kadłuba i zabił wielu ludzi. „Zbyt wielu” – pomyślał Granger, czytając raport o zniszczeniach. Haws. Odwrócił głowę do stanowiska, przy którym leżał przyjaciel. Nie było go tam. – Gdzie jest komandor Haws? – zapytał oficera dyżurnego, który próbował wyciągnąć zwłoki technika spod przewróconego dźwigara. – Zabraliśmy go do ambulatorium. Obawiam się, że był w stanie krytycznym. Kapitan musiał zobaczyć pierwszego oficera. Tylko Haws został z nim przez tyle lat. Tylko Haws był mu całkowicie oddany. Bez słowa skargi pomagał w wykonaniu każdego zadania, jakie spadło na Grangera. – Komandor Proctor, okręt jest w pani rękach. Ruszył do wyjścia. – Wychodzę na piętnaście minut. Gdy wrócę, chcę mieć raport o stanie ładowania baterii dział magnetycznych. Sprawne myśliwce niech będą przygotowane do startu. Spojrzał surowo na komandor, która zastąpiła pierwszego oficera, ale skinął głową z aprobatą. – Jasne? – Piętnaście minut? Wystarczy nam dziesięć, kapitanie. – Proctor uśmiechnęła się niemal niedostrzegalnie. Granger odsalutował dwóm żołnierzom pełniącym wartę. Na korytarzu słyszał, jak kobieta wydaje rozkazy. Do diabła, niezły był z niej oficer. „Dobrze, że nie kazałem jej wyrzucić w przestrzeń”.
ROZDZIAŁ 43
W pobliżu Ziemi
Hangar myśliwców na Okręcie Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
Granger wpadł do hangaru, w którym prawie nie było już personelu. Tuzin opancerzonych marines otaczał półkolem zniszczony myśliwiec obcych tuż przy migotliwej ścianie pola siłowego. Część myśliwca zwisała za krawędź, przez co gródź nie mogła się zamknąć. – Nie ma żadnych oznak życia w środku, kapitanie – zameldował pułkownik Hanrahan, ponury, wąsaty mężczyzna, który przypominał z wyglądu bohatera filmów o dawnych starciach z Rojem. Jego pancerny skafander bojowy był lśniący, czysty i nieskazitelny, a karabin, który trzymał w gotowości, wydawał się przedłużeniem ramion. – Trzeba zabrać go z grodzi. Bosmanie? – Granger zatrzymał jednego z techników, zajmujących się obsługą maszyn w hangarze myśliwców. Mężczyzna właśnie wyszedł z sali odpraw od komandora Pierce’a. – Proszę to przesunąć. – Tak jest, panie kapitanie. Zaraz sprowadzę ekipę z hydrauliką. Bosman ruszył na tyły hangaru, gdzie grupa innych techników zajmowała się przeglądem myśliwców. Komandor Pierce splótł ramiona na piersi. – Kapitanie, nie chcę tego obcego w hangarze myśliwców. Nie można go wyrzucić i zapomnieć? Granger pokręcił głową. – Nie. Potrzebne nam informacje i trzeba je zdobyć wszelkimi sposobami. Jeżeli uda nam się przetrwać następne starcie i odeprzeć flotę wroga, wywiad ZSO będzie chciał nietkniętej maszyny i ciała, a to jedyne, co mamy. – A jeżeli ten drań włączy się nagle i rozpęta nam piekło na pokładzie, gdy myśliwce zaczną ustawiać się do startu? Pułkownik Hanrahan mruknął i pogłaskał swój karabin. – Będziemy na to przygotowani, komandorze.
Granger westchnął. – Nie, racja. Musimy mieć pewność. – Kapitan uniósł głowę, sygnalizując w ten sposób komputerowi pokładowemu, aby uruchomił wewnętrzną łączność. – Doktorze Wyatt, czekamy. Wolałby nie sprowadzać tutaj lekarza, który miał pełne ręce roboty przy Hawsie, ale nic na to nie dało się poradzić, trzeba było się upewnić, że to, co znajdowało się wewnątrz myśliwca Roju, nie żyło. – Będę za chwilkę, kapitanie. Niedługo potem Wyatt zjechał tylną windą do hangaru. – O co właściwie chodzi, Tim? To nie jest dobry moment. Pacjenci mnie potrzebują. Granger wskazał myśliwiec Roju. – Chcemy to otworzyć, ale najpierw musisz sprawdzić, czy jest martwy. Wyatt pobladł, przełknął nerwowo, ale skinął głową. Kapitan nakazał żołnierzom, aby otworzyli właz z boku obcej maszyny. Właz był okrągły i niewielki, człowiek ledwie by się w nim zmieścił. „Ciekawe, czy naprawdę obcy są tacy mali” – pomyślał Granger. Z otwartego włazu wypłynęła szarozielona maź. Stojący w pobliżu marine odskoczył. Substancja była o wiele gęstsza niż olej i wyglądała obrzydliwie, gdy skapywała powoli na podłogę. – Doktorze? – Granger podszedł i przyklęknął, aby lepiej się przyjrzeć. Wyatt zbliżył się do włazu obcej maszyny z wyciągniętym skanerem. Przesunął urządzeniem wokół otworu, a potem nad gęstym śluzem. – Nie mam żadnych odczytów aktywności życiowej. Nie wykrywam ciepła, impulsów elektrycznych, brak również reakcji chemicznych, oprócz utleniania się w naszej atmosferze. Cokolwiek to było, już nie żyje. Przykucnął nad kałużą. – Założę się, że obcy mają automatyczny system niszczący ciała w przypadku awarii lub katastrof. Może rozpuszcza szczątki? Niezły sposób, aby się upewnić, że nikt z załogi nie zostanie pojmany. Kto wie? – Pochylił się i zanurzył palec w mazi. A potem zachwiał się i usiadł. Potrząsnął głową. Granger podszedł do niego.
– Dobrze się czujesz, doktorze? – Tak – mruknął Wyatt. – Cały dzień jestem na nogach. Kucnąłem za szybko, przez co ograniczyłem nieco dopływ krwi do mózgu. Omal nie zemdlałem, ale nic mi nie jest. Lekarz potrząsnął głową jeszcze parę razy, a potem wstał. Roztarł obcą maź między palcami i przyjrzał się jej uważnie. – Cokolwiek to jest, kapitanie, nie przedstawia żadnego zagrożenia. W tym statku nie ma życia wartego wzmianki. – Lekarz wytarł maź o powierzchnię myśliwca i zerknął na Grangera z nieskrywaną irytacją. – A teraz mogę już wrócić do izby chorych i zająć się pacjentami? Granger przytaknął. – Pójdę z tobą. – Odwrócił się jeszcze do komandora Pierce’a i bosmana, zanim ruszył za Wyattem. – Zapakujcie ten wrak i schowajcie gdzieś. Nie dotykajcie niczego, traktujcie jak niebezpieczne odpady biologiczne, dopóki nie dowiemy się więcej. Pułkowniku Hanrahan? Niech dwóch ludzi pilnuje tego myśliwca, nikt nie ma prawa się zbliżać. Zrozumiano? Trzej mężczyźni odpowiedzieli odruchowo „tak jest”, a Granger pośpieszył, aby dogonić wychodzącego Wyatta. Chciał sprawdzić, co z pierwszym oficerem. „Haws, stary draniu, nie waż się teraz mnie opuszczać”.
ROZDZIAŁ 44
Niska orbita okołoziemska
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Winchester”
Kapitan Day usiadł ponownie w fotelu i odetchnął z ulgą. Prawdę mówiąc, wolałby znaleźć się w centrum wydarzeń. W ogniu bitwy. Wolałby walczyć wraz z towarzyszami broni. Przecież właśnie dlatego zaciągnął się do ZSO – chciał strzec ludzkości przed zagrożeniami z kosmosu. A oto, gdzie się znalazł. Musiał eskortować bandę nadętych biurokratów, dyplomatów, polityków i urzędników. A najgorszy wśród nich okazał się on – Isaacson. Właśnie przez niego kapitan Day i jego okręt nie mogli wypełnić swojego obowiązku u boku „Qantas” i „Konstytucji”. – Panie wiceprezydencie. – Tylko nadludzkim wysiłkiem woli kapitan utrzymał opanowany i pełen szacunku ton głosu. – Znajdujemy się na kursie do stacji kosmicznej Walhalla. Zakładam, że stamtąd może pana zabrać na Ziemię prom Air Force Two. Isaacson, pogrążony w cichej rozmowie z rosyjskim ambasadorem na tyłach mostka, ledwie raczył podnieść wzrok. – Panie wiceprezydencie? – powtórzył kapitan Day, tym razem trochę głośniej. Isaacson wreszcie przerwał konwersację i spojrzał zimno na dowódcę okrętu. – Tak, kapitanie, tak będzie dobrze – stwierdził lekceważąco, zaraz jednak się zreflektował. – Nie, chwileczkę. Walhalla na pewno będzie celem, gdy tam zostaniemy. Trzeba zapewnić bezpieczeństwo senatorom i podsekretarzom na pokładzie. „I panu, panie wiceprezydencie…” – pomyślał kapitan Day z niechęcią. – Zabierze nas pan prosto na powierzchnię. Do Waszyngtonu albo Nowego Jorku… Nie, chwileczkę. – Wiceprezydent zaczął się zastanawiać. – Do Miami – zdecydował kapitan Day. – Do Sztabu Głównego ZSO. Ma silną obronę, a moi pasażerowie mogą stamtąd przedostać się samolotami wszędzie, gdzie będzie trzeba… Urwał, bo do ucha Isaacsona pochylił się rosyjski ambasador i zaczął gorączkowo szeptać. Dziwne. – Nie, nie do Miami – oznajmił Isaacson. – Gdzie indziej. Na przykład do Omaha. „Winchester” może wylądować na kosmodromie, a w razie potrzeby bez trudu znajdzie się transport, aby dostać się do innego regionu. Isaacson znowu zerknął na Rosjanina pytająco, a Wołodin skinął głową z aprobatą. Naprawdę bardzo dziwne. Kapitan Day tylko westchnął. – Kurs na Omaha, chorąży. Pełna moc. Przygotować stabilizatory do lotu w atmosferze i włączyć silniki hamujące.
Ziemia rosła na ekranach, ogromna zielono-brązowa Ameryka Północna zbliżała się coraz bardziej. W oddali, setki kilometrów niżej, Day dostrzegł szarawe plamki dziesiątek okrętów na płytach kosmodromu w Omaha – niektóre już zdemobilizowane, inne na różnych etapach konstrukcji. Day wiedział, że w ciągu nadchodzących tygodni i miesięcy budowa okrętów wzrośnie dwukrotnie. Trzykrotnie. Może nawet czterokrotnie, jeśli się uda. Wszystko, aby przeciwstawić się inwazji Roju. O ile ludzkość przeżyje następne parę dni. Rosyjski ambasador znowu szeptał do Isaacsona. Wiceprezydent skinął głową i razem wyszli tylnymi drzwiami. Za nimi pośpieszyło dwóch ochroniarzy służb specjalnych. Day westchnął ponownie, tym razem z nieskrywaną ulgą. – Poruczniku Frum – zwrócił się do oficera przy stanowisku łączności – proszę wysłać wiadomość do CENTCOM-u w Miami, przekazać nasz status i cel lotu. Jeżeli ktoś stamtąd zacznie narzekać, proszę powiedzieć, że to rozkazy otrzymane od naszego nadzwyczaj ważnego pasażera. Porucznik prychnął z pogardą. Day musiał się uśmiechnąć – dobrze było wiedzieć, że nie tylko on czuł niesmak w tej sytuacji.
***
– O co chodzi, Jurij? – syknął Isaacson. Starał się mówić na tyle cicho, żeby nie usłyszał go nikt oprócz ambasadora. Skierował się do kajuty kapitańskiej, chciał jak najszybciej znaleźć się za zamkniętymi drzwiami, zwłaszcza że Wołodin wypowiadał się nazbyt otwarcie w obecności innych. – Tylko o to, że… z całym szacunkiem, wiceprezydencie… będzie pan w Saint Petersburgu. Weszli do kajuty kapitańskiej, drzwi zasunęły się za nimi z sykiem. Isaacson odwrócił się. – Przecież straciliście kontrolę nad Rojem! A może nie pamiętasz, jaką wiadomość przesłali obcy? „Umierać”? Czy to dyplomatyczna przemowa Roju, która ma oznaczać: „Wpadniemy na obiad”? Do cholery, skąd w ogóle przypuszczenie, że będę bezpieczniejszy w Saint Petersburgu? Wołodin wzruszył ramionami. – Może stosunki mojego rządu z obcymi, które trwają od co najmniej dekady, wpłyną na cele Roju po jego przybyciu na Ziemię? Zresztą główne rosyjskie miasta mają doskonałą obronę, o wiele lepszą niż Miami, Waszyngton czy Nowy Jork. Isaacson spojrzał na Rosjanina podejrzliwie. Wielkie nieba, skąd ten człowiek wiedział, jaką obronę mają miasta Ameryki Północnej? Jak zaawansowane były działania szpiegowskie Rosjan?
– Posłuchaj, Jurij, nigdy nawet nie widzieliśmy żywego obcego. Nigdy też nie znaleźliśmy żadnego trupa na jednostkach Roju. Skąd ta pewność, że teraz, po tym, co się stało, obcy nie zawahają się przed zniszczeniem każdego miasta na powierzchni Ziemi, również rosyjskiego? Wołodin usiadł przy biurku i podrapał się po ramionach. – Kto powiedział, że nigdy nie widzieliśmy przedstawiciela Roju? Wiceprezydent zajął miejsce naprzeciw ambasadora. – Chcesz powiedzieć, że widziałeś Rój? To znaczy cielesnego obcego? Nikt w ZSO nigdy żadnego nie widział. Ani razu. – Oczywiście, że widzieliście. Widzieliście miliardy obcych. – Chodzi ci o okręty? Twierdzisz, że te maszyny są świadome i rozumne? To są ciała obcych? Wołodin przewrócił oczami. – A co było w środku okrętów z czasów wojny z Rojem? – Nic! Tylko jakaś maź, która zostawała po tym, jak obcy uciekli, zniszczyli się lub zginęli, czy cokolwiek, co sprawiło, że zniknęli. – Dokładnie. To właśnie obcy. Dokonaliśmy dwóch wielkich odkryć. Najpierw zrozumieliśmy, że możemy kontrolować Rój przy pomocy sygnałów metaprzestrzennych. Potem odkryliśmy, kim są obcy. – Urwał i uśmiechnął się do Isaacsona. – To płynne formy życia, wiceprezydencie. W każdym z myśliwców, które zniszczyliście siedemdziesiąt pięć lat temu, znajdowały się setki obcych. Rój składa się z setek, tysięcy miliardów istnień. To legion. Isaacsonowi ciarki przebiegły po plecach. „A imię ich Legion” – sparafrazował w duchu. Skojarzyły mu się ludowe opowieści o starożytnych demonach, nie mniej przerażających niż współcześni obcy, które również pragnęły zniszczyć ludzkość. – Sprawdziliście to? Widzieliście na własne oczy choć jednego z nich? – Oczywiście, że tak. To nadzwyczajne stworzenia, wiceprezydencie. Inteligentne, pełne gracji i śmiertelnie niebezpieczne. Pierwsi żołnierze, którzy weszli w fizyczny kontakt, nigdy już nie byli tacy sami. – Wyjaśnij. Wołodin splótł przed sobą palce. Wydawał się nadzwyczajnie spokojny. – Po wypadku z asteroidą, podczas którego odkryliśmy, że możemy kontrolować Rój,
zorganizowaliśmy spotkanie. Jeden z ich okrętów został skierowany do doku na naszej stacji kosmicznej w głębi sektora Jałty… – Macie placówkę w sektorze Jałty? Od kiedy? Wołodin zignorował pytanie. – Obcy przybyli. Zadokowaliśmy obok nich. Wysłaliśmy paru żołnierzy do ich jednostki, żeby rozejrzeli się i nawiązali kontakt bezpośredni. Wszystko poszło dobrze. Rozmawialiśmy z nimi, choć wciąż przez metaprzestrzenne transmisje, mimo iż znajdowaliśmy się obok siebie. Chociaż ludzie znaleźli się na pokładzie obcych, nie wpłynęło to najwyraźniej na uproszczenie komunikacji ani niczego nie zmieniło. Ale kiedy nasi wrócili, byli… inni. – W jakim sensie? Ambasador zastanowił się nad odpowiedzią. – Mądrzejsi. Sprytniejsi. Ci, którzy wrócili, szybko zaczęli awansować, niektórzy są już dowódcami. A jeden został nawet mianowany generałem. – Co to znaczy „ci, którzy wrócili”? – Rój zażądał, aby kilku ludzi zostało. Isaacsonowi zrobiło się trochę nieprzyjemnie. – Co się z nimi stało? – Zostali… zjedzeni. Rój tego żądał. Nie podał powodu, ale założyliśmy, że chciał się zapoznać z nami dokładniej. Z naszą anatomią, budową naszego mózgu. Najwyższe Dowództwo Sił Rosyjskich uznało, że to uczciwa wymiana, ze względu na to, co osiągnęliśmy… i biorąc pod uwagę wiedzę, którą musieli się podzielić. – I co? – Isaacson pochylił się nad biurkiem. – Było warto? Wołodin znowu się uśmiechnął. – To się dopiero okaże.
ROZDZIAŁ 45
W pobliżu Ziemi
Ambulatorium na pokładzie Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
– Doktorze, wyjdzie z tego? – spytał Granger. Abraham Haws wyglądał strasznie. Czoło miał rozbite, wyraźnie było widać pęknięcie kości czaszki. Część dźwigara zraniła mu pierś, minęła serce o włos, ale przebiła prawe płuco. – Nie mam pojęcia. – Lekarz poprawił ustawienia jednego z urządzeń podtrzymujących Hawsa przy życiu. – Wprowadziłem go w śpiączkę farmakologiczną i wpompowałem do czaszki leki metakorowe. Trzeba naprawić szkody i zmniejszyć opuchliznę, zanim przywróci się mu przytomność. Na dodatek stracił mnóstwo krwi, więc… Mój Boże, Tim! Dobrze się czujesz? Granger zgiął się w ataku kaszlu, a potem wytarł strużkę krwi z kącika ust. Płuca mu płonęły, miał zawroty głowy. – Doskonale. O mnie się nie martw. – Oczywiście, że się o ciebie martwię, uparty dupku! Jeżeli nie będziesz mógł pełnić obowiązków… – Ani mi się waż – przerwał mu Granger. Wyzywająco spojrzał lekarzowi w oczy. – Nie pora na to, doktorze. Za parę godzin Ziemię może rozerwać sztuczna czarna dziura. Nie zawracaj sobie głowy moim zdrowiem, gdy chodzi o życie nas wszystkich! – Taką mam pracę, Tim. A twoim obowiązkiem jest wiedzieć, że samopoczucie wpływa na ocenę sytuacji. Dlatego muszę zdjąć cię ze stanowiska. Rozumiesz to, prawda? – Wal się – warknął kapitan, nim zgiął go kolejny atak. Musiał się oprzeć o łóżko Hawsa, żeby nie upaść. „Oddychać” – nakazał sobie. „Muszę oddychać”.
Skupił się na powolnym, bolesnym unoszeniu klatki piersiowej, a gdy się uspokoił, poprosił: – Daj mi dobę. Mój umysł pracuje normalnie. Boli mnie, ale nic poza tym się nie dzieje. Lekarz pokręcił głową. – Tim… – Proszę, Armandzie. – Granger spojrzał mu błagalnie w oczy. – Jeśli zdejmiesz mnie teraz ze stanowiska, moje miejsce zajmie Proctor. Jeżeli mamy ocalić Ziemię, wszystko będzie zależało od najbliższych sześciu godzin. Gdybym zawiódł, i tak zginiemy. Lekarz zastanowił się. Ten mężczyzna, którego Granger uważał za jednego z niewielu przyjaciół na pokładzie, wydawał się dziwnie odległy i oficjalny. Cholera, dlaczego każdy poznany lekarz okazywał się tak krótkowzroczny? Zawsze skupiali się na teraźniejszych objawach, nie na przyszłości. Zawsze rozważali wszystko w bliskiej perspektywie, zamiast wybiegać myślą dalej. Jednak trzeba przyznać, że Armandowi Wyattowi przynajmniej nie brakowało wewnętrznej odwagi, ponieważ skinął głową. – Dobrze, kapitanie. Jeżeli jutro będziemy żywi, zamknę cię w izbie chorych. – Zgoda. – Granger spojrzał na ciężko rannego przyjaciela. – A jak mi oddasz pierwszego oficera, dostaniesz awans. – Wyszczerzył się ironicznie do lekarza. – Haws nie ruszy się stąd przez miesiąc, o ile przeżyje do jutra. Będę cię informował o jego stanie, ale na razie nie można zrobić nic więcej. Głuchy łomot przetoczył się przez pomieszczenie. Granger znowu musiał się przytrzymać łóżka Hawsa. Wyatt zerknął na ściany, najwyraźniej zaniepokojony, że pojawią się kolejne ofiary. Przetarł oczy. „Znowu ma zawroty głowy?” – zaniepokoił się Granger. Już chciał wyciągnąć rękę, żeby podtrzymać lekarza, ale Wyatt rzucił tylko: – Wracaj na mostek, Tim. „Konstytucji” potrzebny jest kapitan.
ROZDZIAŁ 46
W pobliżu Ziemi
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
Obaj marines pełniący wartę przy wejściu na mostek odgarniali rumowisko i pomagali technikom zabezpieczać istotne części systemów łączności oraz zasilania na panelach ściennych, dlatego nie zauważyli przybycia kapitana. Granger podszedł do Proctor i zajrzał jej przez ramię. Przeglądała listę poległych. Dwadzieścia sześć osób zmarło, pięć zaginęło, trzydzieści zostało ciężko rannych i prawie osiemdziesiąt lżej. Nie wymieniono tam tysiąca osób, które zginęły na „Qantas”, ani setek tysięcy w bazie Luna czy osadzie na Marsie. Nie wspomniano o milionach, czy może miliardach z sektora Veracruz. Shelby Proctor potrząsnęła głową, wytarła policzek grzbietem dłoni. – Przywykniesz – zapewnił ją Granger. Komandor drgnęła, zaskoczona. Odwróciła się i podniosła na niego oczy. Były zaczerwienione. Proctor służyła krótko i w swojej karierze przekładała tylko papiery w sztabie ZSO, a wcześniej przez ponad dekadę pracowała naukowo. Nigdy nie zetknęła się ze śmiercią. Nie na taką skalę. Nikt we flocie czegoś takiego nie przeżył. Oczywiście nieustannie przeprowadzano musztrę i ćwiczenia, więc wypadki się zdarzały. Ale od siedemdziesięciu pięciu lat nikt nie miał do czynienia z tyloma zabitymi czy zniszczeniami na taką skalę. – Niby co to ma oznaczać? Przyzwyczaję się do straty przyjaciół? – Komandor pozwoliła sobie na lekką odrazę w głosie, ale Granger to zignorował. – Nie powiedziałem, że będzie łatwo. Ale tak, nauczysz się, jak pochować przyjaciół i… żyć dalej. Sam pochowałem zbyt wielu. Nie odpowiedziała, lecz odwróciła się do swojego ekranu i zamknęła listę ofiar. Włączyła wykres postępu napraw. – Stracił pan wielu przyjaciół? – Owszem. I wcale nie przez choroby ani wypadki lotnicze. Nie. Chyba już tylko ja pozostałem we
flocie z tych, którzy żegnali przyjaciół poległych w walce. Proctor zamarła, po czym spojrzała na niego z nieskrywanym oburzeniem. – Ale tylko w incydencie chorskim… – Było to bardziej pytanie niż stwierdzenie. Granger pokiwał głową. – Brał pan w tym udział? Myślałam, że wszyscy odpowiedzialni za tę sprawę zginęli, trafili do więzienia albo zostali wydaleni ze służby. Wzruszył ramionami. – Taka jest oficjalna wersja. W rzeczywistości zaraz potem zostałem awansowany na kapitana i dostałem dowództwo „Konstytucji”. Mój oddział może popełnił parę głupot, ale nieporównanie mniejszych niż dowództwo ZSO. Gdyby wiedziała pani choćby połowę tego, co zdarzyło się za zamkniętymi drzwiami… Cóż, dość rzec, że mógłbym okazać się naprawdę wielkim wrzodem na tyłku, admiralicja zaś świetnie pamiętała przysłowie, aby przyjaciół trzymać blisko, ale wrogów jeszcze bliżej. Granger łatwo mógł stwierdzić z wyrazu twarzy Proctor, że kobieta mu nie wierzy. A w każdym razie nie do końca. – Admiralicja nie wtrąciła pana do więzienia, lecz dała awans, żeby pana uciszyć? A co na to powiedzieli Rosjanie? – Stało się to dzięki Abrahamowi Hawsowi. Wpadł do biura naczelnego admirała floty, Dawsona, podczas tajnego posiedzenia trybunału wojskowego i ujawnił, co wie o ZSO, a potem zagroził, że poda to do publicznej wiadomości, chyba że oskarżenia zostaną wycofane i dostaniemy okręt. I tak się stało. A co do Rosjan… Cóż, podejrzewam, że admiralicja ZSO bała się bardziej tego, co ja mogę powiedzieć, niż tego, co powiedzą na moją nominację Rosjanie. – A co mógł pan powiedzieć? I co powiedzieli Rosjanie? Uwagę Grangera przyciągnęło stanowisko taktyczne, z którego znowu strzeliły iskry. Technik zaklął. – Nie mamy dość czasu na opowieści. Dość rzec, że admiralicja i wysoko postawieni oficerowie ZSO byli bardzo zajęci ochroną własnych tyłków. Prawdziwy cud, że do takiej inwazji jak obecna nie doszło o wiele wcześniej. Proctor potrząsnęła głową i zamknęła oczy. – Dlaczego pan mi to mówi? – Z kilku powodów. Po pierwsze, chcę, aby pani wiedziała, ile dla mnie znaczy Haws i kogo naprawdę będzie musiała pani zastąpić. – Pierwszy nie żyje? – Żyje. Ale pewnie niebawem umrze. – Granger wziął głęboki, bolesny oddech. Co dziwne,
wypowiedzenie prawdy dało mu pewne poczucie wolności… Szkoda, że ciało mimo wszystko zawodziło. – Po drugie, skoro ma pani zostać moją pierwszą, musimy sobie ufać. Odkrywam przed panią wszystkie karty, niczego nie ukrywam. Oczekuję tego samego. Nie zamierzam pani okłamywać ani upokarzać. Jeżeli będzie pani dobrze wykonywać swoje obowiązki, powiem to otwarcie. Jeżeli wykaże się pani głupotą, niczym chorąży prosto po akademii, wypomnę to równie otwarcie. Czy to jasne? – Całkowicie, kapitanie. – Zawahała się. – A jak sobie radzę, pana zdaniem? To znaczy odkąd zaczął się ten kryzys. Granger nie odpowiadał przez prawie dziesięć sekund, pozwolił Proctor się zaniepokoić. Kiedy zaczęła się czuć dostatecznie niezręcznie, stwierdził: – Nadzwyczajnie. Wciąż nie wybaczył komandor Proctor, że wybebeszyła mu okręt, ale ponieważ zdołała wszystko naprawić w mniej niż parę godzin, zasłużyła na drugą szansę. – Kapitanie, powinien pan wiedzieć, że zamierzałam złożyć skargę. Tym razem to Granger spojrzał na Proctor z oburzeniem. – Co pani ma na myśli? – Kiedy rzucał mi pan kłody pod nogi i opóźniał wykonywanie powierzonego zadania. Piętrzył pan przeszkody, podważał mój autorytet. Admirał Yarbrough upoważniła mnie do pewnych działań i powiedziała, żebym zawiadomiła ją, gdyby sprawiał pan kłopoty. Przygotowałam naprawdę wredną skargę. Zamierzałam ją złożyć zaraz po ceremonii demobilizacji. – A teraz? Proctor uśmiechnęła się szeroko. – Zdaje się, że gdzieś ją zgubiłam w tym zamieszaniu. – Bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności. Potem zapadło niezręczne milczenie. Słychać było tylko odgłosy pośpiesznej krzątaniny i szaleńczej pracy załogi, co przypomniało obojgu o powadze sytuacji. – Jaki jest stan dział artyleryjskich, komandor Proctor? Pierwsza oficer odchrząknęła, odwróciła się do swojej konsoli. Dopiero teraz Granger uświadomił sobie, że było to przecież stanowisko Hawsa. – Posłałam wszystkich, którzy nie zajmują się myśliwcami ani żadnymi istotnymi naprawami, aby zgłosili się do dowódców artylerii i pomogli w przeniesieniu amunicji. W tym również marines.
Pułkownik Hanrahan nie był zbyt zadowolony, ale dał się przekonać. Działa powinny być załadowane ponownie najpóźniej za godzinę. Nakazałam też przenieść dwa razy więcej pocisków, żebyśmy mogli strzelać dłużej niż za pierwszym razem. Pociski można złożyć w korytarzu przy działach. Może nie jest to doskonałe rozwiązanie, na dodatek niezbyt bezpieczne, ale uznałam, że mamy większe problemy niż zamartwianie się, że zaskoczy nas inspekcja bezpieczeństwa i higieny pracy. – Dobry pomysł – przyznał Granger. Proctor była lepsza niż Haws. O wiele lepsza. Szlag. – A myśliwce? – Straciliśmy trzydzieści dwa. I pięćdziesiąt dziewięć maszyn z „Qantas”. Razem dysponujemy osiemdziesięcioma pięcioma, to więcej, niż mieliśmy na początku. Udało się też przywrócić do działania jeszcze piętnaście naszych myśliwców, więc do następnego starcia będzie można wypuścić prawie setkę. – Westchnęła i podjęła, jakby domyśliła się następnego pytania. – A jeżeli chodzi o napęd… Przykro mi, ale będzie pan musiał zapytać komandor Scott. Gdy zajrzałam do maszynowni, nie chciała odpowiedzieć na moje pytania. Granger wyprostował się, chociaż plecy go zabolały. Postarał się, aby ból nie odmalował mu się na twarzy. – Świetna robota, komandor Proctor. Ostatnie pytanie. Co pani sądzi o obecnej sytuacji? Czy to naprawdę może być Rój? Czy to możliwe, że obcy tak bardzo zmienili technologię? Okręty nie przypominają tamtych sprzed siedemdziesięciu pięciu lat, poprzednio obcy nie tworzyli też sztucznych osobliwości. Kadłuby Roju ulegały uszkodzeniom po trafieniu laserem, właśnie dlatego dowództwo ZSO przez wiele dziesięcioleci inwestowało w petawatowe lasery. I dlatego większość naszych krążowników zmieniła się teraz w mięso armatnie… Tylko „Konstytucja” wciąż dysponuje uzbrojeniem głównie opartym na transferze masy. Proctor wzruszyła ramionami. – A czy może to być ktoś inny? – Wszechświat jest wielki… – Racja. Ale w tym przypadku sądzę, że to Rój. Wcisnęła kilka klawiszy na terminalu i poprzesuwała różne zakładki na ekranie, aż znalazła mapę gwiezdną obejmującą obszar w promieniu około pięciuset lat świetlnych. – Proszę spojrzeć na to. – Co to takiego? – Moja praca doktorska. – Mamy na to czas? – Granger z niepokojem zerknął na zegar, który wskazywał, kiedy „Konstytucja” dotrze z powrotem do Ziemi. Pozostała godzina do wytracania prędkości, ale na pokładzie było
jeszcze wiele do naprawienia. – Sam pan pytał, kapitanie. To zajmie tylko chwilę. – Proctor wskazała punkt na mapie. – Częścią mojej pracy było sprawdzenie, czy można określić przynajmniej ogólnie położenie rodzimego świata Roju. Stanowiło to przedmiot badań przez ponad pół wieku. Oczywiście mnie również się nie udało. – Zaznaczyła strefę kilku parseków wokół wskazanego wcześniej punktu. – Ale myślę, że udało mi się ograniczyć obszar poszukiwań. Zaznaczyła koncentryczny krąg wokół pierwszego. – Systemy planetarne w tym obszarze wyglądają jak po inwazji, która wydarzyła się tysiące lat temu. Nie wniosło to wielu informacji, ale znaleźliśmy ślady dawnych cywilizacji obcych ras. Tylko kilku. Wszystkie były bardzo prymitywne. Na dodatek bardzo niewiele z nich zostało. Artefakty, które udało się znaleźć, wskazywały na nagły koniec. Mniej więcej w tym samym czasie. Proctor narysowała kolejny krąg. – W tych systemach znaleźliśmy podobne ślady zagłady, ale datowane setki lat później. A potem narysowała palcem trzeci krąg, czwarty i piąty. – W każdej z tych stref zagłada zdarzyła się w tym samym czasie. Powstała teoria, że Rój przemieszczał się coraz dalej i podbijał kolejne systemy gwiezdne. Granger wzruszył ramionami. – Na to wygląda, prawda? – Owszem. Na dodatek zdarzało się to bardzo systematycznie. Ekspansja rozszerzała się coraz dalej od obszaru, w którym Rój znajdował się wcześniej. A kiedy docierał na ustaloną odległość, zatrzymywał się, wycofywał, przegrupowywał i w zasadzie zapadał w hibernację aż do następnej ekspansji. – I co to oznacza pani zdaniem? – Teoria była interesująca, ale Granger nie rozumiał, jak może pomóc w obecnej sytuacji. – Początkowo zgadzałam się z innymi ksenobiologiami i antropologami, że Rój po prostu sukcesywnie rozszerza terytorium. Ale czy ci obcy założyli kolonie? Zasiedlili planety? Rozpoczęli pozyskiwanie surowców? Nie. Ani razu. Rój atakuje, wycofuje się i hibernuje. W zasadzie hibernacja to tylko spekulacje, możliwe, że wybuchają tam bunty albo trwa cykl regeneracyjny. Równie dobrze mogą pozostawać przytomni i świadomi. Obecna inwazja dowodzi, moim zdaniem, że przez okres „uśpienia” obcy zajmują się tworzeniem nowych technologii. – Do rzeczy, komandor Proctor. – Grangera ogarniało już zniecierpliwienie. – Rzecz w tym, kapitanie, że to strategia ewolucyjna. Gdzieś, na jakiejś planecie, obcy wyewoluowali ze zwierząt, które co pewien określony czas opuszczały chmarą swoje siedlisko i
oczyszczały otoczenie z rywali, żeby potomstwo, gdy dorośnie, nie napotkało konkurencji. Ewolucja wyprowadziła ten gatunek w kosmos, a mnie udało się obliczyć czas trwania cyklu. Dwieście osiemdziesiąt dziewięć lat. Co dwieście osiemdziesiąt dziewięć lat Rój dokonuje ekspansji, powiększając za każdym razem promień strefy działania o jakąś połowę poprzedniego, zabija rywali w tym obszarze, po czym zajmuje się tworzeniem nowej technologii na kolejny cykl. Granger patrzył na Proctor i zastanawiał się, czy coś mu umknęło. – Słyszał pan, co powiedziałam? Wreszcie kapitan zrozumiał. – Czy powiedziała pani, że to się zdarzało co dwieście osiemdziesiąt dziewięć lat? Proctor skinęła głową, a potem wzruszyła ramionami. – Z marginesem plus minus dwadzieścia lat, ale tak, właśnie to powiedziałam. Odpowiedź uderzyła go jak pięść w brzuch. – Więc co robi Rój w naszej przestrzeni ledwie siedemdziesiąt pięć lat po ostatnim cyklu ekspansji? – Dobre pytanie, kapitanie.
ROZDZIAŁ 47
W pobliżu Ziemi
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
Syreny alarmowe cichły nad głową Grangera. Nie miało to żadnego sensu – dlaczego Rój obudził się z hibernacji dwieście lat przed terminem? – Pojawiały się wcześniej odstępstwa od średniego cyklu? – Żadne. Największe wahania wynosiły około dwudziestu lat, sześć cykli temu, ale to tylko przybliżone dane. Granger potarł podbródek i wrócił na fotel przy stanowisku dowodzenia. – Czy to może mieć coś wspólnego z poprzednią inwazją Roju na Ziemię? Wtedy po prostu pojawił się, a potem zniknął w połowie natarcia. Nikt do tej pory nie rozumie dlaczego. – Pewnie cykl obcych skończył się właśnie w połowie inwazji. Kiedy mija okres walki, Rój zapewne od razu wraca do domu, niezależnie od tego, co w danym momencie robi. Kapitan znów popatrzył na chronometr. Sensory dalekiego zasięgu nie wykryły jeszcze pojawienia się floty Roju, ale też nie było pewne, czy w ogóle zdołają wychwycić cokolwiek z tak dużej odległości. – Przykro mi, ale wątpię – stwierdził Granger. – To zbyt proste wyjaśnienie. Zbyt oczywiste. Zbyt zbieżne. Czy nic innego nie wyjaśnia odwrotu Roju siedemdziesiąt pięć lat temu i ich wcześniejszego przebudzenia tym razem? Proctor wzruszyła ramionami. – Według teorii spiskowych za pierwszym razem to ZSO zwabiło Rój na Ziemię, aby dać powód do utrzymywania sił zbrojnych i zwiększania budżetu na zbrojenia oraz wspierania przemysłu zbrojeniowego. Granger zerknął na nią z niedowierzaniem. – I pani w to wierzy? – Oczywiście, że nie. Ale chociaż Ziemia jest zjednoczona, proszę pamiętać, że niektóre z dawnych narodów pragną odzyskać utraconą chwałę, przynajmniej we własnym mniemaniu. Kapitan zaklął. – Rosjanie. – Hola, hola, proszę mi nic nie imputować, kapitanie. Chcę tylko zauważyć, że Konfederacja Rosyjska nie ucierpiała tak bardzo podczas ostatniej inwazji. Niemożliwe.
– To zwyczajna rusofobia, pani komandor. Nie tego się po pani spodziewałem. Od dziesiątek lat słyszy się tego rodzaju teorie spiskowe. Nie oznacza to jednak, że teorie te zyskują na wiarygodności tylko dzięki pani odkryciu, że Rój przerwał wcześniej swoje uśpienie. – Zgadza się – przyznała Proctor. – Ale jest coś jeszcze. Nie wydaje się panu nieco dziwne, że ledwie parę lat temu Rosyjska Federacja Naukowa ogłosiła odkrycie technologii teleportacji kwantowej, a zaraz potem powrócił Rój i zaczyna na nas kierować sztuczne osobliwości kwantowe? Z danych przechowywanych po poprzedniej inwazji wynika, że Rój nie miał żadnej technologii choćby zbliżonej do urządzeń kwantowych, wszystko opierało się wtedy na polach grawimetrycznych, zupełnie jak u nas. Przynajmniej jeżeli chodzi o nawigację. Rój dokonał ulepszeń w tej dziedzinie, co wyjaśnia nowe zdolności jego jednostek do utrzymania tak ogromnych przyśpieszeń. Ale osobliwości? To zupełnie inna dziedzina. A technologią kwantową zajmuje się tylko kilka grup badawczych w Departamencie Technicznym ZSO oraz Rosyjska Federacja Naukowa. Wnioski nasuwają się same… – Kapitanie – wtrącił się porucznik Diaz. Granger odwrócił się od razu. Twarz oficera znaczyły głębokie cienie zmartwienia. – Stacja Walhalla właśnie walczy z Rojem. – Wrzuć na główne ekrany, maksymalne powiększenie. Granger wiedział, że niewiele będzie można zobaczyć, co najwyżej piksele rozmazanych, punktowych świateł rojących się wokół wielkiej stacji kosmicznej. – Tak jest, kapitanie. Cała załoga wbiła wzrok w główne ekrany. Formacja obcych zatrzymała się o kilkaset kilometrów od stacji i walczyła z chyba porównywalną flotą ZSO. CENTCOM zapewne wezwał przynajmniej dwa tuziny ciężkich krążowników, trochę lżejszych i zdaje się, że również superkrążownik, prawdopodobnie OZF „Sprawiedliwość” – tak przynajmniej podejrzewał Granger, ponieważ wielki okręt stacjonował na Ziemi. Błysk zieleni. Potem kolejny. I kilka dłuższych, wypuszczonych z głównego okrętu obcych. I już nie było superkrążownika. Ponad trzy tysiące ludzi obsługiwało uzbrojenie tego okrętu, maszynownię, sześć hangarów z myśliwcami… wszystko zniknęło w jasnym, pikselowatym rozbłysku. Ogromny okręt rozpadł się na dwie części, a obcy, najwidoczniej niezadowoleni z rezultatu, ostrzeliwali większy kawałek wraku do chwili, aż rozerwali go na mniejsze fragmenty. – Dobry Boże… – westchnęła komandor Proctor, która stanęła obok Grangera przy stanowisku dowodzenia. – „Sprawiedliwość” była największym okrętem floty, a nie przetrwała nawet minuty w starciu z tymi potworami. Granger patrzył na wrak i na obcy okręt, który zniszczył resztki po superkrążowniku, po czym ruszył na pozostałe jednostki. Krążowniki sił obronnych zaczęły szaleńczy ostrzał zaporowy.
– Jeżeli to przeżyjemy, w ZSO polecą głowy. Wszyscy, którzy zaakceptowali produkcję kadłubów z tej gównianej sprytstali, wylecą w kosmos bez skafandrów. – Kapitan skrzywił się, gdy kolejny ciężki krążownik zamienił się w kulę ognia, którą wessała próżnia. Pochylił się nad konsolą i wcisnął guzik łączności. – Rayna, mamy jeszcze pełną moc na napędzie? W tle rozległy się zirytowane przekleństwa, a potem znużony głos komandor Scott. – Tak, kapitanie. Osiemdziesiąt procent. Więcej się nie da bez porządnego remontu. – Świetnie. – Granger spojrzał na nawigatorów. – Wstrzymać wytracanie przyśpieszenia. Chcę jeszcze przyśpieszyć. Trzy g. Utrzymać przyśpieszenie przez dwadzieścia minut, potem wyrównać. Jak szybko dzięki temu dotrzemy do Walhalli? Jeden z techników szybko przeprowadził obliczenia. – Dwadzieścia pięć minut, kapitanie, ale przy tej prędkości miniemy bitwę. Będziemy musieli wytracać przyśpieszenie przez co najmniej czterdzieści minut. – Wykonać. Trzy g. Naprzód! – Granger znowu pochylił się nad komunikatorem. – Uwaga, załoga. Zabezpieczyć okręt, pełna moc napędu, przyśpieszenie trzy g. A potem wrócić na stanowiska bojowe. Czerwony alarm. Ekipa nawigacyjna zabrała się do pracy i niedługo potem przyśpieszenie wgniotło wszystkich w fotele. „Konstytucja” ponownie skoczyła naprzód, pole grawitacyjne z trudem przeciwdziałało ogromnej sile inercji, napierającej na okręt i jego zawartość. – Kapitanie, jak niby to ma pomóc? Dotrzemy tam szybciej, ale… Granger uciszył swoją nową pierwszą oficer uniesieniem ręki. Przypominała pod wieloma względami Hawsa, on też wywarkiwał dezaprobatę dla rozkazów, których nie rozumiał. A chociaż naruszało to nieco dobre obyczaje i dyscyplinę, Granger poczuł spokój. – Przelecimy obok. Jeżeli będziemy czekać jeszcze godzinę, żeby tam dotrzeć, pozostanie nam tylko grzebanie zmarłych. A tak może przynajmniej uda nam się zestrzelić jeden z wrogich okrętów. Osłabimy ich trochę dla tych, którzy będą jeszcze walczyć. A kiedy wreszcie wytracimy prędkość i zawrócimy, będzie o jednego wroga mniej w starciu. Podszedł do stanowiska taktycznego, skinął dowódcy zespołu. Granger nie miał pojęcia, czy to, co wymyślił, jest w ogóle możliwe, ale nic więcej nie miał. W pamięci przeprowadził kilka obliczeń, nabrał tchu i zaczął: – Słuchajcie uważnie. Będziemy mieli tylko jeden strzał, więc musicie się skupić…
ROZDZIAŁ 48
W pobliżu Ziemi
Hangar myśliwców na Okręcie Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
Czworo pilotów siedziało na ławce blisko swoich myśliwców. Wiedzieli, że niedługo komandor Pierce wyda rozkaz przygotowania się do startu. Miller zerknęła na nowego, jednego z eskadry „Qantas”. Nie wiedziała, jak ma na imię, przedstawił się po prostu jako Junak. Porucznik Volz przekazywał mu instrukcje, a Hycel siedział obok. Mamrotał coś z twarzą ukrytą w dłoniach. W całym hangarze, wśród szaleńczej krzątaniny techników i ekip naprawczych, które przygotowywały ostatnie myśliwce do odlotu, Miller widziała pilotów zajętych własnymi rytuałami. Jakaś kobieta całowała raz po raz wisior na swoim naszyjniku – trudno powiedzieć, co to było, może krzyż, może królicza łapka. Jakiś młody mężczyzna podrzucał piłeczkę do golfa. Wszyscy przygotowywali się na swój sposób, aby wykonać najważniejsze zadanie. Czekała ich walka na śmierć i życie. Powtarzanie prostych czynności miało uspokoić umysły i pomóc w koncentracji. Jessica Miller nie miała żadnego rytuału. A może jednak? Pobiegła myślami do zdjęcia na pulpicie swojego X-25. Mały Zack-Zack i Tom. Wszystko, co zostało jej po mężu. Co się stanie, gdy ona także nie wróci? Czy jej rodzice sobie poradzą z wychowaniem Zacka? Nie robili się młodsi, powinni cieszyć się emeryturą. A przecież mogła bardzo łatwo zginąć. Dopiero teraz dotarło to do Miller. Uderzyło ją mocno jak cios w brzuch. Zack powinien się dowiedzieć, że w ostatnich chwilach życia matka myślała tylko o nim. Nawet jeżeli teraz malec tego nie doceni, zrozumie, gdy będzie starszy.
– Hej, Chojrak. – Skinęła na porucznika Volza. Ściągnęła z palca obrączkę i podała młodemu mężczyźnie. Volz uniósł brwi. – Myślisz, że to dobry moment, Zygzak? Nawet się jeszcze nie całowaliśmy. Zignorowała żart. – Oddaj to mojemu synowi. Jeżeli nie wrócę. Porucznik popatrzył na obrączkę, potem na Miller. – Przecież wrócisz. Wszyscy wrócimy. – Świetnie. Ale na wszelki wypadek weź to. Chcę, żeby Zack wiedział, że o nim myślałam. I że zrobiłam to… robię to dla niego. – Podała obrączkę Volzowi. Chojrak zaklął, ale wziął. – Dobra, ale oddam ci to, gdy wrócimy. – Wsunął obrączkę na mały palec, jedyny, na który pasowała. – Dziękuję – szepnęła jeszcze Miller, ale zagłuszył ją głos komandora Pierce’a z głośników. – Wszyscy piloci do maszyn i przygotować się do startu. Ludzie schowali swoje piłki do golfa, królicze łapki, krzyże, obrączki, zdjęcia najbliższych – wszystko, co pozwalało im się skupić – i ruszyli do myśliwców. Jessica wspięła się po drabince do maszyny i już miała wskoczyć do kokpitu, gdy usłyszała: – Zygzak! – Obejrzała się na prawo, gdzie Chojrak sadowił się w kokpicie. – Nie martw się, będę pilnował ci tyłów. Jeszcze zobaczysz swojego malucha, obiecuję. Miller skinęła i uśmiechnęła się trochę z przymusem. Przecież Chojrak nie był Bogiem, tylko pilotem myśliwca z przerośniętym ego. Górna rama kokpitu opadła i zamknęła się, a Miller sięgnęła po słuchawki. Chojrak chciał dobrze, należało to docenić. Sięgnęła do komunikatora i wywołała Volza. – Hej, Chojrak. Dzięki. – Nie ma za co, Zygzak. Ruszajmy, trzeba skopać parę tyłków. Miller potarła biały ślad po obrączce. – Już wiem, komu nakopię pierwszemu.
ROZDZIAŁ 49
W pobliżu Ziemi
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
– Kiedy znajdziemy się w zasięgu strzału? – zapytał Granger dowódcę artylerii. – Za jakieś dwadzieścia minut, kapitanie. I będziemy tylko przez minutę, potem spudłujemy o pięć kilometrów z każdą sekundą. – Błąd. Będziemy w zasięgu strzału przez dwie minuty. Oficer po chwili zrozumiał, co kapitan ma na myśli. – Zamierza pan odwrócić okręt? – Tak, gdy tylko miniemy wroga. Zrobimy zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i dokończymy ostrzał działami magnetycznymi, gdy będziemy się oddalać. Idealny byłby zwrot o dziewięćdziesiąt stopni, aby dać załogom na dziobie dobry widok, ale wciąż musimy wytracić prędkość, więc sto osiemdziesiąt będzie odpowiednie. – Przyjąłem, kapitanie. – Ale to nie wszystko. Trzeba skoncentrować ostrzał w jednym punkcie wrogiego okrętu. Zaczniecie z dwukrotnie większego zasięgu niż zwykle. Wiem, że im większa odległość, tym gorsza celność, ale przynajmniej parę pocisków powinno skutecznie dojść, a to może odciągnąć uwagę obcych i zapobiec zniszczeniu całej naszej floty. Wskazał na obraz okrętu obcych, który oficer taktyczny wrzucił na ekran.
– Tutaj. – Zaznaczył. – Skoncentrujcie ostrzał na tym punkcie. Potem, gdy będziemy najbliżej, wystrzelcie naszą ostatnią głowicę jądrową prosto w otwór, który zrobimy. A gdy będziemy odlatywać, zdecydujecie, co dalej. Wszystko zależy od tego, czego dokona głowica. Jeżeli ten główny okręt pozostanie nietknięty, ostrzeliwujcie go nadal. Jeżeli będzie uszkodzony lub zniszczony, wybierzcie kolejny cel. I powtórzcie tę samą metodę – ostrzał w jeden punkt. Zrozumiano? – Tak jest, kapitanie – potwierdził oficer taktyczny, a jego zespół zasalutował. – Kapitanie? – zaniepokoiła się Proctor. – A jeżeli obcy zaczną generować sztuczną osobliwość, gdy będziemy przelatywać? Nie powinniśmy czegoś z tym zrobić? Granger odwrócił się do niej z uśmiechem. – Zakładam, że masz jakieś sugestie?
– Tak jest, kapitanie.
ROZDZIAŁ 50
W pobliżu Ziemi
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
– To się nie uda – stwierdził Granger. Zerknął na „Tęczę”, mały statek transportowy, którym dzieci przyleciały na ceremonię demobilizacji. Jednostka została zepchnięta pod ścianę hangaru myśliwców. Kapitan zastanawiał się, gdzie podziali się mali pasażerowie. Zapewne zaprowadzono ich głębiej do wnętrza „Konstytucji”, w miejsce bardziej bezpieczne niż ogromna hala wypełniona
myśliwcami, mechanikami, smarem, amunicją, pociskami, wózkami ze zbiornikami paliwa oraz gromadami pilotów gotowych, aby ponownie wyruszyć do walki. Komandor Proctor prychnęła, gdy przyjrzała się lśniącemu kadłubowi niewielkiej korwety. – Uda się, kapitanie. Połączymy autopilota statku z komputerem nawigacyjnym „Konstytucji” i będziemy mogli sterować „Tęczą” z mostka. Wystarczy tylko wypchnąć ją za otwartą gródź, żeby mogła odlecieć. Skoro jeden myśliwiec X-25 może zakłócić sztuczną osobliwość, korweta tym bardziej nie będzie miała z tym problemu. – Wypchnąć ją? A jeżeli uderzy w jeden z naszych okrętów? Albo komputery nie połączą się prawidłowo i stracimy kontrolę? Ten statek może wlecieć prosto w nasz… – Granger urwał i zacisnął zęby. Prawdę powiedziawszy, pomysł był znakomity. Ale nie jego, cholera… Kłuło go w klatce piersiowej. Każdy oddech był męką. Zejście do hangaru myśliwców wydawało się niepokojąco długie. Granger dostał zadyszki. – Dobrze. – Gestem przywołał bosmana dowodzącego ekipami w hangarze i wskazał na „Tęczę”. – Bosmanie, trzeba ten statek podłączyć do „Konstytucji”, żeby można było nim sterować z mostka. A potem proszę ustawić jednostkę przed grodzią i przygotować się do jej wysunięcia na podnośniku hydraulicznym, gdy tylko wydam roz… Nie dokończył. Ostry kaszel wyrwał mu się z gardła, a kiedy Granger odsunął dłoń od ust, została na niej krew. Proctor wytrzeszczyła oczy. – Kapitanie! Dobrze się pan czuje? Nie powiedział pan, że jest ranny… – Chwyciła go za ramię, gdy zgiął się w kolejnym ataku kaszlu. Granger odpędził ją machnięciem ręki. – Nic mi nie jest – wydusił wreszcie. Zmusił się do długich, powolnych wdechów, żeby uspokoić spazmy. Było coraz gorzej. Gdyby znajdował się na Ziemi, pewnie leżałby już w hospicjum. Albo, co bardziej prawdopodobne, odpoczywałby na plaży na Florydzie, nafaszerowany lekami, i dożywał ostatnich dni w cieple i słońcu. Nic z tego. Ziemia została zaatakowana, okręt znajdował się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, a ludzie go potrzebowali. Granger nie miał czasu na rekonwalescencję, ponure myśli czy okazywanie słabości. Wyprostował się i spojrzał w twarz Proctor z ponurym uśmiechem. – Nic mi nie jest. Odzywają się stare dolegliwości. Ale lekarz zapewnił, że nadal mogę wypełniać obowiązki. – Dostrzegł podejrzliwe spojrzenie pierwszej oficer. – Rozmawiałem z nim godzinę temu. Pozwolił mi dowodzić, więc zamierzam przeprowadzić nas przez tę bitwę, przysięgam na Boga, choćby to było ostatnie zadanie w moim życiu.
Nie chciał podnosić głosu, ale zrobił to mimowolnie, a paru techników w pobliżu przystanęło albo obejrzało się na Grangera. Kapitan zauważył w ich spojrzeniach niepewność, zmieszanie… i strach. Dopiero teraz uświadomił sobie, że tutaj, w hangarze, z dala od mostka i zespołów artylerii, nikt nie wiedział dokładnie, co się dzieje. Zanim zdążył powiedzieć coś pokrzepiającego, komandor Proctor znowu ujęła go za ramię i szepnęła: – Jeżeli nie przestaniesz zgrywać bohatera, wykończysz się o wiele wcześniej. Musisz dbać o swoje zdrowie, kapitanie. Co będzie, jeżeli stracisz przytomność w trakcie ważnych działań…? – Powiedziałem, że nic mi nie jest – przerwał jej surowo, żeby zamknąć temat, a potem zerknął na zegarek. – Wracajmy na mostek. Mamy niewiele czasu.
ROZDZIAŁ 51
W pobliżu Ziemi
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
Po powrocie na mostek Granger skinął głową oficerowi taktycznemu i jego zespołowi. Oficer odpowiedział tym samym, a potem oznajmił: – Obliczenia do ostrzału wykonane, kapitanie. Znajdziemy się w zasięgu za dwie minuty. – Dobrze. Nawigator? – Granger odwrócił się do kolejnego zespołu. – Co z podłączeniem „Tęczy” pod nasze zdalne sterowanie?
– Gotowe, panie kapitanie. – Dobrze. Jeżeli obcy zaczną tworzyć swoją sztuczną osobliwość i jeżeli dam sygnał, poprowadzicie „Tęczę” prosto w tego małego drania. Uderzenie w sam środek. Zrozumiano? – Tak jest, panie kapitanie – potwierdził dowódca zespołu nawigacyjnego. Granger usiadł ciężko w fotelu. Nogi go bolały, w krzyżu łupało jak po potrąceniu przez co najmniej krążownik, a płuca paliły żywym ogniem. „Ból jest nieistotny. Liczy się tylko okręt” – powiedział sobie w duchu, a potem podniósł wzrok na Proctor. – Poprowadzisz ostrzał. – Tak jest, kapitanie. Wszyscy patrzyli na zegar odliczania wyświetlający się w rogu obrazu – o wiele wyraźniejszego już i ostrzejszego niż wcześniej. Walka przemieszczała się coraz bliżej wielkiej stacji, a gdy tylko wróg znalazł się w zasięgu, Walhalla nareszcie wystrzeliła ze swojej niemałej artylerii, złożonej głównie z wysokiej mocy laserów, a także kilkudziesięciu automatycznych dział magnetycznych. Na dodatek jakimś cudem połowa krążowników ZSO wciąż pozostawała nienaruszona. Niestety, reszta dryfowała i wirowała bezradnie w przestrzeni, zniszczona lub mocno uszkodzona, pozostawiając po sobie długi ślad składający się z elementów wyposażenia, fragmentów kadłubów oraz ludzkich ciał. – Dziesięć sekund – oznajmiła Proctor. – Pięć. Cztery. Trzy. Dwa. Jeden. Rozpocząć ostrzał z dział magnetycznych, cel: główny okręt wroga. Na ekranie pojawiło się kilka białych smug pocisków wystrzelonych z okrętu, ledwie uchwyconych przez kamery dziobowe wysokiej rozdzielczości. Minęło pół minuty, zanim pociski zaczęły uderzać w kadłub obcego okrętu, ale oficer taktyczny pokręcił głową z rozczarowaniem. – Jak należało się spodziewać, większość nie trafiła, kapitanie. Tylko jakaś jedna trzecia. – Nie szkodzi, kontynuować ostrzał – odpowiedział Granger. – Pojawiły się jakieś zakłócenia grawimetryczne? – Żadnych, panie kapitanie – odpowiedział jeden z ludzi przy stanowisku naukowym. Świetnie. Na razie żadnej sztucznej osobliwości. Ciekawe, co by było celem tej superbroni obcych? Sama stacja Walhalla czy może jeszcze walczące krążowniki?
Odliczanie zaczęło się na nowo. Granger siedział jak na szpilkach – nie miał już nic do roboty, mógł tylko patrzeć, czy pociski uderzą w cel, i mieć nadzieję, że się uda. – Transmisja z Walhalli – zameldował oficer łączności. Granger wskazał na swoją konsolę. – Wrzuć do mnie. Na ekranie pojawiła się napięta twarz admirała Zingana. Za plecami dowódcy panował chaos. Zingano znajdował się w centrum dowodzenia. Zanim odezwał się do Grangera, wychylił się, żeby wydać polecenia komuś poza ekranem. – Zwiększyć obronę na lewej flance. Zbyt wiele myśliwców przebija się tutaj, straciliśmy już dziesięć dział. – A potem odwrócił się do monitora. – Tim, cieszę się, że tu jesteś, ale dlaczego podchodzisz tak szybko? Będziesz w bitwie ledwie przez minutę! Z twarzy admirała bił gniew, ale uwaga dowódcy była rozproszona. Gdy wydał kilka kolejnych rozkazów, znowu odwrócił się do Grangera. – Tylko tak mogliśmy dotrzeć na czas i cokolwiek zdziałać. Gdybyśmy czekali i lecieli z mniejszą prędkością, przybylibyśmy za późno. Zingano z irytacją zacisnął usta i pokręcił głową. – Radzimy sobie lepiej, niż można by się spodziewać, chociaż straciliśmy już „Sprawiedliwość”, „Śmiałka”, „Zaćmienie” i „Hemingwaya”, a także tuzin mniejszych krążowników i fregat oraz mnóstwo myśliwców. – Wzrok admirała stwardniał. – Ale jest coś jeszcze, Tim. Skanery dalekiego zasięgu na Europie wykryły sygnały kolejnej floty, która zbliża się bardzo szybko, szybciej nawet niż ta tutaj. Następni obcy dotrą do nas za godzinę. Granger zaklął. – Ile okrętów? – Przynajmniej jeszcze trzy. Jeżeli szybko nie znajdzie się rozwiązania, jak sprawić, aby broń okrętów ZSO stała się bardziej skuteczna przeciw obcym, albo jak wytrzymać ostrzał z ich energetycznej broni, to koniec. Ludzkie jednostki nie poradzą sobie z siedmioma potworami, atakującymi Ziemię. – Jesteśmy już prawie na miejscu. Trafiliśmy ten główny okręt? Zingano zerknął na swoje odczyty. – Wybiliście całkiem sporą dziurę w jego kadłubie. Co zamierzasz zrobić, wstrzelić tam głowicę jądrową?
– Właśnie. Admirał wzruszył ramionami. – Wszystkie nasze zostały strącone. Obcy mają o wiele bardziej zaawansowane algorytmy namierzania niż siedemdziesiąt pięć lat temu. Nie… – Urwał i obrócił głowę, aby wysłuchać meldunku. Granger nie zrozumiał słów. – Kapitanie! – Diaz wyprostował się przy swoim stanowisku. – Wykrywamy wielkie zakłócenia grawimetryczne prosto przed nami. Obcy właśnie zaczynają tworzenie osobliwości.
ROZDZIAŁ 52
W pobliżu Ziemi
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
Granger włączył komunikator. – Przygotować „Tęczę” do wystrzelenia na mój znak. – Zerknął na nawigatora. – Gotów? Chorąży Prince skinął głową. Na głównym ekranie pokazało się odliczanie. Dwadzieścia sekund. Wśród szaleństwa bitwy pojawiło się znane już migotanie sztucznej osobliwości. Stawało się coraz
jaśniejsze, choć nie było wiadomo, czy to dlatego, że czarna dziura rosła, czy dlatego, że „Konstytucja” zbliżała się do niej tak szybko. Piętnaście sekund. – Pierwsza, niech wszystkie sensory skupią się na osobliwości i okrętach obcych. Chcę wiedzieć wszystko. Wszystko. Pięć sekund. Proctor wydała rozkaz. – Wystrzelić głowicę jądrową! Granger skinął ręką na nawigatora. – Teraz. Wypuścić „Tęczę”. I przygotować się do zwrotu o sto osiemdziesiąt stopni. Potem jednocześnie wystąpiły różne zdarzenia. Na ekranie widać było, jak pocisk z głowicą jądrową wylatuje ze sterburty „Konstytucji” i z rosnącą, niewyobrażalną prędkością mknie do głównego okrętu obcych. Pomimo ostrzału obronnego głowica uderzyła i wybuchła w oślepiającym blasku. Kiedy ekrany ściemniały po rozbłysku nuklearnym, załoga mostka wstrzymała oddech. „Tęcza” wleciała prosto w migotliwą osobliwość i w okamgnieniu wszystko znikło. Paru oficerów uniosło pięści i krzyknęło radośnie. Jednak zza wraku zniszczonego okrętu obcych wynurzył się jeden z pozostałych trzech i zaczął ostrzeliwać Walhallę salwą zielonych, niszczycielskich promieni. – Namierzyć ten okręt! – zawołał Granger. Jednak było już za późno. Chociaż początkowo obcy koncentrowali się głównie na flocie ZSO, która zagradzała im drogę, ten okręt chyba postanowił zniszczyć stację. I ku przerażeniu Grangera jedno z ramion Walhalli zostało odcięte w eksplozjach iskier i płomieni, a fragmenty poszycia pomknęły w próżnię. – Strzelać wszystkim, co mamy, w ten okręt, poruczniku! Trzeba go zniszczyć! – Przykro mi, kapitanie – odparł oficer taktyczny. – Kończy się amunicja. Musimy ponownie załadować. Granger odwrócił się do głównego ekranu. Kolejne ramię z dokami oderwało się od reszty stacji po silnym ostrzale. – Szlag! – Kapitan uderzył pięścią w podłokietnik fotela, gdy główna sekcja Walhalli pękła, a potem
rozpadła się na bryzgające płomieniem części po wybuchu zbiorników z tlenem. Jeden z odłamków uderzył w „Konstytucję”, dwa zderzyły się ze sobą i eksplodowały. Granger pochylił się nad swoim stanowiskiem. Chciał porozmawiać z admirałem Zingano, ale na ekranie zobaczył gorączkowe zamieszanie w kłębach dymu i iskier, a z głośników dochodziły tylko krzyki. Admirała nie było na stanowisku ani w pobliżu, a zaraz potem ekran zaczął śnieżyć i połączenie się urwało. – Nawigator, jakie mamy przyśpieszenie i tempo redukcji? – zapytał zduszonym szeptem. – Trzy g, kapitanie. – Podnieść do pięciu. – Ale, panie kapitanie, nasze pole kompensacji grawitacyjnej nie poradzi sobie z taką deceleracją… – Powiedziałem pięć g! – Granger uruchomił interkom. – Mówi kapitan. Przygotować się na silne przeciążenia i zakłócenia inercyjne. Zaraz będziemy mieli decelerację rzędu pięciu g. Złapcie się czegoś, ludzie, i trzymajcie mocno. Proctor podbiegła do wolnego fotela przy stanowisku naukowym. – Wszyscy zapiąć pasy! Niedługo potem okrętem zaczęło trząść o wiele mocniej niż przy sztucznej osobliwości. Po paru sekundach wydawało się, że „Konstytucja” huśta się do przodu i do tyłu, a członkowie załogi mieli wrażenie, że wypadną z foteli, bo pasy nie wytrzymają. Stabilizatory grawitacyjne z trudem kalibrowały się pod naciskiem ogromnych sił, rozdzierających kadłub. – Operacyjny, sprawdzić, czy da się ustabilizować nasze pole grawitacyjne – zawołał Granger. Proctor odwróciła się w stronę stanowiska operacyjnego. – Zwiększyć opór w rdzeniu oscylatora harmonicznego głównego programu grawitacyjnego. Połączyć bezpośrednio z gniazdem sensorów grawitacyjnych. Zaraz potem wstrząsy i kołysanie wyraźnie złagodniały, choć załoga nadal musiała się przytrzymywać foteli i konsoli. – Mijamy zasięg ostrzału, kapitanie – zameldował oficer taktyczny. – Drugi okręt obcych doznał znaczących uszkodzeń. Świadomość, że z każdą mijającą sekundą Walhalla ulega coraz większym zniszczeniom, doprowadzała do szaleństwa. Ginęły właśnie setki, a może nawet tysiące ludzi. A Granger nie mógł nic zrobić.
– Komandor Proctor, co wychwyciły nasze sensory podczas przelotu? – Nie miałam jeszcze okazji porozmawiać z grupą naukową, kapitanie. – Spojrzała na zespół. – Mamy coś? Jeden ze specjalistów odchrząknął. – Wciąż analizujemy dane, nie można powiedzieć nic pewnego. Granger westchnął w duchu. Jajogłowi! – Więc proszę o spekulacje. – Cóż, panie kapitanie, na ile można się zorientować… Istnieje kwantowe powiązanie między osobliwością i każdym z obcych okrętów, które ją generują. Właśnie tak działa teleportacja, okręty tworzą most kwantowy, żeby przenieść masę przez horyzont zdarzeń… – Zaraz, zaraz – przerwał mu Granger. – To przecież czarna dziura. Dlaczego więc ją widzimy? – Nie widzimy jej, panie kapitanie, jest mikroskopijna. A jej horyzont zdarzeń znajduje się w promieniu najwyżej kilkuset milimetrów. Widzimy tylko synchrotronowe promieniowanie masy, która na nią spada. – Ach, jasne. I co jeszcze? Na okręcie zaczął narastać łomot, ale nic nie można było na to poradzić. Specjalista podjął wyjaśnienia. – Połączenie wydaje się obustronne. To oczywiste sprzężenie kwantowe, więc wszystko, co dzieje się z osobliwością, odbija się na siłowniach obcych okrętów. Wydaje mi się, że wykorzystują rdzenie mocy, aby wygenerować energię do transmisji sygnału kwantowego. – Czy wykryliście jakieś zmiany, gdy „Tęcza” uderzyła w osobliwość? – Właśnie to próbujemy ustalić, panie kapitanie. Na pewno pojawiła się fluktuacja na połączeniu między osobliwością i okrętami, ale przepływ danych został zakłócony przez wysokie fale grawitacyjne wywołane kolizją. „Tęcza” była wielką masą, którą osobliwość musiała pochłonąć, co w rezultacie doprowadziło do… praktycznie rzecz biorąc, powstania miniaturowej supernowej. To samo dzieje się, gdy obcy teleportują osobliwość do wybranego celu. Ogrom spadającej masy przeciąża czarną dziurę, wybija osobliwość z rdzenia i wywołuje jej eksplozję, która wyzwala ogromną energię. Zatem to właśnie spotkało bazę na Księżycu. Wybuchła w niej miniaturowa supernowa. Dobry Boże… – Pracujcie dalej. Potrzebujemy jak najwięcej informacji.
– Tak jest, panie kapitanie – odpowiedział machinalnie naukowiec i wrócił do swoich odczytów. Odległy łomot zmienił się w gwałtowne kołysanie, które wyrzuciłoby z foteli każdego, kto nie przypiąłby się wcześniej pasami. Do łomotu dołączył przenikliwy, wysoki jęk, rozlegający się na całym okręcie. – Kapitanie, stabilizatory grawitacyjne nie radzą sobie. Zaraz stracimy ciążenie, a jeżeli to potrwa, również możliwość wykonania skoku kwantowego… Granger uderzył w podłokietnik i zaklął pod nosem. – No oczywiście – mruknął. Spojrzał na swój pulpit. „Konstytucji” zostało energii najwyżej na jeden skok. Kolejny wymagałby co najmniej godziny ładowania. – Zmniejszyć moc do trzech g – rozkazał nawigatorowi. – I przygotować się do skoku kwantowego. – Kapitanie? – Chorąży Prince zdziwiony uniósł głowę. – Dokąd? – A jak ci się wydaje, do cholery?
ROZDZIAŁ 53
W pobliżu Ziemi
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
– Genialnie.
Komandor Proctor zaczęła wpisywać komendy na swojej konsoli. Zaskoczyła tym Grangera. Manewr bynajmniej nie był jakoś szczególnie wyjątkowy czy błyskotliwy, po prostu rzadko stosowany ze względu na duże przeciążenia związane ze skokiem kwantowym tak blisko pola grawitacyjnego Ziemi. I zdecydowanie nie wykonywało się go podczas wytracania prędkości. Naprężenia w konstrukcji „Konstytucji” będą znaczące, ale nie takie, z którymi sobie nie poradzi. – Będziemy mieli dość zmagazynowanej energii na drugi skok, jeżeli odetniemy moc do głównych silników i… – Nie odetniemy mocy silnikom głównym – przerwał jej Granger. – Wykonamy skok kwantowy, a potem będziemy hamować, dopóki nie znajdziemy się znowu w bitwie. Odciągniemy ostrzał od floty ZSO, bo chyba tylko nasz pancerz wytrzymuje ataki broni obcych na tyle, abyśmy wyszli z tego żywi. Proctor zerknęła na niego zaskoczona. – Ale, kapitanie, artylerzyści zameldowali, że kończy się amunicja. Ponowne ładowanie potrwa pół godziny. – We wszystkich działach skończyła się amunicja? Sprawdziła na swoim ekranie. – W większości. Zespoły pięć, dwadzieścia i od czterdziestego trzeciego do czterdziestego piątego wciąż jeszcze mają połowę magazynków, ale reszta już zaczęła ładowanie. Granger wzruszył ramionami. – Świetnie. Do bitwy idzie się z taką armią, jaką się ma, komandor Proctor. Ludzie nas potrzebują. Parę minut później obliczenia zostały zakończone. – Uwaga, załoga – powiedział Granger. – Przygotować się do bitwy. Jak dotąd spisaliście się wspaniale już dwa razy. Pokażmy wrogom, że jesteśmy ulepieni z lepszej gliny. Trzeba się spodziewać ciężkiego ostrzału. Zespoły naprawcze, pozostać w pełnej gotowości, priorytetem są główne źródła mocy i działa magnetyczne. Piloci myśliwców, przygotować się do startu. Zanim jednak rozkazał wykonanie skoku kwantowego, połączył się z kontrolą lotów. – Komandorze Pierce, tu Granger. Twoi chłopcy są gotowi? – Oczywiście, kapitanie. Spuścimy obcym takie lanie, że nigdy tego nie zapomną – nadeszła odpowiedź. Granger podejrzewał, że oficer wciąż jest wytrącony z równowagi wiadomością o śmierci ojca, ale doskonale sobie radził. Niewzruszony i profesjonalny – właśnie tak szkolono wszystkich dowódców. – Świetnie. Udało się włączyć myśliwce z „Qantas” do naszych eskadr?
– Na ile było to możliwe. Wciąż są opóźnienia w łączności i problemy z integracją systemów komputerowych, ale musimy sobie poradzić z tym, co mamy. – Dobre podejście. Skup uwagę na myśliwcach Roju, a ja zajmę się głównymi okrętami. Łącz się regularnie po nowe informacje. Bez odbioru. A potem rozkazał chorążemu Prince’owi rozpocząć skok. Granger poczuł doskonale znane mdłości, ogarnęło go wrażenie niejasnego wytrącenia z równowagi, typowego dla skoków kwantowych. Odetchnął głęboko, gdy minęło. – Ile czasu zostało do wejścia w zasięg ostrzału? – zapytał. Obraz bitwy rozgrywającej się w pobliżu uszkodzonej stacji Walhalla nieco się zmienił, ponieważ „Konstytucja” zbliżała się po innej trajektorii. – Pół minuty. – Nie otwierać ognia, dopóki nie znajdziemy się blisko. Wtedy skupić ostrzał na tym drugim okręcie, w który strzelaliśmy wcześniej. Myśliwce, przygotować się do startu za… – zerknął na odczyty – dwie minuty. Na ekranie widać już było, że przebieg bitwy jest znacznie mniej korzystny dla Ziemian niż jeszcze dziesięć minut temu. Parę kolejnych dużych okrętów ZSO rozbito na kawałki, a na oczach załogi mostka zielony, śmiercionośny promień trafił w mały krążownik. Okręt wybuchł w oślepiającym błysku, gdy rdzenie reaktora przekroczyły masę krytyczną. Eksplozja pchnęła kilkanaście lecących za krążownikiem myśliwców na inne jednostki albo posłała je w przestrzeń kosmiczną. Wrak przetoczył się przez pole bitwy. Tymczasem jednak pozostałe okręty ZSO skupiły się na tej jednostce obcych, którą uszkodziła wcześniej „Konstytucja”. – Dowiedziałeś się czegoś z rozmów? – zapytał Granger oficera łączności. – Admirał Jones na „Trójzębie” przejął dowodzenie nad flotą, kapitanie. Walhalla umilkła, nie ma ze stacji żadnych transmisji. Admirał Jones rozkazał, aby wszystkie jednostki skupiły ostrzał na uszkodzonym przez nas okręcie wroga. – Wielkie umysły myślą podobnie – skomentował ironicznie Granger. – Kiedy dotrzemy, ustawić „Konstytucję” między okrętem obcych i jak największą liczbą naszych. A potem odwrócił się do stanowiska taktycznego. – Wypatrywać osobliwości. Muszę wiedzieć natychmiast, gdy tylko wróg zacznie ją generować. – Tak jest. Dziesięć sekund do starcia. – Prędkość? – Ponad tysiąc kilometrów na sekundę i wciąż spada.
Proctor zmarszczyła brwi. – Wciąż podchodzimy za szybko. Chorąży Prince potwierdził. – Przestrzelimy o jakieś pięćdziesiąt kilometrów. Zwrot zajmie parę minut. – Otworzyć ogień – rozkazał Granger. – Wystrzelić myśliwce. Komandorze Pierce, niech ruszają do walki z myśliwcami obcych i odciągną ich ostrzał od naszych krążowników. Sprawdź, czy możecie zwabić myśliwce wroga w kierunku jego okrętów, wtedy nasze eskadry staną się murem obronnym, który trzeba będzie przebić. – Tak jest, kapitanie! – zabrzmiał nierówny chór odpowiedzi. I tym sposobem „Konstytucja” znalazła się w bitwie po raz kolejny tego dnia. Wydawało się, że starcie nad księżycową bazą miało miejsce wieki temu, a wszyscy członkowie załogi okrętu stali się doświadczonymi weteranami. Granger zaśmiał się z absurdalności tych myśli. Zaledwie wczoraj miał zdemobilizować najstarszy okręt we flocie i zająć się pracą przy biurku w siedzibie Zjednoczonych Sił Obronnych, które nie zaznały choćby potyczki na granicy przez ponad siedemdziesiąt lat, a teraz nagle wraz z załogą stał się weteranem, któremu pozostało już niewielu żywych towarzyszy broni. Przez okręt przetoczył się łomot. Zielone światło rozbłysło za iluminatorami, gdy promień obcych uderzył w sekcje dziobowe. – Rozpocząć uniki. Silniki na sterburcie, ciąg na pięć procent – krzyknęła Proctor. – Ekipy wspomagające, przejść do sekcji uzbrojenia. Przeładować działa od dwadzieścia do czterdzieści. Już! Granger skinął głową. Jego pierwsza dobrze sobie radziła w starciu. Szlag, skoro o tym mowa, wszyscy dobrze sobie radzili. Okręt zadrżał znowu przy uderzeniu. – Ciężkie uszkodzenia w sekcji dziobowej, przy sterburcie! Uderzenie przebiło się przez kadłub! Cholera. Dziesięć metrów twardego wolframu przecięte jak skóra filetowanej ryby. Ciekawe, jakim cudem pozostałe okręty ZSO wytrzymały tak długo. Jakby w odpowiedzi na tę myśl najbliższy ciężki krążownik eksplodował oślepiającą bielą. Odłamki i ciała zaczęły wylatywać z wyrw w pękniętym na pół kadłubie. – To był „Trójząb”, kapitanie – zameldował oficer łączności. A zatem admirał Jones zginął. Granger spojrzał na listę okrętów ZSO na konsoli. Wtedy dotarło do niego, że nie pozostał już żaden admirał. Ani nawet komodor. A ze wszystkich kapitanów
zaangażowanych w walkę Granger miał najdłuższy staż, co oznaczało, że dowodzenie spadało na jego barki. – Połączyć z flotą – rozkazał oficerowi przy stanowisku łączności. – Gotowe, kapitanie. – Mówi kapitan Granger. Przejmuję dowodzenie flotą. Każdy krążownik z działającą wyrzutnią głowic jądrowych niech się natychmiast ze mną skontaktuje. Wszystkie cięższe jednostki, skupić ogień na dwóch głównych okrętach wroga. Wszystkie korwety i fregaty, rozpraszać uwagę wroga. Mierzyć w uzbrojenie. Utrzymać minimum pięćset metrów odstępu między okrętami, aby uniknąć strat dodatkowych w razie zniszczenia któregoś z naszych. Wszystkie eskadry myśliwców, włączyć się w walkę z myśliwcami wroga i odciągnąć je od naszych krążowników… Na ekranie kolejny lekki krążownik zmienił się w kulę oślepiającej bieli, trafiony koszmarnym, zielonkawym promieniem śmierci. Granger skrzywił się ponuro. – A jeżeli jednostka zostanie nieodwracalnie uszkodzona i nie będzie ratunku, rozkazuję wdrożyć procedury Omega. Proctor spojrzała na kapitana. – Doszło już do tego? Granger skinął głową. Nie musiał jej wyjaśniać, co to są procedury Omega, ale nie zaskoczyło go zdziwienie komandor Proctor – właśnie rozkazał kapitanom floty przeprowadzić samobójczy atak w razie nieodwracalnych uszkodzeń okrętu. – Kapitanie, cztery obce okręty są już prawie na miejscu. Za dwie minuty znajdą się w zasięgu strzału.
ROZDZIAŁ 54
W pobliżu Ziemi
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
Dwie minuty. Zdaje się, że wreszcie zaczynali stawiać opór pierwszym trzem okrętom obcych, przynajmniej jedna trzecia floty ZSO wciąż strzelała i nie dała się zniszczyć. Jednak kolejne cztery okręty Roju oznaczały pewną i szybką śmierć obrońców. – Straciliśmy właśnie „Furiata” i „Minnesotę”, kapitanie. To były ostatnie dwa ciężkie krążowniki z pociskami jądrowymi w arsenale – głos oficera taktycznego brzmiał ponuro. Granger rozejrzał się po ludziach na mostku. Sprawiali wrażenie martwych, jakby już się poddali i tylko oczekiwali na nieuchronny koniec. Okręt zadrżał, trafiony ponownie niszczycielskim promieniem energii. – Kapitanie! Wyłom w kadłubie na poziomie dwudziestym, sekcja dziobowa! – Zamknąć grodzie! – krzyknęła Proctor. – Niech jak najszybciej ruszają tam ekipy naprawcze! Kolejna eksplozja wstrząsnęła „Konstytucją”, tym razem o wiele bliżej. Mostek zakołysał się, a z poszarpanego pęknięcia w suficie i ścianie sterburty posypały się odłamki. A potem zaczęło się dobrze znane już pulsowanie i rytmiczne drżenie, których nie wywołały ani wybuchy, ani uderzenia wiązki energii. Wszyscy wiedzieli, że zwiastowały coś znacznie gorszego. – Kapitanie, obcy tworzą osobliwość! Na ekranie pojawiła się ponownie jasna, migotliwa poświata w środku formacji trzech obcych okrętów. Przestały strzelać zielonymi promieniami, zapewne musiały przekierować moc do generatorów osobliwości. Mógł być tylko jeden cel. Stacja Walhalla została rozszarpana na części. „Furiat” i „Minnesota” uległy zniszczeniu, inne ciężkie krążowniki błyskały pożarami. Rozproszone lekkie krążowniki kręciły się wokół obcych okrętów i strzelały z broni, którą jeszcze dysponowały, ale bez żadnych efektów. Najbliższym i największym celem była „Konstytucja”. – Musimy uderzyć w tę anomalię czymś naprawdę dużym – stwierdziła Proctor. – Dobrze powiedziane, pierwsza. – Granger uniósł brwi. Podobała mu się bezpośredniość komandor.
Spojrzał na dane ze swojego stanowiska, odszukał najbardziej zniszczony krążownik, taki, który i tak był skazany. Uderzył palcem w ekran, a potem wcisnął guzik łączności. – Kapitanie Bryan, stan waszych reaktorów jest niemal krytyczny. A jak reszta okrętu? Na jego oczach krążownik stracił sterowność. Prawdziwy cud, że ktoś na pokładzie jeszcze żył. W głośnikach zabrzmiał słaby głos. – Tim, to ty? – Tak, Gordon, to ja. – Granger skrzywił się. Gordon Bryan był jednym z niewielu przyjaciół kapitana, razem służyli na OZF „Wojownik”. Tamten wielki okręt, kolejny ze Starej Floty i właściwie bliźniacza kopia „Konstytucji”, spoczywał od dawna w suchym doku na stacji kosmicznej, krążącej wokół Europy, księżyca Jowisza, ale Granger starał się utrzymywać kontakt z dawnymi członkami załogi. – Niezbyt dobrze nam idzie, co? – Niestety. – Granger zerknął na chronometr, odliczający czas do spodziewanego transferu osobliwości. Mniej niż dwie minuty. – Słuchaj, Gordon, moje odczyty wskazują, że tracisz panowanie nad napędem. – Tak, okazało się, że wojna to jednak nie przelewki. Kto by pomyślał? – Przyjaciel zaśmiał się, ale zaraz spoważniał. – Wiem, o co chcesz mnie prosić, Tim. Ale nie mam już nawigacji. Dryfujemy. Z głośników dobiegł huk eksplozji i krzyki. – Gordon? – Granger pochylił się nad konsolą. Żadnej odpowiedzi. Westchnął. – Gordon, jesteś tam jeszcze? Kaszel, potem chrapliwe potwierdzenie. – Jeszcze tu jestem. Granger przyjrzał się sytuacji taktycznej na swoich ekranach. „Missouri”, okręt kapitana Bryana, był blisko – dokładnie między „Konstytucją” a rozrastającą się osobliwością. – Gordon, popchniemy cię. Masa „Missouri” rozbije osobliwość, a my zyskamy na czasie i spróbujemy załatwić tych drani. Jeżeli się nie uda, „Konstytucja” spali się na żwir. Wychodzi na to, że tylko my mamy pancerz, który wytrzymuje uderzenia obcych, więc… – Wiem, wiem. Chcesz, żebym był twoim pociskiem. – Bryan urwał, w głośnikach słychać było tylko chrapliwy kaszel. Szlag, brzmiało to gorzej niż ataki Grangera. – No to mamy plan. Popchnij nas, Tim. I tak nie zostało nam więcej niż parę minut. Granger pochylił się do nawigacji i szepnął:
– Podlećmy blisko, połączymy okręty i dajmy „Missouri” rozpęd do lotu na osobliwość. – Tak jest, kapitanie. Granger spojrzał na głośniki. Wyobraził sobie przyjaciela po drugiej stronie połączenia, na pewno poparzonego lub zakrwawionego. – Gordon, zbliżamy się. – Urwał, szukając odpowiednich słów, ale nic szczególnie elokwentnego nie przyszło mu do głowy. – Dziękuję. Służba z tobą była dla mnie prawdziwym zaszczytem. – I nawzajem, Tim. Przekaż Julie moje pożegnanie, jeżeli uda ci się wyjść z tego cało. „Konstytucja” zakołysała się, gdy lekko zderzyła się z „Missouri”, po czym zaczęła ją pchać. Drugi okręt powoli odbił się i ruszył w kierunku osobliwości. – Powiedz Julie, Tim… Powiedz, że ją kocham. I że mi przykro. Chciałem wrócić i wszystko naprawić, ale… Granger skinął głową. Przyjaciel mówił coraz mniej składnie. Zapewne tracił świadomość na skutek krwotoku i wyczerpania walką. Nie wszystko, co powiedział, było zrozumiałe, ale nie miało to znaczenia. – Nie martw się, Gordon, zrobię, co trzeba. Niech cię Bóg prowadzi. – Powiedz, że chciałem wszystko naprawić. Powiedz, że chciałem… – Głos utonął w zakłóceniach i szumach, a Granger poczuł bolesny ucisk w sercu, gdy na ekranach zajaśniał zielony promień. – Nie… – szepnął, gdy jeden z obcych okrętów przebił „Missouri” wiązką energii. Lekki krążownik eksplodował. W „Konstytucję” uderzyły odłamki, stary okręt zakołysał się i zadrżał. Komandor Proctor podeszła do dowódcy. – Potrzebne jest coś, co porusza się szybciej i zdoła uniknąć ataku wroga. Kapitan skinął głową. Odrętwiały i jakby w zwolnionym tempie sięgnął do włącznika komunikatora. – Komandorze Pierce, tu mostek. – Kapitanie? – odpowiedział oficer. – Proszę rozkazać jednemu z myśliwców, żeby wleciał w osobliwość. – Kapitanie? – Słyszałeś. – Ale, kapitanie, nie mogę… – zaprotestował Pierce.
– Możesz, komandorze. To rozkaz. Wykonaj. Granger, bez odbioru. A potem dowódca odwrócił się do Proctor i pokręcił głową. Przerażone spojrzenie pierwszej oficer wyraziło wszystko, co musiał wiedzieć. – Och, Shelby… Niech Bóg się nade mną zlituje.
ROZDZIAŁ 55
W pobliżu Ziemi
Kokpit myśliwca X-25
– Chojrak! Widzę… Tu jest… – Miller urwała, ponieważ starała się uniknąć ataku grupy myśliwców wroga. Tym razem było ich więcej. O wiele więcej. Setki. Może nawet tysiące. Zaczęła rozumieć, dlaczego poprzednim razem nazwano tych obcych Rojem. – Jest ich zbyt wielu! Nie mogę… – Trzymaj się! Ostry zwrot w lewo na mój znak, potem korkociąg wzdłuż osi Z minus dwa. Gotowa… Leć! Miller włączyła silniki manewrowe i odbiła ostro w lewo. Pasy szarpnęły ją w prawo. Walcząc z przeciążeniem, wprowadziła myśliwiec w korkociąg. Przecięła płaszczyznę ataku i skrzywiła się, gdy kilka nabojów przebiło pancerz X-25. Odetchnęła z ulgą, kiedy Chojrak wystrzelił wzdłuż osi, wokół której się kręciła, i zniszczył chyba z pół tuzina obcych. – Ju-huu! – wrzasnął na paśmie łączności, a Miller wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Wyciągnęła rękę, musnęła fotografię na pulpicie, a potem łagodnym łukiem wyrównała za myśliwcami Hycla i Junaka,
którzy mieli na ogonie paru obcych. Nacisnęła spust kilka razy i wrogie maszyny odpadły, wirując chaotycznie i plując płomieniami. Uderzyły w kadłub jednego z obcych okrętów, zaledwie kilkaset metrów dalej. – No, teraz to już się zwyczajnie popisujesz, Zygzak! Miller nabrała tchu i przyjrzała się bitwie. Pomimo sukcesów jej eskadry sytuacja nie wyglądała dobrze. Wręcz przeciwnie. Kolejny ciężki krążownik ZSO właśnie pękł w pół, gdy zielony promień wystrzelił z najbliższego okrętu obcych i przeciął kadłub. W strefie wybuchu pojawiły się płomienie i odłamki. Miller zrobiło się niedobrze, gdy uświadomiła sobie, że to nie tylko fragmenty kadłuba i wyposażenia, lecz także części ludzkich ciał. Jedno z nich przeleciało przed osłoną jej kokpitu. Miller odruchowo wzięła nogi za pas i pomknęła jak najgłębiej w próżnię, byle oddalić się od krążownika, który w każdej chwili mógł wybuchnąć. – Zygzak, uważaj! – Głos Chojraka przywołał ją do porządku. Wróciła do akcji. Omal nie za późno. Para wrogich myśliwców zbliżała się szybko. Miller skrzywiła się, gdy strzały przeszyły skrzydła jej maszyny. – Zygzak! Odpadła, potem zanurkowała i uniosła się ostro w prawo – byle tylko zgubić wrogów i uniknąć kolejnej salwy. I ku zdumieniu Miller oba obce myśliwce eksplodowały. A przez chmurę odłamków, która z nich została, przebił się X-25. – Chojrak? – zapytała Miller niepewnie. – Tym razem to junacka robota, dziewczyno. Gdyby nie miała duszy na ramieniu i serca w gardle, pewnie by zachichotała na ten słaby żart, ale za bardzo się bała, że zacznie płakać.
Ściany kokpitu wokół niej pulsowały i drżały w regularnych falach. Miller wiedziała, co to znaczy. Z komunikatora rozległ się głos dowódcy myśliwców. – Tu Pierce, kontrola lotów. – Komandor urwał niepewnie, a potem znowu się odezwał. – Junak, wykonaj procedurę Omega i wleć w osobliwość. Staranuj ją na pełnej prędkości. To rozkaz. W słuchawkach zapadła cisza, przerywana tylko trzaskami zakłóceń. Miller nie wierzyła własnym uszom. Zaraz jednak rozległ się spokojny i pewny młodzieńczy głos Junaka: – Tak jest, komandorze. – Dziękuję, poruczniku. Jesteś wielkim człowiekiem i tak będziesz zapamiętany. To zaszczyt, że mogłem z tobą służyć. – Głos Pierce’a brzmiał chrapliwie. Miller przez osłonę kokpitu patrzyła, jak Junak zawraca w kierunku migotliwej, białej poświaty, a po drodze robi unik przed kilkoma myśliwcami obcych, które strzelając, ruszyły w pogoń. Miller wrzasnęła. Myśliwiec Junaka eksplodował, gdy śmiercionośny zielony promień wystrzelił z najbliższego okrętu wroga i przeciął małą maszynę na pół. Porucznik powstrzymała łzy. Wymierzyła w kolejną maszynę obcych i rozniosła ją na strzępy, choć zmarnowała przy tym o wiele więcej amunicji, niż to było konieczne. – Zygzak, jesteś następna – rozległ się znowu głos Pierce’a. Zamknęła na chwilę oczy. A zatem tak to się skończy. Nieoczekiwanie pomyślała, że nie zazdrości komandorowi Pierce’owi sytuacji, w jakiej się znalazł. Musiał decydować i dokonywać wyboru, który wydawał się niewyobrażalny. Gdy Miller uświadomiła sobie, o czym myśli, ogarnął ją nadzwyczajny spokój. Nadszedł czas. Czas na nią. – Tak jest, komandorze. – Dziękuję, Jessico. „Wybacz mi, Zack” – pomyślała i raz jeszcze dotknęła zdjęcia na pulpicie sterowniczym. Tak bardzo chciałaby być z synem. Ale przede wszystkim Zack musiał przeżyć. Potrzebował planety, na której mógłby żyć. Musiała ocalić jego świat. Zacisnęła zęby, a potem pchnęła stery naprzód i pomknęła z rosnącym przyśpieszeniem.
– Zygzak – rozległ się nienormalnie cichy głos Chojraka. – Osłaniam cię. Będę cię eskortował. – Tylko obiecaj, że w porę zawrócisz – odpowiedziała, po czym zrobiła unik przed zielonym promieniem, wystrzelonym z pobliskiego okrętu Roju. – Jasne. – Chojrak zestrzelił dwa myśliwce, które próbowały przeciąć im drogę. – Załatwmy to.
ROZDZIAŁ 56
W pobliżu Ziemi
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
Na mostku zapadła cisza, gdy wszystkie głowy odwróciły się do ekranu. Samotny myśliwiec oderwał się od zamieszania bitwy i gnał prosto do osobliwości, która urosła już na tyle, że wyglądała jak ta nad bazą Luna przed eksplozją. Granger wstał. Jeżeli ten pilot zamierzał dobrowolnie poświęcić się dla towarzyszy, kapitan nie mógł zrobić mniej, niż przynajmniej dowiedzieć się, kto to jest. – Komandor Proctor. Proszę podać jego nazwisko i stopień oraz pochodzenie. Niech nam pani powie, kto to. Pierwsza oficer wbiła komendy na swoim stanowisku, po czym odchrząknęła. – Porucznik Jessica Miller, kryptonim wywoławczy „Zygzak”. Z Sacramento w Kalifornii. Dwadzieścia cztery lata, zamężna. Po demobilizacji „Konstytucji” miała dostać przydział na OZF
„Clyburne”, na którym służył jej mąż. – Twarz Proctor wykrzywił ból. – „Clyburne” był jednym z krążowników zniszczonych podczas obrony bazy Luna. Granger skinął głową, po czym pochylił się nad komunikatorem. – Zygzak, tu kapitan. – Cholernie piękny stąd widok, kapitanie – padła odpowiedź wśród szumów. Cały mostek patrzył, jak myśliwiec, maleńki na tle pozostałych jednostek ZSO i okrętów Roju, oddala się od swoich, kluczy wśród odłamków i wraków oraz omija śmiercionośne promienie, którymi obcy próbowali go strącić, zanim dotrze do osobliwości. Ale myśliwiec okazał się zbyt szybki i zwinny. – Na pewno. Wysokich lotów, porucznik Miller. I dziękuję. Wszyscy dziękujemy. – Granger zasalutował. A w jego ślady poszła załoga mostka, a przynajmniej ci, którzy nie byli zbyt zajęci walką. – Do diabła, kapitanie, gdybyś tu był, zrobiłbyś dla nas to samo. Odległość między myśliwcem a osobliwością zmalała do zaledwie kilkuset metrów. – Zresztą chciałam odejść właśnie tak – podjęła porucznik Miller. Jej głos drżał lekko, gdy starała się ukryć strach i okazać tylko odwagę. – Załatwić tych obcych drani. Zamilkła, ale Granger usłyszał jeszcze jej szept: – Przepraszam, Zack-Zack. Wybacz. Potem myśliwiec wszedł w migotliwą biel. – Och, Boż… – Głos Miller urwał się, gdy jej maszyna uderzyła w osobliwość. Zaraz potem wszystko znikło w oślepiającej eksplozji, która objęła najbliższy okręt obcych i wrak „Missouri”. Kiedy światło wygasło, okręt Roju pluł ogniem z burty od strony zniszczonej anomalii. Granger odwrócił się do oficera taktycznego. – Strzelamy ze wszystkiego, co jeszcze nam zostało, w uszkodzoną część poszycia! – Nerwowo wskazał na ekran. – Nic nie zostało, kapitanie. Nasze działa magnetyczne są zniszczone albo puste… – Użyć laserów! Czegokolwiek! Trzeba uderzyć w ten uszkodzony obszar czym się da! Niedługo potem lasery, które jeszcze działały, wystrzeliły jasną salwę impulsów ultrawysokiej energii w ziejące rany na pancerzu obcego okrętu, paląc odłamki, które znalazły się na drodze
wiązek. Promienie laserów wbiły się głęboko w rdzeń wrogiej jednostki, powiększając jej uszkodzenia. Zdawało się, że minęły minuty, choć nie mogło to być więcej niż kilkanaście sekund, a obcy okręt zakołysał się i wybuchł oślepiająco, gdy jego rdzeń osiągnął masę krytyczną. Kadłub rozpękł się na części. – Dwa załatwione, dwa zostały – mruknęła Proctor. Granger usiadł. Twardo spojrzał na obce okręty, wciąż widoczne na głównym ekranie. – Dwa załatwione. Straciliśmy tylko połowę naszych sił, żeby tego dokonać. Dwa zniszczone, zostały jeszcze dwa. Granger pokręcił głową. Sytuacja była zła. „Konstytucja” wlokła się, poturbowana i uszkodzona. Niedobitki floty, złożonej z ponad czterdziestu okrętów na początku bitwy, teraz można było policzyć na palcach. Najwyżej dziesięć jednostek, i to niezbyt sprawnych. A ogromna stacja kosmiczna Walhalla, majstersztyk dowództwa ZSO i pierwsza linia obrony Ziemi, dryfowała w kosmosie osmalona i rozhermetyzowana, wstrząsana wciąż eksplozjami w uszkodzonym wnętrzu. Było gorzej niż źle. Odparcie wroga wydawało się po prostu niemożliwe. – Kapitanie… – Oficer taktyczny podniósł wzrok znad odczytów i ze znużeniem popatrzył Grangerowi w oczy. – Przyleciały właśnie pozostałe cztery okręty obcych.
ROZDZIAŁ 57
Ziemia, Ameryka Północna, Omaha
Centrum operacyjne na kosmodromie Zjednoczonych Sił OBRONNYCH
Pod ścianą w centrum dowodzenia na kosmodromie w Omaha siedział wiceprezydent Issacson, szef jego gabinetu i grupa senatorów oraz urzędników rządowych. W tym samym czasie oficerowie nerwowo zbierali ostatnie myśliwce i szukali różnych innych środków obrony. Wiceprezydentowi i senatorom przydzielono to miejsce, ponieważ miało węzeł łączności i można było stąd koordynować działania reszty cywilnych władz, wciąż pozostających w Nowym Jorku i Waszyngtonie, ze sztabem głównym CENTCOM w Miami. Jednak, prawdę mówiąc, ani Issacson, ani żaden z urzędników nie mieli wiele do zrobienia. Rząd Zjednoczonej Ziemi opuścił już siedzibę główną w Nowym Jorku i rozproszył się po całym świecie, aby zapewnić przetrwanie i funkcjonowanie władzy, gdyby obcy zniszczyli główne metropolie. CENTCOM natomiast był zajęty odpieraniem inwazji. W takiej sytuacji wiceprezydent mógł tylko siedzieć z kamienną twarzą i patrzeć na ekran, po którym przewijały się aktualizowane informacje oraz nagrania z bitwy. Nie tak miało być… – Możemy porozmawiać, wiceprezydencie? – Issacson usłyszał szept tuż przy uchu. Odwrócił głowę i napotkał spojrzenie Jurija Wołodina. I co teraz? Czy ten idiota nie dość już namieszał? – O co chodzi? – Znasz lokalizację, w której obecnie przebywa prezydent Avery? Isaacson pokręcił głową. – To tajne. Prezydent została natychmiast przeniesiona w bezpieczne miejsce, to część planu awaryjnego na wypadek inwazji. Jurij popatrzył na niego zimno. – Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Oczywiście, że to tajne. Ale czy wiesz, gdzie ona jest? Isaacson poczuł ssanie w żołądku. To zaszło już za daleko. Ginęły miliony ludzi i jeżeli nic się nie zmieni, wkrótce będą to miliardy. A Jurij chce się skoncentrować na zamordowaniu Avery? Po naleganiach, aby unikać wybrzeża Miami, gdzie zdecydowanie znajdowały się największe instalacje obronne, zachowanie Wołodina budziło podejrzenia. Jakie motywy kierowały tym człowiekiem? Po zdradzie Roju wyglądał na autentycznie zaskoczonego, ale teraz wydawało się, że już się z tym pogodził i skupia się na usunięciu lub zabiciu prezydent Avery. – Tak. – Gdzie? Miami?
– Czy to ważne? – warknął Isaacson. Starał się mówić niemal szeptem, żeby nie usłyszeli go najbliżej siedzący senatorowie, chociaż wszyscy i tak nerwowo rozmawiali przez swoje prywatne urządzenia łączności. – Po tym, co się dzisiaj stało, nie ma mowy, żeby Avery utrzymała się u władzy. Kiedy odeprzemy inwazję i zaczniemy zbierać się do kupy, ludzie zażądają jej głowy za to, co się stało. Avery i jej zwolennicy z komisji Eagletona są już skazani. Wołodin uśmiechnął się. Zimno i z wyrachowaniem. – To może jednak potrwać wiele miesięcy. A musimy działać szybko. Zostało nam zapewne tylko kilka dni. Powiedz mi, gdzie ona jest. – Wielkie nieba, a niby co zamierzasz zrobić z tą informacją, Jurij? Rozkazać rosyjskim siłom specjalnym, żeby ją zabiły? Nie podejdą do niej nawet na sto kilometrów. – Oczywiście, że nie. Nie bądź głupi. Jeżeli jednak Rój zostanie jakoś… zachęcony… aby ruszyć w kierunku kryjówki prezydent Avery, przyniesie nam to tylko korzyści. Słowa sprawiły, że Isaacson poczuł zimny dreszcz na plecach. Czy Wołodin wciąż miał kontakt z Rojem? Jak? Nieoczekiwanie ich wcześniejsza rozmowa nabrała nieco więcej sensu. Czy taki kontakt w ogóle był możliwy? Czy Wołodin mógł wpłynąć stąd na Rój? Albo co gorsza… czy został przejęty? Czy stał się mądrzejszy i sprytniejszy? Czy znajdował się całkowicie pod kontrolą Roju? „Mój Boże, co ja zrobiłem?” Isaacson zdradził kody modulacji kwantowej w sprytstali i częstotliwości sieci obronnej. Szlag, Rosjanie mieli je wszystkie, a to znaczyło, że Rój także. Isaacson musiał sprawdzić, czy Wołodin jest pod wpływem Roju. Jakoś. Skinął głową. – Słusznie. Pozwól, że sprawdzę, co mogę załatwić… Nie znam współrzędnych kryjówki Avery, ale mogę przekonać jednego z oficerów, żeby wszedł na jej prywatne pasmo łączności, a wtedy wystarczy zrobić triangulację i namierzyć źródło transmisji. – Podniósł się i nakazał gestem, aby Jurij pozostał na miejscu. Po drugiej stronie sali admirał Gregory wywarkiwał rozkazy. Był zbyt zajęty, żeby poradzić sobie jeszcze z problemem Isaacsona. Ale obok admirała stał komandor, który koordynował odpowiedzi ze stanowisk w pomieszczeniu. Isaacson podszedł do niego. – Komandorze, potrzebuję pańskiej pomocy. – Panie wiceprezydencie? – Chudy mężczyzna zatrzymał się między konsolami. Isaacson pochylił się do ucha oficera.
– Prawdopodobnie mamy przeciek albo naruszenie bezpieczeństwa. Proszę się nie rozglądać. A zwłaszcza proszę nie patrzeć na grupę dygnitarzy i senatorów za moimi plecami. Proszę skinąć parę razy głową i wskazać na główny ekran, jakby udzielał mi pan jakiejś przydatnej rady. Na chwilę komandor zesztywniał i wytrzeszczył oczy, a potem zerknął na Wołodina i senatorów, ale trzeba przyznać, że szybko się opanował, skinął głową i wskazał na ekran. – Co się dzieje, panie wiceprezydencie? – Niech mi pan powie, komandorze, można wykonać metaprzestrzenny skan tego pomieszczenia? – Tego pomieszczenia? – powtórzył komandor, wyraźnie nie rozumiejąc. Przynajmniej opanował się na tyle, że w jego głosie nie było słychać zaskoczenia. – Słyszał pan. Trzeba przeprowadzić skan, aby sprawdzić, czy z tego pomieszczenia nie są wysyłane żadne sygnały metaprzestrzenne. – Ale jak to w ogóle możliwe, panie wiceprezydencie? Isaacson zerknął przez ramię na Wołodina i mrugnął porozumiewawczo. – Nie wiem. Ale proszę to sprawdzić dla mojego świętego spokoju.
ROZDZIAŁ 58
W pobliżu Ziemi
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
Szanse na odparcie wroga zmalały z praktycznie niemożliwych do… Granger potarł skronie, próbując myśleć pomimo narastającego bólu. Co jest poniżej niemożliwości? Brakowało mu pomysłów, miał wrażenie, że został przyparty do muru, zwłaszcza że organizm zawodził go coraz szybciej, niemal tak szybko, jak pod ostrzałem obcych niszczała „Konstytucja”. – Chętnie wysłucham propozycji – stwierdził cicho. Zerknął na Proctor, potem powiódł spojrzeniem po twarzach obsady mostka. Chorąży Prince podniósł głowę. – Staranujmy ich. – Staranować? – Granger uniósł brew. – Samobójczy atak? – Pancerze obcych są mocne, ale nie tak jak nasz. Moglibyśmy je uszkodzić po kolei i… – Chorąży urwał, gdy zdał sobie sprawę, że jego słowa zabrzmiały głupio i rozpaczliwie. – Przepraszam, kapitanie. – Nie, chorąży, macie rację. Możliwe, że będziemy musieli zrobić to samo, co porucznik Miller. Może będzie trzeba poświęcić „Konstytucję”. Ale jeszcze nie teraz. – Granger skinął głową Proctor. – Ktoś jeszcze? – Kapitanie! – Porucznik Diaz zerwał się z fotela, choć nie przestał uderzać palcami w klawisze na swoim stanowisku. – To obcy. Oni… – urwał. – O co chodzi, poruczniku? – Granger podniósł wzrok na ekran główny, żeby sprawdzić. Dwa pozostałe okręty Roju odlatywały. Przedzierały się przez skupiska odłamków i oddalały od krążowników ZSO, które wciąż jeszcze próbowały strzelać. – Wycofują się? – zdziwiła się Proctor. Granger pokręcił głową. – Nie. Kierują się na Ziemię. – Popatrzył na odległy glob pod szczątkami stacji kosmicznej Walhalla, zawieszonej na wysokiej orbicie okołoziemskiej. Chociaż powierzchnia planety znajdowała się o ponad pięćdziesiąt tysięcy kilometrów dalej, jednak kontynenty i większe aglomeracje miejskie były dobrze widoczne. – Potwierdzam. – Porucznik Diaz skinął głową. – A kolejne obce okręty nawet nie zwolniły. Przeleciały obok nas dwadzieścia sekund temu, nie oddając jednego strzału. Młodszy oficer pochylił się nad swoją konsolą. – Wróg kieruje się na Ziemię. Na półkulę zachodnią. Obcy byli bezwzględni. Nawet nie próbowali pozbyć się resztek rozgromionej floty, tylko lecieli
prosto do głównego celu. I zamierzali zakończyć tę walkę. – Stan napędu? Oficer pełniący obowiązki głównego inżyniera maszynowni pokręcił głową. – Straciliśmy większość mocy podczas bitwy, kapitanie. Dostaliśmy mocno. Możemy uzyskać dziesięć procent ciągu, o ile w ogóle. Granger zmarszczył brwi. – Jak szybko dotrzemy w tych warunkach na niską orbitę Ziemi? – Grawitacja będzie nam pomagać nawet z tej odległości, ale zdołamy osiągnąć przyśpieszenie najwyżej jeden i dwie dziesiąte g. Nie możemy się równać z obcymi… Co tu kryć, oni już są na miejscu. Granger desperacko wywołał maszynownię. – Rayna, tu mostek. Proszę, powiedz mi, że kondensatory miały dość czasu, żeby się doładować na kolejny skok kwantowy. Przez chwilę w głośnikach słychać było tylko krzyki i brzęk, po czym rozległ się głos komandor Scott. – No, cóż, kapitanie, mam dobrą wiadomość i złą. – Świetnie. Jaka jest ta dobra? – Mogę cię całkiem szybko zabrać na niską orbitę okołoziemską. Mamy dość energii na krótki skok. – Cudownie. – Granger zawahał się jednak. – A zła wiadomość? Komandor Scott nie odpowiedziała od razu, ale kiedy się odezwała, wydawało się, że wstrzymuje łzy. „Konstytucja” była jej tak samo bliska jak Grangerowi, ale główna inżynier miała do okrętu bardziej emocjonalny stosunek, uważała go niemal za swoje dziecko. – Mocno oberwaliśmy w tej bitwie, kapitanie. Pękła osłona reaktora, czysto na pół. Nie emitujemy promieniowania… na razie. Ale zaczniemy zaraz po wykonaniu skoku. Ten skok kwantowy, kapitanie, będzie ostatni. Załoga mostka z ciężkim sercem przyjęła jej słowa. Oznaczały, że będzie to ostatnia droga „Konstytucji”. Przez minione dwa tygodnie Granger miał wciąż nadzieję, że uda mu się odwlec demobilizację okrętu, że stanie się coś niespodziewanego. Pojawią się krytyczne albo administracyjne problemy, które zapewnią „Konstytucji” jeszcze miesiąc służby. Albo chociaż tydzień.
A potem nadlecieli obcy i „Konstytucja” zyskała dzień. – Zrozumiałem, Rayna. Przeprowadź przygotowania do skoku. A potem niech twoi ludzie wyniosą się z maszynowni. I trzeba będzie wyciągnąć rdzeń, gdy reaktor straci stabilność. – Jasne, kapitanie. – W głosie naczelnej inżynier Granger usłyszał tłumiony szloch. – Zajmie to parę minut. Jeżeli nie podejmę środków ostrożności, eksplodujemy w przestrzeni kwantowej i połowa z naszych cząsteczek zostanie tutaj, a połowa tam. Dam znać. Scott, bez odbioru. Granger odwrócił się do Proctor. – Załogi dział już przeładowały? – Już prawie, kapitanie. – Trzeba sprawdzić kapsuły ratunkowe. Proszę wysłać kilku ludzi z oddziałów operacyjnych, żeby upewnili się, ile jest sprawnych. Część mogła ulec uszkodzeniu podczas walki. – Tak jest, kapitanie. – I niech ekipy techniczne zajmą się laserami, które można naprawić w ciągu dziesięciu minut. Wygląda na to, że jednak wyrządzają szkody, o ile uda się najpierw przebić poszycie okrętów wroga. – Granger skinął głową, po czym odwrócił się do oficera taktycznego. – Trzeba wdrożyć to do wzorca ostrzału. Najpierw przebijamy kadłub działami magnetycznymi, potem wypalamy wnętrze otworu wiązkami laserów. Czas mijał powoli, a Granger miał wrażenie, jakby z każdą sekundą opuszczał jedno z miast w Ameryce Północnej i zostawiał je na pastwę okrutnego, odbierającego nadzieję i życie losu. Obcy już znaleźli się na niskiej orbicie, a kapitan wątpił, czy pozostał jeszcze chociaż jeden okręt zdolny do obrony planety – wszystkie wysłano przecież do Walhalli. Wróg miał otwartą drogę na powierzchnię. Oczywiście na orbicie było kilka satelitarnych wyrzutni, z obroną naziemną też należało się liczyć, ale wszystko to nie miało szans w starciu z bronią, która tworzyła sztuczne osobliwości. Nic nie miało szans, tylko masa. Duża masa. Los Ziemi zależał od „Konstytucji” i tylko od „Konstytucji”. Chyba że… – Tu kapitan Granger – odezwał się na szerokim paśmie łączności. – Wszystkie okręty zdolne do walki, proszę się zgłosić. Zapomniał o niedobitkach floty – wszystkie jednostki były poważnie uszkodzone, większość dryfowała bezradnie, ale mogła pozostać jedna lub dwie, wciąż zdolne do wykonania skoku kwantowego. Każda pomoc teraz się przyda. Wśród trzasków zabrzmiało od razu pierwsze zgłoszenie.
– Melduje się kapitan French z OZF „Picayune”. Mamy problemy z napędem, Granger, ale jeszcze nie straciliśmy ducha walki. Granger skinął głową. Dobrze. „Picayune” był tylko lekkim krążownikiem, ale może gdyby skrył się w cieniu „Konstytucji”, mógłby ostrzelać wroga z dział. Warto było sprawdzić, czy to się uda. Zaraz potem rozległ się kolejny głos. – Zgłasza się kapitan Wei z OZF „Xinhua”, kapitanie Granger. Straciliśmy główny ciąg i wszystkie działa impulsowe. Ale możemy wykonać skok kwantowy, a większość naszych wieżyczek laserowych wciąż działa. Mamy też myśliwce, połowę kontyngentu. – Dobrze wiedzieć, kapitanie. – Granger zerknął na swoje odczyty. Sądząc po stanie pozostałych okrętów, nie należało liczyć na więcej. Poza tym, skoro ich kapitanowie się nie zgłosili, to oznaczało, że mostki zostały zniszczone. – Kapitanie Granger! Kopę lat! – zagrzmiało nagle z głośników. Granger zerknął na pulpit, żeby sprawdzić, który okręt się melduje, ale żaden z ocalałych po bitwie nie nadawał. – Kto mówi? – zapytał zdziwiony. – Ty stary draniu, nie poznajesz swojego współlokatora z akademii? – Pickens? To ty? Myślałem, że jesteś na emeryturze! – Granger uśmiechnął się serdecznie. – Jasne. Zabawne, właśnie się odwołałem. Wyglądało na to, że przyda się nasza pomoc, przecież „Kongres” przeszedł do demobilu ledwie rok temu. Skontaktowałem się z admirałem Zinganem, zanim Walhalla wybuchła, i zapytałem, czy mogę zabrać podstawową załogę, żeby przylecieć na pomoc, a reszta to historia starożytna. Starożytna od czterech godzin. Grangerowi lekko opadła szczęka. – Zmobilizowałeś „Kongres” w cztery godziny? I może lecieć w kosmos? – Cholera, ten okręt nie mógł latać w kosmos, kiedy jeszcze nim dowodziłem. Ale jednostki Starej Floty to praktycznie wydrążone od środka asteroidy z paroma działami na burtach. Systemy mają tak proste, że wystarczyło tylko zetrzeć kurz, zrestartować napęd i ruszać. Biorąc pod uwagę dość krytyczną sytuację, nie zwracałem uwagi na takie fikuśne detale, jak… cóż… regeneratory tlenu, zapasy jedzenia i takie tam gówna. Doszedłem do wniosku, że i tak pewnie zginiemy za parę godzin, więc po cholerę się przejmować, nie? – Pickens roześmiał się ponuro, a Granger mu zawtórował, chociaż okoliczności do radosnych nie należały. – Stara Flota znowu razem, co? – ucieszył się kapitan „Konstytucji”. – Przydałby się jeszcze „Wojownik”, „Chesapeake” i „Niepodległość”, a zebralibyśmy całą bandę. – Szlag, w tym tempie wskrzesimy też „Wiktorię” – parsknął Pickens. „Wiktoria” była pierwszym okrętem, który uległ zniszczeniu podczas inwazji obcych siedemdziesiąt pięć lat wcześniej. W
centrum Salt Lake City, czyli w miejscu, gdzie się rozbiła, postawiono pomnik. – Gdzie jesteś, Bill? – Granger nie widział „Kongresu” na swojej konsoli. Pojawiłby się na odczytach, gdyby znajdował się gdzieś w pobliżu, nie sposób byłoby przeoczyć okrętu bliźniaczo podobnego do „Konstytucji”, tak wielką jednostkę dawało się łatwo namierzyć w promieniu setek tysięcy kilometrów. – Wciąż w suchym doku, oczywiście. Siedzę na podnośnikach tuż za Omaha. – Wciąż jesteś na Ziemi w Omaha? – Dopiero parę godzin temu udało nam się wyrzucić ostatnich turystów i ustanowić strefę zagrożenia w promieniu dziesięciu kilometrów od nas. Tak na wszelki wypadek. Granger zmarszczył brwi. – Na jaki wypadek? – Na wypadek gdybyśmy wysadzili Omaha, wykonując skok kwantowy prosto z suchego doku, rzecz jasna.
ROZDZIAŁ 59
W pobliżu Ziemi
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
Sytuacja wprawdzie była trudna, jednak odrobinę mniej niż godzinę temu. OZF „Kongres” niedługo
miał dołączyć do starcia z obcymi na niskiej orbicie okołoziemskiej. Nareszcie najeźdźcy będą musieli się mierzyć z dwoma opancerzonymi celami, nie z jednym. „Kongres” nie posiadał wielu dział magnetycznych, ale uzbrojenie mogło mu wystarczyć na co najmniej dziesięć minut walki. „Czyli tyle, ile trzeba – pomyślał ponuro Granger – o ile wszystko pójdzie tak, jak się spodziewam”. – Proctor, Czeng, mamy już analizę danych z sensorów o eksplozji ostatniej osobliwości? Porucznik Czeng z podnieceniem skinął głową. – To nie jest po prostu sprzężenie kwantowe, panie kapitanie, lecz splątanie kwantowe. Nie wiem, jak mogłem tego wcześniej nie zauważyć, biorąc pod uwagę, że obcy potrafią teleportować obiekty pod powierzchnię planety… Wcale go nie wystrzelili, a efektywność kwantowa wymiany między cząsteczkami jest po prostu fenomenalna. Nie zdziwiłbym się, gdyby… – Poruczniku – przerwał mu surowo Granger – zostawmy wykład naukowy na kiedy indziej. Do rzeczy. Czeng nie przejął się specjalnie ostrym tonem dowódcy. Był jednym z najdłużej służących na „Konstytucji” i dawno przywykł do drażliwości Grangera. – Obce okręty… One muszą nie tylko dokonać sprzężenia swoich reaktorów z osobliwością, gdy rośnie, lecz także połączyć się ze sobą. I to połączenie wcale nie jest słabe. Wręcz przeciwnie, bardzo silne, chociaż więź słabnie ze wzrostem odległości. Właśnie dlatego za każdym razem, gdy widzieliśmy powstanie osobliwości, obce okręty musiały się zebrać w ścisłą grupę. – A kiedy osobliwość eksploduje, przesyła energię przez połączenie? – Granger, który do tej pory stał, teraz zaczął w podnieceniu spacerować. – Czy właśnie to wykorzystamy, aby zniszczyć je wszystkie? – Nie tak szybko, kapitanie. Bardzo ważne jest, żeby zrozumieć, co się dokładnie dzieje, gdy masa uderza w jedną z tych osobliwości. Zaobserwowaliśmy, że kiedy nasze pociski z dział magnetycznych mijają obszar w promieniu Schwartzchilda, czyli przedostają się za horyzont zdarzeń, nic złego się nie dzieje, a przeklęta osobliwość tylko rośnie. Kiedy jednak obiekt o masie wielokrotnie większej wejdzie w kontakt z osobliwością, dzieje się coś bardzo interesującego. W rzeczy samej Janukow Poleński w zeszłym wieku przedstawił teorię, że kiedy do małej czarnej dziury wpada wystarczająco duża masa w odpowiednio wzrastającym tempie, to w rezultacie cała ta masa zbliża się do prędkości relatywistycznej w odległości paru mikronów od osobliwości, oba obiekty odpychają się wzajemnie i miejscowo wytwarzają w polu grawitacyjnym turbulencje, które gwałtownie i katastrofalnie rosną, dopóki cała masa i energia nie zostaną odrzucone, niezależnie od siły ciążenia. Granger czuł narastające zniecierpliwienie. Naukowcy! – Świetnie. Właśnie tego byliśmy świadkami. Osobliwość niszczy się, gdy uderzymy w nią czymś większym.
– Właśnie. Jednak najistotniejszą kwestią pozostaje pytanie, co dzieje się z okrętami sprzężonymi z osobliwością. – Czeng dotknął swojego monitora. – Na podstawie tych danych nie mogę mieć stuprocentowej pewności, ale myślę, że widzimy tu kwantowy zwrot energii transmitowanej do rdzeni okrętów obcych. Najbliższy, ten, który uległ uszkodzeniu, wygląda, jakby został uderzony z zewnątrz. I tak właśnie się stało, ale największe zniszczenia nastąpiły wewnątrz. Ten okręt na kilka sekund stracił stabilność rdzenia. Zapewne przestało działać pole ochronne, przez chwilę zabrakło energii. Ten czas wystarczył, aby nasze lasery przebiły uszkodzony już kadłub i dotarły do samego rdzenia. Granger podrapał się po podbródku i przestał spacerować. – Poruczniku, proszę się zastanowić. Czy jeżeli uderzy się w osobliwość czymś większym, powiedzmy, lekkim krążownikiem, średniej wielkości asteroidą czy też pociskiem lub głowicą z powierzchni, można by zniszczyć za jednym zamachem również okręty wroga? Czeng wzruszył ramionami. – Nie wiem. Ale to ma sens. Warto spróbować. Co innego nam pozostaje? – Jest jeszcze „Kongres”. Wraz z „Konstytucją” i garścią jednostek, które dowództwo ZSO zdoła zebrać w ostatniej chwili, może uda się odeprzeć wroga. – Sześć okrętów Roju? – Proctor wskazała na ekran. Dzięki maksymalnemu powiększeniu widać było ogromne jednostki wroga, które właśnie wchodziły na niską orbitę okołoziemską. Chmary myśliwców wyleciały już na spotkanie „Konstytucji”, przez co wielkie okręty wydawały się mniejsze. Przypominało to nagrania z poprzedniej wojny z Rojem. Starcie już się rozpoczęło. Jednak eskadry myśliwców ZSO nie mogły powstrzymać większego wroga i zapobiec zniszczeniom na Ziemi. Jeżeli nie uda się odeprzeć okrętów głównych, w wielu miejscach świata powtórzy się to, co spotkało bazę na Księżycu. I najwyraźniej zagłada miała się zacząć w Miami. W dole pod „Konstytucją” rozciągał się półwysep Floryda, a ogromne miasto na jego skraju wydawało się małe i słabe, wystawione na niebezpieczeństwo, które zbliżało się z kosmosu. – Rayna. – Granger włączył komunikator. – Jesteś już gotowa? – Prawie, kapitanie. Właśnie wychodzę. Przełączę tylko zdalne sterowanie na mostek i puszczę tutaj wszystko w ruch. Daj mi jeszcze parę minut. Granger zabębnił palcami po podłokietniku fotela. Zżerała go niecierpliwość. A raczej poczucie, że trzeba się śpieszyć. Miliony zginą, jeżeli czegoś nie zrobi. Czegokolwiek. Proctor oczywiście zauważyła, że dowódca się wierci. – Denerwujesz się, kapitanie? Granger odchrząknął, a potem zakasłał.
– Denerwuję się od piętnastu lat, komandor Proctor. Od czasu, gdy na własnej skórze przekonałem się, co mój rząd i flota byli skłonni poświęcić, przemilczeć i przekłamać w imię utrzymania stabilności i postępu. Pierwsza oficer skinęła głową. – Incydent chorski? Granger tylko spojrzał w zamyśleniu na główny ekran. Obce okręty wydawały się mniejsze na tle krzywizny błękitno-białej planety. – W sektorze Chorskim Rosjanie przez lata budowali swoją militarną potęgę. Złamali tym porozumienia i traktaty. Ale czy dowództwo o tym powiedziało? Ostrzegło nas? Nie. Co mogłem sobie pomyśleć, do cholery? Każdy odczyt wskazywał na ponowne pojawienie się Roju. A potem, gdy wykryliśmy wielką flotę, zmierzającą w kierunku Britannii, co miałem zrobić? Siedzieć i patrzeć na inwazję? – Ale była to tylko flota rosyjska na manewrach – zauważyła Proctor. Nawet jeżeli osądzała Grangera, nie pozwoliła, aby jej głos to zdradzał. – Była to tylko flota rosyjska na manewrach – powtórzył Granger. – Składała się z zupełnie nowych okrętów. I zupełnie nowych myśliwców. Nowiutkich. Nigdy jeszcze takich nie widziałem. Co, do cholery, mogłem wywnioskować? – Mógł pan połączyć się z wywiadem ZSO i poprosić o wytyczne… – Łączność była zakłócona. Nic nie dochodziło ani nie wychodziło. Ale wiedziałem jedno: ta flota nie mogła się pojawić bez wiedzy ZSO. Ani bez pozwolenia ZSO. Jeżeli była nieautoryzowana, zbudowana przez Rosjan, dlaczego miałbym ją przepuścić? A jeżeli to był Rój, który właśnie wtargnął w naszą przestrzeń kosmiczną, tym bardziej, prawda? Jednak biurokratów w siedzibie ZSO, zajętych walką o awanse i ordery, mało to obchodziło. – Granger oderwał wzrok od ekranu i spojrzał na Proctor. – Dlatego wymusiłem działanie. Rozkazałem, aby mój krążownik i fregata Abe’a ruszyły do ataku. Weszły na trajektorię kolizyjną. – I zginęli ludzie. Komandor starała się, aby jej głos brzmiał beznamiętnie. Kapitan skinął głową. – Zginęli ludzie. Wykonaliśmy skok kwantowy prosto na kurs nieznanej floty, przyłapaliśmy Ruskich ze spuszczonymi gaciami, więc otworzyli ogień. Wypuściliśmy myśliwce, Rosjanie wysłali swoje. Zanim pojawiły się jednostki ZSO z rosyjskim ambasadorem, toczyliśmy z „Witalijem Trzecim” regularną bitwę na orbicie. – Granger odwrócił się do ekranu. Szukał znajomych oznak sztucznej osobliwości. – Z sektora Chorskiego zostałem odeskortowany przez nasz okręt flagowy i stanąłem przed zgromadzeniem admirałów na stacji Walhalla. Ale czy dostałem pochwałę za ujawnienie, że Rosjanie złamali traktaty? I że rozbudowali własne siły militarne? Wdrożyli nowe technologie? Nowe uzbrojenie oparte na skoncentrowanym strumieniu energii? Nowe reduktory inercji? A
wszystko to za plecami Zjednoczonych Sił Obronnych, do których przecież Rosjanie należeli… Ale nie. Admiralicja zagroziła mi trybunałem wojskowym. W skrócie: miałem do wyboru zamknąć się albo zgnić w więzieniu. Proctor drgnęła niepewnie. – Może trwały wtedy tajne negocjacje… Może dowództwo ZSO wiedziało o flocie Rosjan i o naruszeniu traktatów, a pan wtrącił się nieświadomie i mógł pogorszyć sytuację, zepsuć tajne porozumienia dyplomatyczne. – Bzdury. Wciąż, jak mi się zdaje, mamy ustrój demokratyczny, prawda? Od dyplomacji jest senat. Nie żebym ufał politykom, ale wtedy wydawało się, że naprawdę nikt nie miał pojęcia, co się dzieje, więc chyba wyświadczyłem admiralicji przysługę. A jeżeli wiedziała, co Rosjanie knują, tym bardziej należała mi się pochwała, że ujawniłem przypadkiem spisek. Dawne wspomnienia wywołały wybuch długo tłumionego gniewu. I dobrze. Gniew oznaczał, że wciąż był wśród żywych. Zmarli nie mogą walczyć. Tylko żywi, rozpaleni poczuciem niesprawiedliwości i wściekli, że stracili towarzyszy broni, walczą i wygrywają wojny. – Kapitanie, wszystko gotowe – oznajmiła komandor Scott, wciąż w brudnym od smaru kombinezonie. Granger, wpatrzony w ekran, nie zauważył, kiedy weszła na mostek. – Dobrze. – Znowu pochylił się nad komunikatorem. – Komandorze Pierce, czy myśliwce są gotowe na ostatni lot? – Bardziej niż gotowe. – W głosie dowódcy myśliwców pokładowych brzmiała pewność, ale też beznamiętność. Posyłanie ludzi na śmierć wyraźnie odbiło się na nim. Jednak nie było czasu na żale. Nie było też czasu, aby pomóc temu mężczyźnie zrozumieć bezwzględną, brutalną rzeczywistość walki. Na wojnie człowiek albo bierze się w garść i wypełnia swoje obowiązki, albo umiera. A czasami umiera pomimo wszystko. – Zebraliśmy dodatkowe myśliwce ze zniszczonych ciężkich krążowników i superkrążowników – dodał Pierce. – Mamy do dyspozycji więcej niż zwykły kontyngent, kapitanie, sto dwadzieścia maszyn. Granger uniósł brew. Za optymistyczną liczbą skrywały się o wiele bardziej ponure wyliczenia. Zaczęli ten dzień z osiemdziesięcioma dwoma myśliwcami, stracili Bóg wie ile podczas dwóch starć, a na koniec zyskali dodatkowe czterdzieści myśliwców. – Bardzo dobrze, komandorze. Bez odbioru. A potem kapitan połączył się z obsługą artylerii. – Uzupełnianie amunicji zakończone? – Tak jest, panie kapitanie.
Granger odchrząknął i wstał. Pora na ostatnią przemowę. Włączył komunikator. – Mówi kapitan. Niedługo znowu staniemy do walki z obcymi. Zawahał się, zaklął i pokręcił głową. Do diabła z przemówieniami. – Skopmy im tyłki. Granger, bez odbioru. Proctor uniosła brew. – Krótko i trafnie. Podoba mi się. Granger popatrzył jeszcze raz na ekran, potem skinął głową nawigatorom i odwrócił się, żeby podejść do swojego stanowiska. – Chorąży, przygotować się do skoku kwan… Kolana się pod nim ugięły, a świat rozpłynął przed oczami. Zanim upadł, usłyszał własny głos, ale nie potrafił zrozumieć słów. Granger, zanim zapadł w mrok, widział tylko twarz Shelby Proctor. Komandor klęczała, szarpała go za poły munduru i krzyczała coś, czego nie słyszał.
ROZDZIAŁ 60
W pobliżu Ziemi
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
Lekarz mówił i, sądząc po wyrazie jego twarzy, było to coś ważnego. Ale Granger nie rozumiał ani słowa. Czy mógł słyszeć? Zamknął oczy i skupił się na dźwiękach – i choćby dzięki temu zorientował się, że nie stracił słuchu. Ponownie otworzył oczy, a potem z niedowierzaniem popatrzył na lekarza, który nareszcie przestał się wydzierać, tylko sięgnął do swojej torby. Metastrzykawka wypełniona jakąś cieczą dotknęła ramienia kapitana. Ciecz zniknęła, a lekarz wyjął kolejną ampułkę i zrobił drugi zastrzyk. – Cholera, co to? – próbował zapytać Granger, ale słowa, dobywające się z jego ust, brzmiały zupełnie niezrozumiale. Doktor Wyatt wyjął kolejne narzędzia, po czym przycisnął do czoła kapitana elektroniczne urządzenie, które wywoływało pulsujące fale ciepła, a do karku przypiął kolejną maszynę. Minęło kilka minut, przynajmniej tak się wydawało, zanim Granger usiadł i rozejrzał się przytomniej. Komandor Proctor już nie było obok, stała przy stanowisku dowodzenia i rozmawiała z oficerem taktycznym. Lekarz klęczał przy Grangerze i trzymał go za ramię. – Spokojnie, kapitanie. Nie wstawaj. – Co się stało? – Tym razem Granger mógł zrozumieć, co mówi, chociaż słowa były nieco niewyraźne. Lekarz pochylił się tak, aby tylko oni dwaj mogli się słyszeć. – Przerzut do twojego mózgu naciska na obszar płata czołowego, w którym znajduje się ośrodek mowy. Guz rośnie, Tim, i to w zastraszającym tempie. Granger potarł skroń. Lekarz mówił dalej. – Podałem ci coś, co osłabi ból, inaczej głowa by ci już pękała od migreny. I użyłem ultradźwięków, aby obniżyć ciśnienie wewnątrzczaszkowe. Podałem ci również metasteroidy, aby nieco uelastycznić i rozprężyć ośrodki nerwowe. Powinno trochę pomóc. Za parę dni odzyskasz pełną zdolność mówienia. Granger zaklął. A przynajmniej tak mu się wydawało. Potrzebował najwyżej kilku godzin, żeby wykopać obcych z Układu Słonecznego. Oparł dłonie o podłogę i podniósł się do klęczek. Lekarz chciał zaprotestować, ale kapitan odprawił go tylko machnięciem ręki. Wstał pomimo zawrotów głowy. – Sytuacja? – wycharczał. Proctor odwróciła się w fotelu. – Och, Bogu dzięki. Jak się czuje kapitan? – zwróciła się do lekarza.
– Pytałem o raport! – warknął Granger. – Wszystkie sekcje gotowe do skoku kwantowego, kapitanie. Działa przeładowane, udało się nawet dołączyć jeszcze jedno, gdy był pan nieprzytomny. – Jak długo to trwało? – Tylko dziesięć minut. Chyba uderzył się pan w głowę mocniej, niż się wydawało. – Proctor zwróciła się do lekarza. – Czy kapitan dojdzie do siebie? Wyatt przestąpił z nogi na nogę. – Właściwie, komandor Proctor, przekazuję pani dowodzenie „Konstytucją”. Kapitan nie jest zdolny do dalszego wykonywania obowiązków… – Bzdury – przerwał mu Granger, patrząc groźnie. – Mówiłem ci, że ustąpię ze stanowiska, gdy tylko minie bezpośrednie zagrożenie, ale ani sekundy wcześniej. A teraz zabieraj tyłek z mojego mostka, zanim każę marines wyprowadzić cię w kajdankach. Wyatt pokręcił głową. – Nie. Mogę zlekceważyć twój rozkaz, jeżeli uznam, że stan zdrowia uniemożliwia ci pełnienie służby. Niniejszym zdejmuję pana ze stanowiska, kapitanie Granger, i zabieram do ambulatorium. – Odwrócił się do Proctor. – Pani komandor, pełni pani obowiązki kapitana. Rozgniewany Granger postąpił krok w stronę lekarza. – Nie możesz tego zrobić – wysyczał przez zaciśnięte zęby. Lekarz starał się opanować emocje. – Nie można już polegać na pańskich osądach, kapitanie. Zaniedbałbym własne obowiązki i naraził życie całej załogi, gdybym pozwolił panu nadal dowodzić okrętem. Granger ze złością wskazał palcem na główny ekran. – Tam jest Rój i to on naraża życie załogi tego okrętu, nie dowódca! – krzyknął. – Nie rozumiesz tego, durniu? Od razu pożałował tych słów, ponieważ stał przed lekarzem i wrzeszczał mu w twarz na oczach załogi mostka, która obserwowała zajście w napiętym milczeniu i wstrzymywała oddech. – Kapitanie – wyszeptał Wyatt – proszę nie zmuszać mnie do wyprowadzenia pana z mostka siłą. – Gdyby Haws tu był, dałby ci zęby za takie słowa, wiesz? – prychnął Granger. – Kapitanie… – westchnął ciężko lekarz. – Komandor Haws nie żyje.
ROZDZIAŁ 61
Niska orbita okołoziemska
Mostek Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
Granger zatoczył się, zaskoczony. Mentalnie przygotowywał się oczywiście na taką ewentualność, ale nie spodziewał się, że zdarzy się to tak szybko. Tak wcześnie. Po prostu nie miał dość czasu. Wcale. A lekarz właśnie kończył tyradę. – Jeżeli nie chcesz, żeby ten sam los spotkał nas wszystkich, doradzam przejście do izby chorych. Granger nie wiedział, co na to odpowiedzieć, więc tylko skinął głową. Lekarz odwrócił się i ruszył do drzwi mostka. Granger powlókł się za nim, choć próbował ukryć znużenie i zanikające poczucie równowagi. – Komandor Proctor – powiedział po drodze. Zależało mu, żeby ocalić okręt. Zapragnął dać ostatnią dobrą radę swojej następczyni, ostatnie wskazówki strategiczne, które mogłyby zmienić układ sił w bitwie, ale nic nie przyszło mu do głowy. – Dowal im. Proctor zachowała kamienną twarz, wyprostowała się i zasalutowała. – Tak jest, kapitanie.
Granger odwrócił się, żeby tym razem odejść na dobre. Jej słowa dogoniły go przy drzwiach. – Dziękuję, kapitanie. Droga do ambulatorium nigdy nie zajęła Grangerowi tyle czasu. Wiedział, że to tylko trzy minuty pieszo, ale musiał pokonać rumowiska i śmieci, musiał też omijać ekipy remontowe, przebiegające korytarzem. Wydawało się, jakby minęło co najmniej pół godziny, zanim usiadł na łóżku w gabinecie lekarskim, tuż obok noszy z ciałem okrytym białym prześcieradłem. Lekarz powiedział coś, na co Granger nie zwrócił uwagi, a potem wyszedł z gabinetu. Kapitan został sam ze swoimi myślami i ciałem najlepszego przyjaciela. – Niech to szlag, Abe. – Stanął przy noszach. – Popatrz, gdzie skończyliśmy. Zawsze myślałem, że to ja odejdę pierwszy. Wydawało się, że ciebie nic nie powali. Myślałem, że spojrzysz śmierci w oczy, a ona posika się ze strachu, podwinie ogon i ucieknie z krzykiem, byle dalej od ciebie, stary draniu. – Popatrzył na nieruchomy kształt pod prześcieradłem i zasłuchał się w huk odległych eksplozji. – I proszę, co z tego wyszło. Granger znajdował się w niewielkim gabinecie obok ambulatorium. Zza drzwi dochodziły odgłosy krzątaniny w głównej izbie przyjęć, gdy lekarze i pielęgniarki śpieszyli od jednego pacjenta w stanie krytycznym do kolejnego i próbowali ratować mocno poturbowane lub poparzone ofiary. Granger nie zdawał sobie sprawy z rozmiarów uszkodzeń odniesionych podczas wcześniejszego starcia – wiedział, że okręt został trafiony, ale nie miał czasu sprawdzić raportów o rannych i zniszczeniach. Odgłosy z sąsiedniej sali wskazywały jednak, że „Konstytucja” bardzo ucierpiała. Granger podszedł do terminalu medycznego i wyświetlił swoje akta. Przewinął różne wyniki badań i obrazy ze skanów, po czym zatrzymał się przy prześwietleniu płuc. Czarne smugi martwicy i jaskrawoczerwone plamy nowotworów przesłaniały zdrową tkankę. Cud, że Granger w ogóle jeszcze żył, a co dopiero trzymał się na nogach. – Wyatt twierdzi, że mógł temu zapobiec, ale zwlekałem. Dopadła mnie prokrastynacja. Nie przychodziłem na badania kontrolne. A teraz to. Dziesięciotysięczne stadium raka. A wiesz, Abe, dlaczego nie zrobiłem sobie badań? – Spojrzał na ciało. – Bo bałem się umierania. Sama myśl budziła we mnie przerażenie. Nie chciałem wiedzieć. Nie chciałem przyjąć do wiadomości, że może się tak stać… Bałem się, że będę zmuszony przejść na emeryturę. Nie chciałem trafić do szpitala i dostać odcisków na tyłku od leżenia w łóżku, aż wreszcie – bum. Nic. Żadnych myśli. Żadnych uczuć. Żadnego życia. Tylko… nicość. Okręt zadrżał. Granger wiedział, że „Konstytucja” wkracza do walki. I wiedział, że nie ma żadnych szans na przetrwanie. Zero. Po raz pierwszy od wielu lat opadł na łóżko i zaszlochał. Nie mógł już patrzeć na obraz swoich płuc zniszczonych przez nowotwór, nie mógł też patrzeć na ciało zmarłego przyjaciela. Czuł szarpiące odległe drżenie i doskonale zdawał sobie sprawę, co oznaczało – obcy atakowali „Konstytucję” zielonym promieniem energii. Grangera ogarnęło śmiertelne znużenie.
„Cholera, co ja właściwie robię?” – pomyślał z goryczą. „Ale ze mnie dupek, powinienem wstać i przestać się mazać jak dziecko”. Przesunął palcami po twarzy i szarpnął się gniewnie za włosy. Starość nie radość. A śmierć to koszmar. Głęboko zaczerpnął tchu – do diabła z bólem! Zeskoczył z łóżka, po czym zerwał prześcieradło z ciała przyjaciela. Abraham Haws leżał siny i nieruchomy. Oczy miał zamknięte. W skroni ział poczerniały otwór rany. – Niech cię szlag, Abe! Niech cię szlag! Gdzie jesteś, gdy cię potrzebuję? – Uderzył dwa razy w pierś zmarłego, a potem zacisnął dłoń na sztywnym ramieniu. Przez pokład przebiegł wstrząs, mocniejszy niż poprzednie, w oddali rozległ się huk eksplozji. Bez wątpienia okręt znowu został trafiony energetyczną bronią obcych. Jego ludzie ginęli. A Granger siedział bezczynnie. Pochylił się do ucha zmarłego przyjaciela. – Nie pozwolę na to. Przyrzekam, że będziesz ostatnim, którego pochowam. Ostatnim, którego dopadli obcy. A potem wytarł oczy, wyprostował się i wyszedł do sali przyjęć. Naczelny lekarz zastąpił mu drogę. – Och nie, kapitanie, nie możesz… – Doktorze. – Granger złapał mężczyznę za ramię i spojrzał mu w oczy. – Obawiam się, że nie rozumiesz powagi sytuacji. – Słuchaj, Tim, już ci powiedziałem, że to bez znaczenia. W twoim stanie nie możesz dowodzić. Po prostu nie… – Zamknij się i posłuchaj przez chwilę, Armand. Nie próbuję odzyskać dowództwa. Próbuję ocalić ludzi w ambulatorium. Bitwa? Niech trwa. Ten okręt zostanie zniszczony, i to szybko. Zostały mu minuty, nie godziny. Lekarz zmrużył oczy, gdy zastanawiał się, o czym mówi Granger, po czym z niedowierzaniem zaczął kręcić głową. Kapitan nie dał się zbyć. – To prawda. Nie mamy szans w walce z obcymi. Zginiemy za dwadzieścia minut. I nie ma ucieczki, silniki są bezpowrotnie uszkodzone. – Wskazał na pacjentów leżących na noszach i na łóżkach. – Trzeba tych ludzi przenieść do kapsuł ratunkowych. Kiedy z mostka padnie rozkaz ewakuacji, nie będzie dość czasu, żeby ich ocalić. Ale jeżeli zaczniemy od razu, może się udać. – Mówisz poważnie, Tim?
– Śmiertelnie poważnie. – Ironia w odpowiedzi nie była przypadkowa. Lekarz zmierzył Grangera uważnym spojrzeniem, po czym odwrócił się do swojego personelu, który przestał pracować i podsłuchiwał rozmowę. – Przenieść rannych do kapsuł ratunkowych. Pięciu pacjentów i jeden sanitariusz lub lekarz na każdą kapsułę. Ruszać się! Lekarze i pielęgniarki poderwali się do działania. Zaczęli organizować rannych w grupy i klasyfikować. Pacjentów w stanie krytycznym rozdzielono po równo do kapsuł ratunkowych, potem dołączyli lżej ranni. Doktor Wyatt nadzorował akcję i pakował potrzebne, jak sądził, zaopatrzenie. Granger usłyszał, że naczelny lekarz mamrocze coś o przeżyciu w dziczy na wypadek, gdyby wszystkie duże miasta zostały zniszczone. Dojdzie do tego? – zastanawiał się Granger. Jasne, że dojdzie! Jeśli „Konstytucja” zawiedzie. Jeżeli Granger zawiedzie. Podczas nerwowej krzątaniny i zamieszania w ambulatorium kapitan cicho wyślizgnął się za drzwi.
ROZDZIAŁ 62
Niska orbita okołoziemska
Kokpit myśliwca X-25
Po raz trzeci tego dnia porucznik Volz meandrował pośród tysięcy myśliwców, wylatujących z wrogich okrętów, które chyba trzymały swoje hordy na ostatnią chwilę.
Połowa jego eskadry przepadła – Zygzak i Junak zginęli w poprzedniej bitwie. – Hycel, przyciśnij mocniej. Strącę tych drani, których masz na ogonie! Wystrzelił kilka razy i obce myśliwce eksplodowały w chmurę odłamków, a uwolniony Hycel mógł zatoczyć łuk i wybić sobie drogę przez gromadę wrogów, którzy strzelali w jedną z wieżyczek laserowych „Konstytucji”. Pomimo że obce okręty wciąż wypuszczały roje myśliwców, sytuacja chyba nie była beznadziejna. Ludzie wciąż walczyli. Z powierzchni Ziemi wystrzeliły setki, jeśli nie tysiące maszyn, które przyłączyły się do eskadr z „Konstytucji”, aby bronić rodzimego świata. Może nie miały wsparcia krążowników ani transportowców, ale sprawiały, że obcy płacili wysoką cenę za wdarcie się na niską orbitę okołoziemską. – Mówi komandor Pierce. Wszystkie eskadry „Konstytucji”, dołączyć do Orlego Skrzydła z Fortu Walton i skupić ogień na obcym okręcie. Cel oznakowany jako dwa-dwa. Volz wymamrotał pod nosem przekleństwo. Widział, z jak potężną siłą obcy ostrzeliwali „Konstytucję”, i zdawał sobie sprawę, że bez osłony myśliwców macierzystemu okrętowi pozostanie jeszcze mniej czasu. – Ruszajmy, Chojraku – odezwał się Hycel. – Lećmy tam i uwolnijmy drania od jego żałosnej egzystencji. Volz włączył silniki i odpadł od „Konstytucji” w rozbłysku jonowego płomienia napędu. Od bakburty dostrzegł kolejną chmarę myśliwców wznoszących się znad Florydy. Orle Skrzydło. W samą porę, żeby dołączyć do ataku na obcy okręt, który wskazał Pierce. Nadleciało jakieś pięćdziesiąt, może sześćdziesiąt myśliwców Y-52, a Volz ledwie zdążył nabrać tchu, gdy ruszyły do walki. – Tu komandor Kruger z Orlego Skrzydła. Hej, chłopcy! Uderzymy na dziób, jeżeli poradzicie sobie z rufą. Załatwmy tego drania! Natarli na obcy okręt, zasypali deszczem pocisków, ignorując myśliwce wroga, które oddzieliły się od trzonu bitwy, aby przepędzić odsiecz. Wybuch widoczny ze sterburty sprawił, że Volz się skrzywił. Szlag, to był myśliwiec z „Qantas”. Trafił w krzyżowy ogień. Wróg ich rozdzielał. Myśliwce ZSO skupiały uwagę na wielkim okręcie, więc obcy mogli je zestrzeliwać jeden po drugim. Jednak taktyka ludzi okazała się skuteczna. Skumulowany ostrzał musiał spowodować zniszczenia, skoro okręt Roju zaczął skręcać na sterburtę. – Tak trzymać, chłopaki! – zachęcał komandor Pierce w słuchawkach. Starcie skończyło się przeszywającą eksplozją. Fala uderzeniowa po przełamaniu okrętu obcych na
pół dosięgła myśliwca Volza. Porucznik myślał, że już po nim. Jednak maszyna wytrzymała, mógł odlecieć i uniknąć trafienia przez mknące z dużą prędkością odłamki. – O nie… – jęknął w słuchawkach komandor Kruger z Orlego Skrzydła. – Nie, nie, nie! Volz rozejrzał się zaniepokojony, ale zarówno za iluminatorami, jak i na monitorach widoczne były tylko myśliwce Roju, czyli sytuacja wydawała się normalna. I wtedy porucznik to zobaczył. Znajoma migotliwa kula bieli, która zaczęła się formować między okrętami obcych, znikła. Ale zaraz stało się jasne, gdzie się podziała – na południowym krańcu Florydy wykwitła brązowoczarna, ogromna chmura. W słuchawkach rozległ się okrzyk Pierce’a. – Wszystkie myśliwce! Ruszać na okręt oznaczony jako czterdzieści dwa koma pięć! Nie możemy dopuścić do powstania kolejnej osobliwości! Dobry Boże. Chmura była ogromna. Rozciągała się jak kapelusz grzyba coraz wyżej i wyżej. Przypominała obrazy z nagrań pierwszej wojny z Rojem, gdy obcy zbombardowali wiele miast głowicami jądrowymi. Jednak osobliwość miała o wiele większą siłę rażenia. I była bardziej niszczycielska. W niewyobrażalnej skali. Tworzyła piekło na Ziemi. – Przyjąłem – powiedział Volz. – Urządzimy im tu małe pandemonium, Hycel. Ilu ludzi właśnie zginęło? Ilu zostało w okamgnieniu obróconych w nicość? Ilu krzyczało w przerażeniu, gdy strefa eksplozji rozszerzała się, rujnując domy, dzielnice i miasta? Porucznik pokręcił głową. Nie. Nie mógł o tym myśleć. Jeszcze nie. Ostrzelał parę przelatujących maszyn wroga, po czym zrobił zwrot i pomknął na kolejny duży okręt. Na ekranie pojawiły się statystyki jego formacji – w poprzednim ataku stracili czterdzieści myśliwców, a ogólnie prawie osiemdziesiąt. Los im nie sprzyjał.
ROZDZIAŁ 63
Niska orbita okołoziemska
Sekcja maszynowni na Okręcie Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
Granger zatoczył się na korytarz. Pragnąłby zabrać ciało Abe’a do jednej z kapsuł ratunkowych, po czym zaraz po lądowaniu na Ziemi zająć się organizacją pogrzebu przyjaciela, ale to nie wchodziło w grę. Dlatego Granger ciężko dyszał i dusił się przy schodzeniu dziesięć poziomów niżej. Przeklęty promień energii obcych przeciął szyb głównej windy. Kapitan zatrzymywał się na kolejnych pokładach, aby złapać oddech. Przeklinał w duchu, że nie zgodził się zainstalować drugiej windy, jak pięć lat temu żądał Abe. Granger uznał, że to zbędne, ale teraz żałował tej decyzji. Jak Haws przez tyle lat go znosił? Cholera, wytrzymali ze sobą tak długo. Pewnie dlatego, że Haws też nie był wzorem doskonałości. – Zginiemy, panie kapitanie? Granger omal się nie potknął o osobę klęczącą przy otwartych drzwiach na klatkę schodową. Nie, wcale się nie kuliła, była po prostu mała. – Korneliusz? – Zginiemy tutaj, prawda? – Drobną twarz wykrzywiał grymas, ale chłopiec mówił spokojnie i cicho. Zupełnie inaczej niż w bazie Luna, gdy zachowywał się jak nieznośny dzieciak. „Ja zginę” – pomyślał Granger, a na głos oznajmił: – Nic podobnego. – Ale okręt wciąż się trzęsie. Słyszę wybuchy. Obcy… obcy wysadzą okręt! Tak słyszałem!
– Po moim trupie, chłopaku. Zamierzam was stąd zabrać, dostarczyć bezpiecznie na Ziemię, a potem skopać obcym dupy. Jasne? – Granger zapamiętał, że dzieciak lubi krótkie, wulgarne przemowy, więc trafił bez pudła. Korneliusz uśmiechnął się lekko. – Nie martw się, Dexter. Dorośniesz i będziesz jeździł na motocyklu. Ale najpierw trzeba zabrać ciebie i twoich kolegów z pokładu. Gdzie twoja nauczycielka? Dexter wskazał za otwarte drzwi na korytarz. Nieco dalej nauczycielka i kapitan „Tęczy” próbowały uspokoić i utrzymać w małej salce konferencyjnej dwadzieścioro uczniów. Granger wywołał ją na zewnątrz. – Proszę zabrać dzieci i iść ze mną. Trzeba was rozlokować w kapsułach ratunkowych. Niedługo potem Dexter, nauczycielka, kapitan „Tęczy” i dwudziestu uczniów wyszło na korytarz. Granger nacisnął guzik na panelu sterowniczym. Ściana rozsunęła się, ukazując dwie kapsuły. Dziesięcioro uczniów z nauczycielką znalazło się w jednej, w drugiej usiadła kapitan „Tęczy” i pozostała dziesiątka dzieci. Dexter wszedł ostatni. Wyglądał już na nieco mniej przerażonego, ale twarz nadal miał białą jak płótno. – Na razie, kapitanie. Niech im pan skopie dupy. – Uważaj na słowa, ale… – Granger mrugnął do niego porozumiewawczo – tak zrobię. Włazy kapsuł ratunkowych zamknęły się, a Granger sprawdził, czy silniki odpaliły, zanim ruszył znowu korytarzem na schody. Z westchnieniem pełnym bólu podjął wędrówkę w dół, krzywiąc się przy wstrząsie i huku po każdym bezpośrednim trafieniu. Oby Proctor odpowiadała ciosem za cios. Stanął. Dotarł do poziomu piętnastego i wiedział, że za drzwiami znajduje się korytarz, a na końcu Nagar i pokład widokowy. Ogromne, panoramiczne okna ciągnęły się na zewnętrznej ścianie. Było to jedno z niewielu miejsc bez osłony wolframowego pancerza dziesięciometrowej grubości. W tym miejscu było go tylko dwa metry, ocienione wielką grodzią hangaru myśliwców. Dzięki temu okna zapewniały wspaniały widok, lecz nie pozostawały bez ochrony, co nie byłoby możliwe w innym miejscu. Z wahaniem Granger podjął decyzję i pośpiesznie pokonał korytarz. Chciał tylko zerknąć, poczuć emocje pola walki, a potem ruszyć dalej. Drzwi rozsunęły się i przez panoramiczne okna mógł zobaczyć toczącą się bitwę. Ziemia również była wyraźnie widoczna. Niemal w zasięgu ręki. Wypełniała całe okno. Stanowiła tło dla toczącej się bitwy. Dowództwu ZSO udało się jakoś zebrać kolejną grupę okrętów, nie tak wielką, jak flota przy stacji kosmicznej Walhalla, ale mimo wszystko imponującą. Niedaleko, mniej niż kilometr, unosiły się okręty obcych. „Konstytucja” niestrudzenie ostrzeliwała je z dział magnetycznych.
Przeciwnik nie pozostawał jej dłużny. Dwa okręty cięły „Konstytucję” zielonymi wiązkami energii. Tuż przed oknem widokowym przeleciał myśliwiec. Granger odskoczył, gdy maszyna wybuchła, trafiona promieniem, który uderzył w kadłub o sto jardów od dziobu. Eksplozja omal nie zwaliła kapitana z nóg – musiał się przytrzymać ściany, by nie upaść. Policzył dokładnie. Jeden, dwa, trzy, cztery… Cztery. Wbrew oczekiwaniom Proctor zdołała zniszczyć dwa duże okręty obcych. Kapitan Pickens na „Kongresie” musiał jej pomóc. Granger rozejrzał się za „Kongresem”. Już pomyślał, że okręt został zniszczony, bo nigdzie nie mógł go dostrzec. Widać było tylko cztery główne okręty obcych i garstkę lekkich i ciężkich krążowników ZSO, a także mniejsze fregaty i kanonierki oraz roje myśliwców, zarówno tych z ludzkiej floty, jak i z Roju. Brakowało tylko „Kongresu”. Wreszcie jednak się pojawił. Granger wstrzymał oddech, kiedy okręt wynurzył się z cienia jednej z obcych jednostek. Wydawał się spowity ogniem, a jego poszycie znaczyły gęsto dziury po ostrzale. – Nie… Kolejny zielony promień rozdarł dziobowe sekcje „Kongresu”. Stary okręt splunął odłamkami i płomieniami. Zakołysał się mocno. A potem jeden z wielkich silników rufowych eksplodował i posłał „Kongres” korkociągiem w stronę Ziemi. Wokół spadającego bezwładnie wraku zajaśniało rozgrzane tarciem powietrze w wysokich warstwach atmosfery. Zielone promienie tym razem skupiły się na „Konstytucji”. Okręt zadygotał pod naporem uderzeń. Nadszedł czas. Granger odwrócił się i ruszył na schody. Przeskakiwał po dwa stopnie tak szybko, że nawet trzydzieści lat temu dostałby zadyszki. Wreszcie pokonał ostatnie schody i zakręt. Znalazł się u celu. Dwaj marines na warcie wyprostowali się na baczność, gdy go zobaczyli. – Panie kapitanie! – Spocznij. – Podszedł bliżej. Marines nie ustąpili mu z drogi. – Przepraszam, kapitanie, ale nie można tam wchodzić. Poziom promieniowania jest za wysoki. – Wiem, synu. Odsuń się. Właściwie… – Obejrzał się na schody. – Zwalniam was. Idźcie pomóc rannym dotrzeć do kapsuł ratunkowych. Bitwa już prawie się kończy. Obaj marines spojrzeli nerwowo na gródź, a potem na Grangera.
– Bez obaw, zamknę się od środka. Nikt tam nie wejdzie. – Ale, kapitanie, zginie pan. Granger dawno nie uśmiechał się tak szczerze. – Kapitan odchodzi ze swoim okrętem, synu. Gdy tylko ewakuacja dobiegnie końca, zamierzam jeszcze coś zrobić. Idźcie. – Wskazał na schody, skąd słyszał nerwowy tumult, kroki i krzyki rannych, wyciągniętych ze zniszczonych sekcji na wyższych pokładach. Marines spojrzeli na siebie, potem na kapitana, wreszcie pobiegli na schody. Granger został sam przed grodzią. Naprawdę chciał to zrobić? Promieniowanie zabije go w pół godziny. Mógł poczekać, aż okręt opustoszeje, i przeprowadzić swój plan z mostka. Nie. I tak był już martwy. Podjął decyzję. Nie musiał się obawiać promieniowania. Nic nie mogło już go zranić. Nawet cholerny Rój. Nadzwyczajne uczucie – gdy tylko Granger wziął los we własne ręce, gdy tylko stawił czoła swojej śmiertelności, stał się niepokonany. Z uśmiechem przesunął kartę identyfikacyjną nad czujnikiem. Gródź rozsunęła się ze zgrzytem, a kapitan wkroczył do maszynowni, wypełnionej ciepłem promieniowania.
ROZDZIAŁ 64
Niska orbita okołoziemska
Maszynownia Okrętu Zjednoczonej Floty „Konstytucja”
Było to dziwne – nie wyczuwał śmiercionośnych ukąszeń promieniowania, żadnych oznak, że z każdą sekundą przyjmował wielokrotność dopuszczalnej rocznej dawki. Jednak kiedy tylko wszedł do maszynowni, w głowie mu się przejaśniło, a wzrok się wyostrzył. Kapitan wiedział doskonale, co musi zrobić i na czym polega jego ostatnie zadanie. Podszedł pośpiesznie do terminalu i wywołał schemat pokazujący status wszystkich sekcji okrętu. Od razu zorientował się, że sytuacja jest krytyczna. Dekompresja objęła niemal tuzin pokładów. Systemy uległy uszkodzeniu. Główny napęd również. Większość dział nie nadawała się do użytku. Układy podtrzymywania życia ledwie dawały sobie radę. Nadszedł kres „Konstytucji”. I jego. Stary okręt zabłyśnie po raz ostatni. Wraz ze swoim kapitanem. Granger podniósł rękę do przycisku łączności, żeby powiadomić komandor Proctor o swoich zamiarach, ale od razu się rozmyślił. Proctor próbowałaby go odwieść od decyzji i tylko straciłby cenne sekundy na zbędne spory. Nie, Granger nieźle ją poznał, dlatego przypuszczał, że zdążyła już rozkazać większości załogi ucieczkę w kapsułach ratunkowych. Kapitan przełączył się na zapisy ogólne z dziennika pokładowego, aby potwierdzić swoje domysły. Ewakuacja dobiegała końca. Pozostało tylko kilka kapsuł, czyli rezerwa dla załogi mostka. Oczywiście. Te zostaną wystrzelone ostatnie. W wielkim pomieszczeniu dało się wyczuć pulsowanie. Granger poznał już dobrze to doznanie. Na wszelki wypadek sprawdził odczyty z sensorów zewnętrznych. Skinął głową. Była tam. Pomiędzy czterema okrętami obcych formowała się sztuczna osobliwość. Dokładnie trzy kilometry od dziobu i sterburty „Konstytucji”. Granger zlustrował pole bitwy. Z okrętów ZSO, które udało się zebrać do tej ostatniej, desperackiej walki, niewiele zostało. Większość jednostek była pocięta, ciągnęła za sobą strumienie odłamków i dym. Nieliczne ocalałe wlokły się za obcymi, podziurawione i pobite, strzelając z broni, która jeszcze działała. Nie miało to żadnego wpływu na wroga. A „Kongres” opadał w płomieniach, ciągnąc za sobą ogon niczym kometa. – Żegnaj, Bill – szepnął Granger. – Ty i Proctor dobrze się sprawiliście. Zbyt wiele pożegnań. Granger sprawdził stan głównych silników i skrzywił się. Pięć z sześciu uległo niemal całkowitemu zniszczeniu. Na szczęście szósty jeszcze działał. Ledwie. Pulsowanie stawało się mocniejsze, co znaczyło, że osobliwość rośnie. Granger sprawdził czas. Zakładając, że każda osobliwość tworzona przez obcych rozrastała się w podobnym tempie, pozostało nie więcej niż trzy minuty.
Raz jeszcze kapitan sprawdził na ekranie status kapsuł ratunkowych. Niemal wszystkie zostały już wystrzelone, oprócz tych dla załogi mostka. Wkrótce one również oderwą się od zniszczonego, pobitego okrętu. Nie, nie pobitego. Była jeszcze jedna kapsuła, przeznaczona dla kapitana i kilku oficerów. Granger upewnił się, że jest sprawna. Wciąż jednak nie odpalała. Czy Proctor odleciała w innej? W odpowiedzi na to niewypowiedziane pytanie w głośnikach zabrzmiał głos pierwszej oficer: – Uwaga! Ostatnie ostrzeżenie! Jeżeli ktoś tu jeszcze został, niech natychmiast się ewakuuje. Okręt wytrzyma najwyżej parę minut. Kapitan, bez odbioru. A zaraz potem znacznik kapsuły zespołu dowodzenia rozbłysnął na czerwono, co znaczyło, że odleciała. Granger został sam. Tylko on i zmarli. Atak kaszlu zgiął go wpół, a kiedy mężczyzna opuścił dłoń, była we krwi. Uśmiechnął się oschle, wyzywająco i ponuro – martwy człowiek prowadzący martwy okręt pełen zmarłych, aby ocalić tych, którzy jeszcze żyli. Przełączył się na sterowanie, po czym skinął głową, gdy zobaczył, że Proctor uruchomiła autopilota i ustawiła kurs prosto na osobliwość. Jednak to nie wystarczy. Granger podejrzewał to już wcześniej, obawiał się takiego obrotu zdarzeń. Obcy nie będą czekali bezczynnie i nie pozwolą zniszczyć kolejnej osobliwości. Jakby w odpowiedzi na tę myśl, okręt zakołysał się i zadrżał, gdy jedna z wrogich jednostek ostrzelała „Konstytucję” promieniami energii. Granger wyświetlił nakres taktyczny. Okręty Roju wraz z osobliwością w środku formacji odsuwały się od zagrożenia, schodziły z kursu. Autopilot mógł prowadzić okręt tylko po zaprogramowanej trajektorii. – Och, nic z tego. Widzę was, dranie.
ROZDZIAŁ 65
Niska orbita okołoziemska
Kapsuła ratunkowa zespołu dowodzącego
Komandor Proctor zajęła jeden ze starych foteli w kapsule ratunkowej. Zacisnęła zęby, żeby opanować ból – skręciła kostkę, gdy kolejna salwa obcych wstrząsnęła okrętem. – Dokąd lecimy? – zapytał chorąży Prince, który wcisnął się za uproszczony panel sterowania. Kapsuły nie zostały skonstruowane do manewrów, ale można było skierować je do wybranej lokalizacji. Proctor dopiero teraz zaczęła się zastanawiać nad odpowiednim miejscem do lądowania. Jeżeli jej ostatni gambit nie zadziała i „Konstytucja” nie zdoła zakłócić osobliwości, uszkadzając przy okazji okręty wroga, Ziemia będzie skazana na zagładę, więc wszystko jedno, gdzie wyląduje kapsuła. W takim przypadku najwięcej sensu miałoby lądowanie w słabo zaludnionej dziczy, w której łatwo się ukryć i przeżyć, aby przy najbliższej okazji znowu ruszyć do walki. Jeżeli jednak plan się powiedzie, ZSO zdążą się przegrupować, ponieważ na pewno nie będzie to ostatnia fala inwazji. Jeżeli Ziemia przetrwa tę bitwę, będzie musiała przygotować się na kolejną. Rój z pewnością wkrótce znowu zaatakuje. – Omaha. CENTCOM został zniszczony przez wybuch osobliwości pod Miami. Omaha to zastępcze centrum dowodzenia. Najprawdopodobniej ZSO będą się przegrupowywać właśnie stamtąd. – Tak jest, pani komandor. Wprowadzam kurs na Omaha. Pancerz kapsuły rozgrzał się po wejściu w atmosferę, niewielką jednostką szarpnęło przy uderzeniu. Kapsuły nie zostały zaprojektowane dla wygody, tylko do przetrwania. – Pani komandor, obcy strzelają w „Konstytucję”! Proctor obróciła głowę, spojrzała w wąski bulaj. Oczywiście obce okręty wypuściły na „Konstytucję” potężną salwę z broni energetycznej. Kawałki kadłuba poleciały w przestrzeń. Świeże rany w poszyciu bluznęły płomieniem, który zaraz zdusiła próżnia. – To na nic, dranie – mruknęła pod nosem Proctor i uśmiechnęła się ponuro. Zaraz jednak serce jej zamarło, gdy zobaczyła, że obce okręty przesuwają się, a w środku ich formacji powstaje osobliwość.
– Szlag – westchnęła Proctor. A zatem to koniec. Wkrótce obcy teleportują osobliwość pod następne miasto Ameryki Północnej, zapewne pod Los Angeles, ponieważ był to najbliższy oczywisty cel, a potem zaczną niszczyć kolejne skupiska ludzkie, bez litości, aż ziemska cywilizacja zniknie z map wszechświata. Potem zagłada będzie się rozprzestrzeniać. Sektor Veracruz zapewne już przepadł, ale dziesiątki innych obszarów i mnóstwo planet spotka podobny los. A bez Ziemi, bez ośrodka siły, jak ludzkość zdoła przeciwstawić się tak potężnemu wrogowi? – Eee, pani komandor? – Czego? – warknęła Proctor. Porucznik Diaz wskazał na swój monitor. – Chodzi o „Konstytucję”. Zmienia kurs. Proctor zerwała się na równe nogi i przylgnęła do iluminatora. Bez wątpienia stary okręt szerokim łukiem przebijał się przez rumowisko i kierował prosto w migoczącą osobliwość, chociaż formacja obcych okrętów próbowała uciec. – Niemożliwe. – Komandor wywołała odczyty sensorów na malutkiej konsoli. – Przecież powiedział mi pan, że na pokładzie nie ma żywej duszy! – Właśnie tak wskazywały odczyty z sensorów. – Więc jakim cudem to się dzieje? – ryknęła Proctor. Piknięcie sygnalizujące połączenie przychodzące było tak ciche, że Proctor prawie je przeoczyła w rozgardiaszu wywołanym zaskakującym zwrotem wydarzeń. Wreszcie jednak przyjęła połączenie, po czym przypatrzyła się podejrzliwie „Konstytucji” za iluminatorem. W głośnikach zabrzmiał znajomy głos: – Dobra robota, komandor Proctor. Głos uwiązł jej w krtani. – Kapitanie, ja… – Nie wiedziała, co powiedzieć. – Mam nadzieję, że ten pokaz fajerwerków będzie wart obejrzenia. Pora przekazać komuś pałeczkę. – Zbliża się szybko do osobliwości – szepnął porucznik Diaz. – Został niecały kilometr.
– Dziękuję, kapitanie – wydusiła Proctor. – Za wszystko. – Och, do diabła, nie waż się mazać z mojego powodu, Proctor. Dobrze wiesz, że kapitan opuszcza okręt ostatni. Jeśli w ogóle. – Przykro mi, że próbowałam odebrać ci „Konstytucję”, Tim. Na chwilę zapadła cisza. – Nie. Pomogłaś mi ją odzyskać. Pulsujący blask osobliwości narastał. Proctor wiedziała, że obcy przygotowują się do teleportacji czarnej dziury pod powierzchnię Ziemi. Fale grawitacyjne zakołysały kapsułą. Dziób „Konstytucji” znajdował się tuż przed osobliwością i wyraźnie zaczął się rozciągać, a wokół pojawiły się widoczne zakłócenia czasoprzestrzeni. Głos Grangera przebił się, tym razem zakłócany przez głośne wyładowania i szumy, ale wciąż wyzywający. – Macie, dranie… A potem wydarzenia potoczyły się jak lawina. W oślepiającym błysku „Konstytucja” wbiła się w osobliwość i znikła. Przez ułamek sekundy więzy kwantowe, które łączyły zjawisko z rdzeniami reaktorów wewnątrz okrętów Roju, stały się widoczne – zamigotały nieziemską zielenią, po czym cztery wielkie jednostki eksplodowały. Proctor przesłoniła oczy dłonią. Iluminator ściemniał automatycznie, lecz blask mimo to był oślepiający. Kiedy komandor uniosła powieki, po okrętach Roju pozostały cztery osmalone wraki, powyginane strzępy metalowych kadłubów, rumowisko fragmentów poszycia, dym i organiczna ciecz wylewająca się w próżnię. Obcy zginęli. Osobliwość zniknęła. „Konstytucja” zniknęła. Granger przepadł. – Udało się. Stary drań tego dokonał – szepnęła Proctor. Wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu udało mu się. Pomimo oszałamiająco silnego ostrzału. Pomimo braku szans. Tylko dzięki niewiarygodnemu poświęceniu.
Udało się. Shelby Proctor wzdrygnęła się i opuściła głowę, żeby dwóch innych członków załogi mostka nie dostrzegło grymasu na jej twarzy. Kiedy pierwszy raz stanęła na pokładzie „Konstytucji”, myślała o swoim zadaniu jak o nieprzyjemnym obowiązku. Musiała go wykonać jak najszybciej, odhaczyć i wkroczyć na następny etap kariery, objąć bardziej nowoczesny i – jak miała nadzieję – bardziej prestiżowy okręt, na którym przemierzałaby Galaktykę i zwiedzała nowe planety. Grangera postrzegała jako starego, wrednego zgreda, który tylko przeszkadzał jej w wykonaniu zadania. Ale w obliczu zagrożenia zmienił się nie do poznania. Stał się przywódcą. Nawet kiedy upokorzyła go niezbyt dyskretna interwencja lekarza, umiał przewidzieć nieuchronny obrót zdarzeń, przygotować plan i zrobić to, co konieczne. I wszystkich ocalić. Proctor dotknęła iluminatora, przycisnęła dłoń do szyby tak, aby zasłonić miejsce, gdzie zniknęła „Konstytucja”. Ruch w oddali przyciągnął spojrzenie pierwszej oficer. Niemal przeoczyła go w blasku rozgrzanego powietrza, ale jednak… Trudno było nie zauważyć kolejnej eksplozji. Okręt pojawił się znikąd, zmaterializował zaledwie parę kilometrów od czterech wraków. – Niemożliwe… – Proctor ponownie zerwała się z fotela i przycisnęła nos do iluminatora. Niemożliwe. Osobliwość powinna była pochłonąć wszystko, co w nią wpadło. Ale okręt tam był. Jeszcze bardziej uszkodzony i poobijany niż przed samobójczym atakiem. „Konstytucja”, plując ogniem i fragmentami poszycia, spadała w atmosferę.
ROZDZIAŁ 66
Niska orbita okołoziemska
Kapsuła ratunkowa zespołu dowodzącego
– Namierzyć! – krzyknęła Proctor do porucznika Diaza. – Muszę wiedzieć, czy na pokładzie ktoś jeszcze żyje! Jej palce zatańczyły nad małą konsolą. Komandor włączyła silniki awaryjne na pełny ciąg. – Musimy wydostać się z atmosfery! – Ale… – Już! – Ale, pani komandor, chyba spadliśmy już za głęboko w studnię grawitacyjną Ziemi. Kapsuła nie jest zaprojektowana, żeby wejść na orbitę… – Chorąży Prince zarumienił się, bo przecież wiedział, że to ważne. Spojrzenie, które rzucił przez iluminator na „Konstytucję”, zdradziło Proctor, że mu zależy. A stary okręt niebezpiecznie opadał coraz niżej. – Spróbuj, cholera! Spróbuj! – syknęła komandor. – Próbuję, proszę pani. – Chorąży nerwowo pracował przy konsoli, żeby przy pomocy silników powstrzymać opadanie kapsuły i wejść na orbitę. – Pani komandor… – Porucznik Diaz z niedowierzaniem pokręcił głową. – Wykrywam oznaki życia. Jedna osoba. W maszynowni. Bardzo słabe oznaki. – Chorąży Prince, jeżeli w ciągu dwóch minut nie zabierze nas pan do okrętu, osobiście wykopię pana z kapsuły, gdy tylko znajdziemy się w stratosferze. Chorąży zacisnął usta. – Chyba możemy tam dotrzeć, muszę tylko przeciąć trajektorię „Konstytucji”, ale nie uda się przerwać naszego opadania, pani komandor. – Świetnie. Zróbmy to. Wstrzymała oddech, gdy kapsuła ratunkowa zdryfowała bliżej okrętu, którego pancerz żarzył się już na czerwono i żółto od tarcia atmosfery.
– Można zadokować ponownie kapsułę mimo dekompresji kadłuba? – Porucznik Diaz popatrzył podejrzliwie na strumień powietrza wydobywający się z burty „Konstytucji”. – Jeśli nie, przynajmniej zapiszemy się na kartach historii, prawda? Pół minuty później byli już prawie na miejscu. Kapsułą rzucało, gdy przedzierała się przez strumień przegrzanego powietrza, ale po kolejnym włączeniu pełnego ciągu silników bezpiecznie wsunęła się do doku. Niestety, to bezpieczeństwo było bardzo względne. Proctor sięgnęła do panelu, żeby otworzyć właz, ale porucznik Diaz zaprotestował. – Pani komandor, śluza jest uszkodzona. – Wskazał na swój ekran. – Próżnia wysysa powietrze. – Olać to, wychodzę. W kapsule jest dość powietrza, wystarczy, żebyście szybko zamknęli za mną właz. – A pani? Proctor uśmiechnęła się ponuro. – Chyba będę musiała wstrzymać oddech. – Wstała i podeszła do włazu. – Gotowi? Chorąży i porucznik kiwnęli głowami. Proctor opuściła dźwignię i drzwi otworzyły się na nieszczelną śluzę. Poczuła podmuch powietrza uciekającego z kapsuły. Komandor rzuciła się do akcji. Czym prędzej naparła na klapę i zamknęła ją z wysiłkiem. Coraz trudniej było jej oddychać. Pokonała dwa metry od włazu na pokład. Kolejny podmuch niemal zwalił ją z nóg, ale Proctor złapała się za framugę i przeszła przez próg na korytarz okrętu. Musiała brnąć pod wiatr, wywołany pędem uciekającego powietrza. Uderzeniem pięści w panel zamknęła właz. Wicher od razu się uspokoił. Ale nie zniknął. Proctor z niepokojem odwróciła się pod wiatr – gdzieś tam musiał być wyłom w kadłubie, otwarty na próżnię. Komandor ruszyła przez rumowisko na korytarzu. Potknęła się o ciało pod ścianą. Wyciągnęła rękę, aby dotknąć szyi. Pod tym dotykiem mężczyzna przewrócił się na bok, ukazując na wpół zwęgloną twarz i przepalony z przodu mundur. Proctor zadrżała, ale zaraz uniosła głowę i z zaciśniętymi zębami podjęła wędrówkę do maszynowni. Wkrótce ujrzała hangar myśliwców. Maszynownia znajdowała się tylko trzy kondygnacje niżej. Temperatura na pokładzie wyraźnie rosła, jednak „Konstytucja” spadała w atmosferę zaskakująco łagodnie. Jednak nawet taki pancerz nie mógł ocalić „Konstytucji” przy zderzeniu z powierzchnią Ziemi. Proctor przeskakiwała po dwa stopnie. Płuca ją paliły, gdy dusiła się w rzadkim powietrzu, skręcona
kostka pulsowała boleśnie. Kobieta nie wiedziała, ile czasu jej zostało, ale im szybciej dotrze na miejsce, tym lepiej. Gdy zakręcała na klatce schodowej, zauważyła coś dziwnego. Na korytarzu leżało kilka ciał, jednak nie tak skulonych ani spalonych jak mężczyzna na wyższej kondygnacji. Na końcu tego korytarza znajdował się pokład widokowy i bar Nagar. I właśnie tam Shelby Proctor zobaczyła postać na krześle przed wielkim, panoramicznym oknem. Mężczyzna siedział pochylony, jakby spał, a w tle szalała płomienna burza, gdy pancerz „Konstytucji” tarł o atmosferę Ziemi. Ale dlaczego zwłoki posadzono przed oknem w sali widokowej? – Kapitanie! Żadnej odpowiedzi. Najmniejszego znaku, że mężczyzna usłyszał. Z przekleństwem komandor na wpół pobiegła, na wpół pokuśtykała korytarzem, a potem chwyciła Grangera za ramię i lekko nim potrząsnęła. Żadnej reakcji. Głowa kapitana opadła bezwładnie, oczy miał zamknięte. Proctor sprawdziła puls na szyi – był, ale bardzo słaby. – Kapitanie! – powtórzyła, ale znowu bez skutku. Spojrzała w okno. Powierzchnia Ziemi była coraz bliżej. Okręt przebił się przez stratosferę i jak ognista kula przecinał niebo – ślad płomieni ciągnął się za oknem. Proctor dostrzegła jednak w dole przebłyski równin zachodniego Utah i Wielkiego Jeziora Słonego na północny wschód od miasta. Pochyliła się i uniosła Grangera z krzesła. Zarzuciła sobie bezwładne ciało na barki. Nigdy wcześniej nie niosła żadnego mężczyzny – tylko młodszą siostrę, gdy były jeszcze małe i bawiły się na podwórku za domem. Dźwignęła się z jękiem. Granger okazał się zaskakująco lekki. Nie zdawała sobie sprawy, że kapitan jest tak wychudzony – przypominał strzęp człowieka. Powlokła się korytarzem, utykając. Gorączkowo starała się przypomnieć sobie, gdzie znajdują się najbliższe stanowiska kapsuł ratunkowych. I czy w ogóle jakaś jeszcze została. Przecież było już po ewakuacji… Proctor mogła to sprawdzić tylko jedną metodą. Przytrzymała się poręczy, gdy schodziła przez trzy pokłady do maszynowni. Gródź do wielkiego pomieszczenia była otwarta na oścież. A przecież komandor Scott przestrzegała przed śmiertelnie wysokim poziomem promieniowania, prawda? Proctor zerknęła na czujniki radiacji, ale pozostały ciemne. Normalny poziom. Dziwne. Z trudem pokonała korytarz i dotarła do śluzy, za którą znajdowały się kapsuły ratunkowe dla załogi maszynowni. Sprawdziła panel włazu. Nie było żadnej.
– Chyba już to sprawdziłem – rozległ się szept przy ramieniu Proctor. – Kapitanie! Przyklękła i opuściła mężczyznę najostrożniej, jak mogła. Mimo to wyślizgnął się jej i opadł ciężko na podłogę. Jęknął. – Przepraszam! Granger tylko słabo machnął ręką. – Nic mi nie jest. – Co się stało? Skąd się wziąłeś na pokładzie widokowym? Znalazłam cię w Nagarze! Kapitan zmrużył oczy, ale tylko pokręcił głową. – Nie pamiętam. – Spojrzał na włazy kapsuł ratunkowych. – Ale pamiętam, że już tu sprawdzałem. Proctor zacisnęła zęby. Pozostało zatem tylko jedno rozwiązanie. – Trzeba poprowadzić okręt do lądowania. Granger zamknął oczy. – Wygląda na to, że masz plan. – Oparł się plecami o ścianę. – Obawiam się, że na niewiele się przydam. Jestem… zmęczony. Proctor zostawiła go i podbiegła do terminalu komputerowego maszynowni, z którego mogła włączyć sterowanie i nawigację. Wskaźniki pokazały, że okręt opada bardzo szybko. Zbyt szybko. Trzeba było koniecznie zmniejszyć prędkość i podchodzić do Ziemi po bardziej płaskiej trajektorii. Okrętów klasy „Konstytucji” nie projektowano z myślą o lotach w atmosferze, ale Proctor wiedziała, że mimo wszystko uwzględniono tak mało prawdopodobną możliwość. Z kadłuba można było wysunąć lotki i klapy wspomagające lądowanie. O ile tylko uda się wycisnąć z napędu odrobinę ciągu, istniała szansa na odzyskanie kontroli przed zderzeniem z powierzchnią. Komandor zaczęła wprowadzać komendy do terminalu. Nie działał żaden silnik. Nie, zaraz, szósty wciąż był podłączony, choć ledwie funkcjonował. Proctor uruchomiła go powoli, aby nie zużyć resztek paliwa. Udało jej się uzyskać dziesięć procent ciągu. Ustawiła silnik pod kątem, dzięki czemu nieco zmieniła krzywiznę opadania. Dzięki klapom i lotkom prędkość powoli zaczęła maleć. Przynajmniej tak wynikało z odczytów z komputera. Jednak Proctor wiedziała, że to nie wystarczy. „Konstytucja” wciąż opadała z prędkością ponad pięciuset metrów na sekundę. Naddźwiękową. Opór atmosferyczny mocno ich hamował, ale to wciąż było za mało. Na monitorze ukazała się równina Wielkiego Jeziora Słonego. W przebłysku geniuszu komandor
Proctor cofnęła lotki na bakburcie i opuściła niżej jedyny silnik. Jak należało się spodziewać, „Konstytucja” skręciła i zaczęła opadać szeroką spiralą. Gdyby okręt zdążył wykonać parę pętli… „Konstytucja” zwróciła się na północ, potem na zachód i na południe. Opadała coraz niżej, aż wreszcie z prędkością powyżej trzystu metrów na sekundę uderzyła w wodę. Okręt zakołysał się mocno. Proctor wyrzuciło naprawdę wysoko, prawie dwa metry w górę. Upadła ciężko. Słyszała, jak z trzaskiem pęka co najmniej jedna z kości w nadgarstku. Jęknęła z bólu, po czym dźwignęła się do terminalu i spojrzała na monitor z widokiem zewnętrznym. „Konstytucja” ślizgała się niczym wielki ognisty łabędź po tafli ogromnego jeziora. Okręt wytracał prędkość, pozostawiając za sobą falę, aż przeorał brzeg i wypadł na autostradę – na szczęście pustą – przebił się przez nasyp i skarpy, po czym poszlusował przez park przemysłowy i magazyny w kierunku kosmodromu, znajdującego się parę kilometrów dalej na zachód. Chyba się udało. W piersi Shelby Proctor wzbierał entuzjastyczny okrzyk. Ośmieliła się spojrzeć na prędkościomierz – wskazywał niecałe pięćdziesiąt metrów na sekundę. Komandor jęknęła na widok tego, co znajdowało się przed dziobem. Przed rozpędzoną „Konstytucją” wyrastały wieże biurowców i drapacze chmur. Na pewno na ulicach tłoczyły się pojazdy. Jednak na jej oczach jezdnia pustoszała, gdy kierowcy zjeżdżali w zaułki, przechodnie uciekali do budynków, a przodem poleciał pojazd policyjny, który rykiem syren ostrzegał przed zbliżającym się kolosem. Okręt otarł się o jeden budynek, potem drugi i trzeci. Proctor nie miała pojęcia, czy przetrwały, ale bębnienie gruzu o pancerz cichło, a olbrzym wreszcie znieruchomiał. Komandor spojrzała na obraz z dziobu i parsknęła śmiechem. Nieopodal, zaledwie kilkadziesiąt metrów przed nią, wznosił się pomnik OZF „Wiktoria”, górujący nad dzielnicą międzyplanetarnego biznesu na południu Salt Lake City. Proctor odwróciła się do Grangera. – Udało się. Kapitan mruknął, ale zaraz umilkł. Leżał nieruchomo na podłodze. Shelby Proctor podeszła do niego. Dopiero teraz dostrzegła nowe zranienia, skutek twardego lądowania. „Nie pozwolę ci teraz umrzeć” – pomyślała. „Nie po tym wszystkim”. Nie po tym wszystkim. Zwłaszcza nie po tym, co zaczęła dostrzegać dopiero teraz. Na kilku konsolach w maszynowni dokonano modyfikacji, których wcześniej nie zauważyła. Może komandor Scott wprowadziła je w trakcie ostatnich godzin, ale wydawało się to nieprawdopodobne. Sytuacja w ogóle była dziwna i niepokojąca. Zmiany w maszynowni, brak promieniowania, nieprzytomny Granger siedzący w Nagarze na pokładzie widokowym… Nie wspominając nawet o pojawieniu się znikąd „Konstytucji”, która weszła w osobliwość.
„Nie wolno ci teraz umrzeć” – pomyślała Shelby Proctor, gdy patrzyła na leżącego kapitana. „Masz wiele do opowiedzenia…”
ROZDZIAŁ 67
Ziemia, Ameryka Północna, Omaha
Centrum operacyjne na kosmodromie Zjednoczonych Sił Obronnych
Wiceprezydent Isaacson kiwnął głową Jurijowi spod przeciwległej ściany. Miał nadzieję, że nie wzbudzi podejrzeń ambasadora zbyt długą zwłoką. Spodziewał się, że skan metaprzestrzenny to prosta sprawa, jednak czekał już prawie pół godziny, podczas gdy wyznaczona przez komandora specjalistka biedziła się nad wykonaniem rozkazu. Isaacson czuł coraz większy ucisk w żołądku, obserwując pandemonium na wielkim ściennym ekranie. Kolejne przerażające obrazy przedstawiały gigantyczne szare grzyby eksplozji po użyciu przez Rój tajemniczej broni. Miami – Bogu dzięki, że Jurij namówił Isaacsona, aby tam nie uciekać – Mobile, Houston, Phoenix… wszystkie te miasta zostały starte z powierzchni Ziemi. Wiceprezydenta kusiło nawet, żeby wziąć prom i polecieć dalej na północ, ale obca flota na orbicie trzymała się praktycznie nad Ameryką Północną i dość blisko Omaha, więc ucieczka nie byłaby zbyt rozsądnym posunięciem. Zginęły dziesiątki milionów ludzi. Jeżeli nawet Avery przeżyła, nie miała szans utrzymać się na stanowisku dłużej niż tydzień. Zakładając, oczywiście, że Ziemia za tydzień będzie jeszcze istnieć. Zaraz potem zdarzył się cud i flota obcych wybuchła. Nikt w centrum dowodzenia nie umiał wyjaśnić, jak do tego doszło – wszyscy byli zbyt zajęci wiwatowaniem i przybijaniem sobie piątek.
Nikt nie przejmował się wyjaśnieniem. Przez salę przetoczyła się po prostu fala ogromnej ulgi. – Panie wiceprezydencie? Isaacson spojrzał na specjalistkę przy konsoli namierzania i łączności. – Tak? – Skończyłam skan. – I? – Isaacson pochylił się niżej. Zerknął jeszcze w prawo i w lewo, aby się upewnić, że nikt nie podsłuchuje, jednak byłby to prawdziwy cud, gdyby w tym radosnym gwarze komukolwiek udało się cokolwiek usłyszeć. – Zestawiłam odczyty z minionych trzydziestu minut. Zauważyłabym, gdyby pojawił się jakiś sygnał. Przykro mi, panie wiceprezydencie, ale nic takiego nie było. Isaacsona znów poczuł ulgę. Zerknął przez ramię na rosyjskiego ambasadora, który pytająco uniósł brwi. Isaacson wzruszył lekko ramionami, jakby chciał dać do zrozumienia, że nie ma pojęcia, gdzie ukrywa się Avery, po czym zapytał cicho: – Jest pani pewna? Nie było żadnego sygnału metaprzestrzennego z Omaha w ciągu ostatnich trzydziestu minut? – Och, oczywiście, było mnóstwo sygnałów metaprzestrzennych, które przechodziły przez Omaha po zniszczeniu CENTCOM-u w Miami, jesteśmy przecież de facto centrum dowodzenia i łączności dla ZSO. Pozostajemy w kontakcie z okrętami i światami całej przestrzeni Zjednoczonej Ziemi. Ale z tego pomieszczenia? Stąd nie wyszło nic. – Na pewno? – powtórzył Isaacson. – Jak dokładnie mogłaby pani namierzyć taki sygnał? – Z dokładnością do paru metrów. W praktyce jest to sygnał radiowy przekonwertowany na nośnik fali metaprzestrzennej. Można wykryć pozostałości fali radiowej, gdy wychodzi z nadajnika. Nie jest silna, ale łatwa do wykrycia i namierzenia. Isaacson skinął głową. – Dobrze. Dziękuję, chorąży. – Zerknął na pagony młodej kobiety, chociaż nie był pewien, czy dobrze odczytał stopień. Nieznaczne skrzywienie ust wskazywało, że nie zgadł, ale mało go to obchodziło. Ziemia była bezpieczna. Na razie. A Jurij nadal był tylko Jurijem Wołodinem, a nie agentem kontrolowanym przez Rój i dążącym do zagłady planety. A co najważniejsze, on, wiceprezydent Isaacson, znajdował się w bezpiecznym miejscu i mógł sprawować władzę. Wkrótce będzie mógł również opuścić „wice” przed nazwą swojego stanowiska.
ROZDZIAŁ 68
Ziemia, Ameryka Północna, Omaha
Szpital Weteranów imienia Sally Danforth
– I właśnie to ci powtarzam. Absolutnie nic nie pamiętam od momentu wejścia do maszynowni aż do teraz. Granger siedział na szpitalnym łóżku i próbował zjeść rosół, ale jego pierwsza oficer, Shelby Proctor, zasypywała go gradem pytań, żeby uzyskać więcej informacji o tym, co się stało. Powinna się rozluźnić. Zwyciężyli. Chociaż mieli na to bardzo marne szanse, wygrali z obcymi. Oczywiście Rój na pewno powróci, ale Granger chciał się choć przez chwilę cieszyć zwycięstwem, a przynajmniej – do jasnej cholery – zjeść w spokoju zupę! Na dodatek, gdy się ocknął, piekielnie łupało go w głowie. Pewnie przez ten przeklęty nowotwór, a może rozbił sobie czaszkę, gdy upadł po tym, jak jakimś cudem Shelby Proctor udało się wrócić i wylądować „Konstytucją” na Ziemi. – Nic? Ale, kapitanie, pamiętasz, że rozmawialiśmy, gdy po ciebie przyszłam? Potrząsnął głową. Starał się sobie przypomnieć, cóż… może… – Ta-ak, możliwe. Wszystko jest rozmazane. Zerknął w okno. Znajdował się w Omaha, a w oddali, na horyzoncie, wznosiły się gigantyczne wsporniki, na których niedawno jeszcze spoczywał OZF „Kongres”. Inne, mniejsze jednostki stały w
suchym doku. Niektóre nie zostały jeszcze ukończone. – Gdzie jest „Kongres”? – zapytał Granger. – Gdzie skończył Bill? – W Oceanie Atlantyckim. – Shelby wydęła usta. – Spadł i zatonął jakieś sto kilometrów od Azorów. Załoga zginęła znacznie wcześniej. Granger pokiwał głową. Szlachetne poświęcenie. Bill przynajmniej odszedł w blasku chwały wraz z okrętem. Nie jak Granger. Granger przeżył kolejny dzień. Może nawet przeżyje jeszcze tydzień. A może miesiąc. Niewiele mu już zostało. Oby lekarze pozwolili weteranowi spędzić ostatnie dni nad Perdido Key, tuż przy plaży, z margaritą w dłoni i cygarem w zębach. Tim Granger zamierzał odejść z klasą. – Chcę, żebyś odszukała ciało Abe’a. Trzeba zorganizować mu przyzwoity pogrzeb. I chcę być na tym pogrzebie. Skinęła głową. – Oczywiście. Ale musisz sobie przypomnieć. Musisz pomyśleć. Poproś lekarzy o coś, co poprawi ci pamięć, stymulatory korowe czy inne leki. Musisz sobie przypomnieć –powtórzyła z naciskiem. – Muszę? Muszę? Powiedz mi, moja droga, i przestań unikać prawdy. Co się dzieje, do jasnej cholery? Ten agent wywiadu, który wciąż przychodzi, coś przede mną ukrywa i też tylko mnie przesłuchuje. Zadaje te same pytania, co ty. Shelby Proctor spojrzała mu w twarz. Zmrużyła oczy, jakby nie ufała mu albo zachowywała czujność. Dziwne. – No dobra. To tajne i nie zdecydowano jeszcze, czy powinieneś się dowiedzieć, ale do diabła z tym, do diabła z sądem wojskowym. Powinieneś wiedzieć. Kto jak kto, ale ty sobie zasłużyłeś. – Wstała, zamknęła drzwi izolatki, po czym przysiadła na łóżku i pochyliła się, żeby być blisko Grangera. – To aż tak poważne? – zażartował kapitan, po czym zjadł łyżkę rosołu. – Kapitanie, myślisz, że jak długo cię nie było? Po tym, jak uderzyłeś prosto w osobliwość? – Nie wiem, parę sekund? Przynajmniej tak powiedział mi chorąży Prince, gdy mnie odwiedził. Tłumaczył, że „Konstytucja” zniknęła, a zaraz potem znowu się pojawiła. Jakby zrobiła skok kwantowy o parę kilometrów. Komandor Proctor skinęła głową. – No i tutaj już widzę pewną niespójność. To niemożliwe. Nie można wykonać skoku kwantowego na odległość mniejszą niż parę tysięcy długości okrętu. Pole kwantowe zwyczajnie na to nie pozwala. Granger wzruszył ramionami i wysiorbał kolejną łyżkę rosołu.
– Świetnie. Ale to pieprzona osobliwość. Wokół niej zakrzywiają się wszystkie prawa fizyki. – Nie, wcale nie. Prawa fizyki pozostają w zasadzie niezmienione, tyle że w osobliwości obowiązują ich bardziej ogólne wersje dla wyższych poziomów energii. Siły się ujednolicają. Nie łamią symetrii czy innego fizycznego gówna, o których mówił Czeng. – Więc o co ci chodzi? – Grangera ogarnęło zniecierpliwienie. I zmęczenie. Chciał tylko porządnie się wyspać. Chociaż spał przez ostatnie trzy dni. Proctor pochyliła się bliżej. – Kapitanie, według tego, co zarejestrował komputer pokładowy „Konstytucji”, rzeczywiście minęło pięć i jedna dziesiąta sekundy. – Urwała i obejrzała się, aby sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje. – Wszystkie odczyty wskazują to samo, poza jednym. Doktor Wyatt zostawił nagrywanie audio w izbie przyjęć… Uznał, że będzie nagrywał diagnozy kolejnych pacjentów, ponieważ musiał sobie radzić z dużą liczbą rannych. Dlatego włączył stałe nagrywanie dziennika osobistego. Zdecydował, że potem posortuje dane z nagrania. Shelby znowu urwała. – No i? – ponaglił ją wyczekująco Granger. – I to nagrywanie działało cały czas. Przez ponad trzy i pół doby. Łyżka z rosołem zatrzymała się w połowie drogi do ust kapitana. – Powtórz. – Trzy i pół dnia. – Przez cały czas nagrała się cisza? – Głównie szumy statyczne. Oprócz paru urywków na samym początku. – Nabrała powietrza, wyraźnie zwlekając. Zapewne zastanawiała się, ile może ujawnić z tego, co wie. – Głosy. Rozmowy po rosyjsku. Tylko parę urywków, jak powiedziałam. Granger poczuł zimny dreszcz na plecach. – I co mówili? – Coś o ożywieniu kogoś. Trudno dokładnie wychwycić, nagranie zakłócają szumy, które słychać potem przez prawie osiemdziesiąt pięć godzin. Osiemdziesiąt pięć godzin szumu, oprócz ostatnich piętnastu minut, podczas których oboje byliśmy na pokładzie, a „Konstytucja” spadała na Wielkie Jezioro Słone. Łyżka z brzękiem spadła na podłogę.
– No cóż… – Granger powoli pokręcił głową. – Kurwa. – No właśnie – zgodziła się Proctor. Wyprostowała się sztywno. Granger odstawił miskę z zupą. – Shelby, wiesz, co mnie najbardziej wkurzyło podczas incydentu chorskiego? To znaczy oprócz oczywistej bierności, niekompetencji i zmowy naszych przywódców? Proctor wydawała się nieco oburzona tą nagłą zmianą tematu. – Co? – zapytała mimo wszystko. – Przez te kilka minut, gdy walczyliśmy z Rosjanami, a zanim pojawili się agenci wywiadu, żeby przerwać starcie, widziałem coś. Inny okręt. Tuż za tymi rosyjskimi pancernikami. Przysiągłbym, że wyglądał jak okręt Roju, a przynajmniej tak mógłby wyglądać kilkadziesiąt lat temu. Tyle że gdy tylko się pojawiliśmy, tamten okręt zwiał, zrobił skok kwantowy i zniknął. Mówiłem o tym Yarbrough i Zinganowi, ale… – Granger wzruszył ramionami, po czym sięgnął po miskę. – Wiadomo, jak się to skończyło. I pomyśleć, że przez te wszystkie lata Rosjanie i pewnie nie tylko oni utrzymywali jakieś kontakty z Rojem. Mój Boże, Shelby, chyba właśnie natrafiliśmy na galaktyczny spisek. Rozległo się pukanie do drzwi, po czym do izolatki wszedł lekarz. – Kapitan Granger? Mam pana wyniki badań. – Zerknął na Proctor. – Będzie pani musiała wyjść. Doktor usiadł na krześle przy łóżku i przewertował parę kartek. Wyglądał na nieco zdenerwowanego. Lekarze zawsze siadali, gdy mieli do zakomunikowania złe wieści. Jednak Granger był zbyt wstrząśnięty tym, co usłyszał od Proctor, żeby się przejmować swoim stanem zdrowia. Machnął tylko ręką, nakazując, aby pierwsza została, a doktor mówił. Lekarz zerknął na nią, gdy znowu usiadła na skraju łóżka, po czym wzruszył ramionami. – Jest pan okazem zdrowia, kapitanie. Wyciągnąłem akta medyczne, które doktor Wyatt zebrał jeszcze na „Konstytucji”, ale badania nie potwierdziły nowotworu, który podobno pan miał. – Podobno? – Wziąwszy pod uwagę obecny stan pańskiego zdrowia, nie mam pojęcia, jakim cudem jeszcze siedemdziesiąt dwie godziny temu zdiagnozowano u pana nowotwór płuc w czwartym stadium. Według danych doktora Wyatta pojawiły się u pana przerzuty do mózgu, wątroby i trzustki. Podobno był pan już żywym trupem. Nie wiem, co skłoniło doktora Wyatta do tak nieprawdopodobnie błędnej diagnozy. Na pewno była spreparowana. Jedno jest pewne, kapitanie Granger, badania nie wykazały raka, więc może pan zostać wypisany ze szpitala. Miska zupy spadła na podłogę obok łyżki i rozbiła się z głośnym brzękiem. Shelby Proctor spojrzała zaskoczona, ale Granger nie potrafił powiedzieć, czy w oczach pierwszej oficer czaiła się
podejrzliwość, czy ulga. – No cóż… kurwa – powtórzył tylko.
ROZDZIAŁ 69
Ziemia, Ameryka Północna, Nowy Orlean
Cmentarz wojskowy w Farnsworth
Pogrzeb był krótki, bez udziału duchownego i tradycyjnych ceremonii. Hawsowi by się podobał. Mimo wszystko Granger musiał wygłosić mowę pożegnalną, ale, jak to miał w zwyczaju, była to bardzo oszczędna przemowa. – Abraham Haws był diabelnie dobrym oficerem i jeszcze lepszym przyjacielem. – A potem uniósł flaszkę, którą trzymał przez cały pogrzeb, a ci, którzy również przynieśli trunki, poszli w ślady kapitana. I tak ceremonia dobiegła końca. Granger pochylił się jeszcze, wziął garść ziemi i rzucił ją na trumnę okrytą banderą ZSO. Potem odwrócił się, aby odejść. Kątem oka dostrzegł dwóch funkcjonariuszy wywiadu wojskowego, którzy od dwóch dni, czyli od opuszczenia szpitala, podążali za nim krok w krok. Cudownie. Ocalił świat, a nagrodą były pełne podejrzeń pytania i ciągnący się za nim ogon. Oczywiście należało za to podziękować ZSO. „Prawdziwy cud, że pomimo takiego przerostu biurokracji, nieufności i ogólnej niekompetencji Ziemia jeszcze istnieje” – pomyślał ponuro Granger. Jego strażnicy zatrzymali się nagle i odwrócili, zanim kapitan dotarł do głównej alejki. Tłumek
żałobników powoli się rozpraszał. Nie było ich wielu – głównie starzy towarzysze broni i paru dygnitarzy z floty. Jeden z najwyższych rangą, admirał Zingano, najpewniej odprawił agentów wywiadu i zbliżył się do Grangera. Wciąż jeszcze miał ramię na temblaku i opatrunek zasłaniający pół twarzy – rany odniesione podczas ataku, który zniszczył Walhallę. Na szczęście centrum dowodzenia i sterownia stacji, choć mocno uszkodzone, nie straciły hermetyczności, tylko dlatego admirał ocalał. – Tim. Dobrze cię widzieć. – Admirale. – Granger ruszył do taksówki naziemnej, czekającej na ulicy przy cmentarzu. – Musimy porozmawiać, Tim. Kapitan zatrzymał się, choć wciąż patrzył na taksówkę i nie odwrócił się do admirała. – Odpowiedź brzmi: nie. – Jeszcze o nic cię nie poprosiłem. – Ale wiem, jaka to będzie prośba. – Odwrócił się wreszcie do starszego stopniem. – Złożyłem rezygnację. Nie wracam. Mój okręt uległ zniszczeniu. Na inny nie przejdę, jestem za stary. Ten obowiązek spada na młodszych. Zingano tylko prychnął. – Bzdura, Tim. Jesteś potrzebny. Czy ci się to podoba, czy nie, masz najwięcej odznaczeń i najlepiej sprawdziłeś się na polu walki. Jesteś weteranem floty z wyjątkowym doświadczeniem. Pozostałeś jedynym kapitanem, który stawił czoła obcym na pokładzie okrętu wojennego i przeżył, aby o tym opowiadać. Ty i Proctor. Nie mogę pozwolić, abyś tak po prostu odszedł na emeryturę. – Jeszcze czego. Admirał popatrzył na świeży grób. – Haws był wrednym, złośliwym i buntowniczym starym draniem, co? – Uśmiechnął się. – Zupełnie jak ty. – Widzę, że cieszę się powszechnym uznaniem – odgryzł się Granger. Zingano westchnął. – Dam ci nowy okręt. Nie będziesz musiał czekać na zakończenie napraw „Konstytucji”. Granger już miał się odwrócić i odejść, ale zatrzymał się w pół kroku. – Czy dobrze usłyszałem? „Konstytucja” wróci do służby?
– Jak najbardziej. Jego okręt. Znowu w akcji, chociaż Granger myślał, że czekał go tylko nędzny koniec. – Chcę swój okręt. Wrócę tylko na „Konstytucję”. Zingano uśmiechnął się szerzej – chyba wiedział doskonale, jak zatrzymać Grangera na służbie. – Jest twoja. Ale nie będzie gotowa do lotu przez najbliższe pół roku. Przydzieliłem armię inżynierów i techników, żeby naprawili ją jak najszybciej, ale to niełatwe zadanie. Granger ruszył znowu do taksówki. – No to do zobaczenia za pół roku. – Dam ci na ten czas inny okręt. Granger parsknął śmiechem. – Nie chcę żadnego nowoczesnego, smukłego paskudztwa z kadłubem cienkim jak papier, które tak lubi dowództwo ZSO. – Nie, to żaden z tych nowych superkrążowników ani nic podobnego. Admiralicja wycofała ostatnie projekty konstrukcyjne i gorączkowo przymierza się do budowy floty solidnych, pancernych jednostek podobnych do „Konstytucji”. Mam dla ciebie coś lepszego. – Słucham. – OZF „Wojownik”. Jednostka ze Starej Floty. Zdemobilizowana czterdzieści lat temu, znalazła się w hangarze na Europie. Miała być zezłomowana, ale wiesz, z jaką szybkością mieli dokumenty biurokracja ZSO. Urzędasy nie śpieszyły się z przekładaniem papierów. W rezultacie „Wojownik” wciąż tam stoi. Częściowo rozbrojony, ale poza tym nietknięty. Pięć dni temu wysłałem na miejsce armię robotników, żeby postawili staruszka na nogi. Ale „Wojownik” potrzebuje kapitana. Granger zamknął oczy. Gdy rak zniknął, a kapitan ujrzał wrak swojego starego okrętu, zapragnął tylko spędzić resztę życia na gorących białych piaskach Florydy, przy barze albo na masażach, które mógłby sobie zapewnić dzięki hojnemu pakietowi emerytalnemu ZSO. Kolejna służba? Kolejny okręt? Kolejna załoga? – Twój świat cię potrzebuje, Tim. Ja także. Miami zostało zniszczone. Houston również. I Phoenix. A obcy powrócą. Wykryliśmy już ślady aktywności w ich przestrzeni i wygląda na to, że niedługo wyruszą na Ziemię. A ty na mostku okrętu Starej Floty jesteś najlepszą bronią w naszym arsenale. Granger westchnął. – Dobrze. Ale chcę moją starą załogę. Każdego, kto zgodzi się wrócić na służbę razem ze mną.
– Załatwione. – I chcę Proctor. Zingano drgnął zaskoczony. – Shelby? Wybacz, ale nie. Będzie dowodzić innym okrętem. „Chesapeake” to również jednostka Starej Floty, właśnie jest odnawiana. Shelby to druga doświadczona weteranka, która niewiele ci ustępuje, więc ona także musi stanąć na mostku… – Zatem moja odpowiedź brzmi: nie. – Granger znowu ruszył, ale nie spieszył się. Za jego plecami panowała nieruchoma cisza. „Gra na przetrzymanie” – pomyślał kapitan. „Kto podda się pierwszy?” – Zapytam ją, zaproponuję taką możliwość. Ale decyzja będzie należała do niej. Obiecałem Shelby dowództwo okrętu, więc nie mogę teraz tak po prostu odesłać jej pod rozkazy starego zgreda – stwierdził admirał Zingano z sardonicznym uśmieszkiem. – Jeżeli odmówi, nie będę miał jej za złe. Ale nie wyobrażam sobie bez niej walki. Nareszcie Granger mógł podejść do taksówki. Oczywiście strażnicy z biura wywiadu i bezpieczeństwa floty ruszyli do własnego pojazdu. Kapitan pomachał ręką, aby przyciągnąć jeszcze uwagę admirała Zingano. – Albo ci agenci zostaną odwołani, albo nici z naszej umowy. Zingano pośpiesznie podszedł bliżej. – Wybacz, ale wywiad ZSO nalegał. Twierdzi, że wciąż możesz stanowić zagrożenie dla bezpieczeństwa, biorąc pod uwagę zniknięcie „Konstytucji”. Granger roześmiał się cicho. – Dostanę okręt, ale nadal jestem uznawany za zagrożenie? – Spoważniał. – Niech to się wreszcie skończy. Zingano wskazał w niebo. – Tim, połowa Florydy znalazła się pod wodą. Mobile zostało zalane. Houston to krater. Co najmniej pięćdziesiąt milionów ludzi zginęło, podczas gdy ty zniknąłeś w osobliwości kwantowej na trzy i pół dnia w trakcie bitwy o Ziemię. Wywiad ma prawo być ostrożny, chociaż naprawdę zasłużyłeś sobie na status bohatera wojennego. Granger zmierzył admirała lodowatym spojrzeniem i czekał. Zingano wzruszył ramionami, po czym gestem nakazał strażnikom odjechać.
– Pociągnę za sznurki w wywiadzie floty, ale rozkaz przyszedł z góry. – Z góry? Zingano odwrócił się, żeby odejść. – Z samego szczytu – rzucił jeszcze przez ramię.
ROZDZIAŁ 70
Ziemia, Ameryka Północna, Sacramento
Dom Millerów
Porucznik Tyler Volz zerknął na swój tablet, żeby potwierdzić adres. Zdjęcie na ekranie pasowało do tego, co widział – skromnego, niczym się niewyróżniającego domu na przedmieściach Sacramento. Odetchnął głęboko, po czym podszedł do drzwi. Na stopniach werandy leżały rozrzucone zabawki, na podjeździe widać było rysunki kredą oraz mały czerwony rower. „Szlag, Zygzak, dlaczego poprosiłaś o to właśnie mnie?” Zapukał. Zastanawiał się, czy wcześniej nie zadzwonić, aby upewnić się, że rodzina będzie w domu, ale uświadomił sobie, że nie wiedziałby, co powiedzieć do aparatu. Dzień dobry, pani i panie Miller, mogę wpaść, aby przekazać wiadomość o śmierci państwa córki? Świetnie, dzięki.
Wzdrygnął się na samą myśl. Jak miałby mówić do ekranu i powiedzieć rodzicom, że ich córka zginęła? I czy nie było specjalnych służb, które odpowiadały za powiadamianie najbliższych, ludzi przychodzących osobiście złożyć wyrazy współczucia? Volz znał oczywiście odpowiedź – były takie służby, ale biorąc pod uwagę liczbę poległych żołnierzy, do Millerów przedstawiciele floty dotarliby zapewne za kilka lat, jeśli nie później. Porucznik zamarł z uniesioną ręką. Właśnie sobie uświadomił, że nadal nie ma pojęcia, co powiedzieć rodzicom Jessiki Miller, nawet prosto w oczy. Szlag. Ktoś szedł. Drzwi się otworzyły. Pani Miller, matka Zygzak. Była na zdjęciu, załączonym do pliku kontaktowego w tablecie. Kobieta zbladła jak płótno na widok munduru. – Nie – szepnęła. Volz odchrząknął i ścisnął paczkę, którą przyniósł. – Pani Miller? Mogę wejść? Zza kobiety wychylił się mały chłopiec. Zack. A potem wszystko odbywało się jak we śnie. Tyler Volz jakoś znalazł się w domu, szedł za panią Miller, ale nie pamiętał, czy go zaprosiła. Zapewne, ponieważ prowadziła porucznika do kuchni, gdzie przy stole siedział siwiejący mężczyzna. Pan Miller. Matka Jessiki zatrzymała się przy szafce ze zlewem i popatrzyła w okno. Pan Miller nie poruszył się ani nie odezwał, tylko oczy mu zalśniły podejrzanie, gdy spuścił wzrok na blat, a potem zacisnął usta. Volz zaszurał nogami, skrępowany. Nigdy w życiu nikogo nie pocieszał. Co, do cholery, miał zrobić? Znowu przestąpił niepewnie z nogi na nogę. Nie. Tym ludziom potrzebna była jego pewność siebie. Potrzebowali zapewnienia, że ich córka zginęła jak bohaterka. O to chodziło w takich wizytach. O przekazanie, że śmierć żołnierza nie poszła na marne. Szlag, dlaczego nie uczono tego na szkoleniu? – Proszę państwa, jestem porucznik Tyler Volz. Służyłem z państwa córką na „Konstytucji”. Przyszedłem tutaj, ponieważ… – Przełknął z trudem, bo słowa uwięzły mu w gardle. – Przyszedłem, ponieważ mnie o to poprosiła. Miałem to przekazać, gdyby coś jej się stało. Wyciągnął rękę, a pan Miller przyjął podany przedmiot. Mężczyzna obrócił w palcach obrączkę, potem potrząsnął głową i zamknął oczy.
– Chciała, żebym dał to Zackowi, ale pomyślałem, że u państwa będzie na razie bezpieczniejsza. Ale jemu też coś przyniosłem. – Pochylił się do chłopca i podał mu niewielką paczkę, którą kurczowo ściskał w dłoni. Zack oderwał się od samochodziku, którym bawił się na podłodze. – Otwórz – zachęcił Tyler. Dziecko z ciekawością zabrało się do rozpakowywania podarunku, ale nie mogło sobie dać rady z tasiemką, więc Volz mu pomógł. W pudełku znajdował się model, replika myśliwca X-25 – takiego, w jakim zginęła jego matka. Chłopiec pisnął z radości i od razu zaczął się bawić nową zabawką. Uniósł ją nad głowę, wykonując proste manewry. Po dłuższym milczeniu, przerywanym tylko odgłosami zabawy, Zack zatrzymał się przed Volzem. – Czy mama i tata odeszli? Porucznik skinął głową. – Tak. – I gdzie jest mama? – N-nie wiem. Niestety, ale taka była prawda. Volz nie miał pojęcia, gdzie znajdowała się Zygzak. Po kolizji z osobliwością nie zostało nic. Biorąc pod uwagę ponowne pojawienie się Grangera, Jessica mogła równie dobrze znajdować się na krańcu wszechświata albo po drugiej stronie Księżyca. – Czy mama leci? – N-nie wiem. – Nie potrafiłby wytłumaczyć tego dziecku, ale po spojrzeniu na twarze dziadków Zacka potwierdził. – Leci naprawdę wysoko, Zack. – Ja też chcę latać. Potem chłopiec wrócił do zabawy z miniaturowym myśliwcem, a Volz zwrócił się do rodziców Jessiki. – Państwa córka poświęciła się, żeby nas ratować. Ocaliła „Konstytucję”. Ocaliła Ziemię. Tylko dzięki niej nasz okręt miał dość czasu na zniszczenie floty obcych. Państwa córka jest… była… jest bohaterką. – Zająknął się na ostatnich słowach, niepewny, co powiedzieć. Pani Miller odwróciła się od okna i spojrzała na Volza. Z oczu płynęły jej łzy, ale na ustach pojawił się wymuszony uśmiech. – Dziękuję, że pan przyszedł, poruczniku.
Volz znowu stał przed domem. Zaczęło padać.
– Żegnaj, Zygzak – szepnął i wrócił do czekającej taksówki.
ROZDZIAŁ 71
Układ Słoneczny, Jowisz
Stocznia na Europie
Jedną z nieoczekiwanych dobrych stron zniszczenia tak wielu miast na Ziemi, a także stacji kosmicznej Walhalla, bazy Luna oraz kolonii w sektorze Veracruz było ograniczenie biurokracji. Granger spodziewał się, że przeniesienie na nowy okręt potrwa tygodnie, a zamówienie zapasów i amunicji oraz transfer załóg będzie się ciągnąć miesiącami. A jednak już dwadzieścia cztery godziny po pogrzebie Hawsa prom kapitana wykonał skok kwantowy i wszedł na orbitę Jowisza, po czym skierował się na Europę. – Naprawy zajmą trochę czasu, kapitanie, ale sobie poradzimy. – Rayna Scott towarzyszyła Grangerowi na promie wraz z chorążym Prince’em i porucznikiem Diazem. Wszyscy mieli pomóc w nadzorowaniu ekip remontowych, pracujących nad przywróceniem „Wojownika” do sprawności bojowej. – Mój dziadek służył na „Wojowniku”. Był pomocnikiem głównego mechanika. Rany, cieszyłby się jak wariat, gdyby wiedział, że przejmuję napęd na jego dawnym okręcie. – Na pewno byłby dumny – zgodził się Granger. Wyciągał szyję do iluminatora, żeby przyjrzeć się bazie na Europie i stoczniom. Ogromny kosmodrom pojawił się już w polu widzenia i obracał się powoli, gdy prom wszedł na orbitę i obrał kurs omijający kilka okrętów na różnych etapach prac.
– Wygląda na to, że flota zmienia projekty jednostek – zauważył Diaz. Wskazał na najbliższy z budowanych krążowników. – Nikt nawet nie pofatygował się, żeby zdjąć pancerz ze sprytstali, obudowują go po prostu mocniejszym pancerzem. – Trzeba było to zrobić już wiele lat temu – mruknął Granger, nie odrywając oczu od widoku za iluminatorem. – W każdej chwili… Ach, i oto kapitan go zobaczył. Prom akurat mijał jedno z ramion stacji z dokami stoczniowymi i właśnie tam stał bliźniak „Konstytucji”, oplątany setkami pępowin z otaczających go rusztowań. – Piękny, prawda? – odezwał się chorąży Prince. – Brzydki jak noc – prychnął Granger. – Ale będzie dla nas dobry, jeżeli odpłacimy mu tym samym. Zupełnie jak „Konstytucja”. Prom zadokował, a przy śluzie kapitana i jego podwładnych powitał marine, który odprowadził ich na mostek. Setki pracowników krzątały się w korytarzach. Granger w życiu nie widział ludzi pracujących z takim poświęceniem i z takim zaangażowaniem. Gródź wiodąca na mostek rozsunęła się ze zgrzytem i oczom Grangera ukazał się znajomy widok. – Kapitan na mostku! – krzyknął żołnierz. Spod konsoli dowodzenia wychyliła się kobieta z wiązką kabli w dłoni. Uśmiechnęła się promiennie. – Miło, że wreszcie wpadłeś, kapitanie! Grangerowi opadła szczęka. – Przyleciałaś? A co z „Chesapeake”? Byłem pewien, że przejmiesz dowództwo… – Nie pochlebiaj sobie, Tim – roześmiała się Shelby Proctor. – Będę kapitanem „Chesapeake”. Granger przygarbił się nieco, gdy to usłyszał. – Och. – Rozejrzał się po mostku, zatrzymał wzrok na grupie instalującej nowe stanowisko taktyczne. – Więc zajrzałaś tylko, żeby nas pożegnać przed odlotem? – Jasne, że nie. „Chesapeake” nie będzie gotów wcześniej niż za dwa miesiące, strasznie go wybebeszono. Pomyślałam więc, że wykorzystam czas, jaki mi został, najlepiej jak się da. Zostanę pierwszą oficer na „Wojowniku”, a potem kapitanem „Chesapeake”. Zresztą nie wyobrażam sobie, żebym miała siedzieć i nadzorować remont okrętu, gdy czeka nas kolejna inwazja obcych. Bo co do tego nie ma wątpliwości, prawda?
Granger przytaknął z ponurym grymasem. – Wygląda na to, że czeka nas długa i trudna służba. Wywiad floty wykrył kolejne siły obcych. Tym razem zmierzają do sektora Francji. – Ruszamy na odsiecz Francji? W dziejach świata nic się nie zmienia, co? Złośliwa odzywka zaskoczyła kapitana. Zaśmiał się. – Niestety. Shelby Proctor pochyliła się do konsoli dowodzenia. – No? Czekasz na zaproszenie, kapitanie? Zabierajmy się do pracy. Granger skinął głową, po czym rzucił worek podróżny na swój przyszły fotel. Dobrze było wrócić do domu. Cóż, może niezupełnie, w końcu „Wojownik” nie był „Konstytucją”, ale stanowił miły przystanek w drodze. Tim Granger zatarł ręce. – No to do roboty.
Koniec tomu 1