DAWID WEBER JOHN RINGO MARSZ KU MORZU SPIS TRE´SCI SPIS TRE´SCI. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 2 1 ROZDZIAŁ PIERWSZY . . . . . . . ...
14 downloads
25 Views
1MB Size
DAWID W EBER J OHN R INGO M ARSZ K U M ORZU
´ SPIS TRESCI
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29
´ SPIS TRESCI. . . . . . . . . . . . . ROZDZIAŁ PIERWSZY . . . . . . . . ROZDZIAŁ DRUGI . . . . . . . . . . ROZDZIAŁ TRZECI. . . . . . . . . . ROZDZIAŁ CZWARTY . . . . . . . . ROZDZIAŁ PIATY ˛ . . . . . . . . . . ROZDZIAŁ SZÓSTY . . . . . . . . . ROZDZIAŁ SIÓDMY . . . . . . . . . ROZDZIAŁ ÓSMY . . . . . . . . . . ROZDZIAŁ DZIEWIATY. ˛ . . . . . . . ROZDZIAŁ DZIESIATY ˛ . . . . . . . . ROZDZIAŁ JEDENASTY . . . . . . . ROZDZIAŁ DWUNASTY . . . . . . . ROZDZIAŁ TRZYNASTY . . . . . . . ROZDZIAŁ CZTERNASTY. . . . . . . ROZDZIAŁ PIETNASTY ˛ . . . . . . . . ROZDZIAŁ SZESNASTY . . . . . . . ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY . . . . . . ROZDZIAŁ OSIEMNASTY . . . . . . . ROZDZIAŁ DZIEWIETNASTY ˛ . . . . . ROZDZIAŁ DWUDZIESTY. . . . . . . ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY . ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI . . . ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI . . . ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY. . ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIATY ˛ . . . ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY . . ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY . . ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY . . . ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIATY ˛ . 2
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
2 4 17 26 32 36 46 51 58 63 74 82 89 96 99 105 113 119 132 140 146 157 169 174 181 191 197 210 216 225
30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY . . . . . . ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY . ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI . . . ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI. . . ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY . ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIATY ˛ . . . ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY . . ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY . . ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY . . . ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIATY. ˛ ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY . . . . . . ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY. ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI . . ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY TRZECI . .
. . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . .
233 247 255 263 272 277 285 292 299 305 312 318 325 342
Dla „wujka Steve’a” Griswolda z Korpusu Marines, który nauczył mnie, z˙ e cho´c wszyscy jeste´smy odpowiedzialni za swoje czyny, czasami dobrzy ludzie musza˛ naprawia´c bł˛edy innych. Ty to robiłe´s. . . przez trzydzie´sci jeden lat. Niech ci˛e Bóg błogosławi. Dla Charlesa Gonzaleza: człowieka, który potrafi rozmawia´c z naiwnymi dwunastolatkami o mechanice kwantowej, dialektach amazo´nskich plemion i duszeniu garota˛ niemieckich wartowników.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Plutonowy Adib Julian z trzeciego plutonu kompanii Bravo Osobistego Pułku Cesarzowej otworzył oczy i rozejrzał si˛e po ciasnym jednoosobowym namiociku. Czuł, z˙ e co´s si˛e zmieniło, ale nie wiedział, co. Jego instynkt przetrwania niczego nie sygnalizował, mógł wi˛ec nie obawia´c si˛e szar˙zy hord marduka´nskich barbarzy´nców. Wra˙zenie zmiany wcia˙ ˛z jednak nie mijało i było na tyle silne, z˙ e wycia˛ gn˛eło go z otchłani snu. Sprawdził swojego tootsa. Według komputera nie nastał jeszcze s´wit. Julian ziewnał. ˛ Mógł jeszcze pospa´c, wi˛ec przewrócił si˛e na drugi bok, usunał ˛ uwierajacy ˛ go kamyk. . . i zadr˙zał z zimna. Otworzył gwałtownie oczy, rozpiał ˛ namiot i wyskoczył na zewnatrz. ˛ — Jest zimno! — wrzasnał ˛ z zachwytem. Przez kilka ostatnich dni kompania Bravo maszerowała w gór˛e. Dawno ju˙z min˛eli dolin˛e rzeki Hadur i zostawili za soba˛ Marshad i pozostałe miasta na obrzez˙ ach terytorium króla Radj Hoomasa. Dziennie pokonywali kawał drogi, ostre tempo marszu i coraz bardziej wznoszacy ˛ si˛e teren powodowały, z˙ e kompania potrzebowała chwili wytchnienia. Sprzeda˙z zdobytej w Voitan broni, fundusze z Q’Nkok i hojne dary od T’Leen Sula i nowej Rady Marshadu pozwalały im zaspokaja´c w drodze wszystkie potrzeby. W wielu miastach przyjmowano ich jak prawdziwych dygnitarzy. Ich mieszka´ncy, z˙ yjacy ˛ w ciagłym ˛ strachu przed wyzyskiem i politycznymi ambicjami Radj Hoomasa, gotowi byli zrobi´c wszystko dla obcych, którzy ich od niego uwolnili. Gdzie indziej go´scie z innego s´wiata budzili powszechna˛ ciekawo´sc´ , ale cz˛esto tak˙ze ch˛ec´ jak najszybszego pozbycia si˛e ich z miasta . Wie´sci o zniszczeniu barbarzy´nskiej federacji Kranolta pod Voitan, bitwie pod Pasule i przewrocie w Marshadzie szybko si˛e rozniosły. Zawarta w nich przestroga była jasna: ludziom nie nale˙zy si˛e naprzykrza´c. Czasami jednak napotykali opór ze strony wyjatkowo ˛ głupich Mardukan i wtedy z powodzeniem demonstrowali skuteczno´sc´ klasycznej rzymskiej taktyki krótkiego miecza i tarczy. Nie musieli nawet korzysta´c ze s´rutówek i dział plazmowych. Pojawienie si˛e Brazowych ˛ Barbarzy´nców z Osobistego Pułku Cesarzowej poprzedzała ich budzaca ˛ groz˛e reputacja. Zapłacili za nia˛ wprawdzie najwy˙zsza˛ ce5
n˛e, ale przynajmniej mogli spokojnie maszerowa´c przez wiele tygodni, wylizywa´c si˛e z ran i przygotowywa´c do pokonania kolejnej przeszkody — gór. Na ostatnia˛ wart˛e wyznaczono Nimashet Despreaux. U´smiechn˛eła si˛e do ta´nczacego ˛ z rado´sci Juliana i pochyliła nad ogniem. — Goracej ˛ kawki? — zaproponowała, podajac ˛ mu kubek. Kompania zarzuciła picie tego napoju, gdy marduka´nskie poranki stały si˛e zbyt upalne. — Och, dzi˛eki, dzi˛eki, dzi˛eki — za´smiał si˛e plutonowy. Wział ˛ kubek i upił łyk. — Bo˙ze, ale˙z to paskudne. Ale i tak to uwielbiam. — Ile jest stopni? — spytał, wczołgujac ˛ si˛e z powrotem do namiotu po hełm. — Dwadzie´scia trzy — odparła Despreaux z u´smiechem. — Dwadzie´scia trzy? — zdziwił si˛e Gronningen, marszczac ˛ czoło i wciagaj ˛ ac ˛ nosem zimne powietrze. — Ile to w Fahrenheita? — Dwadzie´scia trzy! — roze´smiał si˛e Julian. — Cholera! Dwadzie´scia trzy! — Około siedemdziesi˛eciu trzech — czterech stopni Fahrenheita — zawtórowała mu s´miechem Despreaux. — Nie jest zimno, ale troch˛e chłodnawo — powiedział ze stoickim spokojem wielki Asgardczyk. Je´sli nawet marzł, nie dał tego po sobie pozna´c. — Przez ostatnie dwa miesiace ˛ maszerowali´smy w ponad czterdziestostopniowym upale — zauwa˙zyła dowódca dru˙zyny. — To troch˛e zmienia nasz punkt widzenia. — Oho — powiedział Julian, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e dookoła. — Ciekawe, jak to znosza˛ szumowiniaki? — Co mu jest, doktorze? — Ksia˙ ˛ze˛ Roger obudził si˛e, dr˙zac ˛ z zimna, i zobaczył Corda siedzacego ˛ po turecku sztywno i bez ruchu. Kilkakrotne próby obudzenia czteror˛ekiego, wielkiego jak nied´zwied´z grizzly szamana sko´nczyły si˛e niepowodzeniem. — Jest mu zimno, sir. Bardzo zimno. Chora˙ ˛zy Dobrescu zerknał ˛ na odczyt monitora, którym badał Mardukanina, i pokr˛ecił głowa.˛ Miał zmartwiona˛ min˛e. — Musz˛e zobaczy´c, co si˛e dzieje u poganiaczy. Je´sli Cord jest w takim stanie, to z nimi b˛edzie jeszcze gorzej. Oni nie maja˛ tak dobrego okrycia. — Nic mu nie b˛edzie? — spytał z niepokojem ksia˙ ˛ze˛ . — Nie wiem. Podejrzewam, z˙ e zapadł w rodzaj hibernacji, ale je´sli zrobi si˛e jeszcze zimniej, mo˙ze nie wytrzyma´c i umrze´c. — Dobrescu odetchnał ˛ gł˛eboko i pokr˛ecił głowa.˛ — Zamierzałem dokładnie zbada´c fizjologi˛e Mardukan. Wygla˛ da na to, z˙ e za długo z tym zwlekałem. — Musimy wi˛ec. . . — zaczał ˛ ksia˙ ˛ze˛ , ale przerwał mu dochodzacy ˛ z zewnatrz ˛ hałas. — Co tam si˛e dzieje, do cholery?
6
*
*
*
— Kurwie syny, puszcza´c mnie! — wrzasnał ˛ Poertena i zwrócił si˛e do rozes´mianych marines, którzy wypełzali ze swoich namiotów, by odetchna´ ˛c porannym powietrzem. — Pomó˙zta mi, do cholery! — Spokój wszyscy — powiedział St. John (J.), klaszczac ˛ w r˛ece. — Pomó˙zmy mu. — To dopiero. . . — stwierdził Roger na widok mechanika, którego s´ciskało czterech pogra˙ ˛zonych we s´nie Mardukan. Zachichotał i machnał ˛ r˛eka˛ na z˙ ołnierzy. — Pomó˙zcie mu. St. John (J.) złapał za jedno z zesztywniałych ramion Denata i zaczał ˛ go odciaga´ ˛ c od mechanika. — To obrzydliwe, Poertena — powiedział. — Mi to, kurwa, mówisz?! Budz˛e si˛e, a tu wsz˛edzie łapy i s´luz! Roger zaczał ˛ odciaga´ ˛ c Tratana. Mardukanin j˛eknał ˛ i jeszcze mocniej przytulił si˛e do swojej ofiary. — Chyba ci˛e lubia,˛ Poertena. Głos mechanika ju˙z zaczynał by´c troch˛e przyduszony. — Oni próbuja˛ mnie zabi´c! Puszcza´c! — To przez ciepło jego ciała — mruknał ˛ chora˙ ˛zy pomagajacy ˛ Rogerowi. Połaczone ˛ wysiłki trzech marines nie wystarczyły, by Denat rozlu´znił u´scisk, co zaczynało grozi´c uduszeniem mechanika. — Trzeba rozpali´c ognisko. Mo˙ze go puszcza,˛ jak si˛e rozgrzeja.˛ — Niech kto´s pomo˙ze mi przynie´sc´ Corda — powiedział Roger, po czym przypomniał sobie o wadze Mardukanina. — I to raczej kilka osób. Nagle spojrzał na obozowisko poganiaczy. — Czy kto´s zauwa˙zył, z˙ e nie ma jucznych zwierzat? ˛ — spytał zdziwiony. — Przeszli´smy przez zimny front atmosferyczny — powiedział medyk. — A przynajmniej przez co´s, co go przypomina. Kapitan Pahner zwołał narad˛e, by omówi´c to, co wydarzyło si˛e w nocy. Siedzieli na skraju obozu, patrzac ˛ w dół na spowity chmurami las, ciagn ˛ acy ˛ si˛e a˙z po horyzont. Nad nimi gro´znie wznosiły si˛e nieprzebyte góry. — Jaki zimny front? — spytał Julian. — Nie czułem z˙ adnego zimnego frontu. — Pami˛etasz ten deszcz wczoraj po południu? — Jasne, ale tu bez przerwy pada. — Ale ten padał bardzo długo — zauwa˙zył Roger. — Normalnie ulewa trwa krótko. Wczoraj padało i padało, i padało. — Wła´snie — kiwnał ˛ głowa˛ medyk. — A dzisiaj ci´snienie jest wy˙zsze ni˙z wczoraj. Niedu˙zo — ta pieprzona planeta ma do´sc´ stabilny układ pogodowy —
7
ale wystarczajaco. ˛ Tak czy inaczej, pokrywa chmur opadła ni˙zej — wskazał na chmury — obni˙zyła si˛e wilgotno´sc´ powietrza, a temperatura. . . — Spadła jak kamie´n — powiedział Pahner. — To ju˙z wiemy. Czy tubylcy to wytrzymaja? ˛ Medyk westchnał ˛ i wzruszył ramionami. — Tego nie wiem. Wi˛ekszo´sc´ ziemskich zmienno- i stałocieplnych stworze´n mo˙ze przez jaki´s czas z˙ y´c w temperaturze tu˙z powy˙zej zera. Ale tak jest na Ziemi. — Znów wzruszył ramionami. — Je´sli chodzi o Mardukan, kapitanie, mo˙zemy tylko zgadywa´c. Jestem lekarzem, a nie biologiem. *
*
*
Kompania miała spory dług wdzi˛eczno´sci wobec D’Nal Corda. Marduka´nski asi Rogera — w zasadzie jego niewolnik — był jednak przede wszystkim mentorem ksi˛ecia, i to nie tylko w sprawach broni. Jego wpływ na zachowanie Rogera był bardzo wyra´zny. Dawniej ksi˛eciu nawet nie przyszłoby do głowy, z˙ e ma honorowy dług wobec barbarzy´nskich poganiaczy z zapadłej, bagnistej planety. Pahner musiał z niech˛ecia˛ przyzna´c, z˙ e w ich obecnej sytuacji typowy dla dawnego Rogera brak skrupułów byłby jednak znacznie lepszy. — Sir — powiedział sztywno. — B˛edziemy potrzebowa´c zwierzat, ˛ z˙ eby przej´sc´ te góry. Musimy tak˙ze natychmiast uzupełni´c zaopatrzenie, a nie wiadomo, czy nie sko´nczy si˛e nam ono po drodze. Je´sli nie b˛edziemy mieli zwierzat, ˛ musimy zawróci´c. — Kapitanie — odparł spokojnie Roger, zadziwiajaco ˛ przypominajac ˛ w tym momencie swoja˛ matk˛e. — Potrzebujemy flarta, ale nie zabierzemy ich poganiaczom, którzy dotad ˛ tak wytrwale nam towarzyszyli. Nie jeste´smy rozbójnikami, wi˛ec nie zachowujmy si˛e tak jak oni. A zatem co robimy? — Mo˙zemy im ułatwi´c podró˙z — powiedział sier˙zant Jin. — Owina´ ˛c w jakie´s ubrania, z˙ eby nie tracili tyle ciepła i wilgoci. Da´c na noc namiot z piecykiem. I tak dalej. D’Len klasnał ˛ z z˙ alem w dłonie. — Nie sadz˛ ˛ e, z˙ ebym mógł przekona´c swoich ludzi, aby szli dalej. Na górze panuja˛ straszne warunki. — Je´sli zdecydujecie, z˙ e idziecie dalej — powiedział Cord — moi bratankowie te˙z pójda.˛ Ja jestem asi Rogera i zawsze za nim pójd˛e. — Jestem ciekaw, co wszyscy sadz ˛ a˛ o kupnie zwierzat. ˛ Głosujmy zatem — zaproponował Roger. — Dobrze — zgodził si˛e niech˛etnie kapitan. — Uwa˙zam jednak, z˙ e b˛edziemy potrzebowa´c pieni˛edzy po drugiej stronie gór. Despreaux? 8
Plutonowy odchrzakn˛ ˛ eła. — Kupienie zwierzat ˛ to był mój pomysł. — Tak my´slałem — u´smiechnał ˛ si˛e Pahner. — Rozumiem, z˙ e to głos za kupieniem flar-ta? — Tak, sir. Ale D’Len Pah nie powiedział, z˙ e je sprzeda. — Słuszna uwaga — powiedział Roger. — D’Len? Mo˙zemy je od was kupi´c? Stary Mardukanin zawahał si˛e, rysujac ˛ patykiem kółka na ziemi. — Musimy mie´c przynajmniej jedno, z˙ eby wróci´c do lasu — powiedział z wahaniem. — Oczywi´scie — zgodził si˛e natychmiast ksia˙ ˛ze˛ . — No i. . . nie sa˛ tanie — dodał poganiacz. — Wolisz si˛e targowa´c z kapitanem Pahnerem czy Poertena? ˛ — spytał Roger. — Poertena? ˛ — Mardukanin rozejrzał si˛e przera˙zony. — Tylko nie z Poertena! ˛ — Zapłacimy uczciwa˛ cen˛e — powiedział stanowczo Pahner. — Je´sli zdecydujemy sieje kupi´c. Zastanawiał si˛e przez chwil˛e. — A, do diabła. Nie mamy wła´sciwie wyboru, prawda? — Prawda, kapitanie — stwierdził Roger. — Nie mamy, je´sli chcemy przej´sc´ przez góry. — Chcesz si˛e o nie targowa´c? — kapitan spytał poganiacza. — Klejnoty, złoto i diandal Mardukanin klasnał ˛ w r˛ece z rezygnacja.˛ — Flarta sa˛ dla nas jak dzieci. Ale byli´scie dobrymi panami, wi˛ec na pewno b˛edziecie je dobrze traktowa´c. Dogadamy si˛e. — Opu´scił głow˛e i dodał stanowczo: — Ale nie z Poertena.˛ — Dobrze, z˙ e nie wiedzieli, z˙ e podpowiadam panu przez pier. . . przez radio, sir — powiedział Poertena,˛ machajac ˛ idacym ˛ zboczem poganiaczom. — No — zgodził si˛e Roger. — jak mi poszło? — Opier. . . Or˙zn˛eli nas. — Chwila — zaczał si˛e broni´c ksia˙ ˛ze˛ . — Te zwierzaki sa˛ dla nas bezcenne! — Jasne — zgodził si˛e Poertena.˛ — Ale zapłacili´smy ze dwa razy wi˛ecej, ni˙z sa˛ warte. To wi˛ecej forsy, ni˙z widzieli przez całe swoje pier. . . swoje z˙ ycie. — Racja — powiedział Roger. — Ciesz˛e si˛e, z˙ e Cranla poszedł z nimi. Mo˙ze uda im si˛e kupi´c nowe zwierz˛eta. — Jasne — odparł mechanik. — Ale teraz brakuje mi czwartego do pików. I co ja zrobi˛e? — Pików? — spytał ksia˙ ˛ze˛ . — Co to sa˛ piki? — Nie mog˛e uwierzy´c, z˙ e ograł mnie mój własny ksia˙ ˛ze˛ — zrz˛edził jaki´s czas pó´zniej Poertena,˛ patrzac ˛ razem z Denatem na odchodzacego ˛ i pogwizdujacego ˛ wesoło Rogera. Ksia˙ ˛ze˛ wła´snie przeliczał swoja˛ wygrana.˛
9
— Zawsze powtarzałe´s, z˙ e co minut˛e na s´wiecie rodzi si˛e nowy frajer — powiedział bratanek Corda z wyra´znym brakiem współczucia. — Nie wspomniałe´s tylko, z˙ e sam jeste´s jednym z nich. *
*
*
Cord uniósł brzeg namiotu, kiedy flar-ta stan˛eło. Przez kilka ostatnich dni, kiedy ludzie szukali drogi przez góry, Mardukanie jechali na jucznych zwierz˛etach. By unikna´ ˛c zimna i wysuszenia skóry, chronili si˛e pod skórzanymi namiotami. Tam, otuleni mokrymi szmatami, sp˛edzali całe dnie pod pochłaniajac ˛ a˛ promienie sło´nca czarna˛ skóra.˛ Zwierz˛eta do´sc´ długo stały bez ruchu, wi˛ec Cord postanowił wyj´sc´ na zewnatrz, ˛ nie zwa˙zajac ˛ na ci˛ez˙ kie warunki atmosferyczne. Odpychajac ˛ wilgotny kłab ˛ dianda, szaman wy´slizgnał ˛ si˛e spod namiotu i ruszył na czoło kolumny. Roger u´smiechnał ˛ si˛e, kiedy go zobaczył. — Chyba mamy szcz˛es´cie — powiedział, wskazujac ˛ spory stos głazów. Kopiec był dziełem czyich´s rak. ˛ Le˙zał u wej´scia do jednej z dolin odchodzacych ˛ od koryta rzeki, wzdłu˙z której maszerowali. Przez półtora tygodnia badali teren, szukajac ˛ nadajacej ˛ si˛e do przej´scia drogi. Kilka dolin ko´nczyło si˛e trudnymi do pokonania stromiznami. Ta dolina zw˛ez˙ ała si˛e gwałtownie i ostro skr˛ecała na południe. — Mo˙ze to jaki´s podró˙zny zrobił dowcip — powiedziała Kosutic, wskazujac ˛ na kamienny kopiec. — Przeprowadzi´c tamt˛edy zwierz˛eta to b˛edzie koszmar. — Ale to oznacza, z˙ e kto´s tu w ogóle był — stwierdził z uporem Roger. — Po co miałby wprowadza´c innych w bład? ˛ Pahner spojrzał w gór˛e. — Wyglada ˛ na to, z˙ e tam jest lodowiec. — Kiwnał ˛ głowa˛ w kierunku potoku wypływajacego ˛ z hukiem z doliny. — Widzi pan, jaka biała jest ta woda, Wasza Wysoko´sc´ ? — Tak — odparł Roger. — Widziałem ju˙z co´s takiego. — To roztopiony s´nieg? — spytała Kosutic. — Spływ lodowcowy — poprawił ja˛ Pahner. — Drobinki skał s´cieranych przez lodowiec. Przynajmniej który´s z dopływów tego potoku ma swe z´ ródło w lodowcu. — Spojrzał na Corda i na flar-ta. — Nie wydaje mi si˛e, z˙ eby dali sobie rad˛e na lodowcu. — Ja te˙z tak my´sl˛e — przyznał Roger, patrzac ˛ na s´nie˙zne czapy. — Ale musimy to sprawdzi´c. — Nie my — powiedział Pahner. — Pani sier˙zant! — Gronningen — odparła natychmiast Kosutic. — Jest z Asgardu, zimno nie robi na nim wra˙zenia. — Zamy´sliła si˛e na chwil˛e. — Dokkum jest z Nowego Tybetu. Powinien zna´c si˛e na górach. Wezm˛e te˙z Damdina. 10
— Prosz˛e si˛e tym zaja´ ˛c — powiedział kapitan. — My tymczasem rozbijemy tu obóz. — Popatrzył na otaczajacy ˛ ich las. — Przynajmniej jest tu pod dostatkiem drewna. Kosutic rozejrzała si˛e po waskim ˛ wawozie. ˛ — My´sli pani, z˙ e t˛edy przejda? ˛ — spytał Dokkum. Mały Nepalczyk poruszał si˛e wolnym, równym krokiem, którego nauczył pozostałych: jeden krok na jeden oddech. Szybsze tempo błyskawicznie wyczerpałoby ludzi, zmuszonych do oddychania rozrzedzonym powietrzem i pokonywania stromizm. Kosutic zmierzyła wawóz ˛ dalmierzem hełmu. — Na razie przejda.˛ Ale ledwo ledwo. — Heja! — krzyknał ˛ Gronningen. — Heja! Wielki Asgardczyk stał na szczycie pochyło´sci, wymachujac ˛ trzymanym nad głowa˛ karabinem. — Chyba znale´zli´smy przeł˛ecz — powiedziała Kosutic zm˛eczonym głosem. *
*
*
— Niech mnie. . . — Roger patrzył na rozciagaj ˛ acy ˛ si˛e przed nimi widok. Rozległa dolina w kształcie litery U była wyra´znie dziełem lodowca, po´srodku rozciagało ˛ si˛e ogromne górskie jezioro. Woda była w kolorze gł˛ebokiego bł˛ekitu i wygladała ˛ na bardzo zimna.˛ Wokół jeziora i na zboczach otaczajacej ˛ je doliny le˙zało miasto. Było prawie tak du˙ze jak Voitan i nie przypominało spotykanych dotad ˛ marduka´nskich osiedli, bezładnie porozrzucanych na szczytach wzgórz. — Wyglada ˛ jak Como — powiedział Roger. — Albo Shrinagar — dodała cicho O’Casey. — Cokolwiek to jest — stwierdził Pahner, schodzac ˛ z drogi mijajacym ˛ ich zwierz˛etom — musimy si˛e tam dosta´c. Zostało nam niecałe sto kilo j˛eczmy˙zu, a zapasy uzupełnie´n kurcza˛ si˛e z ka˙zdym dniem. — Jak zwykle jest pan optymista,˛ kapitanie — zauwa˙zył zło´sliwie Roger. — Nie, jestem pesymista.˛ Ale za to wła´snie płaci mi pana matka — powiedział marin˛e z u´smiechem. U´smiech ten jednak szybko ustapił ˛ miejsca grymasowi zmartwienia. — Po tym, jak zapłacili´smy poganiaczom, została nam tylko garstka złota i kilka klejnotów. No i troch˛e dianda. Potrzebujemy j˛eczmy˙zu, wina, owoców, warzyw — wszystkiego. I soli. Prawie nie mamy ju˙z soli. — Damy sobie rad˛e, kapitanie — powiedział ksia˙ ˛ze˛ . — Pan zawsze ma jakie´s dobre pomysły. — Dzi˛ekuj˛e — odrzekł kwa´sno dowódca. — Nie mamy wyboru. — Poklepał si˛e po kieszeni, ale zapas gumy do z˙ ucia ju˙z dawno mu si˛e wyczerpał. — Mo˙ze tam na dole maja˛ tyto´n. 11
— To dlatego z˙ uje pan gum˛e? — spytał zaskoczony Roger. — Tak. Dawno temu paliłem pseudonik. Zadziwiajace, ˛ jak trudno rzuci´c ten nałóg. Kapitan spojrzał na przechodzac ˛ a˛ wawozem ˛ kolumn˛e. Mijały ich ju˙z ostatnie flar-ta. — Lepiej wracajmy na czoło. — Dobrze — zgodził si˛e Roger, patrzac ˛ na le˙zace ˛ w oddali miasto. — Nie mog˛e si˛e ju˙z doczeka´c powrotu do cywilizacji. — Nie spieszmy si˛e za bardzo. — Kapitan ruszył na czoło kolumny. — To b˛edzie zupełnie nowe do´swiadczenie. Inne zwyczaje, inne zagro˙zenia. Góry sa˛ skuteczna˛ bariera,˛ dlatego ci Mardukanie na dole moga˛ by´c nastawieni nieprzyja´znie do obcych. Musimy działa´c powoli i ostro˙znie. *
*
*
— Powoli — zawołała Kosutic. — Miasto nam nie ucieknie. Przez ostatnie dwa dni kompania posuwała si˛e kr˛etymi wawozami ˛ w stron˛e osiedla. Okazało si˛e, z˙ e dolina, z której wyszli, nale˙zała do innego działu wodnego, wi˛ec musieli troch˛e si˛e cofna´ ˛c. Ta zwłoka sprawiła, z˙ e ko´nczyła im si˛e ju˙z pasza dla zwierzat ˛ jucznych. Kiedy wi˛ec dotarli do do´sc´ g˛esto zalesionego terenu moren i osadów rzecznych, mogli zwolni´c tempo marszu i pozwoli´c flar-ta po˙zywi´c si˛e. — Zrozumiano, pani sier˙zant — odparła Liszez przez komunikator i zwolniła, rozgladaj ˛ ac ˛ si˛e dookoła. Maszerowali szerokim, dobrze ubitym le´snym traktem. Zauwa˙zyli, z˙ e ni˙zsze gał˛ezie rosnacych ˛ po obu stronach iglaków były objedzone przez jakiego´s ro´slino˙zerc˛e. Marin˛e zatrzymała si˛e na skraju polany. Zryty grunt wskazywał, z˙ e nieznany ro´slino˙zerca kopał tu w poszukiwaniu korzeni. Poranek był jasny i chłodny, rosa dopiero zaczynała znika´c z zaro´sli. Okolica była niemal rajem dla zn˛ekanych upałami marines, mimo to nie chcieli zwalnia´c tempa podró˙zy. Nie mogli doczeka´c si˛e odpoczynku w mie´scie. Było ono jedynie przystankiem na ich drodze, ale w wyobra´zni marines zaczynało jawi´c si˛e jako główny cel ich marszu. Według map, od miasta dzieliła ich niewielka odległo´sc´ . W rzeczywisto´sci mieli przed soba˛ kilka tygodni przedzierania si˛e przez d˙zungl˛e. Cholernie dobrze składa si˛e z tym miastem, pomy´slała Liszez, bo chocia˙z ich nanity bardzo dobrze radziły sobie z pozyskiwaniem substancji od˙zywczych z najbardziej niespodziewanych z´ ródeł, jednak wszystko ma swoje granice. Ci˛ez˙ kie straty, jakie kompania poniosła pod Voitan i Marshadem, 12
jak na ironi˛e chwilowo poprawiły ich sytuacj˛e, poniewa˙z ka˙zdy zabity marin˛e oznaczał dodatkowy przydział witamin i protein oraz zapasów dla pozostałych przy z˙ yciu, ale i to ju˙z si˛e wyczerpywało. Dlatego im szybciej załaduja˛ tyłki na statek i odleca,˛ tym lepiej. Liszez spojrzała przez rami˛e i uznała, z˙ e kolumna jest ju˙z wystarczajaco ˛ blisko. Rozejrzała si˛e w poszukiwaniu zagro˙ze´n i ruszyła przed siebie. Po trzecim kroku ziemia pod jej stopami eksplodowała. *
*
*
Roger ogladał ˛ drzewa. Pozdzierana kora co´s mu przypominała. Spojrzał na swojego asi. — Cord, te drzewa. . . — Tak. Flar-ke. Musimy uwa˙za´c — powiedział szaman. Chocia˙z Pahner próbował przekona´c ksi˛ecia, z˙ e grzbiet pierwszego zwierz˛ecia w kolumnie nie jest wła´sciwym miejscem dla dowódcy, Roger wcia˙ ˛z jechał na Patty i osłaniał karawana˛ swoim jedenastomilimetrowym sztucerem. Ksia˙ ˛ze˛ właczył ˛ radio na cz˛estotliwo´sci dowodzenia. — Kapitanie, Cord mówi, z˙ e jeste´smy na terenach flar-ke. Tak jak wtedy, kiedy go pierwszy raz spotkali´smy. Pahner milczał przez chwil˛e. Roger przypomniał sobie jego w´sciekło´sc´ tamtego dnia. Ksia˙ ˛ze˛ nigdy potem nie wyja´snił kapitanowi, z˙ e otwarty kanał łaczno´ ˛ sci kompanii sprawiał mu wtedy tyle problemów, z˙ e po prostu nie usłyszał rozkazu niestrzelania do s´cigajacego ˛ Corda flar-ke. Roger został wówczas po raz pierwszy w z˙ yciu tak ostro skarcony. Pahner był tak w´sciekły, z˙ e jakiekolwiek tłumaczenie nie miało sensu. Z drugiej strony, gdyby nawet usłyszał rozkaz, i tak by strzelił. I wcale nie po to, by ocali´c Corda, gdy˙z nie wiedział jeszcze wtedy o istnieniu szamana. Strzeliłby, poniewa˙z w całym swoim z˙ yciu wiele razy polował na dzikie zwierz˛eta i roz´ poznał na drzewach s´lady znakowania przez nie swojego terytorium. Slady bardzo podobne do tych, które teraz widzieli. . . — Rozumiem — odpowiedział w ko´ncu kapitan. Roger czuł, z˙ e w pami˛eci Pahnera od˙zyły te same wspomnienia. Nigdy nie rozmawiali o tamtym zdarzeniu. Ksia˙ ˛ze˛ my´slał czasami, z˙ e przyczyna˛ bł˛edu kapitana był fakt, i˙z flar-ke przypominało — przynajmniej zewn˛etrznie — juczne flar-ta, które kompania zda˙ ˛zyła ju˙z dobrze pozna´c. Flar-ta potrafiły by´c nadzwyczaj niebezpieczne w sytuacji zagro˙zenia, ale z natury nie były agresywne. Widocznie kapitan uwa˙zał, z˙ e flar-ke tak˙ze sa˛ łagodne, i dlatego kazał swoim ludziom wstrzyma´c ogie´n. Dawniej Roger prawdopodobnie nie zastanawiałby si˛e nad tym, teraz jednak rozumiał, z˙ e Pahner, tak samo jak inni, nie lubi przyznawa´c si˛e do swoich bł˛edów, dlatego nie poruszał wi˛ecej tego tematu. 13
— Cord jest naprawd˛e zaniepokojony — powiedział do komunikatora. — Wiem — odparł kapitan. — Cz˛esto powtarzał, z˙ e chocia˙z wygladaj ˛ a˛ jak flar-ta, sa˛ zupełnie inne. Ciekaw jestem, na czym dokładnie polega ró˙znica. — Przychodzi mi do głowy przykład bawołów afryka´nskich, kapitanie — wyja´snił Roger. — Dla laika wygladaj ˛ a˛ zupełnie tak samo jak bawoły indyjskie. Ale one nie sa˛ agresywne, a afryka´nskie sa,˛ i to bardzo. Prawdopodobnie sa˛ najbardziej agresywnymi i niebezpiecznymi zwierz˛etami na Ziemi. Nie z˙ artuj˛e — istnieja˛ dziesiatki ˛ udokumentowanych przypadków, kiedy bawoły afryka´nskie polowały na my´sliwych. — Jasne. — Pahner przełaczył ˛ si˛e na cz˛estotliwo´sc´ ogólna.˛ — Kompania, słuchajcie. . . — zaczał, ˛ ale przerwały mu gło´sne krzyki. *
*
*
Kosutic nie wiedziała, jakim cudem udało jej si˛e prze˙zy´c pierwsze sekundy. Bestia, która wystrzeliła nagle spod ziemi, nadziała Liszez na róg i wyrzuciła ja˛ w powietrze, grenadier spadła bezwładnie jak worek potrzaskanych ko´sci. Zwierz˛e nie zwracało ju˙z na nia˛ uwagi — było zaj˛ete szar˙zowaniem na starsza˛ sier˙zant. Kosutic udało si˛e zej´sc´ mu z drogi rozdzierajacym ˛ mi˛es´nie skokiem. Uderzyła barkiem w ziemi˛e, przedtem jednak zda˙ ˛zyła przesuna´ ˛c przełacznik ˛ karabinu na amunicj˛e przeciwpancerna.˛ Pociski z wolframowym rdzeniem przebiły gruba,˛ pokryta˛ łuskami skór˛e, która˛ zwykła amunicja jedynie by porysowała. Bestia zaryczała rozw´scieczona. Sierz˙ ant zauwa˙zyła, jak całe stado flar-ke wyskakuje jakby spod ziemi i szar˙zuje na kompani˛e. Z pozoru przypominały flar-ta, ale kilkumiesi˛eczne do´swiadczenie pozwoliło sier˙zant zauwa˙zy´c pewne ró˙znice. Flar-ta wygladały ˛ jak skrzy˙zowanie rogatej ropuchy z triceratopsem, miały do´sc´ lekki pancerz, którego kryza nie si˛egała poza szyj˛e, i jednakowe przednie i tylne łapy. Te stworzenia były przynajmniej o ton˛e ci˛ez˙ sze, a pokrywajaca ˛ je skóra była o wiele grubsza. Ich kryza była tak szeroka, z˙ e poganiacz nie widziałby zza niej drogi, a przednie łapy były znacznie silniejsze i pot˛ez˙ niejsze ni˙z tylne. Kosutic uskoczyła przed ciosem jednej z ogromnych nóg i obróciła si˛e, unikajac ˛ przebicia rogiem. Wpakowała jeszcze trzy pociski w kryz˛e potwora i ze zdumieniem zobaczyła, z˙ e dwa z nich odbiły si˛e od ko´scianego pancerza. Katem ˛ oka zauwa˙zyła jaki´s ruch i rzuciła si˛e w tył saltem, którego nigdy nie wykonałaby w innych okoliczno´sciach. Miejsce, w który m stała ułamek sekundy wcze´sniej, zostało stratowane przez nast˛epna˛ olbrzymia˛ rogata˛ ropuch˛e. Kosutic przeturlała si˛e po ziemi, po czym przełaczyła ˛ karabin na ogie´n ciagły ˛ i zacz˛eła pru´c do flar-ke, z którym przed chwila˛ walczyła. 14
Bestia zaszar˙zowała na nia,˛ a sier˙zant znów uskoczyła w bok. Tym razem jednak zwierz˛e zwróciło si˛e w ta˛ sama˛ stron˛e. Kosutic pomy´slała, z˙ e ju˙z po niej. Desperacko próbowała jeszcze unikna´ ˛c uderzenia rogiem. . . gdy nagle zwierz˛e zostało zaatakowane przez Patty. Roger wpakował trzy pociski w odsłoni˛ete podbrzusze bestii i pochylił si˛e, podajac ˛ r˛ek˛e starszej sier˙zant. — Szybciej! — krzyknał ˛ i ukłuł zwierz˛e w szyj˛e, kiedy tylko r˛eka Kosutic zacisn˛eła si˛e na jego nadgarstku. — Szybciej! Wyno´smy si˛e stad! ˛ Patty zawróciła i z rykiem pogalopowała w kierunku atakowanej kompanii. Wydawało si˛e, i˙z nie pami˛eta, z˙ e jest flar-ta. Wkroczyła na wojenna˛ s´cie˙zk˛e i niech ci z gór lepiej maja˛ si˛e na baczno´sci! *
*
*
Pahner zaklał ˛ w´sciekle, kiedy wierzchowiec Rogera pogalopował prosto na szar˙zujace ˛ olbrzymy. — Zewrze´c szyk! — zawołał na cz˛estotliwo´sci ogólnej. Zobaczył kilka oszczepów odbijajacych ˛ si˛e od łbów atakujacych ˛ bestii i pokr˛ecił głowa.˛ Wi˛ekszo´sc´ marines miała po jednym magazynku amunicji. Jej zu˙zycie oznaczało koniec nadziei na zaj˛ecie portu. — Do broni! Przeciwpancernymi ognia! — Uskoczył przed szalejacym ˛ zwierz˛eciem i s´ciagn ˛ ał ˛ z ramienia karabin. — Zwierz˛eta do przodu! Ustawi´c je w zapor˛e! Przed oczami mignał ˛ mu Roger atakowany przez stado flar-ke. Jakim´s cudem ksi˛eciu udało si˛e omina´ ˛c szar˙ze˛ jednej z bestii. Kiedy flar-ke mijały czoło kolumny, Pahner zobaczył jeszcze, jak Roger ładuje w nie pocisk za pociskiem, a potem znika w kł˛ebach kurzu. Ten do´swiadczony oficer czuł, z˙ e ogarnia go rozpacz. Atak nastapił ˛ frontalnie i dlatego marines mogli celowa´c jedynie w pancerne kryzy, najbardziej odporne cz˛es´ci ciała zwierzat. ˛ Coraz g˛estszy ogie´n nie odnosił niemal z˙ adnego skutku. W zbita˛ mas˛e atakujacych ˛ zwierzat ˛ zacz˛eły spada´c pierwsze granaty, ale nawet to ich nie odstraszyło. — Na zwierz˛eta! — zawołał Pahner, pospiesznie gramolac ˛ si˛e na grzbiet flar-ta. — Wszyscy na zwierz˛eta! Nastapiła ˛ kolejna szar˙za stada bestii. Z grzbietu ftar-ta Pahner zobaczył marines ginacych ˛ pod stopami i rogami olbrzymich ropuch. Wielu jednak udało si˛e wspia´ ˛c na grzbiety jucznych zwierzat. ˛ Sytuacja nie była teraz o wiele lepsza, ale przynajmniej dawała im mo˙zliwo´sc´ podj˛ecia walki. Rozw´scieczone flar-ke zawróciły do ponownej szar˙zy. Na szcz˛es´cie nie wiedziały, kto jest dla nich naprawd˛e niebezpieczny, i obróciły swój gniew 15
przeciw jucznym zwierz˛etom zamiast tym małym ludzikom, które je raniły. Wbiły si˛e w stado flar-ta. Przez odgłos zderzajacych ˛ si˛e ciał i zwierz˛ece wrzaski bólu i w´sciekło´sci przebił si˛e łoskot karabinów marines. Zapanował całkowity chaos. Marines — jedni z ziemi, inni z grzbietów zwierzat, ˛ a jeszcze inni z czubków drzew — zasypywali szalejace ˛ stado ogniem. Zmasowany ogie´n z˙ ołnierzy powalał jedno zwierz˛e po drugim. Zu˙zywali amunicj˛e w zastraszajacym ˛ tempie, ale nie mieli wyboru. Pahner miotał si˛e, wydajac ˛ rozkazy koncentracji ognia. W pewnym momencie zobaczył Rogera szar˙zujacego ˛ na grzbiecie Patty w sam s´rodek kotłowaniny. Kiedy ksia˙ ˛ze˛ nauczył si˛e u˙zywa´c flar-ta jako bojowego rumaka, było tajemnica,˛ ale wygladał ˛ na jedynego członka kompanii, który w tym całym zamieszaniu nie stracił głowy. Patty zaszar˙zowała z ogromna˛ pr˛edko´scia˛ i zderzyła si˛e z wi˛ekszym od niej zwierz˛eciem z hukiem przypominajacym ˛ trz˛esienie ziemi. Flar-ke zapiszczało w agonii, kiedy rogi flar-ta przebiły jego gruba˛ skór˛e i powaliły go na kolana. Kosutic strzelała seriami do otaczajacych ˛ ich bestii, tymczasem Roger wpakował kilka pocisków w odsłoni˛ete podbrzusze ofiary Patty. Potem wycofał swojego wierzchowca, by rozp˛edzi´c si˛e do kolejnego ataku. Pahner szturchnał ˛ Aburi˛e, która kierowała zwierz˛eciem, na którym jechali. — Wynosimy si˛e stad! ˛ — Tak jest, sir! Kapral zmusiła zwierz˛e do ci˛ez˙ kiego biegu. Z obu stron podbiegali do nich piesi marines. Pahner pomagał im wspia´ ˛c si˛e na grzbiet flar-ta, rzucajac ˛ rozkazy i rozdajac ˛ własna˛ amunicj˛e. Kiedy min˛eli ostatnia˛ walczac ˛ a˛ par˛e zwierzat, ˛ kapitan zobaczył zbli˙zajacego ˛ si˛e jeszcze jednego potwora. To wracał Roger. *
*
*
— Szkoda, z˙ e nie ma tu poganiaczy — powiedział Berntsen, rabi ˛ ac ˛ gruby kawał mi˛esa. — Dlaczego? — spytał Cathcart. Kapral otarł twarz ramieniem munduru — wszystko inne pokrywała krew. — Bo to oni si˛e tym zajmowali. Kompania zatrzymała si˛e na zrytej polanie i umocniła obóz. Było jasne, z˙ e noca˛ zbiegna˛ si˛e tu stada padlino˙zerców, ale marines nie byli w stanie i´sc´ dalej. Po raz kolejny ponie´sli ci˛ez˙ kie straty. . . Nepalczyk Dokkum, który uczył wszystkich przetrwania w górach, ju˙z nigdy wi˛ecej nie ujrzy Nowego Tybetu. Ima Hooker nie za˙zartuje ju˙z ani razu ze swojego imienia. Kameswaran i Cramer, Liszez i Ejiken. . . Lista zdawała si˛e ciagn ˛ a´ ˛c bez ko´nca. 16
— Wiesz, co ci powiem? — powiedział Cathcart. — Rogo mówił prawd˛e. Te skurwysyny to nic dobrego. — No — przyznał szeregowy, ciagn ˛ ac ˛ ci˛ez˙ ka˛ skór˛e martwej bestii. — Od samego poczatku ˛ mówił prawd˛e. *
*
*
— Miał pan racj˛e, Roger — powiedział Pahner, patrzac ˛ na uło˙zone rz˛edem ciała zabitych marines. — To nie sa˛ juczne zwierz˛eta. — To tak jak z tymi bawołami — odpowiedział zm˛eczonym głosem ksia˙ ˛ze˛ . Wła´snie sko´nczył zszywa´c rany Patty, u˙zywajac ˛ do tego zestawu chirurgicznego doktora Dobrescu i antybiotyków ogólnego zastosowania. Musiał to zrobi´c sam, poniewa˙z rozzłoszczone zwierz˛e nie dopuszczało do siebie nikogo innego. — Afryka´nskie i indyjskie, tak? — spytał Dobrescu, podchodzac ˛ i siadajac ˛ na pniu złamanego drzewa. — Wła´snie mówił pan o nich, kiedy wpadli´smy w to szambo — powiedział Pahner. — Nigdy wcze´sniej nie słyszałem o tych zwierz˛etach. — Bo nie jest pan z Ziemi — zauwa˙zył Roger. — Oczywi´scie wi˛ekszo´sc´ mieszka´nców Ziemi te˙z o nich nie słyszała. — Ci z Afryki na pewno słyszeli — powiedział z chichotem Dobrescu. — No wi˛ec co to jest? — spytał Pahner, równie˙z siadajac. ˛ — To tona chodzacej ˛ zło´sliwo´sci — powiedział Roger. — Je´sli ci˛e wyczuja,˛ podkradaja˛ si˛e od tyłu i zanim si˛e zorientujesz, ju˙z nie z˙ yjesz. — My´slałem, z˙ e bawoły jedza˛ traw˛e. — To nie znaczy, z˙ e sa˛ przyjazne — odparł zm˛eczonym głosem ksia˙ ˛ze˛ . — Ro´slino˙zerca nie oznacza od razu przyjaciela. Machnał ˛ raka w stron˛e zwalonych na kup˛e s´cierw flar-ke. — Wstr˛etne z˙ abowoły — parsknał. ˛ — Co? — nie zrozumiał Pahner. — Wygladaj ˛ a˛ jak rogate ropuchy, ale sa˛ wredne jak afryka´nskie bawoły. — ˙ Roger wzruszył ramionami. — Zabowoły. — Wyglada ˛ na to, z˙ e za chwil˛e dowiemy si˛e, jak smakuja.˛ — Kapitan wcia˛ gnał ˛ w nozdrza dobiegajace ˛ z polowej kuchni zapachy. Jak si˛e okazało, z˙ abowoły smakowały zupełnie jak kurczaki
ROZDZIAŁ DRUGI
— No prosz˛e, czego´s takiego nie widuje si˛e codziennie — powiedział zm˛eczonym głosem Julian: — Tutaj chyba si˛e widuje — odparła Despreaux. Zwierz˛e przypominało du˙zego dwunogiego dinozaura, z krótkimi przednimi łapami, s´rodkowymi niemal w zaniku. . . i je´zd´zcem. — Super — powiedział Kyrou. — Koniostrusie. Je´zdziec zatrzymał si˛e przed kolumna,˛ powiedział co´s gło´sno i podniesiona˛ r˛eka˛ nakazał im si˛e zatrzyma´c. Wodze — podobne do ko´nskich — trzymał dolna˛ para˛ rak, ˛ co pozwalało mu u˙zywa´c górnych do wykonywania gestów i posługiwania si˛e bronia.˛ Kosutic podeszła do niego, podnoszac ˛ wysoko puste dłonie. — Pani O’Casey, prosz˛e na czoło kolumny — zawołała na cz˛estotliwo´sci ogólnej. — Nie rozumiem, co ten facet do mnie mówi. — Ju˙z id˛e — odpowiedziała w słuchawce uczona. Kosutic skupiła uwag˛e na Mardukaninie. Musiał by´c stra˙znikiem — wskazywała na to ci˛ez˙ ka zbroja i bro´n. Nic z jego wyposa˙zenia nie przypominało rzeczy powszechnie u˙zywanych po drugiej stronie gór. Wygladał ˛ na niespecjalnie zadowolonego ze spotkania, wi˛ec sierz˙ ant klasn˛eła w dłonie, próbujac ˛ na´sladowa´c marduka´nskie uprzejme powitanie na tyle wiernie, na ile pozwalały jej jedynie dwa ramiona. — Nasz tłumacz zaraz tu b˛edzie — powiedziała uprzejmie w powszechnie u˙zywanym w Hadurze j˛ezyku kupieckim. Tubylec nie mógł jej rozumie´c, ale miała nadziej˛e, z˙ e przynajmniej wyczuje przyjazny ton jej głosu. Chyba tak si˛e stało, poniewa˙z stra˙znik skinał ˛ jej po marduka´nsku, opu´scił podniesiona,˛ dło´n i rozlu´znił si˛e w oczekiwaniu. Wcia˙ ˛z nie wygladał ˛ na uradowanego widokiem kompanii, ale swoja˛ postawa˛ wyra˙zał gotowo´sc´ okazania cierpliwo´sci. Przynajmniej na razie. Sier˙zant rozejrzała si˛e po okolicy. Podejrzewała, z˙ e tubylcy dowiedzieli si˛e o ich nadej´sciu z pewnym wyprzedzeniem, poniewa˙z je´zdziec pojawił si˛e natychmiast, gdy tylko wyszli z g˛estego lasu na otaczajace ˛ miasto pola. Pracujacy ˛ na nich wie´sniacy nosili okrywajace ˛ ich od stóp do głów ciemne szaty z szorstkiej, grubej tkaniny. Kiedy przerwali na chwil˛e prac˛e, kilku z nich
18
odkorkowało bukłaki i polało si˛e woda.˛ Najwyra´zniej w ten sposób radzili sobie ze zbyt suchym klimatem płaskowy˙zu. Ro´sliny, które uprawiali — niskie, pnace ˛ krzewy, podtrzymywane za pomoca˛ konstrukcji z palików i sznurka — nie były ludziom znane. Wła´snie kwitły i wsz˛edzie wokół unosił si˛e ci˛ez˙ ki zapach milionów kwiatów. Tubylcy posługiwali si˛e zwierz˛etami pociagowymi ˛ innymi ni˙z te, które ludzie do tej pory widzieli na Marduku. Kilku rolników orało pola pługiem ciagni˛ ˛ etym przez niskie, sze´sciono˙zne zwierz˛eta, wyra´znie spokrewnione z koniostrusiem, którego dosiadał stra˙znik. Kosutic odwróciła wzrok od tubylców, kiedy podeszła do niej Eleanora CTCasey. Uczona u´smiechn˛eła si˛e do stra˙znika i dwukrotnie klasn˛eła w dłonie na powitanie. Podró˙z wyra´znie zahartowała naczelniczk˛e s´wity ksi˛ecia. Stała si˛e chuda i z˙ ylasta jak poskr˛ecany korze´n. — Jeste´smy podró˙znymi w˛edrujacymi ˛ przez wasz kraj — powiedziała, u˙zywajac ˛ tego samego j˛ezyka kupców, co Kosutic. — Chcemy handlowa´c, kupi´c od was zapasy. Wiedziała, z˙ e tubylec nie rozumie ani słowa, ale nie przejmowała si˛e tym. Uboga pigułka j˛ezyka marduka´nskiego, która˛ załadowała do tootsa, rozrosła si˛e podczas podró˙zy w obszerna˛ baz˛e danych. Gdyby O’Casey udało si˛e skłoni´c stra˙znika do mówienia, program szybko zaczałby ˛ dostosowywa´c si˛e do jego j˛ezyka. Je´zdziec rzucił co´s ostrym, niemal zaczepnym tonem. Jego słowa wcia˙ ˛z były niezrozumiałe. O’Casey pokiwała głowa,˛ by zach˛eci´c go do dalszego mówienia, jednocze´snie uwa˙znie mu si˛e przygladaj ˛ ac. ˛ Podstawowa˛ bro´n stra˙znika stanowiła długa na pi˛ec´ czy sze´sc´ metrów lekka lanca o dziwnie wydłu˙zonym poczwórnym ostrzu. Naczelniczka s´wity uznała, z˙ e bro´n została tak skonstruowana po to, by móc przebija´c pancerze z˙ abowołów. Widocznie wielcy ro´slino˙zercy stanowili główne zagro˙zenie w tym rejonie. Oprócz lancy je´zdziec miał przypi˛ety do siodła długi, prosty miecz. Był to odpowiednik s´redniowiecznego dwur˛ecznego miecza, ale poniewa˙z Mardukanie byli niemal dwa razy wy˙zsi od ludzi, miał blisko trzy metry długo´sci. Strój je´zd´zca był zaskakujacy. ˛ Miał na sobie kolczug˛e, płytowy napier´snik i naplecznik oraz osłony na udach, nagolenniki i karwasze. Zbroja wyra´znie kontrastowała ze skórzanymi fartuchami u˙zywanymi w Hadurze i Hurtanie. Najbardziej interesujace ˛ było to, z˙ e w olstrach przy jego siodle tkwił du˙zy pistolet albo krótki karabinek. Bro´n była najprostszej konstrukcji, ale wykonana została wspaniale. Metalowe elementy zrobiono najwyra´zniej ze stali, a nie z z˙ elaza, powszechnie u˙zywanego po drugiej stronie gór, za´s mosiadz ˛ na kolbie miał kolor spalonej letnim sło´ncem trawy. Zamiast wolnopalnego lontu był wyposaz˙ ony w marduka´nski odpowiednik ziemskiego zamka kołowego. Wyglad ˛ broni i zbroi s´wiadczył o wysokim poziomie obróbki metali.
19
˙ Zołnierz wskazał r˛eka˛ kierunek, z którego przymaszerowała kompania, i ostrym tonem zadał jakie´s pytanie. — Wybacz — odparła przepraszajaco ˛ O’Casey. — Obawiam si˛e, z˙ e jeszcze ci˛e za dobrze nie rozumiem, ale chyba robimy ju˙z post˛epy. Rzeczywi´scie program sygnalizował znajomo´sc´ niektórych słów, chocia˙z wcia˙ ˛z jeszcze daleko było do pełnego zrozumienia j˛ezyka, z którym wła´snie si˛e zetkn˛eli. Miejscowy dialekt wywodził si˛e z j˛ezyka mieszka´nców okolic portu i wskazywał, z˙ e tutejsze tereny sa˛ szczelnie odci˛ete od krajów le˙zacych ˛ za górami. — Przychodzimy w pokoju. — Uczona u˙zyła ju˙z kilku słów lokalnej mowy i uzupełniła je wyrazami z oryginalnej pigułki. — Jeste´smy zwykłymi kupcami. — Ostatnie słowo nale˙zało ju˙z do j˛ezyka, którym posługiwał si˛e z˙ ołnierz. — Kapitanie Pahner — powiedziała przez radio — czy kto´s mógłby tu przynie´sc´ bel˛e diandal Chc˛e mu pokaza´c, z˙ e my handlujemy, a nie napadamy. Prawdopodobnie wygladamy ˛ jak łupieska wyprawa. — Zrozumiałem — odparł Pahner. Chwil˛e pó´zniej na czoło kolumny przytruchtał Poertena, d´zwigajac ˛ bel˛e dianda. Pi˛eknie utkany lendwab okazał si˛e bardzo dobrym towarem w regionie Haduru, O’Casey miała nadziej˛e, z˙ e tutaj równie˙z b˛edzie mile widziany. Poertena podał jeden koniec zwoju Kyrou, po czym obaj rozwin˛eli go, uwaz˙ ajac, ˛ by nie dotknał ˛ ziemi. Efekt był zgodny z oczekiwaniami O’Casey. Stra˙znik pu´scił lu´zno wodze, zatknał ˛ lanc˛e w obejmie i zeskoczył z siodła z gracja,˛ która w wydaniu kogo´s wzrostu Mardukan była zadziwiajaca. ˛ — Ten. . . materiał. . . gdzie? — zapytał. — Z krainy, z której przychodzimy — powiedziała O’Casey, wskazujac ˛ r˛eka˛ góry. — Mamy go du˙zo na handel, tak samo jak innych towarów. — Bebi — powiedział Poertena, zgadujac, ˛ co mo˙ze zainteresowa´c ich rozmówc˛e — przynie´s mi ten miecz, co nam został z Voitan. Kapral kiwnał ˛ głowa˛ i za chwil˛e wrócił z owini˛eta˛ w tkanin˛e bronia.˛ Poertena rozpakował ja,˛ falisty wzór damasce´nskiej stali najwyra´zniej spodobał si˛e Mardukaninowi, bo a˙z krzyknał ˛ z zachwytu. Zerknał ˛ pytajaco ˛ na O’Casey, po czym wział ˛ miecz do r˛eki. Bro´n miała szerokie, zakrzywione ostrze — nie była to ju˙z szabla, ale jeszcze nie był to sejmitar. Mardukanin machnał ˛ nia˛ kilka razy, po czym roze´smiał si˛e i rzucił jakie´s słowo. — Co on mówi? — spytał Poertena. — Ja my´sl˛e, z˙ e to co´s wa˙znego. — Nie wiem — odparła O’Casey. Mardukanin dostrzegł ich wyra´zne zmieszanie i powtórzył to słowo, pokazujac ˛ na niebo, otaczajace ˛ ich pola i góry, a potem na trzymana˛ w górnej r˛ece bro´n. — Mamy chyba miejscowe oznaczenie pi˛ekna — powiedziała O’Casey. — Jestem prawie pewna, z˙ e powiedział, i˙z miecz jest tak pi˛ekny jak niebo, kwiaty i wyniosłe góry. 20
— Aha — zachichotał Poertena. — Chyba damy tu sobie rad˛e z handlem. — Poznaj naszego wodza. — Eleanora gestem wskazała je´zd´zcowi, by poszedł za nia.˛ Mardukanin niech˛etnie oddał miecz Bebiemu i ruszył za naczelniczka˛ s´wity. — Ja jestem Eleanora O’Casey — powiedziała. — Nie usłyszałam twojego imienia. — Sen Kakai — odparł Mardukanin. — Je´zdziec Ran Tai. Najwyra´zniej rozumiesz ju˙z nasz j˛ezyk? — Mamy zdumiewajac ˛ a˛ łatwo´sc´ uczenia si˛e obcych j˛ezyków — powiedziała ze s´miechem naczelniczka s´wity. — Zauwa˙zyłem — zachichotał w odpowiedzi je´zdziec, po czym uwa˙znie przyjrzał si˛e małemu oddziałowi ludzi. — Jeste´scie. . . dziwacznie uzbrojeni — zauwa˙zył, wskazujac ˛ rzymsko-marduka´nskie wyposa˙zenie. — Po drugiej stronie gór panuja˛ zupełnie inne warunki — powiedziała O’Casey. — Przybyli´smy z bardzo daleka i musieli´smy dostosowa´c tutejszy sprz˛et do naszych potrzeb. Miecze i włócznie nie sa˛ naszym zwykłym uzbrojeniem. — Wasi z˙ ołnierze maja˛ na plecach strzelby. — Tak — odparła O’Casey. Zmierzyła wzrokiem ci˛ez˙ ko opancerzonego je´zd´zca.- Twoja zbroja jest bli˙zsza temu, co my znamy — powiedziała. — Macie bardzo niezwykły ekwipunek — powtórzył. Nagle zobaczył stos skór zarzuconych na juczne zwierz˛eta. — Czy to skóry sin-tal — spytał z widocznym zaskoczeniem. — Tak mi si˛e wydaje, chocia˙z my nazywamy te zwierz˛eta flar-ke. Ich stado zaatakowało nas w gł˛ebi doliny. — Przerwała. — Mam nadziej˛e, z˙ e to nie było. . . chronione stado? — W z˙ adnym razie — odparł Sen Kakai. — To stado niedawno si˛e tu pojawiło. Mi˛edzy innymi dlatego patrolowałem t˛e okolic˛e. Przy okazji przepraszam za moje powitanie. Mamy ostatnio troch˛e problemów. — Problemów? — spytała naczelniczka s´wity, kiedy zbli˙zyli si˛e do grupy dowodzenia. — Jakich problemów? — Ostatnio jest ci˛ez˙ ko — odparł stra˙znik. — Nastały bardzo ci˛ez˙ kie czasy. Kiedy trwało wzajemne przedstawianie si˛e, Eleanorze przyszło do głowy pewne staro˙zytne chi´nskie powiedzenie, które wydawało si˛e stworzone specjalnie dla kompanii Bravo. Idealnie do niej pasowało. Mówiac ˛ krótko, O’Casey miała serdecznie do´sc´ „˙zycia w ciekawych czasach”. *
*
*
Karawanseraj stał na skraju głównego placu targowego. Krzyki sprzedawców przenikały przez grube mury hotelu a˙z do pokoju na drugim pi˛etrze, który zajmowała grupa dowodzenia. 21
Otwarte okno wychodziło na płaskie dachy domów i rozciagaj ˛ ace ˛ si˛e za nimi jezioro. Nieustannie wiejacy ˛ wiatr przynosił zapach przypraw, z których słynał ˛ cały region. Okazało si˛e, z˙ e przyprawa zwana przypieprzem, która była istotnym składnikiem wielu da´n Matsugaego, ro´snie jedynie na wysoko poło˙zonych suchych terenach. Poniewa˙z mieszka´ncy planety potrzebuja˛ do z˙ ycia wysokiej temperatury i du˙zej wilgotno´sci, jest ona niezwykle droga. Uprawa przypieprzu i kilku innych ziół stanowi wi˛ec z´ ródło du˙zej cz˛es´ci dochodu całego regionu. Jego mieszka´ncy z˙ yja˛ tak˙ze z wydobycia. Góry obfituja˛ w zło˙za złota, srebra i z˙ elaza, a na ni˙zszych wzgórzach wokół miasta trafiaja˛ si˛e skupiska kamieni szlachetnych. Ran Tai jest wi˛ec bardzo bogatym miastem. Ale to miasto ma swoje problemy. — Mo˙ze nastapiła ˛ zmiana klimatu — powiedziała O’Casey. — Nie przychodzi mi do głowy z˙ aden inny powód takiej skali inwazji, o jakiej opowiadaja˛ mieszka´ncy miasta. — Nie chcemy znów mie´c do czynienia z Kranolta — powiedział stanowczo Roger. — O nie — zgodziła si˛e Kosutic, masujac ˛ wcia˙ ˛z s´wie˙za˛ blizn˛e na ramieniu. ´ etych, ni˙z znowu walczy´c z tymi — Wolałabym spotka´c siły uderzeniowe Swi˛ ´ eci przynajmniej wiedza,˛ kiedy sa˛ pokonani. draniami. Przekl˛eci Swi˛ — Ci, o których mowa, nie przypominaja˛ naszych Kranolta — powiedziała O’Casey. — Kiedy ich spotkali´smy, byli u schyłku swojej pot˛egi. Z opisów wynika, z˙ e ci przypominaja˛ Kranolta z okresu pierwszej bitwy pod Voitan. — O, to super! — Zachichotał histerycznie Julian. — Nowi, wypocz˛eci Kranolta zamiast starych i zm˛eczonych Kranolta! — Ta grupa — ciagn˛ ˛ eła O’Casey — najwyra´zniej nadciaga ˛ z tych samych wzgórz na skraju północnych równin, z których pochodzili Kranolta, tylko z˙ e nie znale´zli przej´scia przez góry tutaj, na wschodzie, i musieli je obej´sc´ od zachodu. — Wskazała na mapie pomocna˛ cz˛es´c´ olbrzymiego kontynentu, przesuwajac ˛ palcem wzdłu˙z ła´ncucha gór, które Sen Kakai nazywał Tarstenami. — Bomani ró˙znia˛ si˛e od Kranolta pod kilkoma wzgl˛edami. Rozpocz˛eli swoja˛ migracj˛e troch˛e pó´zniej, no i maja˛ zupełnie inna˛ bro´n. Kranolta nie znali prochu, a Bomani u˙zywaja˛ arkebuzów, chocia˙z przypuszczam, z˙ e mogli je zdoby´c droga˛ handlu z tym regionem. — Bomani — tak jak Kranolta — wydaja˛ si˛e by´c lu´zna˛ konfederacja˛ plemion, które ró˙znia˛ si˛e mi˛edzy soba˛ poziomem rozwoju technologicznego. Na przykład te, które znajduja˛ si˛e na przodzie całej migracji, sa˛ zdecydowanie bardziej prymitywnie uzbrojone ni˙z — nazwijmy to — „rdze´n”, który pcha cało´sc´ do przodu. Posługuja˛ si˛e bronia˛ miotana˛ zamiast palna.˛ Mo˙zna ich traktowa´c jak. . . hmmm. . . lekko uzbrojonych harcowników, którzy badaja˛ opór przeciwnika i szukaja˛ okazji do ataku. 22
— Wspaniale — zachichotał Pahner. — Milusi´nscy z włóczniami jak szpadle. Ale co ich tak pcha? Dlaczego wła´snie teraz rozpocz˛eli inwazj˛e? Kiedy ich spotkamy? — Nie mog˛e tego dokładnie powiedzie´c — przyznała historyczka. — Na pewno nie na sto procent. Motywy ekspansji barbarzy´nców cz˛esto sa˛ niejasne, ale nie z˙ artowałam, kiedy mówiłam, z˙ e mogła to spowodowa´c zmiana klimatu i wy˙z demograficzny. Zmiana klimatu cz˛esto prowadzi do ograniczenia zasobów z˙ ywno´sci dla rosnacej ˛ liczby mieszka´nców, wi˛ec migruja˛ w poszukiwaniu z˙ ywno´sci. Z drugiej strony mo˙ze za tym sta´c po prostu nadzwyczaj ambitny wódz, który marzy o zbudowaniu pot˛egi na wzór imperium Mongołów. — Wzruszyła ramionami. — Cokolwiek jest tego przyczyna,˛ barbarzy´ncy przetaczaja˛ si˛e przez t˛e okolic˛e, mia˙zd˙zac ˛ wszystko na swojej drodze. — To dlatego ten stra˙znik był taki nerwowy — powiedział Roger, pogryzajac ˛ co´s, co tubylcy nazywali targhas, a co przypominało troch˛e popularne po południowej stronie Tarstenów daktiwi. Kompania bardzo polubiła daktiwi, których tutaj niestety nie znano, podobnie jak dianda. Na szcz˛es´cie j˛eczmy˙z był popularny po obu stronach gór. Targhas przypominały s´liwki daktylowe skrzy˙zowane z me´ chatym dzikim jabłkiem. Roger zastanawiał si˛e, z˙ ołnierze je nazwa.˛ Sliwjabłki? Jabliwki? — Musimy uzupełni´c zapasy. — Pahner spojrzał na Poerten˛e. — Czy b˛edzie z tym problem? — Sprawdziłem ceny na targu — odparł mechanik. — Mo˙zemy utargowa´c dobry pieniadz ˛ na dianda. Bardzo dobry. Ale j˛eczmy˙z przywo˙za˛ z d˙zungli. Jedzenie maja˛ tu drogie. — Wi˛ec kupimy tyle, ile potrzeba na dotarcie do d˙zungli, a reszt˛e dostaniemy na dole, na równinach — powiedział Pahner, po czym przerwał widzac, ˛ z˙ e mechanik kr˛eci głowa.˛ — Nie? — Zbiory im si˛e spier. . . nie udały. — Pinopa´nczyk wzruszył ramionami. — Trudno znale´zc´ j˛eczmy˙z nawet na równinach. Maszerujemy prosto w nast˛epna˛ wojn˛e, panie kapitanie. Ci˛ez˙ ko b˛edzie z z˙ arciem. — Cudownie. — Pahner westchnał ˛ i spojrzał w gór˛e. — Czy chocia˙z raz co´s mo˙ze pój´sc´ tak jak trzeba? — Gdyby poszło, uznałby to pan za podst˛ep — za˙zartował Roger. — Generalnie wi˛ec potrzebujemy wi˛ecej gotówki? — Przydałoby si˛e, sir — odparł Pinopa´nczyk. — J˛eczmy˙z jest drogi, nie wspominajac ˛ o owocach i przyprawach. — Tego akurat zamierzałem sporo kupi´c — powiedział Matsugae. Jako główny kucharz ekspedycji i szef logistyki, słu˙zacy ˛ Rogera zazwyczaj brał udział w spotkaniach. — Tutejszy przypieprz jest wspaniały. Poza tym chciałbym kupi´c kilkadziesiat ˛ kilo innych przypraw. Poznałem kilka potraw, które chciałbym
23
wypróbowa´c. Powinni´smy tak˙ze pomy´sle´c o jakiej´s pomocy obozowej, nawet jes´li mieliby to by´c poganiacze. — Do tego potrzeba pieni˛edzy, Matsugae — powiedział kapitan. — Gdybys´my nie musieli kupi´c flar-ta, sprawa wygladałaby ˛ zupełnie inaczej. Ale w naszym skarbcu wida´c dno. Na razie nam wystarczy, ale nie mamy z˙ adnego z´ ródła przyszłych dochodów. — Wi˛ec zaróbmy co´s — wzruszył ramionami Roger. — Mam nadziej˛e, z˙ e nie b˛edziemy ju˙z musieli zdobywa´c z˙ adnych miast — powiedziała sier˙zant Lai. — Ostatnie było wystarczajaco ˛ paskudne. ˙ — Zadnych miast — zgodził si˛e ksia˙ ˛ze˛ . — Ale potrzebujemy pieni˛edzy, a jeste´smy elitarna˛ jednostka˛ bojowa.˛ Akurat odbywa si˛e masowa migracja, która powoduje liczne konflikty. Powinni´smy znale´zc´ sobie jakie´s dobrze płatne zadanie, które mogliby´smy wykona´c, nie ponoszac ˛ przy tym z˙ adnych strat. — Mówi pan o zostaniu najemnikami — powiedział z niedowierzaniem Pahner. — Kapitanie, a czym my byli´smy w Marshadzie? Albo w Q’Nkok? — spytał Roger, wzruszajac ˛ ramionami. — Byli´smy kompania˛ Bravo batalionu Braz ˛ — odparł ze zło´scia˛ kapitan — która˛ okoliczno´sci zmusiły do walki. Brali´smy za to zapłat˛e, ale nie byli´smy pospolitymi najemnikami, do cholery! — Có˙z, kapitanie — powiedział cicho Roger. — Widzi pan jakie´s inne wyjs´cie? Marin˛e otworzył usta i zamknał ˛ je gwałtownie. Po chwili pokr˛ecił głowa.˛ — Nie. Ale nie wydaje mi si˛e, z˙ eby´smy upadli a˙z tak nisko, aby zosta´c najemnikami. — Poertena — powiedział ksia˙ ˛ze˛ . — Czy mamy do´sc´ funduszy, z˙ eby kupi´c zapas j˛eczmy˙zu, który wystarczyłby nam do wybrze˙za? Mechanik popatrzył w panice na ksi˛ecia i swojego dowódc˛e. — O nie, Wasza Wysoko´sc´ , mnie w to nie mieszajta! — Tak, Roger — powiedział stanowczo Pahner. — Mamy. Kiedy sko´nczy nam si˛e gotówka, mo˙zemy polowa´c i zbiera´c z˙ ywno´sc´ w d˙zungli. — To nam znacznie wydłu˙zy czas marszu — zauwa˙zył łagodnie ksia˙ ˛ze˛ , unoszac ˛ brew. — I zm˛eczy flar-ta. Nie wspominajac, ˛ z˙ e b˛edziemy bez pieni˛edzy, kiedy dotrzemy do wybrze˙za, a tam przecie˙z musimy wyczarterowa´c albo kupi´c statki na nast˛epny etap podró˙zy. — Kapitanie — powiedziała Kosutic i zawahała si˛e. — Mo˙ze. . . mo˙ze powinni´smy si˛e nad tym zastanowi´c. Musimy my´sle´c nie tylko o j˛eczmy˙zu. Ludzie potrzebuja˛ odpoczynku, i nie mówi˛e tu o obozie w d˙zungli. Przydałoby im si˛e kilka dni w mie´scie, troch˛e wina, rozrywki. A nie szukajac ˛ z˙ ywno´sci po drodze, rzeczywi´scie maszerowaliby´smy o wiele szybciej. Mo˙ze. . . mo˙ze powinni´smy rozejrze´c si˛e za jaka´ ˛s robota.˛ Ale musiałaby by´c naprawd˛e s´wietnie płatna. 24
Roger zobaczył, z˙ e kapitan jest w´sciekły. U´smiechnał ˛ si˛e do niego. — Pami˛eta pan, co mi pan kiedy´s powiedział? „Czasami musimy robi´c rzeczy, które nam si˛e nie podobaja”. ˛ My´sl˛e, z˙ e wła´snie nadeszła taka chwila. Potrzebne nam sa˛ pieniadze. ˛ A poza tym — dodał z szerszym u´smiechem i mrugnał ˛ do swojego słu˙zacego ˛ — je´sli nie kupimy Kostasowi jego przypieprzu i przypraw, zupełnie nam zmarkotnieje. Pahner popatrzył ponuro na trzeciego nast˛epc˛e tronu Imperium Człowieka. Odczuł wielka˛ ulg˛e, kiedy Roger wreszcie przyjał ˛ do wiadomo´sci, z˙ e nie ma nic wa˙zniejszego ni˙z przywiezienie go bezpiecznie na imperialny dwór na Ziemi. Ksi˛eciu poczatkowo ˛ trudno było uzna´c, z˙ e jego z˙ ycie jest a˙z tak cenne. Nie sadził, ˛ by ktokolwiek w całym wszech´swiecie, z wyjatkiem ˛ by´c mo˙ze Kostasa Matsugaego, interesował si˛e jego losem. Roger był niemal lustrzanym odbiciem swojego niewiarygodnie przystojnego i niezwykle nieodpowiedzialnego ojca-playboya. Wszyscy sadzili, ˛ z˙ e upodabniajac ˛ si˛e do niego, Roger wyra˙za bunt przeciwko tronowi. Nikt oprócz Matsugaego nie przypuszczał nawet, z˙ e zachowanie Rogera jest po prostu reakcja˛ małego chłopca, który nie rozumie, dlaczego nikt mu nie ufa i nikt go nie kocha, dlaczego wcia˙ ˛z jest sam. Z pewno´scia˛ przed wydarzeniami w Voitan i Marshadzie nikt z kompanii Bravo nie wiedział, jaki naprawd˛e jest Roger. W czasie obecnej podró˙zy Roger zdał sobie spraw˛e z politycznej niestabilnos´ci Imperium Człowieka i faktu, z˙ e jedynie przetrwanie dynastii MacClintocków mo˙ze zapobiec jego rozpadowi. Zaczał ˛ wia´c godzi´c si˛e ze s´miercia˛ ochraniajacych ˛ go ludzi, gdy zrozumiał, z˙ e nie ma takiej rzeczy, która mogłaby przeszkodzi´c mu w powrocie do domu lub przed która˛ by si˛e zawahał. Gotów był nawet zrobi´c z ukochanej kompanii Pahnera szmatławych najemników na planecie pełnej barbarzy´nców. Logiczna argumentacja ksi˛ecia wcale nie poprawiła kapitanowi nastroju. Patrzył jeszcze przez chwil˛e spode łba na Rogera, po czym odwrócił si˛e do swoich dwóch sier˙zantów. — Co o tym my´slicie? — Nie chc˛e, z˙ eby´smy ponie´sli wi˛eksze straty, ni˙z to absolutnie konieczne — odpowiedziała natychmiast Lai. — Mamy przed soba˛ długa˛ drog˛e, a na ko´ncu czeka nas bitwa. Musimy o tym pami˛eta´c. — Po chwili jednak wzruszyła ramionami. — Mimo to musz˛e przyzna´c racj˛e Jego Wysoko´sci. Potrzebujemy pieni˛edzy. I odpoczynku, Kapitan kiwnał ˛ głowa˛ i spojrzał na drugiego sier˙zanta. — Jin? — Popieram pomysł z najemnikami — powiedział Korea´nczyk. — Ale to musi si˛e nam opłaci´c. — Spojrzał w oczy swojemu dowódcy. — Przykro mi, panie kapitanie.
25
— Có˙z — stwierdził Pahner, klepiac ˛ si˛e po kieszeni na piersi. — Wyglada ˛ na to, z˙ e zostałem przegłosowany. — Nie mamy tu demokracji, jak ju˙z kilka razy pan zauwa˙zył — powiedział spokojnie Roger. — Je´sli pan powie „nie”, odpowied´z b˛edzie brzmie´c „nie”. Marin˛e westchnał. ˛ — Macie racj˛e. Nie mog˛e powiedzie´c „nie”. Ale to nie znaczy, z˙ e mi si˛e ten pomysł podoba. — Wie pan co — zaproponował ksia˙ ˛ze˛ , prostujac ˛ si˛e nagle — my si˛e tym zajmiemy. Pan tylko b˛edzie patrzył i pilnował, z˙ eby´smy niczego nie spieprzyli. W ten sposób b˛edzie pan mógł sobie wyobra˙za´c, z˙ e to wcale nie chodzi o kompani˛e Bravo. — U´smiechnał ˛ si˛e, by złagodzi´c zło´sliwo´sc´ tych słów. — B˛edziemy działa´c incognito — ciagn ˛ ał. ˛ — Nie b˛ed˛e ksi˛eciem Rogerem, tylko. . . kapitanem Sergeiem! A misj˛e wykonaja˛ „Zbóje Sergeia”, a nie kompania Bravo batalionu Braz. ˛ — Zachichotał, rozbawiony własnym pomysłem. O’Casey uniosła pytajaco ˛ brew. — Wi˛ec b˛edzie pan działał incognito, Wasza Wysoko´sc´ ? — zapytała, u´smiechajac ˛ si˛e nieznacznie. — Ze swoja˛ banda˛ ochroniarzy? — No tak — odpowiedział podejrzliwie ksia˙ ˛ze˛ . — A o co chodzi? — O nic — odparła historyczka. — Zupełnie o nic. — W porzadku, ˛ Roger, niech si˛e pan tym zajmie — westchnał ˛ Pahner. — Niech pan znajdzie dla was zadanie, zaplanuje je i obejmie dowodzenie. Tylko jeden warunek — małe ryzyko i jak najwy˙zsza stawka. — To zazwyczaj sprzeczne oczekiwania — mruknał ˛ ponuro Jin. — Mo˙ze nam si˛e poszcz˛es´ci — odparł rado´snie Roger.
ROZDZIAŁ TRZECI
— Chyba trafiło nam si˛e dobre miejsce na odpoczynek — powiedziała Kosutic, unoszac ˛ si˛e na pływajacym ˛ krze´sle na powierzchni jeziora, i upiła łyk wina. — I te jabliwki. Mamy fart, nie ma co. Ran Tai było przyjemna˛ odmiana˛ po odwiedzanych do tej pory miastach, cho´c dla mieszkajacych ˛ w nim Mardukan było piekłem. Miasto le˙zało nad wypływajacym ˛ z jeziora strumieniem. Ka˙zda ulica była wyposa˙zona w szerokie rynsztoki, spłukiwane woda˛ ze z´ ródła. Do owych rynsztoków — chubes w miejscowym j˛ezyku — zamiatacze zgarniali z solidnie wybrukowanych ulic odchody dwunogich wierzchowców i jucznych zwierzat. ˛ Oprócz tego miasto posiadało system akweduktów, który zapewniał mieszka´ncom wod˛e pitna.˛ Wsz˛edzie wida´c było fontanny i studnie. Ran Tai było pierwszym napotkanym przez ludzi miastem, w którym pomy´slano o konieczno´sci doprowadzenia wody. Dzi˛eki temu w domach i tawernach mo˙zna nia˛ było spryskiwa´c specjalnie w tym celu wyhodowane trawniki, co chroniło pokryta˛ s´luzem skór˛e Mardukan przed nadmiernym wysuszeniem. Dla ludzi to miasto było niemal rajem. Dolina le˙zała powy˙zej pokrywy chmur, wi˛ec cz˛esto było wida´c sło´nce. W tej chwili znajdowało si˛e prawie w zenicie i zalewało marines rozkosznie szkodliwym ultrafioletem. Co wi˛ecej, z powłoki chmur rzadko kiedy padał deszcz, dzi˛eki czemu dolina nie była nieustannie zalewana monsunowymi potopami. Temperatura w ciagu ˛ dnia rzadko przekraczała trzydzie´sci dwa stopnie Celsjusza, a noca˛ cz˛esto spadała do dwudziestu kilku. Woda w jeziorze równie˙z była doskonała — czysta, chłodna i pozbawiona drapie˙zników, od których a˙z si˛e roiło we wszystkich akwenach planety. Ludzie mogli wi˛ec codziennie korzysta´c z niemal zapomnianego ju˙z luksusu, jakim była kapiel ˛ w jeziorze. Myjki wchodzace ˛ w skład standardowego ekwipunku Imperialnego Korpusu Marines pozwalały wprawdzie rozwiazywa´ ˛ c najgorsze problemy z higiena,˛ ale w porównaniu z nimi czysta woda z jeziora i wyprodukowane przez Matsugaego mydło były rajem, Poczatkowo ˛ zaskoczyło ich, z˙ e Mardukanie ch˛etnie pływaja˛ razem z nimi, potem jednak zrozumieli, z˙ e tubylcy o wiele bardziej lubia˛ moczy´c si˛e w wodzie,
27
ni˙z przebywa´c w suchym powietrzu. Woda w jeziorze była jednak dla nich zbyt chłodna, wi˛ec co jaki´s czas musieli wychodzi´c na brzeg, by si˛e ogrza´c. Poczatkowo ˛ ludzie wzbudzali swoim wygladem, ˛ szczególnie brakiem jednej pary rak, ˛ spore zainteresowanie. Po kilku dniach jednak, podobnie jak w innych osadach, w których zatrzymywali si˛e marines, traktowano ich jak jeszcze jedna˛ przeje˙zd˙zajac ˛ a˛ t˛edy karawan˛e. Marines przej˛eli miejscowy zwyczaj popołudniowej sjesty. Poranki sp˛edzali na c´ wiczeniach, konserwacji broni i tysiacu ˛ innych spraw, które z konieczno´sci zaniedbali w marszu. Popołudnia i wieczory z˙ ołnierze mieli dla siebie, sp˛edzali je na kapieli ˛ w jeziorze, drzemkach i wchłanianiu miejscowej kultury. W tym tak˙ze doskonałych win. Płaskowy˙z obfitował w drzewa jabliwek, z których tubylcy robili przetwory, ˙ słodycze i wina. Zołnierze jednogło´snie przyj˛eli zaproponowana˛ przez Rogera nazw˛e owoców, chocia˙z kilku twierdziło, z˙ e jest zdecydowanie zbyt melodyjna dla czego´s tak cierpkiego i kwa´snego. Mardukanie, włacznie ˛ z Cordem, przepadali za nimi, ale nikt w całej kompanii nie podzielał ich gustu. Mimo to pochłaniali jabliwki kilogramami. Zawierały one odpowiednik witaminy C, który ich nanity potrafiły przekonwertowa´c. Nieprzyjemny smak jabliwek rekompensowała im s´wiadomo´sc´ , z˙ e owoce sa˛ niezb˛edne dla ich organizmów. Witamina C nie była jedynym uzupełnieniem, którego potrzebowali, ale jej niedobór był najszybciej odczuwany. Oczywi´scie O’Casey, Matsugae i piloci Marynarki, których marines prowadzili ze soba,˛ nie posiadali nanitów, ale z˙ ołnierze, którzy mogli wytwarza´c witamin˛e C z jabliwek, rozdzielili mi˛edzy nich cały swój przydział uzupełnie´n. Poczatkowo ˛ nie wiedzieli o istnieniu tych dziwnych owoców, gdy˙z dane badawcze, do których mieli dost˛ep, nic o nich nie mówiły, a Marduk zazdro´snie strzegł swoich tajemnic. Mogli wi˛ec teraz przypuszcza´c, z˙ e znajda˛ tu jeszcze inne po˙zywienie, z którego mo˙zna byłoby pozyska´c niezb˛edne dla ludzi składniki od˙zywcze. I które na dodatek mogłoby im smakowa´c. Okolice Ran Tai obfitowały tak˙ze w inne owoce, które były podobne do grejpfruta. Du˙zyfrut, jak ochrzcili go marines, nie zawierał z˙ adnych witamin ani protein, ale produkowano z niego najlepsze w całym regionie wina, w których z˙ ołnierze szybko si˛e rozsmakowali. Kosutic usiadła i popatrzyła na rozbawionych marines. Gronningen robił w wodzie kółka, St. John (M.) zało˙zył si˛e, z˙ e Asgardczyk nie da rady przepłyna´ ˛c dwa razy pi˛eciokilometrowego jeziora. Był to frajerski zakład, gdy˙z Gronningen pływał jak maszyna. Jeszcze pół godziny i St. John (M.) miał straci´c półtora kilo srebra. Aburia wygladała ˛ na zła.˛ Romans hebanowoskórej kapral i Asgardczyka stał si˛e głównym tematem miesiaca. ˛ Teraz była zła na swojego wielkiego chłopaka, z˙ e po´swi˛eca jej tak mało uwagi.
28
Pozostali z˙ ołnierze s´wietnie si˛e bawili. Stickles ostro i jak dotad ˛ z powodzeniem startował do Briany Kane. Ciemnowłosa operatorka plazmy s´miała si˛e teraz z czego´s, co powiedział jej starszy szeregowy. Gelert i Macek równie˙z dogadali si˛e i wła´snie odchodzili gdzie´s, trzymajac ˛ si˛e za r˛ece. Sier˙zant Jin pewnie ci˛ez˙ ko to prze˙zyje, pomy´slała Kosutic, która nie raz ju˙z podtrzymywała go na duchu w jego wcze´sniejszych zawodach miłosnych. — Przydałaby si˛e pani dolewka — powiedział Julian, który tymczasem podpłynał ˛ do niej i wyciagał ˛ w jej stron˛e butelk˛e. — Dzi˛eki. — Udało mi si˛e poskłada´c chłodziark˛e — powiedział Julian, przekr˛ecajac ˛ si˛e na plecy i stawiajac ˛ butelk˛e na brzuchu. Prezentuje si˛e w ten sposób — cho´c pewnie nie´swiadomie — do´sc´ fallicznie, pomy´slała Kosutic, popijajac ˛ schłodzone wino. Trunek z miejscowej winiarni był doprawiony przyprawa˛ podobna˛ do cynamonu. Miał te˙z nieco wi˛eksza˛ ni˙z zwykle zawarto´sc´ alkoholu, sier˙zant delektowała si˛e nim. — A skad ˛ wziałe´ ˛ s chłodziark˛e? — spytała. — Z pancerza Russel oczywi´scie — odparł Julian. Przekr˛ecił si˛e, stanał ˛ w si˛egajacej ˛ mu do piersi wodzie i pociagn ˛ ał ˛ długi łyk z butelki. Jak zawsze w takiej sytuacji, wzmianka o jednym z zabitych towarzyszy spowodowała szybka˛ zmiana˛ tematu. — Jak z robota? ˛ — spytała sier˙zant. Poniewa˙z Julian pełnił obowiazki ˛ specjalisty od spraw wywiadu, sp˛edzał całe poranki na poszukiwaniu dla nich zadania. Wraz z Poertena˛ przeczesywał miasto, odwiedzał kupców i przesiadywał w tawernach. — Marnie. Ju˙z nawet słyszałem na ten temat kilka dowcipów — powiedział kwa´sno. — „Kiedy Julian i Poertena˛ znajda˛ prac˛e? Kiedy sko´ncza˛ próbowa´c wszystkich win w okolicy”. — Jeste´s pewien? — spytała z u´smiechem Kosutic. — Zostało jeszcze piwo. — Wielkie dzi˛eki, pani sier˙zant! — Dowódca dru˙zyny skrzywił si˛e i znów pociagn ˛ ał ˛ łyk wina z butelki. — Dobrze chocia˙z, z˙ e tubylcy nie destyluja.˛ — Kiedy wrócimy, wymienisz sobie watrob˛ ˛ e — zachichotała sier˙zant. — Je´sli wrócimy — odparł ponuro Julian. — No no, co to za nastrój? — Kosutic przekr˛eciła si˛e na bok, z˙ eby spojrze´c na plutonowego, a ten momentalnie zamilkł. Poniewa˙z marines pochodzili z wielu planet, na których obowiazywały ˛ ró˙zne obyczaje, starano si˛e, aby w ich codziennym wspólnym z˙ yciu nie przekracza´c granic przyzwoito´sci. Kobiety unikały wi˛ec całkowitej nago´sci, o ile było to mo˙zliwe w warunkach walki. Nad jeziorem nosiły koszulki i szorty, za´s m˛ez˙ czy´zni same szorty. Taki ubiór uznano by za obraz˛e moralno´sci na Ramali, ojczystej planecie Damdina, za całkowicie nieodpowiedni na Asgardzie czy Sossann, natomiast na Ziemi czy Vishnu potraktowano by go jako wr˛ecz przesadnie przyzwoity. 29
Ciagle ˛ c´ wiczenia i nanity spowodowały, z˙ e sier˙zant Kosutic stala˛ si˛e twarda i płaska jak kadłub czołgu. Z dawnych czasów pozostały jej jedynie stosunkowo du˙ze piersi, o czym mo˙zna było si˛e przekona´c, kiedy przekr˛eciła si˛e na bok i jej lewa pier´s przesun˛eła si˛e nieco pod obcisła˛ koszulka.˛ Julianowi zupełnie odebrało mow˛e. Kosutic spojrzała na dowódca˛ dru˙zyny i stłumiła s´miech. Wygladał, ˛ jakby kto´s trafił go młotkiem mi˛edzy oczy. — Powiesz mi, o czym my´slisz? Julian u´smiechnał ˛ si˛e i dolał jej wina do kubka. — Nie ma mowy. Jeszcze mi z˙ ycie miłe. — Mogliby´smy si˛e jako´s dogada´c. . . - zaproponowała z u´smiechem sier˙zant. — Wiem, z˙ e ci z˙ ycie mile. *
*
*
Ksia˙ ˛ze˛ przyzwyczajał si˛e do miejscowych wierzchowców. Wszystko˙zerne koniostrusie civan były czasami zło´sliwe, jednak pozwalały przemieszcza´c si˛e o wiele szybciej ni˙z piechota.˛ Roger s´ciagn ˛ ał ˛ cugle i ze´slizgnał ˛ si˛e z siodła z wysokim oparciem. Nie miało ono strzemion, zamiast tego wyposa˙zone było w obejmy na uda, pomagajace ˛ je´zd´zcowi utrzyma´c równowag˛e. Oczywi´scie robiono je z mys´la˛ o Mardukanach, wi˛ec były za szerokie dla ludzi, ale musieli z nich korzysta´c, dopóki nie dostana˛ siodeł zaprojektowanych przez ksi˛ecia i Poerten˛e. Roger popatrzył na Corda. Stary Mardukanin radził sobie troch˛e gorzej, gdy˙z w przeciwie´nstwie do niego nie miał z˙ adnego do´swiadczenia w je˙zd˙zeniu na zwierz˛etach innych ni˙z flar-ta. Lata wysiłku fizycznego i dyscyplina pozwalały mu jako´s to nadrobi´c. Teraz powoli zsunał ˛ si˛e z siodła i stanał ˛ na ziemi. Popatrzył na swojego civan wzrokiem jasno wyra˙zajacym, ˛ z˙ e wolałby oglada´ ˛ c go jako swoja˛ kolacj˛e, a nie s´rodek transportu. Roger przywiazał ˛ zwierz˛eta do palika przed niskim kamiennym budynkiem. Stały tu dwa inne civan jeden z nich kłapnał ˛ paszcza˛ na widok wierzchowca ksi˛ecia. Zapytany, jakiego chciałby mie´c rumaka, Roger wysłał Poerten˛e po stra˙znika, którego spotkali na drodze. Sen Kakai wybrał dla´n odpowiedniego wierzchowca. Jego civan był nieco wi˛ekszy od innych i wyszkolony do walki. Był równie˙z niesłychanie agresywny, teraz w odpowiedzi na zaczepk˛e dwóch uwiazanych ˛ bestii zasyczał i machnał ˛ łapa.˛ Zakrzywione szpony o centymetry omin˛eły gardło stoja˛ cego bli˙zej zwierz˛ecia, a wra˙zenia dopełniła zamykajaca ˛ si˛e z trzaskiem paszcza pełna wielkich z˛ebów. Oba civan odskoczyły w bok, a wierzchowiec Rogera parsknał ˛ z satysfakcja.˛ Ustaliwszy w ten oto sposób hierarchi˛e, trójka zwierzat ˛ zacz˛eła na siebie sycze´c, za´s łagodniejszy civan Corda zajał ˛ si˛e poszukiwaniem czego´s do zjedzenia. 30
Roger spojrzał na dwóch marines, wcia˙ ˛z siedzacych ˛ w siodłach. Mimo swobody, jaka˛ Pahner dal ksi˛eciu w szukaniu zaj˛ecia dla „Zbójów Sergeja”, nie miał zamiaru zrezygnowa´c z tego, by przez cały czas towarzyszyła mu stra˙z przyboczna. Roger uwa˙zał, z˙ e potrafi sam o siebie zadba´c, zwłaszcza majac ˛ u boku Corda, jednak wolał si˛e w tej sprawie nie spiera´c. — Zasuwajcie do koszar, Moseyey — powiedział starszemu stopniem marin˛e. — Zostawcie troch˛e srebra w barze i nadstawiajcie ucha. Chc˛e wiedzie´c, co o tym my´sla˛ zwykli szeregowcy. Kapral zawahał si˛e. Nie miał watpliwo´ ˛ sci, z˙ e gdyby Pahner dowiedział si˛e, i˙z Moseyey opu´scił ksi˛ecia, kazałby drze´c z niego pasy. Ale tak jak wszyscy członkowie kompanii Bravo, ju˙z w Marshadzie zdał sobie spraw˛e, z˙ e władza Rogera jako dowódcy batalionu Braz ˛ nie jest tylko fikcja.˛ Popatrzył ponuro na ksi˛ecia, zastanawiajac ˛ si˛e, jak pułkownik MacClintock zachowałby si˛e w obecno´sci kapitana Pahnera, po czym spojrzał na niewielki budynek, do którego zmierzał Roger, i wzruszył ramionami. Rozkaz to rozkaz. Poza tym ka˙zdy Brazowy ˛ Barbarzy´nca wiedział, czym grozi pistolet u boku ksi˛ecia, nie wspominajac ˛ ju˙z o mieczu przypi˛etym do jego pleców. I pomijajac ˛ s´miertelnie niebezpiecznego Corda. — Tak jest, Wasza Wysoko´sc´ — powiedział kapral. — Oczywi´scie mam nadziej˛e, z˙ e nie wspomni pan o tym niewła´sciwym osobom. — Wspomnie´c o czym? — spytał niewinnie Roger. Moseyey zachichotał i odjechał na swoim cwan w stron˛e koszar. — To było niewatpliwie ˛ głupie — zauwa˙zył w zamy´sleniu Cord, patrzac ˛ za odje˙zd˙zajacymi ˛ marines. — Gdyby chodziło o kogo´s innego, powiedziałbym, z˙ e to wyjatkowo ˛ głupie. Jednak znajac ˛ ciebie, nie czuj˛e si˛e w najmniejszym stopniu zaskoczony. — Taaak, jasne — wyszczerzył z˛eby Roger. — Ty te˙z nie lubisz, jak si˛e za toba˛ łazi, stara marudo! — Ja rzeczywi´scie nie potrzebuje, nia´nki — o´swiadczył szaman z godno´scia,˛ wa˙zac ˛ w dłoniach długa˛ włócznie, o wygi˛etym ostrzu, która˛ wsz˛edzie ze soba˛ nosił. — Ale nie jestem nast˛epca˛ tronu pot˛ez˙ nego imperium. — Kapitan Sergei te˙z nie — zachichotał Roger, a Cord parsknał ˛ z rezygnacja˛ i klasnał ˛ w dłonie, pozwalajac ˛ ksi˛eciu wej´sc´ do budynku. Stał on u podnó˙za stromego zbocza waskiej ˛ doliny. Wej´scie do niej zagrodzono murem, przed którym tkwiła na pozycjach niedu˙za armia. — Wej´sc´ — dobiegło ze s´rodka w odpowiedzi na pukanie Rogera, wi˛ec nacisnał ˛ klamk˛e i znalazł si˛e w jedynym w tym budynku pomieszczeniu. Było tam trzech stra˙zników i dwóch nie uzbrojonych, pogra˙ ˛zonych w rozmowie Mardukan. Na widok ksi˛ecia wi˛ekszy z nich roze´smiał si˛e pogardliwie. — Widz˛e, z˙ e basik dowiedział si˛e. o naszych kłopotach — parsknał, ˛ ale drugi przesunał ˛ górna˛ dłonia˛ po klatce piersiowej w ge´scie zaprzeczenia. 31
— Nie mamy z czego si˛e s´mia´c. Zwłaszcza ty — powiedział uszczypliwie. Wi˛ekszy Mardukanin syknał ˛ i zamilkł. — Jestem D˛eb Tar. A ty? — Kapitan Sergei — odparł Roger, kłaniajac ˛ si˛e lekko. — Do usług. — Co mo˙zemy dla was zrobi´c? — zapytał D˛eb Tar. — To my mo˙zemy zrobi´c co´s dla was — u´smiechnał ˛ si˛e ksia˙ ˛ze˛ . — Wiemy, z˙ e macie problem. — W rzeczy samej — zgodził si˛e Mardukanin, podkre´slajac ˛ swoje słowa klas´ni˛eciem rak. ˛ — Ale watpi˛ ˛ e, czy b˛edziecie mogli nam pomóc. — Nie byłbym taki pewien — powiedział Roger. — Innym razem, basik — chrzakn ˛ ał ˛ drugi Mardukanin. — Sami rozwia˙ ˛zemy nasz problem. — Wnioskuj˛e wi˛ec, z˙ e macie ju˙z ch˛etnych do pomocy? — podniósł brew ksia˙ ˛ze˛ . — Za miesi˛eczny urobek z mojej kopalni? — niemal wykrzyknał ˛ D˛eb Tar. — Oczywi´scie, z˙ e mamy. Włacznie ˛ z moim byłym zarzadc ˛ a˛ — dodał, machnawszy ˛ z obrzydzeniem r˛eka˛ w stron˛e drugiego cywila. — Nor Tob uwa˙za, z˙ e odbicie doliny b˛edzie łatwe. Mo˙ze ma racj˛e — ostatecznie jemu odebrano ja˛ bez trudu. — To nie była moja wina — mruknał ˛ były zarzadca. ˛ — Przecie˙z to nie ja dowodziłem stra˙za.˛ — Nie, nie ty — zgodził si˛e wła´sciciel. — W przeciwnym razie twoje rogi wisiałyby ju˙z nad moim kominkiem. Ale ciagle ˛ jest tam dla nich miejsce. Oszcz˛edziłbym połow˛e kosztów, gdyby´s nie namówił mnie do przeniesienia tam rafinerii! — Zarabiałe´s na tym krocie! — wypalił zarzadca, ˛ po czym odwrócił si˛e do Rogera i Corda. — Chod´z, basik — prychnał. ˛ — Poka˙zemy wam, jak prawdziwi Mardukanie radza˛ sobie z taka˛ hołota! ˛ — Och, z przyjemno´scia˛ popatrzymy. Prowad´z, prosz˛e. — Roger wskazał drzwi. — Nie mo˙zemy przepu´sci´c takiej okazji.
ROZDZIAŁ CZWARTY
— Ta dolina to forteca — powiedział Roger i upił łyk wina. — Mam wszystko na nagraniu hełmu, ale w skrócie mog˛e. powiedzie´c, z˙ e ta cała walka to była farsa. Kosutic spojrzała na szkic doliny i pokr˛eciła głowa.˛ — Nie widz˛e w tej sytuacji nic specjalnie zabawnego. Dolin˛e mo˙zna by zdoby´c fala˛ Kranolta, to jedyny sposób, jaki przychodzi mi do głowy, by przedosta´c si˛e przez ten mur. — I to wła´snie próbował zrobi´c nasz przyjaciel Nor Tob. Zebrał kilka setek pozbawionych pracy górników i jakich´s niedorobionych najemników, obiecał im łupy po zdobyciu kopalni i rzucił ich naprzód. Ksia˙ ˛ze˛ roze´smiał si˛e. — Zacz˛eli wspina´c si˛e na mur po drabinach, ale jest tak cholernie wysoki, z˙ e drabiny połamały si˛e pod ich ci˛ez˙ arem. Nie zbli˙zyli si˛e na wi˛ecej ni˙z pi˛ec´ metrów do szczytu. — Ilu zabitych? — spytała sier˙zant Lai. Stała obok Kosutic i patrzyła na map˛e. — Ani jednego — roze´smiał si˛e znów Roger. — Było kilka złamanych rak ˛ i poturbowanych ciał, ale z˙ adnych strat militarnych. Najemnicy barbarzy´nców nawet nie strzelali. Odpychali tylko drabiny i rzucali ró˙znymi s´mierdzacymi ˛ rzeczami, głównie zawarto´scia˛ swoich nocników. — Czyli pełne lekcewa˙zenie? — spytała starszy sier˙zant, powi˛ekszajac ˛ map˛e, by przyjrze´c si˛e całej dolinie. — Pełne — odpowiedział Roger. — Ci go´scie — nazywaja˛ si˛e Vasin — to najwyra´zniej plemi˛e uciekajace ˛ przed inwazja˛ Bomanów. Albo ju˙z wcze´sniej byli najemnikami, albo stali si˛e nimi, kiedy zostali wygnani ze swojego kraju. Nie ma co do tego pewno´sci, ale chyba szukali jakiego´s zaj˛ecia, kiedy trafili do Ran Tai i do kopalni. Chcieli zamieni´c troch˛e skór na złoto i srebro. Z tego, co wiem, kiedy dotarli na miejsce, zorientowali si˛e, z˙ e kopalni˛e mo˙zna bardzo łatwo opanowa´c, wi˛ec zaj˛eli ja.˛ Jej wła´sciciel, Deb Tar, twierdzi, z˙ e miał tam przygotowany do wysłania urobek z dwóch miesi˛ecy. Oczywi´scie chce go odzyska´c, ale Vasin nie sa˛ zbyt skorzy do rozmów, zwłaszcza z˙ e tak łatwo t˛e kopalni˛e zdobyli. Władze miasta natomiast nie maja˛ zamiaru nara˙za´c si˛e, by ich wyrzuci´c, zwłaszcza z˙ e Deb Tar zbudował swoja˛ rafineri˛e przy samej kopalni po to, by nie płaci´c miejskich podatków. Rada miasta uwa˙za, z˙ e ta sprawa wykracza poza jej kompetencje i Tar 33
powinien radzi´c sobie sam. Z podsłuchanych rozmów wynika, z˙ e Vasin zaproponowali zwrot kopalni za równowarto´sc´ trzymiesi˛ecznego urobku. — Auuu! — skrzywiła si˛e Kosutic. — Ale Deb Tarowi i tak opłaca si˛e doda´c urobek z jednego miesiaca, ˛ z˙ eby dosta´c z powrotem swoja˛ kopalni˛e. — Ale on si˛e targuje? — spytał sier˙zant Jin. — O tak — u´smiechnał ˛ si˛e szeroko Roger. — Deb Tar przeciaga ˛ spraw˛e pod pretekstem wynegocjowania lepszej ceny, ale tak naprawd˛e zale˙zy mu na tym, z˙ eby kto´s ich stamtad ˛ usunał. ˛ Nor Tob jako pierwszy spróbował to zrobi´c, ale zwinał ˛ manele i zniknał, ˛ kiedy tylko stało si˛e jasne, z˙ e szturm si˛e nie udał. — Zało˙ze˛ si˛e, z˙ e ci górnicy sa˛ nie´zle wkurzeni — za´smiała si˛e Kosutic. — Czy kto´s wie, gdzie uciekł? — Nie — powiedział Julian. — Wyglada ˛ na to, z˙ e gdzie´s si˛e przyczaił. Nie opu´scił okolicy, ale nie widziano go te˙z tam, gdzie zazwyczaj przebywał. . . — Rozejrzałem si˛e troch˛e — przerwał Poertena. — Ten Deb Tar daje urobek z miesiaca ˛ za wykopanie ich stamtad. ˛ To jakie´s trzydzie´sci sedantów złota i dziesi˛ec´ srebra, a sedant to prawie pół kilo. Mo˙zemy kupi´c wszystko, co nam potrzeba, za niecałe dwadzie´scia sedantów złota. — Wzruszył ramionami. — Reszta to czysty zysk. — Czyli warto si˛e tym zainteresowa´c — powiedział Roger. — Pod warunkiem, z˙ e wymy´slimy, jak dosta´c si˛e do s´rodka. — O, to akurat łatwe — stwierdziła Kosutic, podnoszac ˛ wzrok znad wy´swietlacza mapy. — Tak. Dosta´c si˛e do s´rodka to rzeczywi´scie nie problem — zgodził si˛e Jin. — Pytanie tylko, jak sobie poradzimy z setka˛ najemnych szumowiniaków, kiedy ju˙z tam b˛edziemy. Roger spojrzał przez rami˛e Kosutic na map˛e. — Co proponujecie? — Nooo. . . — sier˙zant wskazała punkt na planie. — Nagranie z pana hełmu pokazuje, z˙ e przy wlocie doliny jest strome urwisko, tak? — Wlot to waska ˛ szczelina, gł˛eboka na prawie pi˛ec´ dziesiat ˛ metrów. Dalej si˛e rozszerza. Przez metalowa˛ krat˛e w murze wypływa strumie´n, i to on prawdopodobnie wyciał ˛ w skale t˛e szczelin˛e. — Je´sli uda nam si˛e wej´sc´ na to urwisko przy wlocie doliny, mo˙zna b˛edzie obej´sc´ mur i spa´sc´ im prosto na głowy — powiedziała sier˙zant Lai. — Aha — ksia˙ ˛ze˛ odgarnał ˛ z twarzy kosmyk włosów i zmarszczył czoło. — Ale jak si˛e tam dostaniemy? — Damy rad˛e, sir — powiedziała Kosutic. — Chciałabym dowiedzie´c si˛e czego´s wi˛ecej o szumowiniakach, którzy siedza˛ w s´rodku. Jak sa˛ rozstawieni, jakie maja˛ stra˙ze, tego typu rzeczy. . . — W porzadku ˛ — powiedział Roger. — Ale mamy konkurencj˛e, wi˛ec musimy si˛e pospieszy´c, z˙ eby nas nie uprzedzili. Prosz˛e wysła´c ludzi na szczyt, niech dyskretnie zbadaja˛ sytuacj˛e. 34
*
*
*
— Kosutic i te jej super pomysły — warknał ˛ Julian. Na otwartym płaskowy˙zu wiał zimny nocny wiatr, a odległe s´wiatła miasta wcale nie poprawiały plutonowemu nastroju. Gdyby razem z Poertena˛ nie usłyszeli przypadkiem o tym zadaniu i nie powiedzieli o nim Rogerowi, siedziałby teraz tam na dole i spokojnie przepijał pieniadze ˛ ksi˛ecia. — A ja my´sl˛e, z˙ e znów mamy fart — powiedział cicho Gronningen. Wielki Asgardczyk s´wietnie sobie radził w górach. Poruszał si˛e równie pewnie i bezgło´snie jak kozica. Dlatego wła´snie Julian właczył ˛ go do swojego niewielkiego oddziału. Teraz siedzieli na tej cholernej skale nad dolina˛ i przygladali ˛ si˛e celowi ich misji. Najemnicy rozstawili na murze stra˙ze, zabezpieczajac ˛ si˛e przed nocnym atakiem. W samym obozie w gł˛ebi doliny nie było z˙ adnych patroli. Widocznie byli przekonani, z˙ e z˙ aden marduka´nski oddział nie byłby w stanie przedosta´c si˛e do ich obozu, nawet gdyby udało mu si˛e wspia´ ˛c na urwisko. — To b˛edzie bułka z masłem — szepnał ˛ plutonowy. — Nie byłbym taki pewny — odpowiedział strzelec, wstajac ˛ ostro˙znie, by nie straci´ ˛ c z˙ adnego kamienia i tym samym nie zdradzi´c ich pozycji. Obaj marines wrócili do małego obozu, który wcze´sniej rozbili. Była pochmurna, bezksi˛ez˙ ycowa noc, wi˛ec dobrze, z˙ e mieli ze soba˛ noktowizory. Obeszli niewielki wyst˛ep skalny osłaniajacy ˛ ich obóz przed widokiem z doliny i przykucn˛eli obok Macka. Szeregowy podgrzewał wła´snie na piecyku opornos´ciowym kubek zupy. Zasadniczo było to naruszenie regulaminu, poniewa˙z mieli rozbi´c zimny obóz, ale na szcz˛es´cie piecyk promieniował tylko podczerwienia,˛ wi˛ec marines nie musieli si˛e martwi´c, z˙ e zostana˛ wykryci przez zespoły zwiadowcze szumowiniaków. — Nie´zle pachnie — zauwa˙zył Julian, siadajac ˛ u wej´scia do namiotu. — To zrób sobie własna˛ — zaproponował szeregowy. Gronningen zachichotał i wyciagn ˛ ał ˛ kawałek suszonego mi˛esa z˙ abowołu. Kompania miała go kilkaset kilogramów, a niektórzy jej członkowie wprost za nim przepadali. Julian uwa˙zał, z˙ e jest paskudne, ale teraz był tak głodny, z˙ e wyjał ˛ kawałek mi˛esa i zacza´ ˛c go z˙ u´c. — Nie mog˛e uwierzy´c, z˙ e po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłem, z˙ ałujesz mi troch˛e zupy — powiedział ze skarga˛ w głosie. — Tak? Na przykład po tym, jak przywlokłe´s mnie na czubek góry, z˙ ebym na przemian zamarzał i si˛e sma˙zył? — spytał szeregowiec, po czym zachichotał.Spokojnie, zrobiłem jadła wszystkich. To nic takiego, troch˛e mi˛esa i resztki warzyw. — Pachnie nie´zle — powiedział Gronningen i dodał: — Mógłbym ju˙z zej´sc´ z tego pagórka.
35
— Ja te˙z — zapewnił go Julian. — St˛eskniłem si˛e ju˙z za kuchnia˛ Matsugaego — westchnał. ˛ — Albo nawet za zjedzeniem czego´s na mie´scie. Daja˛ tu nawet całkiem niezłe rzeczy, wiecie? — Ja zjadłbym bitok — powiedział Macek. — Nie prosz˛e chyba o zbyt wiele. — O, stary — mlasnał ˛ Julian. — Ja te˙z bym to zjadł. Dziesi˛ec´ deko mi˛esa z serem i cebulka.˛ — Bitok brzmi nie´zle. Albo lutefisk mojej mamy — mruknał ˛ Gronningen, kładac ˛ si˛e i z˙ ujac ˛ twarde jak podeszwa mi˛eso. — Strasznie dawno nie jadłem lutefiska mojej mamy. — Co to jest lutefisk? — spytał Julian, biorac ˛ kubek z zupa˛ z rak ˛ Macka i upijajac ˛ łyk. — Lutefisk? — Asgardczyk zmarszczył czoło. — To. . . to trudno wytłumaczy´c. To taka ryba. — Tak? — Macek odgryzł kawałek mi˛esa. — Co jest tak wyjatkowego ˛ w rybie? Asgardczyk zastanawiał si˛e, czy próbowa´c im wyja´sni´c, jak wspaniały jest dorsz w zalewie octowej, ale dał sobie spokój. — To taka tradycja rodzinna — powiedział i wycofał si˛e w swoja˛ skorupy małomówno´sci, słuchajac, ˛ jak Julian i Macek spieraja˛ si˛e, który z barów w Imperiał City podaje najlepszy bitok. Ostatecznie obaj zgodzili si˛e, z˙ e najlepiej b˛edzie wróci´c na Ziemi˛e i urzadzi´ ˛ c wycieczk˛e po knajpach, z˙ eby móc je porówna´c. Sko´nczyli je´sc´ zup˛e, ustalili warty i uło˙zyli si˛e do snu. Jeszcze jeden dzie´n marzni˛ecia i sma˙zenia si˛e na płaskowy˙zu, i kompania b˛edzie mogła ruszy´c w drog˛e. *
*
*
Roger wdrapał si˛e na kraw˛ed´z urwiska i zrobił miejsce nast˛epnemu marin˛e. Płaski szczyt zaczynał zapełnia´c si˛e z˙ ołnierzami. Marines trzymali si˛e z dala od północnej s´ciany, jeden poruszony kamie´n mógłby zawali´c cała˛ operacj˛e. Roger kiwnał ˛ głowa˛ do wspinajacej ˛ si˛e Kosutic. W hełmach wszyscy wygla˛ dali tak samo, jednak system oznaczał ka˙zdego jego nazwiskiem, co pozwalało u˙zytkownikowi hełmu rozpozna´c, z kim ma do czynienia. — Jak nam idzie, pani sier˙zant? — spytał ksia˙ ˛ze˛ i sprawdził godzin˛e w swoim tootsie. — Chyba jeste´smy troch˛e przed czasem. — Tak, sir — odpowiedziała starszy sier˙zant. Rozejrzała si˛e dookoła i zobaczyła, z˙ e dowódcy sekcji ogniowych rozmieszczaja˛ swoich ludzi na wyznaczonych pozycjach. Wszystko szło idealnie, zgodnie z planem. I dlatego bardzo, ale to bardzo si˛e denerwowała.
ROZDZIAŁ PIATY ˛
— No, nareszcie co´s nam si˛e udaje — powiedział cicho Julian. Dwie dru˙zyny, które były pozostało´scia˛ kompanii Bravo, zajmowały stanowiska wzdłu˙z kraw˛edzi szczeliny. Rozpadlina ciagn˛ ˛ eła si˛e na długo´sci niemal trzystu metrów, a˙z do terenu kopalni, gdzie barbarzy´ncy rozbili obóz. — Pami˛etajcie — powiedział Roger na cz˛estotliwo´sci kompanii. — Jak najmniej przemocy. Chc˛e ich załatwi´c, ale bez zabijania, o ile si˛e da. — Ale te˙z bez niepotrzebnego ryzyka — dodała Kosutic. — Tak jest — zgodził si˛e ksia˙ ˛ze˛ . — W porzadku, ˛ wszyscy macie swoje zadania — powiedział, przypinajac ˛ do pasa lin˛e. — Zaczynamy. Pluton opadł w dół jak stado pajaków. ˛ Kiedy tylko stan˛eli na dnie doliny, rozdzielili si˛e — jedna dru˙zyna pobiegła w głab ˛ wawozu, ˛ druga w stron˛e bramy w murze. Roger szedł przez u´spiony obóz i chciało mu si˛e s´mia´c. Barbarzy´ncy byli najwyra´zniej zwykłymi koczownikami, prowadzili ze soba˛ kobiety i dzieci. Civan, które mogłyby ostrzec Mardukan o nadej´sciu ludzi, stały uwiazane ˛ daleko poza obozowiskiem. Julian i jego oddziałek ustalili wcze´sniej, która chata nale˙zy do przywódcy barbarzy´nców. Ksia˙ ˛ze˛ miał nadziej˛e, z˙ e je´sli zaskoczy wodza we s´nie, b˛edzie mógł przekona´c go do poddania si˛e. Udało mu si˛e wynegocjowa´c z Deb Tarem i władzami miasta, z˙ e puszcza˛ barbarzy´nców wolno, je´sli nie b˛eda˛ stawia´c oporu. Gdyby Mardukanie chcieli jednak walczy´c, mogło by´c goraco. ˛ Byli przecie˙z s´wietnymi wojownikami i w przeciwie´nstwie do Kranolta posiadali bro´n palna.˛ Je´zd´zcy mieli przy siodłach wielkie pistolety z zamkami kołowymi, a piechota ci˛ez˙ sze arkebuzy odpalane od pokrytego z˙ ywica˛ lontu. Wynalezienie na planecie o tak wilgotnym klimacie niezawodnie działajacego ˛ prochu musiało by´c niezmiernie trudne, z pewno´scia˛ wymagało ogromnej pomysłowo´sci. Ziemianie dowiedzieli si˛e, z˙ e padajace ˛ kilka razy dziennie deszcze sa˛ wr˛ecz jednym z głównych czynników wpływajacych ˛ na stosowana˛ przez Mardukan taktyk˛e wojenna.˛ Armie nie posiadajace ˛ arkebuzów unikaja˛ bitwy, je´sli akurat nie pada, a ka˙zdy szumowiniak przy zdrowych zmysłach zaopatruje wojsko dodatkowo w du˙za˛ ilo´sc´ tradycyjnej broni do walki wr˛ecz. 37
Ksia˙ ˛ze˛ nie miał ochoty przekona´c si˛e, co dwucentymetrowej s´rednicy kula Mardukan mo˙ze zrobi´c jego ludziom, dlatego te˙z na wypadek walki marines musieli mie´c przewag˛e. W tym celu sekcja Aburii rozkładała wła´snie w całym obozie ładunki wybuchowe. Gdyby barbarzy´ncy nie chcieli si˛e podda´c, ludzie mieli si˛e wycofa´c i wysadzi´c ich w powietrze. Roger i jego oddział zamarli, kiedy nagle z jednej z chat wyszła jaka´s posta´c. Budynki kopalni, zbudowane z kamiennego gruzu, miały zamiast drzwi skórzane płachty, wi˛ec Mardukanin wyszedł na zewnatrz ˛ bezgło´snie i troch˛e ich zaskoczył. Na szcz˛es´cie nie zobaczył uwijajacych ˛ si˛e na terenie obozu intruzów. Barbarzy´nca podrapał si˛e po ramieniu i parsknał, ˛ po czym ul˙zył sobie na s´cian˛e chaty i wszedł z powrotem do s´rodka. Roger odetchnał ˛ z ulga˛ i ruszył dalej. Ominał ˛ niewielkim łukiem chat˛e maja˛ cego kłopoty ze snem Mardukanina i skr˛ecił mi˛edzy dwa kamienne budynki. Jego oddział zebrał si˛e za chata˛ wodza najemników. Oddział Aburii sko´nczył ju˙z podkładanie ładunków. Dru˙zyna pod brama˛ tak˙ze była ju˙z na swoich pozycjach. Jej zadaniem było dopilnowanie, by Mardukanie z muru nie przyszli na pomoc towarzyszom zaatakowanym przez dru˙zyn˛e Rogera. Gdyby plan powiódł si˛e całkowicie, dru˙zyna miała pozosta´c nie zauwa˙zona. Ksia˙ ˛ze˛ sprawdził schemat akcji i zegar swojego tootsa. Ładunki były ju˙z na swoich miejscach i Aburia wycofała oddział na pozycje, z których miał osłania´c ludzi Rogera. Ksia˙ ˛ze˛ przegrał spór o to, kto pierwszy ma wej´sc´ do chaty wodza. Pahner wprawdzie przekazał dowodzenie „kapitanowi Sergeiowi”, ale Roger w dalszym ciagu ˛ miał jasno okre´slone granice ryzyka, na jakie mógł si˛e nara˙za´c. Dlatego pu´scił przodem Juliana. Dowódca dru˙zyny u´smiechnał ˛ si˛e i machnał ˛ na Gronningena, a ten podszedł cicho do płachty w drzwiach i odsunał ˛ ja˛ na bok. Julian wszedł do s´rodka, za nim za´s Roger. Chata była wi˛eksza od pozostałych i mimo kilku skromnych mebli, w tym pulpitu do pisania, była zwykła˛ nora.˛ Roger podszedł do s´piacego ˛ wodza szumowiniaków, za´s reszta marines rozproszyła si˛e po chacie, aby piklowa´c pozostałych Mardukan. Nie chcieli ryzykowa´c i woleli mie´c wszystkich na oku. Kiedy ju˙z si˛e ustawili, Roger pochylił si˛e nad twarza˛ barbarzy´ncy, po czym właczył ˛ reflektor. *
*
*
Rastar Komas Ta’Norton z Vasin, ksia˙ ˛ze˛ Therdan, spojrzał w s´wiatło, a w jego czterech dłoniach natychmiast pojawiły si˛e no˙ze. Nie poruszył si˛e jednak, czujac ˛ na piersi nacisk czego´s, co mogło by´c tylko lufa˛ broni. — Chcesz z˙ y´c? — spytał głos dochodzacy ˛ zza z´ ródła s´wiatła. — Czy chcesz umrze´c razem z całym swoim plemieniem? 38
— I tak nas wszystkich zabijecie — prychnał ˛ Rastar. — Albo zrobicie z nas niewolników. Lepiej zabijcie nas od razu. To przynajmniej da nam poczucie wolno´sci. ´ — „Smier´ c jest l˙zejsza ni˙z piórko, a obowiazek ˛ ci˛ez˙ szy ni˙z góra” — powiedział głos, który Rastar słyszał po raz pierwszy w z˙ yciu. — A mimo to d´zwigamy brzemi˛e obowiazku, ˛ czy˙z nie? Dano mi przyrzeczenie oszcz˛edzenia ciebie i twojego plemienia, je´sli poddacie si˛e i odjedziecie stad. ˛ Mo˙zecie nawet zatrzyma´c swoja˛ bro´n. Musicie po prostu odej´sc´ , nie zabierajac ˛ niczego ponad to, z czym przyjechali´scie. Je´sli o s´wicie b˛edziecie jeszcze w Dolinie Ran Tai, jeste´scie zgubieni. Wybieraj. Rastar pomy´slał o swoich no˙zach. Był pewien, z˙ e mógłby zabi´c tego napastnika, ale on nie był sam, wida´c było wi˛ecej s´wiateł i karabinów. Nie mógł nara˙za´c na s´mier´c swoich kobiet, swojego plemienia. Był to obowiazek, ˛ który musiał wypełni´c, nawet je´sli w tej chwili s´mier´c wydawała si˛e łatwiejsza. — Mo˙zemy zatrzyma´c bro´n? — spytał podejrzliwie. — Tak — odparł głos. — Je´sli jednak spróbujecie nas oszuka´c, b˛edziemy zmuszeni wszystkich was zabi´c. Wódz westchnał ˛ i poło˙zył no˙ze na podłodze. — Nie, nie oszukamy was. We´zcie sobie t˛e przekl˛eta˛ dolin˛e i niech si˛e wam poszcz˛es´ci. *
*
*
Wszystko wcia˙ ˛z szło zbyt łatwo. Roger przygladał ˛ si˛e wychodzacym ˛ z chat i zbierajacym ˛ si˛e na centralnym placu Vasinom. Własnym ludziom kazał porusza´c si˛e tak, z˙ eby sprawiali wra˙zenie, z˙ e jest ich wielu i sa˛ wsz˛edzie, podczas gdy tak naprawd˛e barbarzy´ncy mieli ogromna˛ przewag˛e liczebna.˛ Roger skromnie pogratulował sobie w duchu, z˙ e tak gładko przeprowadził cała˛ operacja.˛ Musiał przyzna´c, z˙ e niewiele brakowało, a wszystko mogło potoczy´c si˛e inaczej. Ksia˙ ˛ze˛ był przera˙zony pr˛edko´scia,˛ z jaka˛ Mardukanin wyciagn ˛ ał ˛ swoje noz˙ e. Roger nie zda˙ ˛zył nawet mrugna´ ˛c okiem. Gdyby wódz zdecydował si˛e walczy´c, by´c mo˙ze Imperium miałoby teraz o jednego ksi˛ecia mniej. Była to bardzo otrze´zwiajaca ˛ refleksja. Ekwipunek Vasinów był skromny, jak przystało na koczowników. Spakowali si˛e szybciej, ni˙z mo˙zna było si˛e spodziewa´c. Ich dvan były gotowe do wymarszu w ciagu ˛ niecałych dziesi˛eciu minut. Roger podszedł do wodza Rastara. — Wierz mi, tak b˛edzie najlepiej — powiedział. — Je´sli naprawd˛e wydostaniemy si˛e z˙ ywi z tej kotliny. . . — odparł Mardukanin.
39
— Mam do was jedno pytanie — powiedział ksia˙ ˛ze˛ . Marines przez cały czas obserwowali Vasinów, wi˛ec wiedział, z˙ e Mardukanie nie mogli zabra´c ze soba˛ złota ani srebra. — Gdzie jest urobek z kopalni? — Wiem na ten temat tyle, co i ty, basik — odparł wódz. — Ciagle ˛ mówia˛ o tym swoim urobku, ale my nie wiemy, o co chodzi. — Rastar wskazał na solidna˛ kamienna˛ budowl˛e niedaleko opuszczonego szybu kopalni. — To magazyn. Kiedy przyjechali´smy, był pusty. — Co?! — Ha! — chrzakn ˛ ał ˛ wódz. — Niech zgadn˛e: to była wasza zapłata? — Tak! — warknał ˛ ksia˙ ˛ze˛ . — Co si˛e. z nia˛ stało? — Jak mówiłem, kiedy tu przybyli´smy, urobku ju˙z nie było. Nie wiemy, co si˛e z nim stało. — Sir — wtraciła ˛ sier˙zant Kosutic. — Vasinowie nie załadowali teraz złota, a poniewa˙z z kotliny nie ma innego wyj´scia, nie mogli go te˙z wcze´sniej wywie´zc´ . Albo znikn˛eło stad, ˛ zanim si˛e pojawili, albo ciagle ˛ gdzie´s tu jest. — Cholera — zaklał ˛ Roger. — W porzadku, ˛ Rastarze, mo˙zecie jecha´c. Zabierzcie po drodze swoje stra˙ze. I nie próbujcie wraca´c, bo mog˛e si˛e zdenerwowa´c. — Nie tak bardzo jak ja teraz, lordzie Sergeiu — powiedział Mardukanin. — Ale je´sli to b˛edzie dla was jakie´s pocieszenie, pami˛etajcie, z˙ e najemnik o wiele cz˛es´ciej krzy˙zuje miecz ze swoim zleceniodawca˛ ni˙z z wrogiem. Machnał ˛ głowa˛ w marduka´nskim pozdrowieniu, podszedł do swojego civan i wspiał ˛ si˛e na siodło. Chwil˛e pó´zniej kolumna Vasinów znikn˛eła. — W porzadku, ˛ pani sier˙zant — westchnał ˛ Roger. — Przeszukajmy to miejsce kawałek po kawałeczku. Musimy znale´zc´ nasze złoto. — Tak jest, sir — odparła Kosutic, ale miała złe przeczucia. *
*
*
— Nie było złota? — Głos Armanda Pahnera był zadziwiajaco ˛ spokojny. Kapitan odwrócił lekko głow˛e, by ukry´c pojawiajacy ˛ si˛e na jego twarzy u´smiech. — Nie było. — Roger kopnał ˛ ze zło´scia˛ niski stolik. — Znale´zli´smy tylko par˛e, kilo srebra. Nie wystarczy nawet, z˙ eby kupi´c ekwipunek. . . Przeszukali´smy wszystkie szyby, na ile to było mo˙zliwe po podniesieniu si˛e poziomu wód gruntowych, kiedy przestały działa´c pompy. Nie znale´zli´smy ani kawałka złota. — Przesta´n kopa´c ten stół, Roger — powiedziała O’Casey. — Nie sta´c nas na niszczenie mebli. — Najgorsze jest to, z˙ e stali´smy si˛e po´smiewiskiem — poskar˙zył si˛e ksia˙ ˛ze˛ . — Oczywi´scie Deb Tar nie zapłaci nam złamanego grosza, a tutejsze sady ˛ nie chca˛ mie´c ze sprawa˛ nic wspólnego. Oskar˙zono nas, z˙ e sami schowali´smy złoto, ale to przecie˙z nie ma z˙ adnego sensu. 40
— Och, nie jest a˙z tak z´ le — powiedziała Kosutic. — Nie´zle nam poszło. Cała operacja przebiegła zgodnie z planem i nikomu nic si˛e nie stało. Cholera, mo˙zemy to nawet potraktowa´c jako c´ wiczenie. Nikt pana nie wini, sir. Wszyscy my´sleli, z˙ e tam jest złoto. — Ale co si˛e z nim stało? — spytała O’Casey. — To wła´snie pytanie za milion kredytek — odparła starszy sier˙zant. — Kiedy Vasinowie wtargn˛eli na teren kopalni, na pewno było w magazynie, a teraz tam go nie ma. A przecie˙z Vasinowie nie wzi˛eli złota ze soba.˛ Nie wiadomo, co si˛e mogło z nim sta´c. Magazyn jest pusty, znikn˛eły nawet wozy, na których trzymali złoto. — Wozy? — zapytała naczelniczka s´wity. — Tak. Ładuja˛ złoto na wozy, którymi przewo˙za˛ je z rafinerii do magazynu, i zostawiaja˛ tak, z˙ eby nie trzeba było ich ponownie ładowa´c, kiedy zawo˙za˛ urobek do miasta. Ale wozów tam nie ma, ani w rafinerii, ani nigdzie indziej. Sprawdzili´smy nawet, czy nie schowali ich w piecach. — Nie ma sposobu, z˙ eby wywie´zc´ złoto z kotliny, nie przeje˙zd˙zajac ˛ przez bram˛e — powiedział z rozpacza˛ w głosie Roger. — Mardukanie nie potrafia˛ tak dobrze si˛e wspina´c. — Wasza Wysoko´sc´ — u´smiechnał ˛ si˛e kapitan Pahner. — Na pewno co´s wymy´slimy. Niech si˛e pan prze´spi albo pójdzie do tawerny. — Za co? Jeste´smy spłukani! — Nie a˙z tak bardzo — odparł dowódca. — Niech pan zabierze pluton i schlejcie si˛e. Na to nas jeszcze sta´c, a to najlepsza rzecz, jaka˛ mo˙zna zrobi´c po nieudanej operacji. — W porzadku ˛ — powiedział Roger, — Skoro tak pan mówi. . . — Niech si˛e pan zabawi, kapitanie Sergeiu — u´smiechnał ˛ si˛e Pahner. — Ten przodek nie przyniósł mi szcz˛es´cia — odparł Roger, przywołujac ˛ na twarz blady u´smiech. — Chyba wybior˛e sobie inny pseudonim. Pahner zachichotał, a ksia˙ ˛ze˛ odwrócił si˛e i ruszył do drzwi. Za jego plecami Kosutic spojrzała na kapitana i uniosła pytajaco ˛ brew. Pahner co´s kombinował. *
*
*
Roger był pijany. Nimashet Despreaux tak˙ze. Ksia˙ ˛ze˛ miał absolutna,˛ niezachwiana˛ pewno´sc´ , z˙ e to bardzo z´ le. Oboje znale´zli si˛e w samym s´rodku rozwrzeszczanej zabawy. Wła´sciciel zajazdu poczatkowo ˛ był zachwycony liczba˛ go´sci, ale w miar˛e upływu czasu przybysze stawali si˛e zbyt pijani, zbyt agresywni i z cała˛ pewno´scia˛ zbyt gło´sni. W jednym rogu izby grupa marines ryczała najbardziej spro´sna˛ piosenk˛e, jaka˛ Roger słyszał w z˙ yciu, za´s w drugim kacie ˛ odbywał si˛e pojedynek na r˛ece i wyst˛ep 41
zawodzacych ˛ cheerleaderek. Wszyscy potwornie fałszowali, ale byli za bardzo ur˙zni˛eci, z˙ eby si˛e tym przejmowa´c. Nagle ksia˙ ˛ze˛ poczuł lekkie zaniepokojenie. Nawet zamroczony winem zdawał sobie spraw˛e, z˙ e z˙ ołnierze go troch˛e podpuszczaja,˛ ale na swój sposób dawało mu to zadowolenie. W ko´ncu Despreaux nie była na pewno brzydka. A je´sli kompania uznała, z˙ e powinni by´c razem. . . Despreaux, najwyra´zniej nie´swiadoma gestów, mrugni˛ec´ i manewrów wokół niej, nalała mu wina. — Niii. . . mashet? — powiedział. — Hmmm? — U´smiechn˛eła si˛e ciepło, a niepokój ksi˛ecia troch˛e stopniał. Marin˛e była pi˛ekna. Roger przypomniał sobie, z˙ e przychodziło mu to do głowy ju˙z wiele razy, wi˛ec na pewno to nie był skutek wypicia kilku butelek wina. — Nie. . . niero. . . romansssuj˛ez. . . eee. . . Chciał powiedzie´c, z˙ e nie utrzymuje z nikim kontaktów seksualnych. Konsekwencje romansów dla kogo´s takiego jak on były po prostu zbyt powa˙zne, o czym zdołał si˛e ju˙z dwa razy przekona´c. Nikt z Cesarskiej Rodziny nie mógł wda´c si˛e w najdyskretniejszy nawet romans, gdy˙z natychmiast wiedziały o tym media. Ostatnia˛ rzecza,˛ jakiej Roger chciał dostarczy´c brukowcom, była tego rodzaju historia. Był to najwa˙zniejszy powód wstrzemi˛ez´ liwo´sci Rogera. Ksia˙ ˛ze˛ musiał jednak przyzna´c, z˙ e kierowała nim jeszcze jedna osobista pobudka. Dopóki Eleanora O’Casey nie opowiedziała mu w Marshadzie przebiegu wydarze´n, był przekonany, z˙ e to z jego powodu rodzice si˛e rozstali, a ojciec został wygnany z dworu. Dlatego jednego był całkowicie pewien: nigdy nie pozwoli, by jakie´s dziecko znalazło si˛e w takiej samej jak on sytuacji, by tak samo cierpiało. Wiedział wprawdzie, z˙ e odpowiednie s´rodki chemiczne i nanity chronia˛ słu˙zace ˛ w marines kobiety przed cia˙ ˛za,˛ ale mimo to zaanga˙zowanie si˛e w romans, zwłaszcza w obecnych okoliczno´sciach, wydawało mu si˛e niedopuszczalne. W z˙ adnym wypadku nie chciał wystawi´c na prób˛e jedno´sci swojego oddziału i ryzykowa´c utraty szacunku swoich z˙ ołnierzy za cen˛e jednego wieczoru dobrej zabawy w s´piworze. Niemniej jego pijane ciało ch˛etnie rzuciłoby si˛e na marin˛e, zdarło jej mundur i wcisn˛eło twarz w jej j˛edrne piersi. Nigdy nie potrafił nikomu wyja´sni´c tej swojej plataniny ˛ emocji i racjonalnej analizy. Nawet Matsugaemu, który na swój sposób był mu bliski jak ojciec. Jego dziwactwa wp˛edzały go w kłopoty ju˙z w szkole s´redniej. Pami˛etał ten dzie´n, kiedy w jego sypialni stał dowódca stra˙zy przybocznej matki, a goła i rozw´scieczona córka jednego z ksia˙ ˛zat ˛ wyzywała go od eunuchów. Nie wiedział, jak ma si˛e teraz zachowa´c. Jego zamglony winem umysł szukał słów, które złagodziłyby odmow˛e, ale zamiast tego powiedział: -. . . kooo. . . koooleszankami.
42
*
*
*
Nimashet Despreaux mrugn˛eła dwa razy, próbujac ˛ skupi´c wzrok na ksi˛eciu. — Co poedziałe´s. . . ? — spytała ostro˙znie. — Mo˙zesz poedzie´c, z˙ e. . . jestem dziiiwny. — Roger machnał ˛ kubkiem. — Ale nie. . . wyyygupiam si˛e z kooolesz. . . koleszankami. . . Znaczy sienie, z˙ ebym. . . nie chciał. Jeste´s s´s´s´liszna. Aleja nie chc˛e. — Chodzi ci o to, z˙ e nie wyyy. . . gupiasz si˛e ze. . . słuuu˙zkami. To wła´snie chciałe´s poedzie´c, tak? — rzuciła oskar˙zycielsko. — Plutonowy z jaaakiego´s zaaa. . . zaaadupia nie jest dla cieeebie do´sc´ dobry! — Nie, to. . . to wcaaale nie tak! — zaprotestował gwałtownie ksia˙ ˛ze˛ , nachylajac ˛ si˛e, by ja˛ obja´ ˛c. — Lubi˛e ci˛e i jeste´s pi˛ee˛ e˛ kna, ale tak nie mo˙zna! — Zabieraj łapy, ty arysss. . . arysssto. . . arystokratyszna gnido! — A co ja poedziałem? — zdziwił si˛e Roger. — Mo˙ze kieeedy´s, ale. . . nie dzisiaj. — Masz racj˛e, nie dzisiaj — sykn˛eła plutonowy, biorac ˛ zamach do ciosu. — O to juszszsz. . . nigdy nie b˛edzieszszsz musiał si˛e martwi´c! *
*
*
— O, kurwa. Formalnie rzecz biorac, ˛ Julian nie miał dzisiaj słu˙zby, mógł wi˛ec spi´c si˛e do nieprzytomno´sci, gdyby tylko chciał. Gronningen i Georgiadas, którzy mieli za zadanie pilnowa´c Rogera, odsun˛eli si˛e, z˙ eby ksia˙ ˛ze˛ i jego dziewczyna mieli troch˛e wi˛ecej prywatno´sci, i przygladali ˛ si˛e, jak ci dwoje przez cały wieczór ta´ncza˛ coraz bli˙zej i bli˙zej siebie. Kompania nie była wprawdzie banda˛ podgladaczy, ˛ ale oczywi´scie zało˙zyli si˛e o to, kiedy wreszcie ksia˙ ˛ze˛ i Despreaux wyladuj ˛ a˛ w łó˙zku. Teraz jednak Julian był gotów odwoła´c ten cały zakład. Oczywi´scie kiedy tylko uratuje z˙ ycie Rogerowi — temu niewdzi˛ecznemu draniowi. . . *
*
*
Mocny cios otwarta˛ dłonia˛ bole´snie trafił Juliana w przedrami˛e. — Despreaux! — Odsssu´n si˛e, Julian! — wrzasn˛eła w´sciekła marin˛e. — Nie zaaabij˛ego! Urw˛e mu tylko jaja! — To te˙z go zabije, Nimashet! — zaprotestował Julian, blokujac ˛ kolejny cios. — Nie, wcale nie. — Chora˙ ˛zy Dobrescu mówił zadziwiajaco ˛ trze´zwym głosem jak na człowieka rozciagni˛ ˛ etego pod stołem z butelka˛ w jednej r˛ece i mała˛
43
czarna˛ torba˛ w drugiej. — Zatamowałbym krwawienie. Odrosłyby mu po pewnym czasie. Widziałem to kiedy´s u jednego go´scia po paskudnym wypadku na Shivie. — Widzisz! — krzykn˛eła Despreaux, próbujac ˛ przepchna´ ˛c si˛e obok Juliana. Roger ukrył si˛e za s´piewakami w rogu, ale jego wysoka, długowłosa posta´c była dobrze widoczna. — Nie zaaabije go, tylko. . . b˛edzie bolało! Baaardzo! Ale. . . on i tak nie b˛edzie odczuwa´c ich braku! Przez chwil˛e jeszcze mocowała si˛e z Julianem. Nagle cały jej gniew uciekł, a wraz z nim wszystkie siły. Opadła na ław˛e i ukryła twarz w dłoniach. — Och, Julian, co ja mam teraz zrobi´c, do cholery? — No ju˙z, ju˙z. — Plutonowy poklepał ja˛ niezdarnie po plecach. Przez głow˛e przeleciała mu my´sl, z˙ e to prawdopodobnie najlepsza okazja, by samemu spróbowa´c. Ale zaraz t˛e my´sl odrzucił. Nawet on nie był takim draniem. Robił w swoim z˙ yciu ró˙zne podłe rzeczy, ale nie a˙z tak podłe. A poza tym nie zrobiłby tego przyjacielowi. — Oooch! — j˛ekn˛eła Despreaux i pociagn˛ ˛ eła długi łyk z butelki. — Co ja mam robi´c, do cholery? Zrobiłam z siebie po´smiewisko! Zakochałam si˛e w facecie, który nie mo˙ze si˛e pieprzy´c! — Wła´sciwie on nie jest do tego niezdolny. . . — powiedział ostro˙znie Dobrescu. Usiadł i wyr˙znał ˛ głowa˛ w spód blatu stołu. — Auuu! Ale tu maja˛ nisko sufity, z˙ eby ich. . . Jak ju˙z mówiłem, jest zupełnie sprawny jako m˛ez˙ czyzna. — Oooh! — zaj˛eczała znów Despreaux. — Chc˛e umrze´c! — Nie mów mi, z˙ e pierwszy raz dostała´s kosza — za˙zartował Julian. — Przejdzie ci. Ka˙zdemu przechodzi. — Pierwszy raz poprosiłam, durniu! Nigdy wcze´sniej nie musiałam! A włas´ciwie nawet nie zda˙ ˛zyłam poprosi´c — on był pewien, z˙ e mam zamiar mu to zaproponowa´c! Był pewien! — A miała´s zamiar? — spytał Dobrescu, wystawiajac ˛ głow˛e spod stołu. — Dziwna˛ tu maja˛ architektur˛e, z˙ eby ich. . . — No, miałam — przyznała Despreaux. — Ale nie o to chodzi! Słyszałe´s, co mi powiedział? — Tak — odpowiedział Julian. — Wła´snie wtedy odbezpieczyłem pistolet na strzałki usypiajace. ˛ — Wyobra˙zasz to sobie?! — wyrzuciła z siebie marin˛e, ochlapujac ˛ plutonowego winem. — Tak — powiedział Dobrescu. — Wyobra˙zam sobie. A skoro dał ci kosza, co powiesz na małe pocieszenie przez chora˙ ˛zego? Oczywi´scie je´sli jeste´s do´sc´ szczupła, z˙ eby wcisna´ ˛c si˛e do tego przytulnego pokoiku, który mi si˛e trafił. Gronningen na szcz˛es´cie był do´sc´ silny, by s´ciagn ˛ a´ ˛c Despreaux z chora˙ ˛zego, który potem skar˙zył si˛e, z˙ e jest jedynym medykiem w kompanii i nie ma kto zaja´ ˛c si˛e jego obitymi plecami i rozkrwawionym nosem. 44
*
*
*
Wła´sciciel kopami, nowy zarzadca ˛ i ekipy in˙zynierów opu´sciły dolin˛e. Długi proces wypompowania wody z szybów w celu przygotowania kopalni do wydobycia miał si˛e rozpocza´ ˛c dopiero nast˛epnego dnia, wi˛ec tej nocy w dolinie nie postawiono nawet stra˙zy. Armand Pahner ustawił si˛e tu˙z przy wej´sciu do jednej ze sztolni i właczył ˛ reflektor hełmu w momencie, kiedy ze s´rodka wyłonił si˛e jaki´s Mardukanin. — Dobry wieczór, Nor Tob. Były zarzadca ˛ kopalni zamarł, przyszpilony snopem ostrego s´wiatła. W dolnych r˛ekach trzymał skrzyni˛e, za´s w jednej z górnych pistolet z odciagni˛ ˛ etym kurkiem. — Zastanowiły mnie te wozy — ciagn ˛ ał ˛ wesoło marin˛e. — Gdyby kto´s naprawd˛e szybko my´slał i działał, mógł zabra´c sporo złota w par˛e minut. Ale nie ujechałby daleko. — Wi˛ec zapytał mnie, co znajduje si˛e obok magazynu — powiedziała starszy sier˙zant, siedzaca ˛ na skalnej półce nad wej´sciem do szybu. — No no, trzymamy raczki ˛ z dala od kurka, dobrze? — Zachichotała. — Powiedz, czy wła´snie po to kazałe´s wykopa´c ten szyb? — Harowałem w tej kopalni latami jak niewolnik! Miałem prawo! — A kiedy pojawili si˛e Vasinowie, dostrzegłe´s okazj˛e, z˙ eby w zamieszaniu ukra´sc´ złoto — zauwa˙zył Pahner. — Czy ich przybycie te˙z zaaran˙zowałe´s? — Nie, to był przypadek. Ale wykorzystałem szans˛e, która mi si˛e trafiła! Posłuchajcie, mog˛e. . . mog˛e si˛e z wami podzieli´c. Nikt nie musi wiedzie´c. We´zcie sobie we dwoje połow˛e. Zapomnijcie o tym głupim dzieciaku. Za tyle złota b˛edziecie mogli z˙ y´c jak królowie! — Nie sadz˛ ˛ e — powiedział cicho Pahner. — Nie lubi˛e złodziei, Nor Tob, a zdrajców jeszcze bardziej. My´sl˛e, z˙ e powiniene´s ju˙z i´sc´ . Kapitan ocenił wag˛e skrzynki, która˛ niósł zarzadca. ˛ — Mo˙zesz zabra´c to ze soba˛ i nikt si˛e o tym nie dowie. Ale to wszystko. Wsiadaj na swojego civan i znikaj. — Mam prawo — parsknał ˛ Mardukanin. — To moje! — Posłuchaj — powiedział tonem łagodnej perswazji Pahner. — Mo˙zesz stad ˛ odjecha´c w pionie albo w poziomie. Dla mnie to naprawd˛e nie ma znaczenia. Ale nie zabierzesz ze soba˛ niczego ponad to, co masz w r˛ekach. — Tak ci si˛e tylko zdaje! — krzyknał ˛ Nor Tob i chwycił za kurek pistoletu. *
*
*
— Mam mieszane uczucia — powiedział Pahner, kiedy szyb zaczał ˛ na powrót napełnia´c si˛e woda.˛ 45
— Niepotrzebnie — stwierdziła Kosutic. — Nie ma kogo z˙ ałowa´c. — Nie o tym mówi˛e. Chodzi mi o Rogera. Jak mu powiemy? — Proponuj˛e udawa´c, z˙ e znale´zli´smy magiczny worek z pieni˛edzmi — powiedziała Kosutic. — Przecie˙z nie musi o niczym wiedzie´c, prawda? — A co z Poertena? ˛ — Pahner załadował jedna˛ ze skrzy´n na turom. Miejscowe juczne zwierz˛eta były dalekimi kuzynami civan, ale miały znacznie łagodniejsze usposobienie. Turom sapnał ˛ tylko z rezygnacja,˛ obarczony tak du˙zym ci˛ez˙ arem. — Jak to co? — Starszy sier˙zant zarzuciła worek na drugie zwierz˛e. — Jemu powiemy, z˙ e w ogóle nie mamy pieni˛edzy. To sprawi, z˙ e stanie si˛e jeszcze bardziej kreatywny. — Nie chciałbym, z˙ eby zrobił si˛e za bardzo kreatywny — zauwa˙zył kapitan. Przerwał, starajac ˛ si˛e oceni´c, czy jego turom jest równomiernie obcia˙ ˛zony z obu stron. — To zawsze był twój problem, Armand — powiedziała sier˙zant, d´zwigajac ˛ kolejna˛ skrzyni˛e i ładujac ˛ ja˛ na grzbiet swojego zwierz˛ecia. — Jeste´s za mi˛ekki. — Co racja, to racja. — Pahner zebrał wodze swojego civan, wskoczył na wyposa˙zone ju˙z w ludzkie strzemiona siodło i zacisnał ˛ mocno dło´n na wodzach turom. — Chyba musz˛e co´s z tym zrobi´c. — Zobaczysz, kiedy´s to si˛e zem´sci. — Kosutic równie˙z wsiadła na grzbiet swojego wierzchowca. — Ja ci to mówi˛e — dodała, kiedy ruszyli droga˛ do miasta. Za nimi woda wła´snie przykrywała usypany na dnie szybu stos kamieni.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
— Wie pan co, zupełnie mi tego nie brakowało — powiedział Roger, ze´slizgujac ˛ si˛e na ziemi˛e po boku Patty. — Szczerze mówiac, ˛ Wasza Wysoko´sc´ — odparł Pahner, ocierajac ˛ pot z czoła — mnie te˙z nie. Pierwszy dzie´n podró˙zy minał ˛ im bez z˙ adnych przygód. Kompania maszerowała jednym ze szlaków regularnych karawan. Kilka godzin po opuszczeniu Ran Tai znale´zli si˛e pod gruba˛ pokrywa˛ rozgrzanych chmur, w typowej marduka´nskiej saunie. Cord i pozostali Mardukanie oczywi´scie byli zachwyceni. Cel ich podró˙zy, Diaspra, był omijany przez karawany od chwili pojawienia si˛e zagro˙zenia ze strony Bomanów. To portowe miasto le˙zało nad rzeka˛ Chasten, która płyn˛eła skrajem Płaskowy˙zu Diaspra´nskiego i uchodziła bezpo´srednio do rozległej zatoki czy te˙z s´ródladowego ˛ morza. Tubylcy nazywali je Morzem K’Vaernijskim, za´s marines uwa˙zali je za najkrótsza˛ drog˛e do otwartego oceanu, b˛edacego ˛ ostatecznym celem ich w˛edrówki. Wyjazd odwlekano kilkakrotnie, poniewa˙z prowadzacy ˛ karawany z˙ adali, ˛ aby marines ochraniali ich podczas podró˙zy. Ludziom i ich zwierz˛etom towarzyszyły dwie karawany ftar-ta i turom oraz dwudziestu kilku stra˙zników na civan. Ci˛ez˙ ka bro´n marines i ich niespotykana taktyka pozwalały wierzy´c, z˙ e uda im si˛e odeprze´c wszystkie ewentualne ataki. Kiedy karawana zatrzymała si˛e, marduka´nscy stra˙znicy rozbiegli si˛e, by pomóc marines. Pahner wymagał, by wypełniali wszystkie jego rozkazy, nawet je´sli wydawały si˛e im dziwne. Mardukanie zacz˛eli kopa´c stanowiska ogniowe, a z˙ ołnierze rozkładali zasieki z monodrutu i miny kierunkowe. Cz˛es´c´ ludzi stan˛eła na stra˙zy, a do pracujacych ˛ dołaczyli ˛ pomocnicy spo´sród ciagn ˛ acej ˛ za podró˙zujacymi ˛ zgrai. — Jest nas za mało, z˙ eby´smy mogli wszystkich upilnowa´c — powiedział ksia˛ z˙ e˛ . — Wszystko bidzie dobrze — uspokoił go Pahner. — Nie bez powodu marines trzymaja˛ si˛e blisko pana. Sa˛ najlepiej uzbrojeni i najbardziej niebezpieczni, wi˛ec ka˙zdy napastnik przy zdrowych zmysłach najpierw zaatakuje reszta˛ karawany.
47
Kapitan poklepał si˛e po kieszeni na piersi, po czym wyjał ˛ z niej kawałek ko˙ ac rzenia bisti, odciał ˛ cienki pasek i wło˙zył do ust. Reszt˛e, schował. Zuj ˛ przygladał ˛ si˛e rzece, wzdłu˙z której podró˙zowali. — Bomani wcia˙ ˛z znajduja˛ si˛e na pomocnym brzegu Chasten, a nie po naszej stronie. Ale ma pan racj˛e, przydałoby si˛e wi˛ecej stra˙zy. Szkoda, z˙ e nie wzi˛elis´my ze soba˛ tych najemników, z którymi si˛e pan rozprawił. Mo˙ze byli odrobin˛e niekompetentni, ale mogliby´smy temu jako´s zaradzi´c. Roger zachichotał. — Za szybko wynie´sli si˛e z miasta. — Zamy´slił si˛e i zmarszczył czoło. — Zreszta˛ nie wiem, jak mogliby´smy sobie pozwoli´c na kompani˛e najemników. Jeste´smy przecie˙z spłukani. Pami˛eta pan o tym, kapitanie? — Pami˛etam, pami˛etam — powiedział Pahner, u´smiechajac ˛ si˛e. lekko i z˙ ujac ˛ pobudzajacy, ˛ słodki korze´n. — Jestem pewien, z˙ e co´s by si˛e wymy´sliło. *
*
*
— Nie martw si˛e, Rastar — powiedział Honal. — Jako´s to b˛edzie. Ksia˙ ˛ze˛ Vasinów spojrzał na obóz. Wiele kobiet trzymało w r˛ekach kawałki korzeni i kory, ale z˙ uły je zachłannie, nie zwa˙zajac ˛ na cichy płacz dzieci, które zjadły ju˙z swoje porcje. — To ju˙z koniec, Honal — powiedział cicho wódz i wskazał obozowisko. — Mamy trzy razy wi˛ecej kobiet ni˙z m˛ez˙ czyzn, a na dodatek wielu z nich nie urodziło si˛e wojownikami. — Klasnał ˛ z rezygnacja˛ w r˛ece. — Mogło nam si˛e uda´c w Ran Tai. Ale teraz. . . Dobrze b˛edzie, je´sli w ogóle dotrzemy do Diaspry. — Przykro mi z powodu Ran Tai — powiedział Honal. — To wszystko przez tych głupich stra˙zników. Ale gdyby tam było złoto, tak jak wszyscy mówili. . . — To co? — przerwał mu kuzyn. — Zabraliby´smy je? A czy my jeste´smy Bomanami? Czy my jeste´smy bandytami, kuzynie? Czy Vasinami, ostatnimi z Therdan i Sheffan? Wojownikami Północy? Wolnymi panami? Jeste´smy wojownikami czy bandytami? Młodszy Mardukanin zamilkł zawstydzony. Rastar wział ˛ kawałek mi˛esa, po czym wstał i ruszył w głab ˛ obozu. Kucnał ˛ przy najbli˙zszej grupce kobiet i zaczał ˛ kroi´c swój pasek mi˛esa na bardzo małe kawałki. Kobiety ze wstydem wbijały wzrok w ziemi˛e, kiedy ostatni z ksia˙ ˛zat ˛ Północy dzielił si˛e swoja˛ porcja˛ jedzenia z głodujacymi ˛ dzie´cmi. *
*
*
— To jest pyszne, Kostas — powiedział Roger i ugryzł soczyste udko. — Co to? 48
— Basik w winie, Wasza Wysoko´sc´ — odparł słu˙zacy, ˛ a ksia˙ ˛ze˛ spojrzał na niego ostro. Do tej pory słyszał to słowo jedynie w odniesieniu do ludzi, i bynajmniej nie było ono komplementem. — Co? — spytał podejrzliwie i spojrzał na pozostałych uczestników uczty. Cord z całych sił starał si˛e zachowa´c nieprzenikniony wyraz twarzy, ale kompania za długo przebywała w´sród Mardukan, by nie rozpozna´c jego prób stłumienia rozbawienia. O’Casey odstawiła misk˛e i spojrzała pytajaco ˛ na kucharza, a Kosutic, rozejrzawszy si˛e wokół, ostentacyjnie wrzuciła do ust nast˛epny kawałek mi˛esa i zacz˛eła go z˙ u´c z widocznym zadowoleniem. — Jak pan powiedział, co to jest? — spytała niewinnie. — Kiedy robiłem zakupy na targu, w ko´ncu dowiedziałem si˛e, co to znaczy basik — powiedział słu˙zacy ˛ z krzywym u´smiechem. — To marduka´nska wersja królika. Jest tchórzliwy i do´sc´ głupi. Roger za´smiał si˛e i podniósł szklank˛e miejscowego słodkiego wina. — A wi˛ec wypijmy za basikl — Słusznie! Za dokładk˛e basikl — dodała Kosutic, patrzac ˛ znaczaco ˛ na pusty półmisek. — Och, my´sla,˛ z˙ e co´s da si˛e z tym zrobi´c — u´smiechnał ˛ si˛e Matsugae, skłonił i wyszedł z namiotu, z˙ egnany brawami. — Czekajac ˛ na basik dla pani sier˙zant — powiedział Pahner — mo˙zemy porozmawia´c o jutrzejszym marszu. — Sadzi ˛ pan, z˙ e nas zaatakuja,˛ sir? — Sier˙zant Jin nadgryzł słodka˛ j˛eczmyz˙ owa˛ bułk˛e i wzruszył ramionami. — Je´sli tak, to co mo˙zemy zrobi´c? Zbieramy si˛e wokół ksi˛ecia i formujemy czworobok. — Mo˙ze nas zaatakuj a,˛ a mo˙ze nie — powiedział Pahner. — Sko´nczyła nam si˛e amunicja do broni r˛ecznej, ale mamy prawie cały zapas do ci˛ez˙ kiej. Powinnis´my pomy´sle´c nad sposobem skorzystania z niej. — Nic mi nie przychodzi do głowy, panie kapitanie. — Sier˙zant Lai oparła si˛e wygodnie i spojrzała na sufit namiotu. — Nie mo˙zemy, trzyma´c na chodzie pancerzy, bo wyczerpia˛ nam si˛e zasilacze, a to, co zbierzemy kolektorami słonecznymi, nie wystarczy, z˙ eby je naładowa´c. Bez pancerzy nie da si˛e u˙zywa´c ci˛ez˙ kiej broni w walce na krótki dystans. — Tak sobie pomy´slałem — powiedział nie´smiało Roger — czy nie dałoby si˛e zamontowa´c broni na flar-ta! Oczywi´scie nie działo plazmowe, ale mo˙ze jedno z działek automatycznych? — One maja˛ cholerny odrzut — skrzywił si˛e sier˙zant Jin. — Jak je zamocowa´c? — Nie wiem — powiedział Pahner. — Ale ja te˙z o czym´s takim my´slałem. Musimy znale´zc´ jaki´s sposób, z˙ eby skorzysta´c z siły ognia, jaka nam została. Nie jestem pewien, czy w przeciwnym razie uda nam si˛e dotrze´c do wybrze˙za.
49
— Mo˙zemy spróbowa´c z Patty — powiedział Roger, czujac ˛ rosnacy ˛ entuzjazm. — Zamontowa´c działko za miejscem dla poganiacza. B˛edzie tylko musiał si˛e schyla´c. Strzelałem ju˙z z jej grzbietu prawie ze wszystkiego. Z działkiem nie powinno by´c problemów. — No, nie wiem — pokr˛eciła głowa˛ Kosutic. — Jest zasadnicza ró˙znica mi˛edzy granatnikiem czy ta˛ pa´nska˛ rusznica˛ a strzelaniem z działka bez podstawy. — Ma pani na my´sli Starego Kenny’ego? — spytał z chichotem Jin. — Tak — roze´smiała si˛e sier˙zant. — Wła´snie jego miałam na my´sli. — Stary Kenny? — spytał Roger i wział ˛ z talerza kawałek bardzo smacznej kandyzowanej jabliwki. — Czy o´swieci pani nas, zwykłych s´miertelników, kto to jest Stary Kenny? — To krótka historia, Wasza Wysoko´sc´ — powiedział Pahner. — Emerytowany starszy sier˙zant Kenny jest instruktorem zaawansowanych kursów obsługi broni ci˛ez˙ kiej w Camp DeSarge. W´sród marines ciagle ˛ kra˙ ˛zyły opowie´sci o ludziach, którzy strzelali z działek plazmowych i s´rutowych z wolnej r˛eki, bez trójnoga, wi˛ec kiedy´s Kenny postanowił sprawdzi´c, czy faktycznie tak si˛e da. Trzeba doda´c, z˙ e to wielki, silny facet. — Udało si˛e? — W pewnym sensie — powiedziała Kosutic. — Trafił w cel, Wasza Wysoko´sc´ . — Pahner u´smiechnał ˛ si˛e i upił wina. — Ale znalazł si˛e dziesi˛ec´ metrów od miejsca, z którego strzelał, z kilkoma połamanymi z˙ ebrami i wybitym barkiem. Drugi raz ju˙z by nie trafił. — Hmmm. — Roger napił si˛e wina. — Wi˛ec uprza˙ ˛z musi by´c bardzo mocna. — Jak cholera — zgodził si˛e Pahner. — Działko b˛edzie kopa´c jak civan. Nie wiem, co to głupie zwierz˛e wtedy zrobi. W ka˙zdym razie nie b˛edzie pan próbowa´c tego z Patty. Ka˙zemy jednemu z poganiaczy wzia´ ˛c Betty, która jest troszk˛e bardziej. . . przewidywalna. I nie pan b˛edzie strzelał. To robota dla szeregowca. — Jasne, oczywi´scie — zgodził si˛e Roger. — Pan niewatpliwie ˛ wie najlepiej. — Wie. On naprawd˛e wie — przytakn˛eła Kosutic, kiedy do namiotu wszedł Matsugae z wielkim półmiskiem udek basik oraz jeden z poganiaczy. — Mam nadziej˛e, z˙ e wiesz, co robisz, kuzynie. — Honal spojrzał w kierunku, z którego dobiegało ich trabienie ˛ przestraszonego pagee. — To nie brzmi dobrze. — Ci ludzie nie powinni mie´c nic przeciwko nam — powiedział Rastar, wsiadajac ˛ na swojego civan. Zwierz˛eta wygladały ˛ niemal tak samo marnie jak je´zd´zcy, duma stajni jego ojca wychudła jak tania szkapa. — A na pewno przyda im si˛e wi˛ecej stra˙zników. . . sadz ˛ ac ˛ po tym, co tam słycha´c. Wyciagn ˛ ał ˛ pistolet i sprawdził napi˛ecie spr˛ez˙ yny kurka. Bro´n była gotowa. Chrzakn ˛ ał ˛ z zadowoleniem, otworzył panewk˛e, umie´scił krzemie´n na zabkowa˛ nym kole i si˛egnał ˛ po drugi pistolet. — Je´sli b˛edziemy si˛e dobrze targowa´c, mo˙ze nie zauwa˙za,˛ z˙ e mogliby nas kupi´c nawet za beczk˛e redar!
50
Honal poklepał si˛e po bokach głowy i westchnał. ˛ — Dobrze! Prowad´z!
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Z poszycia poderwała si˛e pierwsza fala szumowiniaków. Bomani zaczaili si˛e w d˙zungli przy ubitym trakcie mi˛edzy dwoma miastami-pa´nstwami i ich atak zaskoczył karawan˛e. Wybrali miejsce mi˛edzy lasem a rzeka,˛ wi˛ec ludzie nie mieli dokad ˛ uciec. Ksia˙ ˛ze˛ powstrzymał odruch, by zaszar˙zowa´c agresywnym fnar-ta, i złapał za swój sztucer, kiedy barbarzy´ncy stan˛eli na chwil˛e, by zamachna´ ˛c si˛e toporkami. Złapał w celowniku jednego z nich i nacisnał ˛ spust. Kompania okazała si˛e s´wietnie przygotowana. Marines podnie´sli swoje rzymskie tarcze projektu Rogera MacClintocka i ostrza małych toporków zab˛ebniły w nie jak grad. Jeden ze strzelców zawył z bólu i wycofał si˛e z rozwalona˛ łydka,˛ ale jego miejsce zaraz zajał ˛ marin˛e z drugiego szeregu. Mardukanie mieli du˙za˛ przewag˛e liczebna.˛ Zaatakowali w pełnym p˛edzie, ale mur tarcz zatrzymał ich w miejscu. Barbarzy´ncy nigdy dotad ˛ nie spotkali si˛e z taka˛ technika˛ walki, deszcz oszczepów z tylnych szeregów i d˙zgajace ˛ krótkie miecze z pierwszej linii wyra´znie ich zaskoczyły. Zawahali si˛e, nie wiedzac, ˛ jak zareagowa´c, i to ich zgubiło. Na rozkaz sier˙zant Kosutic marines ruszyli do przodu z niebywała˛ wprost dyscyplina,˛ z której słyn˛eli, by odepchna´ ˛c barbarzy´nców od swych cennych jucznych zwierzat. ˛ Tymczasem do akcji weszło zamontowane na grzbiecie fnar-ta działo s´rutowe. Betty przekonała si˛e w ko´ncu, z˙ e to hała´sliwe co´s nie zrobi jej krzywdy, wi˛ec stała nieruchomo jak posag, ˛ pozwalajac ˛ Berntsenowi i Sticklesowi obsługiwa´c bro´n. Marines przeciagn˛ ˛ eli seria˛ ci˛ez˙ kich pocisków po zbitym tłumie, zabijajac ˛ ka˙zdym strzałem pół tuzina szumowiniaków. Mardukanie, zupełnie nie przygotowani na taka˛ rze´z, zacz˛eli si˛e wycofywa´c i ucieka´c do d˙zungli. Co wolniejsi z nich padli pod nawała˛ ciskanych oszczepów. Zgodnie z przewidywaniami Pahnera, główna siła ataku wymierzona była w reszt˛e konwoju, a nie kompani˛e Bravo. Tam sytuacja wygladała ˛ o wiele gorzej. Pozbawieni broni Mardukanie zacz˛eli ucieka´c w stron˛e rzeki, za´s stra˙zników barbarzy´ncy s´ciagali ˛ z wierzchowców i atakowali toporkami. — Julian! — wrzasnał ˛ Pahner. — Cała kompania Bravo przygotowa´c si˛e do zwrotu! 52
Cord i dwaj marines z dru˙zyny Juliana, których wspomagane pancerze były zepsute, wdrapali si˛e na Patty, która˛ Roger ustawił za pojedynczym szeregiem z˙ ołnierzy. Mardukanin usiadł za ksi˛eciem i przygotował swoja˛ długa˛ włóczni˛e, za´s marines podnie´sli tarcze i zasłonili nimi Rogera. Najwyra´zniej pogodzili si˛e ju˙z z faktem, z˙ e jego udział w walce jest nieunikniony. Uzbrojeni poganiacze z karawany rozpaczliwie bronili swojego z˙ ycia i dobytku, a wi˛ekszo´sc´ barbarzy´nców była ju˙z zaj˛eta łupieniem, kiedy niepełny pluton, który pozostał z kompanii Bravo Osobistego Pułku Cesarzowej, ruszył do ataku. Roger kazał poganiaczowi Patty zaja´ ˛c pozycj˛e na flance od strony d˙zungli, a za szeregiem z˙ ołnierzy pojawiła si˛e uzbrojona w działko Betty. Marines wyciagn˛ ˛ eli oszczepy z kołczanów. Na rozkaz sier˙zant Kosutic włócznie poleciały w stron˛e pladruj ˛ acych ˛ karawan˛e barbarzy´nców, a szereg ludzi zaszar˙zował, wydajac ˛ z siebie niski, gardłowy okrzyk, z którego marines słyn˛eli od ponad tysiaca ˛ pi˛eciuset lat. Atak z flanki zaskoczył Mardukan. Grad oszczepów zadał im powa˙zne straty, ale to było nic w porównaniu z siejacym ˛ s´mier´c w ich szeregach działkiem s´rutowym. Próbowali zebra´c si˛e i stawi´c czoła napastnikom, ale ludzie zachowywali si˛e zupełnie inaczej ni˙z stra˙z karawany. Tamci, cho´c odwa˙zni i dobrze posługuja˛ cy si˛e bronia,˛ walczyli w pojedynk˛e, a marines byli s´miertelnie niebezpiecznym, wyszkolonym i zdyscyplinowanym zespołem. W wyniku szar˙zy dziesiatki ˛ Mardukan zostały po prostu zmiecione, wielu dobito krótkimi mieczami. Ci, którzy prze˙zyli i powoli wstawali na nogi, gin˛eli z rak ˛ idacych ˛ za lud´zmi poganiaczy. Niedobitki barbarzy´nców rozpierzchły si˛e. Cz˛es´c´ z nich znikn˛eła w gaszczu ˛ d˙zungli. Ci, którzy wybrali brzeg Chasten, stan˛eli oko w oko z szalejacymi ˛ zwierz˛etami. Kilku z nich zostało stratowanych, jednak tych w d˙zungli spotkał jeszcze gorszy los. Roger i Party działali jak dobrze naoliwiona maszyna, siejac ˛ wokół s´mier´c i zniszczenie. Od czasu do czasu Roger kładł jednym pociskiem atakujacych ˛ barbarzy´nców, ale przede wszystkim jednak pozwalał walczy´c Patty. Samica fnar-tu najwyra´zniej miała silne geny z˙ abowołu, była niezwykłe agresywna i wredna. Wypluwała w biegu szczatki ˛ swoich ofiar i rzucała si˛e na nast˛epne. Wydawało si˛e, z˙ e z˙ yje tylko po to, by walczy´c. Wygladała ˛ tak przera˙zajaco, ˛ z˙ e kiedy wysforowała si˛e przed szereg marines, szumowiniaki porzucili walk˛e z z˙ ołnierzami i zwrócili si˛e przeciwko niej. Zacz˛eło si˛e od nawały rzucanych toporków. Potem barbarzy´ncy próbowali otoczy´c besti˛e, uskakujac ˛ na boki przed jej morderczymi rogami. Główna˛ bronia˛ Bomanów do walki wr˛ecz były długie topory, ci, którym udało si˛e podej´sc´ odpowiednio blisko, zadawali wierzchowcowi ksi˛ecia straszne ciosy. Roger wyciagn ˛ ał ˛ pistolet i zaczał ˛ ostrzeliwa´c szar˙zujacych ˛ na Patty barbarzy´nców. Było ich jednak zbyt wielu, nawet dla kogo´s tak sprawnie posługujacego ˛ si˛e 53
bronia.˛ Patty zawyła z w´sciekło´sci i bólu, kiedy pierwsze topory wbiły si˛e w jej gruba˛ skór˛e, ale dalej dzielnie walczyła. Roger i jego flar-ta utrzymywali prawa˛ flank˛e całej kompanii, gdyby si˛e wycofali, szumowiniaki otoczyliby marines i zaatakowali ich od tyłu. Nastapił ˛ morderczy pat. Nie było ju˙z czasu na manewry ani taktyk˛e, trzeba było albo umrze´c, albo wytrzyma´c, a˙z przeciwnik w ko´ncu si˛e ugnie i ucieknie. — Hej, kuzynie! — krzyknał ˛ Honal, p˛edzac ˛ mi˛edzy drzewami na swoim civan. — Mo˙ze to nie był taki zły pomysł! — To si˛e oka˙ze — prychnał ˛ Rastar, wypuszczajac ˛ z górnych rak ˛ wodze i wyciagaj ˛ ac ˛ cztery z tuzina swoich pistoletów. — Je´sli prze˙zyjemy. Honal rozejrzał si˛e po oddziale. Wi˛ekszo´sc´ je´zd´zców pochodziła z jego rodu, poniewa˙z prawie wszyscy ludzie Rastara zgin˛eli podczas ucieczki z Therdan. Machnał ˛ do nich r˛eka.˛ — Rozwina´ ˛c szyk, kiedy wyjedziemy zza tych przekl˛etych drzew! — krzyknał. ˛ — Pojedyncza salwa, a potem szar˙za na lance i miecze! Odpowiedział mu niecierpliwy okrzyk pancernej jazdy. Vasinowie wiele razy krzy˙zowali miecze i topory z Bomanarm. Ich taktyka walki była prosta: palnij raz z ka˙zdego pistoletu, a potem szar˙zuj. Kompania liczyła prawie stu pi˛ec´ dziesi˛eciu je´zd´zców, w tym kilku ocalałych z gwardii Rastara. Kiedy wyjechali na otwarta˛ przestrze´n nad brzegiem rzeki, kolumna rozwin˛eła si˛e sprawnie na obie strony, a zm˛eczone wierzchowce wyprostowały si˛e w oczekiwaniu na bitw˛e. Wszystko˙zerne civan wiedziały, z˙ e dobra walka oznacza dla nich dobre jedzenie, a były tak głodne, z˙ e mogłyby zje´sc´ swoich je´zd´zców, a nie tylko pokonanych wrogów. Kompania przyj˛eła szyk bojowy. — Gotów, kuzynie? — spytał Honal, unoszac ˛ w górnych ko´nczynach lanc˛e, dolnymi za´s trzymajac ˛ wodze. — Jak zawsze — odparł ksia˙ ˛ze˛ i omiótł spojrzeniem lini˛e jazdy. — Zmieciemy tych dzikusów! — krzyknał. ˛ Odpowiedział mu gniewny pomruk. Kilku zabitych dzisiaj Bornanów nie mo˙ze im wynagrodzi´c utraty Therdan i Zwiazku ˛ Północy. Ale na poczatek ˛ wystarczy. — Salwa! *
*
*
Roger szarpnał ˛ noga,˛ unikajac ˛ ostrza topora, który wbił si˛e w bok Patty. Udało mu si˛e wcisna´ ˛c oporny magazynek na miejsce i strzelił w wykrzywiona˛ twarz szumowimaka, kiedy ten próbował wyszarpna´ ˛c topór z rany. Znajdował si˛e tak blisko, z˙ e ksia˙ ˛ze˛ widział rytualne blizny na czole Mardukanina, a krew tryskajaca ˛ z przebitej s´rutem czaszki ochlapała mu przedrami˛e. 54
Patty krwawiła z dziesiatek ˛ ran. Na szcz˛es´cie z˙ adna z nich nie zagra˙zała z˙ yciu zwierz˛ecia tej wielko´sci, ale wszystkie były gł˛ebokie i bolesne. Ataki flar-ta stawały si˛e coraz bardziej desperackie, obracała si˛e wokół, wymierzajac ˛ ciosy szerokim ogonem. Bomani jednak uchylali si˛e przed jej atakami, zadajac ˛ kolejne ciosy w jej nie osłoni˛ete boki. Roger, Cord i dwaj marines próbowali ja˛ osłania´c, ale było to niezwykle trudne, gdy˙z atakowało ich coraz wi˛ecej szumowiniaków. W wirze walki flar-ta, jej je´zd´zcy i atakujacy ˛ ich Mardukanie nawet nie zauwa˙zyli szar˙zujacej ˛ jazdy Rastara, dopóki pierwsza salwa nie trafiła w s´cierajacych ˛ si˛e z marines Bomanów. Ci˛ez˙ kie kule z pistoletów przeorały zbita˛ mas˛e atakujacych, ˛ spychajac ˛ ich na mur tarcz, i wtedy barbarzy´ncy zorientowali si˛e, z˙ e kto´s na nich naciera — tym razem od tyłu, odcinajac ˛ im jedyna˛ drog˛e ucieczki. Działko s´rutowe wcia˙ ˛z robiło wyrwy w ich szeregach, rozszalała bestia na lewej flance kładła trupem ich najlepszych wojowników, a tchórzliwi dranie nie chcieli wyj´sc´ zza swoich tarcz. Tego było ju˙z za wiele. Bomani odwrócili si˛e i zacz˛eli ucieka´c, chcac ˛ uj´sc´ szar˙zy jazdy. Ale wtedy je´zd´zcy Pomocy uderzyli w nich jak lawina, strzelajac ˛ z pistoletów i atakujac ˛ ich lancami. Marines tak˙ze nie pró˙znowali. Kiedy tylko szeregi barbarzy´nców p˛ekły, ruszyli do przodu, kruszac ˛ ostatecznie wszelki opór. Szybko wybili resztki Bomanów i przeszli po ich trupach, by uderzy´c na Mardukan otaczajacych ˛ jazd˛e Pomocy. Vasinowie atakowali swoich przeciwników z taka˛ furia,˛ jakby chcieli wyr˙zna´ ˛c ich co do nogi. Dowódcy nawet nie my´sleli o odwrocie. Przybyli tu, aby zabija´c Bomanów, i robili to z ponura˛ zaciekło´scia.˛ *
*
*
Kiedy Roger rozkazał kierujacemu ˛ Patty poganiaczowi ruszy´c na pomoc okra˛ z˙ onym je´zd´zcom, Mardukanin uznał, z˙ e nic nie jest warte tego, by wraca´c w takie piekło, i cichaczem zsunał ˛ si˛e na ziemi˛e. Roger krzyknał ˛ ze zło´scia˛ i poklepał Patty po mi˛ekkiej skórze pod kryza.˛ — Chod´z, Patty! — zawołał. — Pora si˛e odgry´zc´ ! Zm˛eczona, lecz zawzi˛eta flar-ta prychn˛eła, czujac ˛ znajomy dotyk, i pu´sciła si˛e kłusem. Sze´sc´ rozw´scieczonych ton wpadło mi˛edzy walczacych ˛ barbarzy´nców. *
*
*
Rastar s´cisnał ˛ kolanami swojego civan, a bestia podskoczyła i kopni˛eciem zabiła Bomana, który próbował ja˛ zaatakowa´c.
55
Szar˙za przebiła si˛e przez przekl˛etych Bomanów, ale barbarzy´ncy nadal wydawali si˛e by´c wsz˛edzie. Co gorsza, wcia˙ ˛z zaciekle walczyli, mimo z˙ e dostali si˛e mi˛edzy dwie atakujace ˛ ich siły. Jak wszyscy kawalerzy´sci, Rastar i jego z˙ ołnierze wiedzieli, z˙ e ich najwi˛eksza˛ zaleta˛ jest atak przez zaskoczenie i du˙za mobilno´sc´ . Unieruchomiona jazda traciła przewag˛e nad piechota,˛ ale oddział Honala ugrzazł ˛ zbyt gł˛eboko, by si˛e wycofa´c. Nie mogac ˛ przegrupowa´c si˛e do nast˛epnej szar˙zy, stali tylko i starali si˛e osłania´c stracanych ˛ z siodeł towarzyszy. Mieli nadziej˛e, z˙ e ci głupi barbarzy´ncy pojma˛ wreszcie, z˙ e nie maja˛ szans na zwyci˛estwo, z˙ e zostali pokonani. Ksia˙ ˛ze˛ Rastar obrócił swojego civan w miejscu i ciał ˛ szabla˛ w twarz Bomana, który próbował s´ciagn ˛ a´ ˛c go z siodła. Z drugiej strony pojawiło si˛e dwóch nast˛epnych, jednak czworor˛eczny Mardukanin poradził sobie z nim bez trudu. Zakr˛ecił wszystkimi czterema szablami z mordercza˛ pr˛edko´scia.˛ . . i nagle zobaczył kłusujace ˛ przez s´rodek bitwy i trabi ˛ ace ˛ pagee. Na jego grzbiecie siedziało trzech ludzi i jaki´s barbarzy´nca i pozwalali pagee walczy´c. Bestia rzucała si˛e na Bomanów jak głodujacy ˛ na darmowy posiłek, atakowała z zaciekło´scia˛ paga-thara, rozszarpujac ˛ i tratujac ˛ barbarzy´nców. Wydawała si˛e odró˙znia´c wrogów od sprzymierze´nców, przestapiła ˛ bowiem delikatnie nad powalonym je´zd´zcem Północy, unikajac ˛ rozdeptania go. A mo˙ze to była zasługa kierujacego ˛ nia˛ człowieka. Wykrzykiwał niezrozumiałe rozkazy i ostrzeliwał si˛e z pistoletu, na którego widok ksia˙ ˛ze˛ zrobił wielkie oczy. Rastar kochał pistolety, zwłaszcza z˙ e mógł strzela´c równocze´snie z wszystkich czterech rak. ˛ Kłopot polegał jednak na tym, z˙ e z jednej lufy mógł pa´sc´ tylko jeden strzał. Ten pistolet natomiast pluł pociskami raz za razem. Wydawało si˛e, z˙ e nigdy nie sko´nczy si˛e w nim amunicja. Rastar zauwa˙zył jednak, z˙ e co jaki´s czas człowiek przerywa na chwil˛e ogie´n, wymienia magazynek w r˛ekoje´sci i znów zaczyna strzela´c. Jakie to proste! natomiast jednej chwili bro´n była przeładowana. Majac ˛ taki pistolet, ksia˙ ˛ze˛ mógłby kosi´c Bomanów jak j˛eczmy˙z sierpem. Przerwał swoje rozmy´slania, przechylił si˛e w siodle i dwiema ostrymi jak brzytwa szablami s´ciał ˛ głow˛e nast˛epnemu barbarzy´ncy. Bomani zacz˛eli ucieka´c. Potem pomachał do Honala, a ten w odpowiedzi wzniósł zakrwawiona˛ szabl˛e i ruszył wraz ze swoja˛ kompania˛ w po´scig za wrogiem. Ksia˙ ˛ze˛ pomy´slał, z˙ e jes´li o zmierzchu pozostanie przy z˙ yciu cho´cby jeden barbarzy´nca, b˛edzie bardzo zdziwiony. Tymczasem powinien zacza´ ˛c pertraktowa´c z lud´zmi. Rastar wcale nie miał pewno´sci, czy uda mu si˛e dobi´c targu. Teraz jednak miał w r˛eku argumenty, a nie tylko z˙ ebracza˛ misk˛e.
56
*
*
*
Armand Pahner u´smiechnał ˛ si˛e do Mardukanina. — Dzi˛ekujemy za pomoc — powiedział, kiedy wielki szumowiniak zeskoczył ze swojego dwunogiego wierzchowca. — Zwłaszcza, z˙ e to chyba was wyp˛edzilis´my z Ran Tai. — Chciałbym móc powiedzie´c, z˙ e przyszli´smy wam z odsiecza,˛ bo jeste´smy honorowymi wojownikami i nie mogli´smy patrze´c, jak barbarzy´ncy atakuja˛ karawan˛e. — Rastar zdjał ˛ hełm i potarł rogi. — Niestety prawda jest taka, z˙ e potrzebujemy pracy. Chcemy naja´ ˛c si˛e jako ochrona karawany, a wy. . . — wskazał le˙zace ˛ dookoła trupy i garstk˛e ocalałych stra˙zników — najwyra´zniej jej potrzebujecie. Pahner przez chwil˛e przygladał ˛ si˛e Mardukaninowi, czujac ˛ rosnac ˛ a˛ pokus˛e. Byli to pierwsi Mardukanie, którzy walczyli jako zwarty, zorganizowany oddział, a nie gromada pojedynczych wojowników. Nie robili tego oczywi´scie doskonale, ale i tak byli o klas˛e lepsi ni˙z miejscowa konkurencja. — Masz racj˛e — powiedział po chwili. — Ale w kopami nie było złota. Mamy tak samo mało pieni˛edzy jak wy. — Nie chcemy wiele — odparł ponuro ksia˙ ˛ze˛ . — A ta karawana sporo zarobi, kiedy dotrze do Diaspry. Je´sli tam dotrze. Mo˙zecie nam wtedy zapłaci´c. — Kiedy dotrzemy do Diaspry? Ile? — spytał Pahner. Ksia˙ ˛za potarł palcem grzebie´n hełmu. — Wikt przez cała˛ podró˙z. Dwa złote k’vaernijskie astary dla ka˙zdego z˙ ołnierza. Trzy za ka˙zdego zabitego. Pi˛ec´ dla dowódcy i dziesi˛ec´ dla mnie. — Spojrzał na pistolet kapitana. — Chocia˙z osobi´scie sporo z tego oddałbym za taki pistolet — dodał, s´miejac ˛ si˛e. Pahner wyciagn ˛ ał ˛ kawałek korzenia bisti i odkroił plasterek. Pocz˛estował nim dowódca˛ Mardukan, ten jednak odmówił, wi˛ec kapitan schował reszta˛ do kieszeni i zastanowił si˛e nad propozycja.˛ K’vaernijska moneta wa˙zyła około trzydziestu gram. W jukach wie´zli do´sc´ , by zapłaci´c Mardukaninowi z˙ adan ˛ a˛ cen˛e, ale Pahner wiedział, z˙ e byłoby głupota˛ przyja´ ˛c pierwsza˛ ofert˛e. — Jeden złoty astar dla ka˙zdego, dwa za zabitego, trzy dla dowódcy i pi˛ec´ dla ciebie, i sami si˛e z˙ ywicie — powiedział. Przez chwil˛e wydawało si˛e, z˙ e Mardukanin chce odmówi´c. Pahner odniósł wra˙zenie, z˙ e wódz nie jest przyzwyczajony do targowania si˛e, co byłoby dziwne w przypadku najemnika. W ko´ncu Rastar machnał ˛ r˛eka.˛ — Zgadzam si˛e na pieniadze, ˛ ale musicie nam zapewni´c wy˙zywienie. Sedant ziarna dziennie dla z˙ ołnierza, pi˛ec´ sedantów dla civan. Dodatkowe dziesi˛ec´ dla pobratymców, których prowadzimy ze soba,˛ pi˛ec´ dla dowódcy i dziesi˛ec´ dla mnie. To ostateczna oferta, je´sli nie dostaniemy wy˙zywienia, b˛edziemy musieli poszuka´c innego pracodawcy.
57
Teraz z kolei Pahner si˛e zawahał. Nie był pewien, czy maja˛ do´sc´ j˛eczmy˙zu, by z˙ ywi´c tyle osób a˙z do Diaspry. Przez chwila˛ z˙ uł bisti, po czym wzruszył ramionami. — Nie mamy ze soba˛ tyle jedzenia. Je´sli ci przekl˛eci Bomani sa˛ po tej stronie rzeki, nie mo˙zemy nawet wróci´c do Ran Tai. — Mo˙ze b˛edziecie musieli — powiedział je´zdziec. — To tylko ich przednia stra˙z, a nie główna horda. Droga mo˙ze by´c nie do przebycia. — Je´sli b˛ed˛e musiał, u˙zyj˛e pancerzy — odparł kapitan z dzikim u´smiechem. — Mam do´sc´ mocy i cz˛es´ci zapasowych na dwie akcje. Kiedy wystawi˛e nasze wspomagane pancerze, z˙ adna droga nie b˛edzie nie do przebycia! Mardukanin popatrzył na niego spokojnie, po czym klasnał ˛ z rezygnacja˛ w dłonie. — Nigdy nie słyszałem o wspomaganych pancerzach, ale wy, ludzie, macie wiele takich rzeczy, o których nie słyszałem, wi˛ec mo˙ze rzeczywi´scie dacie rad˛e si˛e przebi´c. Mimo to widz˛e, z˙ e potrzebujecie stra˙zy, która walczy w szyku i utrzymuje dyscyplin˛e, a my, Vasinowie, to potrafimy. Wi˛ec sta´c was na wikt czy nie? My równie˙z chcemy dotrze´c do Diaspry, głównie dlatego, z˙ e tam znajdziemy prac˛e. Ale. . . nie mamy jedzenia. Nie mamy nic, czym mogliby´smy si˛e podzieli´c. Pahner dłu˙zsza˛ chwil˛e patrzył tubylcowi w oczy, z˙ ujac ˛ spokojnie swój bisti. W ko´ncu kiwnał ˛ głowa.˛ — Dobrze, zgadzam si˛e. Podzielimy si˛e w miar˛e naszych mo˙zliwo´sci, a je´sli b˛edzie trzeba, oskubiemy karawan˛e. Nikt nie mo˙ze chodzi´c głodny. Co ty na to? Marduka´nski dowódca klasnał ˛ potakujaco ˛ w r˛ece i wyciagn ˛ ał ˛ jedna˛ z nich do kapitana. — Zgoda. Wszystkim si˛e dzielimy, nikt nie głoduje. — A wi˛ec za długie i owocne przymierze — powiedział Pahner, s´ciskajac ˛ r˛ek˛e ksi˛ecia na znak zawarcia umowy. Potem zachichotał ponuro. — Teraz dopiero zacznie si˛e zabawa.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Roger zsunał ˛ si˛e z grzbietu Patty, złapał jeden koniec działka plazmowego i podał go Gronningenowi. Poganiacz odprowadził zwierz˛e na tyły. Flar-ta wcia˙ ˛z nie wyleczyła si˛e z ran, wi˛ec ksia˙ ˛ze˛ postanowił nie miesza´c jej do tej niewielkiej potyczki. Pomachał, kiedy reszta konwoju przekłusowała obok w kierunku widocznego na horyzoncie miasta. Siedzace ˛ na grzbietach flar-ta marduka´nskie dzieci patrzyły na ksi˛ecia zdziwione. Kilkoro z nich tak˙ze mu pomachało, ale niepewnie, poniewa˙z nie był to marduka´nski zwyczaj. Miasto le˙zało na szczycie sporego wzniesienia nad rzeka,˛ w miejscu, gdzie szeroka i pot˛ez˙ na Chasten spływała kaskadami na równiny wybrze˙za. Je´sli ksia˛ z˙ e˛ si˛e nie mylił, musiała to by´c Diaspra. Miasto było olbrzymie w porównaniu z Hadurem i Hurtanem. Chroniły je pot˛ez˙ ne mury, kanały i solidne wały ziemne. Marines odłaczyli ˛ si˛e od karawany i ustawili w poprzek drogi, wspierani przez flar-ta. Wybrali pozycj˛e mi˛edzy dwoma g˛estymi zagajnikami, które prawdopo´ dobnie słu˙zyły miastu jako z´ ródło opału. Scigaj acy ˛ ich barbarzy´ncy b˛eda˛ musieli zaatakowa´c frontalnie albo oskrzydli´c ich, przedzierajac ˛ si˛e przez g˛este zaro´sla. W tym czasie karawana dotrze do miasta i z˙ ołnierze b˛eda˛ mogli zacza´ ˛c wycofywa´c si˛e. Pahner chodził powoli w t˛e i z powrotem, z˙ ujac ˛ spokojnie korze´n bisti. Skinał ˛ głowa˛ Rogerowi. Wolałby, aby ksia˙ ˛ze˛ wraz z reszta˛ schronił si˛e za murami miasta, ale nie powiedział tego gło´sno. Pogodził si˛e ju˙z z faktem, z˙ e Roger chce by´c w samym s´rodku ka˙zdej bitwy. Kapitanowi nie podobało si˛e to jako dowódcy stra˙zy przybocznej. Ale jako marin˛e musiał przyzna´c — tak cicho, by Roger nigdy si˛e o tym nie dowiedział — z˙ e o wiele wi˛ecej satysfakcji dawało mu ochranianie kogo´s, kto nie chowa si˛e za plecami innych. Roger podbiegł do szeregu wraz z Cordem i Denatem. Obaj Mardukanie przez ostatnie tygodnie uczyli si˛e, jak u˙zywa´c du˙zych tarcz, które mieli ze soba˛ ludzie. Teraz ta nauka bardzo im si˛e przydała, gdy˙z nagle na pozycj˛e marines spadł grad toporków. Dwaj czteror˛eczni Mardukanie szybko podnie´sli po dwie tarcze — jedna˛ dla siebie, druga˛ dla ksi˛ecia, który w tym czasie spokojnie przygladał ˛ si˛e nad-
59
ciagaj ˛ acemu ˛ wrogowi. Roger podzi˛ekował Cordowi skinieniem głowy i spojrzał na starsza˛ sier˙zant. — Jak pani sadzi, ˛ pani sier˙zant, jakie´s dwie setki? — Mniej wi˛ecej, sir — odparła Kosutic. Roger u´smiechnał ˛ si˛e i powi˛ekszył obraz w hełmie. Potem właczył ˛ aplikacj˛e bojowa˛ i umie´scił krzy˙zyk celownika na głowie wodza barbarzy´nców. — Pani zaczyna, pani sier˙zant. — Kompania Bravo, gotuj oszczepy! — zawołała Kosutic głosem, który przebiłby si˛e nawet przez ryk huraganu. — Cel! Rzut! Miecze! Nawała włóczni nie zatrzymała barbarzy´nców, ale złamała ich szyk. Oszczepom towarzyszyły trzy pojedyncze strzały z pistoletu s´rutowego Rogera, po których trzej przywódcy Bomanów padli jak podci˛eci. Oddział atakujacych ˛ szurnowiniaków miał kilka arkebuzów, a poniewa˙z akurat nie padało, strzelcy wysun˛eli si˛e na czoło hordy. Było ich tylko sze´sciu. Reszta zatrzymała si˛e, kiedy ci pracowicie mocowali swoje nawoskowane lonty i ustawiali lufy broni w kierunku kompanii. Trzy arkebuzy, najwyra´zniej zabrane bardziej cywilizowanym wła´scicielom, były przepi˛eknej roboty, z mosi˛ez˙ nymi zdobieniami, jednak dla marines były niesłychanie prymitywne. Co niekoniecznie musiało oznacza´c, z˙ e sa˛ nieskuteczne. . . Strzelcy podmuchali na tlace ˛ si˛e lonty, a˙z si˛e roz˙zarzyły, po czym otworzyli zamkni˛ete hermetycznie z obawy przed wilgocia˛ panewki z prochem. Marines sprawiali wra˙zenie, z˙ e zupełnie nie przejmuja˛ si˛e zagro˙zeniem. Cord i Denat przykucn˛eli za linia,˛ ludzi, a z˙ ołnierze zacz˛eli wykrzykiwa´c obelgi pod adresem Bomanów i odsuwa´c tarcze, wystawiajac ˛ si˛e na ich strzały. Przyczyna lekcewa˙zenia przeciwnika stała si˛e jasna ju˙z po pierwszej salwie. Kiedy opadł g˛esty dym, okazało si˛e, z˙ e tylko jeden marin˛e został trafiony: Jak na marduka´nskie arkebuzy, jeden celny strzał na sze´sc´ nie był złym wynikiem, wi˛ec strzelcy wrzasn˛eli rado´snie i rzucili si˛e do ataku. Zatrzymali si˛e jednak, kiedy powalona strzałem marin˛e podniosła si˛e i w´sciekle przeklinajac, ˛ schroniła za swoja˛ tarcza.˛ — No ju˙z, ju˙z, Briana — Roger upomniał kapral Kane. — Jestem pewien, z˙ e ich matki jednak znały ich ojców. — Tak jest, sir. Skoro tak pan mówi. . . Ale i tak wypatrosz˛e tego głupiego drania. Te cholerne pociski bola! ˛ Marduka´nskie arkebuzy strzelały blisko c´ wier´ckilogramowymi kulami. Pociski osiagały ˛ du˙za˛ pr˛edko´sc´ w krótkim czasie i uderzały bardzo mocno po zderzeniu z pancerzem kombinezonów marines. Kombinezony zostały zaprojektowane specjalnie dla ochrony z˙ ołnierzy przed nowoczesna˛ bronia.˛ Nie osłaniały wprawdzie marines przed włóczniami, mieczami czy rzucanymi toporkami, ale co innego kule arkebuzów. . . Kombinezony twardniały, kiedy trafiał je pocisk, i roz-
60
prowadzały energi˛e kinetyczna˛ po całej swojej powierzchni, wi˛ec kapral mogła obawia´c si˛e najwy˙zej kilku siniaków. Po chwili wahania na widok nieoczekiwanego zmartwychwstania marin˛e, Mardukanie ponownie rzucili si˛e naprzód, wznoszac ˛ okrzyki wojenne i wymachujac ˛ toporkami. Wielu barbarzy´nców u˙zywało nawet dwóch toporków jednocze´snie. ˙ Zołnierze byli gotowi na ich przyj˛ecie. W ciagu ˛ ostatnich kilku tygodni odparli wiele drobnych ataków ze strony plemion stanowiacych ˛ awangard˛e Bomanów. Działko plazmowe stojace ˛ tu˙z za linia˛ marines wypaliło, i mimo i˙z było ustawione na stosunkowo niewielka˛ moc, przeorało mas˛e barbarzy´nców niczym piekielny taran. W samym s´rodku hordy pojawiła si˛e dziesi˛eciometrowej szeroko´sci wyrwa, wokół której le˙zały na wpół spalone ciała. Ci, którzy prze˙zyli, wili si˛e w agonii, umierajac ˛ od potwornych poparze´n. Mimo to barbarzy´ncy nie przerwali szar˙zy. Byli ju˙z zbyt blisko, by si˛e zatrzyma´c. Musieli biec dalej. Działko cofn˛eło si˛e, a marines na powrót zwarli szyk, tak z˙ e niedobitki bordy wpadły na mur tarcz, który odbijał młócace ˛ toporki, jakby to były krople deszczu. Kompania Bravo była produktem niezwykle zaawansowanej technicznie cywilizacji, ponadto marines przeszli twarda˛ szkoł˛e, odkad ˛ wyladowali ˛ na Marduku. Poczatkowo ˛ zaledwie kilkoro z nich potrafiło posługiwa´c si˛e biała˛ bronia,˛ ale zdołali na czas przekaza´c swoja˛ wiedz˛e pozostałym z˙ ołnierzom. Nie zwa˙zajac ˛ na spadajace ˛ z hukiem toporki, marines d˙zgali mieczami przez szczeliny w zasłonie z tarcz, celujac ˛ w brzuchy i podbrzusza przeciwników. Mardukanie, którzy po raz pierwszy zetkn˛eli si˛e z zupełnie nowa˛ taktyka˛ walki, nie mogli przebi´c si˛e przez mur tarcz i s´lizgali si˛e na wyprutych wn˛etrznos´ciach swoich towarzyszy. Kosutic przygladała ˛ si˛e bitwie bez emocji. W ciagu ˛ kilku ostatnich tygodni nauczyła si˛e bezbł˛ednie ocenia´c moment, kiedy barbarzy´ncy zaczynaja˛ si˛e łama´c. Spojrzała na kapitana Pahnera, a ten kiwnał ˛ głowa.˛ Czas to zako´nczy´c. — Kompania Bravo! — zawołała. Spojrzała na las po prawej stronie i dostrzegła błysk s´wiatła na metalu. — Przygotowa´c si˛e do ataku na mój rozkaz! Równaj krok! Lewa! Kompania ruszyła do przodu, odliczajac ˛ gło´sno tempo i z ka˙zdym krokiem d´zgajac ˛ krótkimi mieczami i włóczniami. Barbarzy´ncy zacz˛eli si˛e cofa´c. Mimo z˙ e działko plazmowe zabiło około dwudziestu procent hordy, Mardukanie wcia˙ ˛z mieli du˙za˛ prze wag˛e liczebna.˛ Nie ponie´sli jeszcze naprawd˛e ci˛ez˙ kich strat w walce wr˛ecz. Bitwa wcia˙ ˛z nie była rozstrzygni˛eta. Kompania Bravo była lepsza, a Bomani liczniejsi. Kosutic jeszcze raz spojrzała na kapitana, a Pahner kiwnał ˛ w odpowiedzi głowa˛ i właczył ˛ radio.
61
— Teraz kolej na ciebie, Rastar — powiedział komunikator przypi˛ety do uprz˛ez˙ y Mardukanina. Therda´nski ksia˙ ˛ze˛ ostro˙znie wcisnał ˛ przycisk nadawania. — W porzadeczku ˛ — powiedział po angielsku. Roger cz˛esto u˙zywał przy nim tego okre´slenia i Rastarowi bardzo si˛e ono podobało. Spojrzał na Honala i zmarszczył skór˛e nad jednym okiem, na´sladujac ˛ w ten sposób ludzi. — Ruszamy, kuzynie? Dowódca stra˙zy wyszczerzył z˛eby tak˙ze w ludzkim u´smiechu. — Oczywi´scie, kuzynie, jak najbardziej. — Spojrzał na swój oddział i wycia˛ gnał ˛ szabl˛e. — Sheffan! — krzyknał, ˛ uderzajac ˛ płazem w zad civan. Czas pokaza´c tym dzikusom, co to znaczy wej´sc´ w drog˛e je´zd´zcom Północy. *
*
*
Obawy podró˙znych, z˙ e miasto mo˙ze nie otworzy´c przed nimi bram, okazały si˛e zupełnie bezpodstawne. Plac za brama˛ był pełen wiwatujacych ˛ tłumów, a pilnujacy ˛ wej´scia z˙ ołnierze entuzjastycznie zapraszali do s´rodka ludzi i towarzysza˛ cych im marduka´nskich sprzymierze´nców. Marines musieli utworzy´c kordon wokół jucznych zwierzat, ˛ by powstrzyma´c napierajacy ˛ tłum mieszczan. Po kilku chwilach przepychanki dołaczyła ˛ do nich jazda Północy i kłapiace ˛ z˛eby ich civan zapewniły im troch˛e wolnego miejsca. Krzyki i piski rozentuzjazmowanych Mardukan odbijały si˛e echem od kamiennych murów i budynków miasta. Huk zamykanych pot˛ez˙ nych odrzwi z trudem przebił si˛e przez wrzask tłumu, ale i tak przestraszył Patty. Zdenerwowana fnar-ta wydała z siebie niski, grzmiacy ˛ ryk i zatupała po bruku, machajac ˛ rogami w stron˛e napierajacej ˛ gawiedzi. — Hej, male´nka! — zawołał Roger, drapiac ˛ zwierz˛e pod kryza˛ i poklepujac ˛ po grzbiecie. — Spokojnie! Olbrzymia bestia znowu w´sciekle zaryczała. Było jasne, z˙ e za chwil˛e wpadnie w szał i rzuci si˛e na tłum. Pahner właczył ˛ hełm. — Roger, niech pan spróbuje nad nia˛ zapanowa´c! — powiedział szybko, po czym wyciagn ˛ ał ˛ z kieszeni granat błyskowy, ustawił zegar na trzy sekundy i wyrzucił go wysoko w gór˛e. Przeszywajacy ˛ trzask i błysk przeraził zgromadzony tłum. Mardukanie natychmiast zamilkli i w nagłej ciszy słycha´c było jedynie niski pomruk rozzłoszczonej Patty. Przez gawied´z przecisn˛eła si˛e grupa gwardzistów w kolczugach, eskortujaca ˛ dwójk˛e starszych Mardukan. Na ich widok tłum zaczał ˛ powoli odsuwa´c si˛e od karawany. Kilka osób wiwatowało, ale szybko uciszyła ich reszta zgromadzonych mieszka´nców miasta.
62
Roger odczekał kilka chwil, a˙z nabrał pewno´sci, z˙ e Patty si˛e uspokoiła, po czym kazał głównemu poganiaczowi zaja´ ˛c miejsce na jej grzbiecie i sam zsunał ˛ si˛e na ziemi˛e. Podszedł do Pahnera i u´smiechnał ˛ si˛e do niego. — Chyba ciesza˛ si˛e na nasz widok. — A˙z za bardzo — odparł kwa´sno kapitan. — Nikt nie cieszy si˛e tak bardzo na widok Korpusu, je´sli nie siedzi po uszy w gównie. — Co znaczyłoby, z˙ e my równie˙z siedzimy — powiedział Roger. — Mam racj˛e? — Co jeszcze, kurwa, nowego? — wymamrotał Poertena, po czym spojrzał na kapitana i przełknał ˛ s´lin˛e. Pahner popatrzył na niego ponuro, ale w ko´ncu odwrócił wzrok. — Nic, Poertena — powiedział, kr˛ecac ˛ głowa.˛ — Nic nowego. Wła´sciwie. . . — . . . to ju˙z robi si˛e nudne — doko´nczył Roger. — Tak — przytaknał ˛ dowódca kompanii. — Potwornie nudne. Komitet powitalny sprawiał wra˙zenie strasznie zadowolonego z ich wizyty. Strasznie.
ROZDZIAŁ DZIEWIATY ˛
Gratar, król-kapłan Diaspry, zwinał ˛ dokument i zgniótł go w górnych dłoniach, patrzac ˛ na ludzi. Nie wygladali ˛ na zadowolonych z wie´sci, jakie im wła´snie przekazał. — Wi˛ec nie ma drogi do morza? — spytał Roger tylko po to, by upewni´c si˛e, z˙ e dobrze zrozumiał. ˙ — Zadnej. — Odpowied´z pochodziła od dowódcy gwardii, Bogessa. Stary Mardukanin był jednym z dwóch kapłanów zasiadajacych ˛ w Radzie miasta — pozostałymi członkami byli kupcy — nosił jednak ci˛ez˙ ka˛ zbroj˛e płytowa.˛ — W cia˛ gu ostatnich dziesi˛eciu dni Bomani okra˙ ˛zyli miasto, a ju˙z wcze´sniej doszły do nas wie´sci, z˙ e Bastar, port u uj´scia Chasten, padł. Nawet gdyby´scie przedarli si˛e w dół rzeki, nic wam to nie da. Pahner odchrzakn ˛ ał. ˛ — Nie obchodzi mnie, do którego miasta si˛e dostaniemy, my musimy przepłyna´ ˛c ocean. Nasz cel le˙zy na jego drugim brzegu, a Morze K’Yaernijskie to najkrótsza droga do oceanu. Diaspranie wymienili mi˛edzy soba˛ spojrzenia. — Po drugiej stronie wód niczego nie ma — powiedział ostro˙znie król Gratar. — Ocean jest wiecznym bezmiarem nawiedzanej przez demony wody, rozlanej ´ przez Boga po to, by strzec brzegów Wyspy Swiata. Król-kapłan najwyra´zniej przejawiał trosk˛e o bezpiecze´nstwo — a mo˙ze zdrowe zmysły — ludzi. Zachowywał si˛e przyja´znie mimo ich heretyckich teorii na temat istoty oceanu. Pahner otworzył usta, by odpowiedzie´c, ale O’Casey ostrzegawczo poło˙zyła mu dło´n na ramieniu. — O to b˛edziemy si˛e martwi´c, kiedy ju˙z dotrzemy na wybrze˙ze — powiedziała spokojnie. — Czy którekolwiek z tamtejszych miast oparło si˛e Bomanom? — Przysta´n K’Vaerna — odpowiedział natychmiast Rastar. — Mo˙ze si˛e broni´c przez cała˛ wieczno´sc´ . — To tylko złudzenie — odparł Bogess. — Na pewno Przysta´n K’ Vaerna padła wraz z reszta˛ miast Północy.
64
— Kiedy w˛edrowali´smy w t˛e stron˛e, jeszcze nie była podbita — powiedział dowódca najemników. Odkad ˛ przybyli do miasta, jego pozycja znacznie si˛e poprawiła. Kiedy marines poznali troch˛e lepiej jego i jego ludzi, zrozumieli, z˙ e Vasinowie z cała˛ pewno´scia˛ nie sa˛ zwykłymi barbarzy´ncami. Po dotarciu do Diaspry okazało si˛e, z˙ e kilka tysi˛ecy z˙ ołnierzy z Therdan, Sheffan i innych miast-pa´nstw Zwiazku ˛ Północy schroniło si˛e wła´snie tutaj i zasiliło szeregi miejscowych wojsk. Ogromnie ucieszyli si˛e oni na widok Rastara, a jeszcze bardziej kobiet i dzieci, które on i Honal przyprowadzili ze soba.˛ Oczywi´scie przysi˛egli ksi˛eciu Therdan lojalno´sc´ i tym samym na tyle zwi˛ekszyli jego siły, z˙ e mógł zasia´ ˛sc´ jako równorz˛edny partner przy stole obrad. — Co wi˛ecej — ciagn ˛ ał ˛ — wielu z˙ ołnierzy z miast Zwiazku ˛ twierdzi, z˙ e Przysta´n K’Vaerna wcia˙ ˛z si˛e broni. Sa˛ tam olbrzymie spichlerze — na tyle du˙ze, by wytrzyma´c trzy — czy nawet czteroletnie obl˛ez˙ enie — a je´sli to nie wystarczy, mo˙zna sprowadza´c z˙ ywno´sc´ droga˛ morska.˛ Co wi˛ecej, dost˛epu do półwyspu na równi z murami broni morze, a Bomani nie sa˛ w stanie pokona´c Floty K’Vaerna. Nie, Przysta´n K’Vaerna na pewno wcia˙ ˛z jeszcze stoi — zako´nczył. — Có˙z, nasze spichlerze nie sa˛ pełne — powiedział król-kapłan, cały czas mnac ˛ w r˛ekach raport. — Nie zda˙ ˛zyli´smy zebra´c plonów przed atakiem Bomanów. Nasi wojownicy, głównie dzi˛eki pomocy sił Północy, wytrzymali ich najazd, ale jedzenia mamy zaledwie na kilka miesi˛ecy, a Bomani zaj˛eli nasze pola. — Czekaja˛ na Deszcze Hompag — powiedział ponuro Bogess. — Moga˛ nadej´sc´ lada dzie´n. A kiedy deszcze ustana˛ i ziemia obeschnie, Bomani ponownie zaatakuja.˛ I to b˛edzie koniec Diaspry. — Chwileczk˛e, chwileczk˛e — przerwał Pahner, kr˛ecac ˛ głowa.˛ Nie wiedział, co to sa˛ Deszcze Hompag i chciał ustali´c wszystkie szczegóły. — Nie bad´ ˛ zmy takimi pesymistami. Po pierwsze, musz˛e wiedzie´c, czy przej˛eli´scie spichlerze. — Nie — odparł kwa´sno Bogess. — Sa˛ własno´scia˛ prywatna.˛ Nie mo˙zemy ich kontrolowa´c, wi˛ec ceny j˛eczmy˙zu sa˛ absurdalnie wysokie. — W porzadku, ˛ b˛edziemy musieli o tym porozmawia´c. — Pahner rozejrzał si˛e po zebranych. — Czy ktokolwiek z was zna si˛e na obl˛ez˙ eniach? — Nie — powiedział Grath Chain. Był jednym z zasiadajacych ˛ w Radzie miasta kupców i jej najmłodszym członkiem. — Z reguły udawało nam si˛e unika´c wojen. . . — Kantujac ˛ druga˛ stron˛e — doko´nczył teatralnym szeptem Honal. — To nie my wykiwali´smy Bomanów i zacz˛eli´smy to wszystko! — warknał ˛ Bogess. Twarz starego wojownika wykrzywił grymas w´sciekło´sci. — To nie my s´ciagn˛ ˛ eli´smy na wszystkich t˛e cholerna˛ zaraz˛e! — Jasne, to jaki´s inny szmatławy południowiec! — odszczeknał ˛ dowódca jazdy Północy. — A mo˙ze zapomnieli´scie ju˙z o Sindi?
65
— Cisza! — wrzasnał ˛ Pahner, kiedy wszyscy obecni zacz˛eli si˛e przekrzykiwa´c. — Musimy ustali´c tylko jedno: czy chcemy prze˙zy´c? Potoczył tak ponurym wzrokiem po zebranych, z˙ e wi˛ekszo´sc´ Mardukan przeraziła si˛e jego w´sciekło´sci. — Tylko tyle musimy wiedzie´c — ciagn ˛ ał ˛ ostrym tonem. — Je´sli chcemy prze˙zy´c, musimy odło˙zy´c na pó´zniej wszystkie spory, zapomnie´c o uprzejmo´sci i zacza´ ˛c działa´c. — Spojrzał na króla. — A wi˛ec, Wasza Ekscelencjo, czy chcecie prze˙zy´c? — Oczywi´scie, z˙ e tak — odparł król-kapłan. — Do czego zmierzasz? — Zmierzam do tego, z˙ e jak dotad ˛ słysz˛e tylko „nie mo˙zemy”, „nie potrafimy”, „to nie nasza wina” — powiedział marin˛e. — A musimy zacza´ ˛c mówi´c „mo˙zemy” i „potrafimy”. W sytuacji takiej jak nasza dobre nastawienie to połowa drogi do zwyci˛estwa. — Co to znaczy „zapomnie´c o uprzejmo´sci”? — spytał podejrzliwie Grath Chain. — Czy masz na my´sli przej˛ecie prywatnego zbo˙za? — W z˙ adnym wypadku. Po prostu b˛edziemy musieli podja´ ˛c wiele decyzji, które nie zawsze b˛eda˛ si˛e wszystkim podoba´c, a nie mo˙zemy za ka˙zdym razem zwoływa´c narady, z˙ eby doj´sc´ do porozumienia. Z miasta nie mo˙zna si˛e wydosta´c, a wy nie macie do´sc´ zapasów na prze˙zycie długotrwałego obl˛ez˙ enia. Oznacza to, z˙ e musimy szybko wyda´c barbarzy´ncom decydujac ˛ a˛ bitw˛e. — Nie zaatakuja˛ miasta — powiedział znu˙zonym głosem Bogess. — Wiele razy próbowali´smy zmusi´c ich do tego. Nie ma szans. — A wi˛ec my opu´scimy miasto, by zmusi´c ich do bitwy — oznajmił marin˛e. — Czy je´sli wyjdziemy z du˙zym oddziałem za mury, zaatakuja˛ nas? — Tak — powiedział król. — Ale zarazem zniszcza˛ miasto. Stracili´smy ju˙z połow˛e armii, próbujac ˛ walczy´c z nimi w polu. Rzuca˛ si˛e na nas natychmiast, kiedy tylko skoncentruja˛ swoje siły. — Wi˛ec nie b˛edziemy musieli ich gania´c? — spytała zaskoczona Kosutic. — My´slałam, z˙ e trzeba b˛edzie biega´c za nimi po całej okolicy. — Nie za nimi — powiedział z grymasem Rastar. — Południowcy nazywaja˛ ich Bomanami, ale tak naprawd˛e to plemi˛e Wespar. Nawet według standardów Bomanów Wesparowie sa˛ dzikusami. Przewodzi im Speer Mon, zupełny kretyn. — Ale jednak byli do´sc´ sprytni, z˙ eby unika´c atakowania murów miasta — powiedział Bogess. — Tylko dlatego, z˙ e wykrwawili si˛e na Północy — wykrzywił si˛e Rastar. — Zapłacili wysoka˛ cen˛e, zanim zwyci˛ez˙ yli nas w polu. Gdyby´smy mieli wi˛eksze zapasy, wcia˙ ˛z by´smy si˛e trzymali. — A có˙z takiego si˛e stało, wielki ksia˙ ˛ze˛ Północy — zadrwił Grath Chain — z waszymi słynnymi zapasami? Zapasami, które słu˙zyły wam do s´ciagania ˛ rabunkowych ceł?
66
Rastar milczał tak długo, z˙ e członkowie Rady poczuli si˛e nieswojo i zacz˛eli wierci´c si˛e na rozrzuconych wokół niskiego stołu poduszkach. W ko´ncu marduka´nski ksia˙ ˛ze˛ oderwał wzrok od własnych dłoni. — Je´sli chcesz do˙zy´c ko´nca tego dnia — powiedział bardzo spokojnie — powstrzymaj swój ci˛ety j˛ezyk. — Musisz wiedzie´c, z˙ e z˙ aden północny barba. . . — zaczał ˛ Grath Chain i zamarł, kiedy zdał sobie spraw˛e, z˙ e patrzy w wyloty luf pi˛eciu pistoletów. — Schowaj to, Rogerze — za´smiał si˛e Rastar i zmierzył rajca˛ zimnym wzrokiem. — Odpowiem ci, dzikusie. Zapasy zostały zatrute. Prawdopodobnie przez agentów Sindi, bo my te˙z obrazili´smy ich po trzykro´c przekl˛etego ksi˛ecia. — Kto´s wprowadził agenta do naszego miasta — dodał, pokazujac ˛ z˛eby w ludzkim u´smiechu i chowajac ˛ pistolety. — Nie był to kupiec z Sindi, bo oni zostali wygnani ze wszystkich miast Zwiazku ˛ Pomocy. Kiedy dowiem si˛e, kto wprowadził tego szpiega do mojego miasta, zabij˛e go. Bez pytania o pozwolenie i bez z˙ adnego ostrze˙zenia. Zrobi˛e to, kiedy tylko b˛ed˛e miał cho´cby cie´n podejrzenia. Lepiej wi˛ec pilnuj, z˙ eby twoje ksi˛egi były w porzadku, ˛ s´cierwojadzie. Oburzony rajca spojrzał na króla. — Nie musz˛e wysłuchiwa´c tych barbarzy´nców z Pomocy! — Wasza Ekscelencjo — powiedział Roger, wstajac. ˛ — Musimy doj´sc´ do porozumienia. . . Król wskazał skini˛eciem głowy, by ksia˙ ˛ze˛ kontynuował. — Bierzemy udział w „wojnie na no˙ze” — powiedział Roger. — Co to znaczy? Wasi sasiedzi ˛ z Północy ju˙z to powiedzieli. Bomani nie odejda˛ stad, ˛ dopóki nie padniecie jak pagee z podci˛etymi gardłami, a wtedy oni rzuca˛ si˛e na was jak atul. Popatrzył na rajców. — Ale mo˙zecie z nimi wygra´c. Moi ludzie toczyli takie wojny wiele razy i ch˛etnie podzielimy si˛e z wami naszym ogromnym do´swiadczeniem. Ale musimy działa´c jako partnerzy. Powiemy wam, co według nas powinni´scie zrobi´c. Je´sli nas posłuchacie, wszyscy mo˙zemy prze˙zy´c. Je´sli nie, wszyscy umrzemy. Wasze kobiety i dzieci równie˙z. — Spojrzał na Rastara. — Zgadza si˛e? — O, tak — potwierdził ponuro ksia˙ ˛ze˛ . — Vesparowie nie potrzebuja˛ gównosiadów. Grath Chain zaczał ˛ co´s mówi´c, ale król-kapłan uciszył rozzłoszczonego rajc˛e. — Co proponujecie? — spytał. — Postawcie stra˙ze przy wszystkich spichlerzach — powiedział Pahner. — Rozdawajcie jednakowe porcje z˙ ywno´sci po ustalonej cenie. Nie tylko powstrzyma to wzrost cen, ale zapobiegnie te˙z gromadzeniu niepotrzebnych zapasów. Zacznijcie uczy´c nie tylko regularne oddziały wojska, ale tak˙ze wszystkich zdrowych m˛ez˙ czyzn w mie´scie, nowych technik walki, których u˙zyjecie przeciw barbarzy´ncom. Zmu´scie ich do bitwy w wybranym przez was miejscu i czasie. 67
— Skad ˛ we´zmiemy tylu z˙ ołnierzy? — spytał Bogess. — Wyszkolenie wojownika wymaga lat c´ wicze´n, a i tak ponad połowa z nich ginie w pierwszej powa˙zniejszej bitwie. Pahner wzruszył ramionami. — Nie twierdz˛e, z˙ e dzi˛eki nam b˛edziecie mieli dzielnych wojowników, ale w ciagu ˛ kilku miesi˛ecy mo˙zecie mie´c dobrych z˙ ołnierzy. To przede wszystkim kwestia nauczenia ich bezwzgl˛ednego posłusze´nstwa rozkazom i wytrzymało´sci na trudy. Je´sli naucza˛ si˛e tych dwóch rzeczy, sama nauka walki potrwa krócej ni˙z miesiac. ˛ — Niemo˙zliwe — prychnał ˛ Grath Chain. — Nikt nie wyszkoli wojownika w miesiac! ˛ — Nie mówiłem o wojownikach — powiedział chłodno Pahner. — B˛edziemy szkoli´c z˙ ołnierzy, a oni moga˛ by´c nawet bardziej niebezpieczni ni˙z wojownicy. Potrzeba nam tylko zdrowych, silnych m˛ez˙ czyzn. — Spojrzał na Bogessa. — Znajdziecie kilka tysi˛ecy takich? Zdolnych maszerowa´c dwie godziny z obcia˙ ˛zeniem? Poza tym moga˛ mie´c tylko c´ wier´c mózgu. Bogess za´smiał si˛e chrapliwie. — My´sl˛e, z˙ e tak. — Spojrzał na króla. — Wasza Ekscelencjo? Czy mog˛e wzia´ ˛c Robotników Boga? Gratar zamy´slił si˛e. — Nadchodza˛ Deszcze Hompag, a szkody i tak sa˛ ju˙z du˙ze. Kto naprawi groble i kanały? Bogess odwrócił si˛e do ludzi, którzy wyra´znie niczego nie rozumieli. — Robotnicy Boga to pro´sci ludzie, pospólstwo. Pracuja˛ przy Dziełach Boga — kanałach, groblach i s´wiatyniach ˛ w naszym mie´scie. Jest ich bardzo wielu, znacznie wi˛ecej ni˙z tych ze Stra˙zy Boga, a ponadto sa˛ silni. B˛eda˛ si˛e nadawa´c? — Idealnie — powiedział Pahner z nutka˛ entuzjazmu w głosie. — Przypuszczam, z˙ e sa˛ jako´s zorganizowani, podzieleni na kompanie albo co´s w tym rodzaju? — Tak, w zale˙zno´sci od okr˛egu i zadania — powiedział siedzacy ˛ obok Gratara kleryk. Postawny Mardukanin dotad ˛ milczał, teraz jednak pochylił si˛e do przodu i spojrzał w oczy Pahnerowi. — Jestem Rus From, Biskup Rzemie´slników. Grupy sa˛ ró˙znej wielko´sci, w zale˙zno´sci od tego, czym si˛e zajmuja.˛ — A co z ich obowiazkami? ˛ — warknał ˛ Grath Chain. — Kto b˛edzie naprawiał groble i kanały? — Wasza Ekscelencjo — powiedział cicho Roger — jakie to b˛edzie miało znaczenie, kiedy zniszcza˛ was Bomani? Dla waszego miasta nastały złe czasy i musicie wybiera´c mi˛edzy wi˛ekszym i mniejszym złem, je´sli chcecie przetrwa´c. Tak, naprawa waszego miasta i s´wiaty´ ˛ n jest wa˙zna, ale mo˙zecie je odbudowa´c po wojnie. . . je´sli prze˙zyjecie.
68
— Ja te˙z tak sadz˛ ˛ e — powiedział w zamy´sleniu król-kapłan, po czym wział ˛ gł˛eboki oddech. — Masz racj˛e, ksia˙ ˛ze˛ . Generale Bogess, jeste´s upowa˙zniony, by obja´ ˛c dowodzenie nad Robotnikami Boga i zmieni´c ich w Wojowników Boga. Proponuj˛e, by na ich czele stanał ˛ Soi Ta. Chan Roy to zrozumie. Chan si˛e starzeje, a Soi Ta ma w sobie du˙zo ognia. I niech Pan Wód b˛edzie z nami. — Dzi˛ekuj˛e, Wasza Ekscelencjo powiedział cicho kapitan Pahner. — Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by ocali´c wasze pi˛ekne miasto. — Chciałem zabra´c głos w kwestii przej˛ecia ziarna, kapitanie — powiedział jeden ze starszych rajców, pocierajac ˛ rogi. — Mówiłe´s, z˙ e nie zajmiesz spichlerzy, ale nie wspomniałe´s nic o sytuacji, w jakiej znajda˛ si˛e tutejsi kupcy. — Kupcy b˛eda˛ mieli swój zysk, tyle tylko, z˙ e nie tak du˙zy, jak do tej pory. Dzi˛eki temu zapasy starcza˛ na dłu˙zej i b˛edziemy mieli czas na wyszkolenie wojska. — Dwa miesiace ˛ — powiedział po chwili stary rajca. — Mamy dwa miesiace ˛ do z˙ niw. Je´sli b˛edziemy dłu˙zej zwleka´c, równie dobrze mo˙zemy sami poder˙zna´ ˛c sobie gardła. — Dwa miesiace ˛ powinny wystarczy´c — zapewnił Pahner. — Dobrze. — Rajca kiwnał ˛ głowa,˛ po czym dotknał ˛ swojej piersi. — Jestem Gessram Kar, jeden z tych kupców, których zamierzacie oskuba´c. Jeden z wi˛ekszych, o´smiel˛e si˛e doda´c. — Miło mi to słysze´c — u´smiechnał ˛ si˛e szeroko Pahner. — Je´sli wy si˛e nie sprzeciwiacie, nikt inny te˙z nie powinien. — Mo˙ze — chrzakn ˛ ał ˛ kupiec. — Ciekaw jestem tylko, kto wprowadzi ten edykt w z˙ ycie. *
*
*
— To sa˛ pieprzone złodzieje, sir — powiedział Poertena, patrzac ˛ na swój pad. — W Ran Tai, gdzie nie mo˙zna nawet uprawia´c j˛eczmy˙zu, sprzedaja˛ go po k’vaernijskim miedziaku za kusul. ˙ to pieRoger skrzywił si˛e. — Przepraszam, Poertena. Co mówili´scie? — Ze przone złodzieje, sir — powtórzył Pinopa´nczyk. — Znalazłem a˙z trzy ró˙zne ceny j˛eczmy˙zu. Od pi˛etnastu miedziaków do dwóch srebrników! — To w najgorszym razie dwadzie´scia do jednego, tak? — spytał Pahner. — Tak, sir. A powinien kosztowa´c tyle samo, co w Ran Tai. No bo w Ran Tai jest niedobór j˛eczmy˙zu, wi˛ec wska´znik inflacji jest mniej wi˛ecej taki sam. — Wska´znik inflacji? — zachichotał Roger. — Tak, sir. To cena towaru w sytuacji ograniczonej dost˛epno´sci. — Poertena zerknał ˛ na milczac ˛ a˛ naczelniczk˛e s´wity, a ta mrugn˛eła do niego ukradkiem. — Wiem, co to jest — powiedział Roger. — Tylko. . . hmmm. . . — Co? 69
— Nic takiego. A wi˛ec cena j˛eczmy˙zu powinna wynosi´c około dwóch miedziaków za kusul? A co z inna˛ z˙ ywno´scia? ˛ — Mam tu troch˛e liczb z Ran Tai, sir — powiedział Poertena, wskazujac ˛ swój pad — Wi˛ekszo´sc´ z nich, poza cenami przypraw, uwzgl˛ednia inflacj˛e. Nasza karawana przywiozła du˙zo zapasów. Ju˙z ja co´s wymy´sl˛e. — Stra˙znicy zabezpieczyli wszystkie zapasy prywatnych sprzedawców — powiedział Pahner. — Musimy przeprowadzi´c inwentaryzacj˛e i zastosowa´c racjonowanie z˙ ywno´sci. Wy, Poertena, zajmiecie si˛e uzbrojeniem armii, która˛ zorganizujemy. — Tak jest, sir — odparł mechanik. Twarz coraz bardziej mu si˛e wydłu˙zała. — Przykro mi, Poertena — powiedział z u´smiechem Roger. — B˛edziemy musieli zrobi´c sobie przerw˛e w pokerku. — Tak jest, sir — powtórzył Pinopa´nczyk. — Ale z bronia˛ b˛edzie problem. To nie jest centrum produkcyjne, tylko punkt przerzutowy. Karawany przyje˙zd˙zaja˛ tu, laduja˛ towar na barki i spławiaja˛ go dalej rzeka.˛ Pahner zmarszczył czoło. — Czyli je´sli w magazynach nie ma broni, to nie mamy jej skad ˛ wzia´ ˛c? — Mniej wi˛ecej, sir — powiedział mechanik i pokr˛ecił głowa.˛ — Nie damy rady zrobi´c stalowych pancerzy. W całym mie´scie nie ma zbrojowni. — Wiec b˛edziemy musieli u˙zywa´c tarcz, asagajów i pik — powiedział kapitan. — W przeciwie´nstwie do broni palnej mo˙zemy je do´sc´ szybko wyprodukowa´c. A nawet gdyby´smy byli w stanie przygotowa´c na czas bro´n palna,˛ w tym klimacie nie polegałbym na czym´s tak zawodnym jak odprzodowy lontowy arkebuz! Wszyscy zgodnie pokiwali głowami. Diaspra´nska Stra˙z Boga miała kilka kompanii arkebuzerów, jednak byli oni przede wszystkim formacja˛ obronna.˛ Mogli zadawa´c przeciwnikowi ogromne straty zmasowanym ogniem z zasłoni˛etych od deszczu pozycji, jednak bitwa w polu, w typowych marduka´nskich warunkach pogodowych, była du˙zym ryzykiem. Pahner chciał utworzy´c ze strzelców uzbrojone w tarcze i asagaje kompanie skrzydłowe, których potrzebowała jego nowa armia. — Kiedy tylko dotrzemy tam, gdzie maja˛ w miar˛e rozwini˛ety przemysł — dodał po chwili — b˛edziemy musieli sprawi´c sobie troch˛e odtylcowych karabinów kapiszonowych. — Czy to w ogóle jest mo˙zliwe? — spytał Roger. — Przecie˙z lontowy arkebuz i karabin odtylcowy to dwie ró˙zne rzeczy. Ró˙zni je na przykład spr˛ez˙ ynujaca ˛ stal. — Taka jak w zamkach kołowych Rastara? — spytał Pahner, u´smiechajac ˛ si˛e lekko. — A przygladał ˛ si˛e pan ich pompom? — Nie — przyznał Roger. — Zauwa˙zyłem tylko, z˙ e maja˛ ich całkiem sporo i wygladaj ˛ a˛ na cholernie sprawne.
70
— A ja si˛e im przyjrzałem, Wasza Wysoko´sc´ . Nawet jedna˛ rozebrałem, kiedy pan załatwiał sprawy w Ran Tai. Znaja˛ pompy tłoczace, ˛ a te w kopalni D˛eb Tara były pneumatyczne. — Wspominał pan o tym wcze´sniej. Ale co to oznacza? — Pompa tłoczaca ˛ wymaga dokładnego spasowania, Wasza Wysoko´sc´ — powiedziała O’Casey, nie dopuszczajac ˛ Pahnera do głosu. — Robia˛ to na nap˛edzanych pedałami tokarkach. Potrzebny jest te˙z spr˛ez˙ ynujacy ˛ materiał, głównie spr˛ez˙ ynujaca ˛ stal, chocia˙z tutejsza koroduje troch˛e szybciej ni˙z stopy, których u˙zywamy w Imperium. Wszystkie technologie potrzebne do produkcji zaawansowanej broni palnej znajduja˛ zastosowanie w pompach. Dlatego, jak zasugerował kapitan, ka˙zdy, kto potrafi zbudowa´c zamek kołowy, mo˙ze te˙z budowa´c bardziej skomplikowane zamki. To, co my nazywamy zamkiem skałkowym, jest w rzeczywisto´sci o wiele mniej zło˙zona˛ konstrukcja˛ ni˙z zamek kołowy. Jego główna˛ zaleta˛ jest prostota, a co za tym idzie, niska cena, wi˛ec armie mogły go u˙zywa´c zamiast zamka lontowego. Przedtem jedynie jazda zaopatrywana była w bro´n z zamkiem kołowym, gdy˙z zamek lontowy był dla je´zd´zca niewygodny w obsłudze, a ponadto presti˙z kawalerii usprawiedliwiał wyposa˙zanie jej w dro˙zsza˛ bro´n. — A wi˛ec musimy zwróci´c si˛e tam., gdzie robia˛ pompy, sir? — spytał Poertena. — Albo do zbrojowni, w której rusznikarze produkuja˛ zamki kołowe. Tylko z˙ e rusznikarze do´sc´ zazdro´snie strzega˛ swoich sekretów. . . a pompy robi si˛e wsz˛edzie, przynajmniej w tym klimacie. Wolałbym jaka´ ˛s produkujac ˛ a˛ na du˙za˛ skal˛e manufaktur˛e. Z tego, co mówi Rastar, miejscowi rusznikarze sa˛ drodzy i cholernie wolno pracuja.˛ Po´swi˛ecaja˛ mnóstwo czasu zdobnictwu — spójrzcie tylko na zabawki Rastara! A nam potrzebny jest kto´s obeznany z wymogami masowej produkcji. Kiedy kogo´s takiego znajdziemy, damy mu projekt i od razu zamówimy hurtowa˛ ilo´sc´ karabinów. Dla ludzi Rastara tak˙ze. — Niech zgadn˛e — wykrzyknał ˛ ksia˙ ˛ze˛ . — Ten kto´s mieszka w Przystani K’Vaerna, prawda? — Prawdopodobnie tak, Wasza Wysoko´sc´ — powiedziała O’Casey. — Diaspra to głównie kupieckie miasto, dlatego nie znajdziemy tutaj tego, czego nam potrzeba. Przysta´n K’Vaerna to nowoczesne s´wieckie centrum ich wszech´swiata. K’Vaernianie ciesza˛ si˛e sporym szacunkiem, cho´c Diaspranie — klerycy ich nie lubia.˛ Widza˛ w nich heretyków, którzy głosza˛ oburzajace ˛ nowoczesne teorie. Musimy poszuka´c osoby, o która˛ chodzi kapitanowi, w Przystani K’ Yaerna. — To oznacza równie˙z, z˙ e ta osoba tkwi w samym s´rodku inwazji — zauwa˙zył Roger. — Jak si˛e tam dostaniemy, z˙ eby z nia˛ porozmawia´c? — Zbudujemy tutaj mata˛ armi˛e, a potem znów ruszymy w głab ˛ ladu ˛ — powiedział Pahner i parsknał ˛ s´miechem. — Co´s jeszcze, sir? — spytał Poertena. — Nie, plutonowy, dzi˛ekuj˛e wam — odpowiedział ksia˙ ˛ze˛ . 71
— Kapralu, Wasza Wysoko´sc´ — poprawił go Pinopa´nczyk. — Ju˙z nie. Kapitan i ja doszli´smy do wniosku, z˙ e poprzemy wasz awans na plutonowego. — Dzi˛ekuj˛e, sir — powiedział mechanik, wstajac. ˛ — Dzi˛ekuj˛e. Odmeldowuj˛e si˛e. — Odmaszerowa´c, Poertena — rozkazał kapitan. — Dobranoc pa´nstwu. — Mały plutonowy ukłonił si˛e i wyszedł. — Dobra robota, Roger — powiedział marin˛e, kiedy zamkn˛eły si˛e za nim drzwi. — Dobrze si˛e spisał — zauwa˙zył ksia˙ ˛ze˛ . — Co noc pracował nad naszym sprz˛etem, a ponadto razem z Kostasem pilnowali zapasów. Teraz jeszcze to zadanie i z˙ adnych narzeka´n. No — poprawił si˛e z u´smiechem — z˙ adnych powa˙zniejszych narzeka´n. Kapitan oparł si˛e wygodnie i zamy´slił. — Wracajac ˛ do tematu — podjał ˛ po chwili. — Mimo narzeka´n Rady, Diaspra to bogate miasto, a Robotnicy Boga wydaja˛ si˛e dla nas idealni. Jest ich ponad cztery tysiace. ˛ — Pokr˛ecił głowa.˛ — Nie rozumiem, jak miasto mo˙ze skierowa´c dwadzie´scia procent m˛eskiej populacji w wieku produkcyjnym do takich zada´n. W takich społeczno´sciach zazwyczaj do prac społecznych wykorzystuje si˛e rolników w ich wolnym czasie. — Eleanora? — spytał Roger. — Potrafiłaby´s to wyja´sni´c? — J˛eczmy˙z — powiedziała naczelniczka s´wity. — W takich społecze´nstwach trzeba zawsze przyjrze´c si˛e produkcji podstawowych s´rodków do z˙ ycia. — Ale po tamtej stronie gór nie było a˙z takiej nadwy˙zki siły roboczej — odparł ksia˙ ˛ze˛ . — W Marshadzie wygladało ˛ to całkiem normalnie, w Q’Nkok i w Ran Tai te˙z. — Ale Marshad i Q’Nkok nie znaja˛ zwierzat ˛ pociagowych, ˛ takich jak turom. Nie liczac ˛ karawan, flar-ta mogłoby dla nich nie istnie´c. Powiedziałabym, z˙ e Ran Tai jest centrum marduka´nskiego Renesansu, gdyby nie było tak odci˛ete od s´wiata przez miejscowa˛ teokracj˛e. Zajrzała do swoich notatek, — Tutejsze rolnictwo to fenomen. Turom daja˛ Diaspranom olbrzymia˛ przewag˛e nad Q’Nkok i Marshadem. Łagodny klimat, wydajny system dystrybucji azotanów i doskonała rotacja upraw pozwalaja˛ na zbiór j˛eczmy˙zu pi˛ec´ razy w roku. A˙z pi˛ec´ razy. I tyle samo zbiorów przygroszku i tutejszych ziemniaków, nie wspominajac ˛ ju˙z o trzech zbiorach jabliwki. Ka˙zdy rolnik pracuje tak wydajnie, z˙ e ma jeszcze czas na prac˛e na rzecz s´wiatyni. ˛ — Ale przecie˙z takie warunki istnieja˛ ju˙z od dawna — powiedział Roger. — Czy inne rejony produkcji nie powinny wchłona´ ˛c nadwy˙zki siły roboczej? To normalna reakcja na post˛ep technologiczny — jedna grupa zostaje przy dawnym
72
zaj˛eciu i wykonuje je coraz bardziej wydajnie, a bezrobotni przechodza˛ na inne rynki. — To prawda — u´smiechn˛eła si˛e Eleanora. — Ciesz˛e si˛e, z˙ e tak dobrze zapami˛etałe´s moje wykłady. Ale w przypadku Diaspry społeczno´sc´ opodatkowała rolników, by stworzy´c. . . nazwijmy to. . . rodzaj systemu opieki społecznej i zatrudni´c bezrobotnych w s´wiatyniach. ˛ Podejrzewam, z˙ e to wła´snie zapoczatkowało ˛ wzrost s´wieckiej władzy s´wiatyni. ˛ — W porzadku ˛ — j˛eknał ˛ Roger. — Ale przecie˙z nawet oni b˛eda˛ musieli w ko´ncu przenie´sc´ sił˛e robocza˛ w nowe rejony produkcji. — Niekoniecznie. — Naczelniczka s´wity zatoczyła r˛ekami koło. — Marduk to niezwykle stabilny s´wiat. Nie ma tu za wiele czynników stymulujacych ˛ post˛ep techniczny. Szczerze mówiac, ˛ dziwi˛e si˛e, z˙ e w ogóle udomowili jakie´s zwierz˛eta. — Bardzo rzadko u˙zywaja˛ koła — przytaknał ˛ jej Pahner. — Znaja˛ je, bo korzystaja˛ z ró˙znego rodzaju kół przy konstruowaniu swoich pomp, ale nie u˙zywaja˛ go do transportu. — W tym społecze´nstwie brak motywacji do rozwoju — dodała O’Casey. — Nie zapominajcie o s´wi˛etej pami˛eci Radj Hoomasie: miasta-pa´nstwa, przynajmniej te w gł˛ebi ladu, ˛ bardzo rzadko maja˛ wobec siebie jakie´s roszczenia terytorialne. Prowadzone przez nich wojny to według ludzkich standardów mała betka. Nie nazwaliby´smy ich podbojami. Wi˛ekszo´sc´ miast-pa´nstw wprawdzie utrzymuje zawodowe armie, ale spory mi˛edzy nimi z reguły dotycza˛ tras kupieckich karawan, kopal´n i tego typu rzeczy, a nie naprawd˛e istotnych spraw z˙ ycia i s´mierci czy marze´n o stworzeniu pot˛ez˙ nego imperium. Klimat te˙z jest raczej stały, wi˛ec rzadko powoduje wielkie migracje czy wymusza post˛ep techniczny. To bardzo statyczne społecze´nstwo, co mo˙ze tłumaczy´c, dlaczego najazd — taki jak w przypadku Kranolta czy Bomanów — jest dla nich tak wielkim nieszcz˛es´ciem. — A co z innymi miastami w tym rejonie? — spytał Roger. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e pa´nstwa Zwiazku ˛ Północy były typowymi pa´nstwami obronnymi, chroniły południe przed Bomanami i innymi barbarzy´ncami, a w zamian s´ciagały ˛ nadwy˙zki produkcji z miast b˛edacych ˛ pod ich opieka.˛ Nast˛epna grupa miast na północy, jak na przykład Sindi, wydaje si˛e by´c ostoja˛ s´wieckiego despotyzmu, gdzie nadmiar siły roboczej słu˙zy głównie gloryfikacji władzy. Przypuszczam, z˙ e tego rodzaju ustrój mógłby stworzy´c kolejnego Cezara albo Aleksandra. Nie wiem natomiast zupełnie nic o społeczno´sciach na południe od Diaspry. — A Przysta´n K’Vaerna? — spytał Pahner. — To mnie najbardziej interesuje. — Mnie te˙z — przyznała naczelniczka s´wity. — Im wi˛ecej słysz˛e 0 tym miejscu, tym bardziej mnie fascynuje. Je´sli uznamy, z˙ e Morze ´ K’Vaernijskie jest odpowiednikiem ziemskiego Sródziemnego, to K’Vaernijczycy wydaja˛ si˛e by´c miejscowymi Kartagi´nczykami czy Wenecjanami. Miasto jest główna˛ pot˛ega˛ morska˛
73
I jako jedyne zareagowało na post˛ep techniczny, chocia˙z dosy´c znacznie odbiega on od naszych standardów. My´sl˛e jednak, z˙ e to da si˛e zmieni´c. Wła´sciwie z˙ ałuj˛e, z˙ e nie tam b˛edziemy organizowa´c nasza˛ armi˛e. — Ja te˙z — powiedział Pahner, z˙ ujac ˛ korze´n bisti, i zamy´slił si˛e gł˛eboko. — Wygranie tej wojny b˛edzie wymagało ogromnego wysiłku ka˙zdego członka kompanii. Wobec nieprzewidzianej zwłoki w naszej podró˙zy coraz bardziej ciesz˛e si˛e z odkrycia jabliwek. Czy Dobrescu wymy´slił co´s w sprawie pozostałych uzupełnie´n? — Jeszcze nie — odpowiedziała Kosutic. Odkrycie jabliwki skłoniło Pahnera do podwa˙zenia wiarygodno´sci raportu, który stwierdzał, z˙ e lokalny ekosystem nie mo˙ze im zapewni´c wymaganych składników od˙zywczych. Chora˙ ˛zy Dobrescu dostał wi˛ec nowe zadanie — miał z fanatyczna˛ wr˛ecz drobiazgowo´scia˛ przepuszcza´c ka˙zde nowe z´ ródło po˙zywienia przez swoje analizatory. — Pilnujcie go, z˙ eby kontynuował swoje badania — powiedział. — Oczywis´cie sam by to robił, ale b˛edziemy zbyt zaj˛eci szkoleniem Diaspran, z˙ eby jeszcze patrze´c mu na r˛ece. — My´sl˛e, z˙ e to szkolenie zostawi˛e panu — u´smiechnał ˛ si˛e Roger. — To zadanie dla do´swiadczonego kapitana, a nie pułkownika-nowicjusza. — Bardziej dla „sier˙zanta Jakmutam” — roze´smiał si˛e kapitan, a ksia˙ ˛ze˛ poczuł nagły przypływ rado´sci. Pahner nie wiedział jeszcze, z˙ e Roger czyta staroz˙ ytna˛ poezj˛e, która˛ kapitan tak cz˛esto cytuje. — Wła´snie. „Nie był ani ksi˛eciem, ani lordem, ani wicehrabia., ˛ .” — powiedział z kamiennym wyrazem twarzy, a Pahner spojrzał na niego zdziwiony. — „Tylko człekiem w bluzie khaki. . . ” — podjał. ˛ — „Co si˛e znał na ludziach troch˛e” — doko´nczył ksia˙ ˛ze˛ z chichotem. — „A na bluzie napis miał sier˙zant Jakmutam „ . Niewiele si˛e zmieniło, prawda, kapitanie? — spytał cicho. — Prawda, sir. — Marin˛e równie˙z lekko si˛e u´smiechnał. ˛ — To si˛e nigdy nie zmienia. I niezale˙znie od tego, czy pan to zaakceptuje, czy nie, my´sl˛e, z˙ e wszyscy b˛edziemy musieli zamieni´c si˛e w „sier˙zanta Jakmutam”.
ROZDZIAŁ DZIESIATY ˛
Krindi Fain nie wiedział, dlaczego stoi w strugach porannego deszczu w pierwszym rz˛edzie stłoczonej grupy Diaspran, podczas gdy trójka dziwacznie wygladaj ˛ acych ˛ ludzi dyskutuje nad czym´s w przeciwległym ko´ncu dziedzi´nca. Czuł, z˙ e ma to co´s wspólnego z tym miłym człowiekiem z tawerny, który krzyczał co´s o nauczeniu Bomanów szacunku dla Diaspran i Boga. Wszyscy wtedy du˙zo krzyczeli. I wszyscy pili du˙zo piwa. Teraz na samo wspomnienie rozbolała go głowa. Czuł si˛e. tak, jakby kto´s wbijał mu ciernie u nasady rogów, a słyszac ˛ dobiegajace ˛ z oddali krzyki, zaczynał si˛e obawia´c, z˙ e to dopiero poczatek. ˛ Kiedy stra˙znicy s´wiatynni ˛ wywlekli ich na du˙zy plac i podzielono ich na równe grupy, jeden z kapłanów wygłosił mow˛e . Wyja´snił, z˙ e wszyscy oni zgłosili si˛e ˙ sa˛ ostoja˛ armii na ochotnika do wojska, które b˛edzie walczy´c z Bomanami. Ze Boga i zmyja˛ barbarzy´nców jak fala przypływu zmywa piasek. Potem kapłan obja´snił zasady, według których od dzisiaj maja˛ z˙ y´c. Na szcz˛es´cie nie trzeba było zapami˛etywa´c, jaka kara grozi za dane przewinienie, gdy˙z w ka˙zdym przypadku było to sakramentalne „Winni zostana˛ straceni”. Trójka ludzi sko´nczyła narad˛e i ruszyła w ich stron˛e. Nagle nie wygladali ˛ ju˙z tak przyja´znie jak poprzedniej nocy. *
*
*
— Niech Bóg broni mnie przed pijakami i głupcami — powiedział Julian, patrzac ˛ na tłum Mardukan. — Poradzisz sobie, Adib. — Roger poklepał go pod ramieniu. — Masz notatki? — Macek ma — powiedział dowódca dru˙zyny. — Powiem im par˛e słów, a potem przeka˙ze˛ Gronningenowi i Mutabiemu, z˙ eby ich prze´cwiczyli. — Dobrze. — Ksia˙ ˛ze˛ zwrócił si˛e do tłumu młodych Mardukan. — Uwaga! Nie wiecie, dlaczego tu jeste´scie i co si˛e z wami stanie. Je˙zeli b˛edziecie słucha´c tego oto plutonowego Juliana i jego weteranów, mo˙ze uda wam si˛e prze˙zy´c bitw˛e z Bomanami! Je´sli nie, sko´nczycie we wspólnym grobie jako bezimienne ofiary 75
z˙ ałosnej potyczki! Wi˛ec uwa˙zajcie! Słuchajcie rozkazów! I niech Bóg ma w swojej opiece tych, co walcza˛ w słusznej sprawie! Popatrzył ponuro na zupełnie zagubionych rekrutów, po czym klepnał ˛ Juliana w rami˛e i szybkim krokiem odmaszerował. *
*
*
Julian zmierzył grup˛e wzrokiem farmera, który wybiera kurczaka na obiad. Potem wskazał czterech najwi˛ekszych — i sprawiajacych ˛ wra˙zenie najbardziej inteligentnych. — Ty, ty, ty i ty. — Pokazał im zaznaczone na bruku miejsca. Z ka˙zdego z nich odchodziła trzydziestometrowa linia. — Tu, tu, tu i tu — powiedział i oparł r˛ece na biodrach, czekajac, ˛ a˙z czterech skołowanych rekrutów ustawi si˛e tam, gdzie im kazał, Potem spojrzał na pozostałych. — Na co, do cholery, czekacie, na s´niadanie?! Na lini˛e, raz, raz, raz! Z pomoca˛ sekcji Alpha Moseyeva ustawił tłum wzdłu˙z narysowanych linii. Nie było to ani łatwe, ani szybkie, ale jako´s poszło. Julian spojrzał na Mardukan z w´sciekło´scia.˛ — Kiedy powiem „do szeregu!”, b˛edziecie si˛e ustawia´c tak jak teraz, na tej linii, a wy czterej na wyznaczonych miejscach! — Podszedł do pierwszego dowódcy dru˙zyny i obejrzał go od stóp do głów. — To ma by´c pozycja na baczno´sc´ ?! — wrzasnał. ˛ — Eee. . . — st˛eknał ˛ Krindi Fain. — Kiedy ci˛e pytaja,˛ masz do wyboru trzy odpowiedzi: „tak jest, sir!”, „nie, sir!” i „zrozumiano, sir!”. Zrozumiano!? — Eee. . . tak — odpowiedział nieszcz˛es´liwy i skacowany Diaspranin. Je´sli ten mały basik nie przestanie na niego krzycze´c, pomy´slał, b˛edzie musiał co´s z tym zrobi´c. Nie wiedział jeszcze, co, poniewa˙z troch˛e obawiał si˛e kary za uderzenie przeło˙zonego. Nie chciał a˙z tak bardzo szybko zbli˙zy´c si˛e do Boga. — Tak co?! — wrzasnał ˛ człowiek. — Sir — podpowiedział mu bezgło´snie Gronningen zza pleców Juliana. — Tak, sir! — krzyknał ˛ Fain najgło´sniej, jak tylko mógł. Marin˛e patrzył na niego przez chwil˛e ponuro, po czym obrócił si˛e na pi˛ecie. — Gronningen! Baaaczno´sc´ ! ˙ Zołnierz strzelił obcasami. Julian podszedł do niego, po czym odwrócił si˛e do swoich nowych rekrutów. — To jest pozycja zasadnicza. Wypnij pier´s! Wciagnij ˛ brzuch! Pi˛ety razem! Dłonie na pół zwini˛ete, kciuki wzdłu˙z. . . Przerwał i spojrzał na Mardukan z rozpacza.˛ Jego dobrze przygotowany wykład natrafił na niespodziewana˛ przeszkod˛e. W normalnych okoliczno´sciach po76
wiedziałby „kciuki wzdłu˙z szwów spodni”. Tylko z˙ e jego słuchacze nie mieli dwojga ramion, które si˛egałyby do ud. . . no i nie nosili spodni. — Macek?! — . . . kciuki dolnych dłoni wzdłu˙z wewn˛etrznej strony ud, górne dłonie nad dolnymi — podpowiedział natychmiast Macek, a Julian odetchnał ˛ z ulga˛ i podszedł do nieszcz˛esnego dowódcy dru˙zyny. — Zrozumiano, czterołapy? — Szturchnał ˛ Mardukanina w brzuch swoim krótkim mieczem w pochwie. Mardukanie tak˙ze mieli splot słoneczny, nawet nieco wi˛ekszy i o wiele bardziej wra˙zliwy ni˙z ludzie, wi˛ec Diaspranin niemal zgiał ˛ si˛e w pół. Julian postukał go r˛ekoje´scia˛ w podbródek. — Wciagnij ˛ brzuch! Cofnij podbródek! Wypnij pier´s! Dolne dłonie na wpół zwini˛ete! Kciuki wzdłu˙z uda! Wykona´c! Fain wszystko to posłusznie zrobił. A potem bez z˙ adnego ostrze˙zenia zwymiotował na małego basik. Miał tylko nadziej˛e, z˙ e nie zostanie to uznane za atak na przeło˙zonego. *
*
*
Poertena usiłował obserwowa´c dwana´scie par rak ˛ jednocze´snie i zupełnie mu to nie wychodziło. Grupa była za du˙za na piki, wi˛ec umówili si˛e na pokera. Po poczatkowym ˛ sporze, jaki to ma by´c poker, przyj˛eli, z˙ e zasady ustala rozdajacy, ˛ cho´c wst˛epna propozycja Chał Thaia, by zaczyna´c z pi˛ecioma kartami w pokerze otwartym została przyj˛eta z ogólna˛ podejrzliwo´scia.˛ Miejscowy wytwórca, najwa˙zniejszy dostawca grotów do pik i włóczni, był znany z rozdawania spod r˛eki, chowania kart w dłoniach i dost˛epnego jedynie Mardukanom „przyklejania” kart do rak. ˛ Przez ostatnie dwa tygodnie z˙ ycie w Diasprze wrzało dniem i noca.˛ Po poczat˛ kowym oporze ze strony starszych rodów kupieckich wszystkie cechy i ko´sciół rzuciły si˛e w wir przygotowa´n do wojny. Nie było czasu na wykonanie uzbrojenia, którym ludzie chcieliby dysponowa´c — mobilnych dział i broni skałkowej, wiec Pahner po wielu naradach zdecydował si˛e na zmodyfikowanie ich rzymskiej taktyki. Poniewa˙z Bomam, a zwłaszcza ich awangarda — Vesparowie, posiadali stosunkowo niewiele arkebuzów, szykowanie wojska do walki z arkebuzeria˛ nie miało sensu. Armia, która˛ chciał stworzy´c kapitan, miała stawia´c czoła gradowi toporków, które stanowiły główna˛ bro´n miotana˛ Bomanów, oraz ich pieszej szar˙zy. Pierwsza˛ lini˛e Nowej Armii Diaspry, jak nazwała ja˛ O’Casey, stanowili tarczownicy z asagajami, w wi˛ekszo´sci pochodzacy ˛ z regularnych wojsk Stra˙zy Boga. Druga˛ lini˛e tworzyli Robotnicy Boga, których Julian i jego ludzie wyszkolili na pikinierów. Posługiwanie si˛e pika˛ wymagało mniej indywidualnego treningu 77
ni˙z walka asagajem. Trzecia˛ lini˛e stanowiła jazda na civan, której Rastar i Honal wpajali zupełnie nowa˛ koncepcj˛e „współdziałania ró˙znych rodzajów broni”. Krótkie asagaje robiło si˛e szybciej ni˙z miecze, a były tak samo skuteczne i w razie potrzeby mo˙zna było nimi miota´c. Szerokich grotów dostarczał im wiecznie u´smiechni˛ety kupiec, który podczas gry w karty zawsze miał przynajmniej cztery asy ukryte w pokrywajacym ˛ jego ciało s´luzie. Chał Thai był równie˙z głównym dostawca˛ ostrych jak igły, waskich ˛ grotów pik. Wszystkie lokalne warsztaty zaj˛eły si˛e produkowaniem drzewc. Nie udało si˛e wprawdzie zamówi´c tyle oszczepów, ile Pahner by chciał, ale i tak najwa˙zniejsza była bro´n do walki wrecz oraz majace ˛ chroni´c z˙ ołnierzy tarcze. Tarcze produkował inny zasiadajacy ˛ przy stole Mardukanin. Med Non był drobnym dostawca˛ ró˙znych wyrobów drewnianych, dopóki nie okazało si˛e, z˙ e jest jedynym w okolicy rzemie´slnikiem, który wie, jak sprawnie i szybko zwi˛ekszy´c produkcja˛ tarcz. Został wi˛ec głównym zarzadc ˛ a˛ rozkwitłego nagle przemysłu tarczowniczego. Jego awans spowodował poczatkowo ˛ bunt jednego z wi˛ekszych domów kupieckich, ale Med Non za˙zegnał konflikt, wskazujac, ˛ z˙ e zachodzace ˛ zmiany nie godza˛ w interesy bogatszego kupca, a dla niego nie sa˛ wcale tak bardzo korzystne, gdy˙z potrzeba racjonalizacji i przyspieszenia produkcji zmusiła go do wyjawienia wielu tajemnic zawodowych. Poertena wpatrywał si˛e wła´snie w siedzacego ˛ naprzeciw Mardukanina w półpancerzu. Soi Ta, dowódca jednego ze s´wie˙zo utworzonych pułków włóczników, poło˙zył na stole gar´sc´ waletów i zaczał ˛ grzeba´c w kubku. — Sprawdzam — powiedział Non, rzucajac ˛ karty na stół i podnoszac ˛ wszystkie cztery r˛ece do góry. Wykazywał on, co dziwiło u Mardukanina, brak zainteresowania oszukiwaniem w grze w karty. Grał ostro˙znie, cały czas patrzac ˛ na r˛ece przeciwników. Marduka´nski wariant pokera, na którego widok zawodowcy z New Vegas dostaliby zapewne apopleksji, przewidywał, z˙ e ka˙zdy gracz mo˙ze raz sprawdzi´c wszystkie karty. Wówczas pozostali Mardukanie rzucali swoje karty na stół i podnosili r˛ece do góry. — Co? — zdziwił si˛e Soi Ta, po czym spojrzał na pojedynczego waleta w rozdaniu przeciwnika i podniósł r˛ece razem z pozostałymi. Poertena zaczał ˛ sprawdza´c karty. Pinopa´nczyk odkrył ju˙z, z˙ e tubylcy wykazuja˛ diabelska˛ przemy´slno´sc´ w ukrywaniu kart. Spojrzał na Honala, czwartego przy stole, i podniósł brew. — Chcesz si˛e przyzna´c? Młody dowódca jazdy był strasznym oszustem nawet jak na marduka´nskie obyczaje, teraz jednak zmarszczył tylko czoło i u´smiechnał ˛ si˛e po ludzku. — Nie mam nic do ukrycia — oznajmił, przebierajac ˛ wszystkimi osiemnastoma palcami.
78
Poertena westchnał ˛ i zaczał ˛ sprawdza´c jego dłonie. Czuł, z˙ e tym razem kawalerzysta rzeczywi´scie niczego nie ukrywa, ale zasady były zasadami. Roger odchylił si˛e na krze´sle i zaczał ˛ cicho s´mia´c. Je´sli nie oszukiwałe´s, tubylcy uwa˙zali ci˛e za głupca. Je´sli jednak dałe´s si˛e przyłapa´c, oznaczało to, z˙ e jeste´s obrzydliwa˛ niezdara.˛ Kiedy tylko Mardukanie zorientowali si˛e, z˙ e moga˛ oszukiwa´c, robili to bez opami˛etania. Piki i inne gry wywodzace ˛ si˛e z wista były jedynymi, w których nie mogli ukrywa´c kart, wtedy jednak rozdawali je spod r˛eki i układali talie. Oczywi´scie zawsze grali na pieniadze. ˛ Poertena z niedowierzaniem pokr˛ecił głowa.˛ Oporzadzenie ˛ i opo´ncza kawalerzysty tak˙ze były czyste. Nic w kaburach, nic w pochwach. Pinopa´nczyk wiedział z własnego do´swiadczenia, z˙ e mógł przeoczy´c gdzie´s kart˛e, mimo to jednak pozwolił Mardukaninowi opu´sci´c r˛ece. Potem zaczał ˛ obszukiwa´c Soi Ta. Dowódca diaspra´nskiej piechoty nie był tak ci˛ez˙ ko opancerzony jak kuzyn Rastara. Pod stołem poło˙zył szeroka˛ spath˛e, a przy pasie miał tylko jeden pistolet z kołowym zamkiem. Po dokładnym przeszukaniu go Poertena, znów kr˛ecac ˛ w zdumieniu głowa,˛ zajał ˛ si˛e Chał Thaiem. Kupiec siedział cierpliwie, okazujac ˛ dobroduszne rozbawienie, za´s marin˛e obszukiwał go skrupulatnie. . . i bez efektu. — Nic nie ma — powiedział Poertena Med Nonowi, wzruszajac ˛ ramionami, a kupiec spojrzał na ostatniego z siedzacych ˛ przy stole Mardukan. Rus From zamachał szarfa˛ koloni wody, b˛edac ˛ a˛ oznaka˛ jego urz˛edu. — Chyba nie podejrzewacie, z˙ e skromny sługa bo˙zy podrzuciłby waleta do talii? Jaki mógłbym mie´c powód? Roger znów si˛e u´smiechnał, ˛ biorac ˛ z tacy kielich chłodnego wina, który tymczasem przyniósł Matsugae. Mardukanie sp˛edzali mnóstwo czasu na spieraniu si˛e, kto sprytniej oszukuje, i na dowodzeniu, z˙ e nie mogliby nawet pomy´sle´c o czym´s tak do cna nieuczciwym. — Och, ani przez chwila˛ nie sadziłem, ˛ z˙ e tego nie zrobiłe´s — powiedział podejrzliwie Ta. — Zastanawiam si˛e tylko, jakiego zło˙zonego podst˛epu u˙zyłe´s. — Ja? — spytał kleryk, rozkładajac ˛ szeroko r˛ece. — Jestem prostym kapłanem. Co mógłbym wiedzie´c o zło˙zonych podst˛epach? Pozostała piatka ˛ roze´smiała si˛e gło´sno. Skomplikowany system wodociagów, ˛ z którego słyn˛eło miasto, znajdował si˛e pod niemal wyłaczn ˛ a˛ kontrola˛ tego „prostego kapłana”. W lokalnej teokracji były tak˙ze inne wysokie stanowiska, ale Biskup Rzemie´slników był bezdyskusyjnie najpot˛ez˙ niejszy. I najbardziej obeznany z technika.˛ Ów „prosty kapłan” miał wiedz˛e wystarczajac ˛ a˛ dla otrzymania kilku doktoratów z mechaniki cieczy. — Poza tym — dodał, kiedy Poertena w milczeniu wyjał ˛ ze stosu kart podrzuconego waleta — nie rozumiem waszego oburzenia. Czy to nie wasza sier˙zant mówi, z˙ e, je´sli nie oszukujesz, to znaczy, z˙ e si˛e nie starasz”?
79
— Jak oszukujesz swoich, robisz w jajo samego siebie — powiedział Poertena, odkładajac ˛ waleta i ponownie tasujac ˛ karty. Przy ich rozdawaniu musiał rozdziela´c posklejane ze soba˛ sztuki. — Ale my wła´sciwie nie oszukujemy — stwierdził Soi Ta. — My tylko. . . staramy si˛e zdoby´c przewag˛e. — Jak zwał, tak zwał — wzruszył ramionami Pinopa´nczyk. — Zastanawiam si˛e — powiedział From — skad ˛ si˛e u was wzi˛eło to dziwne przywiazanie ˛ do uczciwo´sci. Nie wiadomo, czemu to ma słu˙zy´c, a poza tym bardzo łatwo wykorzysta´c to przeciwko wam. Dla mnie to słabo´sc´ . — Mo˙ze i tak — zgodził si˛e Poertena, wzruszajac ˛ ramionami. Sko´nczył rozdawa´c karty i rzucił sztuk˛e srebra do puli. Po chwili zorientował si˛e, z˙ e wszyscy czekaja˛ na jego odpowied´z. — W porzadku. ˛ Chał, pami˛etasz, jak przyszedłe´s do mnie, aby zaproponowa´c swoja˛ cen˛e za włócznie? — Oczywi´scie — powiedział Mardukanin, podbijajac ˛ nieznacznie stawk˛e. — Pami˛etasz, co ci wtedy oddałem? — Oczywi´scie — zarechotał kupiec. — Moja˛ łapówk˛e. — Wła´snie. — Poertena spojrzał na pozostałych. — Dał mi worek srebra i ładny mały posa˙ ˛zek. A co ja powiedziałem? — „Nie, dzi˛ekuj˛e, i nie b˛ed˛e tego wi˛ecej powtarza´c”. My´slałem, z˙ e dajesz mi do zrozumienia, z˙ ebym co´s jeszcze dodał, ale potem zrozumiałem, o co ci naprawd˛e chodziło — powiedział kupiec, odkładajac ˛ karty i biorac ˛ kielich wina. — Fri Tar dał mi prezent dziesi˛ec´ razy ładniejszy ni˙z twój — powiedział Pinopa´nczyk. — Gdybym oceniał was po łapówkach, braliby´smy sprz˛et od pieprzonego Fri Tara. — Ja próbuj˛e od sze´sciu miesi˛ecy zmusi´c go, z˙ eby sko´nczył dla mnie komplet mieczy — parsknał ˛ Soi Ta. — No wła´snie. — Poertena podniósł swoje karty. — Masz wi˛ec odpowied´z. Wiem, z˙ e według was to dziwny zwyczaj, ale to jedyna droga, z˙ eby zbudowa´c prawdziwe społecze´nstwo. — U nas te˙z czasami daje si˛e łapówki — dodał po chwili. — Nazywa si˛e to bakszysz. Ale je´sli bakszysz przekracza wysoko´sc´ zapłaty za prac˛e, ludzie przestaja˛ pracowa´c i czekaja˛ tylko na bakszysz. — Co to? — Rus From spojrzał na swoje karty i skrzywił si˛e. — Pas. — Musicie wiedzie´c, z˙ e. . . mamy problemy z nasza˛ najwa˙zniejsza˛ bronia˛ — karabinami plazmowymi — powiedział Roger, równie˙z rzucajac ˛ karty na stół. — Prawdopodobnie mieliby´smy dwa razy tyle ludzi co teraz, gdyby´smy tylko mogli jej u˙zywa´c. — One wypierdalaja˛ w powietrze — doko´nczył Poertena. — Przepraszam, Wasza Wysoko´sc´ .
80
— Nie szkodzi. — Roger spojrzał na Mardukan. — Tak jak powiedział Poertena, wypierdalaja˛ w powietrze, kiedy próbujemy ich u˙zywa´c. Ta machnał ˛ jedna˛ z górnych rak. ˛ — Nasza bro´n te˙z cz˛esto wybucha. Ale. . . jako´s zawsze udaje si˛e to prze˙zy´c. — Znów machnał ˛ r˛eka˛ w ge´scie rozbawienia. Arkebuzy były znane z tego, z˙ e cz˛esto wybuchały, podobnie jak pistolety. — Tylko z˙ e gdyby nasza bro´n wybuchła, rozwaliłaby to skrzydło pałacu — powiedział Roger, wgryzajac ˛ si˛e w jabliwk˛e. — Och. — Gwardzista zamy´slił si˛e i upił łyk wina, po czym dorzucił do puli sztuk˛e srebra, by nie wypa´sc´ z gry. — Taka sytuacja zdarza si˛e z dwóch powodów — ciagn ˛ ał ˛ ksia˙ ˛ze˛ , rozpierajac ˛ si˛e w krze´sle i patrzac ˛ w sufit. — Albo kto´s był niekompetentny, albo oszcz˛edzał na materiale i pracy. To oznacza, z˙ e po prostu dostał w łap˛e. — „Dostał w łap˛e”? — spytał Honal, podnoszac ˛ stawk˛e o kilka srebrników. Poertena wskazał podbródkiem pul˛e i zrobił wymowny gest pocierania palcem o palec. — Pieniadze ˛ — powiedział. — Komu´s kto´s zapłacił. — Aha. — Thai zło˙zył karty i zwrócił si˛e do Rogera. — To dlatego powiedziałe´s, z˙ e je´sli jeszcze raz przyłapiesz mnie, jak oszukuj˛e na twoja˛ korzy´sc´ , nie b˛edziesz ju˙z grał. — Wła´snie — powiedział ksia˙ ˛ze˛ , — Chodzi o to, by by´c fair w stosunku do swoich. Je´sli nie jeste´s, to tak naprawd˛e sam sobie szkodzisz. — A to, co mówi sier˙zant Kosutic? — spytał Honal, zagarniajac ˛ wygrana˛ bez pokazania własnych kart, poniewa˙z wszyscy inni spasowali. — To troch˛e inna sprawa — powiedział Roger, wyciagaj ˛ ac ˛ z kieszeni kawałek bisti. — Bomani sa˛ naszymi wrogami. I w tym wypadku rzeczywi´scie ,je´sli nie oszukujesz, to znaczy, z˙ e si˛e nie starasz . *
*
*
Despreaux zsun˛eła si˛e do wykopu i kiwn˛eła głowa˛ Kiletiemu. — Powiedz im, z˙ e znale´zli´smy główna˛ baz˛e wroga — szepn˛eła. Jam˛e wykopano w niewielkim wzniesieniu, dwadzie´scia pi˛ec´ kilometrów na północny wschód od Diaspry. Tłoczyła si˛e w niej czwórka marines. Ich sekcja była jedna˛ z trzech wysłanych po to, by ustali´c miejsce koncentracji głównych sił wroga. Despreaux dobrze wiedziała, dlaczego si˛e tu znalazła. Od kiedy pokłóciła si˛e z Rogerem w Ran Tai, Kosutic i Pahner wychodzili ze skóry, by trzyma´c ja˛ z dala od ksi˛ecia. Najlepiej wi˛ec było przydzieli´c jej dru˙zynie najbrudniejsza˛ robot˛e. . . A wszystko dlatego, z˙ e Jego Wysoko´sc´ jest nad˛etym arystokratycznym dupkiem. Wyciagn˛ ˛ eła z kieszeni skórzany mieszek i wyrzuciła z niego krwawiacy ˛ łeb gasienicy. ˛ 81
— Prawie mnie dopadła — powiedziała, sprawnie wycinajac ˛ cenne gruczoły jadowe i wrzucajac ˛ je do plastikowej buteleczki. Poniewa˙z neurotoksyna i czynnik rozpuszczajacy ˛ ciało były poszukiwane przez miejscowych aptekarzy, polowanie na gasienice ˛ stało si˛e jednym ze sposobów zarabiania na drinki. Patrolowanie zmieniło si˛e wi˛ec z obowiazku ˛ w przywilej. Starszy szeregowy Sealdin wyjał ˛ własna˛ buteleczk˛e i potrzasn ˛ ał ˛ nia.˛ ´ — Jedna przechodziła t˛edy kilka godzin temu — powiedział wesoło. Cmy-wampiry przestały by´c dla marines niebezpieczne, odkad ˛ nauczyli si˛e sypia´c w zamkni˛etych namiotach, a kiedy wymy´slili lepkie przyn˛ety, c´ my stały si˛e dodat´ kowym z´ ródłem ich dochodu. Srodek, jaki wydzielały, był u Mardukan ceniony jako jeden z najskuteczniejszych leków znieczulajacych. ˛ Starszy szeregowy Kileti podniósł wtyczk˛e i wpiał ˛ ja˛ w swój hełm. Mikroskopijny przewód biegł pod siatka˛ przykrywajac ˛ a˛ ich jam˛e do pobliskiego drzewa, na którego szczycie umieszczono niewielki nadajnik. Kiedy zako´nczył meldunek, przesłał rozkaz do swojego tootsa i zwrócił si˛e do dowódcy sekcji. — Sa˛ ju˙z w drodze. — Dowódca, St. John (J.), kiwnał ˛ głowa.˛ — W porzadku, ˛ teraz przypilnuja˛ ich Macek i Bebi. Jutro si˛e zmienimy. Póki co — pogrzebał w plecaku i wyciagn ˛ ał ˛ pasek suszonego mi˛esa — czekamy.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
— Wie pan co — powiedział Roger w drodze z jednego spotkania na drugie — podobno zawsze najtrudniej jest czeka´c. Czy w czekanie wlicza si˛e te˙z przygotowania? — Tak, Wasza Wysoko´sc´ . — Pahner dostosował krok do szybkiego kroku ksi˛ecia. — Lepiej niech pan przestanie całe noce gra´c w karty. Przechodzili brukowanym chodnikiem biegnacym ˛ przez zewn˛etrzna˛ cz˛es´c´ kompleksu pałacowo-´swiatynnego. ˛ Po prawej stronie rozciagał ˛ si˛e widok na jeden z wielu kanałów i pola. W czystym powietrzu wida´c było lasy ciagn ˛ ace ˛ si˛e a˙z po purpurowe góry w oddali. Bli˙zej miasta kilku wie´sniaków pracowało pod eskorta˛ je´zd´zców Północy. — Och, mnie to nie m˛eczy — powiedział Roger. — Mało s´pi˛e. Wychowawców w szkoł˛e doprowadzało to do szału. Wstawałem w s´rodku nocy i próbowałem budzi´c inne dzieciaki, z˙ eby si˛e ze mna˛ pobawiły. — Na pokładzie DeGtoppera sp˛edzał pan sporo czasu w kabinie — zauwa˙zył zło´sliwie Pahner. — No, tak — u´smiechnał ˛ si˛e Roger. — Ale wtedy nie spałem, tylko byłem obra˙zony. To spora ró˙znica, Dotarli do ko´nca chodnika i ruszyli w gór˛e po schodach. Ksia˙ ˛ze˛ kolejny raz podziwiał architektur˛e pałacu. Jak wi˛ekszo´sc´ marduka´nskich miast, tak i to powstało na szczycie wzgórza, z czasem jednak rozrosło si˛e na równiny. Diaspranie, czciciele wody, nie przejmowali si˛e regularnymi powodziami, tak cz˛estymi na Marduku. Współpracowali z z˙ ywiołem, akceptowali go i kontrolowali poprzez system kanałów, stawów i przepływów. Oczywi´scie budowali równie˙z groble i wały — niektóre z nich były pot˛ez˙ niejsze od wszystkich tych, które ludzie dotad ˛ widzieli — ale ich zadaniem było kierowanie wody w inne koryta, a nie blokowanie jej drogi. Jedynie najwa˙zniejsze cz˛es´ci miasta i tereny najbardziej nara˙zone na zalanie otoczono popularnymi w innych miastach murami. Ta stosunkowo mała ilo´sc´ wałów i tam niemal doprowadziła do upadku Diaspry, kiedy zaatakowali ich Bomani. Na szcz˛es´cie mieszka´ncom udało si˛e w por˛e zala´c pola i zatopi´c niewielkie grupy atakujacych ˛ barbarzy´nców.
83
W mi˛edzyczasie kapłani, przygotowani do zakrojonych na szeroka˛ skal˛e prac publicznych, wymy´slili połaczenie ˛ istniejacych ˛ kanałów i stawów w ciagł ˛ a˛ lini˛e obrony. Nie była ona doskonała, ale powstrzymała druga˛ fal˛e ataku Bomanów. Kiedy Wesparowie wycofali si˛e, by przygotowa´c si˛e do trzeciego ataku, do miasta przybyli ludzie. Wła´snie wtedy barbarzy´ncy odci˛eli najbardziej okazała˛ i najwa˙zniejsza˛ ze wzgl˛edów religijnych instalacj˛e — Diaspra´nski Akwedukt. Akwedukt był budowla,˛ której mogliby pozazdro´sci´c Diaspranom nawet Rzymianie. Doprowadzał wod˛e ze zbiornika u podnó˙za gór do miasta, a stamtad ˛ pompowano ja˛ jeszcze wy˙zej. Na samym wierzchołku góry, na której wzniesiono Diaspr˛e, znajdował si˛e centralny rezerwuar wody pitnej. Zbiornik ten poczatkowo ˛ zasilały niewielkie wulkaniczne z´ ródła. Najstarsza cz˛es´c´ miasta, dotad ˛ jeszcze zachowana w dobrym stanie, powstała wła´snie wokół niego. To z tych z´ ródeł tubylcy wywiedli swój kult wody, zarówno tej pochodzacej ˛ z ziemi, jak i z rzeki czy nieba. Studiowali jej natur˛e, próbujac ˛ zrozumie´c swojego boga, a równocze´snie rozwijajac ˛ na bardzo wysokim poziomie znajomo´sc´ hydrauliki. W całym mie´scie widoczne były fontanny, z których mieszka´ncy czerpali s´wie˙za,˛ czysta˛ wod˛e i w których składali ofiary bogu. Oprócz tego było mnóstwo dekoracyjnych fontann, poczynajac ˛ od niedu˙zych, strzelajacych ˛ woda˛ na metr lub dwa, a ko´nczac ˛ na tryskajacych ˛ białymi pióropuszami na dziesiatki ˛ metrów w gór˛e. Były tu tak˙ze fontanny pyłu wodnego, fontanny grajace, ˛ ta´nczace, ˛ brodziki, baseny do pływania i setki kanałów. Tak było kiedy´s, poniewa˙z teraz fontanny były suche. Bomani odci˛eli akwedukt u jego z´ ródła i po raz pierwszy w dziejach miasta trzeba było czerpa´c wod˛e z systemu kanałów. Mimo z˙ e miasto nie cierpiało na brak wody, zwłaszcza z˙ e deszcze padały codziennie, dla ludzi, którzy ja˛ czcili, była to ogromna strata. — Szkoda, z˙ e nie mo˙zna u˙zy´c wody jako broni — westchnał ˛ Roger, dotykajac ˛ dłonia˛ niewielkiej fontanny w kształcie civan. — Biorac ˛ pod uwag˛e, jak ci ludzie sobie z nia˛ radza,˛ od razu załatwiliby´smy Wesparów. — Zastanawiałem si˛e ju˙z nad tym. — Pahner otworzył drzwi s´wiatyni. ˛ Była to wdzi˛eczna budowla, bogata w łuki, łagodne krzywizny i waskie ˛ kopuły przypominajace ˛ biskupie mitry, a jej drzwi były tak samo wielkie i ci˛ez˙ kie jak wszystkie inne. — Nie liczac ˛ jednak kontrolowanych wylewów, które tubylcy sami s´wietnie wykorzystuja,˛ nic mi nie przychodzi do głowy. — B˛edziemy wi˛ec musieli walczy´c bronia˛ z Ciemnych Wieków — powiedział Roger, wchodzac ˛ do pogra˙ ˛zonego w półmroku korytarza. — Có˙z — zachichotał Pahner. — Wydaje mi si˛e, z˙ e walczenie z Mardukanami woda˛ przypominałoby strzelanie do marines piwem.
84
*
*
*
— Dzisiaj — oznajmił Julian plutonowi Mardukan — uko´nczyli´scie pierwszy etap podstawowego szkolenia! Ka˙zdy dostanie po piwie. Rekruci nabrali niezłej formy. Mimo fatalnego poczatku, ˛ nawet Krindi Fain okazał si˛e mie´c głow˛e na karku. Dowódc˛e dru˙zyny czekał awans na sier˙zanta plutonu, i to szybciej, ni˙z mógłby si˛e spodziewa´c, poniewa˙z armia cierpiała na powa˙zny brak podoficerów. Rekruci nauczyli si˛e budowa´c namioty i nawet mieszkali w nich przez dzie´n czy dwa. Z rozgotowanej skóry zwierzat ˛ wykonali zbroje, w których potem kazano im maszerowa´c. Wszyscy — nawet Erkum Poi, który w dzieci´nstwie musiał chyba przej´sc´ lobotomi˛e — opanowali stanie w rozmaitych pozycjach, maszerowanie w równych szeregach i proste manewry kolumnami. Do tej pory jednak nie mieli w r˛ekach broni. Teraz nadeszła ta wa˙zna chwila. Sadz ˛ ac ˛ po twarzach Mardukan, nie rozumieli, co si˛e dzieje. Ka˙zdy z nich trzymał w górnych r˛ekach czterometrowa˛ drewniana˛ tyczk˛e, a w dolnych tarcz˛e ze sklejki o powierzchni trzech metrów kwadratowych. Było zupełnie oczywiste, z˙ e z˙ aden nie ma poj˛ecia, co z tym zrobi´c. — Dzisiaj wieczorem — ciagn ˛ ał ˛ Julian — zaczniemy szkolenie z u˙zyciem symulatorów pik, które macie w r˛ekach. Bo je´sli wam si˛e wydaje, wy czterołape potwory, z˙ e wam zaufamy i damy prawdziwe piki, to si˛e mylicie. Dopóki nie nauczycie si˛e, co to znaczy by´c z˙ ołnierzem, mo˙zecie na nie tylko popatrze´c! A teraz zaczniemy przerabia´c podr˛ecznik walki. Gronningen wystapił ˛ do przodu i zaczał ˛ demonstrowa´c pierwsza˛ pozycj˛e z podr˛ecznika walki, specjalnie zaadaptowana˛ dla czteror˛ekich Mardukan. Rekruci patrzyli z uwaga˛ i niepokojem. Nagle drzewce wy´slizgn˛eło si˛e z wydzielaja˛ cych nadmiernie s´luz rak ˛ Erkum Pola i trafiło dowódc˛e drugiej dru˙zyny w głow˛e. Ten odwrócił si˛e i walnał ˛ wolno my´slacego ˛ rekruta własna˛ czterometrowa˛ tyczka.˛ Potem wszystko potoczyło si˛e ju˙z bardzo szybko. Gdzie´s z oddali słycha´c było melodyjne za´spiewy kapłanów zaj˛etych codziennymi obrzadkami. ˛ Ze stajni dobiegały głosy civan i turom. Pracujace ˛ grupy robotników nuciły swoje pie´sni. A plac c´ wicze´n rozbrzmiewał trzaskiem tyk uderzaja˛ cych o drewniane tarcze i przekle´nstwami w´sciekłych marines. *
*
*
Wierni podchodzili po kolei i kl˛ekali przed najwy˙zszym kapłanem, by otrzyma´c błogosławie´nstwo swojego boga. Gratar stał przed ołtarzem na marmurowej podstawie, spod której wypływała krystalicznie czysta woda, która nast˛epnie kaskada˛ wpadała do zdobionego złotem i klejnotami rezerwuaru. Po obu stronach 85
ołtarza tryskały cztery fontanny. Rozkładajac ˛ szeroko ramiona, król-kapłan s´piewał, nabierał wody z fontann i spryskiwał nia˛ kl˛eczacego ˛ u jego stóp wiernego. Po otrzymaniu błogosławie´nstwa wierny przechodził przez delikatny prysznic symbolizujacy ˛ oczyszczenie, a jego miejsce zajmował nast˛epny. — Trzeba było przyj´sc´ pó´zniej — szepnał ˛ Roger. — Mówi si˛e, z˙ e czekanie jest zawsze najtrudniejsze — za˙zartował Pahner. Kapitan rozejrzał si˛e wokół. Sala audiencji była rozległym placem otoczonym kolumnada˛ i zadaszonym nad podwy˙zszeniem, na którym król-kapłan odprawiał swój rytuał. Tutaj znajdowała si˛e najwi˛eksza s´wi˛eto´sc´ — z´ ródła, które dały poczatek ˛ religii Mardukan. Woda ze z´ ródeł spływała po skałach do znajdujacego ˛ si˛e poni˙zej zbiornika, a wypływajac ˛ stamtad ˛ łaczyła ˛ si˛e z wodami rzeki Chasten. Plac przed ołtarzem wypełniali wierni, w tym delegacja kupców protestuja˛ cych przeciw narzuconemu przez s´wiatyni˛ ˛ e racjonowaniu z˙ ywno´sci. Stali w ulewnym deszczu — znaku przychylno´sci ich bóstwa — i cierpliwie czekali na swoja˛ kolej. Roger i Pahner zaj˛eli honorowe miejsca pod zadaszeniem, za królem-kapłanem. Deszcz, jak zawsze na Marduku, był gwałtowny i ulewny, a na północno-wschodnim niebie wida´c było zbierajace ˛ si˛e czarne jak w˛egiel chmury. Wygla˛ dało na to, z˙ e ulewa jest zapowiedzia˛ prawdziwego oberwania chmury. — Chyba popada teraz dłu˙zej — zauwa˙zył Pahner. Ostatni z wiernych przeszedł przez tryskajac ˛ a˛ wod˛e. — Słuchajcie, słuchajcie! — zawołał mistrz ceremonii. — Jego Naj´swi˛etsza Ekscelencja Gratar, Najwy˙zszy Kapłan Wód, Pan Diaspry, Pomazaniec Bo˙zy, wysłucha teraz waszych pró´sb i skarg. Jego głos ledwie przebijał si˛e przez huczacy ˛ deszcz i łoskot gromu. — To mi przypomina koncert Slakersów — zachichotał Roger. Nie próbował nawet s´cisza´c głosu, bo i tak nic nie było słycha´c dalej ni˙z na metr. — To ci, co u˙zywaja˛ generatorów pogody, z˙ eby wywoła´c huragan? — spytał Pahner. — Był pan kiedy´s na takim koncercie? — Raz. I w zupełno´sci mi to wystarczyło. Obaj m˛ez˙ czy´zni stali cierpliwie, chocia˙z mieli wa˙zniejsze sprawy na głowie, ni˙z czekanie na delegacj˛e, która chce prosi´c o zniesienie racjonowania z˙ ywnos´ci. Na wszystkie pytania mógł odpowiedzie´c Poertena, ale sprawa i tak w ko´ncu trafiłaby do nich, wi˛ec lepiej było zaja´ ˛c si˛e tym od razu. — Szkoda, z˙ e nie mo˙zemy podrzuci´c pluskiew w kupieckich domach — powiedział Pahner. — Czuj˛e, z˙ e miotamy si˛e troch˛e na o´slep. Roger zmarszczył czoło. Podzielał frustracj˛e kapitana. — Musimy zacza´ ˛c przyzwyczaja´c si˛e do braku informacji — powiedział po chwili. — Na Ziemi nie mogliby´smy tego robi´c. Nie jestem nawet pewien, czy to było legalne w Q’Nkok i Marshadzie. To w ko´ncu jeden ze s´wiatów Imperium.
86
— To prawda, Wasza Wysoko´sc´ — u´smiechnał ˛ si˛e lekko Pahner. — My´slałem ´ etych, o tym, kiedy trafili´smy do Q’Nkok. Planeta znajduje si˛e pod kontrola˛ Swi˛ a to oznacza, z˙ e de facto jeste´smy w stanie wojny. Roger zmarszczył czoło, próbujac ˛ przypomnie´c sobie brzmienie norm prawnych, które O’Casey i inni nauczyciele próbowali wbi´c mu do głowy, podczas gdy on robił wszystko, by si˛e ich nie nauczy´c. — Czyli działamy w warunkach wojennych? — Tak, Wasza Wysoko´sc´ . — U´smiech kapitana poszerzył si˛e nieco. — Pana matka nie powinna wi˛ec mie´c z˙ adnych zastrze˙ze´n. — Nie chodzi mi o matk˛e. My´slałem bardziej o tym, z˙ e kiedy wróc˛e, zajm˛e stanowisko w rzadzie. ˛ Ju˙z teraz musz˛e uczy´c si˛e działania zgodnie z prawem. — Zgadzam si˛e z panem, Wasza Wysoko´sc´ . Ale najpierw wydosta´nmy si˛e z tej planety z˙ ywi, a potem zajmiemy si˛e etyka,˛ dobrze? — Jasne — zgodził si˛e Roger. Gratar szybko poradził sobie z dwoma pierwszymi poddanymi, którzy spierali si˛e o grobl˛e i utrzymanie kanału. Nadeszła pora na delegacj˛e kupców. Ich rzecznikiem był oczywi´scie Grath Chain. Przez cały czas robił wszystko, aby utrudnia´c przygotowania, a jego narzekania stawały si˛e coraz bardziej przykre. Najprawdopodobniej niski ranga˛ rajca był popierany przez starsze rody kupieckie, co dawało mu do´sc´ pewno´sci siebie, by próbowa´c sprzeciwia´c si˛e decyzjom władcy. — Wasza Ekscelencjo — powiedział rajca, kiedy Gratar pozwolił mu przedstawi´c swoja˛ skarg˛e. — Przychodz˛e przed twoje oblicze jako pokorny sługa. Mam nadziej˛e, z˙ e raczysz łaskawie wysłucha´c mojej skargi w sprawie, w której tylko ty mo˙zesz pomóc. Miesiac ˛ temu do naszego miasta przybyli cudzoziemscy najemnicy. Narzucili nam podj˛ecie drastycznych działa´n, które sprawiaja,˛ z˙ e biedni głoduja,˛ a bogaci ubo˙zeja.˛ Odciagn˛ ˛ eli m˛ez˙ czyzn od Prac Boga i ucza˛ ich cudzoziemskich sposobów walki. — Robia˛ to wszystko w imi˛e obrony naszego miasta przed Bomanami. Ale czy tak pospieszne przygotowania sa˛ niezb˛edne? Wielkie Dzieła Boga, Jego groble i kanały niszczeja˛ w ulewie, a niedługo nadejda˛ Deszcze Hompag. By´c mo˙ze ju˙z nastały — wskazał na niebo, z którego dosłownie lały si˛e strumienie wody. — M˛ez˙ czy´zni si˛e szkola,˛ a kobiety przygotowuja˛ barbarzy´nskie narz˛edzia wojenne. Kto zatem ma naprawia´c spustoszenia? Czy niszczenie Dzieł Boga nie jest aktem herezji? A wła´snie teraz szczególnie powinni´smy uwa˙za´c, by nie rozgniewa´c i nie obrazi´c Boga. Przerwał i wskazał s´wiatyni˛ ˛ e. — Jeste´smy wielkim i bogatym miastem, ale nasza siła nigdy nie tkwiła w broni i działaniach wojennych. Nasza˛ siła˛ jest bogactwo i miło´sc´ Boga. Nasze skarbce sa˛ pełne złota i srebra. Mury boskiej s´wiatyni ˛ wala˛ si˛e, podczas gdy skarbiec p˛eka w szwach. Gdyby cho´c mała˛ cz˛es´c´ tego skarbu ofiarowa´c Bomanom, zostawiliby 87
nas w spokoju i ruszyli pladrowa´ ˛ c inne miasta. Wtedy Robotnicy Boga mogliby wróci´c do swoich obowiazków ˛ i zapobiec upadkowi Bo˙zych Dzieł. — O, cholera — zaklał ˛ cicho Roger. — Wła´sciwie jestem zaskoczony, z˙ e nikt dotad ˛ tego nie zaproponował — odparł Pahner. — Dlaczego teraz? — spytał ksia˙ ˛ze˛ , my´slac ˛ goraczkowo. ˛ — Pewnie kogo´s o´swieciło: Mo˙ze ju˙z nawet dogadali si˛e z tymi dzikusami. Kto wie? Gratar popatrzył na rajc˛e z wyra´znym obrzydzeniem, ale podpisał oficjalne przyj˛ecie jego petycji. — To, co mówisz, jest bardzo cenne — powiedział bez przekonania. — Jednak dotyczy zbyt wa˙znych spraw, by decydowa´c o tym w po´spiechu. Decyzj˛e podejmie Rada miasta i s´wiatyni. ˛ — Wasza Ekscelencjo — przerwał rajca, naruszajac ˛ protokół — nie ma czasu na zastanawianie si˛e. Musimy jak najszybciej porozumie´c si˛e z barbarzy´nska˛ horda,˛ gdy˙z inaczej zaatakuja˛ nas z zaskoczenia i szansa przepadnie. — Pami˛etaj, gdzie twoje miejsce, Grath Chainie — powiedział ostro król-kapłan. — Masz prawo składa´c petycje, ale to ja decyduj˛e, kiedy b˛edziemy je rozpatrywa´c. Czy wyra˙zam si˛e jasno? — Tak, Wasza Ekscelencjo — odpowiedział pospiesznie rajca i pochylił głow˛e. — Nastały Deszcze Hompag — ciagn ˛ ał ˛ Gratar, wskazujac ˛ niebo. — Boma´nska horda nie zaatakuje nas teraz, dlatego mamy czas na podj˛ecie decyzji, dopóki nie obeschna˛ drogi. Twoja˛ petycja˛ zajmiemy si˛e bez zbytecznego po´spiechu. Zanim to jednak nastapi, ˛ chciałbym usłysze´c, co nasi go´scie maja˛ na ten temat do powiedzenia. Ziemianie z trudem ukryli zaskoczenie. Gratar musiał wiedzie´c o tre´sci petycji, kiedy zapraszał ich do udziału w ceremonii, a mimo to nie podzielił si˛e z nimi ta˛ informacja.˛ Dał jasno do zrozumienia, z˙ e chce pozna´c ich zdanie na temat skarg, które wniosa˛ kupcy, ale nie wspomniał nawet, z˙ e moga˛ by´c zmuszeni do skomen˙ towania formalnej petycji o zaprzestanie przygotowa´n wojennych. Zaden z nich nie był wi˛ec przygotowany na to, z˙ e b˛edzie musiał publicznie zabra´c głos w tej sprawie. Sytuacja była niezr˛eczna, ale królowi chyba o to chodziło. Roger odchrzakn ˛ ał ˛ i wystapił ˛ do przodu. Niewielkie podwy˙zszenie było odpowiednia˛ scena,˛ a on od dziecka szkolił si˛e w publicznym przemawianiu. Zazwyczaj jednak posiadał przygotowany wcze´sniej szkic swojego wystapienia, ˛ dlatego teraz zastanawiał si˛e goraczkowo ˛ nad odpowiedzia˛ i dzi˛ekował w duchu Eleanorze O’Casey za to, z˙ e wbiła mu do głowy chocia˙z odrobin˛e wiedzy z zakresu historii. Potem spojrzał na Chaina, jego popleczników i szeroko si˛e u´smiechnał. ˛ — W moim kraju, Wasza Ekscelencjo, mówimy: „Kiedy raz zapłaciłe´s Danegeld, nigdy ju˙z nie pozb˛edziesz si˛e Danów”. 88
— Co — to znaczy? Podobnie jak historia waszej pi˛eknej Diaspry, nasza historia te˙z si˛ega tysi˛ecy lat wstecz. Jednak w przeciwie´nstwie do pokojowej przeszło´sci waszego miasta, nasza skapana ˛ jest we krwi. Ten najazd, który sprawia, z˙ e wasza skóra wysycha z trwogi, w moim kraju byłby tylko mało istotnym wydarzeniem. Wiele razy musieli´smy stawia´c czoła barbarzy´nskim napa´sciom. Tak wiele, z˙ e nasi kapłani odprawiali nawet specjalne modły o wybawienie nas od ró˙znych plemion. Na przykład Danów. — Danowie, podobnie jak Bomani, byli naje´zd´zcami z północy. Przybywali w szybkich jak błyskawice łodziach i napadali na nadmorskie osady, zabijajac ˛ i niewolac ˛ ich mieszka´nców oraz bezczeszczac ˛ s´wiatynie. ˛ Szczególnie okrutnie mordowali kapłanów. Ci za´s ginac, ˛ wzywali swojego boga, ale odpowiadało im jedynie milczenie. — W desperacji jedna z krain, która˛ najechali, zaoferowała im złoto i srebro, a nawet relikwie, które wyra˙zały miło´sc´ jej mieszka´nców do swojego boga. Nazwano to Danegeld, co oznacza przekupstwo, rozpaczliwy wysiłek, by zapewni´c bezpiecze´nstwo swoim ziemiom i ludziom, — Ale Danowie widzac, ˛ z˙ e oferuje im si˛e takie bogactwo bez podj˛ecia walki, zaj˛eli cały kraj. Narzucili podbitym ludom własnych bogów oraz własne prawa. Pi˛ekna kraina wspaniałych opactw i klasztorów zapadła w mrok zapomnienia. Ze wszystkich wspaniałych dzieł sztuki do dzisiaj przetrwały tylko te ocalone przez kilku panów, którzy bronili swojej ziemi ostra˛ stala˛ mieczy, a nie złotem i srebrem. Wi˛ec je´sli chcecie zebra´c swój własny Danegeld, zróbcie to. Ale nie oczekujcie, z˙ e pozb˛edziecie si˛e w ten sposób Danów. Gratar patrzył przez chwil˛e na ksi˛ecia, po czym zwrócił si˛e do delegacji kupców. — Wasza sprawa zostanie rozpatrzona na posiedzeniu Rady za dziesi˛ec´ dni. Koniec audiencji. Nast˛epnie odwrócił si˛e plecami do wszystkich i wyszedł ze s´wiatyni ˛ w asy´scie swojej gwardii. — Kapitanie — powiedział Roger, patrzac, ˛ jak Diaspranie zaczynaja˛ si˛e rozchodzi´c — pami˛eta pan, co powiedziałem o wywiadzie i podsłuchu? — Julian jest zaj˛ety musztrowaniem rekrutów — odparł w zamy´sleniu Pahner, wyjmujac ˛ z kieszeni kawałek korzenia bisti. — I tak nie mógłby spotka´c si˛e z rajcami — powiedział ksia˙ ˛ze˛ . — Ale ja wiem, kto mo˙ze.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
— Powa˙znie, Wasza Dostojno´sc´ — powiedział Poertena, nachylajac ˛ si˛e nad stołem, by wskaza´c detale projektu. — Mo˙zecie zwi˛ekszy´c zyskowno´sc´ wydobycia rud. I to wcale nie b˛edzie trudne. Dziwi˛e si˛e, z˙ e jeszcze tego nie robicie. Pluskwa na obwodach czasteczkowych ˛ zsun˛eła si˛e z palca mechanika i wpadła w szpar˛e w drewnie. Potrafiła wychwytywa´c wszystkie d´zwi˛eki w pomieszczeniu, a wykrycie jej wymagało zastosowania najnowocze´sniejszych urzadze´ ˛ n. Jeszcze tylko cztery, pomy´slał Poertena. — A co wy b˛edziecie z tego mie´c? — spytał podejrzliwie rajca. — Poniewa˙z nie b˛edziemy wraca´c ta˛ sama˛ droga,˛ my´slałem o jakiej´s gotówce z góry. — Zdawało mi si˛e, z˙ e nie mo˙zna was kupi´c — chrzakn ˛ ał ˛ Mardukanin, odchylajac ˛ si˛e w fotelu i patrzac ˛ na rysunek. — No, to nie jest umowa, która idzie w oficjalny rejestr — wyszczerzył z˛eby w u´smiechu mechanik. My´sl o wzbogaceniu skarbca kompanii łapówkami od szumowiniaków, którym podrzucał pluskwy, działała na Pinopa´nczyka wyjatkowo ˛ podniecajaco. ˛ *
*
*
— Jak podrzucili´scie podsłuch Grath Chainowi? — spytał Roger, patrzac, ˛ jak Julian przeglada ˛ na ekranie swojego pada zapisy podsłuchiwanych rozmów. — Nie było łatwo, Wasza Wysoko´sc´ . — Plutonowy dotknał ˛ podbitego oka i skrzywił si˛e. — On nie chce mie´c nic wspólnego nawet z kapłanami wody, ale Denat zaproponował mu co´s, co zadziałało. — Co? — spytał Pałmer. Jak dotad ˛ nie wiedzieli, kto pociaga ˛ za sznurki Chaina, jednak taki kto´s na pewno istniał, a kapitan chciał go znale´zc´ . I to bardzo. — Posłu˙zyli´smy si˛e kobieta,˛ sir. Jedna˛ z kobiet poganiaczy. — No, to musiało si˛e uda´c — powiedział Roger, patrzac ˛ na wy´swietlane teksty rozmów. Chain nie krył swojej niech˛eci do ludzi. Rozmawiał na osobno´sci niemal ze wszystkimi członkami Rady. Jak dotad ˛ nie znale´zli jednak zapisu s´wiadczacego ˛
90
o tym, z˙ e odbierał jakie´s rozkazy, ani z˙ adnych dowodów na to, z˙ e propozycja przekupienia Bomanów spotkała si˛e z z˙ yczliwym przyj˛eciem kupców. — Hmmm — powiedział Julian, patrzac ˛ na wykaz rozmów. — Rozmawiał z cała˛ Rada,˛ z wyjatkiem ˛ kapłanów i Gessram Kara. — Dlaczego nie z Karem? — spytała O’Casey. — Wprawdzie on nas popiera, ale Welan Gór te˙z, a mimo to jego Chain odwiedził. — Zastanawiałem si˛e nad tym, prosz˛e pani — powiedział Julian. — Jedyne wytłumaczenie, jakie przyszło mi do głowy, to z˙ e rozmówili si˛e, zanim nasze pluskwy si˛e uaktywniły. — Sadzicie, ˛ z˙ e Kar mo˙ze spiskowa´c przeciwko tronowi? — spytał Pahner. — Uwa˙zam, z˙ e nie mo˙zna tego wykluczy´c, sir. — Mamy do czynienia równocze´snie z dwiema rzeczami — ciagn ˛ ał, ˛ wskazujac ˛ zapisy. — Z jednej strony toczy si˛e debata nad najskuteczniejsza˛ metoda˛ poradzenia sobie z Bomanami. Musimy tych tubylców zrozumie´c: oni wszyscy uwa˙zaja,˛ z˙ e robia˛ to, co słuszne. Maja˛ tak dobre intencje, z˙ e mo˙zna by wybrukowa´c nimi całe piekło. Nawet Grath Chain na swój — prosz˛e mi wybaczy´c to okre´slenie — szumowiniasty, przebiegły i zdradziecki sposób ma dobre intencje. On te˙z denerwuje si˛e sytuacja˛ ekonomiczna˛ i utrata˛ presti˙zu i chce, by wszystko wróciło do normy. Zale˙zy mu na tym, by Bomani nie zagra˙zali Diasprze, co generalnie nie jest niczym złym. — Jestem gotów przyzna´c, z˙ e wszyscy maja˛ jak najlepsze ch˛eci — powiedział Roger — ale biorac ˛ pod uwaga˛ szambo, w którym siedzimy po uszy, czy to ma jakiekolwiek znaczenie? — Mo˙ze niewielkie, Wasza Wysoko´sc´ , ale w cieniu oficjalnej debaty toczy si˛e druga, nieoficjalna dyskusja. — Jaka druga dyskusja? — spytała O’Casey. — Oto przykład. Welan Gór mówi do Fan Pola: „My´sl˛e, z˙ e Grath stoi nam na drodze. Powinni´smy wykorzysta´c do naszego Wielkiego Planu ludzi”. — Co to jest Wielki Plan? — spytał Roger. — To bardzo dobre pytanie, Wasza Wysoko´sc´ , Najwyra´zniej wie o nim piatka ˛ lub szóstka, w tym Gessram Kar. Je´sli jednak rozmawiajac ˛ szczegółach, spotykaja˛ si˛e w takich miejscach, których nie monitorujemy. — Julian popatrzył na krag ˛ zdziwionych i zarazem zmartwionych twarzy. — Czy nasze pluskwy nie zarejestrowały tego, bo zostały z´ le umieszczone, czy Wielki Plan jest tak pilnie strze˙zony? — spytała O’Casey. — To sprawa wyjatkowych ˛ s´rodków ostro˙zno´sci — odparł plutonowy. — W pewnym momencie jeden z członków Rady chciał przedyskutowa´c z Karem jaka´ ˛s zwiazan ˛ a˛ z planem kwesti˛e i Kar bardzo si˛e zdenerwował. Powiedział, z˙ e rozmowa na ten temat powinna odbywa´c si˛e jedynie w miejscach i porach do tego przeznaczonych. Bardzo si˛e pilnuja.˛ Jedyne, co mog˛e powiedzie´c o Wielkim Planie, to z˙ e ten, kto za nim stoi, nazywany jest Stwórca.˛ 91
— Stwórca? ˛ — powtórzył Roger, po czym zachichotał. — No, cała sprawa nabiera boskiego wymiaru. — A to oznacza, z˙ e prawdopodobnie plan jest wymierzony w hierarchi˛e — stwierdziła O’Casey. — Musz˛e jeszcze raz spojrze´c na te rozmowy. Mo˙ze uda mi si˛e co´s wychwyci´c. — Co robimy z Chainem? — spytał Roger. — Je´sli dobrze pami˛etam, po to zwołali´smy t˛e narad˛e. — Jak dotad ˛ nie wydaje mi si˛e, z˙ eby był powa˙znym zagro˙zeniem, Wasza Wysoko´sc´ — powiedział Pahner. — Na razie niczego nie róbmy. — Zgoda. My´sl˛e jednak, z˙ e powinni´smy znów pomówi´c z Gratarem. — O Grath Chamie czy o Wielkim Planie? — spytała O’Casey. — O Chamie. . . i sprawdzi´c, czy on zdaje sobie spraw˛e, z˙ e co´s si˛e dzieje — odparł ponuro kapitan. *
*
*
Honal machnał ˛ r˛eka˛ i tr˛ebacz dał sygnał do zatrzymania si˛e. Oddział je´zd´zców na civan stanał. ˛ — Cholera, Soi Ta! Mieli´scie rozwina´ ˛c szyk! — Staramy si˛e! — krzyknał ˛ dowódca piechoty. — Ale to nie takie łatwe, jak si˛e wydaje! — Tak? To spróbuj zatrzyma´c nagle tysiac ˛ civan, tak z˙ eby nie stratowały własnej piechoty! — Do´sc´ ! — Bogess podjechał do kłócacych ˛ si˛e dowódców. — Wystarczy — powtórzył spokojniej. — Chodzi o czas, Honal, i wyszkolenie. Po to tu jeste´smy, je´sli jeszcze tego nie zauwa˙zyłe´s. — Zauwa˙zyłem — odpowiedział ostro Honal, po czym machnał ˛ r˛eka˛ na swoich z˙ ołnierzy. — Ale moja kawaleria nie musi c´ wiczy´c podstawowych manewrów. Ograniczymy si˛e wi˛ec do minimum — ja i kompania, około stu ludzi, tak z˙ eby´smy mogli niespodziewanie zatrzyma´c si˛e, nie wpadajac ˛ na naszych sprzymierze´nców. — Dobrze — klasnał ˛ w dłonie Bogess. — Mam nadziej˛e, z˙ e dasz rad˛e zapanowa´c nad swoja˛ jazda.˛ — Bez trudu. Ci, co nie byli z nami w drodze z gór, mogli przedtem stwarza´c problemy, ale nie teraz, kiedy si˛e nimi zaj˛eli´smy. Ludzie wiedza,˛ o czym mówia,˛ a ich taktyka jest niezawodna. Je´sli my niczego nie spapramy, wszystko pójdzie gładko. — Ale z˙ eby tak si˛e stało — powiedział Soi Ta — musimy nauczy´c si˛e tego manewru. A to oznacza. . . ˙ wracamy do szkolenia — doko´nczył Bogess. — Tymczasem zobacz˛e, — Ze jak idzie trening rekrutów. Je´sli my mamy tyle zabawy, mog˛e sobie wyobrazi´c, co dzieje si˛e u nich! 92
*
*
*
— Na plac! Krindi Fain j˛eknał ˛ i niezgrabnie podniósł si˛e na nogi. Przez trzy piekielne tygodnie zbierali si˛e na tym przekl˛etym placu na skraju miasta i c´ wiczyli prosta˛ musztr˛e — jak sta´c i maszerowa´c dru˙zynami i plutonami. Potem dostali kije zamiast pik i uczyli si˛e, jak sta´c i maszerowa´c z bronia˛ i tarcza.˛ Potem poznali bardziej zło˙zone sprawy. Jak formowa´c i łama´c szyki kompanii i batalionu. Jak biec truchtem z pika˛ i tarcza˛ w r˛ekach. Jak wykonywa´c przysiady pikiniera. Jak z˙ y´c, je´sc´ , spa´c i wydala´c, cały czas niosac ˛ pik˛e i tarcz˛e. Ka˙zda˛ ciagn ˛ ac ˛ a˛ si˛e w niesko´nczono´sc´ godzin˛e długiego marduka´nskiego dnia wypełniało im pi˛ec´ dziesiat ˛ minut c´ wicze´n i dziesi˛ec´ minut przerwy. Po zmroku ludzkie demony bezlito´snie zaganiały ich do czyszczenia obozu i wyposa˙zenia. W ko´ncu w s´rodku nocy pozwalano im troch˛e odpocza´ ˛c. . . po to, by zerwa´c ich na nogi przed s´witem i zap˛edzi´c z powrotem na plac. Krindi podał r˛ek˛e Bail Gromowi i pomógł mu wsta´c. — Nie martw si˛e, Bail — powiedział z udawana˛ wesoło´scia.˛ — Pomy´sl — jeszcze tylko kilka tygodni szkolenia z pika,˛ a potem b˛edziemy mogli walczy´c z Bomanami. — To dobrze — j˛eknał ˛ były druciarz. — Wreszcie b˛ed˛e mógł kogo´s zabi´c. — I tak b˛edziemy musieli kogo´s zabi´c — powiedział nerwowo Erkum Poi. — Co to znaczy? — spytał Fain, zaganiajac ˛ ich na miejsce. Je´sli nie znale´zliby si˛e na swojej oznaczonej pozycji przed lud´zmi, dostaliby kar˛e — bieg dookoła placu z obcia˙ ˛zona˛ ołowiem pika˛ i tarcza˛ i ze s´piewem na ustach. — Słyszałem, z˙ e b˛edziemy musieli kogo´s zabi´c, z˙ eby przej´sc´ dalej — powiedział smutno Poi. — Co? — spytał Bail Crom. — Civanl Turoml — Nie. — Twarz szeregowca przybrała z˙ ałosny wyraz. — Musimy zabi´c kogo´s z naszej rodziny. — Co? — wytrzeszczył oczy Fain. — Kto ci to powiedział? — Jeden z dowódców dru˙zyn. — Z naszego plutonu? Kto? — Nie — powiedział Poi. — Taki jeden. . . Dowódca dru˙zyny rozejrzał si˛e po stłoczonych na placu z˙ ołnierzach i pokr˛ecił głowa˛ przejał ˛ ten gest od ludzkich instruktorów. — Nie obchodzi mnie, czy to był dowódca dru˙zyny, czy plutonowy Julian, czy sam pułkownik MacClintock. Nie b˛edziemy zabija´c członków własnych rodzin. Zda˙ ˛zył stana´ ˛c na swoim miejscu na chwil˛e przed pojawieniem si˛e kapral Beckley, która przyszła przeja´ ˛c dowodzenie nad formacja.˛ — Na pewno? — spytał szeregowy. Jego twarz wcia˙ ˛z była smutna.
93
— Na pewno — syknał ˛ Fain. — Pó´zniej porozmawiamy. Szczerze mówiac ˛ z˙ ałował, z˙ e dowódca˛ dru˙zyny nie został kto´s inny. Dowodzenie było dobre dla atul. *
*
*
Na znak gwardzisty Roger przestapił ˛ próg i zatrzymał si˛e zaskoczony. Wiedział, z˙ e to nie sala tronowa, ale mimo to widok zaszokował go. Króla-kapłana Diaspry otaczały dziesiatki ˛ słu˙zacych ˛ i pomniejszych kapłanów, a samo pomieszczenie było zupełnie puste. Pod s´ciana˛ stało pi˛eciu gwardzistów. Gratar wygladał ˛ samotnie przez okno na północno-wschodniej s´cianie. Pokój rozbrzmiał echem gromu. Nadeszły Deszcze Hompag i od dwóch dni miasto zalewały strugi wody. Woda bulgotała w rynsztokach i zapełniała kanały burzowe. Napierała na wały i groziła zalaniem pól. Chasten, niegdy´s toczaca ˛ niebiesko-zielone wody z gór, teraz przybrała kolor lasów i równin. Wsz˛edzie, jak okiem si˛egna´ ˛c, z nieba lały si˛e strugi deszczu. Roger podszedł do okna i tak˙ze wyjrzał na zewnatrz. ˛ W pogodny dzie´n z tych okien wida´c było góry na horyzoncie. Teraz przesłaniała je ulewa. Szara nawałnica pozwalała dojrze´c tylko skrawki pól na wschodzie i chronia˛ cych je wałów. Za wałami kotłowała si˛e gł˛eboka na dwa metry woda. Cała okolica wydawała si˛e by´c szeroka˛ rzeka,˛ a Chasten tylko gł˛ebszym kanałem. Wodospady Diaspra´nskie zamieniły si˛e niemal w Niagar˛e. Widok był wspaniały i zarazem przera˙zajacy, ˛ ksia˙ ˛ze˛ podejrzewał, z˙ e wła´snie dlatego przyj˛eto go tutaj, w tej komnacie. Po chwili król, nie patrzac ˛ na niego, wskazał na okno. — To Prawdziwy Bóg. Bóg, którego l˛ekaja˛ si˛e wszyscy Diaspranie — Bóg Potoku. Czcimy łagodnego Boga Wiosny, kochamy Boga Deszczu, ale Boga Potoku si˛e obawiamy. To Bóg, którego staramy si˛e udobrucha´c, budujac ˛ groble i kanały, i jak dotad ˛ udaje nam si˛e to, cho´c wymaga nieustannego mozołu. Wasze przygo´ towania do wojny odciagn˛ ˛ eły robotników od tych prac. Sciany kanałów i zbocza wałów ju˙z si˛e zapadaja,˛ s´luz nikt nie włacza ˛ o odpowiednich porach, a pompy psuja˛ si˛e, bo nikt o nie nie dba. To nasz Bóg, a nasza wiara jest walka˛ z Nim. — Król odwrócił si˛e do ksi˛ecia. — Komu wi˛ec mamy stawi´c czoła? Bomanom, których mo˙zna przekupi´c kilkoma monetami i s´wiecidełkami? Czy naszemu Bogu, którego mo˙zna pokona´c jedynie wysiłkiem i praca? ˛ Roger spojrzał na brunatne wody i zrozumiał rozterki kapłana. W oddali jedno z gigantycznych drzew upadło powoli i roztrzaskało si˛e na kawałeczki, które z tej odległo´sci wygladały ˛ jak wykałaczki. Tak, to był wspaniały i zarazem przera˙zajacy ˛ widok. Mieszka´ncy Diaspry przez cale pokolenia uprawiali swoje pola i przygotowywali si˛e na coroczne ulewy. Mi˛edzy miastem a skrajem pól ciagn˛ ˛ eły si˛e dziesiatki ˛ kanałów burzowych, 94
odprowadzajacych ˛ wod˛e na północ i południe. Na południu wpadała ona do rozlewajacej ˛ si˛e szeroko Chasten, a na północy do sztucznego koryta, którym spływała na niziny. Pola otaczał potrójny krag ˛ wałów. Łacz ˛ ace ˛ je kanały odprowadzały wod˛e do olbrzymiego zbiornika, który osuszano podczas tak zwanej pory suchej, kiedy to padało bez przerwy tylko pi˛ec´ lub sze´sc´ godzin zamiast trzydziestu sze´sciu. W czasie Hompag poziom wody w zbiorniku podnosił si˛e zaledwie kilka centymetrów dziennie, i ryzyko, z˙ e przepełni si˛e przed ko´ncem ulewy, było niewielkie. Biorac ˛ pod uwag˛e mniejsza˛ intensywno´sc´ tegorocznych Deszczy Hompag, Rogerowi wydawało si˛e, z˙ e miasto powinno da´c sobie rad˛e, korzystajac ˛ tylko z połowy posiadanych zabezpiecze´n. Ale przekonywanie o tym Gratara było prawdopodobnie bezcelowe. — Trzeba si˛e zastanowi´c nad kilkoma sprawami, Wasza Ekscelencjo — zaczał ˛ ostro˙znie. — O jednej ju˙z wspominałem: je´sli raz zapłacisz Danegeld, nigdy nie pozb˛edziesz si˛e Danów. Bomani zabiora˛ wasze złoto, a potem i tak was zniszcza.! ˛ Spladruj ˛ a˛ miasto. A tym złotem mo˙zecie zapłaci´c za to. — Ksia˙ ˛ze˛ wskazał zapory przeciwpowodziowe. — Je´sli oddacie je Bomanom, nie b˛edzie was sta´c na ich konserwacj˛e. — Trzeba tak˙ze zastanowi´c si˛e nad jeszcze inna˛ sprawa,˛ Wasza Ekscelencjo. Bardzo delikatna,˛ o której niech˛etnie wspominam jako cudzoziemiec. By´c mo˙ze jednak przyszła pora, bym opowiedział ci histori˛e Angkor Wat. — Angkor Wat? — powtórzył król-kapłan. — Kto to? — To miasto w moim kraju, Wasza Ekscelencjo — u´smiechnał ˛ si˛e smutno Roger. — Było jednym z najpi˛ekniejszych, jakie kiedykolwiek istniały — rajem pełnym cudownych s´wiaty´ ˛ n i wspaniałych s´wieckich budowli. Władali nim kapłani, którzy tak jak wy czcili wod˛e, dlatego było tam mnóstwo kanałów i mostów. Jak wiesz, takie rzeczy wymagaja˛ stałej konserwacji, dodatkowo trzeba dba´c o s´wia˛ tynie i budowle publiczne. Kapłani po´swi˛ecali skarbiec — swój i swojego ludu — na rozbudow˛e i utrzymanie w dobrym stanie swojego wspaniałego miasta. Tak z˙ yli przez wiele, wiele lat. — Miasto było jak wspaniały klejnot l´sniacy ˛ w´sród innych kultur, a˙z nadszedł dzie´n, kiedy jeden z sasiednich ˛ władców ujrzał bogactwo Angkor Wat i poczuł zazdro´sc´ . Nie obawiał si˛e ani gniewu ich boga, bo miał swojego własnego boga, ani ludu Angkor Wat, bo byli to głównie kapłani i słudzy s´wiatyni, ˛ Angkor Wat miało niewielu wojowników. — I tak ów l´sniacy ˛ klejnot padł po naporem barbarzy´nców i zaginał ˛ w otchłani dziejów. Nawet ci, co go zniszczyli, zapomnieli o jego istnieniu. Przez tysiace ˛ lat Angkor Wat było miastem znanym jedynie z bajek, a˙z w ko´ncu odnale´zli je poszukiwacze staro˙zytno´sci. Przywrócili miastu jego pi˛ekno i wspaniało´sc´ , zamienili je w muzeum s´wiaty´ ˛ n i budowli publicznych. Byłem tam raz z moim nauczycie-
95
lem, ale widok Angkor Wat nie zachwycił mnie, wywołał. . . uczucie pogardy dla wodzów tamtego ludu. Roger spojrzał powa˙znie na króla-kapłana. — Nie byli przecie˙z tylko kapłanami boga. Byli przywódcami swojego ludu — ludu, który wyr˙zn˛eli i zniewolili barbarzy´ncy. Ich obowiazkiem ˛ było zadba´c o bezpiecze´nstwo miasta i jego mieszka´nców, ale oni nie chcieli stawi´c czoła rze´ czywisto´sci. Swiat si˛e zmienił. . . a oni nie chcieli zmieni´c si˛e wraz z nim. Ksia˙ ˛ze˛ odwrócił si˛e z powrotem do okna. — Mo˙zecie przygotowywa´c si˛e do walki z woda,˛ Wasza Ekscelencjo. Ale je´sli to z tym wrogiem postanowicie si˛e zmierzy´c, Bomani wybija˛ was, zanim nadejda˛ nast˛epne Deszcze Hompag. Wybór nale˙zy do ciebie. Król-kapłan klasnał ˛ potakujaco ˛ w dłonie. — W rzeczy samej do mnie. — Rada nie ma nic do powiedzenia? — spytał Roger. O’Casey nie miała na ten temat zdania, gdy˙z nie było z˙ adnej spisanej konstytucji, do której mogłaby si˛e odwoła´c. Społeczno´sc´ oparta wyłacznie ˛ na tradycji i boskich prawach nie potrzebowała jej. — Nie. Je´sli moje decyzje oka˙za˛ si˛e bł˛edne, moga˛ mnie usuna´ ˛c. Zdarzało si˛e to ju˙z w przeszło´sci, chocia˙z niezwykle rzadko. Ale ostateczna decyzja nale˙zy do mnie. — Na zako´nczenie pory deszczów odbywa si˛e s´wi˛eto. Czcimy fakt, z˙ e Bóg znów pozwolił nam odzyska´c nasze ziemie. Wtedy ogłosz˛e, co postanowiłem: walczy´c z Bomanami czy zapłaci´c im danin˛e. Monarcha popatrzył na ksi˛ecia. — Szanuj˛e twoje rady, ksia˙ ˛ze˛ Rogerze, i twojej naczelniczki s´wity, nieocenionej O’Casey. Zdaj˛e sobie jednak równie˙z spraw˛e, z˙ e nie jeste´scie obiektywni. Musicie dotrze´c do morza, a je´sli wspólnie nie pokonamy Bomanów, b˛edzie to niemo˙zliwe. Barbarzy´ncy nigdy was nie przepuszcza.˛ Przez kilka chwil ksia˙ ˛ze˛ milczał, potem wzruszył ramionami. — Lepiej, z˙ eby´s nie widział Osobistego Pułku Cesarzowej w akcji. Naprawd˛e, Wasza Ekscelencjo. . . Lepiej stawi´c czoła waszemu Bogowi Potoku, majac ˛ za or˛ez˙ jedynie wiar˛e, bo tym, którzy prze˙zyja,˛ pozostanie przynajmniej ziemia pod uprawy. Kiedy Osobisty Pułk Cesarzowej wpadnie w szał, nie b˛edzie ju˙z nikogo , kto mógłby ja˛ uprawia´c.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
— Dzi´s po raz pierwszy poczujecie smak wojny. Julian wskazał rozpi˛ete na ramach czteror˛ekie kukły Mardukan. Głowa, para rogów, cztery ramiona i dwie nogi. Do ramy przywiazane ˛ były po bokach sznury. Na widok rekrutów patrzacych ˛ podejrzliwie na kukły plutonowy u´smiechnał ˛ si˛e szata´nsko. — Teraz b˛edziemy mieli dobra˛ zabaw˛e! — krzyknał. ˛ — Fain, wystap! ˛ Marduka´nski dowódca dru˙zyny podszedł i stanał ˛ na baczno´sc´ , prezentujac ˛ pik˛e. Była to ju˙z prawdziwa bro´n z metrowym stalowym grotem. — Przeszkolono was w zakresie u˙zycia piki, tak? — spytał Julian, a St. John (M.) i Kane chwycili za sznury przywiazane ˛ z obu stron s´rodkowej kukły. — Tak jest, sir! — Zademonstrujecie teraz swója˛ biegło´sc´ w posługiwaniu si˛e nia.˛ Na rozkaz macie ruszy´c naprzód równym krokiem i przebi´c kukł˛e pika˛ tak, jak b˛edziecie to robi´c w prawdziwej walce z Bomanami. Potraficie to zrobi´c? Fain nawet na niego nie spojrzał. — Tak jest, sir! — Bardzo dobrze. Ja stan˛e za kukła.˛ Mo˙ze b˛edzie wam łatwiej ja˛ zaatakowa´c, wiedzac, ˛ z˙ e i mnie przy okazji mo˙zecie trafi´c. Jasne? — Jasne, sir! Julian stanał ˛ za manekinem i pomachał starszej kapral Beckley. — Jedziemy — powiedział. — Szeregowy Fain! Do nogi bro´n! Szeregowy Fain, gotuj bro´n! Po pierwszym rozkazie Mardukanin automatycznie opu´scił drzewce piki na ziemi˛e, po drugim za´s wycelował grot w cel. — Szeregowy Fain, do natarcia w podanym tempie półkrokiem marsz! Raz, dwa, raz, dwa. . . Fain ruszył do przodu wolnym, równym krokiem, a˙z ostrze jego piki dotkn˛eło kukły. Okazało si˛e, z˙ e wcale nie tak łatwo wbi´c w nia˛ ostrze. Fain czuł si˛e tak, jakby miał kogo´s zamordowa´c, ale mimo to naparł całym ci˛ez˙ arem na drzewce, próbujac ˛ przebi´c gruba˛ skór˛e manekina. Po pierwszym mocniejszym pchni˛eciu dwaj marines zacz˛eli szarpa´c za liny, a Julian wydał z siebie przera´zliwy skowyt niczym pot˛epiona dusza. 97
Marduka´nski szeregowiec, przera˙zony reakcja˛ kukły, odskoczył w tył. W tej samej chwili tu˙z obok niego pojawiła si˛e drobna kapral Beckley, wrzeszczac ˛ równie gło´sno jak Julian. — Co ty sobie, kurwa, wyobra˙zasz, czterołapy potworze?! Kazali´smy ci zabi´c tego sukinsyna! Masz naciera´c zdecydowanie! Naprzód! Tym razem wstrza´ ˛sni˛ety Mardukanin przewidział zachowanie ludzi ukrytych za kukła˛ i nie przestał napiera´c, nawet kiedy kukła umierała, wrzeszczac ˛ w agonii. Kiedy ostrze jego piki przebiło skór˛e i przedziurawiło ukryty pod spodem p˛echerz, na ziemi˛e trysn˛eła krew. Fain cofnał ˛ si˛e przera˙zony, i oczywi´scie znów nasłuchał si˛e wyzwisk. Jeszcze raz natarł na manekina, tym razem desperackim pchni˛eciem przebił go na wylot. Wrzaski Juliana umilkły tak nagle, z˙ e Mardukanin przestraszył si˛e, i˙z naprawd˛e d´zgnał ˛ pika˛ dowódc˛e. Po chwili strachu nadeszła rado´sc´ , z˙ e chyba faktycznie zabił tego sadystycznego dwur˛ekiego pokurcza, ale w tym momencie plutonowy wyszedł zza zakrwawionej kukły. — Uwaga! — wrzasnał ˛ marin˛e. — To, co wam zademonstrowali´smy, to technika szkoleniowa, która˛ b˛edziecie teraz stosowa´c. Dwóch ma ciagn ˛ a´ ˛c za liny, trzeci stana´ ˛c w sporej odległo´sci za kukła˛ i udawa´c, z˙ e wła´snie umiera. To przygotuje was, na ile to mo˙zliwe, do prawdziwej walki. Mo˙ze wam si˛e to wydawa´c dziwne, ale dobre wyszkolenie cz˛esto ratuje z˙ ycie. Wasze z˙ ycie. A je´sli my´slicie, z˙ e jest wam ci˛ez˙ ko, poczekajcie, a˙z staniecie naprzeciw kogo´s, kto ma w r˛ekach bro´n i z całych sił stara si˛e was zabi´c, zanim wy zabijecie jego. Nie spodoba wam si˛e to, bo zabicie kogo´s osobi´scie, w bezpo´sredniej walce. . . no, to do´sc´ paskudna sprawa. *
*
*
— Sa˛ beznadziejni — j˛eknał ˛ Honal, machni˛eciem r˛eki dajac ˛ znak kompanii, by wykonała zwrot w lewo i uderzyła na jazd˛e wroga z flanki. Drugi oddział, równie˙z z Północy, z miasta Shrimtan na wschód od gór Ranar, próbował odpowiedzie´c na manewr oskrzydlajacy, ˛ ale niewprawnie kierowana masa ich civan skł˛ebiła si˛e i pozaczepiała uprz˛ez˙ ami. Dowódca kontyngentu, bardzo młody oficer, który przywiódł swoich ludzi na południe w poszukiwaniu schronienia przez boma´nska˛ nawała,˛ zamachał swoim proporcem, nakazujac ˛ si˛e zatrzyma´c. — To fakt — powiedział Rastar. — Ale my to zmienimy, prawda? — Oby — chrzakn ˛ ał ˛ dowódca therda´nskiej jazdy. — Z tego, co słyszałem w mie´scie, mo˙zemy zosta´c sami, tylko my i ludzie. — Niech bogowie bronia˛ — skrzywił si˛e Rastar. — Wzi˛eli´smy ich złoto i jedzenie, wi˛ec jeste´smy zwiazani ˛ umowa.˛ Ale nie chciałbym przebija´c si˛e do Przystani K’Vaerna przez zast˛epy Wesparów. 98
Honal pogalopował, aby wyja´sni´c drugiemu dowódcy, z˙ e musztra oznacza wykonywanie pewnych rzeczy w okre´slonym czasie i w okre´slony sposób, i za ka˙zdym razem tak samo.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
W ciagu ˛ tygodnia od spotkania Rogera z Gratarem niewiele si˛e zmieniło. Szkolenie trwało dalej, a niedo´swiadczeni robotnicy powoli zmieniali si˛e pod czujnym okiem je´zd´zców Północy i marines w zdyscyplinowane oddziały. W miar˛e jak woda przybierała i przerywała kolejne zapory, o które nikt teraz nie dbał, coraz wi˛eksza cz˛es´c´ Rady zaczynała bra´c stron˛e Gratha. Z doniesie´n wynikało, z˙ e ka˙zda nowa wyrwa w wałach staje si˛e gwo´zdziem do trumny polityki wykorzystywania robotników jako z˙ ołnierzy. Nawoływania, by skierowa´c ich do naprawy niszczejacych ˛ zabezpiecze´n przeciwpowodziowych, stawały si˛e coraz gło´sniejsze, a wszystko wskazywało na to, z˙ e b˛edzie jeszcze gorzej. Ciagły ˛ deszcz i nieustanne naciski zwolenników zapłacenia daniny podwa˙zały stanowczo´sc´ Rady. Pluskwy marines zapewniały stały dopływ strz˛epków informacji na temat tajnego sprzysi˛ez˙ enia pracujacego ˛ nad Wielkim Planem. Julian zidentyfikował ju˙z w´sród spiskowców dziesi˛eciu członków Rady, w tym kilku popierajacych ˛ pomysł spłacenia barbarzy´nców. Kimkolwiek był Stwórca, cieszył si˛e du˙zym poparciem i był doskonale chroniony. Dotad ˛ nikt nie wypowiedział gło´sno jego imienia. Pewnie spiskowcy obawiali si˛e, z˙ e ludzie moga˛ posiada´c urzadzenia ˛ szpiegowskie takie jak te, których wła´snie u˙zywali. — Sadzimy, ˛ z˙ e udało nam si˛e przechwyci´c wiadomo´sc´ dla Stwórcy, sir — powiedział Julian, stukajac ˛ w swój pad. Urzadzenie ˛ było podłaczone ˛ do taktycznego komputera wywiadowczego, półkilogramowego sprz˛etu wielko´sci hełmu, zawierajacego ˛ pi˛etna´scie terabajtów pami˛eci i oprogramowanie Wywiadu Wojskowego. — Co? Był na niej adres? — Nie, sir — powiedziała Kosutic. — Przechwycili´smy informacj˛e, z˙ e zostawiono dla niego jaka´ ˛s wiadomo´sc´ . Kazali´smy Denatowi zaczai´c si˛e i podejrze´c, kto ja˛ odbierze. Poniewa˙z nikt si˛e po nia˛ nie zgłosił, Denat j a˛ zabrał. — A czy zagini˛ecie wiadomo´sci nie zaniepokoi ich? — Podrzucane wiadomo´sci czasami gina˛ — wzruszył ramionami Pahner, z˙ ujac ˛ spokojnie plasterek bisti. — Jeden z członków Rady, powiazany ˛ z Wielkim Planem, nazwał ja˛ bardzo wa˙zna˛ wiadomo´scia,˛ co jest prawdopodobnie kryptonimem informacji przekazywanych bezpo´srednio do i od przywódcy. Watpi˛ ˛ e, by100
s´my dotarli za nia˛ do samego Stwórcy, prawdopodobnie po drodze jest jeszcze kilku po´sredników. — Co uruchomili´scie? — spytał Roger, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e skaczacym ˛ na male´nkim ekranie pada stworkom. Właczony ˛ był program przeszukujacy, ˛ a Julian zastapił ˛ zwykłe koło procentowe grafika˛ z popularnej gry. Wirujace ˛ je˙ze ustawiały si˛e w szeregi, a nast˛epnie wybuchały. Zostało jeszcze tylko pi˛ec´ albo sze´sc´ eksplozji, co wskazywało, z˙ e program zbli˙za si˛e do ko´nca. — Kurwi syn był zakodowany — powiedział Poertena. — Musiałem załadowa´c do komputera miejscowe pismo — wyja´snił Julian. — Jako´s do tej pory tego nie zrobili´smy. Potem zeskanowałem wiadomo´sc´ , a teraz zobaczymy, czy uda si˛e ja˛ odszyfrowa´c. — Rozpromienił si˛e. — Wyglada ˛ na to, z˙ e tak. — Je˙ze wła´snie zako´nczyły finałowy taniec i eksplodowały. — Bo˙ze, jak ja kocham t˛e gr˛e. — B-T-H te˙z była moja˛ ulubiona˛ gra,˛ kiedy byłam mała — dodała Kosutic. — No wi˛ec co tam jest napisane? — Hmmm — mruknał ˛ Julian. — „Czcigodny Wodzu. Próby podporzadkowa˛ nia sobie ludzi-marines jak dotad ˛ si˛e nie powiodły. Zaleca si˛e nawiazanie ˛ bezpos´redniego kontaktu z ich oficerami, kiedy tylko b˛edzie to mo˙zliwe. Pomoc ludzi mo˙ze by´c dla Planu korzystna. Ich opór wobec Planu mo˙ze by´c katastrofalny”. Pahner wstał i zaczał ˛ chodzi´c po pokoju. — Có˙z, brzmi niesłychanie tajemniczo. Jakie próby podporzadkowania ˛ naszych marines? Pani sier˙zant? — O niczym mi nie doniesiono — powiedziała Kosutic, s´ciagaj ˛ ac ˛ usta. — Mo˙ze to, jak mnie chcieli przekupi´c? — spytał Poertena. — Mo˙ze — zgodził si˛e Julian. — Kto´s konkretny? — Nieee — wzruszył ramionami mechanik. — Wszyscy próbowali dawa´c mi prezenty, ale ich nie przyjałem. ˛ — Mo˙ze trzeba było je bra´c — zasugerował Roger. — Musiałby tak robi´c od poczatku ˛ — odpowiedział Pahner, marszczac ˛ czoło — ale wtedy nie wiedzieli´smy, z˙ e b˛eda˛ takie problemy. Madry ˛ człowiek po szkodzie. — Musimy pomy´sle´c o tym jako o procedurze operacyjnej na przyszło´sc´ — powiedział Roger. — Mo˙ze rozkaz powinien brzmie´c „We´z łapówk˛e, z˙ eby´smy mogli zobaczy´c, dokad ˛ prowadza˛ sznurki”. — Standardowe procedury Osobistego Pułku Cesarzowej nakazuj a˛ ka˙zdemu, kogo próbuje si˛e przekupi´c w celach szpiegowskich, zameldowa´c o tym — poinformował go Pahner. — Ale pani sier˙zant twierdzi, z˙ e nikt niczego nie meldował. Tak? — Tak — potwierdziła Kosutic. — Popytam jeszcze i si˛e upewni˛e. Wstała. — Informujcie mnie na bie˙zaco, ˛ Julian.
101
— Jasne, pani sier˙zant — powiedział plutonowy. — Ciekaw jestem, co to znaczy „bezpo´sredni kontakt”. *
*
*
Roger stał przy oknie i z wyrazem zatroskania na twarzy patrzył, jak jego pikinierzy c´ wicza.˛ Poranek Osychania był niezwykle goracy ˛ i parny, jednak na s´wie˙zo upieczonych z˙ ołnierzach nie robiło to z˙ adnego wra˙zenia. Oddziały były ró˙znokolorowe. Cech Kaletników ufarbował krótkie skórzane kurtki pikinierów tak, z˙ e ka˙zda kompania miała swój własny kolor. Maszerujace ˛ i zmieniajace ˛ szyk oddziały wygladały ˛ jak olbrzymi barwny kalejdoskop. Postronny obserwator mógłby pomy´sle´c, z˙ e kolory maja˛ słu˙zy´c wspaniałemu widokowi, jednak Roger wiedział z własnego do´swiadczenia, jak wa˙zne jest, by w zam˛ecie bitewnym móc odró˙zni´c wrogów od przyjaciół. Nawet ludzie wyposa˙zeni w systemy sensorów mieli z tym powa˙zne trudno´sci. Ksia˙ ˛ze˛ zauwa˙zył, z˙ e nowe oddziały sa˛ znakomicie wy´cwiczone. Marines wyszkolili podstawowa˛ kadr˛e, której potem pomagali w szkoleniu nast˛epnych. Roger równie˙z brał w tym udział. Miło wspominał ten okres, pomimo ogromu pracy i s´wiadomo´sci, z˙ e zapas ich uzupełnie´n z dnia na dzie´n si˛e kurczy. Teraz przyszedł czas, aby dowiedzie´c si˛e, czy nowych kompanii i pułków b˛edzie mo˙zna u˙zy´c zgodnie z planem, czy aby wszystko nie pójdzie na marne. Odwrócił si˛e od okna i zaczał ˛ przygotowywa´c si˛e do ceremonii. Na poczat˛ ku miała si˛e odby´c parada, potem modlitwa najwy˙zszego kapłana do Boga Wody, nast˛epnie za´s wiele innych uroczysto´sci. Ksia˙ ˛ze˛ został zaproszony na ponad sze´sc´ dziesiat ˛ ró˙znych przyj˛ec´ . Wybierał si˛e na pi˛ec´ , pozostałe przypadły O’Casey i niektórym z marines. Przypiał ˛ pas i po raz ostatni rozejrzał si˛e po komnacie, kiedy usłyszał pukanie do drzwi. — Wej´sc´ — zawołał, chowajac ˛ pistolet do kabury. Do s´rodka zajrzała starszy szeregowy Willis. — Sir, jest tu biskup From. Prosi o chwil˛e rozmowy. Roger skrzywił si˛e i poprawił przód bluzy. Miał na sobie jeden z kompletów uszytych przez Matsugaego z dianda z Marshadu. Jasny, połyskliwy szafran idealnie pasował do jego złotych włosów i intensywnej opalenizny. — Zapro´scie go — powiedział ksia˙ ˛ze˛ . Kapłan wszedł do s´rodka i rozejrzał si˛e po sparta´nsko urzadzonym ˛ pokoiku. — Prosz˛e mi wybaczy´c to naj´scie, Wasza Wysoko´sc´ — zaczał ˛ Rus, u´smiechajac ˛ si˛e pokornie. — Zwłaszcza w tak mało wa˙znej sprawie. Sadz˛ ˛ e, z˙ e ma pan ochot˛e porozmawia´c ze Stwórca? ˛
102
Roger zamarł. Nie spodziewał si˛e, z˙ e tym osobnikiem stojacym ˛ za Wielkim Planem, który nawia˙ ˛ze z nim kontakt, b˛edzie drugi czy trzeci w hierarchii s´wiatyni ˛ kapłan. — Chcemy z panem pomówi´c, a nie mamy wiele czasu — ciagn ˛ ał ˛ duchowny. — Mo˙ze pan zabra´c ze soba˛ dwóch stra˙zników. Roger my´slał intensywnie przez chwil˛e, po czym kiwnał ˛ głowa.˛ — Dobrze. Zawołam stra˙zników i powiem im, o co chodzi. Wyszedł na korytarz i dwóch pilnujacych ˛ drzwi marines zobaczyło, jak wyciaga ˛ pistolet i sprawdza jego zasilanie. Roger był pewien, z˙ e go wła´sciwie zrozumieli. Schował bro´n z powrotem do kabury i spojrzał na z˙ ołnierzy. — Idziemy na niespodziewane spotkanie. Tylko ja, was dwoje i kapłan. — Sir, czy nie powinni´smy poinformowa´c o tym kapitana Pahnera? — spytał Georgiadas. — Nie mamy czasu go poinformowa´c, Spyros. Musimy i´sc´ bezzwłocznie. — Tak jest, sir — odparł grenadier. — Chod´zmy wi˛ec. — Prowad´z, biskupie From — zwrócił si˛e do kapłana ksia˙ ˛ze˛ . — To mo˙ze by´c ciekawe — mrukn˛eła Willis, kiedy opu´scili swój posterunek i ruszyli za Rogerem. — No — odszepnał ˛ Georgiadas, przestawiajac ˛ tootsa na komunikacj˛e bezgłosowa.˛ — Jak w tej chi´nskiej klatwie. ˛ *
*
*
— Roger wła´snie udał si˛e w nieznanym kierunku z Rus Frornem! — wrzasnał ˛ Pahner, z hukiem otwierajac ˛ drzwi do pokoju sier˙zant. — Cholera — zakl˛eła Kosutic, wciagaj ˛ ac ˛ pospiesznie bluz˛e. W przeciwie´nstwie do ksi˛ecia, reszta kompanii musiała nosi´c znoszone mundury maskujace, ˛ ale znale´zli czas, by przynajmniej solidnie wzia´ ˛c si˛e za plamy i rozdarcia. Ich mundury nie wygladały ˛ ju˙z jak poplamione szmaty. — Niedobrze, sir- dodał Julian, wyskakujac ˛ z łó˙zka. Plutonowy naciagn ˛ ał ˛ buty i spiał ˛ je z nogawkami spodni, po czym złapał karabin i sprawdził komor˛e. — Idziemy za nim? — Ma jaka´ ˛s obstaw˛e? — spytała ostro Kosutic. Pahner spojrzał na nich wyra´znie zaskoczony. Regulamin marines wypowiadał si˛e jednoznacznie na temat zwiazków ˛ mi˛edzy lud´zmi z tego samego ła´ncucha dowodzenia. W opinii kapitana przepisy te były jak najbardziej uzasadnione, biorac ˛ pod uwag˛e, z˙ e marines byli tylko lud´zmi i z˙ e ch˛ec´ chronienia ukochanej osoby przed niebezpiecze´nstwem, czasem nawet kosztem innych, pozostawała niezmienna˛ cecha˛ ludzkiej natury. Ka˙zdy taki zwiazek ˛ był powa˙znym naruszeniem
103
zasad regulaminu. Je´sli dwoje ludzi z tego samego ła´ncucha dowodzenia chciało si˛e pobra´c albo zosta´c kochankami, regulamin nie miał nic przeciwko temu. . . pod warunkiem, z˙ e jedna z tych osób przenosiła si˛e do innej jednostki wojskowej. Na Marduku nie było jednak mo˙zliwo´sci zmiany jednostki, i Pahner poczuł w´sciekło´sc´ na Kosutic za to, z˙ e dopu´sciła do takiej sytuacji. Starszy sier˙zant była jego prawa˛ r˛eka.˛ Jej zadaniem było pilnowanie, by nikt nie łamał wojskowych praw, a tymczasem sama ich nie przestrzegała. Poza tym była o jakie´s czterdzie´sci lat starsza od Juliana, chocia˙z, jak Pahner musiał przyzna´c, zupełnie na tyle nie wygladała. ˛ A Julian. . . Julian był do´swiadczonym z˙ ołnierzem, który z niejednego pieca jadł chleb. Wiedział cholernie dobrze, tak samo jak Kosutic, z˙ e oboje mocno przesadzili, i z˙ e to, co zrobili, b˛edzie dla Armanda Pahnera powa˙znym problemem. Przez głow˛e kapitana przeleciała my´sl, z˙ e sprawa nie jest jednak taka prosta. Co ludzie maja˛ zrobi´c ze swoimi emocjami i pop˛edami? Wyłaczy´ ˛ c je? Udawa´c, z˙ e nie istnieja? ˛ Regulamin nie przewidywał sytuacji, w której oddział byłby na tak długi czas odci˛ety od cywilizacji i nie mo˙zna było z˙ ołnierza przenie´sc´ . A gdyby nawet to było mo˙zliwe, co kapitan powinien zrobi´c w tej konkretnej sytuacji? Oczywi´scie Kosutic i Julian powinni s´wieci´c przykładem, ale jak mógł wyładowa´c na nich swoja˛ zło´sc´ , skoro wiedział, z˙ e w´sród z˙ ołnierzy jest o wiele wi˛ecej takich zwiazków? ˛ Chryste, nawet Despreaux i ksia˙ ˛ze˛ ! Bóg jeden wie, co mo˙ze z tego wynikna´ ˛c. Co Pahner ma zrobi´c? Kaza´c im przyzwoicie si˛e zachowywa´c? Oskar˙zy´c członka Rodziny Cesarskiej o złamanie regulaminu? Postawi´c Despreaux przed sadem ˛ polowym? Poza tym, pomy´slał kapitan, kiedy przeszła mu troch˛e poczatkowa ˛ furia, nie zna osoby, która bardziej ni˙z Kosutic umiałaby rozgraniczy´c sprawy łó˙zkowe od słu˙zbowych. To samo dotyczyło Juliana, chocia˙z plutonowy był znany z naginania zasad do swoich potrzeb. Je´sli wi˛ec nie miało to z˙ adnego negatywnego wpływu na wypełnianie przez nich obowiazków, ˛ mo˙ze powinien trzyma´c g˛eb˛e na kłódk˛e i udawa´c, z˙ e nic nie widzi. — Zdradzisz nam, o czym my´slisz, Armand? — zachichotała Kosutic. — Ksia˙ ˛ze˛ ma dwójk˛e stra˙zników — odparł chłodno Pahner. Po raz pierwszy sier˙zant zwróciła si˛e do niego po imieniu przy innym członku kompanii. Był pewien, z˙ e Kosutic chciała go dotkna´ ˛c. Rozwiazanie ˛ tego problemu b˛edzie jednak musiało zaczeka´c jakie´s dziesi˛ec´ standardowych lat, mo˙ze troch˛e mniej, postanowił. — Willis i Georgiadas, sir? — spytał Julian, najwyra´zniej nie´swiadom faktu, z˙ e co´s jest nie w porzadku. ˛ A mo˙ze po prostu skupił si˛e ju˙z całkowicie na zadaniu. Był gotów do działania i czekał jedynie na rozkaz. — Tak. Zgłosił nam to Georgiadas. Rus From był łacznikiem ˛ spisku. — O, rany — Kosutic gwałtownie usiadła na łó˙zku.
104
— Dlatego nie mo˙zemy tam wpa´sc´ i strzela´c do wszystkiego, co si˛e rusza — ciagn ˛ ał ˛ kapitan. — Zanim podejmiemy jakiekolwiek decyzje, musimy wiedzie´c, co si˛e dzieje. — Trzeba znale´zc´ Eleanor˛e — powiedziała Kosutic. — To jej specjalno´sc´ . Musimy te˙z przekazywa´c Rogerowi transmisje przez Spyrosa. — Julian! — rzucił kapitan. — Ju˙z si˛e za to bior˛e, sir — odparł plutonowy, właczaj ˛ ac ˛ komunikator hełmu. — Ka˙ze˛ skierowa´c O’Casey na stanowisko dowodzenia. — Do roboty — powiedział Pahner i wyszedł. Kiedy zamknał ˛ ju˙z drzwi, zatrzymał si˛e i pokr˛ecił głowa.˛ Julian i Kosutic. Bo˙ze. Kto by to pomy´slał.
ROZDZIAŁ PIETNASTY ˛
Rus From zaprowadził ksi˛ecia i jego obstawa˛ do tylnego korytarza w pałacu-´swiatyni, ˛ gdzie za niepozornymi drzwiami znajdowały si˛e. wykute w skale kr˛ete schody. Strome stopnie były s´liskie od skraplajacej ˛ si˛e pary. W miar˛e schodzenia w dół robiło si˛e coraz zimniej. Schody wydawały si˛e ciagn ˛ a´ ˛c bez ko´nca, ostatecznie jednak dotarli do ciemnego pomieszczenia, które o´swietlało jedynie kilka pochodni. Stamtad ˛ kleryk poprowadził ich tunelem, którego koniec znikał pod kurtyna˛ wodospadu. — Musz˛e poprosi´c, by twoi wojownicy zostawili w tym miejscu swoje hełmy — powiedział. — Mog˛e spyta´c, dlaczego? — Roger popatrzył nieufnie na wodospad. — Czy mamy przej´sc´ na druga˛ stron˛e? — Tak — powiedział From. — Udajemy si˛e do naj´swi˛etszej z Tajemnic Boga. Za Kurtyna˛ Boga znajduje si˛e jego druga posta´c: Mroczne Lustro z´ ródeł. Musicie zdja´ ˛c hełmy, a potem przej´sc´ przez wodospad. To wyłaczy ˛ wasze urzadzenia ˛ transmisyjne. Jak sadz˛ ˛ e, sa˛ podatne na uszkodzenia przez wod˛e? — Tak — odpowiedział Roger, czujac, ˛ jak skr˛eca mu si˛e z˙ oładek. ˛ *
*
*
— Georgiadas! — warknał ˛ Pahner. — Niech ksia˙ ˛ze˛ si˛e zgodzi. Potem ustawcie hełmy na przekaz, b˛edziemy odbiera´c sygnały z waszych tootsów. *
*
*
— Sir. — Georgiadas przełknał ˛ s´lin˛e. — Najlepiej byłoby zrobi´c tak, jak mówi kapłan. Roger popatrzył na hełm kaprala. — Dobrze. Georgiadas, Willis, zdejmowa´c hełmy. — Potem spojrzał na swój nowy mundur i skrzywił si˛e. — Kostas mnie zabije.
106
*
*
*
— Mamy odbiór, sir — powiedział Julian, r˛ecznie ustawiajac ˛ obraz. — Ale sami nie mo˙zemy wysyła´c przekazów d´zwi˛ekowych. Pahner kiwnał ˛ głowa.˛ Tootsy marines nie mogły odbiera´c transmisji głosu i obrazu. Jedynie toots Rogera mógł zarówno odbiera´c, jak i wysyła´c foni˛e i wizj˛e, ale za to nie mógł korzysta´c z nadajników w hełmach marines, głównie z powodu olbrzymiej ilo´sci zabezpiecze´n wbudowanych w implanty wszystkich członków Rodziny Cesarskiej. — Mo˙zemy przesyła´c tekst — powiedział kapitan. — Odbija´c sygnał z hełmów do tootsów obstawy, a przez nie do Rogera. To nie jest a˙z taki problem. Mam nadziej˛e, z˙ e Roger wyjdzie cało z tego spotkania. Na wszelki wypadek reszta waszej dru˙zyny wła´snie odpala pancerze. — Mam nadziej˛e, z˙ e nie b˛eda˛ potrzebne — powiedziała w zamy´sleniu O’Casey. — Je´sli wysłannikiem jest Rus From, sadz˛ ˛ e, z˙ e grupa stojaca ˛ za tym spiskiem jest jeszcze wi˛eksza i pot˛ez˙ niejsza ni˙z my´sleli´smy. Na pewno nie b˛eda˛ chcieli sprowokowa´c nas do u˙zycia siły w chwili, kiedy najbardziej potrzebuja˛ jedno´sci. — Je´sli my o tym wiemy, to oni tym bardziej — stwierdził stanowczo Julian. — Nie zrobia˛ niczego, co mogłoby przeszkodzi´c w przygotowaniach. — Miejmy nadziej˛e — powiedziała Kosutic, po czym u´smiechn˛eła si˛e. — Aleja wam co´s powiem: partyzanci nie zawsze bywaja˛ rozsadni. ˛ *
*
*
— Có˙z, to było bardzo od´swie˙zajace. ˛ Roger strzasn ˛ ał ˛ krople wody z palców, wykr˛ecił włosy i rozejrzał si˛e, powstrzymujac ˛ u´smiech na widok kr˛egu zakapturzonych postaci z pochodniami w r˛ekach. Znajdowali si˛e w jaskini, która była cz˛es´ciowo dziełem rak ˛ Diaspran. Po´srodku niej biło niewielkie z´ ródełko, otoczone stalagmitami i stalaktytami, półprzejrzysty kamie´n ja´sniał stłumionym blaskiem w s´wietle pochodni. Za z´ ródełkiem znajdowała si˛e kraw˛ed´z suchej obecnie katarakty. Delikatne przebarwienia wskazywały, z˙ e od czasu do czasu przelewa si˛e tutaj co´s innego ni˙z woda. Miejsce to prawdopodobnie było znane bardzo niewielu osobom. — Oto Mroczne Lustro — powiedział Rus From, podchodzac ˛ do z´ ródła. — Brat Boga Niebios. — Skinał ˛ w stron˛e zebranych postaci. — A to mroczne lustro Rady. — Je´sli si˛e nie myl˛e — powiedział Roger, zerkajac ˛ na zakapturzone sylwetki — to znajduje si˛e tu wi˛eksza cz˛es´c´ Rady. — To nie ma w tej chwili z˙ adnego znaczenia — odparła jedna z postaci. 107
*
*
*
— Chał Thai — powiedział Julian. Rozpoznał ten głos niemal natychmiast. — Cholera. *
*
*
— Jeste´smy mrocznym lustrem powierzchni — ciagn˛ ˛ eła zamaskowana posta´c. — Na powierzchni panuje zgoda, lecz w półmroku pojawiaja˛ si˛e pytania. — Chcemy zmieni´c nasze miasto. Chcemy uniezale˙zni´c jego mieszka´nców od s´wiatyni ˛ — wyja´snił From. Roger zamrugał oczami. — Ale. . . przecie˙z ty jeste´s kapłanem — wykrztusił. — Tak — odparł kleryk. — Istotnie jestem. Ale przede wszystkim jestem rzemie´slnikiem. Artysta.˛ Tworz˛e własnymi r˛ekami rzeczy, które poruszaja˛ si˛e i działaja.˛ To moje prawdziwe powołanie. Ale by to robi´c. . . — Machnał ˛ r˛eka˛ z rezygnacja.˛ — By by´c stwórca˛ w Diasprze, musz˛e by´c kapłanem. *
*
*
— To Stwórca — szepnał ˛ Julian. — Wy´slijcie wiadomo´sc´ Rogerowi — powiedział Pahner. — Niech si˛e na nic nie zgadza, ale i nie odrzuca od razu wszystkich propozycji. — Tak jest, sir. *
*
*
— Po co mnie tu sprowadzili´scie? — spytał Roger. — Uwa˙zamy, z˙ e konieczne sa˛ zmiany — odpowiedziała mu inna zakapturzona posta´c. — Pot˛ega s´wiatyni ˛ stała si˛e zbyt wielka. Dławi nas. Mogliby´smy by´c tak samo pot˛ez˙ nym i szanowanym miastem jak Przysta´n K’Vaerna, ale nasze karki przygina s´wiatynia. ˛ — My nie buntujemy si˛e przeciw Bogu — odezwał si˛e kolejny głos. — Uwaz˙ amy tylko, z˙ e najwy˙zszy czas ograniczy´c pot˛eg˛e s´wiatyni. ˛ — Gessram Kar i Velam Gar. — Julian rozpoznał głosy i wcisnał ˛ klawisz „wy´slij”. — No no, cała gromadka w jednym miejscu — szepn˛eła Kosutic. — Tak — powiedziała Eleanora. — To „kworum rzymskiego Senatu”. — Co takiego? — spytał Pahner. 108
— Jednym z argumentów legalno´sci zabicia Cezara było to, z˙ e spiskowcy, którzy wydali na niego wyrok s´mierci, stanowili „kworum Senatu” — wyja´sniła profesor historii. — Aha — odpowiedział Pahner. — O cholera — dodał po chwili zastanowienia. *
*
*
Roger przeczytał kolejna˛ wiadomo´sc´ odebrana˛ przez jego tootsa i ledwie powstrzymał si˛e od u´smiechu. — Zgadzam si˛e z wami — powiedział ostro˙znie. — Jestem pewien, z˙ e mój doradca w tego typu sprawach, panna O’Casey, równie˙z si˛e zgadza. — Na pewno — powiedział From. — Eleanora i ja wiele rozmawiali´smy o naszej sytuacji politycznej i waszej historii. Uwagi panny O’Casey przekonały nas, by zorganizowa´c to spotkanie. Dała nam nadziej˛e, z˙ e. . . pomo˙zecie nam. *
*
*
Głowa Pahnera obróciła si˛e w stron˛e naczelniczki s´wity ksi˛ecia niczym naprowadzana na cel wie˙zyczka czołgu. Kapitan spojrzał na nia˛ gro´znie. — Skad ˛ mogłam wiedzie´c? — powiedziała i wzruszyła ramionami. — A mo˙ze jeszcze dała im pani egzemplarz Machiavellego albo Permustera, skoro ju˙z o tym rozmawiali´scie? — warknał ˛ marin˛e. *
*
*
´ — Srodki bezpiecze´nstwa, które przedsi˛ewzi˛eli´smy w drodze tutaj, miały oczywi´scie na celu wyeliminowanie waszych elektronicznych przeka´zników — ciagn ˛ ał ˛ kapłan. — Rozmowy z waszymi marines przekonały nas, z˙ e sa˛ one wra˙zliwe na wod˛e. Roger znał ju˙z na tyle mow˛e ciała Mardukan, z˙ e bez trudu rozpoznał ich zadowolenie z siebie. Zastanawiał si˛e, czy powinien rozwia´c ich złudzenia, czy te˙z pozwoli´c swoim rozmówcom trwa´c w rozkosznej niewiedzy. — To wszystko jest bardzo ciekawe. Ale wcia˙ ˛z nie powiedzieli´scie, czego od nas chcecie. — Czy to nie jest oczywiste? — odezwał si˛e z cienia kolejny głos. — Nowa Armia was podziwia. Mieszka´ncy Diaspry widza˛ w was zesłanych przez Boga zbawców. Je´sli poprzecie pomysł obalenia władzy s´wiatyni, ˛ cała sprawa odb˛edzie si˛e bez rozlewu krwi. I w jednej chwili. 109
*
*
*
— Gram Chain — powiedział zaskoczony Julian. — Niemo˙zliwe! — Kosutic spojrzała nad jego ramieniem na odczyt identyfikacji głosu i pokr˛eciła głowa.˛ — Ale. . . On nie mógł bra´c udziału w spisku od samego poczatku. ˛ — Jest nowy i został dosy´c niech˛etnie przyj˛ety, je´sli si˛e nie myl˛e — powiedziała Eleanora. — Prosz˛e zwróci´c uwag˛e na jego pozycj˛e w grupie i postaw˛e Rusa. Bardzo niech˛etnie, bardzo. *
*
*
— To jest troch˛e bardziej skomplikowane — powiedział From, zerkajac ˛ karca˛ co na współspiskowca. — Gratar jest otaczany wielka˛ czcia,˛ wasza naczelniczka s´wity nazwałaby go s´wi˛etym, chocia˙z my nie u˙zywamy takiego okre´slenia. Musimy jednak go obali´c, gdy˙z jest tak gł˛eboko oddany Bogu, z˙ e wyrzadza ˛ miastu wi˛ecej szkód, ni˙z którykolwiek z jego dziesi˛eciu poprzedników. — Dusi nas podatkami na rzecz prowadzenia prac publicznych — powiedział Gessram Kar. ´ atynia — A najgorszy — wtracił ˛ From — jest brak post˛epu. Swi ˛ zawsze była konserwatywna, a to oznacza s´mier´c my´slenia o innowacjach. Ograniczenie si˛e do Dzieł Boga niszczy nasze ambicje. W dzisiejszych czasach nie mo˙zna znale´zc´ młodych, zdolnych ludzi, którzy chcieliby uczy´c si˛e rzemiosła. Zreszta˛ po co mieliby to robi´c, skoro wiedza,˛ z˙ e b˛eda˛ tylko budowa´c i naprawia´c pompy. . . i z˙ e wi˛ekszo´sc´ tych pomp to awaryjne konstrukcje na wypadek, gdyby zawiodły te, które ju˙z mamy? Robi´c pompy, których nikt nigdy nie u˙zyje? A przecie˙z jest jeszcze tyle rzeczy do poznania! Te male´nkie przeka´zniki, które znale´zli´smy w komnacie Gessrama. Bro´n, która˛ walczycie. Proste urzadzenia, ˛ które opisał mi kapitan Pahner. Przed nami cały s´wiat, krynica wiedzy, która czeka tylko, by z niej pi´c! A co my robimy? Pompy! *
*
*
— To musi by´c strasznie frustrujace ˛ — powiedziała Kosutic. — Najwyra´zniej — pokiwał głowa˛ Pahner. — Co´s mi si˛e wydaje, z˙ e ten szumowiniak jest jak Taketi albo da Vinci, który. . . ugrzazł ˛ przy naprawianiu pomp. *
*
*
— Nie zapominajmy tak˙ze o sprawach bezpiecze´nstwa — powiedziała kolejna posta´c. — Gdyby nie wy, nie udałoby si˛e wzmocni´c Stra˙zy Boga Robotnikami 110
Boga. Teraz, kiedy padły miasta Północy, mo˙zemy spodziewa´c si˛e kolejnych najazdów barbarzy´nców. Bez was ju˙z przegraliby´smy z Wesparami. je´sli nic si˛e nie zmieni, ich kolejna fala b˛edzie oznacza´c koniec naszego miasta. *
*
*
— Bogess — powiedział smutno Pahner. — Poznałem go po głosie. — To dopiero — zauwa˙zyła O’Casey. — Jedyna˛ wa˙zna˛ osobisto´scia,˛ której tam nie ma, jest Soi Ta. — Albo do tej pory jeszcze nic nie powiedział, albo rzeczywi´scie nie nale˙zy do spisku z powodu swojej stosunkowo niskiej pozycji społecznej — odparł Pahner. — Zreszta˛ to bez znaczenia. Gdyby nie szacunek, jakim cieszy si˛e Gratar, ju˙z wykonaliby pierwszy ruch. Niech to szlag trafi. — Chca˛ wykorzysta´c fakt, z˙ e my cieszymy si˛e jeszcze wi˛ekszym powa˙zaniem. Co robimy? — W normalnych okoliczno´sciach powiedziałbym im, z˙ eby poczekali do naszego wyjazdu. — Je´sli teraz wywołaja˛ wojn˛e domowa˛ — wtracił ˛ Julian — b˛edziemy mieli powa˙zny problem: czyja˛ stron˛e wybra´c. — Zachowajcie swoje madro´ ˛ sci dla siebie, Julian! — warkn˛eła Kosutic, po czym gwałtownie odetchn˛eła i powiedziała ze skrucha.˛ — Przepraszam, plutonowy. — Nie ma sprawy, pani sier˙zant. — Tak — powiedział Pahner. — W ka˙zdych innych okoliczno´sciach bylibys´my przeciw, ale. . . — Ale nie wiemy, czy Gratar poprze walk˛e z Bomanami — zauwa˙zyła Kosutic. — Nie wiemy te˙z, czy popra˛ ja˛ spiskowcy. Skoro jednym z nich jest Chain. . . — Musimy to wyja´sni´c — powiedział Pahner, ale Rogerowi znudziło si˛e ju˙z czekanie na wiadomo´sci od nich. *
*
*
— Rus Promie i wy pozostali — powiedział ksia˙ ˛ze˛ , przygładzajac ˛ włosy. — Nie przybyli´smy tu po to, by naprawia´c zło tego s´wiata, by walczy´c z Kranolta czy zapobiec zamachowi stanu w Q’Nkok. Nie jeste´smy tu po to, by ustanawia´c rzady ˛ w Marshadzie. A zwłaszcza nie przybyli´smy tutaj, by miesza´c si˛e w wewn˛etrzna˛ polityk˛e Diaspry. Po prostu próbujemy wróci´c do domu. A szczerze mówiac, ˛ przewrót tu˙z przed rozstrzygajac ˛ a˛ bitwa˛ z zewn˛etrznym wrogiem zupełnie nam nie pasuje.
111
— Gratar nie popiera walki z Bomanami — powiedziała posta´c, która˛ komputer zidentyfikował jako Bogessa. — Stojacy ˛ tu Grath te˙z nie! — warknał ˛ ksia˙ ˛ze˛ . — Co? Sadziłe´ ˛ s, z˙ e nie rozpoznam jego głosu, Bogess? Zapadła cisza. Po chwili generał odrzucił z głowy kaptur. — Wszystkie wasze ludzkie głosy wszystkie brzmia˛ dla nas tak samo. My´sleli´smy, z˙ e nie rozpoznacie naszych głosów. — Nie pozwólmy mu mówi´c! — zapiszczał w´sciekle Chain. — Za bardzo si˛e odkryli´smy. — A co mamy zrobi´c, głupcze? — za´smiał si˛e wojownik. — Zabi´c go? Widziałe´s ich bro´n w akcji? — Nie radziłbym próbowa´c — powiedział nie pytany Willis. — Naprawd˛e, nie radziłbym. — Tak, to prawda — powiedział From. — Odkryli´smy si˛e. Mamy jednak nadziej˛e, z˙ e zgodzicie si˛e nas poprze´c. — Dopóki nie sko´nczy si˛e bitwa, niczego nie zrobimy — powiedział Roger. — Ale my musimy — rzekł Bogess. — Inne miasta patrza˛ na nas chciwym okiem. Kiedy atak Bomanów nas osłabi, na pewno b˛eda˛ chciały to wykorzysta´c. — Tak — zgodził si˛e ksia˙ ˛ze˛ . — Ale dopiero po bitwie. A mo˙ze dadza˛ wam spokój. Je´sli pokonacie Bomanów — co jest mo˙zliwe pod warunkiem, z˙ e nie wywołacie tej przekl˛etej wojny domowej — da im to wiele do my´slenia. — I wszystko zostanie po staremu — powiedział Gessram Kar, wcia˙ ˛z ukryty pod kapturem. — Nie mówiac ˛ ju˙z o tym, z˙ e ci z nas, którzy chca˛ zmian, b˛eda˛ mogli bardzo szybko spotka´c si˛e z Bogiem — dodał From.. — Panowie — powiedział Roger. — Mog˛e powiedzie´c tylko jedno: zajmijmy si˛e bitwa.˛ Dopóki nie uporamy si˛e z zagro˙zeniem ze strony Bomanów, wojna domowa nie wchodzi w gr˛e. — A co b˛edzie, je´sli Gratar zdecyduje, z˙ e nie b˛edziemy z nimi walczy´c? — spytał Bogess. — Co wtedy? Jak sam zauwa˙zyłe´s, ksia˙ ˛ze˛ , Bomani b˛eda˛ wisie´c nam u szyi do ko´nca s´wiata. — Och, nie a˙z tak długo — zachichotał Roger. — Tylko dopóki nie ograbia˛ was i wszystkiego nie zniszcza.˛ — Wi˛ec co b˛edzie, je´sli Gratar postanowi ich przekupi´c? — spytał Kar. — Wtedy. . . zobaczymy. Mo˙zemy przedrze´c si˛e do Przystani K’vaerna jednym szybkim uderzeniem. Mo˙ze wcale nie b˛edziemy musieli walczy´c z Bomanami. Decyzj˛e Gratara poznamy ju˙z niedługo — dodał, wysyłajac ˛ impuls my´slowy do tootsa. — Je´sli si˛e nie pospieszymy, wszyscy spó´znimy si˛e na jego przemówienie. — Je´sli powie „nie” — zasyczał Chain — miejmy nadziej˛e, z˙ e Bomani przynajmniej dadza˛ nam czas na ucieczk˛e! 112
— Kapitanie Pahner — powiedział szeregowy Kraft, stajac ˛ w drzwiach pokoju. — Zespół St. Johna (J.) próbuje pana złapa´c, sir. Wyglada ˛ na to, z˙ e Bomani si˛e ruszyli.
ROZDZIAŁ SZESNASTY
— Co tam macie, Despreaux? Ceremonia Osuszania wła´snie miała si˛e rozpocza´ ˛c, a prawie wszyscy liczacy ˛ si˛e uczestnicy spó´zniali si˛e. Farmer pokr˛ecił głowa,˛ zastanawiajac ˛ si˛e, co pomys´li Gratar, kiedy połowa j ego Rady i wszyscy ludzcy doradcy zaczna˛ nadbiega´c zdyszani z ró˙znych stron. — Panie kapitanie, mamy fur˛e kłopotów — odparła plutonowy przez komunikator. — Wysłałam Bebiego i Kiletiego, z˙ eby obejrzeli obóz Bomanów. Ledwie znale´zli si˛e na pozycjach i nawet nie zda˙ ˛zyli porzadnie ˛ si˛e zamaskowa´c, a ju˙z barbarzy´ncy zacz˛eli wysypywa´c si˛e ze swoich obozów na wzgórzach. — Ka˙zcie im si˛e wycofa´c — warknał ˛ Pahner. Grupa dowodzenia wła´snie zbliz˙ ała si˛e do dziedzi´nca, na którym trwała audiencja. Zza zbitej masy Mardukan słycha´c było za´spiewy ceremonii otwierajacej. ˛ Jeszcze nie wszystko wymkn˛eło si˛e spod kontroli. Je´sli Gratar zdecyduje si˛e walczy´c z Bomanami, pomy´slał kapitan, trzeba b˛edzie działa´c naprawd˛e szybko. — Kazałam, ale oni utkn˛eli. Zainstalowali si˛e na niewielkiej przeł˛eczy, przez która˛ przechodza˛ teraz barbarzy´ncy. Ida˛ prosto na Bebiego i Kiletiego, obaj twierdza,˛ z˙ e je´sli si˛e porusza,˛ zdradza˛ swoja˛ pozycj˛e. Utkn˛eli na dobre, sir. — Zrozumiałem. — Kapitan wiedział, z˙ e je´sli marines sa˛ cho´c troch˛e zamaskowani, b˛edzie lepiej, z˙ eby si˛e nie ruszali. — Co z wami? — My nie siedzimy na trasie ich marszu do Diaspry, sir — odparła plutonowy. — W tej chwili wyglada ˛ na to, z˙ e nas omina.˛ Je´sli nie, có˙z, wtedy zobaczymy. — Jasne — powiedział Pahner. Marines zacz˛eli przepycha´c si˛e przez tłum Mardukan. — Oce´ncie tempo marszu i liczebno´sc´ wroga, potem si˛e zameldujcie. — Tak jest, sir — powiedziała dowódczyni patrolu. — Ale ju˙z teraz mog˛e powiedzie´c, z˙ e jest ich od cholery. *
*
*
— Od cholery ich — szepnał ˛ starszy szeregowy Kileti. — Wiem, Chio — odszepnał ˛ Bebi. — Zamknij si˛e.
114
Barbarzy´ncy maszerowali bez z˙ adnego widocznego porzadku, ˛ bezładna˛ masa.˛ Najstarszego m˛ez˙ czyzn˛e i paru młodszych otaczała gromadka kobiet i dzieci. Wida´c te˙z było grupy składajace ˛ si˛e z samych m˛ez˙ czyzn i samych młodych kobiet. Cały swój dobytek nie´sli na plecach. M˛ez˙ czy´zni d´zwigali wielkie toboły z dobrami osobistymi i łupami z podbojów, kobiety za´s niosły dzieci i małe tobołki. Bomani u˙zywali niewielu jucznych zwierzat, ˛ szło z nimi zaledwie kilka niezbyt licznych stad civan i turom. Zwiadowcy marines mieli na sobie nie tylko zu˙zyte mundury kamuflujace, ˛ ale te˙z staro˙zytny wynalazek zwany siatka˛ maskujac ˛ a,˛ do której poprzywiazywano ˛ paski materiału. Miejscowa tkanina u˙zywana do wyrobu worków okazała si˛e do tego celu idealna, tym bardziej z˙ e zwiadowcy nie mieli przy sobie ani projektorów pancerzy bojowych, które czyniłyby ich niewidzialnymi, ani zbroi. . . a ponadto siatka nie wymagała zasilania z akumulatora. *
*
*
Pahner skinał ˛ głowa˛ Rogerowi, kiedy ten po cichu ustawił si˛e za nim. Ksia˙ ˛ze˛ zda˙ ˛zył pobiec do swojego pokoju i zmieni´c szafranowy strój na czarny. Pahner miał nadziej˛e, z˙ e ten kolor nie przyniesie im pecha. — Mamy problem — szepnał. ˛ — Julian ju˙z mi powiedział — odparł Roger, oddychajac ˛ ci˛ez˙ ko. — Co, do cholery, zrobimy, Armand? Przecie˙z nie mo˙zemy sami walczy´c z Bomanami. — Zrobimy to, co b˛edziemy musieli, Wasza Wysoko´sc´ — odparł beznami˛etnie marin˛e. — Je´sli b˛edziemy musieli walczy´c z Bomanami, majac ˛ po swojej stronie tylko ludzi Rastara, zrobimy to. I wygramy. — Jak? — spytał Roger głosem pozbawionym nadziei. — Wygramy, poniewa˙z je´sli nawet nam si˛e to nie uda, ten s´wiat przestanie dla nas istnie´c, a to te˙z pewnego rodzaju zwyci˛estwo — powiedział kapitan ze smutnym u´smiechem. — Odej´sc´ w blasku chwały? To nie w pana stylu, kapitanie. — A jaki mamy wybór? Wasza Wysoko´sc´ , dostarczymy pana do domu. . . albo umrzemy. Je´sli Gratar postanowi nie walczy´c, nie b˛edzie innego wyj´scia. — Mo˙zemy spróbowa´c poprze´c spisek — powiedział Roger. — Eleanora i ja rozmawiali´smy ju˙z o tym — odparł Pahner. — Je´sli spiskowcy zaczna,˛ przewrót zaraz po tym, jak Gratar wezwie ich do zapłacenia Bomanom daniny, b˛edzie to wygladało ˛ tak, jakby jedynym powodem rebelii była ch˛ec´ unikni˛ecia przez kupców ponoszenia wydatków. — No tak. O tym nie pomy´slałem. — Ja te˙z nie, dopóki nie powiedziała mi o tym Eleanora — u´smiechnał ˛ si˛e kapitan. — B˛edzie to sprawiało wra˙zenie, z˙ e buntownicy chca˛ broni´c bogatych 115
kupców kosztem biednych z˙ ołnierzy. Je´sli Gratar sam tego nie wymy´sli, jestem pewien, z˙ e kto´s — mo˙ze Chain — mu podpowie. — A to mo˙ze zupełnie rozło˙zy´c przewrót. Najwi˛eksza jednostka wojskowa b˛edzie po stronie Gratara, nie mówiac ˛ ju˙z o przewadze moralnej. .- „Bóg trzyma stron˛e tych, którzy maja˛ wi˛ecej armat” — zgodził si˛e Pahner. — Chocia˙z oczywi´scie w tym przypadku to kwestia dyskusji, kto ma ich wi˛ecej. Trzymam w pogotowiu cały pluton. Julian i reszta jego dru˙zyny odpalili ju˙z zbroje i czekaja,˛ kiedy tylko dam znak. — A wi˛ec chce ich pan poprze´c? — Roger spojrzał na kapitana z ukosa. — Je´sli alternatywa˛ jest stawienie czoła Bomanom na własna˛ r˛ek˛e, oczywis´cie, z˙ e tak! Sadzi ˛ pan, z˙ e oszalałem? Je´sli Gratar powie „nie”, jest to nasza jedyna szansa. . . nawet, je´sli si˛e nie uda. Roger skrzywił si˛e. Własna˛ s´mier´c był gotów przyja´ ˛c ze spokojem, ale nie mógł si˛e pogodzi´c z ciagłymi ˛ stratami ponoszonymi przez jego marines. Kiedy zaczynali t˛e długa˛ podró˙z, z˙ ołnierze byli dla niego jedynie pozbawionymi twarzy automatami, teraz ka˙zdy członek zdziesiatkowanej ˛ kompanii był z˙ ywym człowiekiem, a jego strata przejmowała ksi˛ecia bólem. Nawet teraz, rozmawiajac ˛ z Pahnerem, Roger martwił si˛e o dwóch marines z patrolu zwiadu, których zaskoczyli maszerujacy ˛ Bomani. Martwił si˛e o nich przez cały czas trwania niesłychanie długiej Ceremonii Osuszania — rozdzielania zbó˙z i błogosławienia pól. *
*
*
Dzi˛eki kryjówce na uboczu i siatkom maskujacym ˛ dwaj przycupni˛eci marines pozostawali niewidoczni dla mijajacej ˛ ich fali barbarzy´nców. A fala ta nie ustawała a˙z do pó´znego popołudnia. Przechodzace ˛ grupy kilkakrotnie odpoczywały w cieniu k˛epy krzaków, w których ukryli si˛e ludzie. Ich hełmy automatycznie wybierały cele znajdujace ˛ si˛e w zasi˛egu wzroku i słuchu i na tej podstawie szacowały liczebno´sc´ wroga. Procesory miały troch˛e trudno´sci z odró˙znieniem kobiet od m˛ez˙ czyzn-wojowników, jednak nawet najskromniejszy szacunek był przytłaczajacy. ˛ — Ponad dwana´scie tysi˛ecy wojowników — szepnał ˛ dowódca patrolu, kr˛ecac ˛ głowa.˛ Mikrofon na jego szyi wychwycił szept i przekazał drugiemu z˙ ołnierzowi. Fala zaczynała si˛e przerzedza´c, wydeptanym przez armi˛e szlakiem szli teraz maruderzy. Były to przede wszystkim starsze kobiety i ranni, a tak˙ze troch˛e młodych sierot, których nie przygarn˛eły inne plemiona. — Co za posrane społecze´nstwo — szepnał ˛ Bebi. — Spójrzcie tylko na tych biedaków. — To nie jest takie niezwykłe — powiedział przez radio St. John (J.) z głównego obozu. — Przed właczeniem ˛ do Imperium na Vattaha istniała tradycja po116
zbywania si˛e starych ludzi. Kiedy tylko kto´s przestawał by´c przydatny dla społeczno´sci, zwyczaj nakazywał mu odej´sc´ . W rzeczywisto´sci ci ludzie włóczyli si˛e dookoła obozu, dopóki nie umarli z głodu i zimna. — To barbarzy´nstwo. — Dlatego mówi si˛e na nich „dzikusy”, Bebi — powiedział St. John (J.). ´ eci uwa˙zaja,˛ z˙ e tym barbarzy´nskim plemion — Ludzie tacy jak na przykład Swi˛ s´wietnie si˛e z˙ yje. Przynajmniej dopóki nie zobacza,˛ jak naprawd˛e wyglada ˛ ich z˙ ycie. A dla tych ludzi to po prostu piekło. Na łaczach ˛ zapadła cisza. Po chwili St. John (J.) gł˛eboko odetchnał. ˛ — Czas zło˙zy´c meldunek. Przynajmniej dwana´scie-pi˛etna´scie tysi˛ecy. Powtórka z Voitan. — Ale tym razem dochodzi tłum biednych ofiar losu — powiedział kapral, patrzac ˛ na zabiedzonego Mardukanina z jednym ramieniem, który usiadł ci˛ez˙ ko na ziemi obok nich. Ró˙zowe blizny wskazywały, z˙ e jeszcze niedawno był wojownikiem. — To wszystko sa˛ ofiary losu, Bebi — powiedział dowódca. — Tylko z˙ e niektórzy z nich maja˛ jeszcze gorzej ni˙z inni. *
*
*
Gratar zako´nczył ostatni rytuał błogosławienia j˛eczmy˙zu i wszedł na podwy˙zszenie przed ołtarzem i szumiacymi ˛ fontannami. Stał tam w milczeniu, z pochylona˛ głowa,˛ a tłum cierpliwie czekał na jego przemówienie. Dla Rogera była to dziwna chwila. Czuł si˛e tak, jakby stał na skraju urwiska, podtrzymywany przez silny wicher wiejacy ˛ z otchłani. Kiedy wiatr ustanie, Roger spadnie. Nie wie, czy na dnie urwiska czeka go s´mier´c, czy ocalenie. Jego przyszło´sc´ zale˙zy od słów, które za chwil˛e padna.˛ W ko´ncu król-kapłan przerwał swoje rozmy´slania i popatrzył na zebrany tłum. Podniósł ramiona, jakby nakazywał jeszcze wi˛eksza˛ cisz˛e, i przemówił. — Jeste´smy Ludem Wody. Lud Wody jest starszy ni˙z pami˛ec´ . Kiedy pierwsi odkrywcy przybyli na Wzgórza Nashtor, Lud Wody ju˙z tu był. Pami˛etamy. — Pami˛etamy — powtórzyli chórem zebrani kapłani. — Pami˛etamy Imperium Autea´nskie. Pami˛etamy, jak pyszni i pewni swojej pot˛egi Auteanie odrzucili nakazy Boga i rozsiewali wsz˛edzie swoje uprawy, budowali drogi i równali góry. Tamowali rzeki i spinali mostami ich brzegi. — Pami˛etamy, jak po długim okresie suszy, który pozwolił im rozkwitna´ ˛c, nastapiły ˛ wieczne deszcze i Auteanie upadli, powaleni Gniewem Bo˙zym. Ich miasta i pola zostały zalane, drogi rozmyte, a ich fortece zapadły si˛e w błoto. Wtedy z północy nadjechali barbarzy´ncy, podbili Imperium i zało˙zyli własne miasta tam, gdzie niegdy´s rzadzili ˛ dumni Auteanie. 117
— Tak narodził si˛e Zwiazek ˛ Północy. Pami˛etamy. — Pami˛etamy — powtórzył w skupieniu tłum. — Pami˛etamy, jak Przysta´n K’Vaerna była niczym wi˛ecej, jak ubogim schronieniem dla rybaków z odległych portów. Skalistym, dzikim miejscem, w którym chronili si˛e przed sztormami. . . a˙z jeden z nich, zwany K’Vaern, rozbił tam swoja˛ łód´z i zmuszony brakiem s´rodków do z˙ ycia zaczał ˛ pobiera´c opłat˛e od tych, którzy chcieli zacumowa´c przy jego wraku i wyj´sc´ na brzeg. Z czasem zbudował dok. Potem karczm˛e. Potem miasto. Pami˛etamy. — Pami˛etamy. — Lud Wody wszystko pami˛eta. Pami˛etamy zało˙zenie Sindi i nadej´scie Autean z północy, powstanie Ran Tai i wojny na południu. Lud Wody widział to wszystko i pami˛eta. Chwalimy naszego Boga i głosimy wszystkim jego nauki. — Teraz nadeszli Bomani i zagra˙zaja˛ nam, tak jak to si˛e ju˙z zdarzało w naszych długich dziejach. Najpierw młodzi Auteanie. Potem Sartanie, straszliwi je´zd´zcy na civan, którzy z czasem stali si˛e Vasinami ze Zwiazku ˛ Północy. A teraz Bomani. — Auteanie nigdy nas nie zaatakowali. Odkryli cywilizacj˛e, której nigdy wcze´sniej nie widzieli, i z czasem zało˙zyli własne miasta, a nami zacz˛eli pogardza´c. My jednak przetrwali´smy dzi˛eki szczerej wierze w naszego Boga, a oni upadli. — Wrzeszczace ˛ hordy Sartan przybyły z północy, dosiadajac ˛ swych strasznych civ on i walczac ˛ długimi włóczniami. Odpierali´smy ich, a˙z wrócili na północ, by zało˙zy´c tam własne miasta. Oni te˙z z czasem zacz˛eli nami pogardza´c i zapomnieli o Bogu, s´ciagaj ˛ ac ˛ na siebie wieczna˛ ha´nb˛e. — Wieczna˛ ha´nb˛e — zagrzmiał tłum. — Teraz nadeszli Bomani. Wielu mówi, z˙ e powinni´smy zebra´c Robotników ˙ powinBoga, którzy stali si˛e Wojownikami Boga, i stawi´c im czoła w bitwie. Ze ni´smy odepchna´ ˛c ich na pustkowia północy nasza˛ pot˛ega,˛ wiedza˛ i wiara˛ w Boga. — Inni mówia,˛ z˙ e powinni´smy skierowa´c Robotników Boga do odbudowy Dzieł Boga, z˙ eby nasz Bóg nie odwrócił si˛e od nas i nie zwrócił przeciwko nam ˙ powinni´smy zapłaci´c Boswojego Wiecznego Gniewu, który zniszczył Aute˛e. Ze manom, czerpiac ˛ ze skarbów zgromadzonych w s´wiatyni ˛ i z dodatkowych podat˙ ków nało˙zonych na kupców. Ze Bomani odejda˛ bez walki, je´sli damy im złoto. — Oto nasz dylemat. Czy mamy by´c ludem Wojowników Boga, którzy ruszaja˛ do walki z wrogiem, podczas gdy Dzieła Boga niszczeja? ˛ Czy ludem Robotników Boga, tworzacych ˛ i utrzymujacych ˛ Jego Dzieła, podczas gdy wróg grozi nam zniszczeniem wszystkiego, co dla nas naj´swi˛etsze? — Jakakolwiek ˛ podejm˛e decyzj˛e, zapanuje trwoga i lament. Je´sli postanowi˛e zapłaci´c danin˛e, czekaja˛ nas nie zasiane pola i głód. Nie wiadomo tak˙ze, czy uchroni nas to przed zniszczeniem wszystkiego, co dla nas drogie. Ale walka z Bo-
118
manami oznacza rozlew krwi. Wielu synów padnie w bitwie, a nas czeka rozpacz i z˙ al. Mo˙zemy ponie´sc´ kl˛esk˛e, a wtedy wszystko przepadnie na wieki. *
*
*
— Je´sli si˛e nie zdecyduje, my i tak ruszamy — powiedział Julian, stukajac ˛ palcami w le˙zacy ˛ na kolanach hełm. — Ty przynajmniej nie mo˙zesz narzeka´c — powiedział Cath-cart. — Masz, kurwa, poj˛ecie, jak w tym gównie jest goraco, ˛ kiedy nie działa? — I na dodatek nie mo˙zna korzysta´c z pieprzonej kanalizacji! — warkn˛eła Pentzikis. — Chce mi si˛e la´c jak flar-ta. — Trzeba było i´sc´ , zanim z˙ e´s wlazła do s´rodka — powiedział Poertena. Mechanik nerwowo obracał w r˛ekach woreczki z kondensatorami, czekajac, ˛ a˙z Pahner wyda rozkaz otworzenia ich. Woreczki chroniły ich zawarto´sc´ przed niszczycielska˛ wilgocia˛ Marduka. Bez nich tylko cztery pancerze — te, które miały kondensatory starego typu — były na chodzie. Je´sli trzeba b˛edzie je zainstalowa´c, moga˛ działa´c najwy˙zej kilka tygodni. Z cała˛ pewno´scia˛ nie wytrzymaja˛ na tyle ´ etych. długo, by zda˙ ˛zyli odbi´c port z rak ˛ Swi˛ — Je´sli b˛edziemy musieli ruszy´c pancerze, b˛edzie niezłe lanie — dodał ponuro. — A ja zabij˛e tego starego pierdziela, je´sli zaraz nie sko´nczy gada´c — warknał ˛ Julian. *
*
*
— Jest jeszcze trzecie wyj´scie — podjał ˛ Gratar. — Mogliby´smy wysła´c do Bomanów poselstwo z darami. Nie tak bogatymi, jak by chcieli, i w asy´scie Wojowników Boga. Mogliby´smy spróbowa´c kupi´c pokój za mniejsza˛ cen˛e, pokazujac ˛ im pot˛eg˛e naszej armii i moc naszego Boga. — To jednak po jakim´s czasie zmusiłoby nas znowu do rozwa˙zenia, czy utrzymywa´c Robotników i mie´c nadziej˛e na pokój, czy zaakceptowa´c gro´zb˛e wojny. — Bóg mówi nam wiele rzeczy o otaczajacym ˛ nas s´wiecie. Uczy nas, z˙ e wszystko si˛e zmienia, nawet je´sli wydaje si˛e by´c niezmienne. A przede wszystkim nasz Bóg uczy nas, z˙ e kiedy stajemy przed wyzwaniem, musimy mu sprosta´c, niezale˙znie od tego, jaka byłaby tego cena. Bóg wzywa nas, swój lud, by budowa´c Dzieła mogace ˛ powstrzyma´c jego gniew, i tak zawsze czynili´smy. Dzisiaj zbudowali´smy nowe Dzieło, nazwane Armia˛ Boga. . .
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Roger zatrzymał Patty i skinał ˛ głowa˛ Pahnerowi i generałowi Bogessowi. Obaj dowódcy stali na wysokim kopcu i obserwowali przygotowania do bitwy. Poniewa˙z Mardukanie przez całe swoje z˙ ycie kopali rowy i sypali tamy, budowa fortyfikacji nie sprawiała im z˙ adnych trudno´sci. Wojownik Boga jest najszcz˛es´liwszy, kiedy ma w swoich czterech r˛ekach łopat˛e. Kiedy wybrano pole bitwy — płytka˛ dolin˛e na skraju rozległych pól uprawnych — rozpocz˛eły si˛e prace. Nowa Armia zbudowała centralny bastion dla oddziału szybkiego reagowania marines i cz˛es´ci je´zd´zców civan, potem za´s Wojownicy Boga zabrali si˛e za fortyfikowanie własnych linii. Przed regimentami pikinierów wkopano w ziemi˛e rz˛edy zaostrzonych, pochylonych do przodu pali. Mierzyły one od jednego do dwóch metrów wysoko´sci i sterczały przed pozycjami diaspra´nskich oddziałów niczym g˛esty las. Za regimentami pikinierów czekały czworoboki je´zd´zców Północy na civan. Pale wkopano na tyle rzadko, by mogły mi˛edzy nimi przecisna´ ˛c si˛e wierzchowce. W regularnych przerwach w zaporze z pali ustawiono pikinierów i uzbrojone w tarcze i asagaje oddziały Gwardii Boga. Z jednej strony umocnienia ko´nczyły si˛e na szerokim kanale, z drugiej dochodziły do lasu. Bomani mogli próbowa´c zaj´sc´ Diaspran z flanki, ale było to mało prawdopodobne. Grunt był tam nierówny, zaro´sla g˛este, a Wesparowie nie słyn˛eli z wyrafinowanych manewrów na polu bitwy. Ka˙zda próba uderzenia na pozycje Diaspran z boku byłaby doskonale widoczna, a marines i jazda mogła barbarzy´nców bez trudu powstrzyma´c. — Wyglada ˛ nie´zle — powiedział Roger, czekajac, ˛ a˙z Pieszczura ze´slizgnie si˛e z grzbietu jego flar-ta. Chocia˙z ksia˙ ˛ze˛ poczynił spore post˛epy w uje˙zd˙zaniu civan, wolał je´zdzi´c na Patty, z która˛ wypracował ju˙z zasady współpracy, i nie zamierzał tego zmienia´c. Poza tym z˙ aden civan nie zniósłby, aby jechał na nim piesjaszczur. Ulubienica ksi˛ecia, która wyrosła na prawdziwego olbrzyma, wsz˛edzie mu towarzyszyła. Była wyjatkowo ˛ bezczelna, wła´snie teraz podeszła do Bogessa i wzi˛eła od niego jaki´s kasek ˛ jak co´s, co jej si˛e nale˙zy. — Mogłoby by´c lepiej — powiedział Pahner. — Wolałbym mie´c troch˛e wi˛ecej broni ra˙zacej, ˛ ale nawet gdyby´smy mieli wi˛ecej arkebuzów. . . 120
Wskazał siapi ˛ acy ˛ deszcz. Hompag min˛eło, ale sucha pora na Marduku wcale nie oznaczała tego, do czego przywykli na Ziemi. — Je´sli Bomani sa˛ sprytni — ciagn ˛ ał ˛ marin˛e — b˛eda˛ sta´c w miejscu i obrzuca´c nas swoimi przekl˛etymi toporkami. — Mamy oszczepy — zauwa˙zył Roger, obserwujac ˛ Pieszczur˛e. Sko´nczyła je´sc´ to, co dostała od Bogessa, oblizała si˛e i wskoczyła z powrotem na. flar-ta, które prychn˛eło z obrzydzeniem. — Tak — powiedział Bogess, w zamy´sleniu wycierajac ˛ palce w zbroj˛e. — Ale tylko jeden czy dwa na z˙ ołnierza. Ka˙zdy Bomanin ma kilka toporków. — To nic nie szkodzi — upierał si˛e ksia˙ ˛ze˛ . — Pikinierzy maja˛ tarcze, a je´sli Bomani rzeczywi´scie b˛eda˛ stali w miejscu, skierujemy na nich ogie´n naszych plazmówek. — Niektóre kompanie mogłyby by´c lepiej wyszkolone — westchnał ˛ Pahner. — Jezu, Armand — za´smiał si˛e Roger. — Marudziłby pan nawet wtedy, gdyby pana powiesili na złotej linie! — Ale tylko wtedy, gdyby była z´ le zawiazana ˛ — odparł kapitan z lekkim u´smiechem. — Powa˙znie, Roger. Bomani maja˛ przewag˛e liczebna˛ trzech do jednego, i Diaspranie o tym wiedza.˛ To robi na nich wra˙zenie, zwłaszcza z˙ e ju˙z od małego dziecka matki strasza˛ ich Bomanami. Musimy pami˛eta´c o tym zakorzenionym w nich l˛eku. — Có˙z — powiedział Roger, ruszajac ˛ w stron˛e pierwszej linii — po to włas´nie, jak pan mówi, jest dowództwo. *
*
*
— Kiedy rusza,˛ kapralu? — spytał Bail Crom. Krindi Fain starał si˛e sprawia´c wra˙zenie spokojnego, jednak ukradkiem wytarł dło´n. Nie byłoby dobrze, gdyby z˙ ołnierze zobaczyli, z˙ e ze strachu r˛ece pokrywaja˛ mu si˛e s´luzem. Pikinierzy stojacy ˛ w pierwszym szeregu byli tu ju˙z od s´witu. Do pó´znej nocy szykowali umocnienia, a po krótkim odpoczynku wstali na skromne s´niadanie. Stresy, niewyspanie i zm˛eczenie po przemarszu na pole bitwy i okopywaniu si˛e spowodowały, z˙ e cała Nowa Armia funkcjonowała jakby w permanentnym półs´nie. — Gdybym to wiedział, siedziałbym na górze, no nie? — warknał. ˛ W le˙zacym ˛ tu˙z za wzgórzami obozie Bomanów od samego s´witu biły b˛ebny. Był ju˙z pó´zny poranek, a wróg nadal zwlekał z ukazaniem si˛e, co niepokoiło diaspra´nskiego kaprala bardziej, ni˙z był gotów to przyzna´c. — Ja tylko jestem ciekaw — powiedział przepraszajaco ˛ Crom. Zazwyczaj pewny siebie szeregowy dzisiejszego poranka wygladał ˛ z˙ ało´snie. 121
— Nie martw si˛e tym, Bail — odparł nieco spokojniej Fain. — Niewa˙zne, kiedy przyjda.˛ I tak damy sobie rad˛e. — Podobno jest ich pi˛ec´ dziesiat ˛ tysi˛ecy — powiedział Poi. — A ka˙zdy ma pi˛ec´ hastongów wzrostu. — To zwykłe bzdury, Erkum — oznajmił stanowczo Fain. — Nie słuchaj plotek, nigdy nie sa˛ prawdziwe. — A ilu ich jest? — spytał Crom. — Bail, przesta´n mnie wypytywa´c. Skad, ˛ u diabła, mam to wiedzie´c? — Ja tylko jestem ciekaw — powtórzył szeregowy. W tym samym momencie łoskot b˛ebnów w obozie wroga wzmógł si˛e. — I chyba za chwil˛e si˛e dowiesz — odpowiedział mu Fain. — Całkiem interesujacy ˛ szyk — zauwa˙zył Pahner, właczaj ˛ ac ˛ powi˛ekszenie w swoim wizjerze. Boma´nska horda liczyła co najmniej pi˛etna´scie tysi˛ecy wojowników, ale jej front nie był tak szeroki jak mniejszej armii Diaspry. Kapitan najch˛etniej przeprowadziłby niszczycielskie uderzenie z flanki, gdyby dysponował odpowiednimi oddziałami. Barbarzy´ncy przelewali si˛e przez gra´n niczym bezkresny lodowiec, wida´c było, z˙ e Nowa Armia jest wielokrotnie mniej liczna. Kapitan przez kilka chwil patrzył na nadciagaj ˛ ace ˛ szeregi, po czym właczył ˛ komunikator. — W porzadku, ˛ marines. Teraz macie okazj˛e zapracowa´c na wasz z˙ ołd. Niech tylko szumowiniaki wytrzymaja.˛ — Ich jest milion! — zawył Poi i zaczał ˛ si˛e wycofywa´c. — Pol! — wrzasnał ˛ dowódca dru˙zyny. — Baczno´sc´ ! — Nie ma miliona! A gdyby nawet tak było, to nie ma z˙ adnego znaczenia. Musza˛ przej´sc´ przez twoja˛ pik˛e, moja˛ i Baila! Sta´c i przygotowa´c si˛e do starcia! Jeden z szeregowców stojacych ˛ przed Bail Gromem zaczał ˛ si˛e wycofywa´c, ale znieruchomiał, kiedy poprzez łoskot b˛ebnów usłyszał spokojny głos: — Sheel Tar, je´sli natychmiast nie wrócisz na lini˛e, zastrzel˛e ci˛e. — Była to starszy kapral Briana Kane, jej s´miertelny spokój był o wiele bardziej przera˙zajacy ˛ ni˙z w´sciekły krzyk. Szeregowy zawahał si˛e. Mimo coraz gło´sniejszych wrzasków nadchodzacych ˛ Bomanów, huku ich b˛ebnów i odgłosu tysi˛ecy stóp, wyra´znie usłyszał klikni˛ecie przeładowywanego s´rutowca. Sheel Tar odwrócił si˛e wi˛ec z powrotem w stron˛e nadciagaj ˛ acego ˛ wroga, ale Fain widział, z˙ e trz˛esie si˛e ze strachu. Masa zbli˙zajacych ˛ si˛e barbarzy´nców była przera˙zajaca. ˛ Wydawało si˛e, z˙ e nic nie mo˙ze powstrzyma´c tej nadchodzacej ˛ fali w´sciekło´sci. *
*
*
Kapitan Pahner był przyzwyczajony jako marin˛e do s´miertelnych, stojacych ˛ na wysokim poziomie technicznym wojen, które Imperium prowadziło ze swo122
imi wrogami. Przed przybyciem na Marduk nie miał jednak z˙ adnego do´swiadczenia w kierowaniu prymitywna˛ walka˛ na stalowe ostrza i włócznie i brutalna˛ sił˛e fizyczna.˛ Mimo to wiedział dokładnie, co ma teraz robi´c. Pewien staro˙zytny generał powiedział, z˙ e w czasie bitwy naczelny wódz ma do wykonania tylko jedno zadanie — wyglada´ ˛ c spokojnie i niewzruszenie jak głaz. Inne, by´c mo˙ze mniej eleganckie, ale równie prawdziwe, powiedzenie głosiło: „Nie oka˙z, z˙ e si˛e pocisz”. Oba sprowadzały si˛e do jednego — gdyby Pahner cho´c westchnał ˛ ze zdenerwowania, z˙ ołnierze natychmiast by si˛e o tym dowiedzieli, a diaspra´nskie szeregi rozpierzchły. Nie zamierzał wi˛ec okazywa´c zdziwienia przewaga˛ liczebna˛ Bomanów. Nawet przy zastosowaniu taktyki falangi i muru tarcz oraz dodatkowej osłony wkopanych pali, szans˛e zwyci˛estwa były równie du˙ze jak szans˛e poniesienia kl˛eski. Jak w przypadku ka˙zdego starcia, wszystko zale˙zało od jednego, najwa˙zniejszego: od odwagi. *
*
*
Roger siedział na Patty ze sztucerem wspartym na kolanie i patrzył na nadcia˛ gajacych ˛ barbarzy´nców. Wiedział równie dobrze jak kapitan, z˙ e powinien zachowa´c kamienny spokój, ale nie potrafił. Był za bardzo w´sciekły. Miał do´sc´ bezustannej walki, do´sc´ strachu i grozy. Do´sc´ stawiania czoła kolejnym hordom barbarzy´nców, którzy staraja˛ si˛e przeszkodzi´c mu w powrocie do domu. A najbardziej ze wszystkiego miał do´sc´ patrzenia, jak marines, którzy stali si˛e bliskimi mu lud´zmi, jeden po drugim gina.˛ Najch˛etniej odciagn ˛ ałby ˛ Bomanów na stron˛e i powiedział im: „Słuchajcie, chcemy tylko wróci´c na Ziemi˛e, wi˛ec je´sli zostawicie nas, do cholery, w spokoju, my te˙z nie b˛edziemy wam przeszkadza´c!” Ale nie mógł. Wszystko, co mógł zrobi´c on i jego marines, to pozabija´c ich. W takich chwilach jak ta czuł wielka,˛ bezgraniczna˛ furi˛e, która wydawała si˛e obejmowa´c płomieniem cały s´wiat. Powodem był fakt, z˙ e gdzie´s tam daleko była Despreaux. Wi˛ekszo´sc´ marines była w miar˛e bezpieczna. Stali na tyłach formacji jako dowódcy i w razie przełamania przez barbarzy´nców linii obrony mieli spore szans˛e ucieczki. Nimashet była ze swoimi lud´zmi z dala od niego, odci˛eta, bez mo˙zliwo´sci ucieczki. Mogła tylko schowa´c si˛e i czeka´c na rozkazy. Roger pragnał ˛ — tak bardzo, z˙ e niemal tracił zmysły — móc zaja´ ˛c jej miejsce. Po tym, co zaszło w Ran Tai, zrozumiał, z˙ e kocha t˛e kobiet˛e do szale´nstwa. Nie wiedział tylko, czy dlatego, z˙ e przez ostatnie kilka miesi˛ecy tak wiele razem przeszli, czy po prostu było im to pisane niezale˙znie od okoliczno´sci. Teraz liczyło si˛e tylko to, z˙ eby zabi´c ka˙zde boma´nskie s´cierwo, które chciałoby wyciagn ˛ a´ ˛c swoje s´mierdzace ˛ łapy w stron˛e jego ukochanej. 123
Wystraszeni pikinierzy obejrzeli si˛e za siebie, by doda´c sobie otuchy widokiem dowódców. Jednak jedno spojrzenie na ksi˛ecia Rogera Ramiusa Sergeia Alexandra Chianga MacClintocka wystarczyło, by natychmiast z powrotem odwrócili si˛e twarza˛ w stron˛e wroga, bo nawet furia Bomanów wydawała si˛e mniej przera˙zajaca, ˛ ni˙z wyraz twarzy ich własnego wodza. *
*
*
— Nie zwracajcie na nas uwagi! — krzyknał ˛ Honal do zdenerwowanych Diaspran, zaciskajacych ˛ dłonie na pikach i co chwila ogladaj ˛ acych ˛ si˛e teraz na niego. — My tu jeste´smy tylko obserwatorami! Cieszymy si˛e, z˙ e wy te˙z tu jeste´scie. . . i bardzo nam zale˙zy, z˙ eby´scie pozostali na waszych miejscach. Stu pancernych je´zd´zców stojacych ˛ za nim zacz˛eło rycze´c ze s´miechu, a wystraszeni Mardukanie znowu zwrócili twarze w stron˛e nadciagaj ˛ acej ˛ nawałnicy. Bogess patrzył na przygotowana˛ do bitwy armi˛e i rozmy´slał. Był całkowicie pewien swoich włóczników, mimo poniesionych w walce z Bomanami strat, jego gwardzi´sci dawali dowody determinacji, zanim jeszcze ludzie nauczyli ich nowych taktyk i dyscypliny. Uwierzyli w to, co Pahner powtarzał im przez kilka tygodni: z˙ adna, cho´cby najliczniejsza horda barbarzy´nców, nigdy nie b˛edzie miała przewagi nad zorganizowanym wojskiem. Diaspra´nski generał nie obawiał si˛e te˙z o Rastara i jego jazd˛e. Nikt nie mógł nazwa´c je´zd´zców Północy tchórzami, a ponadto jego z˙ ołnierze ufali całkowicie swoim dowódcom i taktyce ludzi. Bomani nie mieli szans przej´sc´ dalej, chyba z˙ e po ich trupach. Ale nowe regimenty. . . Trzon Nowej Armii był zupełna˛ niewiadoma.˛ Marines dokonali cudu, doprowadzajac ˛ byłych Robotników Boga a˙z do tego miejsca, ale był tylko jeden sposób, by sprawdzi´c, jak armia poradzi sobie w bitwie. Wła´snie nadszedł ten moment próby. Bogess spojrzał na Pahnera, a ten kiwnał ˛ głowa.˛ — My´sl˛e, z˙ e ju˙z czas, panie generale — powiedział. Bogess dał znak stojace˛ mu u jego boku doboszowi i ponownie popatrzył na pole. *
*
*
Na pierwszy sygnał werbla nieruchome szeregi pikinierów stan˛eły na baczno´sc´ , a na drugi wojownicy opu´scili swój las pik do pozycji bojowej. Przed szar˙zujacymi ˛ Bomanami wyrosła nagle s´ciana tarcz i stali. Kilku z nich wyskoczyło do przodu i cisn˛eło toporkami, ale lekkie ostrza odbiły si˛e od tarcz. W s´lad za toporkami poleciało kilka zniewag, ale regimenty pikinierów stały
124
w zdyscyplinowanym milczeniu. Bomani wygladali ˛ na zdezorientowanych brakiem reakcji przeciwnika. Jeden z wodzów, sadz ˛ ac ˛ po rytualnych bliznach i naszyjniku z rogów, wyszedł przed zbita˛ mas˛e barbarzy´nców i zaczał ˛ wykrzykiwa´c jakie´s przekle´nstwa w kierunku nieruchomej s´ciany tarcz. *
*
*
Roger nie wytrzymał. Wsunał ˛ sztucer do ołstra, wyjał ˛ gwizdek i s´cisnał ˛ Patty kolanami, zmuszajac ˛ ja˛ do truchtu. — Roger! — zawołał stojacy ˛ przy flar-ta Cord. — Roger, dokad?! ˛ — Zosta´n tu, asi. — Po raz pierwszy, odkad ˛ uratował szamanowi z˙ ycie, nie była to pro´sba, lecz rozkaz. Ksia˙ ˛ze˛ strzelił palcami, ka˙zac ˛ Pieszczurze zeskoczy´c na ziemi˛e. — Mam zamiar nauczy´c tych dzikusów dobrych manier. — O, kurwa! — rzucił Julian. — Panie kapitanie! — Roger! — zawołał bardzo spokojnie Pahner. — Dokad ˛ si˛e pan wybiera? Zobaczył, z˙ e ksia˙ ˛ze˛ zdejmuje hełm z komunikatorem i zawiesza go na uprz˛ez˙ y flar-ta. — Zabij˛e go — szepnał ˛ kapitan, wcia˙ ˛z jednak sprawiajac ˛ wra˙zenie bardzo spokojnego. — Zobaczycie, zabij˛e go. *
*
*
Szeregi z˙ ołnierzy rozstapiły ˛ si˛e na ostry d´zwi˛ek gwizdka, przepuszczajac ˛ olbrzymie zwierz˛e, na którym Roger jechał w stron˛e krzyczacego ˛ wodza. Wyciagn ˛ ał ˛ z pochwy staro˙zytne voita´nskie ostrze. W tej chwili cały jego s´wiat skurczył si˛e do trzech rzeczy: miecza, flar-ta i celu ataku. Kiedy Patty zbli˙zyła si˛e do boma´nskich szeregów, Roger zsunał ˛ si˛e na ziemi˛e i kazał jej zawróci´c. Sam za´s zaszar˙zował. Trzymetrowy barbarzy´nca trzymał w r˛ekach wysłu˙zony z˙ elazny topór. Blizny na ciele Mardukanina i wyglad ˛ jego broni były s´wiadectwem jego odwagi. Ten wódz pewnie podbił pół s´wiata i starł w pyl najlepszych wojowników Zachodnich Krain. Ksia˙ ˛ze˛ Roger MacClintock zupełnie si˛e tym jednak nie przejmował. Mardukanin był szybki. Pierwsze w´sciekłe ci˛ecie miecza ksi˛ecia zostało sparowane ci˛ez˙ kim z˙ elaznym toporem. Ostra jak brzytwa stal odłupała spory kawał mi˛ekkiego ostrza i w ten sposób cios został odbity. Ale nast˛epny ju˙z nie. Przeci˛ety niemal na pół Mardukanin był ju˙z martwy, ale ksi˛eciu to nie wystarczało. Kiedy barbarzy´nca zaczał ˛ bardzo powoli osuwa´c si˛e na kolana, miecz Rogera zatoczył koło i wbił si˛e w gruby jak pie´n drzewa kark barbarzy´ncy. Cisza 125
spowiła nagle całe pole bitwy. Głowa boma´nskiego wodza z głuchym stukni˛eciem spadła na ziemi˛e. Roger zamarł w pozycji gotowo´sci do nast˛epnego ciosu i popatrzył wyzywajaco ˛ na tysiace ˛ wojowników stojacych ˛ w deszczu o rzut kamieniem od niego. Machnał ˛ zakrwawionym mieczem w ich stron˛e, odwrócił si˛e z pogarda˛ i ruszył w kierunku własnych szeregów. Cisz˛e przerwał wybuch grzmiacych ˛ wiwatów. — I tak go zabij˛e — wymamrotał Pahner, krzywiac ˛ si˛e w wymuszonym u´smiechu. — Albo ka˙ze˛ mu przepisywa´c „Arytmetyk˛e pogranicza” tyle razy, z˙ e a˙z b˛eda˛ mu krwawi´c palce. Stojacy ˛ obok niego Bogess zaniósł si˛e chrapliwym s´miechem. *
*
*
Przez kolejne pi˛etna´scie minut przed szeregi Bomanów wychodzili inni wodzowie i miotali zniewagi w kierunku nieruchomych diaspra´nskich linii. Wielu z nich wymachiwało krwawymi trofeami z przeszło´sci, inni pluli albo oddawali mocz w kierunku pikinierów. W ko´ncu barbarzy´ncy ruszyli naprzód powolnym krokiem. W powietrzu zafurkotalo kilka toporków, paru wojowników podbiegło do przodu, wygra˙zajac ˛ pikinierom, a˙z nagle cała horda z przera˙zajacym ˛ wyciem rzuciła si˛e do przodu, ciskajac ˛ toporkami. Odpowiedział im grad oszczepów. Nowa Armia miała bardzo ograniczone zasoby broni miotanej, nie starczyło czasu i materiałów, by wyprodukowa´c jej tyle, ile chciałby Pahner. Ka˙zdy pikinier miał tylko jeden oszczep, a gwardzista trzy, ale nie marnowali ich. Lawina ci´sni˛etych jednocze´snie oszczepów poło˙zyła wyja˛ cy tłum pokotem. Biorac ˛ pod uwag˛e liczebno´sc´ wroga, efekt był głównie natury psychologicznej: powstałe w linii natarcia wyrwy pokazały pikinierom, z˙ e barbarzy´nców da si˛e zabi´c. Szar˙zujacy ˛ wróg znów si˛e zatrzymał. Bomani nie mogli przedosta´c si˛e przez gaszcz ˛ pik sterczacych ˛ z ka˙zdej szczeliny w murze tarcz. Fain nie był pewien, kto rozpoczał ˛ skandowanie. Ka˙zdemu okrzykowi „Roger! Roger!” towarzyszyło d´zgni˛ecie pika.˛ — Roger! Roger! Cała armia skandowała imi˛e ksi˛ecia. Bomani, których tak bardzo bali si˛e przed bitwa,˛ okazali si˛e nie tak straszni. Straszne było tylko zabijanie ich. Regiment Faina bronił jednej z przerw w zaporze z pali. Krindi uwa˙zał, z˙ e było to dla nich du˙ze wyró˙znienie, widocznie dowódcy uznali ich za do´sc´ dzielnych, by powierzy´c im tak wa˙zna˛ pozycj˛e. W tej chwili jednak dowódca dru˙zyny mógł my´sle´c tylko o tym, z˙ e przez t˛e przerw˛e w zaporze biegna˛ wprost na niego przekl˛eci przez demony Bomani. 126
To znaczyło, z˙ e warunkiem jego prze˙zycia była ich s´mier´c. Kiedy barbarzy´ncy po raz pierwszy zaszar˙zowali, Fain był zaj˛ety ustawianiem pik i pilnowaniem swojej dru˙zyny. Ciskaniem oszczepów zajeli si˛e gwardzi´sci generała Bogessa. Teraz patrzył, jak barbarzy´ncy zawahali si˛e na widok naje˙zonej s´ciany pik. Wyra´znie nie mieli poj˛ecia, co robi´c, ale nacisk z tyłu był zbyt wielki, by mogli si˛e zatrzyma´c. Horda pchała ich do przodu, a Fain musiał ich zabija´c. Było to o wiele gorsze ni˙z symulacja. Pierwszy Bomanin, który nadział si˛e na jego pik˛e, był bardzo młody. Rozpaczliwie próbował uciec przed nadstawionymi ostrzami, ale nie miał do´sc´ sił, by przedrze´c si˛e przez napierajac ˛ a˛ na niego z tyłu zbita˛ mas˛e. Diaspranin zacisnał ˛ mocno górne dłonie na drzewcu, ale spazmatyczne drgawki nadzianego na grot ciała wyrwały mu pik˛e z rak. ˛ W tej długiej i strasznej chwili Krindi Fain prze˙zywał swoje osobiste piekło. Młody boma´nski wojownik zacisnał ˛ wszystkie cztery dłonie na wbitym w brzuch ostrzu, próbujac ˛ je wyszarpna´ ˛c. W tym momencie Fainowi przyszło na pami˛ec´ szkolenie, wyobraził sobie, z˙ e wrzeszczacy ˛ dzieciak na drugim ko´ncu jego piki to kolega z dru˙zyny, który udaje krzyki wroga, podczas gdy dwaj koledzy ciagn ˛ a˛ za przywiazane ˛ do kukły liny. Po raz pierwszy w z˙ yciu Fain pobłogosławił Juliana i reszt˛e przekl˛etych marines, którzy go szkolili. Kiedy spojrzał na pozostałych członków swojej dru˙zyny, zrozumiał, z˙ e wszyscy oni musza˛ zrobi´c to samo co on, z˙ eby jego zabijanie nie poszło na marne. — Wbija´c! — krzyknał. ˛ — Musicie tylko wbija´c! *
*
*
Pahner podniósł przyłbic˛e. — Nasze piki sa˛ jak bagnety. Sieja˛ groz˛e. Wcale nie zabijamy tak wielu Bomanów, a mimo to zatrzymali´smy ich na dobre. — A zabijemy ich wielu, je´sli z tyłu b˛eda˛ napiera´c na tych z przodu — powiedział Bogess. — Nie maja˛ innego wyj´scia. Tylko z˙ e ich jest tak wielu, z˙ e moga˛ przej´sc´ po trupach swoich towarzyszy i dopa´sc´ nas wszystkich. — Rzeczywi´scie mo˙ze tak by´c — przytaknał ˛ ponuro kapitan. *
*
*
— Nie! — zawył szeregowiec z pierwszej linii i odrzucił pik˛e. — Nie, nie! W wyrwie mi˛edzy pikami pojawił si˛e Bomanin. Sam był oszalały ze strachu, ale jedyna˛ droga˛ ucieczki była luka widoczna w s´cianie tarcz. Trafił prosto na Bail Croma.
127
Szeregowy odbił pierwszy cios boma´nskiego topora tarcza,˛ jednak drugi cios ze´slizgnał ˛ si˛e po jej kraw˛edzi. Ostrze wbiło si˛e w dolny bark Croma, i to był ju˙z jego koniec. Na widok jego s´mierci pół tuzina pikinierów skoczyło do przodu, d´zgajac ˛ przera˙zonego Bomanina, a˙z wkrótce barbarzy´nca spotkał si˛e z Gromem na tamtym s´wiecie. — Bail! — zawołał Poi. Oszalały ze strachu szeregowy próbował wyjrze´c zza pleców stojacych ˛ przed nim kolegów. — Bail! — Stój i walcz, Erkum! — krzyknał ˛ Fain. Ludzie maja˛ w takich chwilach jak ta swój sposób wyra˙zania z˙ alu i smutku, pomy´slał. Płacza.˛ Z ich oczu ciekna˛ Łzy Boga. To niesprawiedliwe, z˙ e taki dar otrzymali akurat ci, którzy w niego nie wierza.˛ — Stój i walcz! Wbijaj, Erkum Poi! *
*
*
Ale nie ka˙zdy był Krindi Fainem i nie ka˙zdy to potrafił. *
*
*
— Kapitanie, robi si˛e goraco! ˛ — zawołała Kosutic. Pahner odszukał ikon˛e sier˙zant na swoim HUD. Co sprytniejsi Bomani próbowali obej´sc´ s´cian˛e pik, skoro nie mogli si˛e przez nia˛ przebi´c. Ich próby udaremniali gwardzi´sci Bogessa, u˙zywajacy ˛ z mordercza˛ skuteczno´scia˛ asagajów. Barbarzy´ncy, którzy my´sleli, z˙ e łatwiej poradza˛ sobie z krótszymi włóczniami, szybko przekonali si˛e, z˙ e sa˛ w bł˛edzie. Mimo całej swojej waleczno´sci gwardzi´sci nie mieli zasi˛egu ra˙zenia pikinierów. Bomani tracili trzech lub czterech zabitych za ka˙zdego powalonego Diaspranina, ale w kilku miejscach udało im si˛e jednak przebi´c. Jeden z oddziałów gwardzistów został nagle otoczony ze wszystkich stron i zaatakowany siekierkami i pot˛ez˙ nymi toporami. W powstała˛ wyrw˛e wpadły dziesiatki ˛ wyjacych ˛ barbarzy´nców i rzuciły si˛e na regiment pikinierów. Przera˙zeni i zdezorientowani pikinierzy nie mieli szans. Nagła szar˙za z boku zupełnie ich zaskoczyła. Nie wytrzymali. Starszy sier˙zant zwróciła uwag˛e Pahnera na zaatakowany regiment dokładnie w chwili, kiedy p˛ekał niczym kryształ pod ciosem młota. Ziemi˛e pokryły nagle porzucone piki i tarcze. I trupy. Bogess spojrzał pytajaco ˛ na kapitana. — Jazda?
128
— Jeszcze nie. — Marin˛e pokr˛ecił głowa.˛ — Niech si˛e tym zajmie ci˛ez˙ ki sprz˛et. Właczył ˛ komunikator. — Plutonowy Julian, lewe skrzydło! *
*
*
Cztery w pełni sprawne pancerze były ju˙z gotowe, kiedy nadszedł rozkaz. Było jasne, z˙ e Bomani przedarli si˛e na dobre, wi˛ec Julian nie mógł poja´ ˛c, dlaczego kapitan jest tak spokojny. Marines po obu stronach wyłomu padli, a sasiaduj ˛ ace ˛ z nimi regimenty pikinierów, wsparte odwodami gwardii Bogessa, zmieniły front, chroniac ˛ własne flanki. Mogły jednak tylko utrzymywa´c swoje pozycje, a wlewajaca ˛ si˛e przez siedemdziesi˛eciometrowy wyłom fala barbarzy´nców groziła zaatakowaniem ich od tyłu. Najwyra´zniej przyszła pora, by im pokaza´c, co to znaczy „przewa˙zajaca ˛ siła ognia”. Czterej opancerzeni marines rozwin˛eli szyk, biorac ˛ w s´rodek dwa działka plazmowe, po czym otworzyli ogie´n. Ka˙zdy wystrzał dziesi˛eciomilimetrowego działka s´rutowego uwalniał pół tuzina waskich ˛ strzałek z molibdenowymi ostrzami zamiast pojedynczego s´rutu. Pociski przeorały stłoczonych barbarzy´nców niczym mechaniczne piły. Ich monomolekularne kraw˛edzie przebijały nawet kolczugi i zbroje, nie opancerzonych Bomanów siekały na kawałki. Nast˛epnie wystrzeliły działka plazmowe. Ich pole ra˙zenia nie było szerokie, jednak ostrzał spowodował, z˙ e Bomani z wrzaskiem rzucili si˛e do ucieczki. Rozpaczliwie przedzierajac ˛ si˛e przez napierajacych ˛ z tyłu pobratymców, próbowali umkna´ ˛c piekielnym demonom, które nagle stan˛eły im na drodze. Wojownicy, którzy mimo ognia działek plazmowych biegli dalej do przodu, przekonali si˛e natychmiast, z˙ e z˙ elazo nie mo˙ze mierzy´c si˛e z chromframem. Julian niemal od niechcenia uderzył atakujacego ˛ go dwa razy wi˛ekszego barbarzy´nc˛e, mia˙zd˙zac ˛ jego czaszk˛e jak skorupk˛e jajka, i przesunał ˛ ogie´n sekcji. — Panie kapitanie, zamkn˛eli´smy wyłom, ale nie damy rady go utrzyma´c. Czy mo˙ze si˛e tym zaja´ ˛c jazda? — Zrobi si˛e — odparł Pahner, przygotowujac ˛ si˛e do wezwania Rastara na drugim kanale. — Dobra robota, Julian. — Kolejny wspaniały dzie´n w Korpusie — powiedział z kamiennym spokojem plutonowy, siejac ˛ seria˛ loftek po wrzeszczacej ˛ masie. — Ka˙zdy dzie´n to dla nas s´wi˛eto. — Tak — zgodził si˛e ponuro kapitan. — Witamy na Balu Wdów. 129
*
*
*
— Wcia˙ ˛z pat — powiedział Bogess. — My wytrzymujemy, a oni si˛e nie poddaja.˛ Mo˙zemy tak trwa´c kilka dni. — Nie sadz˛ ˛ e — stwierdził sucho Pahner. — Roger nie ma na to do´sc´ cierpliwo´sci. Spojrzał na swój pad, kiwnał ˛ głowa˛ i jeszcze raz właczył ˛ komunikator. — W porzadku, ˛ Despreaux. Ju˙z czas. Patrol przekradł si˛e obok słabo strze˙zonego obozowiska. Mo˙zna go było z łatwo´scia˛ zauwa˙zy´c, ale na szcz˛es´cie Bomani nie zwracali uwagi na swoje tyły. Dlaczego mieliby to robi´c? Przecie˙z wszyscy wrogowie znajdowali si˛e przed nimi. Tak wi˛ec nikt nie zobaczył nadchodzacych ˛ marines. A kiedy na rozkaz Pahnera wstali, zdj˛eli kamufla˙z i otworzyli ogie´n w tylne szeregi Bomanów, było ju˙z za pó´zno. Coraz wi˛ecej pracych ˛ do przodu barbarzy´nców zacz˛eło pada´c od kuł marines, i dopiero wtedy niektórzy z nich zacz˛eli oglada´ ˛ c si˛e za siebie. Zwłaszcza, kiedy spadły pierwsze granaty. *
*
*
— Uciekaja? ˛ — spytał Bogess. — Dlaczego? — Ci z tyłu nie uciekaja˛ odparł kapitan. — Oni gonia˛ za marines. Ale ci z przodu my´sla,˛ z˙ e oni uciekaja,˛ wi˛ec nie b˛edziemy ich wyprowadza´c z bł˛edu. — Odwrócił si˛e do dobosza. — Zagraj dla pikinierów sygnał do natarcia. Najpierw ich zepchniemy, a potem wdepczemy w ziemi˛e. — Ale oni jeszcze si˛e nie złamali — zaprotestował Bogess. — Nie? Prosz˛e tylko popatrze´c, generale — powiedział Pahner. *
*
*
Fain z niedowierzaniem słuchał werbla, ale przekazał rozkaz dalej, tak jak go nauczono. — Przygotowa´c si˛e do natarcia! — wydarł si˛e. Ramiona cia˙ ˛zyły mu, czuł si˛e tak, jakby cały dzie´n d´zgał wrzeszczace ˛ i rzucajace ˛ si˛e kukły. A teraz rozkaz natarcia. Obł˛ed. Straty Nowej Armii były zaskakujaco ˛ niewielkie. Pierwszy szereg kompanii Faina stracił zaledwie garstk˛e z˙ ołnierzy, drugi jeszcze mniej. Z jego własnej druz˙ yny poległ tylko Bail Crom. ´ Scisn ał ˛ mocno pik˛e i przygotował si˛e do ruszenia naprzód na d´zwi˛ek b˛ebna. Tylko to mu zostało — odruch psa Pawiowa, który wyrobili w nich ci ludzcy sady´sci. 130
*
*
*
— Wiesz, szefowo — rzucił zdyszany Kileti, zje˙zd˙zajac ˛ po stromym zboczu — zawsze si˛e zastanawiałem, dlaczego na szkoleniu tyle si˛e biega. — Tak? No to teraz ju˙z wiesz — zachichotała Despreaux. Marines czuli si˛e tak, jakby s´cigała ich piekielna sfora ogarów, ale na szcz˛es´cie cudowny, błogosławiony most linowy był zgodnie z obietnica˛ na miejscu. Na drugim brzegu kanału stał wyszczerzony w u´smiechu Poertena. I Denat, który zasalutował po wojskowemu, kiedy si˛e zbli˙zyli. — Prosz˛e, o pozwolenie spieprzania stad, ˛ sir! — zawołał do galopujacych ˛ w jego stron˛e, marines. — Spierdalaj! — wrzasnał ˛ St. John (J.), skaczac ˛ na liny. Reszta oddziału zacz˛eła gramoli´c si˛e za nim. — Nie ma sprawy — powiedział Denat, wpychajac ˛ si˛e mi˛edzy z˙ ołnierzy balansujacych ˛ na obu linach mostu. Masywny Mardukanin troch˛e im przeszkadzał, ale na szcz˛es´cie nie za bardzo. — A co ich powstrzyma przed przej´sciem kanału? — spytał Kileti. — Przetniemy liny, jak ju˙z przejdziemy, ale, do cholery, kanał nie jest a˙z tak szeroki. Mo˙zna go przepłyna´ ˛c. — Na przykład powstrzyma ich Vutang i jego działko plazmowe — chrzakn ˛ ał ˛ Denat. — Ci˛ez˙ kie bydl˛e. Ale obiecał mi, z˙ e b˛ed˛e mógł postrzela´c, je´sli b˛ed˛e je za niego niósł. No i oczywi´scie Tratan przyniósł działko s´rutowe Berntsena. ˙ — Zartujesz — powiedziała Despreaux. — Naprawd˛e? ˙ Tratan przyniósł działko? Dlaczego? Jest całkiem silny — za´smiał si˛e — Ze Mardukanin. — Powa˙znie, ju˙z od jakiego´s czasu chciałem spróbowa´c postrzela´c. A kiedy b˛edzie lepsza okazja? — No to b˛edzie wesoło — podsumował Macek. *
*
*
Tył boma´nskiej armii pogonił za patrolem zwiadu, a pierwsze szeregi wytrzymywały jak dotad ˛ natarcie pikinierów. Plutonowy Julian wiedział, kogo Pahner u˙zyje do przełamania pata. — Julian — zaskrzeczał komunikator. — Przekonajcie ich, z˙ e nie powinni tu dłu˙zej zostawa´c. Cztery opancerzone postacie ruszyły w stron˛e Bomanów. Marines strzelali dokładnymi, oszcz˛ednymi seriami. Przera˙zajaca ˛ kanonada tak skutecznie oczy´sciła teren, z˙ e bez trudu min˛eli pierwszy szereg własnych linii i weszli mi˛edzy Bomanów. 131
Wspomagane pancerze przedzierały si˛e teraz przez zwały trupów, a˙z dotarły na wprost flanki Bomanów, wcia˙ ˛z stłoczonych przed s´ciana˛ pik Diaspran. Jeszcze raz działka wypluły plazm˛e i loftki. Zaorane pole zamieniło si˛e w rze´zni˛e, a ziemia nasiakła ˛ krwia.˛ *
*
*
— Wie pan co, generale — zamy´slił si˛e Pahner, kiedy jazda ruszyła w po´scig za uciekajac ˛ a˛ boma´nska˛ horda˛ — gdyby ten regiment si˛e nie załamał, byłoby nam znacznie trudniej wpu´sci´c pancerze w s´rodek Bomanów. Oto przykład, jak bł˛edy moga˛ działa´c na nasza˛ korzy´sc´ . — I co teraz? — spytał Bogess. — Siły, które pogoniły nasz zwiad, zostana˛ zatrzymane przy kanale. Prosz˛e tam wysła´c połow˛e pikinierów, a my b˛edziemy ich okłada´c ogniem plazmy z drugiego brzegu tak długo, a˙z si˛e poddadza.˛ Wskazał galopujac ˛ a˛ jazd˛e. — Ruszymy w po´scig. Ustapi ˛ a˛ przed civan, bo nie maja˛ pik ani włóczni. Czego jazda nie da rady zamieni´c w gówno, rozniesiemy pikami i pancerzami. Za tydzie´n Wesparowie b˛eda˛ ju˙z tylko wspomnieniem. Bogess popatrzył na zasłane trupami pole. W miejscu, gdzie przez cały dzie´n s´cierały si˛e obie armie, le˙zały ociekajace ˛ krwia˛ pryzmy, jednak nie było ich du˙zo jak na tak długa˛ bitw˛e. Droga ucieczki Bomanów tak˙ze była g˛esto usłana trupami ofiar bezlitosnych je´zd´zców Północy. — Dlaczego mnie to nie cieszy? — spytał. — Bo jeste´s człowiekiem — odparł Pahner. Generał spojrzał na niego zdumiony. — Człowiekiem? Chyba Mardukaninem? — Niech b˛edzie — powiedział Pahner, patrzac, ˛ jak flar-ta ksi˛ecia znika za grzbietem wzgórza razem z civan jazdy. — Mardukaninem.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
— Chciał mnie pan widzie´c, Wasza Ekscelencjo? — spytał kapitan Pahner. Sadz ˛ ac ˛ z opisu Rogera, znajdowali siew tej samej komnacie, w której ksia˙ ˛ze˛ rozmawiał z Gratarem podczas Hompag. W tamtym spotkaniu nie brał jednak udziału Gram Chain. Teraz stał pod s´ciana˛ i wygladał ˛ jak trzymetrowy kot, który wła´snie po˙zarł dwumetrowego kanarka. . . albo basik. — Tak, kapitanie — powiedział król-kapłan, odwracajac ˛ si˛e od okna i podchodzac ˛ do niewielkiego tronu w drugim ko´ncu komnaty. Jego stra˙znicy spogladali ˛ nerwowo na Pahnera, najwyra´zniej co´s miało si˛e wydarzy´c. Gratar usiadł na tronie i w zamy´sleniu potarł jeden ze zdobionych klejnotami rogów. Potem podniósł wzrok na człowieka i klasnał ˛ w dłonie. — Grath Chain przyniósł mi niemiłe wie´sci — powiedział. — Mógłbym udawa´c, z˙ e nie wiem, o co chodzi — odparł marin˛e — ale to nie miałoby sensu. — Wi˛ec przyznajesz, kapitanie, z˙ e zdawałe´s sobie spraw˛e z istnienia spisku majacego ˛ na celu obalenie Tronu Boga? — spytał bardzo cicho król. — Tak. Gdyby nie zdecydował si˛e pan walczy´c z Bomanami, poparliby´smy go — powiedział kapitan. — Mój pancerny pluton był przygotowany do zaatakowania w czasie Ceremonii Osuszania i pojmania pana, Soi Ta i Grath Chaina. Król ponownie klasnał ˛ w dłonie. — Obdarzyłem ci˛e zaufaniem, kapitanie, a zdrajców, o których doniósł mi Grath.., znałem i kochałem jak braci. — Król wyprostował si˛e i spojrzał na człowieka z gniewem. — Jak mogłe´s by´c tak nielojalny? — Nie jestem nielojalny, Wasza Ekscelencjo — powiedział spokojnie Pahner. — Nie jestem Diaspraninem, dlatego musz˛e by´c lojalny wobec swój ego zadania, a moim zadaniem, jak wyja´sniłem panu, kiedy tu przybyli´smy, jest dostarczenie Rogera całego i zdrowego do domu. Wszystko, co musimy zrobi´c, aby do tego doprowadzi´c, jest z naszej strony aktem lojalno´sci. Wszystko, Wasza Ekscelencjo, niezale˙znie od tego, jak odra˙zajace ˛ mogłoby si˛e to wydawa´c. — Wi˛ec obaliliby´scie Tron Boga? — warknał ˛ król. — Powinni´scie zapłaci´c za to głowami! Osobi´scie dopilnuj˛e, z˙ eby spotkało to wszystkich członków spisku!
133
— Chce pan straci´c swojego zwyci˛eskiego wodza? — spytał Pahner, unoszac ˛ brew. — Swójego zast˛epc˛e, twórc˛e tak wielu ukochanych przez pana Dzieł? Dowódców Wojowników Boga? Wodza swojej gwardii? Członków Rady zarzadza˛ jacych ˛ farmami i warsztatami, dzi˛eki którym miasto z˙ yje? — Ja. . . — Gratar przerwał. — Powiedz mi, z˙ e zgnilizna nie si˛egn˛eła tak gł˛eboko — powiedział z rozpacza.˛ — Jaka zgnilizna, Wasza Ekscelencjo? — spytał Pahner. — Nienawi´sc´ do Tronu Boga! Nienawi´sc´ do Boga! — Kto powiedział, z˙ e oni nienawidza˛ Tronu Boga? — zapytała marin˛e z lekkim u´smiechem, wyciaga ˛ ac ˛ kawałek bisti. — Kto powiedział, z˙ e nienawidza˛ tego, który na nim zasiada? Oni burza˛ si˛e przeciw budowaniu zabezpiecze´n przed Gniewem Boga. Uwa˙zaja,˛ z˙ e sa˛ one o wiele kosztowniejsze ni˙z potrzeba. Ale wszyscy przysi˛egaja,˛ z˙ e pana podziwiaja,˛ a z˙ aden z nich nawet nie wspomniał o nienawi´sci do Boga. — Wi˛ec dlaczego chca˛ mnie obali´c? — spytał Gratar. — My´sl˛e, z˙ e odpowiedzia˛ na to b˛edzie inne pytanie — powiedział Pahner, wkładajac ˛ do ust plasterek bisti. — Ilu kanałów i grobli wymaga Bóg? — Nie słuchaj go, Wasza Ekscelencjo! — zawołał Chain. — Chce ci˛e omami´c swoimi kłamstwami! — Zamknij si˛e, Grath — uciał ˛ spokojnie kapitan. — Albo zatkam ci tyłek twoim własnym rogiem. Miałe´s ju˙z okazj˛e si˛e wypowiedzie´c. Teraz pora, z˙ eby przemówił kto´s inny. Gratar machnał ˛ niedbale na Chaina, nie spuszczajac ˛ wzroku z człowieka. — Ilu grobli? — spytał. — Tylu, by ochroni´c miasto przed Gniewem. Mielis´my szcz˛es´cie podczas ostatniego Hompag i stracili´smy tylko zewn˛etrzne zabezpieczenia. Ale w przyszło´sci nie mo˙zemy tylko polega´c na szcz˛es´ciu. — Szcz˛es´cie? — pokr˛ecił głowa˛ Pahner. — Wasza Ekscelencjo, odniosłem wra˙zenie, z˙ e te deszcze były wyjatkowo ˛ gwałtowne. Ostatnie takie ulewy zdarzyły si˛e dwadzie´scia pór deszczowych temu, a jedynie dwa razy w całej waszej historii padało bardziej. — Tak, ale Bóg okazał nam łask˛e — odparł kapłan. — Walczyli´smy z Bomanami w jego imieniu, wi˛ec wybaczył nam niedbalstwo i postanowił nie okazywa´c swojego gniewu z cała˛ srogo´scia.˛ Nie zawsze b˛edzie tak łagodny. — A mo˙ze — powiedział ostro˙znie Pahner — zewn˛etrzne zabezpieczenia wystarczyły, by powstrzyma´c zagro˙zenie. Czy nie jest mo˙zliwe, z˙ e Bóg uznał je za wystarczajace? ˛ Król-kapłan opadł na oparcie tronu i klasnał ˛ wszystkimi czterema dło´nmi. ˙ — Czy to ich podstawowy zarzut? Ze wznosimy za du˙zo Dzieł ku Chwale Boga? A mo˙ze powinni´smy pój´sc´ w s´lady Autei i da´c si˛e rozproszy´c jak pył na wietrze? Pahner zastanowił si˛e nad odpowiedzia.˛ 134
— Powiedziałbym, z˙ e to główny zarzut tych, którzy szczerze martwia˛ si˛e o wasza˛ przyszło´sc´ — przyznał po chwili. — Niektórzy — ruchem głowy wskazał Chaina — przystapili ˛ do spisku tylko z z˙ adzy ˛ zysku i władzy, intencje innych sa˛ zupełnie czyste. Uwa˙zaja,˛ z˙ e w Diasprze byłoby lepiej, gdyby było mniej Robotników Boga, a wi˛ecej. . . Robotników Diaspry. Robotników, którzy mogliby wykonywa´c wiele po˙zytecznych prac. Rzemie´slników, którzy mogliby pracowa´c nad czym´s innym, a nie tylko nad pompami, pompami i pompami, których i tak si˛e nie u˙zywa. — Rus From — westchnał ˛ Gratar. — Mój najstarszy i, jak sadziłem, ˛ najlepszy przyjaciel. Słyszałem ju˙z wcze´sniej jego narzekania, ale uwa˙załem je za. . . niegro´zna˛ herezj˛e. — Rus jest pana przyjacielem, Wasza Ekscelencjo — powiedział powa˙znie kapitan. — I z cała˛ pewno´scia˛ wielbi Boga. To prawda, jest te˙z wyznawca˛ technologii, ale jedno nie musi wyklucza´c drugiego. Po prostu potrzeba mu wi˛ekszego wyzwania ni˙z tylko pompy, pompy i pompy. — Co mam robi´c? — spytał niemal z˙ ało´snie król-kapłan. — Moja Rada jest przeciwko mnie, wi˛ekszo´sc´ z˙ ołnierzy jest przeciwko mnie, kupcy te˙z. . . Jestem w sytuacji bez wyj´scia, kapitanie Pahner! — Niezupełnie — powiedział marin˛e. — Soi Ta pana popiera. — Grath mówi co innego — zaoponował Gratar, patrzac ˛ na członka Rady. — Ten człowiek kłamie — powiedział Chain. — Soi Ta ci˛e nienawidzi. Chce ci˛e obali´c, panie, z˙ eby obja´ ˛c dowodzenie nad Nowa˛ Armia,˛ a Bogess obiecał mu to w zamian za poparcie. Pahner patrzył przez kilka chwil w zamy´sleniu na Gratha, po czym wzruszył ramionami. — Wasza Ekscelencjo! U˙zyli´smy naszych urzadze´ ˛ n podsłuchujacych ˛ i dosy´c dokładnie przejrzeli´smy cały spisek. Z naszych informacji wynika, z˙ e Sola˛ w nic nie wtajemniczono, bo on pana uwielbia. On uwa˙za, z˙ e nawet sło´nce wschodzi na pana rozkaz. Dlatego wła´snie był pierwszy na li´scie wskazanych do wyeliminowania. Nie potrafi˛e, oczywi´scie, wyja´sni´c, dlaczego tak oddany i godny zaufania doradca jak Grath Chain mówi co´s innego, ale mo˙ze pan sam znajdzie jakie´s wytłumaczenie. Kapitan i Gratar spojrzeli sobie w oczy. Pahner mówił dalej. — Je´sli z˙ yczy pan sobie usłysze´c moja˛ rad˛e, co robi´c dalej, mam kilka propozycji. — Słucham — powiedział Gratar. — Zawsze uwa˙załem twoje rady, kapitanie, za szczere i przemy´slane. — To moje zadanie — odparł Pahner i zaplótł r˛ece za plecami. — Cokolwiek si˛e stanie, miasto b˛edzie ju˙z inne — zaczał. ˛ — Zmienił pan cztery tysiace ˛ zwykłych robotników w całkiem niezłych z˙ ołnierzy, a kiedy ranni stana˛ na nogi, wcia˙ ˛z b˛edzie ich ponad trzy tysiace. ˛ Niektórzy b˛eda˛ chcieli wróci´c 135
do swoich poprzednich zaj˛ec´ , ale wielu b˛edzie niezadowolonych. B˛eda˛ uwa˙za´c, z˙ e skoro uratowali miasto, miasto powinno zapewni´c im utrzymanie. — To nielogiczne — przerwał Gratar. — Ocalili miasto we własnym interesie. — Ale do takiego wniosku dojda˛ — powiedział sucho Pahner. — To nieuniknione w przypadku weteranów, i trzeba si˛e z tym liczy´c. Zmienili si˛e. Zaznali czego´s nowego i wielkiego i nie moga˛ po prostu wróci´c do kopania rowów. — To jaki´s koszmar — wymamrotał Gratar, potrzasaj ˛ ac ˛ głowa.˛ — Prosz˛e tak nie my´sle´c, Wasza Ekscelencjo — poradził marin˛e. — Niech pan to potraktuje jako wyzwanie. Musi pan usypa´c wały, by powstrzyma´c fal˛e zmian, i wykopa´c kanały, które skieruja˛ ja˛ w odpowiednia˛ stron˛e. Musi pan nauczy´c si˛e godzi´c z post˛epem, tak jak godzicie si˛e z Woda.˛ Król-kapłan popatrzył na niego bez wyrazu. Pahner u´smiechnał ˛ si˛e. — B˛edzie pan musiał co´s zrobi´c ze swoimi weteranami. Wiele społeczno´sci w takiej sytuacji popiera armi˛e, a ta zaczyna podbija´c wszystko, co napotka na swej drodze. Czy na przykład zdaje pan sobie spraw˛e, z˙ e mo˙zecie bez wi˛ekszego trudu zaja´ ˛c uj´scie Chasten i wi˛ekszo´sc´ pozostałych miast-pa´nstw? — Mogliby´smy — powiedział z niesmakiem Gratar. — Ale nie zrobimy tego. Nasz Bóg nie jest bogiem wojny. — Po tym, co zobaczyłem i usłyszałem od pana poddanych, ja te˙z tak sadz˛ ˛ e, Wasza Ekscelencjo — powiedział Pahner i wzruszył ramionami. — Ale je´sli pana miejsce zajmie jaki´s inny, mniej uczciwy i wspaniałomy´slny kapłan, mo˙ze dokona´c strasznych rzeczy, cynicznie manipulujac ˛ lud´zmi i ich wiara.˛ „Bóg z˙ ada ˛ wyznawców. Cierpienia pogan sa˛ sprawiedliwa˛ kara,˛ zesłana˛ na nich przez Boga za czczenie fałszywych bo˙zków. Naszym obowiazkiem ˛ jest pojedna´c ich z Bogiem, by ocali´c ich przed jego sprawiedliwym gniewem. A je´sli odmówia,˛ musimy ich wszystkich wysła´c na spotkanie z ich bo˙zkami!”. — Czy to jaki´s cytat? — spytał Gratar. — Raczej kilka cytatów. My, ludzie, mamy w tym wzgl˛edzie. . . znacznie bogatsze do´swiadczenia ni˙z wy. — Nie wyobra˙zam sobie, by Rus mógł to zrobi´c — stwierdził król. — Nie wierzy w nawracanie mieczem bardziej ni˙z ja. — Zgadzam si˛e, Wasza Ekscelencjo. Ale rzadko kiedy rewolucjoni´sci moga˛ cieszy´c si˛e rezultatami swojej rewolucji. Cz˛esto sa˛ zbyt zaj˛eci poprawianiem tego, co widza˛ jako zło, by zadba´c o organizacj˛e i funkcjonowanie swojej społecznos´ci, a wtedy wszystko pogra˙ ˛za si˛e w chaosie. Czasami idealizm, który wcze´sniej skłonił ich do działania, teraz czyni ich podatnymi na zdrad˛e. Tak czy inaczej padlino˙zercy, których spotyka si˛e wsz˛edzie, obalaja˛ ich i zast˛epuja˛ swoimi lud´zmi. — Uwa˙zasz wi˛ec, kapitanie, z˙ e powinni´smy wyruszy´c na podbój, by powstrzyma´c armi˛e przed wszcz˛eciem zamieszek w mie´scie? — spytał z zaciekawieniem Gratar.
136
´ — Nie. Mówi˛e, z˙ e czasami tak si˛e dzieje. Swietnym przykładem sa˛ Raiden-Winterhowie w moim własnym kraju. Byli pokojowym ludem, dopóki nie najechali ich barbarzy´ncy, tak jak Bomani was. I tak jak wy, musieli szybko si˛e uczy´c. Ponie´sli o wiele wi˛eksze szkody ni˙z wy, ale w ko´ncu rozbili swoich wrogów. Teraz wyznaja˛ agresywny ekspansjonizm i sa˛ prawdziwym zagro˙zeniem dla wszystkich sasiadów. ˛ Stworzyli ju˙z tradycj˛e podbojów i nie potrafia˛ inaczej z˙ y´c. Ich jedynym problemem jest tempo i skala podbijania nowych terenów. — Mogliby´smy zaja´ ˛c całkiem spory obszar, nie zmuszajac ˛ nowych poddanych do wiary w naszego Boga — powiedział wolno Gratar, pocierajac ˛ w zamy´sleniu róg. — Nie nalegałbym w z˙ adnym razie na nawrócenie ich na wiar˛e, której nie rozumieja,˛ ale jakie´s daniny. . . — Problem w tym — przerwał mu kapitan — z˙ e nie macie odpowiednich struktur administracyjnych. Kto b˛edzie zarzadzał ˛ podbitymi miastami? Miejscowi urz˛ednicy czy wyznaczony tutaj namiestnik? I jak wybiera´c namiestników? Czy na przykład taki Grath nadaje si˛e na kogo´s takiego? A co z siłami wojskowymi? Niektóre miasta, zwłaszcza te pot˛ez˙ niejsze, b˛eda˛ stawia´c opór. Powołacie tam oddziały, które go stłumia? ˛ Czy stworzycie je tutaj, czy w jakim´s innym podbitym mie´scie i wy´slecie je tam? A je´sli wojsko b˛edzie tamtejsze i gubernator b˛edzie tamtejszy, jak przekonacie ich, z˙ eby wysyłali wam danin˛e? — To. . . ciekawe uwagi. — Logika tworzenia imperium wymaga, by na te pytania zna´c odpowiedzi, Wasza Ekscelencjo — powiedział marin˛e. — Nawet nie b˛ed˛e wspominał o drogach. Jednym z powodów, dla których nie mo˙zecie przemieszcza´c sił na znaczne odległo´sci ani wspiera´c ich logistycznie w przypadku działa´n w polu, jest brak porzadnych ˛ dróg. — Ale jak wspominałem w swoim kazaniu, Bóg najwyra´zniej za nimi nie przepada. Kapitan pokr˛ecił głowa.˛ — Bez dróg zapomnijcie o imperium. Watpi˛ ˛ e, z˙ ebym nawet ja dał sobie z tym rad˛e, a je´sli komu´s udałoby si˛e skleci´c w miar˛e silne pa´nstwo, nie przetrwa ono dłu˙zej ni˙z jedno pokolenie. Wasz transport jest po prostu beznadziejny. Musicie znale´zc´ jakie´s inne rozwiazanie ˛ waszych problemów. — Masz jakie´s pomysły, kapitanie? — spytał król-kapłan. — Czy zamierzasz tylko zadawa´c pytania, na które nie ma odpowiedzi? — Tak, mam pomysł — powiedział Pahner. — Ale chciałbym, z˙ eby dobrze si˛e pan wczuł w sytuacj˛e. — Niektórzy weterani b˛eda˛ chcieli wróci´c do swoich starych zaj˛ec´ . Prosz˛e im na to pozwoli´c. Niech naprawiaja˛ wały i kanały. Niech osuszaja˛ stawy na polach. Niech łataja˛ wyrwy w drogach. — Jednak inni nie b˛eda˛ ju˙z chcieli si˛e tym zajmowa´c. B˛eda˛ woleli konty˙ nuowa´c nowa˛ drog˛e kariery. Niektórzy nawet si˛e w niej rozsmakuja.˛ Zołnierka nie jest zaj˛eciem dla słabych, ale niektórzy — co całej społeczno´sci wychodzi na 137
zdrowie — bardziej si˛e do niej nadaja˛ ni˙z do kopania rowów. My ruszamy stad ˛ do Przystani K’Vaerna, a za Wzgórzami Nashtor czeka nas walka z Bomanami. Prosz˛e wysła´c z nami weteranów, którzy nie chca˛ opu´sci´c armii, jako Korpus Ekspedycyjny, który pomo˙ze nam odbi´c Przysta´n. W ten sposób oni opuszcza˛ miasto, a wy b˛edziecie mogli zaja´ ˛c si˛e swoimi problemami. W oczach sasiadów ˛ b˛edziecie sojusznikiem, a nie zagro˙zeniem. Gdyby inne miasta-pa´nstwa chciały wykorzysta´c kl˛esk˛e Bomanów do rozpocz˛ecia ekspansji, powinni´scie ich przekona´c, by nie si˛egały w waszym kierunku. — Zamiast wysyła´c z nami Soi Ta, prosz˛e wysła´c Bogessa. W ten sposób wyeliminuje pan najwi˛eksze zagro˙zenie ze strony wojska. Prosz˛e te˙z wysła´c Rusa Froma. Chcemy przekaza´c Przystani K’Vaerna projekty ró˙znych rodzajów broni. Sekrety produkcji tej broni powinny by´c dla tych, którzy nie maja˛ wyboru i musza˛ walczy´c z Bomanami, warte ceny naszej przeprawy przez ocean. Produkcja broni, zwłaszcza w ilo´sciach, o jakie nam chodzi, b˛edzie trudna i da Rus Promowi szans˛e zaj˛ecia si˛e czym´s innym ni˙z tylko „pompami, pompami, pompami”. — Chcesz, z˙ ebym nagrodził ich za zdrad˛e? — spytał ze zło´scia˛ Gratar. — Nagrodził? Uwa˙za pan, z˙ e oni kochaja˛ to miasto mniej ni˙z pan? To, co proponuj˛e, to w praktyce wygnanie z domu — z domu, w którego interesie ryzykowali z˙ ycie, b˛edac ˛ posadzonymi ˛ o zdrad˛e. Wolałby pan wywoła´c wojn˛e domowa? ˛ Bogess jest dobrym dowódca,˛ a Rus From tak˙ze mo˙ze by´c wyjatkowo ˛ niebezpieczny. Majac ˛ Bogessa i Froma przeciwko sobie, najprawdopodobniej by pan przegrał. — Ale bez Robotników Boga. — I tu dochodzimy do sedna sprawy, Wasza Ekscelencjo — powiedział cicho Pahner. — Musi pan ograniczy´c ilo´sc´ Dzieł Boga. Były to wspaniałe symbole waszej wiary w okresie stagnacji, ale on wła´snie si˛e sko´nczył. Boma´nska inwazja wszystko zmieniła i robotnicy b˛eda˛ wam potrzebni do zupełnie innych rzeczy. Nawet w tym klimacie powinni´scie toczy´c wojn˛e z u˙zyciem muszkietów albo karabinów, a nie pik! Wiecie ju˙z, jak wielki jest Gniew Boga. Przejrzyjcie s´wiatynne ˛ archiwa, Wasza Ekscelencjo. Porównajcie najwi˛eksze dawne zniszczenia z Deszczami Hompag, które wła´snie min˛eły, i osad´ ˛ zcie, jaki wielki potop mo˙ze zesła´c na was Bóg, a potem wytyczcie wały i kanały, bo go powstrzyma´c. Wasz Bóg z˙ ada ˛ od was a˙z tyle albo tylko tyle. Na pewno nie oczekuje, z˙ e b˛edziecie budowa´c niepotrzebne groble, kopa´c niepotrzebne rowy i produkowa´c w niesko´nczono´sc´ niepotrzebne nikomu pompy, podczas gdy Jego lud potrzebuje tylu innych rzeczy. — Wydaje ci si˛e, z˙ e mówisz w imieniu Boga! — warknał ˛ Chain. — Nie masz ju˙z do´sc´ tych kłamstw i błu´znierstw, Wasza Ekscelencjo? — Grath — powiedział łagodnie Gratar. — Je´sli powiesz jeszcze jedno słowo bez pozwolenia, ka˙ze˛ stra˙zy. . . jak to było? Ach, tak — wetkna´ ˛c ci w tyłek twój własny róg.
138
Patrzył chłodno na rajc˛e przez kilka chwil, a Grath Chain wydawał si˛e kurczy´c pod tym spojrzeniem. W ko´ncu król-kapłan odwrócił si˛e do Pahnera. — A co z Rada? ˛ — spytał. — Rada to gniazdo z˙ mij — przyznał kapitan. — Ale bez Bogessa i Rus Froma z˙ mije same si˛e pozagryzaj ˛ a.˛ Niech pan pozostawi im rozwiazanie ˛ problemu pozbawionych zaj˛ecia Robotników Boga i przyglada ˛ si˛e, jak uciekaja˛ z piskiem. — Uczyni´c ich osobi´scie odpowiedzialnymi za utrzymanie Robotników? — zamy´slił si˛e Gratar. — Bardzo. . . sprytny pomysł. — Musi pan tylko dopilnowa´c, by nie wymy´slili jakiej´s formy niewolnictwa — ostrzegł marin˛e. — Ale to powinno si˛e uda´c. To bardziej dziedzina działania O’Casey ni˙z moja, dlatego polecam omówienie szczegółów z nia.˛ Ufam, z˙ e to, co powiedziałem, pomo˙ze wam rozwiaza´ ˛ c wszystkie najwa˙zniejsze problemy. Cokolwiek zrobicie, nie b˛edzie łatwo, szczególnie teraz, po naje´zdzie Bomanów. Ale je´sli potraktujecie zmiany jako wyzwanie, powinno to przynie´sc´ korzy´sci. Dla miasta i dla Boga. — A co z Grathem? — spytał król, patrzac ˛ na stojacego ˛ pod s´ciana˛ spiskowca. — Niech pan z nim zrobi, co pan chce — odparł Pahner. — Gdyby to zale˙zało ode mnie, dałbym mu do wykonania jakie´s niewdzi˛eczne zadanie i najgorszych ludzi do pomocy, a potem wyznaczyłbym ci˛ez˙ kie kary w razie niewypełnienia twojego polecenia. Na przykład: wkrótce mo˙ze zacza´ ˛c wam zagra˙za´c które´s z sa˛ siednich miast. Wy´slijcie go tam z zadaniem zdestabilizowania sytuacji. Je´sli mu si˛e uda, nagrod´zcie go. A je´sli wpadnie, odwró´ccie si˛e od niego i przysi˛egajcie, z˙ e nie działał na wasz rozkaz. — Ale on wy´swiadczył mi przysług˛e, ostrzegajac ˛ o spisku — powiedział Gratar. — Jestem mu co´s za to winien. — W porzadku ˛ — zgodził si˛e Pahner. — Wi˛ec prosz˛e mu da´c trzydzie´sci sztuk srebra. *
*
*
— Tak chyba b˛edzie najlepiej dla wszystkich — powiedział Bogess, patrzac ˛ na kanały i groble widoczne w pierwszych bladych promieniach wschodzacego ˛ sło´nca. — Musimy dotrze´c do Wzgórz Nashtor przed zmrokiem — zauwa˙zył Rastar, wzruszajac ˛ ramionami. — Lepiej, z˙ eby zaatakowali nas tam, ni˙z na otwartym terenie. Rus From poprawił przewieszony przez rami˛e rzemie´n pochwy miecza, spojrzał na system zabezpiecze´n przeciwpowodziowych i ze smutkiem westchnał. ˛ Zastanawiał si˛e, czy kiedykolwiek jeszcze zobaczy Kanał Bastar, pierwszy projekt, nad którym pracował jako młody in˙zynier pod kierownictwem starego mistrza Bes Clana. 139
— Nie martw si˛e, Bomani nie sa˛ ju˙z zagro˙zeniem dla Diaspry. Zadbali´smy o to — powiedział Rastar. Mówił prawd˛e. Je´zd´zcy Północy, wcia˙ ˛z dobrze pami˛etajac ˛ upadek i złupienie ich własnych miast, nie mieli lito´sci dla uciekajacego ˛ wroga. Je´sli pozostało przy z˙ yciu cho´c tysiac ˛ Wesparów, byłby to niemal cud. — Miałem pewne plany — mruknał ˛ From. — A teraz b˛edziesz miał nowe — warknał ˛ therda´nski ksia˙ ˛ze˛ . — Przecie˙z to ty narzekałe´s, z˙ e nic si˛e nie dzieje. Słyszałe´s o planach ludzi? Szybkostrzelnych karabinach? Olbrzymich statkach? Lekkich działach na kołach? Taktyce połaczo˛ nych sił? Dlaczego jeszcze narzekasz? Rzemie´slnik spojrzał na ksi˛ecia. — Co by´s dał, z˙ eby jeszcze raz ujrze´c Therdan albo Shef-fan? Zobaczy´c, jak l´snia˛ w s´wietle poranka, kiedy słycha´c zew tanketf! Zobaczy´c ich mieszka´nców, jak z˙ yja˛ w pokoju i dobrobycie? Rastar odwrócił si˛e, unikajac ˛ wzroku kleryka, i spojrzał na wschodzace ˛ sło´nce. — Widz˛e to ka˙zdej nocy w moich snach, kapłanie. Ale nie mog˛e wróci´c do domu. Ju˙z go nie ma. — Wzruszył ramionami gestem podpatrzonym u ludzi i dotknał ˛ przypi˛etego do uprz˛ez˙ y komunikatora. — Ale mo˙ze z czasem co´s si˛e zmieni i przynajmniej komu´s innemu to si˛e uda. *
*
*
— Zdradzi mi pan, o czym pan my´sli? — spytała cicho Kosutic. Ksia˙ ˛ze, oparł si˛e o pancerna˛ kryz˛e flar-ta i rozpami˛etywał niedawny po´scig. To było konieczne, wiedział o tym. Ale było te˙z ohydne. . . a przyjemno´sc´ , jaka˛ sprawiło mu wyładowanie na wrogu swojego gniewu, strachu i frustracji, była jeszcze gorsza. Roger odkrył ciemne zakamarki swojej duszy, których istnienia nawet nie podejrzewał, i wcale mu si˛e to nie podobało. W pobli˙zu nich nie było nikogo. Marines i Mardukanie zajmowali si˛e ostatnimi przygotowaniami do szybkiego marszu na wzgórza. Ksia˙ ˛ze˛ odwrócił si˛e i spojrzał sier˙zant w oczy. — Chc˛e wróci´c do domu — szepnał. ˛ — Po prostu chc˛e wróci´c do domu. — Tak — westchn˛eła Kosutic. — Ja te˙z, szefie. Ja te˙z. Pokazała Pahnerowi podniesiony kciuk w odpowiedzi na jego pytajace ˛ spojrzenie. Wszyscy poganiacze i je´zd´zcy zrobili to samo. Sier˙zant gło´sno westchn˛eła. — Jedyny sposób, z˙ eby tam dotrze´c, to stawia´c stopy jedna przed druga˛ — powiedziała. — I chyba czas zacza´ ˛c to robi´c. Spojrzała na ponurego ksi˛ecia i wzruszyła ramionami. — Czas rusza´c w drog˛e, co? — powiedział Roger. — Ruszajmy zatem. Ku morzu.
ROZDZIAŁ DZIEWIETNASTY ˛
Dergal Starg machnał ˛ na barmana. — Nalej mi nast˛epnego, Tarł. I tak nie mam nic lepszego do roboty. Mówił to ju˙z piaty ˛ raz i Tarł miał go dosy´c. Kopalnie Nashtor były przedmiotem sporu trzech ró˙znych miast-pa´nstw a˙z do chwili, gdy Bomani zamienili dwa z nich w sterty gruzu i odci˛eli kopalnie od Przystani K’Vaerna, jedynego miasta, które było dla nich cokolwiek warte. Kopalnie były domena˛ Dergal Starga. W całej krainie Chasten i Tam oraz na Wzgórzach Nashtor nie było, na bogów, drugiego takiego górnika jak Dergal Starg. W tej chwili Stargowi potrzebny był do szcz˛es´cia jeden z ksia˙ ˛zat ˛ Północy albo k’vaernijski gwardzista. Albo przynajmniej głupi kapłan z Diaspry. Był dobrym górnikiem i wiedział, z˙ e kopalnia bez rynków zbytu to po prostu dziura w ziemi, w która˛ wrzuca si˛e pieniadze. ˛ Oczywi´scie kilkuset górników i grupa in˙zynierów zbudowała fortyfikacje, dzi˛eki którym kopalnie mogły pracowa´c, mimo z˙ e co jaki´s czas n˛ekały ich ataki barbarzy´nców. Ale w odgłosach dochodzacych ˛ z okolicznych sztolni i hut słycha´c było, z˙ e co´s jest nie w porzadku. ˛ Dawniej Starg w mgnieniu oka znalazłby si˛e na dole w szybie, z˙ eby zobaczy´c, dlaczego te leniwe łobuzy obijaja˛ si˛e zamiast pracowa´c, ale jaki sens miało teraz zaharowywanie si˛e na s´mier´c, kiedy nie było kupców? Mimo to Dergal Starg wcia˙ ˛z utrzymywał kopalnie i huty na chodzie. Górnicy maja˛ kopa´c, na bogów, dotad, ˛ a˙z sko´nczy si˛e im z˙ ywno´sc´ , kilofy i tysiac ˛ i jeden drobiazgów, które dostali od oszuka´nczych kupców. A barmani maja,˛ na bogów, nalewa´c, Starg był w´sciekły, z˙ e jego kubek nie został jeszcze napełniony winem. Ju˙z chciał zbeszta´c Tarła, gdy nagle zobaczył, z˙ e barman gapi si˛e ponad jego ramieniem, wytrzeszczajac ˛ oczy i wyciagaj ˛ ac ˛ wszystkie cztery r˛ece w ge´scie zdumienia. Starg odwrócił si˛e. . . To, co zobaczył, było po prostu niesamowite, i to nie tylko dlatego, z˙ e kopalnie były odci˛ete przez Bomanów od całego s´wiata i z˙ e nowo przybyli pojawili si˛e tu po raz pierwszy. Czterech z nich było z˙ elaznymi łbami — je´zd´zcami Północy, dwóch miało na sobie najlepsze pancerze, jakie Starg miał okazj˛e kiedykolwiek podziwia´c. 141
˙ Złobienia na kirysie jednego z nich wykonano zgodnie z najnowszymi trendami z K’Vaern. Starg musiał przyzna´c, z˙ e był to jednocze´snie najbardziej poobijany pancerz, jaki widział. Sadz ˛ ac ˛ po wygladzie ˛ jego wła´sciciela, lepiej było nie wygłasza´c na ten temat z˙ adnych uwag. ˙ Jednak to nie zbroje — cho´c imponujace ˛ — przyciagn˛ ˛ eły jego uwag˛e. Zelaznym łbom towarzyszył, na bogów, lekko uzbrojony kapłan, i to wysoki ranga,˛ sa˛ dzac ˛ po jego wyposa˙zeniu. Dergal widział swego czasu kilku misjonarzy, ale przewa˙znie byli młodzi. Ten był stary, zwisajacy ˛ z jego szyi na złotym ła´ncuchu klucz oznaczał, z˙ e jego wła´sciciel jest kapłanem-rzemie´slnikiem. Kapłani-rzemie´slnicy byli niemal legenda˛ — nigdy nie spotykało si˛e ich poza terenem Diaspry. Ale najbardziej interesujacym ˛ członkiem grupy był stojacy ˛ po´srodku basik. To nie mo˙ze by´c prawdziwy basik. Po pierwsze, jest, na bogów, za du˙zy. Po drugie, nie ma rogów, pazurów ani zbroi — cały jest mi˛ekki i ró˙zowy. Ma na sobie jakie´s okrycie i hełm, a jego skóra wyglada ˛ nieprzyjemnie sucho, ale poza tym. . . wyglada ˛ zupełnie jak basik. ˙ Zelazny łeb w z˙ łobionym kirysie wyciagn ˛ ał ˛ dło´n wn˛etrzem do góry na znak przyjaznych zamiarów. — Ty jeste´s Dergal Starg? — spytał. — Tak — prychnał ˛ górnik. — A kto, na bogów, pyta? — Aha, słynny humor Starga — wykrzywił si˛e wojownik, pokazujac ˛ z˛eby. — Pozwól, z˙ e si˛e przedstawi˛e. Jestem Rastar Komas Ta’Norton, ksia˙ ˛ze˛ Therdan. Teraz, jak sadz˛ ˛ e, ju˙z król. Chyba spotkałe´s kiedy´s mojego wuja. Starg złagodniał. Kantar T’Norl jako jedyny z przekl˛etych miastowych nie był, na bogów, idiota.˛ W przeciwie´nstwie do wielu innych uchodził w całym kraju za uosobienie rozsadku. ˛ — Wybacz, Rastarze Komas Ta’Nortonie, moja˛ gwałtowno´sc´ . Strata twojego wuja była strasznym ciosem dla Doliny Tam. — Zginał ˛ bohaterska˛ s´miercia˛ — powiedział ksia˙ ˛ze˛ . — Prowadzac ˛ szar˙ze˛ , by osłoni´c nasz odwrót. Dzi˛eki niemu i jego wojownikom uratowali´smy z Therdan i Sheffan wiele kobiet i dzieci. — Ale to i tak wielka strata — warknał ˛ górnik, pociagaj ˛ ac ˛ łyk wina. — Tak, na pewno nie w ten sposób chciałby nas opu´sci´c — zgodził si˛e ksia˛ z˙ e˛ . — Podejrzewam, z˙ e wolałby utopi´c si˛e w kadzi z winem. — Starg wreszcie parsknał ˛ s´miechem. — Tak, lubił wypi´c. Ostatnio sam zauwa˙zyłem to u siebie. — Mój wuj — powiedział Rastar — mówił, z˙ e potrafisz nawet przepi´c pagee. — To dla mnie komplement. Ale teraz, skoro mamy ju˙z za soba˛ wst˛epne uprzejmo´sci, powiedzcie, skad ˛ przybywacie. Przecie˙z szlaki roja˛ si˛e od Bomanów.
142
— By´c mo˙ze te na północy — odezwało si˛e przypominajace ˛ basik stworzenie. — Ale południowe sa.˛ . . czyste. — Co to za basikl — spytał Starg, wskazujac ˛ dziwna˛ istot˛e. — To kapitan Armand Pahner z Osobistego Pułku Cesarzowej — powiedział Rastar, znów dziwnie si˛e wykrzywiajac. ˛ — A nazywanie go basik w jego obecno´sci mo˙ze by´c wielkim bł˛edem. Bardzo wielkim bł˛edem. — Dzi˛eki kapitanowi Pahnerowi i jego imperialnym marines na południu nie ma ju˙z Bomanów — wtracił ˛ kleryk i wyciagn ˛ ał ˛ na powitanie jedna˛ z górnych rak. ˛ — Rus From do usług — powiedział, przyprawiajac ˛ in˙zyniera o kolejny szok. — Rus From? Ten Rus From, który stworzył dwufazowy układ pomp i zaprojektował system zapobiegania wylewom Jeziora Boga? To dopiero! Zainstalowałem t˛e modyfikacj˛e w naszym Szybie Dziewi˛ec´ . — Hmmm — mruknał ˛ skonsternowany kleryk. — Tak, to chyba ja. — A wi˛ec przybyli´scie z południa? — spytał Starg. — A co si˛e stało z Bomanami? — Wesparami — poprawił go Rastar i klasnał ˛ lekcewa˙zaco ˛ w dłonie. — Zniszczyli´smy ich. Zostało ich tak niewielu, z˙ e nawet nie ma kto spali´c ich zabitych. — I tak ich nie pala˛ — powiedział z niesmakiem Starg. — Zakopuja.˛ — To prawda — przytaknał ˛ Rus From. — Straszne marnotrastwo ziemi. Wyobra˙zacie sobie, co by było, gdyby wszyscy tak robili? Cały suchy lad ˛ szybko zapełniłby si˛e trupami! — Czy mo˙zemy porozmawia´c o zwyczajach pogrzebowych innym razem? — spytał basik z grymasem przypominajacym ˛ ten, który Starg widział ju˙z na twarzy Rastara. Wreszcie sobie przypomniał, skad ˛ go zna. Taka˛ sama˛ min˛e robił basik zap˛edzony w kat ˛ po to, aby go zabi´c ciosem pałki. Jakby starał si˛e wyłga´c. — Słusznie — powiedział Rus From. — Przyprowadzili´smy ze soba˛ karawan˛e. Przywiozła troch˛e rzeczy, które zamówiłe´s w Diasprze, zanim Bomani odci˛eli drogi. — Przy okazji dzi˛eki za ostatnia˛ dostaw˛e z˙ elaza — powiedział basik. — Bez niego byłoby nam ci˛ez˙ ko. — Zazwyczaj handlowali´smy z Przystania˛ K’Vaerna — wyja´snił Starg. — Ale ostatnio była ju˙z odci˛eta od s´wiata. Pozostało nam tylko mie´c nadziej˛e, z˙ e przynajmniej karawana z Diaspry da rad˛e przejecha´c. — I przejechała — powiedział From. — Obawiam si˛e jednak, z˙ e przywiozła niewiele sprz˛etu górniczego, który zamówili´scie. Wi˛ekszo´sc´ tego, co ju˙z było gotowe, zamieniono na bro´n. Mamy za to du˙zo jedzenia, win i przypraw. — To s´wietnie, ale b˛eda˛ nam tak˙ze potrzebne narz˛edzia. — I zostana˛ zrobione na czas — odrzekł From. — Zdobyli´smy na Wesparach tyle broni, z˙ e mamy a˙z za du˙zo z˙ elaza.
143
— A przy odrobinie szcz˛es´cia Bomani przestana˛ by´c przeszkoda˛ w kontaktach Nashtor z Przystania˛ K’Vaerna — dodał Rastar. — Na południe od wzgórz nie napotkali´smy z˙ adnych barbarzy´nców. Gdzie oni sa? ˛ — Wi˛ekszo´sc´ ciagle ˛ z˙ eruje na ruinach Sindi — powiedział Starg. — Ale po okolicy włóczy si˛e tak˙ze sporo band, niektóre całkiem du˙ze. Niełatwo b˛edzie wam przebi´c si˛e do Przystani, je´sli tam zmierzacie. — Nie byłbym taki pewny — powiedział basik. — My´sl˛e, z˙ e damy sobie rad˛e. — Widzisz — dodał Rastar — my nie jeste´smy zwykła˛ karawana.˛ *
*
*
Diaspra´nskie wojska zaj˛eły cały teren wokół kopalni. Cz˛es´c´ z˙ ołnierzy zmies´ciła si˛e w obr˛ebie murów wzniesionych przez górników dla ochrony przed Bomanami. Lekko opancerzeni wojownicy z niewiarygodnie długimi włóczniami krza˛ tali si˛e przy rozbijaniu obozu przylegajacego ˛ bezpo´srednio do murów. Kopali z tak ogromna˛ energia,˛ jakby zajmowali si˛e tym całe z˙ ycie. — Co to jest, na bogów? — spytał Starg, pocierajac ˛ w´sciekle róg. — Có˙z — odparł basik Pahner. — Nie mieli´smy pewno´sci, w czyich r˛ekach znajduja˛ si˛e kopalnie, wi˛ec na wszelki wypadek pojmali´smy waszych stra˙zników. Nic im si˛e nie stało — dodał pospiesznie. — Zaj˛eli´scie podst˛epnie kopalnie? — spytał nadzorca, zastanawiajac ˛ si˛e, czy jest bardziej w´sciekły na przybyszów, czy na stra˙ze, które miały pilnowa´c całego kompleksu kopalni. — To. . . jakby nasza specjalno´sc´ — powiedział basik ze swoim dziwnym grymasem na twarzy. — Nam te˙z zrobili co´s „takiego — dorzucił Rastar, poruszajac ˛ wszystkimi czterema ramionami. — I co teraz zamierzacie? — spytał Starg. — Nic nam tu nie pomo˙zecie, gdy˙z Bomani nas unikaja.˛ — Mo˙zemy zostawi´c wam troch˛e z˙ ołnierzy — odparł Rus From. — Niektórzy Diaspranie z´ le znosza˛ trudy marszu. To wcale nie znaczy, z˙ e sa˛ kiepskimi z˙ ołnierzami, moga˛ si˛e przyda´c do wyszkolenia waszych górników. Reszta ruszy z nami do Przystani K’Vaerna. — Nie uda wam si˛e — ostrzegł nadzorca. — Mogli´scie podej´sc´ tu od południa, ale na szlaku do Przystani jest zupełnie inaczej. — Tak jest — zgodził si˛e basik. Nagle przestał przypomina´c basik i skojarzył si˛e Stargowi z atul. Głodnym atul. — Prowadzi tam droga. — B˛edziemy podró˙zowa´c bardzo szybko — dodał Rastar. — Pewnie zauwaz˙ yłe´s, z˙ e oprócz pagee mamy sporo turom i civan. Ludzie pokazali nam, z˙ e piechota mo˙ze posuwa´c si˛e o wiele szybciej, ni˙z my´sleli´smy, je˙zeli co jaki´s czas 144
odpoczywa w jukach turom i civan. Poza tym wszyscy ranni jada˛ na pagee. Gdyby mi nie pokazali, nie uwierzyłbym, z˙ e jeste´smy w stanie podró˙zowa´c niemal tak szybko jak jazda na civan. — Powinni´smy przedosta´c si˛e bez wi˛ekszych problemów, je´sli nie natkniemy si˛e na ich główne siły — zauwa˙zył człowiek. — Powiedziałe´s, z˙ e siedza˛ w okolicach Sindi. Widziałem mapy, to spory kawałek od drogi do Przystani K’Vaerna. Skad ˛ wiesz, z˙ e tam sa? ˛ — Mi˛edzy Bomanami cały czas z˙ yja˛ ludzie lasu — wypalacze w˛egla drzewnego — odparł Starg. — Pomagamy im, jak tylko potrafimy, a w zamian oni informuj a˛ nas, gdzie sa˛ barbarzy´ncy i co zamierzaja.˛ Poza tym Sindi to najwi˛eksze i najbogatsze miasto, jakie zdobyli. Jeszcze nie sko´nczyli go pladrowa´ ˛ c. Człowiek spojrzał na ksi˛ecia Północy. — To prawda, Armand — potwierdził Rastar. — Lasy sa˛ pełne na wpół dzikich mieszka´nców. Ich z˙ ycie nigdy nie było łatwe, ale w samym s´rodku najazdu Bomanów musi by´c nie do zniesienia. — Ale wiadomo´sci moga˛ kra˙ ˛zy´c w obie strony. . . — powiedział basik Farmer. — Co masz na my´sli? — spytał Starg. — Chodzi mu o to, z˙ e moga˛ donosi´c Bomanom tak samo jak wam — wyja´snił Rastar. — Nie chcemy, z˙ eby barbarzy´ncy dowiedzieli si˛e o naszej planowanej trasie — dodał Pahner. — Watpi˛ ˛ e, z˙ eby ludzie lasu rozmawiali z Bomanami — zauwa˙zył ksia˙ ˛ze˛ . — Sa˛ odludkami, jestem pewien, z˙ e trzymaja˛ si˛e od naje´zd´zców najdalej jak si˛e da. — To prawda — powiedział Starg. — Wymieniali´smy z nimi narz˛edzia i bro´n na z˙ ywno´sc´ . W przeciwnym razie z nami te˙z nie chcieliby si˛e zadawa´c. — Narz˛edzia — powtórzył Pahner. — Tego akurat nie potrzebujemy. Ale ile macie tu na miejscu z˙ elaza? — A o co chodzi? — spytał podejrzliwie nadzorca. — O to, z˙ e zabieramy wszystko do K’Vaernu — powiedział kapitan, patrzac ˛ na powstajacy ˛ obóz Diaspran. — Przysta´n K’Vaerna b˛edzie potrzebowa´c z˙ elaza, je´sli ma przetrwa´c, a my musimy zdoby´c na ich sympati˛e. Po to wła´snie tu przyszli´smy. — Naprawd˛e? — spytał ze zło´scia˛ Starg. — A jak zamierzacie za to zapłaci´c? Nie przywie´zli´scie nawet tego, co ju˙z jeste´scie mi winni! Głowa basik błyskawicznie obróciła si˛e w jego stron˛e. Ten człowiek był dwa razy mniejszy od górnika, ale w tej chwili, na bogów, był pewien, z˙ e nie chciałby si˛e z nim zmierzy´c. — Nie martw si˛e — powiedział spokojnie From. — Gwarantuj˛e ci zapłat˛e z zasobów s´wiatyni. ˛ Wrogo´sc´ Starga natychmiast znikn˛eła. — W takim razie wszystko w porzad˛ ku. A odpowiadajac ˛ na wasze pytanie — mamy kilka ton gotowych do transportu. 145
— Lane czy kute? — spytał Rastar. — Lane — wzruszył ramionami górnik. — Mam ku´zni˛e, ale jest za mało w˛egla drzewnego, z˙ eby opłacało si˛e ja˛ uruchamia´c. — Czy da si˛e z niego wyprodukowa´c stal? — zapytał Pahner. — To bardzo wa˙zne. — Oczywi´scie. Przynajmniej w Przystani K’Vaerna. . . je´sli tam dotrzecie. ´ — Swietnie. — Kapitan kiwnał ˛ głowa˛ i wsunał ˛ do ust kawałek bisti. — Dajcie mu jaki´s kwit albo cokolwiek, Rus Promie, i zaczynajmy załadunek. Chc˛e ruszy´c z samego rana. Dergal Starg stał w bladym s´wietle poranka i patrzył na wyruszajac ˛ a˛ w drog˛e kolumn˛e. Ludzie i połowa jazdy odjechali ju˙z wcze´sniej, by oczy´sci´c drog˛e dla karawany. Reszta maszerowała po obu stronach i na czele karawany. Kierowali si˛e w stron˛e szerokiej kamiennej drogi prowadzacej ˛ do Przystani K’Vaerna. Nagle podszedł do niego dowódca stra˙zy. — Przepraszam za wczorajsze, Dergal. Nie byli´smy wystarczajaco ˛ czujni. To si˛e, ju˙z nie powtórzy. — Hmmm? — mruknał ˛ zamy´slony zarzadca. ˛ — Och, nie przejmuj si˛e, T’an. To najmniejsze z naszych zmartwie´n. Wła´snie okantował mnie człowiek, który cały czas mówił o jakich´s synach czy czym´s takim. Nauczył mnie ciekawej gry i jestem mu winien czterodniowy urobek. W dodatku wysłali´smy cały nasz zapas metalu w sam s´rodek Bomanów w zamian za obietnic˛e zapłaty dana˛ przez kapłana, który, jak si˛e dowiedziałem, opu´scił ojczyste miasto w niezbyt przyjemnych okoliczno´sciach. Dostaniemy pieniadze, ˛ je´sli uda nam si˛e przesła´c do Diaspry wiadomo´sc´ , z˙ e sa˛ nam je winni. I je´sli karawana nam je przywiezie, oczywi´scie. — Och — powiedział T’an. — Nie jest dobrze, prawda? — Na bogów, nie wiem — chrzakn ˛ ał ˛ wesoło Starg. — Ale uwa˙zam, z˙ e to wszystko jest wspaniałe. *
*
*
— Czy Gratar zapłaci? — spytał Pahner. — I tak zabraliby´smy z˙ elazo, nawet je´sli by nie zapłacił, ale czy zrobi to? — Tak — powiedział From. — Zapłaci. Uwa˙zam to za moje. . . Jak wy mówicie? Ostatnie słowo? Kapłan z wyra´zna˛ satysfakcja˛ próbował wyobrazi´c sobie reakcj˛e króla-kapłana na wystawiony przez Dergal Starga rachunek. — Najwa˙zniejsze, z˙ e mamy z˙ elazo, które powinno zrobi´c dobre wra˙zenie w Przystani K’Vaerna. Teraz tylko musimy je tam dostarczy´c. — Och, na pewno nam si˛e uda — zapewnił Pahner. — Nawet je´sli b˛ed˛e musiał wypakowa´c pancerze, dojdziemy tam. Ale dopiero potem b˛edzie ciekawie.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
— Gdzie jest miasto? — spytała sier˙zant. Z grzbietu flar-tó widziała jedynie wzgórza i mury. — Za wzgórzami — powiedział Rastar. — To tylko zewn˛etrzne umocnienia. Miasto le˙zało na półwyspie mi˛edzy oceanem a rozległa˛ zatoka.˛ Mur stał w najw˛ez˙ szym miejscu półwyspu. Gdyby nie falochron i rzadkie, niskie wydmy po lewej stronie, fale morza zalewałyby drog˛e. Od morza wiała s´wie˙za bryza, przeganiajac ˛ bijacy ˛ z zatoki zapach zgnilizny. Zatoka niemal niezauwa˙zalnie przechodziła w słone bagno, nad którym latały i skrzeczały czteroskrzydłe stwory. Bagno z kolei łaczyło ˛ si˛e z niewielka˛ rzeka˛ Selke, wzdłu˙z której biegła droga ze wzgórz Nashtor. Mur był najpot˛ez˙ niejsza˛ konstrukcja,˛ jaka˛ Kosutic widziała od czasu Voitan. Miał co najmniej dziesi˛ec´ metrów wysoko´sci i niemal tyle samo grubo´sci. Brama osadzona była mi˛edzy dwiema wie˙zami, nad nia˛ widoczne były strzelnice, a na szczycie muru stały w regularnych odst˛epach pot˛ez˙ ne bombardy. Z obu stron mur ko´nczył si˛e basztami, naje˙zonymi jeszcze wi˛eksza˛ liczba˛ bombard, te od strony morza słu˙zyły przy okazji za latarnie morskie. Albo Przysta´n K’Vaerna miała wielu wrogów, albo za du˙zo pieni˛edzy. Mur ciagn ˛ ał ˛ si˛e wzdłu˙z brzegu a˙z do miejsca, gdzie kamienisty grunt uniemo˙zliwiał wrogowi ewentualne ladowanie. ˛ — Cholernie solidne fortyfikacje — wymamrotała Kosutic. — Przysta´n K’Vaerna brała udział w licznych wojnach — powiedział ksia˙ ˛ze˛ Północy. — Czasem w sojuszu ze Zwiazkiem, ˛ czasem przeciw niemu. Jednak nigdy nie interesował jej podbój. Wojny miały na celu jedynie utrzymanie wolnego handlu. . . albo wymuszenie go. — Czy Sindi było jednym z tych miast, z którymi walczyła? — spytała sierz˙ ant. — I co to w ogóle za historia? Ciagle ˛ pan o niej wspomina. — Zakładam, z˙ e panna O’Casey ju˙z to wie, ale opowiem w skrócie. Tor Cant, Despota Sindi, był nad˛etym bydlakiem i głupcem, którego ambicje przerastały jego rozum i zdolno´sci. Jego najwi˛ekszym marzeniem było władanie cała˛ kraina˛ wokół Tam i Chasten.
147
— Najpierw wystapił ˛ przeciw Zwiazkowi ˛ Północy. Poniewa˙z stanowili´smy najwi˛eksze zagro˙zenie dla jego planów, próbował skłóci´c ze soba˛ nasze miasta, majac ˛ nadziej˛e, z˙ e zniszcza˛ si˛e wzajemnie. Kiedy spisek wyszedł na jaw i nawet Cant zrozumiał, z˙ e to całkowita pora˙zka, wysłał emisariuszy do Bomanów. Po długich namowach boma´nscy wodzowie zgodzili si˛e z nim spotka´c. Cant zaprosił tak˙ze przedstawicieli wielu miast z południa, które narzekały na nasze cła. Oficjalnym powodem spotkania była próba wynegocjowania traktatu z Bomanami. Gdyby w wyniku porozumienia przestali by´c gro´zni, Zwiazek ˛ Północy straciłby racj˛e bytu. A je´sli nie doszłoby do uzgodnienia traktatu, my´slał Cant, zjednoczone Południe zbuntowałoby si˛e przeciw Pomocy. — Wkrótce stało si˛e jasne, z˙ e wcale nie ma zamiaru układa´c si˛e z Bomanami. Jak ju˙z powiedziałem, jego ambicje przewy˙zszały jego wyobra´zni˛e. Bomani to barbarzy´ncy, ale on potraktował ich jak. . . mało wa˙znych barbarzy´nców. Zamiast pój´sc´ na ust˛epstwa, wysunał ˛ takie z˙ adania, ˛ które ka˙zdy, nie tylko Bomanin, uznałby za zniewag˛e. A kiedy boma´nscy wodzowie je odrzucili, kazał we własnej sali tronowej, na oczach ambasadorów Południa, pozabija´c ich. — Jak słyszałem, były to straszliwe jatki. Jego gwardzi´sci byli południowymi mi˛eczakami, wi˛ec wodzowie Bomanów i ich obstawa, mimo z˙ e zostali wzi˛eci z zaskoczenia, prawie wyci˛eli sobie drog˛e do tronu. Niestety nie udało im si˛e prze˙zy´c, a kiedy wie´sc´ o tym, co si˛e stało, dotarła do północnych klanów, te zaprzysi˛egły krwawa˛ zemst˛e wszystkim gównosiadom. — Najpierw uderzyli na Zwiazek ˛ Północy, a wtedy wszyscy padli´smy ofiara˛ sabota˙zu, bez watpienia ˛ dzieła agentów Sindi. W Therdan zatruto zapasy zbo˙za, a w Sheffan uj˛ecie wody. W innych miastach wybuchały tajemnicze po˙zary spichlerzy, kto´s zatruwał pasz˛e dla civan. — Chodziło prawdopodobnie o to, by Zwiazek ˛ i Bomani wzajemnie si˛e wyniszczyli. Wtedy Sindi wchłon˛ełoby Zwiazek, ˛ a ocaleli wojownicy mogliby posłu˙zy´c do podbicia innych miast. — Ale do tego nie doszło — powiedziała Kosutic. — Tor Cant był głupcem i nie docenił Bomanów — odparł cicho ksia˙ ˛ze˛ , patrzac ˛ na coraz bli˙zsze umocnienia. — Spodziewał si˛e, z˙ e nasze miasta, mimo osłabienia jego zdrada,˛ b˛eda˛ broni´c si˛e tak długo, z˙ e barbarzy´ncy wykrwawia˛ si˛e w szturmach, a wtedy on ich pokona. Bomani jednak zjednoczyli si˛e, a zastosowana przez nich strategia była lepsza ni˙z kiedykolwiek w przeszło´sci. Najpierw zaatakowali Therdan. Byli´smy głównym miastem Północy, i ich wodzowie wiedzieli, z˙ e nasz upadek otworzy im drog˛e na południe i osłabi ducha reszty miast Zwiazku. ˛ Oblegali nas przez półtora miesiaca. ˛ W ko´ncu zacz˛eli´smy głodowa´c. Zanim stracili´smy nasze civan, mój ojciec kazał mi przebi´c si˛e przez obl˛ez˙ enie, zabierajac ˛ ze soba˛ tyle kobiet i dzieci, ile zdołam. Mój wuj, o którym mówił Dergal Starg. . . On i jego z˙ ołnierze otworzyli nam drog˛e, a my przeszli´smy po drodze powstałej z ich trapów. Nie próbowali´smy nawet dotrze´c do Sindi. Bomani byli 148
wsz˛edzie. Mogli´smy jedynie ucieka´c. Ruszyli´smy do Bastara, majac ˛ nadziej˛e, z˙ e tam znajdziemy pomoc. I wtedy wła´snie nas znale´zli´scie. Zagłodzona˛ zgraj˛e obszarpanych uchod´zców. — A Therdan? — spytała łagodnie sier˙zant. — Padło wkrótce potem. I Sheffan, i Tarhal, i Crin. I D’Sley, i Torth. I Sindi. — Ale nie Przysta´n K’Vaerna? — Nie — zgodził si˛e Mardukanin. — Przysta´n jest nie zdobyta. Bistem Kar spojrzał przez lunet˛e na zbli˙zajac ˛ a˛ si˛e kolumn˛e. Miał do´sc´ czasu, by przej´sc´ z Cytadeli na mur, poniewa˙z warty zauwa˙zyły przybyszów ju˙z przed Pierwszym Dzwonem. Nie miał poj˛ecia, kim moga˛ by´c. Nie była to boma´nska horda, jak my´slał na poczatku. ˛ Jadace ˛ na przedzie oddziały wygladały ˛ na jazd˛e Zwiazku ˛ Północy, ale kim była reszta zbieraniny, mógł tylko zgadywa´c. Podobnie jak to, czego tu szukali. Zakładajac, ˛ z˙ e widoczne z daleka błyski to ostrza niezwykle długich włóczni, nie była to zwykła kupiecka karawana. Z tego samego powodu to nie mogła by´c tak˙ze kolejna grupa uciekinierów. Zło˙zył lunet˛e. — Znowu uchod´zcy? — spytał Tor Flain. Zast˛epca dowódcy k’vaernijskiej Gwardii stał obok swojego przeło˙zonego. Kara nazywano krenem nie tylko ze wzgl˛edu na olbrzymi wzrost, ale tak˙ze jego szybko´sc´ i przebiegło´sc´ . Kren był wprawdzie zwierz˛eciem wodnym, ale dowódca wielokrotnie udowodnił, z˙ e jego fortele sprawdzaja˛ si˛e równie dobrze na ladzie, ˛ jak i na wodzie. Kar miał na sobie pancerny rynsztunek szeregowego gwardzisty, pozbawiony l´sniacych ˛ symboli rangi, do których noszenia miał prawo. Nosił taki mundur przez wiele lat i dobrze si˛e w nim czuł, zmieniał go tylko na najbardziej oficjalne spotkania i przed najwa˙zniejszymi bitwami. Wielokrotnie udowadniał, z˙ e jest gwardzista˛ do szpiku ko´sci. Wszyscy wiedzieli, z˙ e tylko jego nieustanne batalie o godziwy bud˙zet dla wojska pozwoliły Gwardii odeprze´c pierwszy atak Bomanów. Barbarzy´ncy poprzysi˛egli, z˙ e nie omina˛ ani jednego miasta Południa po tym, co zrobił ten głupi dra´n w Sindi, a fakt, z˙ e z˙ adne z nich nie miało nic wspólnego z masakra˛ na dworze Tor Canta, wydawał si˛e nie mie´c znaczenia. Tak wi˛ec Gwardia i obywatele miasta musieli przeszkodzi´c barbarzy´ncom w wypełnieniu tej przysi˛egi, ale szans˛e, z˙ e im si˛e to uda, były raczej niewielkie. Kar rozsunał ˛ lunet˛e i spojrzał jeszcze raz, a Tor Flain popatrzył na to urzadzenie ˛ z podziwem. Dell Mir był czarodziejem, je´sli chodzi o budowanie takich zabawek, ale wojna z Bomanami obudziła w nim talent geniusza. Jego pomoc w czasie obrony miasta była wr˛ecz bezcenna. Tor Flain kochał swoje miasto, cho´c nie urodził si˛e tutaj. Jego rodzice przeprowadzili si˛e z D’Sley, kiedy był mały, i otworzyli niedu˙za˛ przetwórni˛e ryb. Dorastał przy d´zwi˛ekach k’vaernijskich dzwonów, i najpierw jako dziecko, a potem jako młodzieniec biegał po zamówienia do wszystkich Wielkich Domów. Jego ojciec był dobrym handlowcem, ale wła´sciwie to matka prowadziła interesy. To dzi˛eki
149
niej niedu˙za przetwórnia Dom Flain stała si˛e znanym dostawca˛ artykułów luksusowych. W rezultacie ich córki dobrze wyszły za ma˙ ˛z, a synowie zaj˛eli wa˙zne stanowiska. Takie jak na przykład zast˛epcy dowódcy Gwardii. Teraz Tor Flain był bezsprzecznie jedna˛ z dziesi˛eciu najwa˙zniejszych osób w mie´scie. Kar zło˙zył lunet˛e i w zamy´sleniu postukał nia˛ w dolna˛ dło´n. — To posiłki — powiedział. — W takim razie cholernie małe — odparł Flain. — Ledwie ze trzy tysiace. ˛ — Prowadzaca ˛ choragiew ˛ Północy to Therdan. — Niemo˙zliwe! — prychnał ˛ Flain. — Therdan padło w pierwszym ataku! — To prawda. Ale chodziły słuchy, z˙ e cz˛es´c´ z nich uciekła. Choragiew ˛ obok nosi symbole Sheffan, a oni te˙z jakoby wszyscy nie z˙ yja.˛ Ale najciekawsza sprawa to choragiew ˛ na przedzie włóczników. Tor spojrzał na niego pytajaco, ˛ a Kar zachichotał. — To Rzeka. — Diaspra? — powiedział z niedowierzaniem Flain. — Ale przecie˙z. . . oni w ogóle nie mieszaja˛ si˛e do wojen. — Ta wojna jest inna — zauwa˙zył Kar. — Nie rozumiem tylko, po co im tyle turom i pagee. Wygladaj ˛ a˛ bardziej na olbrzymia˛ karawan˛e. Wida´c tam jeszcze jakie´s dziwne, podobne do kobiet postacie, jadace ˛ na pagee. Jeszcze raz rozsunał ˛ lunet˛e i przez kilka minut patrzył w zamy´sleniu. Nagle wydał z siebie okrzyk rado´sci. — Wioza˛ z˙ elazo, na Krina! Zwierz˛eta sa˛ obładowane sztabami z˙ elaza! — Musieli zahaczy´c o Nashtor — domy´slił si˛e zast˛epca. — Wy´slij je´zd´zca — powiedział Kar. — Dowiemy si˛e, o co chodzi. Co´s mi si˛e zdaje, z˙ e wszystko b˛edzie dobrze. Mardukanin, który wyszedł im na spotkanie, był najwi˛ekszym szumowiniakiem — mo˙ze z wyjatkiem ˛ Erkum Pola — jakiego Roger widział. Mierzył prawie cztery metry wzrostu i był nieproporcjonalnie szeroki w barach, wygladał, ˛ jakby mógł bez trudu podnie´sc´ flar-ta. ˙ — Bistem Kar — powiedział Rastar z wyra´zna˛ ulga.˛ — Zyjesz. — Tak, ksia˙ ˛ze˛ Rastarze — odparł potwór niskim, grzmiacym ˛ głosem. — I cho´c dziwi ci˛e mój widok, mnie dziesi˛ec´ razy bardziej dziwi obecno´sc´ nast˛epcy tronu Therdan u moich bram. — Próbowali´smy przebi´c si˛e do was po naszej ucieczce, ale Bomanów było zbyt wielu — przyznał Rastar. Odwrócił si˛e i wskazał Rogera. — Bistem Karze, kapitanie Przystani K’Vaerna, przedstawiam ci Jego Wysoko´sc´ Ksi˛ecia Rogera MacClintocka z Imperium Ziemskiego.
150
— Witam ci˛e, ksia˙ ˛ze˛ MacClintocku, w imieniu Rady Przystani K’Vaerna — powiedział Mardukanin, powstrzymujac ˛ ciekawo´sc´ , co to, u demona, mo˙ze by´c Imperium Ziemskie. — A to, co przywozicie, witam jeszcze serdeczniej — dodał. — Po to zatrzymali´smy si˛e w Nashtor — powiedział ksia˙ ˛ze˛ . — Przedstawiam panu mojego dowódc˛e, kapitana Armanda Pahnera. To on nalegał, by´smy zabrali ze soba˛ z˙ elazo. — Pana równie˙z witam, kapitanie Pahner — rzekł dowódca Gwardii, przygladaj ˛ ac ˛ mu si˛e uwa˙znie. Potem potoczył wzrokiem po ubranych w maskujace ˛ mundury marines i stłumił s´miech. — Witajcie w Przystani K’Vaerna. *
*
*
— Przysta´n K’Vaema — powiedział Rus From z entuzjazmem, jakiego nie okazał ani razu od chwili opuszczenia Diaspry. — Jeste´smy na miejscu. — Cudownie — stwierdził znacznie mniej entuzjastycznie Bogess. — Kolejne miasto, kolejna bitwa. Po prostu cudownie. Teren mi˛edzy dwiema liniami umocnie´n przeznaczono na uprawy. Rosły tu jabliwki i j˛eczmy˙z. Wzdłu˙z drugiego brzegu półwyspu posadzono słynne morskie s´liwki, z których produkowano wino. — Ale to przecie˙z Przysta´n K’Vaerna! — powiedział kapłan. — K’Vaerna od Dzwonów! Cały s´wiat spotyka si˛e w Przystani! Stad ˛ pochodzi ponad połowa urzadze´ ˛ n u˙zywanych w całej Dolinie Chasten! Tu wynaleziono pomp˛e tłoczac ˛ a! ˛ Nie ma drugiego takiego miasta! — Aha — prychnał ˛ generał. — A ulice wybrukowane sa˛ złotem. To po prostu kolejne miasto na naszej drodze i kolejna czekajaca ˛ nas bitwa. — No, zobaczymy — odparł kleryk, nie pozwalajac ˛ sobie zepsu´c dobrego humoru. — Poza tym — ciagn ˛ ał ˛ Bogess — to nowe zasady prowadzenia wojny. Nie mo˙zemy ich nauczy´c tylko posługiwania si˛e pikami. Nie, musimy zbudowa´c muszkiety i mobilne działa. A potem sami musimy nauczy´c si˛e nimi posługiwa´c. — Niezupełnie — poprawił go From. — B˛edziemy musieli nauczy´c si˛e nimi posługiwa´c wtedy, kiedy jeszcze b˛eda˛ w budowie. I na dodatek bez pomocy ludzi. *
*
*
— O z˙ esz kurde! — wymamrotał Poertena, kiedy kolumna wyszła zza pierwszego wzgórza. Pochodzenie nazwy miasta stało si˛e od razu jasne. Daleko w dole le˙zała zatoka, osłoni˛eta od wiatru wznoszacymi ˛ si˛e z obu stron wzgórzami. W ich niezwykle strome zbocza wcinały si˛e fiordy o pionowych, gładkich s´cianach. W zatoce 151
wida´c było dobrze osłoni˛ety wielocz˛es´ciowy port, składajacy ˛ si˛e z setek małych przystani. W tej cz˛es´ci zatoki, gdzie woda była gł˛eboka, stały zacumowane statki. Najwi˛ecej było statków z pojedynczym masztem, prostokatnym ˛ o˙zaglowaniem i zaokraglonym ˛ kadłubem, bardzo podobnych do s´redniowiecznej kogi. Mimo niewielkich ró˙znic — stosunek długo´sci do szeroko´sci był troch˛e bardziej korzystny — podobie´nstwo było uderzajace. ˛ Wi˛ekszo´sc´ statków mierzyła od dzioba do rufy około dwudziestu metrów, a kilka nawet ponad trzydzie´sci metrów. Jeden z nich był wła´snie holowany z portu przez galer˛e popychana˛ delikatnymi podmuchami wiatru znad wzgórz. Jedna˛ z bocznych przystani zajmowały okr˛ety wojenne. Przynajmniej dwie trzecie z nich stanowiły smukłe, niskie galery, uzbrojone w tarany, za to pozbawione pokładowej artylerii. Pozostałe były wi˛eksze, ci˛ez˙ sze i sprawiały wra˙zenie niezdarnych. Podobnie jak galery, były wyposa˙zone zarówno w wiosła, jak i maszty, a ich głównym uzbrojeniem były ci˛ez˙ kie działa, których lufy sterczały z solidnych forkaszteli nad długimi taranami. Najwyra´zniej zadaniem tych okr˛etów było zasypywanie przeciwnika frontalnym ogniem. Działa wygladały ˛ do´sc´ dziwnie. Poertena właczył ˛ powi˛ekszenie w hełmie i a˙z krzyknał ˛ z wra˙zenia. Działa nie były bowiem spawanymi bombardami, które widzieli na murach Diaspry. Te były odlewane! Cztery najwi˛eksze wzgórza wokół portu były cz˛es´cia˛ ła´ncucha ciagn ˛ acego ˛ si˛e wiele kilometrów na północ. Pokrywało je wiele połaczonych ˛ ze soba˛ budynków. W domy mie´sciły si˛e tak˙ze magazyny i sklepy, tak wi˛ec w jednym miejscu jednocze´snie toczyło si˛e z˙ ycie mieszka´nców i trwała ich praca. Wsz˛edzie, jak okiem si˛egna´ ˛c, wida´c było wie˙ze z dzwonami. Julian stanał ˛ obok małego Pinopa´nczyka i pokr˛ecił zdumiony głowa.˛ W ciagu ˛ całej podró˙zy nie widział ani jednego dzwonu. Tutaj były ich dziesiatki. ˛ Jeden Bóg wie, ile ich jest w całym mie´scie. . . i jak brzmia,˛ kiedy bija˛ wszystkie naraz. Plutonowy patrzył na małe dzwonki, s´rednie dzwony, du˙ze dzwony, a nawet jeden olbrzymi, wa˙zacy ˛ co najmniej osiem lub dziewi˛ec´ ton i wiszacy ˛ na pot˛ez˙ nej wie˙zy blisko centrum miasta, i zastanawiał si˛e, po co jest ich a˙z tyle. W porcie panował ogromny ruch. Gdzie nie spojrze´c, kto´s co´s sprzedawał, kupował albo załatwiał swoje sprawy. Ze szczytu wzgórza miasto przypominało wielkie mrowisko. Przysta´n otaczał pot˛ez˙ ny mur, jeszcze wi˛ekszy i masywniejszy ni˙z zewn˛etrzna linia umocnie´n, naszpikowany działami wyrzucajacymi ˛ prawdopodobnie dziesi˛eciokilogramowe pociski. Wej´scia do portu strzegły olbrzymie cytadele wyposa˙zone w pot˛ez˙ ne armaty, wystarczajaco ˛ wielkie, by strzela´c osiemdziesi˛eciokilowymi kulami. Na zewn˛etrznej stronie umocnie´n, zwłaszcza w pobli˙zu wody i wokół głównej bramy, wyrosło miasteczko slumsów.
152
Mur ciagn ˛ ał ˛ si˛e a˙z na szczyt najwy˙zszego wzgórza i łaczył ˛ z kolejna˛ masywna˛ cytadela˛ — kilkupoziomowa˛ forteca˛ wykuta˛ w skale. Do zamczyska przylegała dzwonnica zwie´nczona wiatrowskazem w kształcie statku z postawionymi z˙ aglami. — Rozumiem ju˙z, dlaczego wszyscy uwa˙zaja,˛ z˙ e tego nie da si˛e zdoby´c — powiedział Julian. — No. — Poertena zamy´slił si˛e. — Ale, wiesz, tak si˛e zastanawiam. . . Skad ˛ oni biora˛ zaopatrzenie? — Mo˙zna je s´ciaga´ ˛ c morzem. . . — odpowiedział plutonowy. — Jasne, ale skad? ˛ Ja my´sl˛e, z˙ e wi˛ekszo´sc´ z˙ ywno´sci sprowadzali z Sindi. A teraz skad? ˛ — Aha, rozumiem, o co ci chodzi — powiedział Julian. — Nie biora˛ jej z nast˛epnego miasta w dół rzeki, bo ono te˙z padło. — No to skad? ˛ Z odległo´sci stu kilometrów? Dwustu? Tysiaca? ˛ Powinni sprowadza´c z˙ ywno´sc´ rzeka˛ i przez zatok˛e. Jestem pewien, z˙ e handlowali głównie z tymi miastami, które zdobyli Bomani. — Ale przecie˙z mo˙zna wy˙zy´c z odległych z´ ródeł zaopatrzenia — sprzeciwił si˛e Julian. — San Francisco tak robiło dawno temu na Ziemi. Wszystko, czego potrzebowano, sprowadzano statkami, a nie ladem. ˛ — Jasne — zgodził si˛e Pinopa´nczyk. — Nowa Manila, najwi˛eksze miasto na Pinopie, to jeden wielki port morski i kosmiczny. Wszystko oprócz ryb sprowadza z jakiego´s zadupia. Ale widzisz te statki? — Wskazał du˙za˛ kog˛e wypływajac ˛ a˛ niezdarnie z portu. — Widz˛e — powiedział Julian. — I co z tego? — To najgorszy, kurwa, statek, jaki widziałem. Jeden szkwał i tonie jak kamie´n. I pewnie jest wolny jak cholera, a skoro tak, to podró˙z sporo kosztuje. A to znaczy, z˙ e zbo˙ze jest tu drogie i wszyscy głoduja.˛ Jasne, moga˛ tu co´s sami produkowa´c. Ale skoro sa˛ odci˛eci od Chasten i Tam, nie maj a˛ niczego na sprzeda˙z. A je´sli nie maja˛ niczego do sprzedania, musza˛ głodowa´c. *
*
*
— Jak u was z zaopatrzeniem? — spytał Pahner. Kolumna przeciagn˛ ˛ eła przez teren portu, nie wzbudzajac ˛ nadmiernego zainteresowania mieszka´nców. Zachowywali si˛e tak, jakby toczaca ˛ si˛e wojna w ogóle ich nie obchodziła. Trakt, którym szła karawana, był zatłoczony. Idacy ˛ przodem oddział Gwardii usuwał siła˛ na bok zawalidrogi. W bocznych uliczkach równie˙z było ciasno, co kilka metrów stały tu wózki i budki, z których sprzedawano wszystko, od jedzenia a˙z po bro´n. Otaczajace ˛ miasto wzgórza zatrzymywały wiejace ˛ od morza 153
wiatry, co sprawiało, z˙ e panował tu wyjatkowy ˛ nawet jak na marduka´nskie warunki upał. W nieruchomym powietrzu wisiały ró˙zne typowe dla marduka´nskich miast zapachy, przemieszane z delikatnym aromatem czystego, słonego powietrza morskiego i charakterystycznym dla ka˙zdego portu smrodem zgnilizny. Z wyjatkiem ˛ strzelistych dzwonnic, budynki były niskie, zbudowane z kamieni lub prasowanego błota, i pomalowane na biało lub ra˙zaco ˛ jaskrawymi kolorami. Kolorowe mury, upał i odurzajace ˛ zapachy oszołomiły marines. Z prowadzacych ˛ bezpo´srednio na ulic˛e drzwi domów co chwila wybiegały dzieci. Jedno z nich, wyjatkowo ˛ nieostro˙zne, wpadło pod nogi Patty, ale flar-ta podskoczyła niezgrabnie na pi˛eciu łapach i rozbiegany malec uniknał ˛ stratowania. Na rogach wszystkich budynków umocowane były rynny, które odprowadzały wod˛e do specjalnych zbiorników Wyniesione nad poziom ulicy, metrowej gł˛eboko´sci baseny o rozmiarach dwa na pi˛ec´ do siedmiu metrów, były bardzo zadbane. Wypełniała je krystalicznie czysta woda. Pahner widział, jak jaki´s Mardukanin nabiera wody z jednego ze zbiorników, a potem wrzuca do s´rodka monet˛e. Ze wszystkich miast, które do tej pory odwiedzili, tylko Przysta´n K’Vaerna racjonowała wod˛e. — Z zaopatrzeniem? — Kar klasnał ˛ w r˛ece. — Kiepsko, prawd˛e mówiac. ˛ Ciesz˛e si˛e, z˙ e was widz˛e. Bogowie wiedza,˛ ile razy krzy˙zowali´smy miecze ze Zwiazkiem ˛ Północy, ale teraz jeste´scie naszymi sprzymierze´ncami. — Zgadza si˛e — powiedział Rastar. — Wiele razy wypowiadali´smy wojn˛e Przystani albo Przysta´n nam. Ale teraz to ju˙z przeszło´sc´ . Zwiazek ˛ nie istnieje i chyba ju˙z nie pod˙zwignie si˛e za naszego z˙ ycia. — Ale powiedz mi, prosz˛e — ciagn ˛ ał ˛ — czego wam brakuje? Przecie˙z macie chyba ogromne pomieszczenia na zapasy pod Cytadela? ˛ — Tak — zgodził si˛e k’vaernijski dowódca. — Ale podczas pokoju spichlerze nie sa˛ pełne, poniewa˙z zapasy. . . Przerwał mu niski, grzmiacy ˛ d´zwi˛ek. Wszystkie dzwony w porcie zacz˛eły jednocze´snie bi´c. Nie była to jednak niemiła dla ucha kakofonia, dzwony biły miarowo, a serce ka˙zdego z nich uderzało w tej samej sekundzie. Ich bicie ustało równie nagle, jak si˛e zacz˛eło. Ludzie popatrzyli po sobie, oszołomieni niesamowitym głosem dzwonów i nagła˛ cisza.˛ Ich towarzysze z Diaspry szybko otrzasn˛ ˛ eli si˛e z wra˙zenia, a K’Vaernianie jakby niczego nie zauwa˙zyli. Po chwili Bistem Kar parsknał ˛ s´miechem. — Wybaczcie mi, ksia˙ ˛ze˛ Rogerze i kapitanie Pahner. Nie przyszło mi do głowy, by was uprzedzi´c. — Co to było? — spytał Roger, wkładajac ˛ palec w prawe ucho, w którym, jak mu si˛e zdawało, tłukło si˛e jeszcze echo dzwonów. — Czwarty Dzwon, Wasza Wysoko´sc´ — powiedział Kar. — Czwarty Dzwon? 154
— Tak. Nasz dzie´n jest podzielony na trzydzie´sci dzwonów, czyli trzydzie´sci odcinków czasu. Wła´snie minał ˛ Czwarty Dzwon. — Chcesz powiedzie´c, z˙ e słuchacie czego´s takiego — Roger machnał ˛ r˛eka˛ w kierunku dzwonnic — trzydzie´sci razy dziennie? — Nie — odparł Kar z˙ artobliwym tonem. — Tylko osiemna´scie razy. Dzwony nie bija˛ w nocy. A czemu pan pyta? Roger gapił si˛e na niego w milczeniu. — Bistem Kar. . . jak wy to mówicie? A, tak! Nabiera ci˛e, Rogerze — roze´smiał si˛e Rastar. — Dzwony oznaczaja˛ upływ ka˙zdego odcinka dnia, ale zazwyczaj dzwonia˛ tylko te, które wisza˛ w budynkach nale˙zacych ˛ do miasta, a nie wszystkie! — To prawda — przyznał Kar i klasnał ˛ w r˛ece z rozbawieniem. Po chwili jednak spowa˙zniał. — Toczymy wojn˛e i dopóki ona si˛e nie sko´nczy, wszystkie Dzwony Krina b˛eda˛ rozsławia´c Jego imi˛e. Roger i Pahner spojrzeli na siebie, a Kar znów zachichotał. — Nie martwcie si˛e, przyjaciele. Mo˙zecie mi wierzy´c, przyzwyczaicie si˛e do tego szybciej ni˙z sobie wyobra˙zacie. Przynajmniej — tu spojrzał rozbawiony na Rus Froma — nie b˛edziemy oblewa´c was woda.˛ Kapłan-rzemie´slnik za´smiał si˛e wraz z pozostałymi, a Kar powrócił do rozmowy z lud´zmi. — Zanim dzwony nam przerwały, miałem wam wyja´sni´c, z˙ e w czasie pokoju nasze spichlerze nie sa˛ całkowicie pełne, poniewa˙z takie magazynowanie szkodzi rynkowi zbó˙z. Zazwyczaj wojn˛e poprzedzaja˛ sygnały ostrzegawcze, i wtedy kupujemy odpowiednia˛ ilo´sc´ zapasów. Jednak tym razem Bomani zaatakowali bardzo szybko, a my, tak jak wszyscy, mieli´smy akurat problemy z Sindi. Ten dra´n Tor Cant zaczał ˛ magazynowa´c zapasy ju˙z w zeszłym roku, co s´wiadczy, z˙ e masakra boma´nskich wodzów nie była przypadkowa. Ale nie kwapił si˛e do podzielenia z nami swoimi nadwy˙zkami. Wstrzymał cały wywóz zbo˙za z Sindi do ´ agn˛ czasu ustania zagro˙zenia. Sci ˛ eli´smy troch˛e z innych z´ ródeł, zanim Bomani zaj˛eli uj´scie Chasten. Jak dotad ˛ nie odczuli´smy prawdziwego niedostatku, ale to wkrótce nastapi. ˛ Wielu kupców ju˙z zaciera r˛ece z niecierpliwo´sci. — A co z Bastarem? — spytał Rastar, wskazujac ˛ na północ. — Nie miałem o nich z˙ adnych wie´sci. — Prawie wszyscy uciekli do nas, kiedy stało si˛e jasne, z˙ e nie opra˛ si˛e Bomanom. — Bistem Kar wykonał gest rezygnacji. — To oznacza dodatkowe tłumy w kolejce do wody i zbo˙za, ale nie mogli´smy ich nie przyja´ ˛c. Mieli´smy problemy z D’Sley, tak jak inne miasta, ale mimo to. . . — Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego — przerwał mu Pahner. — Wła´snie — zgodził si˛e dowódca i spojrzał na niego. — Ale co wy tu robicie? Powiedziano mi, z˙ e te długie włócznie to wasz pomysł, tak samo jak wielkie tarcze. Po co tu przyszli´scie? I dlaczego bierzecie udział w naszych wa´sniach? 155
— Nie z dobroci serca — powiedział Roger. — Cała nasza historia jest długa i skomplikowana. W skrócie powiem, z˙ e musimy przeby´c to. . . — wskazał otwarte morze za wej´sciem do portu — . . . i dotrze´c do oceanu, a potem przepłyna´ ˛c go, by wróci´c do domu. — To macie powa˙zny problem — stwierdził Kar. — Mo˙zecie u nas znale´zc´ transport do Cie´snin Tharazh. B˛edzie was to sporo kosztowa´c, ale da si˛e zrobi´c. Natomiast nikt nie popłynie za Cie´sniny, na Zachodni Ocean. B˛edziecie mieli wiatr w twarz, a wszyscy, którzy próbowali tego dokona´c, nie wrócili. Niektórzy. . . — K’Vaernianin spojrzał zezem na Rus Froma — . . . wierza,˛ z˙ e to wina ´ demonów, które pilnuja˛ wybrze˙zy Wyspy Swiata, ale niezale˙znie od przyczyny z˙ aden statek nie przepłynał ˛ oceanu i nie wrócił. Istnieje staro˙zytne podanie o jednym, który przybył jako rozdarty na kawałki wrak. Na wraku przypłynał ˛ ocalały szaleniec, bełkoczacy ˛ co´s w niezrozumiałym j˛ezyku, ale z˙ ył bardzo krótko i nikomu nie udało si˛e ustali´c, co było przyczyna˛ zniszczenia jego statku. — Sztorm? — spytał Pahner. — Nie, przynajmniej według opowie´sci — powiedział dowódca. — Oczywis´cie to mo˙ze by´c bajka, ale podobno w jednym z muzeów znajduje si˛e dziennik pokładowy tego statku. Napisany jest w j˛ezyku, którego nikt nie potrafi odczyta´c, ale zachował si˛e tak˙ze cz˛es´ciowy przekład — prawie tak samo stary jak sam dziennik. Mo˙zna tam przeczyta´c o jakich´s potworach i o tym, z˙ e statek był rozszarpany na kawałki. — Ojej — mruknał ˛ From. — To chyba nie jeden z tych mitycznych demonów? — Nie wiem, co to mogło by´c — przyznał Kar. — Cokolwiek jednak to było, było bardzo du˙ze. I mało przyjazne. To wystarczy, z˙ eby trzyma´c si˛e z dala od oceanu, na Krina! — A wiecie, co jest po drugiej stronie? — spytał Roger. — O, tak — odparł K’Vaernianin. — Oczywi´scie. W ko´ncu s´wiat jest okragły, ˛ uczeni udowodnili to, chocia˙z spotkali si˛e ze sprzeciwem ze strony. . . nieco bardziej konserwatywnych religii. To oznacza, z˙ e i tak dociera si˛e z powrotem tutaj. Trzeba pokona´c wiatr, fale i przypuszczalnie morskie potwory — wyszczerzył si˛e w u´smiechu do Froma, który zachichotał w odpowiedzi. — Jest jeszcze problem nawigacji. Skad ˛ z˙ eglarz ma wiedzie´c, gdzie si˛e znajduje, je´sli nie mo˙ze co jaki´s czas podpłyna´ ˛c do brzegu i porówna´c swojego poło˙zenia z mapa? ˛ Który kupiec wybrałby si˛e za Tharazh? Nie znamy tam z˙ adnych miast ani ludów, z którymi mo˙zna by handlowa´c, a poza tym mamy — a wła´sciwie mieli´smy — do´sc´ nabywców tutaj, na Morzu K’Vaernijskim. Co si˛e stało z jednym czy drugim wariatem, którzy próbowali tam popłyna´ ˛c, nikt nie wie, mo˙zna to sobie tylko wyobra˙za´c. — Słyszeli´smy, z˙ e nie potraficie z˙ eglowa´c na druga˛ stron˛e — powiedział Pahner — ale my zrobili´smy ju˙z na tej planecie kilka rzeczy, których nikt wcze´sniej nie robił. — Przeszli przez Góry Tarste´nskie — wtracił ˛ Rastar. 156
— Nie! Naprawd˛e? — zdziwił si˛e Kar. — Czy rzeczywi´scie mieszkaj a˛ tam olbrzymi kanibale? — Nie wydaje mi si˛e — powiedział Cord. K’Vaernijski generał spojrzał na niego ostro, słyszac ˛ jego niezwykły akcent. — D’Nal Cord jest moim osi — powiedział Roger. — Moim zaprzysi˛ez˙ onym towarzyszem i przyjacielem. Pochodzi z ludu zamieszkujacego ˛ Dolin˛e Hurtan. Le˙zy ona daleko za Tarstenami, dalej ni˙z Tarsteny stad. ˛ — Około jednej czwartej drogi dookoła s´wiata od Tarstenów — dodał Pahner. — Mieszka´ncy tamtych krain wygladaj ˛ a˛ tak samo jak wy. Nie maja˛ tylko turom ani civan. — Zaprawd˛e, z˙ yjemy w czasach cudów — powiedział Kar. — Nie miałem zamiaru obrazi´c ciebie ani twojego ludu, D’Nal Cordzie. — Nie obraziłe´s mnie — uspokoił go szaman. — Daleko zaw˛edrowali´smy i du˙zo po drodze zobaczyłem. Wiele rzeczy jest podobnych do siebie w ró˙znych rejonach planety. — Rozgladał ˛ si˛e przez chwil˛e wokół. — Ale to najwi˛eksze miasto, jakie dotad ˛ widziałem. Voitan było tak samo. . . o˙zywione przed upadkiem, ale nie było a˙z tak wielkie. — Voitan? — spytał Kar. — To długa historia — wyja´snił Roger. — Ku przestrodze. — Wła´snie. — Cord klasnał ˛ w dłonie i popatrzył spokojnie na K’Vaernianina. — Wszyscy uwa˙zali, z˙ e Voitan jest niepokonane. A˙z przyszli Kranolta.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
Roger rozejrzał si˛e po komnacie i u´smiechnał ˛ z zadowoleniem. Pomieszczenie było niewielkie, ale wygodne. Mie´sciło si˛e w Cytadeli, od strony morza. Niecałe pi˛ec´ dziesiat ˛ metrów dalej wznosiła si˛e dzwonnica cytadeli. Ksia˙ ˛ze˛ skrzywił si˛e, wyobra˙zajac ˛ sobie, co si˛e b˛edzie działo, kiedy zaczna˛ bi´c wszystkie k’vaernijskie dzwony-zegary. Ale w całym mie´scie nie było takiego miejsca, w którym mo˙zna by si˛e schroni´c przed hukiem dzwonów, a przewiewna komnata była niemal rajem w porównaniu z dusznymi ulicami. Pomieszczenie było wyposa˙zone w niskie pufy i stoliki, jednak Matsugae rozło˙zył polowe łó˙zko ksi˛ecia i zdobył gdzie´s wy˙zszy stół i rozkładany fotel. Roger usiadł i zaczał ˛ zastanawia´c si˛e nad czekajacymi ˛ ich nast˛epnymi posuni˛eciami. Plan był prosty. Naucza˛ mieszka´nców Przystani K’Vaerna znanych na Ziemi militarnych technologii w zamian za pomoc w przeprawieniu si˛e przez ocean. Kiedy omawiali ten pomysł przed opuszczeniem Diaspry, wydawało si˛e, z˙ e ma sens. Ale teraz Poertena wydał opini˛e na temat miejscowych łodzi, i nie była ona bynajmniej pozytywna. Rogerowi spuchła głowa od takich terminów, jak sztywno´sc´ pokładu, linia wody i kliwer, cho´c wi˛ekszo´sc´ z nich znał z czasów, kiedy sam z˙ eglował. Poertena okazał si˛e prawdziwa˛ kopalnia˛ wiedzy o u˙zytkowych łodziach z˙ aglowych, i kopalnia ta stwierdziła jasno: „Nic z tego”. Wygladało ˛ wi˛ec na to, z˙ e trzeba b˛edzie po´swi˛eci´c kilka miesi˛ecy na zbudowanie nowych statków lub przynajmniej przebudowanie tych, które tutaj zastali. Pozostała cz˛es´c´ planu równie˙z zacz˛eła si˛e komplikowa´c. Nie spotkali si˛e jeszcze z miejscowa˛ Rada,˛ ale wyra´znie było wida´c, z˙ e Przysta´n K’Vaerna nie jest tak niezdobyta, jak wydawało si˛e Rastarowi i Honalowi. Czyli układ na zasadzie „prosz˛e, macie tu kilka sztuczek i bawcie si˛e dobrze, a my si˛e stad ˛ zwijamy” mógł nie zadziała´c. Wszystko to mogło oznacza´c kolejna˛ bitw˛e, a Roger nie był pewien, czy sa˛ na to gotowi. Spojrzał na morze i westchnał. ˛ Majac ˛ do wyboru zmierzenie si˛e ze sztormami na oceanie i walk˛e z Bomanami, nie wiedziałby, co wybra´c. Nawet biorac ˛ pod uwag˛e istnienie morskich potworów.
158
Kto´s zapukał do drzwi. Stojaca ˛ na stra˙zy Despreaux unikała jego wzroku, kiedy wpuszczała do s´rodka Matsugaego. Incydent w Ran Tai wcia˙ ˛z dzielił ich niczym pole minowe. Roger przekonał si˛e, z˙ e zbytnie zbli˙zanie si˛e do z˙ ołnierzy jest niedobrym pomysłem, ale jeszcze gorszym jest doprowadzenie własnej obstawy do furii. Poniewa˙z Despreaux nie mogła poprosi´c o przeniesienie, Roger czuł, z˙ e pr˛edzej czy pó´zniej b˛edzie musiał z nia˛ porozmawia´c i spróbowa´c załagodzi´c sytuacj˛e. Wcia˙ ˛z nie umiał poradzi´c sobie z uczuciami, jakie wobec niej z˙ ywił. Westchnał, ˛ kiedy o tym pomy´slał, po czym spojrzał na krzataj ˛ acego ˛ si˛e Matsugaego. Gadanina słu˙zacego ˛ zawsze działała na ksi˛ecia uspokajajaco. ˛ — Cieszysz si˛e, z˙ e wydostałe´s si˛e wreszcie z kuchni, Kostas? — To było bardzo interesujace ˛ do´swiadczenie, Wasza Wysoko´sc´ — odparł Matsugae. — Ale generalnie rzecz biorac, ˛ tak, ciesz˛e si˛e. Zawsze mog˛e wróci´c, je´sli b˛ed˛e miał ochot˛e, ale na razie nie jestem tam do niczego potrzebny. — B˛edzie nam brakowa´c twojej potrawki z atul — za˙zartował Roger. — Obawiam si˛e, z˙ e b˛edzie pan musiał o niej zapomnie´c, Wasza Wysoko´sc´ — powiedział słu˙zacy. ˛ — Dałem przepis jednemu z Diaspran, a on tylko wytrzeszczył na mnie oczy. Przypuszczam, z˙ e to miejscowy odpowiednik potrawki z tygrysa bengalskiego u ludzi. — „Obedrzyj ze skóry jednego tygrysa. . . ” — zachichotał Roger. — Wła´snie, Wasza Wysoko´sc´ . Albo „Pokrój na filety tyranozaura. . . ” — Ju˙z sobie wyobra˙zam opowie´sci Juliana, kiedy wrócimy — powiedział ksia˙ ˛ze˛ . — By´c mo˙ze, ale ta wycieczka jeszcze si˛e nie sko´nczyła — zauwa˙zył słu˙zacy. ˛ — A skoro o tym mowa, ma pan dzi´s po południu spotkanie z k’vaernijska˛ Rada.˛ W Diasprze kupiłem troch˛e materiału. Nie jest, co prawda, tak delikatny jak dianda, ale udało mi si˛e uszy´c z niego bardzo ładny garnitur. Znalazłem tak˙ze troch˛e dianda i uszyłem do niego kilka koszul. Roger spojrzał na ubranie i uniósł pytajaco ˛ brew. — Czarny? Zdawało mi si˛e, z˙ e zawsze mówiłe´s, i˙z czarny nadaje si˛e tylko na pogrzeby i wesela. — Tak jest, ale w Diasprze nie mieli innego dobrego barwnika. — Słu˙zacy ˛ wygladał ˛ przez chwil˛e na zakłopotanego, potem jednak wzruszył ramionami. — Z tego robia˛ najlepsze kapła´nskie ornaty. — Niech b˛edzie — odparł z u´smiechem Roger. — Wiesz, jeste´s prawdziwym skarbem, Kostas. Nie wiem, co by´smy bez ciebie zrobili. — Och, daliby´scie sobie rad˛e — odpowiedział zawstydzony Matsugae. — Bez watpienia, ˛ ale to nie znaczy, z˙ e radziliby´smy sobie tak samo dobrze jak z toba.˛ — My´sl˛e, z˙ e faktycznie dobrze si˛e zło˙zyło, i˙z nauczyłem si˛e kilku rzeczy na tych wszystkich safari, w czasie których panu towarzyszyłem. 159
— Jeste´s wspaniały, Kosie — powiedział z czuło´scia˛ ksia˙ ˛ze˛ , a słu˙zacy ˛ si˛e u´smiechnał. ˛ — Pójd˛e sprawdzi´c, czy przygotowania ida˛ zgodnie z planem. — Bardzo dobrze — powiedział Roger, odwracajac ˛ si˛e do okna. — I popro´s do mnie Corda, Eleanor˛e i kapitana Pahnera. Musimy ustali´c wszystko przed spotkaniem. — Dobrze, Wasza Wysoko´sc´ — odparł słu˙zacy, ˛ nieznacznie si˛e u´smiechajac. ˛ Dawniej Rogerowi nie przyszłoby nawet do głowy zaja´ ˛c si˛e planowaniem czegokolwiek. Przynajmniej ta ich „wycieczka” na co´s si˛e przydała. Komnata Rady była nieco mniejsza, ni˙z Roger si˛e spodziewał. Mie´sciła si˛e w centralnej, najwy˙zszej dzwonnicy miasta. Sama Rada Przystani — pi˛etnastu przedstawicieli ró˙znych grup społecznych — siedziała w jednym ko´ncu komnaty, w drugim za´s była dost˛epna dla ka˙zdego obywatela galeria, teraz mi˛edzy stłoczonych tam Mardukan nie dałoby si˛e wcisna´ ˛c nawet palca. Miasto było ograniczona˛ republika.˛ Prawa wyborcze przysługiwały wszystkim tym, którzy płacili podatek od głosowania, wynoszacy ˛ dziesi˛ec´ procent rocznego dochodu osobistego. Był to jedyny podatek bezpo´sredni, który musieli płaci´c mieszka´ncy, i nie przewidywano odst˛epstwa od niego ani zwolnie´n dla ubogich. Je´sli kto´s chciał głosowa´c, musiał płaci´c podatek, ale nawet najbiedniejszych było na to sta´c, je´sli z˙ yli oszcz˛ednie. Podstaw˛e kapitału obrotowego miasta stanowiły inne podatki i cła, import i opłaty za korzystanie z portu przez statki obcych miast. Teraz, kiedy Bomani wyeliminowali wi˛ekszo´sc´ partnerów handlowych Przystani, stawiało to przyszły bud˙zet pod znakiem zapytania. Rad˛e wybierano bezpo´srednio, głosowali wszyscy uprawnieni do tego obywatele. W rezultacie ka˙zdy wybrany reprezentował grup˛e społeczna,˛ z której pochodził. W Radzie zasiadali przedstawiciele rzemie´slników, przedsi˛ebiorców, arystokracji rodowej, a nawet reprezentanci najbiedniejszych. Rada przywitała ludzi i przedstawicieli Diaspry spokojnie, ale chłodno, z nieufno´scia.˛ Widzowie stojacy ˛ w tyle za go´sc´ mi byli zdecydowanie mniej pow´sciagliwi. ˛ Reprezentowali niemal wszystkie warstwy społeczne miasta. Kiedy Diaspranie zacz˛eli przemawia´c, tłum zareagował krzykami i gwizdami. Najpierw Bogess przedstawił dokładny raport z bitwy pod Diaspra,˛ nie pomijajac ˛ długiego opisu przygotowa´n i co bardziej kontrowersyjnych metod szkolenia stosowanych przez ludzi. Wywołało to gło´sne komentarze ze strony gawiedzi, poniewa˙z, podobnie jak wsz˛edzie na planecie, K’Vaernijczycy nie słyszeli o współdziałaniu ró˙znych rodzajów broni. Opis taktyki muru tarcz został tak gło´sno wys´miany, z˙ e przewodniczacy ˛ Rady musiał krzykiem nakaza´c spokój. Najwi˛eksze zainteresowanie wywołały jednak wspomagane pancerze marines. Poczatkowo ˛ na galerii zapadła cisza, a po chwili rozległy si˛e drwiny i okrzyki niedowierzania. — Strasznie hałasuja˛ — skomentował to Cord. 160
— Tak to ju˙z jest w demokracji — odparł ksia˙ ˛ze˛ . — Ka˙zdy, komu si˛e wydaje, z˙ e ma swój rozum, mo˙ze si˛e wypowiedzie´c. Roger zauwa˙zył, z˙ e w´sród widzów jest sporo marduka´nskich kobiet. Brały udział w debacie równie gło´sno jak m˛ez˙ czy´zni. Jak dotad ˛ nie zetkn˛eli si˛e z czym´s takim na Marduku, nie liczac ˛ nowo powstałego rzadu ˛ Marshadu. — Musz˛e powiedzie´c — mruknał ˛ stary szaman — z˙ e wolałbym mniej hałas´liwa˛ metod˛e omawiania spraw. — Ja te˙z — zgodził si˛e Roger. — Imperium jest troch˛e mniej rozwrzeszczane ni˙z ci tutaj. Jeste´smy monarchia˛ konstytucyjna˛ z dziedziczna˛ arystokracja,˛ a wi˛ec nie bezpo´srednia˛ demokracja.˛ Mo˙zna powiedzie´c, z˙ e mamy wi˛ecej z republiki. Demokracja bezpo´srednia nie sprawdziłaby si˛e w tak wielkim pa´nstwie jak Imperium Człowieka, a wszyscy poddani mojej matki moga˛ głosowa´c na swoich lokalnych przedstawicieli w wyborach powszechnych. Ka˙zdy obywatel ma zagwarantowana˛ wolno´sc´ słowa, zgromadze´n i głosu, co oznacza, z˙ e czasami jeste´smy tak samo gło´sni jak oni. . . a mo˙ze nawet bardziej. — Wi˛ec powinni´scie to zmieni´c na co´s znacznie cichszego — pociagn ˛ ał ˛ nosem Cord. — To zabawne, ludzie mówia˛ to samo. . . niezale˙znie od tego, jaki maja˛ ustrój. Problem w tym, z˙ e kiedy ka˙zesz si˛e zamkna´ ˛c tym, co nie maja˛ nic do powiedzenia, nie ma ju˙z prawdziwej reprezentacji. Je´sli nie wszyscy moga˛ wypowiedzie´c swoje zdanie, tak naprawd˛e nikt nie mo˙ze, a to ko´nczy si˛e z´ le dla wszystkich. Hałas i spory to cz˛es´c´ ceny, jaka˛ płaci si˛e za wolno´sc´ . — Mój Lud jest wolny — powiedział Cord. — A wcale nie hałasuje. — Cord, przykro mi to mówi´c, ale twój Lud nie jest wolny — zaprzeczył Roger. — Jeste´scie wi˛ez´ niami systemu, który daje wam dwie mo˙zliwo´sci — zosta´c my´sliwym albo szamanem. No, jest jeszcze trzecia — mo˙zna nie by´c z˙ adnym z nich i umrze´c z głodu. Wolno´sc´ pozwala dokonywa´c wyboru, a je´sli mo˙zna wybiera´c tylko mi˛edzy dwiema rzeczami, nie jest si˛e wolnym. Doktor Dobrescu ustalił, z˙ e przeci˛etna długo´sc´ z˙ ycia w waszych klanach wynosi dwie trzecie dłu´ go´sci z˙ ycia w miastach. Smiertelno´ sc´ w´sród waszych nowo narodzonych dzieci jest dwa razy wi˛eksza. To nie jest wolno´sc´ , Cord. To dobrowolna n˛edza. — Ale my nie jeste´smy nieszcz˛es´liwi — odpowiedział szaman. — Wr˛ecz przeciwnie. — Tak, ale to dlatego, z˙ e jako społeczno´sc´ nie znacie innego z˙ ycia. Spójrzmy prawdzie w oczy. Lud, tak jak wszystkie kultury na tym samym poziomie zaawansowania technicznego, jest bardzo przywiazany ˛ do tradycji. A tradycje ograniczaja˛ wolno´sc´ wyboru i hamuja˛ zmiany. Spójrz na siebie. Pobierałe´s nauki w Voitan, zanim zniszczyli je Kranolta, i wróciłe´s do domu jako uczony i m˛edrzec, a mimo to byłe´s w dalszym ciagu ˛ szamanem Ludu. Tradycje, które kazały ci wróci´c do domu, nie pozwalaja˛ ci jednocze´snie dostrzec, o ile lepsze mogłoby by´c z˙ ycie wasze i waszych dzieci. 161
´ eci — którzy uwa˙zaja,˛ z˙ e najlepiej jest pozostawi´c — Sa˛ ludzie — tacy jak Swi˛ plemiona w ich naturalnym s´rodowisku i nie wprowadza´c „zepsucia”, proponujac ˛ jakiekolwiek zmiany. Lepiej jest pozwoli´c im szuka´c własnej drogi i zachowa´c kulturowa˛ to˙zsamo´sc´ . Imperium nie zgadza si˛e z tym. Ja te˙z. Nie chcemy nikogo zmusza´c do przyjmowania nowego stylu z˙ ycia, który godzi w jego warto´sci, ani te˙z wtłacza´c w jaki´s standardowy wzorzec kulturowy, jednak uwa˙zamy za swój moralny obowiazek ˛ pokazywa´c alternatywy. Nasze ludzkie społecze´nstwo boryka si˛e z wieloma problemami, ale przynajmniej nie nale˙zy do nich s´mier´c z nie˙ do˙zywienia albo z powodu jakiej´s błahej choroby. Zadnej innej my´slacej ˛ istoty równie˙z nie powinno to spotyka´c. — Wi˛ec lepiej z˙ y´c tak? — spytał szaman, wskazujac ˛ na wrzeszczacy ˛ tłum. W tym czasie kiedy Roger mówił, porzadkowym ˛ udało si˛e przerwa´c bójki, które si˛e wywiazały, ˛ za´s teraz wyrzucali za drzwi najgło´sniejszych i najbardziej bojowo nastawionych gapiów. Gawied´z wcia˙ ˛z jednak zachowywała si˛e hała´sliwie. — Tak, Cord, to lepsze ni˙z z˙ ycie w waszym plemieniu — powiedział ksia˙ ˛ze˛ . — Wi˛ekszo´sc´ narodzonych dzieci znajdujacych ˛ si˛e w tym pomieszczeniu Mardukan z˙ yje. Wi˛ekszo´sc´ z nich b˛edzie z˙ y´c dwadzie´scia-trzydzie´sci lat dłu˙zej ni˙z twoi najstarsi pobratymcy. Bardzo niewielu z nich idzie spa´c głodnych, bo my´sliwi nie znale´zli z˙ adnej zwierzyny, bardzo niewielu te˙z chorowało na szkorbut czy krzywic˛e albo nie urosło, bo głodowali jako dzieci. Tak, Cord. To lepsze z˙ ycie ni˙z wasze. — Nie wydaje mi si˛e. — Widzisz? — u´smiechnał ˛ si˛e Roger. — Sprzeczamy si˛e. Witamy wi˛ec w demokracji. — Je´sli ta demokracja jest taka wspaniała, to dlaczego kapitan Pahner zawsze robi to, co uwa˙za za stosowne, i nie urzadza ˛ dyskusji ani głosowania? — O, to zupełnie inna sprawa — wzruszył ramionami ksia˙ ˛ze˛ . — Demokracja potrzebuje wojska, z˙ eby jej broniło, ale z˙ adne wojsko nie działa sprawnie jako demokracja. — Aha, rozumiem. To po prostu jeszcze jedna ludzka sprzeczno´sc´ — stwierdził Cord w wyra´zna˛ satysfakcja.˛ — Dlaczego od razu tego nie powiedziałe´s? *
*
*
— Spokój! Spokój na sali! — Turl Kam załomotał ci˛ez˙ ka˛ laska˛ — oznaka˛ jego władzy — w podłog˛e. Niegdy´s był niewiele znaczacym ˛ posiadaczem łodzi, dopóki z´ le rzucona lina nie urwała mu nogi. Mógł zajmowa´c si˛e dalej rybołówstwem, jednak postanowił sprzeda´c łód´z i zaja´ ˛c si˛e polityka.˛ Po latach pi˛ecia si˛e w gór˛e został przewodniczacym ˛ Rady, i to tylko po to, by teraz boryka´c si˛e z najazdem Bomanów. Bardzo go to zło´sciło. 162
— W to, o czym opowiadali go´scie z Diaspry, a˙z trudno uwierzy´c — zaczał ˛ — ale. . . Jeden z wyborców poderwał si˛e na nogi i zaczał ˛ co´s wykrzykiwa´c, ale przewodniczacy ˛ zgromił go wzrokiem. — Nast˛epnego, który tak wyskoczy, wy marne przyn˛ety na ryby, wyrzuc˛e z sali. I ka˙ze˛ stra˙zy wykapa´ ˛ c go w zatoce! Teraz ja mówi˛e, wi˛ec wszyscy maja˛ si˛e zamkna´ ˛c i przesta´c mi przerywa´c! Pozwólmy wypowiedzie´c si˛e go´sciom, na Krina! Kto´s zaczał ˛ gło´sno protestowa´c, ale jego krzyki szybko ucichły — Turl Kam skinał ˛ głowa,˛ a dwóch porzadkowych ˛ wyniosło krzykacza z sali. Wszyscy zamilkli pod ci˛ez˙ kim spój r˙zeniem przewodniczacego, ˛ który z zadowoleniem kontynuował. — Jak ju˙z mówiłem, trudno uwierzy´c w to, co mówia˛ nasi go´scie. Ale łatwo to b˛edzie sprawdzi´c, kiedy przyjdzie odpowiednia pora. Teraz jednak nie czas i nie miejsce. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e nie ma powodu, z˙ eby kłamali. Nie maja˛ nic do zyskania, przybywajac ˛ tu. Przysta´n K’Vaerna nie jest dla Diaspry warta nawet spluni˛ecia, wi˛ec pami˛etajcie o tym, kiedy b˛eda˛ przemawia´c. Teraz kolej na kleryka-rzemie´slnika Rus Froma. Rus Fromie, prosz˛e. From wystapił ˛ naprzód i skłonił si˛e Radzie, jednak zamiast skierowa´c swoje słowa do niej, tak jak to zrobił Bogess, odwrócił si˛e do w stłoczonego pospólstwa. — Nie mo˙zecie uwierzy´c w opowie´sci generała Bogessa, i trudno si˛e temu dziwi´c. Opowiadamy o wydarzeniach zakrawajacych ˛ na cuda, o chodzacych ˛ murach włóczni i tarcz, które złamały Bomanów jak sucha˛ gałazk˛ ˛ e. Mówimy o niebieskich błyskawicach wydobywajacych ˛ si˛e z broni ludzi, naszych towarzyszy, a wy dziwicie si˛e temu i nie dowierzacie nam. — Niektórzy z was znaja˛ moje imi˛e. Je´sli słyszeli´scie o moich skromnych osiagni˛ ˛ eciach jako rzemie´slnika, pami˛etajcie o nich, prosz˛e, kiedy b˛ed˛e opowiadał wam o cudach. Nasi go´scie pokazuja˛ je nam jeden po drugim. Ich urzadzenia ˛ i bro´n sa˛ dla nas jak czary, ale to, czego chca˛ nas nauczy´c, jest jeszcze bardziej niezwykłe. Nie potrafimy budowa´c ich miotaczy piorunów ani przyrzadów ˛ pozwalajacych ˛ rozmawia´c na wielkie odległo´sci, ale pokazali nam nowe metody pracy i nowe sposoby wytwarzania, które mo˙zemy powiela´c. Odsłonili przed nami — a przynajmniej przede mna˛ — panoram˛e nowych pomysłów i wynalazków. Pomysłów i wynalazków, które na zawsze zmienia˛ nasze z˙ ycie. — Wiele z nich nie zostałoby dobrze przyj˛etych w moim mie´scie. To miasto kapłanów, w którym zgoda na nowe idee jest ograniczona. Ka˙zdy mo˙ze raz w z˙ yciu wpa´sc´ na jaki´s pomysł. Nie wi˛ecej i niemniej. Poczekał, a˙z ucichnie s´miech mieszczan, po czym ciagn ˛ ał ˛ dalej. — Kiedy wi˛ec powiedziano mi „Jed´z do Przystani K’Vaerna”, poczułem ogromne uniesienie, poniewa˙z ze wszystkich miast mi˛edzy górami i morzem to 163
wła´snie Przysta´n jest miejscem, gdzie owe nowe pomysły maja˛ szans˛e si˛e urzeczywistni´c. Na pewno plemi˛e Krina od Dzwonów powita nowe metody z˙ eglowania, uczenia si˛e i wytwarzania z takim samym entuzjazmem jak ja! To wła´snie w Przystani znajde konstruktorów, którzy b˛eda˛ chcieli zmierzy´c si˛e z moja˛ my´sla˛ i zr˛eczno´scia! ˛ To wła´snie w Przystani znajd˛e ludzi gotowych stawi´c czoła pojawiajacym ˛ si˛e przed nami wyzwaniom! Bo lud Przystani K’Vaerna nigdy nie ugiał ˛ si˛e przed z˙ adnym wyzwaniem i na pewno nie ugnie si˛e i tym razem. Przerwał i powiódł wzrokiem po zgromadzonych. — Jestem wi˛ec w Przystani K’Vaerna. I co widz˛e? Niedowierzanie. . . — wskazał na jednego z widzów — pogard˛e. . . — wskazał na drugiego — i kpin˛e. — Klasnał ˛ w dłonie w ge´scie z˙ alu i zaskoczenia. — Czy moja opinia o waszym mie´scie była bł˛edna? Czy Przysta´n K’Vaerna, znana ze swojej otwarto´sci tak samo jak ze swych dzwonów, nie chce przyja´ ˛c nowych idei? Czy Przysta´n K’Vaerna boi si˛e stawi´c czoła nowym wyzwaniom? Czy wpadła, tak jak mniejsze miasta, w pułapk˛e strachu, izolacji i samozadowolenia? Czy mo˙ze jednak wcia˙ ˛z jest l´sniacym ˛ klejnotem, jakim zdawała si˛e by´c, widziana z dalekiej Diaspry? — Odpowied´z zale˙zy od was — powiedział, wskazujac ˛ tłum. — Od ciebie, ciebie i ciebie. Bo Przysta´n K’Vaerna nie jest rzadzona ˛ przez oligarchi˛e, tak jak Bastar. Nie jest rzadzona ˛ przez kapłana, tak jak Diaspra, ani przez despot˛e, tak jak Sindi. Władaja˛ nia˛ jej mieszka´ncy, pytanie tylko, kim oni sa.˛ Czy strachliwymi basikl Czy odwa˙znymi atul-grakl — Odpowied´z zale˙zy od was. Splótł wszystkie cztery ramiona i popatrzył na znacznie ju˙z cichsza˛ gawied´z, po czym odwrócił si˛e do Rady i ludzkim gestem wzruszył ramionami. — Mog˛e doda´c tylko jedno. Ludzie ofiarowali mi plany broni, która mo˙ze strzela´c o wiele szybciej i celniej ni˙z sobie wyobra˙zacie. Mo˙zna j a˛ równie˙z przeładowywa´c sprawniej ni˙z arkebuz czy strzelba˛ z zamkiem kołowym, a co najwa˙zniejsze, mo˙zna z niej strzela´c nawet w deszczu równym Hompag i trafia´c w cel oddalony nawet o ulong. Pokazali mi, jak zmniejszy´c rozmiary naszych bombard do tego stopnia, by mogły je ciagn ˛ a´ ˛c civan albo turom, dzi˛eki czemu mo˙zna by ich u˙zywa´c przeciw Bomanom na polu bitwy. Nie twierdz˛e, z˙ e ich wyprodukowanie b˛edzie szybkie i łatwe, poniewa˙z nie posiadamy umiej˛etno´sci, które maja˛ ludzie. Jednak zbudowanie ich przez naszych rzemie´slników i z naszych surowców jest mo˙zliwe. Majac ˛ taka˛ bro´n oraz wsparcie mieszka´nców tego wspaniałego miasta mo˙zemy całkowicie zniszczy´c Bomanów, a nie tylko chwilowo ich pokona´c. W przeciwnym razie b˛edziecie si˛e tu kry´c jak basik, a˙z sko´nczy si˛e wam zbo˙ze, a wtedy barbarzy´ncy przyjda˛ i wezma˛ wasze rogi. — A co na tej wojnie mo˙ze zyska´c Diaspra? — zapytał jeden z członków Rady.
164
— Niewiele — przyznał Rus From. — Bomanów nie interesuja˛ krainy na południe od Wzgórz Nashtor. Kiedy zniszcza˛ Przysta´n K’Vaerna, wróca˛ na północ. Mo˙ze cz˛es´c´ z nich osiedli si˛e tutaj. By´c mo˙ze b˛edziemy musieli umocni´c Wzgórza Nashtor linia˛ fortec, tak jak kiedy´s zrobił to Zwiazek ˛ Północy, ale to nastapi ˛ dopiero w odległej przyszło´sci. Wynegocjujemy ponowne otwarcie uj´scia Chasten i odzyskamy dost˛ep do handlu morskiego. — Jednak wy zyskacie znacznie wi˛ecej na tej wojnie. Pozbawiona mo˙zliwos´ci handlu Przysta´n straci znaczenie. Przestana˛ do was zawija´c statki kupieckie i zaczniecie podupada´c. Nawet je´sli dogadacie si˛e z Bomanami, nie przetrwacie długo bez mo˙zliwo´sci handlu rzecznego z D’Sley przez Tam. Wkrótce pozostana˛ po was tylko ruiny i wspomnienia. — To nie sa˛ chyba powody, dla których tu jeste´scie! — warknał ˛ Turl Kam przez zaci´sni˛ete z˛eby. Nawet Bistem Kar nie był wobec nich tak brutalnie szczery. — Jestem tu, poniewa˙z przysłał mnie mój władca — odparł From. — Musz˛e wam powiedzie´c, z˙ e w Diasprze zajmowałem si˛e wieloma projektami, które zapewniały mi mnóstwo zaj˛ecia. Byłem tam bardzo potrzebny. Poniewa˙z Gratar zapatrywał si˛e na to inaczej, jestem tu z jego rozkazu. — A co on chce osiagn ˛ a´ ˛c? — spytał członek Rady, który odzywał si˛e ju˙z wcze´sniej. From przypomniał sobie jego imi˛e. To był Wes Til, przedstawiciel bogatych domów kupieckich. Chciał pozby´c si˛e mnie z miasta, zamierzał odpowiedzie´c kapłan, ale w ostatniej chwili si˛e rozmy´slił. Zamiast tego powiedział: — My´sl˛e, z˙ e najlepiej oddaja˛ to słowa ludzi: „W obliczu zła ludzie dobrej woli musza˛ si˛e jednoczy´c albo zgina˛ jeden po drugim jako ofiary swoich samotnych zmaga´n”. Gdyby´smy pozwolili tym, którym powinni´smy pomóc — i którzy mogliby nam pomóc — zgina´ ˛c przez nasze zaniechanie, ka˙zde nieszcz˛es´cie, które by nas spotkało, byłoby zasłu˙zona˛ kara.˛ — Dlatego przywozimy wam z˙ elazo kupione w Nashtor za skarby diaspra´nskiej s´wiatyni ˛ i prosimy tylko, by´scie po wojnie zwrócili nam poniesione koszty. Przyprowadzili´smy równie˙z dwa tysiace ˛ piechoty, która˛ trzeba utrzyma´c i wyposa˙zy´c. Je´sli koszty zaopatrzenia naszych Sił Ekspedycyjnych w z˙ ywno´sc´ i sprz˛et b˛eda˛ równe cenie z˙ elaza, Diaspra uzna rachunek za wyrównany. — Podsumowujac ˛ wi˛ec, dajemy wam z˙ elazo i wojsko, a w zamian prosimy tylko o utrzymanie. — Osobi´scie uwa˙zam, z˙ e Gratar zachował si˛e jak szaleniec, okazujac ˛ hojno´sc´ w tak niebezpiecznych dla nas wszystkich czasach. Ja nie byłbym tak miły jak on. — Nie owijasz w dianda, Rus Promie — powiedział Turl Karn, zacierajac ˛ ze zmartwienia r˛ece. — Jestem kapłanem, a nie politykiem — odparł kleryk. — Jestem te˙z rzemie´slnikiem, a sami wiecie, jacy oni sa.˛
165
— W rzeczy samej — za´smiał si˛e Wes Til, a gapie za plecami kapłana zawtórowali mu jak echo. — Ale gdzie jest ta cudowna bro´n ludzi? Gdzie sa˛ oni sami? Niech przemówia.˛ — Dobrze — zgodził si˛e Kam. — Kto przemówi w imieniu ludzi? Roger zrozumiał, z˙ e nadeszła jego kolej, wi˛ec wystapił ˛ naprzód. — Członkowie Rady — zaczał, ˛ skłoniwszy si˛e lekko — oraz mieszka´ncy Przystani K’Vaerna — dodał, odwracajac ˛ si˛e i kłaniajac ˛ tłumowi. — B˛ed˛e mówił w imieniu ludzi. — Skad ˛ si˛e tu wzi˛eli´scie? — zapytał szorstko Kam, — Rada została ju˙z poinformowana o waszych zamierzeniach, ale na razie jedynie nieoficjalnie. — Nie pochodzimy stad ˛ i chcemy wróci´c do domu — odpowiedział Roger. — Musimy dotrze´c do kraju le˙zacego ˛ za Zachodnim Oceanem, a nie mamy wiele czasu. Dlatego chcemy kupi´c od was statki i wyruszy´c najszybciej, jak to b˛edzie mo˙zliwe. Nasz ekspert od z˙ eglugi uwa˙za, z˙ e wasze statki, mimo doskonałej konstrukcji, nie nadaja˛ si˛e do pełnomorskich wypraw. Nie jeste´smy pewni, czy uda sieje dostosowa´c do naszych potrzeb. Je´sli oka˙ze si˛e to niemo˙zliwe, b˛edziemy musieli zbudowa´c nowe. — To potrwa — powiedział Til. — A mówisz, z˙ e nie macie czasu. Koszty te˙z b˛eda˛ wysokie, zwłaszcza w czasie wojny. — Mamy fundusze — odparł Roger, z trudem powstrzymujac ˛ si˛e od spojrzenia z wyrzutem na Armanda Pahnera, który dopiero tego ranka powiedział mu, co zdobyli w Ran Tai. — Jestem pewien, z˙ e sta´c nas na budow˛e nowych albo modyfikacj˛e waszych starych statków. — Mo˙ze was sta´c — powiedział Kam — ale nam ko´ncza˛ si˛e materiały. Nasza flota miała krótkie i niemiłe spotkanie z Bomanami na Zatoce po tym, jak padło D’Sley. Ponie´sli´smy sporo strat, a drewno, zwłaszcza na maszty, do tej pory spławiali´smy Tam. Teraz nie mamy skad ˛ go bra´c, dopóki nie odbijemy terenów, na których prowadzi si˛e wyr˛eb. — Damy sobie rad˛e — powiedział Roger z pewno´scia˛ siebie, której wcale nie czuł. — Przeszli´smy połow˛e tego s´wiata. Przedarli´smy si˛e przez rzeki pełne atul-grak. Zniszczyli´smy własnymi siłami plemiona prawie tak liczne jak Bomani. Przebyli´smy nieprzebyte góry i spalone sło´ncem pustynie. Mały ocean nas nie zatrzyma. — Morze to dama, ale ta dama jest dziwka˛ — powiedział w zadumie Kam. — Raz odwróciłem si˛e do niej plecami. . . i straciłem nog˛e. — Odwracałe´s si˛e wi˛ecej razy, ty stary pijaku! — krzyknał ˛ kto´s z tłumu. — Powinienem kaza´c ci˛e za to wyrzuci´c, Pa Kathorze — chrzakn ˛ ał ˛ ze s´miechem Kam. — Masz tylko cz˛es´ciowo racj˛e. Nie byłem pijany, tylko miałem kaca. Ale prawda jest taka, z˙ e morze to dziwka, zwłaszcza kiedy ma zły humor, a ocean jest jeszcze gorszy. O wiele gorszy. My´sl˛e, z˙ e powiniene´s o tym pami˛eta´c, ksia˙ ˛ze˛ Rogerze. 166
— Zdajemy sobie spraw˛e z trudno´sci i niebezpiecze´nstw, Turl Karnie — odparł Roger. — Mamy respekt dla oceanu. Ale w jakim by nie był humorze, musimy go przepłyna´ ˛c. Mamy t˛e przewag˛e, z˙ e znamy prosta˛ innowacj˛e olinowania, która pozwala nam płyna´ ˛c o wiele bardziej na wiatr, ni˙z potrafia˛ to wasze statki. — Co? — spytał Wes Til, kiedy po słowach ksi˛ecia zapadła cisza. — Jak to? — To bardzo łatwe — powiedział Roger. — Chocia˙z pro´sciej byłoby to zademonstrowa´c ni˙z opowiedzie´c. Dzi˛eki temu statek mo˙ze płyna´ ˛c trzydzie´sci-czterdzie´sci stopni pod wiatr. — Co? — Turl Kam powtórzył pytanie Tila. — To niemo˙zliwe. Nie da si˛e z˙ eglowa´c mniej ni˙z pi˛ec´ dziesiat ˛ stopni pod wiatr! — To jest mo˙zliwe. Poka˙zemy waszym z˙ eglarzom i szkutnikom, jak to robi´c, kiedy b˛edziemy przygotowywa´c si˛e do naszej podró˙zy. Mamy o wiele bardziej rozwini˛ete ni˙z wy techniki nawigacji, dzi˛eki którym zawsze wiemy, dokad ˛ płyniemy. Potrafimy mniej wi˛ecej okre´sli´c na mapie cel podró˙zy i sprawdzi´c nasza˛ pozycj˛e w czasie rejsu, wi˛ec zawsze płyniemy wyznaczonym kursem, a nie zdajac ˛ si˛e na przypadek. — A wasz cel le˙zy po drugiej stronie oceanu, tak? — zaczał ˛ gło´sno zastanawia´c si˛e Til. — Tak. To du˙za wyspa albo mały kontynent. — Wi˛ec zbudujecie statek? — Albo kilka statków — poprawił go Roger. — B˛edzie to zale˙zało od ich wielko´sci i ilo´sci zapasów i jucznych zwierzat, ˛ które zabierzemy ze soba.˛ — Albo kilka statków — powtórzył członek Rady. — Zbudujecie je, a potem przepłyniecie ocean, z˙ eby dotrze´c na ten drugi kontynent. A tam znajdziecie czekajacy ˛ na was port. I co potem? — Prawdopodobnie sprzedamy statki. Nasz ostateczny cel le˙zy w gł˛ebi ladu. ˛ — Aha — powiedział Til. — Wi˛ec po tamtej stronie oceanu statki nie b˛eda˛ wam potrzebne. Gdyby wi˛ec kto´s doło˙zył do ich budowy, a mo˙ze nawet w cało´sci za nia˛ zapłacił, a potem zaoferował wam przewóz za zwrot kosztów podró˙zy. . . — Ten kto´s nie my´sli chyba o monopolu na nowy rynek zbytu, prawda? — spytał Kam. Kilka osób za´smiało si˛e gło´sno. — Jestem pewien, z˙ e z kim´s takim mo˙zna by si˛e dogada´c — powiedział Roger, u´smiechajac ˛ si˛e po marduka´nsku zaci´sni˛etymi ustami. — Mo˙zemy sporo zaoferowa´c, poniewa˙z zale˙zy nam na wyruszeniu w drog˛e bez zwłoki. — A czy mogliby´scie zosta´c i walczy´c? — naciskał Til. — Opó´znienie podró˙zy — odparł ostro˙znie Roger — wymagałoby zbudowania innych, szybszych statków. Nie chcemy bra´c bezpo´sredniego udziału w walce, poniewa˙z jest nas zbyt mało. Mogliby´smy zaja´ ˛c si˛e szkoleniem i dowodzeniem waszymi wojskami, tak jak to robili´smy w Diasprze.
167
— Ale nasze plany sa˛ zupełnie inne. Natomiast je´sli Przysta´n K’Vaerna zaanga˙zuje si˛e w walk˛e z Bomanami wszystkimi swoimi siłami, powinni´scie wygra´c bez nas, nawet w otwartej bitwie. — Ale z wasza˛ pomoca˛ ponie´sliby´smy mniejsze straty? — naciskał dalej Til. — Je´sli właczyliby´ ˛ smy si˛e w walk˛e, rzeczywi´scie ponie´sliby´scie mniejsze straty. Zapoznali´smy Rus Froma z budowa˛ i działaniem nowych rodzajów broni. W naszym kraju stosuje si˛e wiele technologii i maszyn, których wy nie znacie, ale biorac ˛ pod uwag˛e reputacj˛e Rus Froma, jeste´smy przekonani, z˙ e poradzi sobie ze wszystkimi trudno´sciami i b˛edzie w stanie wyprodukowa´c dostateczna˛ ilo´sc´ broni. W przeciwie´nstwie do nas, on i wy macie sporo czasu. Mo˙ze nie a˙z tak duz˙ o, jak nam si˛e zdawało, zanim poznali´smy stan waszych zapasów, ale i tak macie go wi˛ecej ni˙z my, je´sli chcemy z˙ ywi dotrze´c do celu. Nawet bez nas Rus From — wraz z waszymi rzemie´slnikami — zaopatrzy was w bro´n, by´scie mogli pokona´c Bomanów, zanim was pokona brak zapasów. — Gdyby´smy jednak zostali w Przystani K’Vaerna, mogliby´smy wam pomóc wyprodukowa´c bro´n. Poza tym — przepraszam, je´sli was obra˙ze˛ — nasi marines sa˛ znacznie lepszymi instruktorami ni˙z Diaspranie. Mamy za soba˛ wielusetletnie do´swiadczenie. Posłu˙ze˛ si˛e porównaniem: Diaspranie byliby terminatorami uczacymi ˛ innych, by stali si˛e terminatorami, a nasi marines mistrzami fachu szkolacymi ˛ was, by´scie stali si˛e fachowcami. — Jak wyobra˙zacie sobie sama˛ walk˛e? — spytał Til. — Czy sprowokowaliby´scie Bomanów do zaatakowania was w polu, czy raczej s´ciagn˛ ˛ eliby´scie ich na fortyfikacje? — Nie umiem odpowiedzie´c na to pytanie — powiedział Roger — poniewa˙z jeszcze o tym nie rozmawiali´smy. Jak wielokrotnie podkre´slałem, nie przybylis´my tu, by walczy´c z Bomanami. Musimy przepłyna´ ˛c ocean. Gdyby´smy jednak zgodzili si˛e stana´ ˛c przeciw nim, prawdopodobnie zacz˛eliby´smy od odbicia D’Sley jako bazy zaopatrzeniowej. Wewn˛etrzne szlaki zaopatrzenia sa˛ zawsze lepsze ni˙z s´ciaganie ˛ zapasów przez Zatok˛e. — Wi˛ec na poczatek ˛ odbiliby´scie D’Sley — powiedział Til, pocierajac ˛ rogi. — A co potem? — Wszystko zale˙załoby od rozwoju sytuacji. — Od tego, jakie. . . dostaliby´scie od nas dary? — spytał ostro˙znie Kam. — Nie — odparł ksia˙ ˛ze˛ . — Chodzi mi o to, z˙ e musieliby´smy wiedzie´c, gdzie sa˛ Bomani i co robia,˛ zanim zacz˛eliby´smy obmy´sla´c dalsza˛ strategi˛e. Ale nie zrobimy tego, poniewa˙z. . . — Poniewa˙z musicie przepłyna´ ˛c ocean — przerwał mu Kam. — Jasne. To ju˙z wiemy. Mamy wi˛ec watpliwej ˛ jako´sci z˙ ołnierzy i troch˛e na wpół wytopionego z˙ elaza z Diaspry. Mamy dosta´c od was za po´srednictwem Diaspran nowe — ale nie najlepsze — zabawki, a potem mamy i´sc´ i pobi´c Bomanów. Bo je´sli tego nie zrobimy, to — jak mówi Rus From — Przysta´n K’Vaerna zginie. 168
— Nie wiem, czy mo˙zna by to lepiej uja´ ˛c — powiedział Wes Til. — Na Krina, wychodzi na to, z˙ e powinni´smy byli zgina´ ˛c we wszystkich wojnach, w których brali´smy udział. — A wi˛ec to by było na tyle. — Roger odsłonił w u´smiechu perłowobiałe z˛eby. — Z tego, co usłyszałem, nie macie z˙ adnych problemów z Bomanami. Wi˛ec mo˙ze kto´s mi łaskawie powie, gdzie mog˛e kupi´c tuzin masztów?
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
— Co tam macie, Poertena? — spytał Roger. Poniewa˙z posiedzenie Rady nie zako´nczyło si˛e z˙ adnymi konkretnymi decyzjami, ludzie powrócili do swojego planu zmodyfikowania starych lub zbudowania nowych statków. Diaspranie nie wiedzieli, co maja˛ robi´c. Je´sli K’Vaernijczycy uznaja,˛ z˙ e walka z Bomanami nie opłaca si˛e, ich podró˙z pójdzie na marne. Roger czuł jednak, z˙ e do tego nie dojdzie. — Poszedłem do portu z Tratanem, sir. Tak tylko´smy pow˛eszyli — powiedział Pinopa´nczyk i wyciagn ˛ ał ˛ swojego pada. — Mamy kłopoty. — Brak surowców — odezwał si˛e Pahner. — To ju˙z wiemy po spotkaniu z Rada.˛ Jak bardzo jest z´ le? — Powiedz pan, z˙ e wcale ich nie ma, to b˛edziesz pan bli˙zej prawdy — odparł plutonowy. — Zwłaszcza masztów i drzewców. Znalazłem trzy-cztery stocznie, wszystkie sa˛ zamkni˛ete z powodu braku drewna. Te dwie, co działaja,˛ pracuja˛ bardzo powoli, ot tak, z˙ eby co´s robi´c. — Jest gorzej ni˙z my´slałam — mrukn˛eła O’Casey. — Miasto nie robiło na pierwszy rzut oka a˙z tak dramatycznego wra˙zenia. — To tylko doki nie pracuja.˛ Mnóstwo ludzi łazi tam bez celu. Robotnicy portowi, co normalnie rozładowuja˛ statki, teraz si˛e włócza.˛ I z˙ eglarze te˙z. Nawet tawerny sa˛ pozamykane. — A przecie˙z doki sa˛ podstawa˛ ich gospodarki — powiedziała O’Casey. — Nie byłbym taki pewny — sprzeciwił si˛e Julian. — Ja te˙z troch˛e w˛eszyłem. Za pierwszymi wzgórzami le˙zy spory o´srodek przemysłowy. Cały półwysep cierpi na niedostatek wody gruntowej — stad ˛ tyle zbiorników na deszczówk˛e — ale tam maja˛ sporo sprz˛etu. Cz˛es´c´ działa na wiatr, a cz˛es´c´ jest zasilana energia˛ wody z wielkich cystern. Widziałem nawet jeden warsztat, w którym podczas odpływu korzysta si˛e z wody z własnych zbiorników napełnianych w porze przypływu. Ale faktycznie jest tam do´sc´ spokojnie — przyznał. — Sporo ludzi, wszystkie warsztaty działaja,˛ ale. . . jest spokojnie. My´sl˛e, z˙ e gospodarka miasta opierała si˛e głównie na tym, z˙ e dostawali surowce, przerabiali je na towar, po czym go sprzedawali. Ale teraz nie maja˛ z˙ adnych surowców, a do tego znikn˛eła prawie połowa ich rynków zbytu. 170
— Czy mo˙zemy kupi´c statek i przepłyna´ ˛c ocean? — spytał Pahner. — Nie, sir — odparł natychmiast Pinopa´nczyk. — Mo˙zemy kupi´c statek, jasne. Ale nie przepłyniemy oceanu taka˛ balia.˛ — Jaka˛ wi˛ec mamy alternatyw˛e? — skrzywił si˛e Pahner. — Mo˙zemy kupi´c statek, rozebra´c go i u˙zy´c drewna do budowy nowego — powiedział Pinopa´nczyk. — Ale to potrwa przynajmniej dwa razy dłu˙zej ni˙z budowanie od zera, a w tym czasie sko´ncza˛ nam si˛e uzupełnienia. — Czy brakuje tylko masztów? — spytał Julian. — Nie. Z masztami jest najgorzej, ale brakuje wszystkiego. Do zbudowania statku trzeba mie´c drewno sezonowane. Mo˙zna u˙zy´c s´wie˙zego, ale ono długo nie wytrzyma. A w mie´scie nie ma z˙ adnego drewna. — I nie b˛edzie — powiedziała ponuro O’Casey. — To klasyczny problem wszystkich pot˛eg morskich u˙zywajacych ˛ statków o drewnianych kadłubach. Kiedy wyrabi ˛ a˛ ju˙z całe drewno w okolicy, staja˛ si˛e zale˙zne od dostaw zza morza. A dostawcy, z którymi współdziałała Przysta´n K’Vaerna, wła´snie zostali zniszczeni przez Bomanów. — Tak jest — zgodził si˛e Poertena. — Na jeden statek mo˙ze znajdzie si˛e drewno, ale na wi˛ecej na pewno nie. — Czy pluton zmie´sci si˛e na jednym statku? — spytał Julian, krzywiac ˛ si˛e na wspomnienie, z˙ e tylko tyle pozostało z jego kompanii Bravo. — Tak — odparł Pinopa´nczyk, zezujac ˛ na kapitana. — Ale to chyba nie wszystko, co bierzemy? — Kapitanie Pahner! — Roger spojrzał na oficera. — Czy powinienem o czym´s wiedzie´c? — Rozmawiałem z Rastarem — powiedział cicho kapitan. — Bomani nie tylko złupili Therdan i Sheffan. Zrównali je z ziemia,˛ a ocalałe siły Zwiazku ˛ nie sa˛ zainteresowane ich odbudowaniem. Poza tym oddział civan przywiazał ˛ si˛e do nas i do pana jako dowódcy. Co wi˛ecej, Bogess wspomniał, z˙ e cz˛es´c´ jego sił nie jest zainteresowana powrotem do Diaspry. W przypadku niektórych to ch˛ec´ poznawania s´wiata, inni po prostu sa˛ wobec nas lojalni. — A wi˛ec my´sli pan, z˙ eby zabra´c ze soba˛ jazd˛e i Diaspran? — Ksia˙ ˛ze˛ zachichotał. — Marduka´nscy Sipaje ˛ Jej Cesarskiej Mo´sci? — Nie zapewni˛e panu bezpiecze´nstwa, majac ˛ tylko trzydziestu sze´sciu marines, Wasza Wysoko´sc´ — powiedział kapitan, patrzac ˛ Rogerowi spokojnie w oczy. — Z trudem mi si˛e to udawało, kiedy miałem pełna˛ kompani˛e. . . Ale nie mam ju˙z kompanii. Jak powiedział plutonowy Julian, mam tylko pluton. To po prostu za mało. Ksia˙ ˛ze˛ powa˙znie kiwnał ˛ głowa.˛ — Nie miałem zamiaru kpi´c z pana, sir. Ani z poniesionych przez pana strat. Po prostu wyobraziłem sobie reakcj˛e mojej matki.
171
— Rzeczywi´scie — powiedział Pahner i wybuchnał ˛ chrapliwym marduka´nskim s´miechem. — Ju˙z widz˛e nasz powrót. Jej Wysoko´sc´ b˛edzie bardzo. . . ubawiona. — Jej Wysoko´sc´ — rzekła O’Casey — b˛edzie bardzo. . . zdumiona, kiedy przeczyta raporty. Nic nie mo˙ze równa´c si˛e z pa´nska˛ historia,˛ kapitanie. Zapewnił pan sobie miejsce w wojskowych podr˛ecznikach historii. — Pod warunkiem, z˙ e dostarcza˛ Jej Wysoko´sci ksi˛ecia — zauwa˙zył Pahner. — Musz˛e najpierw przeby´c ocean i zdoby´c port z trzydziestoma sze´scioma marines i kilkoma psujacymi ˛ si˛e wspomaganymi pancerzami. I dlatego wła´snie chciałbym zabra´c ze soba˛ oddział jazdy civan i diaspra´nskich pikinierów, strzelców czy muszkieterów. — Czyli ile statków nam potrzeba? — spytał Roger. — Sze´sc´ — odparł Pinopa´nczyk. — Sze´sc´ trzydziesto — lub trzydziestopi˛eciometrowych szkunerów wystarczy. Du˙za powierzchnia z˙ agli, spora ładowno´sc´ , odporno´sc´ na niepogod˛e. Mo˙ze szkunery topslowe. Prostokatne ˛ z˙ agle na głównym i przednim maszcie b˛eda˛ dobre wtedy, kiedy wiatr b˛edzie wiał w plecy. — Mo˙zecie takie zbudowa´c? — spytał Pahner. — Chyba tak. Te ich statki to balie, ale im wystarczaja.˛ Nigdy nie traca˛ z oczu ladu ˛ i uciekaja˛ do brzegu przy ka˙zdej burzy. My´sl˛e, z˙ e nikt nie przepłynie oceanu w takiej zabawce. Ale mo˙zemy wygładzi´c linie, pogł˛ebi´c kadłub i zmniejszy´c wysoko´sc´ pokładu nad linia˛ wody na dziobie i rufie, i wyjdzie całkiem niezły stateczek. Problem w tym, z˙ e nie znaja˛ tu projektów — buduja˛ na oko i sprawdzaja˛ wszystko na modelach w skali jeden do dwóch. — Rozumie pani, o czym on mówi? — spytał Roger, a naczelniczka s´wity roze´smiała si˛e. — Nie, ale on na pewno wie — powiedziała. — Podobnie wyglada ˛ sytuacja w naszych małych stoczniach, tylko z˙ e my u˙zywamy projektów komputerowych — stwierdził Pinopa´nczyk. — Tutaj buduje si˛e model, a potem przenosi wymiary bezpo´srednio na gotowy statek, bez szczegółowych planów. Oczywi´scie szumowiniaki nie maja˛ poj˛ecia o wyporno´sci i stabilno´sci, ale damy sobie z tym rad˛e. — W jaki sposób? — spytał Pahner. — Zbuduj˛e tak jak oni model w skali jeden do dwóch, z˙ eby sprawdzi´c wyliczenia — powiedział Poertena. — To mi zajmie jaki´s miesiac. ˛ Potem, je´sli wszystko pójdzie dobrze, potrzebuj˛e trzech miesi˛ecy na reszt˛e. — Cztery miesiace?! ˛ — wykrzyknał ˛ z przera˙zeniem Roger. — Nie da rady szybciej, sir — stwierdził przepraszajacym ˛ tonem plutonowy. — I to pod warunkiem, z˙ e b˛edziemy mieli materiały. Rozmawiałem dzisiaj z niezłym szkutnikiem i my´sl˛e, z˙ e mo˙zemy z nim współpracowa´c. Ale musimy zdoby´c drewno, a co najwa˙zniejsze, jaki´s tuzin masztów. I zapasowych masztów, i drzewców, i z˙ agli, skoro ju˙z o tym mowa. 172
— Dobrze, jeste´scie upowa˙znieni do dysponowania pieni˛edzmi wedle uznania — powiedział z kwa´sna˛ mina˛ Pahner. — Je´sli to nie b˛edzie koszmarnie drogie, mo˙zecie nawet kupi´c jaki´s mały statek i wymontowa´c z niego maszt. I niech ta stocznia ju˙z zaczyna. Model ma by´c gotowy za trzy tygodnie. — Spróbuj˛e, sir — powiedział ponuro Pinopa´nczyk — ale w trzy tygodnie chyba si˛e nie da. Powiedziałem miesiac, ˛ bo wiedziałem, z˙ e nigdy nie zgodzi si˛e pan na dwa. Ale spróbuj˛e. Dyskusj˛e przerwało ciche pukanie do drzwi. Do s´rodka zajrzał starszy szeregowy Kyrou. — Kapitanie Pahner, mamy tu dwóch marduka´nskich d˙zentelmenów z czym´s, co wyglada ˛ na zaproszenia na kolacj˛e. Pahner podniósł brew i uło˙zył dło´n w kształt pistoletu. Szeregowy pokr˛ecił głowa,˛ dajac ˛ do zrozumienia, z˙ e przybysze wygladaj ˛ a˛ na nie uzbrojonych. Kapitan skini˛eciem polecił ich wpu´sci´c. Obaj Mardukanie mieli na sobie tyle ozdób, z˙ e mogliby otworzy´c sklep jubilerski, ale Pahner odniósł wra˙zenie — cho´c nie był ekspertem w tej dziedzinie — z˙ e nie jest ona zbyt wysokiej jako´sci. — Jestem kapitan Pahner. A panowie? — Jestem Des Dar — powiedział pierwszy, kłaniajac ˛ si˛e miejscowym zwyczajem z przyci´sni˛etymi do ramion pi˛es´ciami. — Przynosz˛e dla ksi˛ecia Rogera zaproszenie na kolacj˛e od mojego pracodawcy, Wes Tila. Posłaniec wyciagn ˛ ał ˛ zwini˛ety i zapiecz˛etowany zwój. — Tu jest podane miejsce i pora. Czy mog˛e powiedzie´c mojemu pracodawcy, z˙ e zaproszenie zostało przyj˛ete? — Ja nazywam si˛e Tal Fer — przerwał mu drugi Mardukanin, wyciagaj ˛ ac ˛ równie ozdobny zwój. — Przysyła mnie Turl Kam z zaproszeniem dla ksi˛ecia Rogera na kolacj˛e. Czy mog˛e mu przekaza´c, z˙ e zostało przyj˛ete? *
*
*
Kyrou zobaczył trzech kolejnych posła´nców zbli˙zajacych ˛ si˛e do komnaty ksi˛ecia. Zajrzał do s´rodka i popatrzył na Pahnera. — Nast˛epnych trzech szumowiniaków, sir. Cord, który poznał ju˙z angielski w stopniu wystarczajacym, ˛ by zrozumie´c to ludzkie okre´slenie tubylców, roze´smiał si˛e i szybko udał, z˙ e kaszle. — Wybaczcie — powiedział, kiedy Des Dar i Tal Fer spojrzeli na niego. — Wiek daje si˛e we znaki moim starym płucom. Pahner popatrzył gro´znie na szeregowego, a potem bardzo wymownie na starego szamana, po czym odwrócił si˛e do dwóch posła´nców. — Panowie, przeka˙zcie swoim pracodawcom, z˙ e jeste´smy zaszczyceni ich zaproszeniami. . . 173
Zawahał si˛e i spojrzał pytajaco ˛ na naczelniczk˛e s´wity Rogera. O’Casey gładko podj˛eła: — Jednak nie jeste´smy w stanie udzieli´c natychmiastowej odpowiedzi. Przeka˙zcie to swoim pracodawcom wraz z obietnica,˛ z˙ e odezwiemy si˛e do nich najszybciej, jak to b˛edzie mo˙zliwe. Posła´ncy rzucili si˛e do przodu z zaproszeniami. Przyj˛eła je uprzejmie, nie okazujac ˛ z˙ adnemu specjalnych wzgl˛edów, po czym przekazała t˛e sama˛ wiadomo´sc´ nowo przybyłej trójce posła´nców. Potem pojawiło si˛e jeszcze dwóch, .Pahner kazał szeregowemu powtarza´c słowa O’Casey wszystkim nast˛epnym posła´ncom i zamknał ˛ drzwi. Na klucz. — Musi na to spojrze´c kto´s tutejszy — powiedziała O’Casey, przegladaj ˛ ac ˛ zaproszenia. Pochodziły nie tylko od członków Rady, lecz równie˙z od znaczniejszych kupców. Podejrzewała, z˙ e niektóre z nich moga˛ okaza´c si˛e bardziej cenne. — Cord, czy mógłby´s przekaza´c te zaproszenia Rastarowi? — spytał Roger. — Niech rzuci na nie okiem. Poza tym musimy upewni´c si˛e, czy jego oddział rzeczywi´scie ma zamiar towarzyszy´c nam w podró˙zy. — Tak, panie — odparł szaman, wstajac. ˛ — Twój osi z˙ yje tylko po to, by ci słu˙zy´c, niezale˙znie od tego, jakim niebezpiecze´nstwom miałby stawi´c czoła. Zmierz˛e si˛e dla ciebie nawet z hordami posła´nców, cho´c me serce dr˙zy na sama˛ my´sl o tym. — To faktycznie twój obowiazek ˛ — powiedział Roger z u´smiechem, po czym poło˙zył dło´n na dolnym ramieniu Mardukanina. — Naprawd˛e nie wiem, czy odwa˙zyłbym si˛e teraz tam wyj´sc´ . — To z˙ aden kłopot — odparł osi. — W ko´ncu to nie mnie chca˛ dosta´c w swoje r˛ece. — „Chocia˙z krocz˛e dolina˛ cienia, nie l˛ekam si˛e zła” — zacytował ksia˙ ˛ze˛ , szczerzac ˛ si˛e w u´smiechu. — Spotkamy si˛e tutaj, kiedy to szale´nstwo si˛e sko´nczy. — Do zobaczenia wi˛ec. — Cord otworzył drzwi i zanurkował w tłum krzyczacych ˛ posła´nców. — Powiedzcie Kosutic, z˙ eby przysłała tu wi˛ecej stra˙zy! — zawołał Pahner do Kyrou, po czym spojrzał na Rogera z krzywym u´smiechem. — Ach, te rozkosze cywilizacji.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
Rastar pokr˛ecił głowa,˛ patrzac ˛ na rozło˙zone na podłodze zaproszenia. — Macie racj˛e. Uzyskanie poparcia zale˙zy bardziej od tych zaprosze´n ni˙z od spotkania z Rada.˛ — Czyja to dobrze rozumiem? — spytał Roger. — Tu naprawd˛e jest napisane „z osoba˛ towarzyszac ˛ a”? ˛ — Tak- za´smiał si˛e Rastar. — Tutejszy zwyczaj pozwala, by na kolacji spotykali si˛e m˛ez˙ czy´zni i kobiety. Kobiety maja˛ dodawa´c spotkaniom wdzi˛eku. — O cholera — zaklał ˛ ksia˙ ˛ze˛ . — Czy oni zdaja˛ sobie spraw˛e, z˙ e jednym z moich doradców jest kobieta? I z˙ e jednym z wy˙zszych oficerów te˙z, skoro ju˙z o tym mowa? — Nie jestem pewien — powiedział Rastar. — Powiniene´s pojawi´c si˛e na co najmniej trzech z tych kolacji, je´sli chcesz cokolwiek zdziała´c w tym mie´scie. Ale jak ty to zrobisz? — Eleanora? — zapytał z˙ ało´snie ksia˙ ˛ze˛ . — Postaram si˛e — westchn˛eła naczelniczka s´wity. — Szkoda, z˙ e trafili´smy akurat na okres walki o prawa wyborcze, bo to oznacza, z˙ e je´sli kobieta odezwie si˛e w tak zdecydowany sposób jak ja, zostanie to potraktowane jako wyra˙zenie swojego stanowiska politycznego. — Zastanówmy si˛e, co zrobi´c — powiedział Roger. — Sa˛ tu trzy zaproszenia od mo˙znych D’Sley — zauwa˙zył Rastar. — Ale z˙ adne nie pochodzi od kobiety. — My´sli pan, z˙ e to ma jakie´s znaczenie? — spytał Roger. — Je´sli b˛edziemy musieli zosta´c i walczy´c, to tak — odparł kapitan. — Aha — u´smiechnał ˛ si˛e ksia˙ ˛ze˛ . — Rastarze, mam wra˙zenie, z˙ e w D’Sley nie było demokracji? — Nie — powiedział Mardukanin. — Rzadziła ˛ tam rada mo˙znych i słaby król. Z tego, co słyszałem, król nie z˙ yje, wielu mo˙znych te˙z, a wielu mieszka´nców, zwłaszcza kobiet, uciekło. — Pełno ich teraz w mie´scie — dodał Julian. — To jeden z najbardziej pala˛ cych problemów w tej chwili — uchod´zcy z D’Sley.
175
— Chciałbym, z˙ eby chocia˙z raz co´s na tej planecie poszło nam gładko. Chocia˙z raz — pokr˛ecił głowa˛ Roger. — Przejrz˛e zaproszenia z Rastarem, dobrze? — za´smiała si˛e O’Casey. — A pan niech omówi z Matsugaem kwesti˛e ubra´n. B˛edzie mi potrzebna wyj´sciowa suknia albo kostium i ubrania dla kilku marines. Musimy. . . na ten wieczór podnie´sc´ ich status społeczny. — O Bo˙ze. Prosz˛e, Panie, nie tym razem. — Roger złapał si˛e za głow˛e. — Poertena. Na uroczystej kolacji. Rany Boskie. *
*
*
Kostas Matsugae skrzywił si˛e. — Ma pan za mało wiary we mnie — powiedział. — Pewnie tak — odparł Roger z˙ artobliwie. — Ale potrzeba nam strojów dla mnie, Pahnera, O’Casey, Kosutic i kilkoro innych marines. — Dlaczego? Wsz˛edzie do tej pory dobrze wygladali ˛ w mundurach. — K’Vaernijczycy sa˛ troch˛e bardziej cywilizowani — powiedział ksia˙ ˛ze˛ . — Moga˛ zauwa˙zy´c. . . kiepski stan naszych mundurów, chocia˙z sami nie nosza˛ ubra´n. Musimy zrobi´c na nich jak najlepsze wra˙zenie, skoro czego´s od nich chcemy, a konkretnie floty statków. Armand prosi wi˛ec, z˙ eby´s razem z Eleanora˛ zadbał o nasza˛ prezencj˛e. Słu˙zacy ˛ nagle zapalił si˛e do pomysłu. — Co´s wymy´sl˛e. Zostało nam kilka bel dianda, poza tym na pewno mo˙zna tu kupi´c jaki´s materiał podobny do tego, który znalazłem w Diasprze. Widziałem tu sporo bardzo ładnych kilimów i gobelinów, wi˛ec je´sli dobrze poszukam. . . Zamy´slił si˛e, a Roger wstał. — No có˙z, zdaj˛e si˛e na ciebie — powiedział. Spojrzenie Matsugaego nabrało ostro´sci. — Kto idzie na te przyj˛ecia? I kiedy one sa? ˛ — Nie mamy jeszcze pewno´sci, kto z naszej strony znajdzie si˛e na li´scie go´sci — odparł ksia˙ ˛ze˛ tak swobodnie, jak tylko potrafił. — A wi˛ekszo´sc´ przyj˛ec´ jest jutro wieczorem. — Jutro?! — Chyba ju˙z sobie pójd˛e — powiedział Roger, rzucajac ˛ si˛e do ucieczki. — Jutro?! — Baw si˛e dobrze, Kostas. Bierz tyle pieni˛edzy, ile b˛edzie ci potrzeba — rzucił ksia˙ ˛ze˛ i zniknał. ˛ Słu˙zacy ˛ stał przez kilka chwil wpatrzony w zamkni˛ete drzwi, po czym zaczał ˛ si˛e u´smiecha´c. — Tyle pieni˛edzy, ile b˛edzie potrzeba? — mruknał. ˛ — Współpracowa´c z Eleanora? ˛ — Zachichotał zło´sliwie. — Zapłacisz mi za to, 176
Roger. Upiek˛e dwie pieczenie na jednym ogniu, młody człowieku! *
*
*
Eleanora˛ O’Casey spojrzała na wchodzacego ˛ do jej gabinetu Matsugaego i na widok jego miny za´smiała si˛e. Potem szerokim gestem wskazała rozrzucone na podłodze zwoje materiału. — Zanim zacznie pan narzeka´c, prosz˛e popatrze´c na to. — Och, nie miałem zamiaru narzeka´c. Zastanawiałem si˛e tylko, czy ustaliła ju˙z pani, kto idzie na przyj˛ecia. — Có˙z, mamy do czynienia z dwiema kategoriami przyj˛ec´ , mo˙ze nawet trzema. Pierwsze to te, od których zale˙zy poparcie polityczne dla naszych planów. Sa˛ najwa˙zniejsze, wi˛ec przydzielam tam oficerów i w kilku przypadkach co bardziej obytych podoficerów. — Oczywi´scie. A inne? — Druga kategoria to kolacje, w czasie których wi˛ekszo´sc´ rozmów prawdopodobnie b˛edzie dotyczy´c zagadnie´n technicznych i wojskowych. Jedna˛ z nich wydaje na przykład Bistem Kar. Na te kolacje wysyłam do´swiadczonych, ale mniej obytych podoficerów. Do tego dochodzi zaproszenie ze stoczni zwiazanej ˛ z rajca˛ Wes Tilem. — B˛edzie tam osobi´scie? — Tak. Nie wiem, czy traktowa´c to jako spotkanie polityczne, czy militarno-techniczne, a mo˙ze jako odr˛ebna,˛ trzecia˛ kategori˛e. Nazwijmy ja.˛ . . logistyczna.˛ A mo˙ze finansowa.˛ Wszystko jedno. Tak czy inaczej, nadałam jej ten sam priorytet, co pierwszej. Zwłaszcza dlatego, z˙ e b˛edzie tam równie˙z Tor Flain, zast˛epca komendanta Gwardii. — Kto tam pójdzie? — Roger. Wprawdzie przewodniczacy ˛ Rady stoi wy˙zej ni˙z Til, ale biorac ˛ pod uwag˛e, z˙ e b˛edziemy musieli zbudowa´c własne statki, to spotkanie wydaje si˛e wa˙zniejsze. A je´sli pojawia˛ si˛e pytania dotyczace ˛ kwestii wojskowych, jestem pewna, z˙ e Roger b˛edzie umiał na nie odpowiedzie´c. — Kto z nim idzie? — Jeszcze tego nie ustaliłam. Skoro to spotkanie jest takie wa˙zne, powinnam ja pój´sc´ , ale mnie bardziej interesuje inne spotkanie. Jeden z członków Rady, prawie tak bogaty jak Til, wydaje kolacj˛e, na której ma by´c obecna kobieta, która zorganizowała ewakuacj˛e D’Sley. — To faktycznie brzmi interesujaco ˛ — powiedział słu˙zacy. ˛ — Kto z pania˛ tam pójdzie? — Jeszcze nie wiem. — O’Casey spojrzała na Matsugaego i uniosła brew, widzac ˛ wyraz jego twarzy. 177
— Bardzo chciałbym. . . pozna´c t˛e dam˛e, która zorganizowała ewakuacj˛e — powiedział szczerze słu˙zacy. ˛ — I my´sl˛e, z˙ e mój terminarz spotka´n jest otwarty. — Dobrze — zgodziła si˛e Eleanora, odkładajac ˛ na bok zwój z zaproszeniem. — Jedno spotkanie mamy z głowy. — Doskonale. I je´sli wolno, sadz˛ ˛ e, z˙ e wiem, kto mógłby towarzyszy´c Rogerowi. *
*
*
— Chryste — wymamrotał Roger, rzucajac ˛ hełm na posłanie. — Wła´snie wracam z portu. Wiem ju˙z, co miał na my´sli Poertena, mówiac ˛ o baliach — te łodzie uton˛ełyby nawet w wannie! — Có˙z, niektórzy z nas nie mieli czasu paradowa´c po mie´scie — prychnał ˛ Matsugae, a ksia˙ ˛ze˛ u´smiechnał ˛ si˛e, widzac ˛ jego strój. Słu˙zacy ˛ miał na sobie granatowy jedwabny uniform, niezwykle elegancki i o wiele za gruby na tutejsza˛ pogod˛e. Po raz pierwszy od wyladowania ˛ na Marduku na jego piersi l´sniła odznaka słu˙zby pałacowej MacClintocków. Matsugae pogładził ja˛ odruchowo, zauwa˙zywszy spojrzenie ksi˛ecia. — Wspaniały strój, Kosie! Rozumiem, z˙ e Eleanora wcisn˛eła ci˛e na list˛e go´sci? — Nie u˙zyłbym słowa „wcisn˛eła” — odparł z duma˛ słu˙zacy ˛ — ale rzeczywi´scie wybieram si˛e dzi´s wieczorem na kolacj˛e. Pani Eleanora i ja idziemy tam razem, skoro ju˙z o tym mowa. U´smiech Rogera stał si˛e bezczelnie ironiczny. — Zasłu˙zyłem sobie na wolny wieczór — powiedział Matsugae. — Podczas kiedy pan zabawiał si˛e w porcie, przez mój zakład krawiecki przeszło pół plutonu. Roger uniósł ze zdziwienia brwi, a Matsugae u´smiechnał ˛ si˛e triumfalnie. — Jestem z niego — zasłu˙zenie, jak sadz˛ ˛ e — dumny, poniewa˙z stworzyłem go w jeden dzie´n. To najwi˛ekszy zakład krawiecki, jaki w z˙ yciu widziałem. Musiałem wykupi´c cały warsztat produkujacy ˛ z˙ agle. — Dobra robota, Kostas! Wiedziałem, z˙ e mo˙zna na ciebie liczy´c. Teraz trzeba tylko powieli´c twój strój w kilkudziesi˛eciu egzemplarzach i mo˙zemy i´sc´ na te wszystkie nudne przyj˛ecia, na których musimy by´c, z˙ eby ocali´c własne tyłki razem z Przystania˛ K’Vaerna! Kiedy b˛ed˛e miał przymiark˛e? — Niewatpliwie ˛ ucieszy pana wiadomo´sc´ , z˙ e nie musi pan nic mierzy´c, mimo z˙ e cały dzie´n zabawiał si˛e pan w porcie, zamiast pomóc w przygotowaniach. Jak si˛e okazuje, bli´zniacy St. John sa˛ niemal tego samego wzrostu i budowy co pan, wi˛ec jeden z nich posłu˙zył mi za manekina. Ma pan ju˙z nowe ubranie. — Na pewno byłe´s zły, z˙ e zrzucili´smy to na ciebie, prawda? — Nie tak bardzo, jak mogłoby si˛e zdawa´c. Jak si˛e domy´slam, wybiera si˛e pan na przyj˛ecie do Wes Tila? 178
— I Tor Flaina — przytaknał ˛ Roger, rozplatajac ˛ włosy i zdejmujac ˛ mundur. — Pewnie nie ma czasu na kapiel? ˛ — Ju˙z jest przygotowana. Kogo zabiera pan ze soba? ˛ — My´slałem, z˙ e Eleanor˛e — odpowiedział ksia˙ ˛ze˛ z jedna˛ noga˛ w spodniach. Nagle nabrał czujno´sci. Ton głosu słu˙zacego ˛ był dosy´c dziwny. — Ale powiedziałe´s, z˙ e to ty z nia˛ idziesz, tak? — Tak. Wybieramy si˛e na spotkanie z SamTremi FulleaLi’it, ˛ dama,˛ która zorganizowała ewakuacj˛e D’Sley. Roger wydostał si˛e wreszcie z munduru. — W takim razie id˛e z Kosutic? — Ona idzie z plutonowym Julianem na kolacj˛e do Bistem Kara. — To ciekawe — zauwa˙zył ksia˙ ˛ze˛ . — Szkoda, z˙ e to nie mnie przypadło w udziale. Wi˛ec je´sli nie Kosutic, to kto? Sier˙zant Lai? — Ona idzie z kapitanem Farmerem na kolacj˛e do Turl Karna. — W porzadku. ˛ — Roger odwrócił si˛e do słu˙zacego ˛ i oparł dłonie na biodrach. — Wyrzu´c to wreszcie z siebie, Kosie. Kto? — Wydaje mi si˛e, z˙ e nast˛epnym według starsze´nstwa w marin˛e jest plutonowy Despreaux — powiedział spokojnie Matsugae. — Och — j˛eknał ˛ ksia˙ ˛ze˛ . — Kostasie Matsugae, nie miałem poj˛ecia, jakie pokłady zło´sliwo´sci w tobie drzemia.˛ Jeste´s złym człowiekiem! — Ja? Có˙z, by´c mo˙ze. Musz˛e jednak powiedzie´c, z˙ e bardzo ładnie wyglada. ˛ .. jak na słu˙zk˛e. *
*
*
— Co za paskudny człowiek — szepnał ˛ do siebie Roger, kiedy w drzwiach pojawiła si˛e Despreaux. Miała na sobie bluzk˛e w s´licznym kolorze złamanej bieli, bez r˛ekawów i kołnierzyka, podobny do lnu materiał był cienki jak papier i połyskiwał niczym macica perłowa. Nazywał si˛e halkha i otrzymywano go ze straków ˛ ro´sliny podobnej do konopi. Tutejsi Mardukanie u˙zywali go do wszystkiego, tak jak Ziemianie u˙zywali bawełny przed wynalezieniem włókien syntetycznych. Roger nie potrafił poja´ ˛c, jakim cudem Matsugae, majac ˛ tak mało czasu, uszył tyle strojów. Bluzka Despreaux była sznurowana po bokach i na ramionach mi˛ekkimi, wspaniale wyprawionymi rzemieniami. Roger podejrzewał, z˙ e Matsugae nie miał po prostu czasu, by zapozna´c nie u˙zywajacych ˛ odzie˙zy Mardukan z czym´s takim jak guziki i dziurki, ale dzi˛eki tym sznurowaniom ubiór nabrał lekko barbarzy´nskiego charakteru, co doskonale pasowało do obecnej sytuacji. Prosta spódnica Despreaux równie˙z była biała. Kiedy spódnica zawirowała wokół długich nóg marin˛e, Roger a˙z zamrugał na widok jej butów. — Buty na obcasie? Skad ˛ on, do cholery, wział ˛ buty na obcasie? 179
— To wszystko, co ma pan do powiedzenia, Wasza Wysoko´sc´ ? — warkn˛eła plutonowy. Po raz pierwszy od wielu miesi˛ecy miała na sobie co´s innego ni˙z mundur. — Eee. . . — Rogerowi nagle zabrakło słów. — Mam nadziej˛e, z˙ e pa´nska słu˙zka odpowiednio si˛e prezentuje — powiedziała zło´sliwie Despreaux. Ksia˙ ˛ze˛ skrzywił si˛e. — Posłuchaj, nie byłem tamtego wieczoru w najlepszej formie i u˙zyłem nie tego słowa, które chciałem. Nie chodziło mi o słu˙zk˛e, pomoc ani niewolnic˛e. Moz˙ e kiedy´s uda mi si˛e wytłumaczy´c ci, co miałem na my´sli. Ale teraz mamy do wykonania zadanie. Je´sli to ci co´s pomo˙ze, wiedz, z˙ e to nie ja o nie prosiłem. Oczy Despreaux rozbłysły. — Och, oczywi´scie, od razu jestem szcz˛es´liwsza, milordzie! Nie do´sc´ , z˙ e musz˛e cały wieczór m˛eczy´c si˛e z panem, to jeszcze okazuje si˛e, z˙ e mam panu nie psu´c zabawy! Roger z rozpacza˛ złapał si˛e za głow˛e. — Plutonowy Despreaux, zawrzyjmy pokój, dobrze? Przepraszam. Przepraszam, z˙ e was obraziłem. Przepraszam, z˙ e nie skorzystałem z waszego zaproszenia ani nie sprawdziłem, czy to naprawd˛e było zaproszenie. Uwa˙zam was za bardzo atrakcyjna˛ kobiet˛e. Pociagali´ ˛ scie mnie, pociagacie ˛ i b˛edziecie pociaga´ ˛ c, i tamtej nocy, i teraz. Mo˙ze kiedy´s b˛edziemy mogli usia´ ˛sc´ i porozmawia´c o. . . problemach Rogera MacClintocka i o tym, dlaczego zawsze robi z siebie dupka w obecno´sci pi˛eknych kobiet. Podniósł r˛ek˛e, zanim Despreaux zda˙ ˛zyła co´s powiedzie´c. — Ale dzi´s wieczorem mamy do wykonania zadanie. Bardzo wa˙zne zadanie. A to wymaga, z˙ eby´smy nie okazywali, z˙ e co´s nas poró˙zniło. Czy mo˙zemy chocia˙z udawa´c, z˙ e si˛e lubimy? Odrobin˛e? Kilka godzin? Despreaux zamkn˛eła usta i kiwn˛eła głowa.˛ — Tak jest, sir. Mo˙zemy. — Bardzo dobrze. W takim razie chyba ju˙z czas. — Roger ruszył w stron˛e drzwi, ale marin˛e błyskawicznie go wyprzedziła, z˙ ołnierze Osobistego Pułku Cesarzowej zawsze pierwsi przechodzili przez drzwi. Ksia˙ ˛ze˛ spojrzał na plutonowego i u´smiechnał ˛ si˛e. Zauwa˙zył, z˙ e dzi˛eki butom na obcasie niemal dorównuje mu wzrostem. Z przyjemno´scia˛ pomy´slał, z˙ e ułatwi mu to patrzenie w oczy Nimashet Despreaux. — Plutonowy — powiedział — dzisiaj wieczorem nie jeste´scie mója˛ obstawa.˛ Zabieram was na kolacj˛e, a wi˛ec otwieranie drzwi to moje zadanie. Despreaux u´smiechn˛eła si˛e i przeszła przez próg, ale odruchowo zlustrowała wzrokiem obie strony korytarza. Tak ci si˛e tylko zdaje, pomy´slała. Ciekawe, skad ˛ sier˙zant wzi˛eła t˛e kabur˛e. Spróbuj tylko dosta´c si˛e dzi´s wieczorem mi˛edzy te uda, Wasza Wysoko´sc´ , a zobaczysz, jaka ci˛e czeka niespodzianka! 180
Dopiero po chwili zdała sobie spraw˛e, z˙ e z góry zało˙zyła, i˙z on spróbuje. . . a ona mu na to pozwoli. Och, Nimashet, oby´s wszystkiego nie popsuła, pomy´slała.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
Restauracja, do której Roger trafił wraz ze swója˛ towarzyszka˛ po długiej podró˙zy z Cytadeli, wygladała ˛ z zewnatrz ˛ jak szopa. Stała nad zatoczka˛ w kształcie półksi˛ez˙ yca na pomoc od głównej cz˛es´ci miasta. Skały i piaszczysta pla˙za u podnó˙za stromego wapiennego klifu, wznoszacego ˛ si˛e ku murom miasta, wygladały ˛ niezwykle urokliwie. Zbudowana z szarego drewna restauracja wspierała si˛e na wbitych w skalisty brzeg palach. Od strony wody była otwarta, przy pomo´scie kołysały si˛e dwie niewielkie rybackie łódki. Roger zsunał ˛ si˛e z howt ’e i pomógł zsia´ ˛sc´ Despreaus. Podobne do triceratopsa zwierz˛e było mniejsza˛ wersja˛ flar-ta, mierzyło zaledwie dwa metry w kł˛ebie. Dla mieszka´nców Przystani K’Va-erna było do´sc´ ostentacyjnym s´rodkiem transportu. Na szcz˛es´cie, podobnie jak flar-ta, howt’e było niezwykle łagodne. Było tak˙ze bardzo drogie, fakt, z˙ e Wes Til wysłał je po swoich go´sci, był dowodem jego bogactwa oraz — jak miał nadziej˛e Roger — wyrazem szacunku. W normalnych okoliczno´sciach Despreaux zsiadłaby ze zwierz˛ecia z gracja˛ gimnastyczki, jednak teraz pi˛eciocentymetrowe obcasy wyczarowanych skad´ ˛ s przez Matsugaego butów zdecydowanie utrudniały jej zeskok z triceratopsa. Roger u´smiechnał ˛ si˛e na widok swojej obstawy. Marines otoczyli go kordonem, a kilku z nich weszło do restauracji, by sprawdzi´c wn˛etrze. Ksia˙ ˛ze˛ uwa˙zał, z˙ e to zabawne. Pahner i reszta z˙ ołnierzy przyzwyczaili si˛e ju˙z, z˙ e podczas bitwy czy marszu Roger ryzykuje z˙ ycie tak samo jak zwykły szeregowiec. Kiedy jednak znajdowali si˛e w ka˙zdej innej sytuacji, natychmiast zwi˛ekszali czujno´sc´ . Marines dali znak, z˙ e w restauracji wszystko jest w porzadku, ˛ i łaskawie pozwolili ksi˛eciu i Despreaux wej´sc´ do s´rodka. Wn˛etrze szopy wygladało ˛ o wiele lepiej, ni˙z mo˙zna by si˛e spodziewa´c. Podzielono je na kilka mniejszych pomieszcze´n, plecione s´cianki od strony zatoki pozwalały s´wie˙zej morskiej bryzie przenika´c do s´rodka. W pierwszej cz˛es´ci restauracji wokół niskich, długich stołów siedziały przynajmniej dwa tuziny Mardukan, skubiacych ˛ jedzenie z tac i pijacych ˛ z p˛ekatych naczy´n. Natychmiast po wej´sciu ksia˙ ˛ze˛ zdał sobie spraw˛e, z˙ e niezale˙znie od tego, co si˛e wydarzy, czeka go wspaniałe prze˙zycie kulinarne. — Ładnie pachnie — szepn˛eła plutonowy. 182
— Szkoda, z˙ e nie wzi˛eli´smy Kostasa — powiedział Roger. W ich stron˛e ruszyła obwieszona klejnotami marduka´nska kobieta. — Poszedł z Eleanora,˛ pami˛eta pan? — To wła´snie miałem na my´sli. — Dostojny panie i pani, witamy u Bullura. — Mardukanka wydała si˛e ksi˛eciu bardzo młoda, wygladała ˛ jak ziemska nastolatka. — Czy maja˛ pa´nstwo rezerwacj˛e? — Przyszli´smy na przyj˛ecie Wes Tila — odparł Roger, podajac ˛ jej zaproszenie. Zaskoczył go fakt, z˙ e powitała ich kobieta. Po raz pierwszy od opuszczenia Marshadu rozmawiał z Mardukanka. To, co zaobserwował na targowiskach i na spotkaniu z Rada,˛ utwierdziło go w przekonaniu, z˙ e O’Casey miała racj˛e. W Przystani K’Vaerna kobiety cieszyły si˛e przynajmniej cz˛es´ciowym równouprawnieniem. — Doskonale, prosz˛e pana — powiedziała hostessa, zerknawszy ˛ na zaproszenie. — Pa´nstwo pozwola˛ za mna.˛ — Dokad ˛ idziemy? — spytała Despreaux, dotykajac ˛ ramienia Rogera. Mardukanka wskazała im nast˛epne pomieszczenie. — St. John — powiedziała plutonowy i wskazała ruchem głowy kierunek. — Si˛e robi, Nimashet — odparł wielki marin˛e i szczerzac ˛ w u´smiechu z˛eby, ruszył za hostessa.˛ — Mogłaby´s troch˛e si˛e wyluzowa´c. — Nie wydaje mi si˛e. — Despreaux ruszyła spokojnym krokiem za St. Johnem, dajac ˛ mu czas na dyskretne sprawdzenie nast˛epnego pomieszczenia. — My´sl˛e, z˙ e to doskonały pomysł — zauwa˙zyła idaca ˛ za nimi Beckley. — Znaczy si˛e wyluzowanie. Chocia˙z byłoby zabawniej, gdyby´scie oboje si˛e wyluzowali. Despreaux odwróciła si˛e gwałtownie i zgromiła kapral wzrokiem. — Nie przypominam sobie, z˙ ebym pytała ci˛e o zdanie, Reneb — powiedziała gro´znie. Marin˛e zachichotała. — Jasne, z˙ e nie, ale ci, co potrzebuj a˛ pomocy, z reguły dowiaduja˛ si˛e o tym ostatni. Potraktuj nas jak kumpli, którzy chca˛ ci pomóc. — Reneb! — krzykn˛eła Despreaux głosem, w którym zło´sc´ mieszała si˛e z rozbawieniem, i umilkła, kiedy Roger poło˙zył jej dło´n na ramieniu. — Nie ona jedna uwa˙za, z˙ e robimy z siebie idiotów, Nimashet — westchnał. ˛ — I co najgorsze, wszyscy oni maja˛ racj˛e. Ale — oczy ksi˛ecia zabłysły szelmowsko — je´sli nie zdradzisz im naszej mrocznej tajemnicy, co zaszło mi˛edzy nami w Q’Nkok, ja te˙z nic nie powiem! Zatrzymali si˛e wła´snie przed drzwiami prowadzacymi ˛ do ostatniego pomieszczenia. St. John pojawił si˛e w nich w sama˛ por˛e, by zobaczy´c, jak twarz plutonowego Despreaux robi si˛e purpurowa. — Prosz˛e, prosz˛e — zainteresowała si˛e Beckley. — Co takiego stało si˛e w Q’Nkok, Nimashet? 183
— Nie twoja sprawa! — warkn˛eła marin˛e. — To znaczy nic si˛e nie stało! Ja. . . — Nimashet! — zawołał wstrza´ ˛sni˛ety Roger. — Jak mogła´s ju˙z zapomnie´c taki pi˛ekny poranek! — Nie było z˙ adnego pi˛eknego poranku! — parskn˛eła Despreaux, po czym, kiedy Beckley wybuchła s´miechem, odetchn˛eła gł˛eboko i u´smiechn˛eła si˛e wbrew sobie. — Niech ci˛e diabli, Roger — zachichotała. — Darowałam ci ju˙z Ran Tai, ale tym razem. . . Odruchowo rozejrzała si˛e po pomieszczeniu, upewniajac ˛ si˛e, czy nic nie zagra˙za ksi˛eciu, po czym odrobin˛e si˛e rozlu´zniła. Sala zajmowała około jednej czwartej powierzchni całej restauracji. W s´rodku czekał członek Rady, jego zaproszeni go´scie i kilku słu˙zacych. ˛ — Najpierw musisz mnie dogoni´c — przerwał jej Roger. Rajca i zast˛epca dowódcy Gwardii podnie´sli si˛e, by ich powita´c. — A zanim zrzucisz te pantofelki, b˛ed˛e ju˙z daleko. *
*
*
— Ksia˙ ˛ze˛ Roger Ramius Sergei Alexander Chiang MacClintock — powiedział Wes Til, składajac ˛ lekki ukłon. — Tor Flaina ju˙z poznałe´s. Pozwól, z˙ e ci przedstawi˛e mója˛ towarzyszk˛e z˙ ycia, Teel Sla’at. Kobieta ukłoniła si˛e gł˛eboko i wykonała gest powitania. Miała na sobie co´s, czego Roger nigdy wcze´sniej nie widział — wspaniała˛ uprza˙ ˛z ze złota i lapis lazuli. Ksia˙ ˛ze˛ uprzejmie odpowiedział ukłonem. — Teel Sla’at, witam ci˛e. Ciebie równie˙z, Wes Tilu. Miło was widzie´c, — Czy wolno mi przedstawi´c mója˛ towarzyszk˛e, See Tra’an? — powiedział Tor Flain. Gwardzista zastapił ˛ noszony zwykle pancerz ci˛ez˙ ka˛ bi˙zuteria˛ — miał co najmniej po pi˛ec´ bransolet na wszystkich czterech r˛ekach i pi˛ec´ naszyjników. Jego pani jeszcze bardziej skrzyła si˛e od klejnotów. Miała na sobie co´s w rodzaju metalowego półpancerza, wysadzanego podobnymi do pereł zielonkawymi kamieniami. Mardukanka wygladała ˛ po prostu jak syrena. — Witaj, See Tra’an ˛ i Tor Flainie — powiedział Roger. Ludziom nie udało si˛e opracowa´c na czas protokołu powita´n, chocia˙z Eleanora ci˛ez˙ ko nad tym pracowała. Nie wiedzieli na przykład, czy powinni si˛e wita´c z kobietami, czy tylko je zauwa˙za´c, gdy˙z we wszystkich napotkanych dotad ˛ marduka´nskich społeczno´sciach były one pozbawionymi głosu niewolnicami. Poniewa˙z z˙ aden z K’Vaernijczyków nie zareagował oburzeniem, a w restauracji powitała ich hostessa, ksia˙ ˛ze˛ miał wra˙zenie, z˙ e jego zachowanie jest wła´sciwe. — Niech mi b˛edzie wolno przedstawi´c plutonowego Nimashet Despreaux. — Wskazał na marin˛e, która ku jego zaskoczeniu zgrabnie dygn˛eła. Nastapiła ˛ chwila niezr˛ecznej ciszy, po czym Teel Sla’at wykonała gest rozbawienia. 184
— Czy mógłby´s o´swieci´c nas, co ci˛e łaczy ˛ z plutonowym? — spytała uprzejmie. Roger uniósł brwi, zaskoczony, z˙ e b˛edzie musiał wyja´sni´c swój stosunek do Despreaux, a na razie sam nie potrafił go okre´sli´c. — Ksia˙ ˛ze˛ Roger i ja próbujemy ustali´c, czy nadajemy si˛e na par˛e — powiedziała Despreaux, kiedy on wcia˙ ˛z zastanawiał si˛e nad odpowiedzia.˛ — A macie wybór? — spytał Til. Nimashet u´smiechn˛eła si˛e, a Roger parsknał ˛ s´miechem. — Oczywi´scie, z˙ e mamy — odparł. — Usiad´ ˛ zcie, prosz˛e — zaprosił ich Til. — Czy nadajecie si˛e na par˛e. . . — powtórzyła See Tra’an. — Słyszałam, z˙ e wy, ludzie, mo˙zecie parzy´c si˛e cały czas. Czy to prawda? — Tak — odpowiedział zakłopotany Roger, siadajac ˛ wraz z Despreaux na rozrzuconych wokół niskich stołów poduszkach. Eskortujacy ˛ ich marines zaj˛eli miejsca pod s´cianami, a Cord usiadł w pozycji lotosu za ksi˛eciem. — Mo˙zemy. — Parzenie si˛e jest u nas forma˛ zabawy towarzyskiej — dodała Despreaux. — Ale dla niektórych naszych kultur to temat tabu. — Czy to sugestia, z˙ eby´smy porzucili ten temat? — spytała Teel Sla’at. Towarzyszka rajcy przysun˛eła w kierunku Despreaux tac˛e z cienkimi, gotowanymi plastrami, po czym wzi˛eła jeden plaster i wło˙zyła go do ust Wes Tila. Plutonowy spojrzała na tac˛e, po czym wybrała kawałek i ostentacyjnie zjadła go sama. — W z˙ adnym wypadku. Ani ja, ani Roger nie pochodzimy z tych kultur. — Przerwała i wzi˛eła nast˛epny plasterek. — Bardzo dobre. — Calan — powiedział Tor Flain. — Okryte muszla˛ stworzenie z˙ yjace ˛ na skałach. Przygotowanie go jest bardzo pracochłonne, ale efekt wy´smienity. Jak u was, ludzi, mo˙zna odró˙zni´c m˛ez˙ czyzn˛e, od kobiety? Ty i Ro. . . ksia˙ ˛ze˛ jeste´scie prawie tej samej wielko´sci. Roger u´smiechnał ˛ si˛e, wział ˛ z tacki plasterek i podał go Despreaux. Spojrzała na niego gro´znie. — Najłatwiej po wypukło´sciach na klatce piersiowej. Sa˛ te˙z inne ró˙znice, ale trudno je teraz wytłumaczy´c. — Wypukło´sci? — powtórzył Flain. — Co to za wypukło´sci? Czy to te˙z temat tabu? Tym razem to Despreaux u´smiechn˛eła si˛e na widok zaczerwienionej nagle twarzy ksi˛ecia. Nie odezwała si˛e, ciekawa, co odpowie. — Dla niektórych to tabu, ale nie dla mnie — powiedział Roger. — To. . . co´s podobnego do gruczołów na plecach waszych kobiet. Wydzielaja˛ rzadka˛ substancj˛e, która˛ od˙zywiaja˛ si˛e ludzkie niemowl˛eta. — Mo˙zemy je zobaczy´c? — spytała See Tra’an. Roger przewrócił oczami, a Despreaux u´smiechn˛eła si˛e do niego zalotnie. 185
— Oczywi´scie — powiedziała i rozwiazała ˛ rzemyki na ramionach. — Hmmm. — Til nachylił si˛e i lekko szturchnał ˛ palcem jej obna˙zone piersi. — Mówicie, z˙ e produkuja˛ jedzenie dla młodych? To ich jedyne zadanie? — Nie. Oprócz tego zmieniaja˛ m˛ez˙ czyzn w małe dzieci — roze´smiała si˛e Despreaux, na powrót zawiazuj ˛ ac ˛ rzemyki. Tor Flain spojrzał na ksi˛ecia. — Twoja twarz zmieniła kolor. Czy to znaczy, z˙ e b˛edziecie si˛e teraz parzy´c z plutonowym Despreaux? — Nie! — powiedział stanowczo Roger, a marin˛e wybuchła gwałtownym s´miechem. — Och, zamknij si˛e, Nimashet. — Czy to rozkaz, Wasza Wysoko´sc´ ? — spytała plutonowy, wcia˙ ˛z chichoczac. ˛ — Nie, raczej próba skierowania rozmowy na inny temat, jak przypuszczam — zauwa˙zył rajca. — Mam wra˙zenie, z˙ e obrazili´smy naszych go´sci. — I to tego najwa˙zniejszego — powiedział Flain. — Dlatego wła´snie uwa˙zam, z˙ e zapraszanie kobiet na negocjacje to szale´nstwo. — Och, mój ty skarbie z D’Sley! — za´smiała si˛e jego towarzyszka. — Jaki´s ty nowoczesny. — Tak jest. Kobiety sa˛ po prostu za bardzo płoche. — Nie radziłbym mówi´c tego Eleanorze — powiedział Roger, biorac ˛ nast˛epny kawałek calan. — To twoja, jak to si˛e mówi, naczelniczka s´wity? — spytał Til. — Tak. To mój główny doradca polityczny, w przeciwie´nstwie do kapitana Pahnera, który jest moim głównym doradca˛ wojskowym. — I jest kobieta? ˛ — spytał Flain. — Kobieta˛ — przytaknał ˛ Roger. — Spotyka si˛e dzi´s wieczorem z lordem Sam Tre i madame Fullea Li’it. Osoba, która jej towarzyszy, niema rangi głównego doradcy. — Wi˛ec to ona b˛edzie prowadzi´c rozmowy? — spytał Til. — Oraz wszelkie ewentualne negocjacje polityczne i finansowe, do których mo˙ze doj´sc´ — powiedział Roger, nie zwracajac ˛ uwagi na spojrzenia, które wymienili K’Vaernijczycy na d´zwi˛ek słowa „negocjacje”. Podał kawałek calan Despreaux, która przyj˛eła pocz˛estunek, ale omal nie ugryzła go w palec. — O, spójrzcie — powiedział Tor Flain. — Znów robi si˛e czerwony. Mówi˛e wam, oni b˛eda˛ si˛e parzy´c. — Mam nadziej˛e, z˙ e wstrzymaja˛ si˛e do ko´nca kolacji — dodała See Tra’an. — Słyszałam, z˙ e b˛edzie wspaniały grillowany coli. Roger odchrzakn ˛ ał. ˛ — Nie zamierzamy si˛e parzy´c. — Nie tutaj — poprawiła Despreaux. — To bardzo ładna restauracja. — Ksia˙ ˛ze˛ miał nadziej˛e, z˙ e nie zabrzmiało to jak rozpaczliwa próba zmiany tematu.
186
— Nale˙zy do mojej rodziny — odparł Flain. — Wi˛ekszo´sc´ pracowników to moi kuzyni. — Z zewnatrz ˛ nie wyglada ˛ najlepiej.- zauwa˙zyła Despreaux. — Przypuszczam, z˙ e celowo? — Rzeczywi´scie — zgodziła si˛e Teel Sla’at. — Je´sli o niej nie słyszałe´s, nie wejdziesz tu. — Ale jedzenie podaja˛ tu doskonałe — dodał Til. — Rodzina Tor Flaina słynie z przyrzadzania ˛ ryb. — To nasza specjalno´sc´ — przytaknał ˛ z˙ ołnierz. — A ty, Wes Tilu? Czym zajmuje si˛e twoja rodzina? — spytał Roger. — Tilowie to jeden z najstarszych rodów w mie´scie — odparła towarzyszka członka Rady. — Kupili´smy dok od K’Vaerna, kiedy nie miał jak spłaci´c długów — za´smiał si˛e Mardukanin. — W przeciwie´nstwie do wi˛ekszo´sci tutejszych rodzin, udało nam si˛e utrzyma´c nasz stan posiadania. — A ty, ksia˙ ˛ze˛ Rogerze? — spytała See Tra’an. — Czy jeste´s członkiem pot˛ez˙ nej politycznie rodziny? Jak długo ju˙z znajduje si˛e u władzy? — MacClintockowie sa˛ Rodzina˛ Cesarska˛ od prawie tysiaca ˛ lat — odpowiedziała za ksi˛ecia Despreaux. — Poniewa˙z sa˛ długowieczni, to zaledwie. . . — Dwana´scie pokole´n — doko´nczył Roger. — Nasz ród jest o wiele starszy i jego członkowie zawsze zajmowali ró˙zne wa˙zne stanowiska, nawet kiedy nie było jeszcze Imperium i cesarzy. — Wi˛ec wychowywano ci˛e do rzadzenia ˛ — powiedział Til. — To bardzo interesujace. ˛ Grupa słu˙zacych ˛ wniosła wła´snie tace z parujacym ˛ jedzeniem. Głównym daniem była du˙za ryba o szerokim, spłaszczonym łbie, podobna do szkaradnicy. Łeb pozostał nietkni˛ety, a reszt˛e upieczono. — Jestem najmłodszym dzieckiem — ciagn ˛ ał ˛ Roger, kiedy słu˙zacy ˛ rozstawiali tace na niskich stołach. — Mam dwójk˛e bardzo zdolnego starszego rodze´nstwa, które zajmuje si˛e prowadzeniem rodzinnych spraw. — Aha — powiedział Flain, odkrawajac ˛ kawałek ryby. Słu˙zacy ˛ rozstawiali przy ka˙zdym nakryciu niewielkie miseczki. — Dlatego zostałe´s dowódca˛ wojskowym? Tak samo było ze mna.˛ Nic mnie nie interesowało, wi˛ec wstapiłem ˛ do Gwardii. — Niezupełnie — odparł Roger. — Jestem dowódca˛ marines, ale prawdziwym zawodowym wojskowym jest Pahner. — Sporo si˛e ju˙z nauczyłe´s — powiedziała Despreaux, gryzac ˛ kawałek pomara´nczowego korzenia. — Uuu! Ale ostre! — Dzi˛ekuj˛e, ale i tak nie jestem jeszcze prawdziwym dowódca˛ — stwierdził ksia˙ ˛ze˛ . — To, z˙ e marines słuchaja˛ moich rozkazów, nie oznacza, z˙ e jestem jednym z nich. 187
— Nie słuchaja˛ ich z obowiazku ˛ — powiedział Cord. — Jeste´s prawdziwym dowódca,˛ niezale˙znie od tego, czy prawo tak stanowi, czy nie. — By´c mo˙ze — zmieszał si˛e Roger. — Ale mój zawód wcia˙ ˛z jest jeszcze niewiadoma.˛ — Jeste´s równie˙z z˙ eglarzem? — spytał Til. — Zwykłym amatorem — odparł ksia˙ ˛ze˛ , zjadajac ˛ kawałek pomara´nczowego korzenia. — Uuu! Faktycznie ostre. Napił si˛e wina i wzruszył ramionami. — Jeden z naszych młodszych ranga˛ ludzi, ten, który spotyka si˛e z zarzadc ˛ a˛ stoczni i wła´scicielem warsztatu, który ma zbudowa´c nasz statek, pochodzi z kraju urodzonych z˙ eglarzy. To prawdziwy ekspert. W swoim kraju pracował przez kilka lat w stoczni. Ja jednak te˙z mog˛e rozmawia´c z wami na ten temat. — Zgodnie z nasza˛ tradycja,˛ osoby biorace ˛ udział w spotkaniach, na których maja˛ zapada´c wa˙zne decyzje, nie znaja˛ si˛e na rzeczy — powiedziała Despreaux. — Wy te˙z macie taki zwyczaj? Roger zakrztusił si˛e winem, a Til chrzakn ˛ ał ˛ z rozbawieniem. — Rozumiem, z˙ e to z˙ art — za´smiał si˛e. — Niestety, jest w tym nieco prawdy — powiedział Flain. — Mój ojciec potrafił to doskonale wykorzystywa´c. — Dzi´s wieczór nie b˛edziemy podejmowa´c z˙ adnych decyzji — zapewnił Roger, przełykajac ˛ wino. — Mo˙zemy omówi´c pewne sprawy, ale nie b˛edziemy podejmowa´c z˙ adnych decyzji. — Nie mamy zwyczaju podejmowa´c ich przy jedzeniu — zauwa˙zyła Teel Sla’at. — Ale dyskutujecie o wa˙znych sprawach? — spytała Despreaux. Skosztowała kruchej ryby. — To jest doskonałe. Co to za polewa? — Robi si˛e ja˛ wła´snie z tego pomara´nczowego korzenia — powiedział Flain. — Uciera si˛e go bardzo drobno, po czym miesza z winem, sokiem z morskiej s´liwy i kilkoma innymi przyprawami, ale to ju˙z nasz rodzinny sekret. — Je´sli wam bardzo zale˙zy na przepisie, mog˛e go dla was zdoby´c — zaproponowała See Tra’an. — Trzeba go tylko podrapa´c u nasady rogów. — To ryba przy denna? — spytał Roger, zerkajac ˛ na Flaina. Wyczuł, z˙ e Mardukanin wolałby zmieni´c temat. ˙ — Tak — odpowiedział szybko gwardzista. — Zyje przy dnie w du˙zych ławicach. Zazwyczaj łapie si˛e ja˛ na link˛e, chocia˙z czasem mo˙zna te˙z łowi´c siecia.˛ Przygotowanie jej do zjedzenia wymaga sporo wprawy. W jej ciele jest gruczoł, który trzeba usuna´ ˛c przed gotowaniem, poniewa˙z wytwarza bardzo trujac ˛ a˛ substancj˛e. Despreaux spojrzała na niego przestraszona, a Roger zachichotał, widzac ˛ wyraz jej twarzy.
188
— W naszym kraju mamy podobna˛ ryb˛e — zapewnił Flaina. — Niektórzy lubia˛ próbowa´c jej toksyn w małych dawkach, ale z twojego tonu wnosz˛e, z˙ e w tym wypadku to nie jest mo˙zliwe. — O, nie — za´smiał si˛e ponuro Tor. — „Trujaca” ˛ to delikatne okre´slenie. Lepiej byłoby powiedzie´c „´smiertelnie zabójcza”. — Rozumiem. — Despreaux przełkn˛eła spory k˛es ryby z niepewnym wyrazem twarzy, a Rogerowi zrobiło si˛e jej z˙ al. — Przypomnij sobie Marshad i kuchni˛e Radj Hoomasa, Nimashet — powiedział. Plutonowy spojrzała na niego i wyra´znie si˛e uspokoiła na wspomnienie nieudolnych wysiłków marshada´nskiego króla, który próbował otru´c swoich go´sci, zupełnie nie zdajac ˛ sobie sprawy, jak bardzo ró˙znia˛ si˛e fizjologia˛ od Mardukan. — Nie obawiajcie si˛e, prosz˛e — powiedział Flain. — Przyrzadzamy ˛ co Ile — zwłaszcza moja rodzina — od wielu, wielu lat. Odkad ˛ pami˛etam, nikt si˛e nia˛ nie zatruł. — Jestem pewien, z˙ e nic nam nie b˛edzie, Tor — powiedział Roger i u´smiechnał ˛ si˛e zach˛ecajaco ˛ do Despreaux, która odwa˙znie nało˙zyła sobie nast˛epna˛ porcj˛e ryby. — W mi˛edzyczasie — zmienił temat gwardzista — porozmawiajmy o statkach, które chcecie zbudowa´c. Trójkatne ˛ z˙ agle? To fascynujace. ˛ — Powinni´smy do´sc´ szybko zbudowa´c model — powiedział Roger. — My´sl˛e, z˙ e mogłaby to by´c pokazowa makieta w mniejszej skali. Byłem w porcie i ogla˛ dałem wasze statki. Wydaje mi si˛e, z˙ e ju˙z potraficie halsowa´c. — Halsowa´c? — zapytał Til. — Przepraszam. Ludzie okre´slaja˛ w ten sposób naprzemienne zwroty w poprzek wiatru. — Ach, tak. Wiemy, jak to robi´c, ale przy lekkim wietrze nasze statki cz˛esto staja˛ w łopocie. — W łopocie? — Tym razem zapytała Despreaux. Roger kiwnał ˛ głowa.˛ — Chodzi mu o to, z˙ e statki cz˛esto staja˛ w martwym punkcie, zanim przejda˛ przez lini˛e wiatru na przeciwny hals. Szczerze mówiac, ˛ byłem zaskoczony, z˙ e zamiast stosowa´c zwrot przez ruf˛e, czyli z wiatrem, wola˛ przez sztag, czyli w poprzek niego. — A czemu to takie zaskakujace? ˛ — Poniewa˙z u˙zywaja˛ prostokatnych ˛ z˙ agli zamiast foków, a one sa˛ bardzo trudne do obsługiwania — wyja´snił Roger. — To prawda — zgodził si˛e Til. Masz racj˛e. Nasi kapitanowie wola˛ zwroty przez sztag. To zabiera wi˛ecej czasu, ale przy słabych wiatrach to cz˛esto jedyny sposób, by si˛e obróci´c. Podobno wy macie plany nowego o˙zaglowania, które pozwoliłoby nam unikna´ ˛c tych trudno´sci? — Nie posuwałbym si˛e a˙z tak daleko — powiedział ksia˙ ˛ze˛ — ale na pewno ułatwi wam halsowanie. Poza tym mo˙zecie z˙ eglowa´c o wiele ostrzej na wiatr, 189
wi˛ec nie b˛edziecie musieli tak cz˛esto halsowa´c. To powinno zdecydowanie ułatwi´c wam z˙ ycie. — Wi˛ec jeste´scie w stanie przepłyna´ ˛c ocean — powiedział Flain. — Je´sli znajda˛ si˛e materiały na budow˛e statków — dodał Til. Roger przełknał ˛ kawałek colla. — Poertena twierdzi, z˙ e mo˙zemy kupi´c i rozebra´c na cz˛es´ci kilka waszych statków. — To niepotrzebna komplikacja — powiedział Flain, przełykajac ˛ j˛eczmy˙z. — Do tego czasochłonna. — To prawda — zgodził si˛e Roger. — Ale chyba nie ma innego wyj´scia. — Gdyby Bomani nie zaj˛eli lasów, mogliby´scie kupi´c tyle masztów i drewna, ile wam potrzeba — zauwa˙zył Wes Til. — Skoro ju˙z o tym mowa, spore zapasy sa˛ w magazynach w D’Sley. Bomani nie chca˛ zniszczy´c zebranego tam drewna, to barbarzy´ncy, ale szanuja˛ pieniadze ˛ i bez watpienia ˛ w przyszło´sci b˛eda˛ chcieli je sprzeda´c. Odebranie im drewna wymagałoby jednak u˙zycia du˙zej armii. — Hmmm — mruknał ˛ Roger. — Nie wiedzieli´smy o tym. Eleanora na pewno prowadzi teraz interesujac ˛ a˛ rozmow˛e. — A o czym rozmawiaja? ˛ — zapytał Flain. — Eleanora chciała pozna´c osob˛e, która zorganizowała ewakuacj˛e D’Sley. — Ajajaj! — j˛eknał ˛ Til. — Kiedy wspomniałe´s, z˙ e ma si˛e spotka´c z Fullea Li’it, my´slałem, z˙ e z˙ artujesz. — Dlaczego? — spytała Despreaux. — Co´s jest z nia˛ nie tak? — Ona po prostu. . . — Rajca zawahał si˛e, szukajac ˛ odpowiedniego słowa. — Jest bardzo bezpo´srednia — powiedziała ze s´miechem Teel Sla’at. — Mówi to, co my´sli. D’Sley nigdy nie było tak otwarte dla kobiet jak my, wi˛ec mieszkanka D’Sley, która mówi to, co my´sli, to do´sc´ . . . niezwykłe. — Do tego jest uparta jak turom — dodał Til. — W takim razie to na pewno interesujace ˛ spotkanie — u´smiechnał ˛ si˛e Roger. — Fullea b˛edzie nalega´c, by´scie wsparli odbicie D’Sley — powiedział Wes Til. — Nie ma potrzeby, z˙ eby´smy brali w tym udział — zaprotestowała Despreaux. — Zrobili´smy ju˙z swoje. — Macie przecie˙z Bogessa i Rus Froma — zauwa˙zył Roger, cz˛estujac ˛ si˛e nast˛epnym kawałkiem pomara´nczowego korzenia. — Jak to smakuje saute? — Całkiem nie´zle — odparł Flain. — Ale jest bardziej pikantne z ryba˛ na surowo. Problem w tym, z˙ e nie mamy zaufania do Bogessa w kwestii broni i taktyki. A w ka˙zdym razie nie tyle, ile mamy do ciebie i kapitana Pahnera. — Ufacie obcym bardziej ni˙z sławnemu generałowi? — Tak — powiedział cicho Til. — Watpi˛ ˛ e, by Rada zgodziła si˛e na wyj´scie za mury bez wsparcia waszych marines, waszego dowódcy i waszych wspomaganych pancerzy. 190
— Niech to szlag trafi. — Roger pokr˛ecił głowa.˛ — Nie przybyli´smy tu, z˙ eby toczy´c za was wasze wojny. — Och, my´sl˛e, z˙ e sami mo˙zemy da´c sobie rad˛e — powiedział nieco cierpko Flain, po czym zamilkł i westchnał. ˛ — A raczej mogliby´smy, gdyby udało wam si˛e przekona´c naszych rodaków, z˙ e wyj´scie zza murów to najlepszy pomysł. Bo przecie˙z chowanie si˛e za murami oznacza wyrok s´mierci dla miasta, b˛edziemy musieli podda´c si˛e z głodu albo nie odeprzemy kolejnego natarcia. — Hmmm — mruknał ˛ Roger, ko´nczac ˛ ryb˛e. — Przekonywanie to specjalno´sc´ Eleanory. — To fakt — powiedziała Despreaux. — Wydaje mi si˛e, z˙ e spotkanie z delegacja˛ D’Sley b˛edzie bardzo ciekawe.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIATY ˛
— A wi˛ec jest pani kobieta.˛ — Sam Tre, arystokrata z D’Sley towarzysza˛ cy Fullei Li’it, czuł si˛e do´sc´ niepewnie, prowadzac ˛ powa˙zna˛ rozmow˛e z kobieta,˛ zwłaszcza z˙ e przedstawiono mu ja˛ jako jednego z najwy˙zszych oficerów ksi˛ecia Rogera. — Tak — odparła słodko O’Casey. — Jestem. — I naczelniczka˛ s´wity — powiedziała Mardukanka, opierajac ˛ si˛e łokciami na stole. — To fascynujace. ˛ — Kostasie, czy ty równie˙z jeste´s wysokim ranga˛ oficerem? — spytał Tre. — Raczej nie — odparł z u´smiechem słu˙zacy. ˛ — To jeden z naszych ekspertów od logistyki i zaopatrzenia — powiedziała O’Casey. — Mo˙zna to tak uja´ ˛c — zgodził si˛e Matsugae, dziobiac ˛ z˙ ylastego basik. — Smakuje jak kurczak, a mo˙zna by go przyrzadzi´ ˛ c na wi˛ecej sposobów — mruknał, ˛ po czym spojrzał na gospodarza z przepraszajacym ˛ u´smiechem. — Prosz˛e mi wybaczy´c. Nie mogłem si˛e powstrzyma´c od skomentowania jedzenia, które jest całkiem niezłe, bo po prostu jestem kucharzem ekspedycji. — Jest odpowiedzialny za zaopatrzenie marines — poprawiła go O’Casey. — Był osobistym słu˙zacym ˛ Rogera, po czym przydzielono mu obecna˛ funkcj˛e, która,˛ pozwol˛e sobie doda´c, pełni wzorowo. — Aha — powiedziała Fullea. — Mamy wi˛ec arystokrat˛e z D’Sley, naczelniczk˛e s´wity, wdow˛e po d’sleyskim rybaku i kucharza. — Zacz˛eła si˛e tak gwałtownie s´mia´c, z˙ e Eleanora wystraszyła si˛e, i˙z Mardukanka si˛e udusi. — Niezłe przyj˛ecie. — Szkoda, z˙ e to nie ty gotowałe´s, Kostas — powiedział Tre. — Masz racj˛e — jest wiele sposobów przyrzadzania ˛ basik, a ten akurat nie jest zbyt smaczny. — Obawiam si˛e, z˙ e wybrałam nie najlepsza˛ restauracj˛e — przyznała Fullea. — Ale wydawanie wa˙znych kolacji w obcych miastach nie nale˙zy do rzeczy, których mnie uczono. — Jeste´s z˙ ona˛ rybaka? — spytała O’Casey.
192
— Byłam. Mój ma˙ ˛z nie był biednym rybaczyna˛ miał własna˛ łód´z i udziały w barce towarowej swojego brata. Ale nie był te˙z bogaty. Ani szlachetnie urodzony, ani wpływowy. — Zginał ˛ z rak ˛ Bomanów? — spytał Matsugae. — Nie, zginał ˛ wcze´sniej. — Wdowa wykonała gest rezygnacji. — Napr˛ez˙ ona lina zmiotła go z pokładu. Nigdy nie odnaleziono ciała. — „. . . Ci, co ida˛ na dno w swoich statkach” — zacytowała cicho O’Casey. — Przykro mi. — Morze daje i morze odbiera — powiedziała Fullea. — Ale najwi˛eksze problemy miałam z jego bratem. Tareim uwa˙zał, z˙ e powinien przeja´ ˛c interesy mojego m˛ez˙ a. Ja jestem tylko kobieta.˛ Niewa˙zne, z˙ e przez lata to wła´snie ja doradzałam m˛ez˙ owi. Miał o wiele wi˛eksze zyski ni˙z Tareim, i to bynajmniej nie dzi˛eki smykałce do interesów. Ale Tareim nie chciał by´c zale˙zny od kobiety, a prawo miał po swojej stronie. Kiedy przejał ˛ interesy mojego m˛ez˙ a, nie mogłam nic zrobi´c. Patrzyłam bezsilnie, jak wszystko podupada. W ko´ncu. . . przekonałam go, z˙ eby pozwolił mi sobie doradza´c. Wtedy znów zacz˛eli´smy dobrze zarabia´c. — Nasze urzadzenie ˛ przetłumaczyło to słowo jako „przekonałam” — zauwaz˙ yła naczelniczka s´wity, bawiac ˛ si˛e kieliszkiem wina. Sadz ˛ ac ˛ po kosztownym wystroju restauracji, musiał to by´c drogi rocznik, cho´c smakował jak kwa´sny ocet. — Czy to trafny przekład? — Prawd˛e mówiac. ˛ . . wynaj˛ełam dwóch oprychów, którzy napadli go i zmusili do oddania mi kontroli nad interesami. — Wdowa machn˛eła lekcewa˙zaco ˛ r˛eka.˛ — Oczywi´scie nie wiedzieli, z˙ e pracuja˛ dla mnie. Zatrudniłam ich przez przyjaciela mojego m˛ez˙ a. My´sleli, z˙ e wynajał ˛ ich lichwiarz, któremu Tareim był dłu˙zny pieniadze. ˛ Tareim tak˙ze niczego si˛e nie domy´slił. Zachichotała cicho. — Sprytne rozwiazanie ˛ — powiedziała O’Casey. — Ale co to ma wspólnego z ewakuacja? ˛ — Kiedy Bomani nadeszli z północy, miałam ju˙z niewielka˛ flot˛e statków. Po obl˛ez˙ eniu Therdan zrozumiałam, z˙ e barbarzy´ncy nie poprzestana˛ na miastach Zwiazku, ˛ wi˛ec uznałam, z˙ e dobrze b˛edzie przenie´sc´ ja˛ do Przystani. Fullea przez chwil˛e grzebała w talerzu. — Poczatkowo, ˛ kiedy Bomani obiegli D’Sley, mo˙zna było zarobi´c wielkie pieniadze, ˛ przewo˙zac ˛ mo˙znych do Przystani. Potem jednak zabrakło tych, którzy mogli zapłaci´c, a zostało jeszcze wielu biedaków. — Zorganizowała wi˛ec rybaków — podjał ˛ Tre. — I barki towarowe. Błagała, straszyła, robiła wszystko, by przewie´zc´ mieszka´nców D’Sley do Przystani K’Vaerna. — Wszystkich poza zdrowymi m˛ez˙ czyznami — poprawiła go wdowa. — Tak było do czasu, gdy Rada Siedmiu zorganizowała ucieczk˛e.
193
— Rada próbowała uciec prywatnymi łodziami w samym s´rodku ewakuacji — powiedział arystokrata z grymasem obrzydzenia. — Wtedy wszystko si˛e zawaliło — westchn˛eła Fullea. — Nie chcieli´smy zabiera´c z˙ ołnierzy, podczas gdy na miejsca w łodzi czekały kobiety i dzieci, ale pojawiało si˛e ich coraz wi˛ecej. W ko´ncu zacz˛eli siła˛ zabiera´c nam łodzie, odpływali i ju˙z nie wracali. Musieli´smy przerwa´c ewakuacj˛e. — W całym mie´scie płon˛eły domy podpalone przez Bomanów — powiedział cicho Tre. — Dobrze, z˙ e lał deszcz, wi˛ec ogie´n si˛e nie rozprzestrzeniał. — Byłe´s tam? — zapytał Kostas. — Przez dłu˙zszy czas dowodził tylna˛ stra˙za˛ — powiedziała Fullea. — Potem jednak został ranny. Kilku jego ludzi przyniosło go do doków i załadowało na statek. Jeden z ostatnich, które wypłyn˛eły. Arystokrata klasnał ˛ w dłonie. — Potem zrobiło si˛e naprawd˛e paskudnie. — Tak wyglada ˛ pladrowanie ˛ wszystkich broniacych ˛ si˛e miast — powiedziała O’Casey, — Na szcz˛es´cie my, ludzie, mamy to ju˙z za soba.˛ Sko´nczyli´smy z tym około tysiaca ˛ lat temu — w czasach Daggerów, które doprowadziły do powstania Imperium. Od tamtej pory nie do´swiadczyli´smy ju˙z zorganizowanych grabie˙zy. Naczelniczka s´wity szturchn˛eła kilka razy mi˛ekkie warzywa na swoim talerzyku. — Zamierzacie wróci´c — spytała — kiedy Bomani si˛e osiedla˛ albo odejda˛ na pomoc? Arystokrata wykonał gest niepewno´sci. — Bomani poprzysi˛egli zosta´c na południu, dopóki nie zniszcza˛ wszystkich miast, w tym tak˙ze Przystani K’Vaerna — powiedział. — Mo˙zemy wi˛ec wróci´c tylko wtedy, gdy Przysta´n przetrwa. Ale miasto słabnie z ka˙zdym dniem, nie mamy dost˛epu do drewna, rud i pól. Kiedy Bomani odejda,˛ mo˙ze ju˙z nie b˛edzie do czego wraca´c. — Ja sama straciłam wszystko podczas ewakuacji i bitwy w Zatoce — stwierdziła Fullea, Wskazała swoje dwa niewielkie naszyjniki. — Czy paradowałabym w dwóch prostych naszyjnikach z pereł coli, gdybym miała co´s wi˛ecej? Nie mam bransolet, nie mam pier´scieni, nie mam statków ani pieni˛edzy. Dla mnie wszystko ju˙z sko´nczone. Wykonała gest z˙ alu. — Jestem stara. Nie wiem, czy mam sił˛e zaczyna´c wszystko od poczatku. ˛ — Poza tym mamy problem rak ˛ do pracy — zauwa˙zył Tre. — Stracili´smy sporo ludzi w walce z Bomanami. Wi˛ekszo´sc´ naszej siły roboczej. Zostały nam tylko. . . — Kobiety i dzieci — doko´nczyła O’Casey, zerkajac ˛ na Matsugaego. — Tak. 194
— A do tego dochodzi sytuacja polityczna — dodała wdowa, a Tre westchnał. ˛ — To prawda. Rada straciła poparcie, kiedy jej członkowie próbowali uciec. Reputacja wszystkich wa˙zniejszych domów te˙z na tym ucierpiała. — A jedynie arystokracja ma fundusze na odbudow˛e miasta — zauwa˙zyła Fullea. — Ale nikt im nie ufa na tyle, by ich poprze´c i powierzy´c im władz˛e? — mruknał ˛ słu˙zacy. ˛ — Przychodzi mi do głowy par˛e pomysłów, jak temu zaradzi´c. — Mnie równie˙z — powiedziała O’Casey. — Na przykład mo˙zna by zaproponowa´c bogatym k’vaernijskim rodzinom udziały własno´sciowe. Rozwia˙ ˛ze to wasze problemy finansowe. Mo˙zecie tak˙ze zaoferowa´c mniejsze udziały zainteresowanym odbudowa˛ miasta ochotnikom z Przystani. Władz˛e obejmie korporacja z ograniczona˛ odpowiedzialno´scia.˛ Miasto b˛edzie jednak ekonomicznym wasalem Przystani K’Vaerna. — To najdziwniejsza rzecz, o jakiej słyszałem — powiedział Tre. — Kto b˛edzie nim zarzadzał? ˛ — Prezes rady nadzorczej, którego władz˛e okre´slałby statut — powiedział Matsugae, zerkajac ˛ na O’Casey. — Therean Pi˛ec´ ? — Co´s w tym rodzaju — odparła naczelniczka s´wity, skubiac ˛ w zamy´sleniu rozgotowane warzywa. — Generalnie jednak tego typu społeczno´sci nie sprawdzaja˛ si˛e w czasie wojny. Therean Pi˛ec´ był wyjatkowym ˛ przypadkiem homogenicznego społecze´nstwa militarystyczno- rolniczego. — Przerwała i za´smiała si˛e cicho. — I mieli naprawd˛e zabawny statut. — Do statutu mo˙zna by wprowadzi´c poprawki, pytajac ˛ o opini˛e obywateli — powiedział Matsugae. — Racja — zgodziła si˛e O’Casey. — A gdyby to nie wyszło, mo˙zecie spróbowa´c monarchii konstytucyjnej, takiej jak w Imperium. Mo˙zni dostaja˛ swója˛ izb˛e o okre´slonych uprawnieniach, pospólstwo swoja.˛ Do tego dochodzi dziedziczna władza wykonawcza, ka˙zdorazowo zatwierdzana przez obie izby. Oczywi´scie trzeba by ustanowi´c ró˙zne urz˛edy, na przykład urzad ˛ sadownictwa. ˛ Powodzenie na dłu˙zsza˛ met˛e wymaga równie˙z okresowego uzupełniania wy˙zszej izby. To tylko ogólny zarys, trzeba by obmy´sli´c wszystkie szczegóły. — Znasz te szczegóły? — spytała Fullea po chwili milczenia. — Powiedzmy, z˙ e nie sami obce — odparła z u´smiechem O’Casey. — Jedna uwaga — niezale˙znie od tego, na jaki system by´scie si˛e zdecydowali, musicie wprowadzi´c pełne równouprawnienie albo obywatelstwo za zasługi. Ubezwłasnowolnienie połowy społecze´nstwa nie sprawdza si˛e w warunkach post˛epu technologicznego. — Mówisz o nadaniu kobietom praw politycznych? — zapytał Tre. — Tak jest. Arystokrata spojrzał na swoja˛ towarzyszk˛e, całym ciałem wyra˙zajac ˛ zakłopotanie. 195
— Z pewno´scia˛ sa˛ jednostki. . . — Och, zamknij si˛e, Sam — uci˛eła wdowa. — Nie było z˙ adnego powodu — oprócz głupich praw ustanowionych przez m˛ez˙ czyzn — z˙ eby Tareim objał ˛ spadek po moim m˛ez˙ u. Prawie wszystko roztrwonił, zanim zmusiłam go, by oddał mi kontrol˛e nad interesami. Na pewno jest wiele kobiet, które poradziłyby sobie równie dobrze jak ja, a mo˙ze nawet lepiej. — Ale niewiele jest do tego przygotowanych, skoro ju˙z o tym mowa. — Nigdy nie wiadomo, dopóki si˛e nie spróbuje — powiedziała O’Casey. — Spójrzcie na Przysta´n K’Vaema. — Có˙z, to rzeczywi´scie dobry przykład — stwierdziła Fullea. — B˛edziecie potrzebowali rak ˛ do pracy — wtracił ˛ Matsugae. — My´sl˛e, z˙ e kobiety was w tym wzgl˛edzie zaskocza.˛ Pracowałem w czasie naszej podró˙zy z wieloma kobietami i niemal wszystkie były o wiele zdolniejsze, ni˙z m˛ez˙ czy´zni byli skłonni przyzna´c. Nawet ci o „otwartych umysłach”. — Ajajaj. Widz˛e, do czego zmierzacie. — Tre podniósł kawałek rozgotowanej bulwy. — Nast˛epnym razem to ja wybieram restauracj˛e. — To wszystko, co mówicie, jest niezwykle interesujace ˛ i cenne, ale wymaga w pierwszej kolejno´sci odbicia D’Sley — zauwa˙zyła Fullea. — Nie mamy do´sc´ pieni˛edzy na najemników — westchnał ˛ Tre. — Musicie wi˛ec przekona´c Przysta´n, z˙ e to wa˙zne tak˙ze dla niej — odparowała O’Casey. — Wszyscy chyba si˛e zgadzaja,˛ z˙ e dopóki Bomani maja˛ w gar´sci surowce, Przysta´n czeka marny los. Dlaczego wi˛ec nie miałaby zaatakowa´c D’Sley? — Bo Bomani rozbili wszystkie armie, które o´smieliły si˛e stawi´c im czoła. Znacznie przewy˙zszaja˛ liczebnie k’vaemijska˛ Gwardi˛e, a ich horda jest sprawnie dowodzona. Opuszczenie murów Przystani byłoby samobójstwem. — A wy nie macie tradycji armii poborowych i nie mo˙zecie w krótkim czasie zwi˛ekszy´c liczebno´sci Gwardii.- powiedziała O’Casey, kiwajac ˛ ze zrozumieniem głowa.˛ — Ale to wszystko da si˛e łatwo zorganizowa´c — wtracił ˛ Matsugae. — Prawda? — Je´sli tylko kto´s silny i o znacznych wpływach przejrzy na oczy — zgodziła si˛e historyczka. — My´sl˛e, z˙ e to wy macie silne wpływy polityczne — powiedziała Fullea. — Mylisz si˛e — odpowiedziała uprzejmie O’Casey. — Maja˛ je Rus From i Bogess, a my tylko mo˙zemy poinstruowa´c ich, jak maja˛ zaatakowa´c Bomanów. Mo˙ze wi˛ec dzisiaj spotkały si˛e tu nieodpowiednie osoby? — Nie — odparła powa˙znie Fullea. — Ani Bogess, ani Rus From nie rozumieja˛ do ko´nca technik i technologii, które od was dostali, dlatego K’Vaernijczycy nie chca˛ im zaufa´c. Nie powierza˛ Bogessowi dowodzenia w polu, tak jak powierzyliby kapitanowi Pahnerowi. Bogess powiedział im, z˙ e Pahner to wojskowy geniusz.
196
— Kapitan Pahner jest bardzo dobry w swoim fachu — u´smiechn˛eła si˛e O’Casey — ale nie jest geniuszem. Potrafi zachowa´c spokój w ka˙zdej sytuacji, co jest ogromna˛ zaleta˛ ka˙zdego dowódcy, ale generalnie bazuje na tradycji. A okres´lenie „geniusz” implikuje innowacje. — Ale Bogess nawet nie zna tradycji — zauwa˙zył Tre. — Prawda? — Tak. — Otó˙z wła´snie. — Fullea, Sam Tre — powiedziała O’Casey. — Rozumiem, do czego zmierzacie, ale my nie mamy czasu. I tak jeste´smy ju˙z spó´znieni. Nie mo˙zemy zosta´c w Przystani i pomaga´c wam toczy´c wasze wojny, a ju˙z na pewno nie b˛edziemy dla was walczy´c z Bomanami. Nie jeste´smy najemnikami. — Co mamy zrobi´c, z˙ eby przekona´c was do pomocy? — spytała Fullea. — Oprócz zaproszenia na dobra˛ kolacj˛e, oczywi´scie. Eleanora u´smiechn˛eła si˛e lekko. — Nie ja podejmuj˛e takie decyzje. Ale gdyby´scie spełnili pewne warunki, mogliby´smy rozwa˙zy´c wasza˛ propozycj˛e. — Oczywi´scie — powiedział Tre. — Jakie sa˛ te warunki? — Informacje o lokalizacji i liczebno´sci Bomanów. Konkretny plan działania. Całkowite poparcie Przystani K’Vaerna, czyli pomoc w zbudowaniu naszych statków i przygotowaniu armii. Wymagamy tak˙ze wsparcia najwi˛ekszych warsztatów i domów kupieckich w mie´scie. Tre zamrugał nerwowo oczami, a Fullea, wcia˙ ˛z opierajac ˛ si˛e o stół, trwała spokojna i nieruchoma jak posag. ˛ — A gdyby wszystkie wasze warunki zostały spełnione? — zapytała. — To niemo˙zliwe! — zawołał Tre. — K’Vaernijczycy nigdy si˛e na to nie zgodza! ˛ — A gdyby te wszystkie warunki zostały spełnione? — powtórzyła wdowa. — Wtedy Pahner zastanowiłby si˛e nad udzieleniem wam pomocy — powiedział Matsugae. — Zwłaszcza, gdyby kampania nie trwała dłu˙zej ni˙z budowa statków. — Nie mo˙zemy tego w z˙ aden sposób zagwarantowa´c — powiedział stanowczo Tre. — Nie, ale do chwili uko´nczenia statków kapitan mógłby wyszkoli´c kogo´s innego, kto zajałby ˛ jego miejsce — zauwa˙zyła O’Casey. — A do tego czasu Bomani byliby porzadnie ˛ zdziesiatkowani. ˛ — Musimy wi˛ec uzyska´c poparcie Rady? — spytała wdowa. — Wa˙zniejsze jest, z˙ eby´scie mieli poparcie obywateli — u´sci´sliła Eleanora. — Musieliby z własnej woli poprze´c cała˛ spraw˛e. — Macie jakie´s pomysły? — spytała Fullea, upijajac ˛ łyk wina. To chyba nie b˛edzie krótka kolacja, pomy´slała O’Casey.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
Roger opadł na poduszk˛e i skinał ˛ głowa˛ Despreaux. Plutonowy przyszła troch˛e przed czasem. Nie zachowuje si˛e ju˙z wprawdzie otwarcie wrogo, ale i nie promieniuje przychylno´scia,˛ pomy´slał ksia˙ ˛ze˛ . Pr˛edzej czy pó´zniej b˛edziemy musieli usia´ ˛sc´ we dwójk˛e i wyja´sni´c sobie pewne sprawy. . . Jego asi usiadł cicho za nim, kiedy do komnaty weszli Julian i Tratan. Za nimi pojawiła si˛e reszta sztabu i dowódcy. Pahner przyszedł ostatni w towarzystwie Rastara i Rus Froma, którzy pospiesznie zaj˛eli miejsca. — Musimy podja´ ˛c pewne decyzje — zaczał ˛ marin˛e. — A raczej ja musz˛e je podja´ ˛c. Chc˛e, z˙ eby ka˙zdy opowiedział mo˙zliwie wyczerpujaco, ˛ czego si˛e dowiedział. Potem ustalimy, co robi´c. — Poertena, zaczynaj. — Si, panie kapitanie. — Pinopa´nczyk zerknał ˛ na swój pad. — Powtórz˛e jeszcze raz: nie przepłyniemy oceanu w tych baliach. Mo˙zemy wyposa˙zy´c jedna˛ z nich w o˙zaglowanie szkunera, ale zrobi grzyba przy pierwszym silniejszym podmuchu. — Mo˙zecie nam to wyja´sni´c? — spytał Julian. — Tutejsi jako´s sobie z nimi radza,˛ prawda? — Tak jest, ale oni pływaja˛ tylko po tym kaczym dole — odparł Poertena, wskazujac ˛ rozciagaj ˛ ace ˛ si˛e za oknem Morze K’Vaernijskie — i w pobli˙zu ladu. ˛ Nie moga˛ dalej, nawet gdyby chcieli, bo nie znaja˛ si˛e na nawigacji. Według czego mieliby si˛e orientowa´c? — Wskazał szare chmury zasnuwajace ˛ niebo gruba˛ warstwa.˛ — Dlatego ich statki nadaja˛ si˛e tylko na wody przybrze˙zne albo takie, które na Ziemi nazywa si˛e s´ródziemnomorskimi. ´ — Sródziemnomorskimi? — powtórzyła Kosutic, a Pinopa´nczyk wzruszył ramionami. — Widzisz pani tam pian˛e? — spytał, wskazujac ˛ na skalisty brzeg w dole cytadeli. — Nie? To dlatego, z˙ e Morze K’Vaernijskie to kału˙za, za mała, z˙ eby powstały tu prawdziwe fale. A kiedy solidnie zawieje, szumowiniaki uciekaja˛ do brzegu, rzucaja˛ kotwic˛e i czekaja,˛ a˙z przejdzie. Ale na oceanie tak si˛e nie da, pani sier˙zant. 198
— Hmmm. — Kosutic pokiwała wolno głowa,˛ a Poertena znów wzruszył ramionami. — To statki przybrze˙zne — ciagn ˛ ał. ˛ — Maja˛ małe zanurzenie i cholernie płaskie dno — cz˛es´ciowo po to, z˙ eby mogli wyciaga´ ˛ c je na brzeg tam, gdzie chca.˛ Do tego nie wiedza,˛ jak działa o˙zaglowanie. Szczerze mówiac, ˛ dziwi˛e si˛e, z˙ e u˙zywaja˛ prostokatnych ˛ z˙ agli, a nie o˙zaglowania łaci´nskiego. — Łaci´nskiego? — powtórzył niepewnie Julian, a O’Casey zachichotała. — To z˙ argon marynarzy, plutonowy — powiedziała z przekornym błyskiem w oku. — B˛edziecie musieli do tego przywykna´ ˛c. — Ale co to znaczy? — nie poddawał si˛e Julian. Naczelniczka s´wity spojrzała na Poerten˛e. — Nie znam si˛e na sprawach technicznych tak dobrze jak wy, ale czy mog˛e wyja´sni´c wszystkim, o czym mówicie? Pinopa´nczyk kiwnał ˛ głowa,˛ a O’Casey odwróciła si˛e z powrotem do Juliana. — Przed wynalezieniem silnika parowego i s´ruby istniały na Ziemi dwa typy ´ statków. Nazwijmy je s´ródziemnomorskim i atlantyckim. Morze Sródziemne jest bardzo podobne do K’Vaernijskiego — s´ródladowe, ˛ płytkie, o umiarkowanych wiatrach i falach. Atlantyk to o wiele trudniejszy akwen, warunki, jakie na nim panuja,˛ moga˛ by´c s´miertelnie niebezpieczne dla statków zbudowanych do z˙ eglo´ wania po Morzu Sródziemnym. — Kultury s´ródziemnomorskie wynalazły galery, a pó´zniej galeasy — lekkie, przybrze˙zne statki o niskich burtach, bardzo podobne do k’vaernijskich. Ich o˙zaglowanie, które nazwano potem łaci´nskim, składało si˛e z pojedynczego z˙ agla na rei zamocowanej do masztu pod do´sc´ ostrym katem. ˛ — Statki typu atlantyckiego miały o wiele gł˛ebsze kadłuby, zapewniajace ˛ wi˛eksza˛ stabilno´sc´ , oraz wy˙zsze burty, dzi˛eki którym pokład chroniony był przed zalewaniem. W przeciwie´nstwie do o˙zaglowania s´ródziemnomorskiego, typ atlantycki stopniowo doszedł do kilku masztów z dwoma lub trzema prostokatnymi ˛ z˙ aglami na ka˙zdym oraz trójkatnymi ˛ „fokami” na dziobie i rufie. Dzi˛eki takiej konstrukcji statki typy atlantyckiego mogły korzysta´c głównie z siły wiatru zamiast wioseł, co oznacza, z˙ e mogły by´c wi˛eksze, ci˛ez˙ sze i solidniejsze. Nie wspominajac ˛ ju˙z o wolnej przestrzeni wzdłu˙z burt, w której mo˙zna było zamontowa´c bateri˛e dział. Zastanowiła si˛e i wzruszyła ramionami. — To nie jest moja specjalno´sc´ , wi˛ec by´c mo˙ze co´s pokr˛eciłam, a na pewno sporo pomin˛ełam, ale mniej wi˛ecej wiecie, z jakimi problemami musi sobie poradzi´c Poertena. — Ano — przytaknał ˛ mały mechanik. — Nawet ich statki kupieckie maja˛ za małe zanurzenie na ocean, a co dopiero okr˛ety! — Przewrócił oczami. — Mowy nie ma. Jak dobrze zawieje, przewróca˛ si˛e jak nic. Nikt tu nigdy nie słyszał o fokach, maja˛ tylko te wielkie pier. . . znaczy, maja˛ tylko te kwadratowe z˙ agle 199
mocowane pod bukszprytem. To troch˛e pomaga przy halsowaniu, ale niewiele. Nie, z takim o˙zaglowaniem nie ma co wybiera´c si˛e na ocean. — Wi˛ec ich nauczmy — wzruszył ramionami Julian. — Ale musimy to zrobi´c szybko, je´sli mamy zbudowa´c statki. Poza tym byłem w miejscowym muzeum i zerknałem, ˛ co napisano o tym statku, co podobno przypłynał ˛ tu zza oceanu. Musimy si˛e martwi´c nie tylko o ocean, ale i o to co´s, co rozszarpało tamtych. — Rozszarpało? — spytał Roger. — Według mnie to jaka´s wielka ryba, Wasza Wysoko´sc´ — powiedział Pinopa´nczyk. — Musicie pami˛eta´c, z˙ e czytałem to tylko w cz˛es´ciowym tłumaczeniu, a ten, co to pisał, miał nie po kolei w głowie. ´ — Swietnie — westchnał ˛ Julian. — Wi˛ec je´sli nawet zda˙ ˛zymy ze statkami na czas, b˛edziemy musieli walczy´c, z morskimi potworami? — To kolejny argument za szybkim statkiem — odpowiedział Roger. — Ale czy ten z˙ eglarz był pewien, z˙ e nie wpadli na podwodna˛ raf˛e, Poertena? Mo˙zna si˛e na co´s takiego nadzia´c nawet na otwartym morzu. — Wiem, Wasza Wysoko´sc´ , ale napisał do´sc´ wyra´znie o wielkiej paszczy, która rozdarła statek, o demonie z gł˛ebin i tak dalej. — Cholera — zakl˛eła Kosutic. — A ja my´slałam, z˙ e nie spotkamy ju˙z niczego bardziej interesujacego ˛ ni˙z atul-grak. — B˛edziemy wi˛ec budowa´c co najmniej trzy miesiace.˛ Pahner powrócił do tematu. — Jak jeste´smy z z˙ ywno´scia! ˛ uzupełnieniami? — Niedobrze, kapitanie — odparł cicho Matsugae. Wszystkie oczy zwróciły si˛e na słu˙zacego. ˛ — Jabliwki sporo pomogły, ale uzupełnie´n mamy coraz mniej. Chora˙ ˛zy Dobrescu bada wszystko, co znajdzie, w nadziei, z˙ e wykryje jakie´s dodatkowe substytuty, ale je´sli mu si˛e nie uda, mamy cztery, mo˙ze cztery i pół miesiaca, ˛ zanim zaczna˛ si˛e powa˙zne niedobory. — Ile czasu zajmie przepłyni˛ecie oceanu, kiedy zbudujemy statki? — Pahner zwrócił si˛e do Poerteny. — Ci˛ez˙ ko powiedzie´c. My´sl˛e, z˙ e co najmniej miesiac, ˛ sir. Zapadła cisza. Wszyscy w milczeniu przetrawiali usłyszane informacje. Zakładajac, ˛ z˙ e przybliz˙ one wyliczenia Poerteny sa˛ prawidłowe i z˙ e wszystko pójdzie zgodnie z planem, ich uzupełnienia sko´ncza˛ si˛e w chwili dotarcia do celu. Ale Marduk nauczył ich, z˙ e tutaj nic nie idzie zgodnie z planem. — Dobrze — powiedział po chwili Pahner. — Wiemy ju˙z, jak wygladaj ˛ a˛ kwestie transportu i uzupełnie´n. My´sl˛e, z˙ e mo˙zna to okre´sli´c „na styk”. Rus, co powiesz o tutejszej produkcji broni na du˙za˛ skal˛e? — K’Vaernijczycy o wiele lepiej ni˙z my, Diaspranie, radza˛ sobie z obróbka˛ metali — odparł diaspra´nski biskup. — Bierze si˛e to w du˙zej mierze z ich wiary w Krina, tak jak my nauczyli´smy si˛e współdziała´c z Bogiem wody, oni nauczyli si˛e odlewa´c dzwony, w których słysza˛ głos Krina. My, Diaspranie, u˙zywamy bom200
bard i arkebuzów głównie jako broni obronnej na umocnieniach, a u nich nawet l˙zejsze galery maja˛ na pokładzie du˙zo arkebuzów i zamontowanych na obrotowych ło˙zyskach bombard. Stad ˛ te˙z miasto ma ogromne do´swiadczenie w odlewaniu morskich dział. Ich flota korzysta z prywatnych statków kupieckich, dlatego wiele z nich równie˙z ma na pokładzie artyleri˛e i arkebuzy. — Za działa na okr˛etach płaci miasto, wi˛ec wszystkie maja˛ standardowy kaliber, czego nie mo˙zna powiedzie´c o wyposa˙zeniu prywatnych statków. — Według zestawie´n, jakie sporzadził ˛ dla nas Bistem Kar, Gwardia i Marynarka posiadaja˛ łacznie ˛ około jedenastu tysi˛ecy arkebuzów. Wszystkie sa˛ tego samego kalibru i przerobienie ich na karabiny według waszego projektu nie powinno nastr˛ecza´c trudno´sci. W mie´scie jest wystarczajaco ˛ wielu zdolnych rzemie´slników, by sobie z tym poradzi´c. Sa˛ równie˙z spore zapasy kutego z˙ elaza i stali, i cho´c du˙za˛ cz˛es´c´ przeznaczono ju˙z na bro´n i pancerze, miejskie ku´znie moga˛ je z łatwo´scia˛ przetopi´c. — O spr˛ez˙ ynujac ˛ a˛ stal b˛edzie troch˛e trudniej, ale da si˛e ja˛ wyprodukowa´c. O wiele wi˛ekszy kłopot b˛edzie z mechanizmami komór, które nam opisali´scie. B˛edziemy potrzebowa´c czasu na sporzadzenie ˛ projektu dostosowanego do naszych mo˙zliwo´sci, zbudowanie potrzebnych maszyn i narz˛edzi oraz sama˛ produkcj˛e. — Rozmawiałem na ten temat z niektórymi miejscowymi rzemie´slnikami, przede wszystkim z Dell Murem, i uwa˙zam, z˙ e mo˙zliwe jest alternatywne rozwiazanie. ˛ Znacznie łatwiej byłoby wyprodukowa´c kapiszony ni˙z zdatne do u˙zycia komory. Miejscowi alchemicy znaja˛ rt˛ec´ , u˙zywaja˛ jej równie˙z niektórzy lekarze, wi˛ec w Przystani K’Vaerna jest jej sporo. Tutejsza mennica mogłaby produkowa´c kapiszony w ogromnych ilo´sciach. — Szczerze mówiac, ˛ najwi˛ekszy problem stwarza zapewnienie dostatecznej ilo´sci amunicji do karabinów. Musimy zaprojektowa´c nowe formy do odlewania pocisków i wdro˙zy´c je do produkcji. Je´sli damy naszym z˙ ołnierzom do rak ˛ jedena´scie tysi˛ecy karabinów i wydamy ka˙zdemu z nich sze´sc´ dziesiat ˛ sztuk amunicji, b˛edziemy musieli od razu wyprodukowa´c sze´sc´ set sze´sc´ dziesiat ˛ tysi˛ecy nabojów. Nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby si˛e to udało w czasie, który nam pozostał. Oczywi´scie zawsze moz˙ emy wyprodukowa´c karabiny odprzodowe, co pozwoliłoby unikna´ ˛c problemów z komorami i nabojami, ale straciliby´smy w ten sposób przewag˛e szybkostrzelnos´ci. Do tego dochodzi kwestia zapasów prochu. Poniewa˙z k’vaernijska marynarka u˙zywa bombard i arkebuzów na du˙za˛ skal˛e, a baterie nabrze˙zne składaja˛ si˛e z ogromnych dział, Przysta´n ma w magazynach o wiele wi˛ecej prochu ni˙z Diaspra. Nikt jednak nie brał pod uwag˛e takiego zu˙zycia amunicji przez armi˛e, która˛ chcemy zorganizowa´c. Bistem Kar inwentaryzuje zawarto´sc´ miejskich składów, ale wyglada ˛ na to, z˙ e nie wystarcza˛ nam zgromadzone tam zapasy. Prochownie czekaja˛ w gotowo´sci, niektóre nawet produkuja˛ niewielki ilo´sci, ale wszystkie składniki prochu pochodza˛ z importu, zwłaszcza siarka, a Bomani zaj˛eli wszystkie tradycyjne z´ ródła zaopatrzenia. 201
— Najlepsza˛ wiadomo´scia˛ jest chyba to, z˙ e tutejsi hutnicy, którzy potrafia˛ odlewa´c i bombardy, i dzwony, b˛eda˛ w stanie szybko wyprodukowa´c wasza˛ „konna˛ artyleri˛e”. Znaja˛ sekrety piaskowania i innych technik, które mi opisali´scie, maja˛ te˙z o wiele wi˛eksza˛ ni˙z my´sleli´smy wydajno´sc´ , przede wszystkim dlatego, z˙ e Przysta´n od dawna jest głównym dostawca˛ artylerii dla wszystkich flot Morza K’Vaernijskiego. Do tej pory nikt tutaj nie zastanawiał si˛e nad innowacjami, które zaproponowali´scie, a mistrz cechu rusznikarzy doznał niemal objawienia, kiedy zobaczył moje szkice mocowania przodka. Pomysł zaopatrzenia dział w zamki kapiszonowe i mobilnej artylerii ladowej ˛ zrobił wra˙zenie na całym przemy´sle rusznikarskim Przystani K’Vaerna. Według moich wylicze´n, w mie´scie jest do´sc´ metalu, by wyprodukowa´c dwie´scie dział z brazu ˛ i z˙ elaza, strzelajacych ˛ sze´sciokilogramowymi kulami, chocia˙z b˛edzie to wymagało przetopienia du˙zej cz˛es´ci ju˙z istniejacych ˛ bombard. — Najwi˛ekszym problemem jest brak czasu. Samo odlewanie mo˙zna zako´nczy´c w ciagu ˛ półtora do dwóch miesi˛ecy, ale szlifowanie dział potrwa o wiele dłu˙zej. Tutejsi rusznikarze zazwyczaj nie produkuja˛ broni o takim kalibrze, jakiego potrzebujemy. Wyka´nczanie działa to długi proces. — Mo˙zemy im w tym pomóc — mruknał ˛ Julian. Diaspranin spojrzał na niego i zmarszczył skór˛e nad jednym okiem. Plutonowy zachichotał. — Wystarczy odpowiednio ustawi´c „standardowa˛ polowa˛ wycinark˛e otworów” — powiedział, a Kosutic i Pahner niespodziewanie wybuchn˛eli gło´snym s´miechem. — Na szatana, oczywi´scie, z˙ e tak! — wykrztusiła sier˙zant i roze´smiała si˛e jeszcze gło´sniej. Roger i O’Casey spojrzeli na nia˛ ze zdziwieniem. W ko´ncu uspokoiła si˛e i otarła łzy rado´sci. — Przepraszam, Wasza Wysoko´sc´ . Julian ma racj˛e. Wystarcza˛ nasze bagnety, a ich mamy pod dostatkiem. — Bagnety? — Roger niczego nie rozumiał. — Oczywi´scie, sir. Wszyscy marines maja˛ bagnety z zapami˛etujacego ˛ plastiku. . . wie pan, te z monomolekularnym ostrzem, takim samym jak maczety. — Przecinaja˛ dosłownie wszystko, dlatego u˙zywamy ich o wiele cz˛es´ciej do prac obozowych ni˙z do walki wr˛ecz. W instrukcjach podaja,˛ i˙z „standardowa polowa wycinarka otworów” tnie idealnie okragłe ˛ dziury we wszystkim, poczynajac ˛ od gliny, a na wypolerowanym obsydianie ko´nczac. ˛ Na pewno da si˛e je ustawi´c tak, z˙ eby wierciły i ci˛eły wszystko to, co tu potrafia˛ odla´c, a do tego w kilka godzin, a nie kilka dni czy tygodni. — Pani sier˙zant ma racj˛e, sir — powiedział Julian. — Mo˙zemy wierci´c lufy szybciej, ni˙z warsztaty b˛eda˛ w stanie je produkowa´c, — To by było wspaniale — ucieszył si˛e From. — Mogliby´smy w ten sposób stworzy´c pot˛ez˙ ny tabor artyleryjski. Ale nie b˛edziemy mogli wystawi´c armii uzbrojonej w same karabiny, kapitanie Pahner. Nie w tak krótkim czasie. Dlatego Bogess i ja przedyskutowali´smy z Bistem Karem mo˙zliwo´sc´ powołania dodatko202
wych regimentów pikinierów. W mie´scie jest do´sc´ ku´zni, by wyprodukowa´c du˙ze ilo´sci pik i oszczepów. Z tego, co powiedział nam Bistem Kar, pr˛edzej sko´ncza˛ si˛e nam poborowi ni˙z piki, asagaje, oszczepy i nowe tarcze dla nich. — Podsumowujac ˛ uwa˙zam, z˙ e majac ˛ dwa miesiace ˛ na przygotowania oraz „wycinark˛e otworów”, rzemie´slnicy Przystani K’Vaerna sa˛ w stanie wyposaz˙ y´c armi˛e w cztery do pi˛eciu tysi˛ecy karabinów odtylcowych oraz amunicj˛e do nich. Wsparciem b˛edzie dwie´scie dział i dziesi˛ec´ do pi˛etnastu tysi˛ecy pikinierów i włóczników. Razem z artylerzystami, in˙zynierami i personelem pomocniczym b˛edzie około trzydziestu sze´sciu tysi˛ecy głów. Przysta´n K’Vaerna to du˙ze i ludne miasto, ale prawdopodobnie nie jest w stanie zmobilizowa´c wi˛ecej zdrowych m˛ez˙ czyzn w odpowiednim wieku, nie ryzykujac ˛ katastrofy gospodarczej. — Dobry Bo˙ze — powiedział Roger, odwracajac ˛ si˛e do Farmera. — Pan to wszystko wymy´slił? — Tak — odparł marin˛e. — Je´sli mamy zosta´c i walczy´c, musimy mie´c najlepszy sprz˛et i najlepsze wojsko. Miałem nadziej˛e, z˙ e uda nam si˛e wystawi´c mniej pikinierów, a wi˛ecej strzelców, ale wydaje mi si˛e, z˙ e Rus, Bogess i Bistem Kar ustalili najlepsze proporcje ilo´sci broni i ludzi. — Jak zamierza pan nauczy´c ich posługiwania si˛e ta˛ bronia,˛ skoro ona nawet nie istnieje? — spytała O’Casey. — Wcale nie mam zamiaru ich szkoli´c — powiedział Pahner. — Ale gdybys´my nie mieli innego wyj´scia, dam im drewniane makiety. Chodzi głównie o to, z˙ eby nauczyli si˛e dyscypliny i nabrali zaufania do nowej broni. Prawdziwy problem polega na tym, z˙ e w czasie bitwy b˛edziemy bardziej rozproszeni ni˙z pod Diaspra.˛ Potrzebna wi˛ec jest przejrzysta struktura organizacyjna. — Kar zrobił na mnie ogromne wra˙zenie — powiedział Rastar. — Bogess równie˙z, oczywi´scie. Ale nie mam pewno´sci, czy dadza˛ sobie rad˛e z nowa˛ taktyka.˛ Zwłaszcza w tak krótkim czasie. W ogóle cały pomysł „sztabu” wydaje mi si˛e dziwny. — Dobrze — stwierdził kapitan. — Damy wi˛ec rad˛e wyprodukowa´c bro´n dla niewielkiej armii. Tym razem nie znamy liczebno´sci. Poniewa˙z na wyprodukowanie broni i wyszkolenie z˙ ołnierzy potrzeba nam sporo czasu, zmniejsza˛ si˛e nasze rezerwy uzupełnie´n. Plutonowy Julian, prosimy o raport na temat sytuacji politycznej Przystani K’Vaerna. Julian właczył ˛ swój pad. — To do´sc´ otwarta demokracja. Sytuacja polityczna jest tu zło˙zona, sir. Maja˛ około czternastu najwa˙zniejszych stanowisk, obsadzanych przez ró˙zne partie zwolenników. Najsilniejsze partie reprezentuja˛ Wes Til i Turl Kam. Tił to pieniadze, ˛ stocznie i handel na ladzie, ˛ Kam to robotnicy i społeczno´sc´ z˙ eglarska. — Tratan — ciagn ˛ ał ˛ podoficer, skinawszy ˛ głowa˛ Mardukaninowi — sp˛edził troch˛e czasu na ulicach, badajac ˛ nastroje i opinie mieszka´nców miasta. Niech sam o tym opowie. 203
— To niesamowite, jakie rzeczy oni mówia˛ w obecno´sci głupiego dzikusa — powiedział bratanek Corda. — Jedyny problem stwarzało mi zrozumienie ich. Tutaj mówi si˛e lokalnym dialektem, którego ja do chwili przybycia do Diaspry nie znałem. — Ale sadz˛ ˛ e, z˙ e moja słaba znajomo´sc´ tutejszego j˛ezyka wyszła mi na korzy´sc´ , poniewa˙z traktowano mnie jak głupiego dzikusa. Mogłem przysłuchiwa´c si˛e wielu rozmowom i nikt nie zwracał na mnie uwagi. — Mieszka´ncy miasta zasadniczo nieprzychylnie patrza˛ na przyjmowanie uchod´zców. Mówi˛e „zasadniczo”, poniewa˙z wi˛ekszo´sc´ z nich daje schronienie dalekim krewnym czy znajomym, ale ka˙zdy uwa˙za, z˙ e jego uchod´zcy sa˛ w porzadku, ˛ a chce si˛e pozby´c tych innych. — Odłam partii Turl Kama agituje za wyp˛edzeniem ich z miasta — powiedział Julian. — Nic nie wskazuje na to, z˙ e sam Kam ma z tym co´s wspólnego. — Wszyscy bardzo boja˛ si˛e Bomanów — ciagn ˛ ał ˛ Tratan. — Doskonale zdaja˛ sobie spraw˛e, co si˛e stanie, je´sli barbarzy´ncy zdob˛eda˛ miasto. Tak naprawd˛e wcale nie wierza,˛ i˙z Przysta´n jest forteca˛ nie do zdobycia. Zdenerwowanie narasta, a kiedy zacznie brakowa´c z˙ ywno´sci, łatwo mo˙ze wybuchna´ ˛c panika. Jednoczes´nie słycha´c głosy — coraz liczniejsze — z˙ e najlepszym sposobem powstrzymania Bomanów jest wypowiedzenie im wojny. — Czy kto´s osobi´scie opowiada si˛e za wojna? ˛ — spytała Kosutic. — Nie — odparli równocze´snie Julian i Tratan. Mardukanin oddał głos plutonowemu. — Ten poglad ˛ pojawia si˛e we wszystkich dyskusjach na temat obecnej sytuacji — powiedział marin˛e. — „Gdyby tylko kto´s stawił im czoła. . . Mo˙zemy z nimi walczy´c. . . Mogliby´smy ich zmia˙zd˙zy´c, ale. . . „. Słyszy si˛e to za ka˙zdym razem, kiedy rozmawiaja˛ o Bomanach. — Blokada rujnuje miasto i wszyscy o tym wiedza˛ — dodał Tratan. — Za swoje problemy mieszka´ncy winia˛ uchod´zców, ale zdaja˛ sobie spraw˛e, z˙ e tak naprawd˛e odpowiedzialni sa˛ Bomani. — Nie wiemy, czy materiały potrzebne do budowy statków sa˛ jeszcze w D’Sley — zauwa˙zył Julian. — Były tam spore zapasy, w tym sezonowanego drewna i masztów, kiedy wojna si˛e zacz˛eła. Nikt nie wie, czy Bomani ich nie zniszczyli, ale wszyscy maja˛ nadziej˛e, z˙ e tego nie zrobili, bo tak˙ze zdaja˛ sobie spraw˛e z ich warto´sci. — My te˙z tak uwa˙zamy — powiedział Roger. — Tor Flain i Wes Til powiedzieli nam o tym — dodała Despreaux. — Nasza dwójka równie˙z o tym mówiła — powiedziała O’Casey. — Nie zapomnieli jednak doda´c, z˙ e zdobycie tych zapasów b˛edzie wymagało wi˛ecej ni˙z pojedynczego rajdu. — To zale˙zy, jak zdefiniuje si˛e rajd — stwierdził Pahner. — Ale w zasadzie zgadzam si˛e z tym. 204
— Je˙zeli nie wystarczy materiałów zgromadzonych tutaj, w Przystani — dodał Roger — trzeba b˛edzie zacza´ ˛c wyrab ˛ lasu w górze rzeki, a to wymagałoby ochrony drwali przed Bomanami. — Wyja´snijmy sobie jedno — powiedział Pahner. — Moim zdaniem nie ma mowy, z˙ eby´smy walczyli z Bomanami, majac ˛ tylko marines i jazd˛e Północy. Ka˙zda konfrontacja w polu wymaga wsparcia Gwardii i wszystkich z˙ ołnierzy Marynarki, a i tak b˛edzie to niebezpiecznie mała armia. Do wystawienia armii, o jakiej mówił Rus, potrzebna byłaby pełna mobilizacja wszystkich obywateli miasta, w stosunku do liczebno´sci hordy Bomanów to i tak nie za wiele. — To wła´snie powiedzieli´smy w rozmowie z Sam Tre i Fullea˛ Li’it — powiedziała O’Casey. — Nie ma wsparcia bez pełnej mobilizacji obywateli. — My´slicie, z˙ e mogliby´smy ich pokona´c, gdyby´smy musieli? — spytał Roger. — Majac ˛ artyleri˛e, karabiny kapiszonowe, pułki pikinierów i włóczników? — Pahner kiwnał ˛ głowa.˛ — Tak. — Przepraszam, sir — powiedziała Kosutic. — Sugeruje pan, z˙ e zostajemy i walczymy? — Sugeruj˛e, z˙ eby´smy si˛e nad tym zastanowili — odparł oficer. — Tratan, co ty o tym my´slisz? — Walka. — Mardukanin wzruszył ramionami. — B˛edziecie potrzebowa´c wsparcia K’Vaernijczyków, z˙ eby zbudowa´c statki, a potrzebne wam materiały lez˙ a˛ na drugim brzegu Zatoki. Poza tym uwa˙zam, z˙ e skopanie tych barbarzy´nskich tyłków to dobry pomysł. — Poertena? — Walka, sir — powiedział Pinopa´nczyk. — Potrzebne nam to. . . jebane drewno. — Plutonowy Despreaux? — Walka, sir- odparła marin˛e. — B˛edziemy tu, kiedy dojdzie do starcia, i nie wydaje mi si˛e, z˙ eby wtedy udało nam si˛e unikna´ ˛c właczenia ˛ w wojn˛e. — Julian? — Walka, sir. Popieram wszystkie wcze´sniejsze argumenty, a poza tym dostałem paskudnego uczulenia na tych dzikusów, sir. — A kto jest przeciw? — Ja nie jestem przeciw — powiedziała Kosutic — ale z˙ ołnierze sa˛ wyczerpani. W Diasprze troch˛e ich chwilami ponosiło. Trzeba to bra´c pod uwag˛e. — Zrozumiałem. Ale to nie jest sprzeciw? — Nie, sir. Kapitan opadł na poduszki i rozejrzał si˛e. — W porzadku. ˛ Zatem je´sli Rada podejmie decyzj˛e o wojnie z Bomanami, członkowie Osobistego Pułku Cesarzowej wezma˛ w niej udział jako instruktorzy i doradcy w zamian za pełne wsparcie w budowie floty szybkich pełnomorskich statków. Ich produkcja ma si˛e zacza´ ˛c najszybciej, jak to b˛edzie mo˙zliwe. 205
— Musimy mie´c wi˛ecej informacji o Bomanach — powiedział Roger. — Nie wiadomo, co robi główna horda. Wydaje nam si˛e, z˙ e siedzi w Sindi, ale nie wiemy tego na pewno. — Oczywi´scie — zgodził si˛e Pahner. — Kiedy dowiemy si˛e, gdzie jest, zaczniemy planowa´c. Na razie jednak musimy zacza´ ˛c od D’Sley. Odbicie go b˛edzie pierwszym naszym krokiem, niezale˙znie od tego, co ustali wywiad. — Wysła´c zwiad? — spytała sier˙zant Kosutic. — Tak. Druga dru˙zyna, koordynacja˛ zajmie si˛e sier˙zant Jin. Despreaux zostaje. Musi pracowa´c z alchemikami. Pahner oparł si˛e o poduszki i zamy´slił. Po chwili dorzucił: — Prosz˛e doda´c do wykazu niezb˛ednego sprz˛etu łopaty. — I mapy — dodał Roger. — I siekiery. Poertena albo Julian b˛eda˛ musieli sprawdzi´c, czy wyliczenia Rusa i Bistem Kara sa˛ dokładne. Bez urazy, Rus, ale mówimy o produkcji na skal˛e, jakiej nigdy tu nie widziano. — Rozumiem, Wasza Wysoko´sc´ — zapewnił go Diaspranin. — Zreszta˛ obaj poczujemy si˛e lepiej, je´sli kto´s sprawdzi nasze obliczenia. — Musimy zastanowi´c si˛e — powiedział Pahner, podnoszac ˛ swój pad — jak skłoni´c K’Vaernijczyków do poparcia wojny. Pani sier˙zant, prosz˛e wysła´c zwiad. Nie tylko dru˙zyn˛e, gdy˙z obszar jest za du˙zy. Prosz˛e wykorzysta´c miejscowych drwali i ludzi Rastara, i wyda´c wszystkie komunikatory, jakie pani znajdzie. Eleanoro, niech pani zacznie opracowywa´c program propagandowy, z˙ eby nakłoni´c mieszka´nców Przystani do właczenia ˛ si˛e w walk˛e. Poertena, wy zajmiecie si˛e statkami, a wy, Julian, b˛edziecie naszym głównym mechanikiem i zbrojmistrzem. — Fajowo — wyszczerzył z˛eby w u´smiechu plutonowy. — Mówi si˛e „fajowo, sir” — powiedział kapitan, patrzac ˛ na ekran pada i wstukujac ˛ kolejne liczby. — Przyjrzyjcie si˛e z Rusem wyliczeniom, a potem razem z Dell Mirem zajmijcie si˛e projektami broni. Proponuj˛e wciagn ˛ a´ ˛c w to równie˙z Jego Wysoko´sc´ . A ja b˛ed˛e wam wszystkim zagladał ˛ przez rami˛e. Podniósł wzrok i ze zdziwieniem zmarszczył czoło. — Czemu tu jeszcze siedzicie? — spytał łagodnie. Wszyscy zacz˛eli wstawa´c, a marin˛e u´smiechnał ˛ si˛e i podniósł r˛ek˛e. — Prosz˛e chwil˛e zosta´c, Roger — powiedział. — Znów byłe´s niegrzeczny? — szepnał ˛ Julian, mijajac ˛ ksi˛ecia w drodze do drzwi. Roger u´smiechnał ˛ si˛e tylko i podszedł do dowódcy kompanii. — Tak, kapitanie? — Prosz˛e usia´ ˛sc´ — powiedział Pahner, nalewajac ˛ wino do kubka. — Chciałbym omówi´c z panem kilka spraw. Roger spojrzał na niego podejrzliwie. — Pogodziłem si˛e ju˙z z Despreaux. . . tak jakby — zapewnił. — A przynajmniej tak mi si˛e zdaje.
206
— Nie o tym chc˛e rozmawia´c — zmarszczył czoło Pahner — chocia˙z którego´s dnia i na ten temat b˛edziemy musieli pogada´c. Teraz jednak urzadz˛ ˛ e panu lekcj˛e w zakresie „rozwoju zawodowego”. — Jako ksi˛ecia? — u´smiechnał ˛ si˛e Roger. — Czy jako marin˛e? — Jedno i drugie. — U´smiech ksi˛ecia zbladł na widok powa˙znego wyrazu twarzy kapitana. — Chc˛e porozmawia´c o tym, co pan robił. . . od Marshadu. — Starałem si˛e — powiedział cicho Roger. — My´sl˛e, z˙ e. . . wi˛ekszo´sc´ z˙ ołnierzy mnie polubiła. — Oczywi´scie. Jest pan bardzo dobrym dowódca.˛ Nie kr˛epuje pan podoficerów, dowodzi pan z pierwszego szeregu i tak dalej. Ale jednocze´snie mamy z tym cholerny problem. — Z dowodzeniem z pierwszego szeregu? — Wła´snie. — Pahner upił łyk wina. — Opowiem panu pewna˛ histori˛e. Dawno, dawno temu był sobie plutonowy marines. Brał udział w kilku starciach, a˙z którego´s dnia został zrzucony na planet˛e, na która˛ wcze´sniej napadli piraci. Kapitan znów napił si˛e wina, a Roger zdał sobie spraw˛e, z˙ e nigdy dotad ˛ nie widział Pahnera pijacego. ˛ — To nie był przyjemny widok. Despreaux chyba opowiadała panu, jak to jest wyladowa´ ˛ c po ataku piratów. Robimy to bardzo cz˛esto, a wystarczy jeden raz, z˙ eby mie´c ochot˛e na polowanie na nich. — Z naszym plutonowym było tak samo — nabrał ch˛eci, aby zapolowa´c na piratów.- Tak ogromnej, z˙ e którego´s razu skrzyknał ˛ paru kolegów i zaatakował na neutralnej stacji statek, o którym wiedział, z˙ e to pirat. To rzeczywi´scie był pirat. Tak samo jak połowa personelu stacji. Kra˙ ˛zownik plutonowego i jego kolegów musiał ucieka´c pod ostrzałem i ledwie udało im si˛e uratowa´c. A wszystko dlatego, z˙ e plutonowy nie potrafił oceni´c, kiedy nale˙zy polowa´c na piratów, a kiedy nie. Kapitan pociagn ˛ ał ˛ kolejny łyk wina. — Co si˛e stało z plutonowym? — Plutonowemu nic si˛e nie stało. Ale długo trwało, zanim dochrapał si˛e sierz˙ anta. Bardzo długo. A jeszcze dłu˙zej, zanim został kapitanem. — Wi˛ec powinienem przesta´c polowa´c na barbarzy´nców — powiedział powa˙znie Roger. — Wła´snie — odparł kapitan. — Jest ich zbyt wielu, a zabicie kilku niczego nie zmienia. Kiedy pan ich zabija, Cord i cały pluton staraja˛ si˛e by´c przy panu i pana chroni´c. . . i niezbyt dobrze si˛e przy tym bawia.˛ — Ale to nie wszystko. Plutonowy urzadził ˛ sobie prywatna˛ wypraw˛e na piratów dlatego, z˙ e zbyt wiele razy brał udział w operacjach bojowych. W którym´s momencie człowiek po prostu przestaje przejmowa´c si˛e tym, czy z˙ yje, czy umiera. My´sl˛e, z˙ e wi˛ekszo´sc´ naszego plutonu doszła do tego momentu, Rogerze. O tym wła´snie mówiła sier˙zant kilka minut temu. Szczerze mówiac, ˛ synu, u ciebie symptomy sa˛ najgorsze. 207
— A to wła´snie ja nie powinienem tego po sobie pokazywa´c — powiedział bardzo cicho Roger. — Tak jest — powtórzył marin˛e. — Chce pan o tym porozmawia´c? — Nie, je´sli mo˙zna, wol˛e nie. — Ksia˙ ˛ze˛ napił si˛e wina i milczał przez kilka sekund. Potem ledwie dostrzegalnie wzruszył ramionami. — Powiedzmy, z˙ e czuj˛e si˛e odpowiedzialny za t˛e cała˛ sytuacj˛e. — Powiedzmy, z˙ e czuje si˛e pan bardzo odpowiedzialny za t˛e sytuacj˛e — powiedział kapitan. — Teraz postrzega pan marines jako ludzi — swoich ludzi — i ka˙zdy, którego pan traci, jest jak kawałek oddartej z˙ ywcem skóry. — Tak — szepnał ˛ Roger, wbijajac ˛ wzrok w kubek. — Nie uczyli pana tego w Akademii? — Tak, kapitanie, uczyli. Ale obawiam si˛e, z˙ e nie uwa˙załem na zaj˛eciach — odparł ksia˙ ˛ze˛ . — Mam trudno´sci z przypomnieniem sobie tych lekcji. — Nie dziwi mnie to — powiedział marin˛e niemal łagodnie, a Roger szybko podniósł zdumiony wzrok. Pahner u´smiechnał ˛ si˛e do niego. — Roger, nie zrozum mnie z´ le, ale problem polega na tym, z˙ e w gł˛ebi serca jeste´s barbarzy´nca.˛ — Czym? — Barbarzy´nca˛ — powtórzył Farmer. — Pami˛etaj, z˙ e sa˛ ró˙zni barbarzy´ncy. Nie musisz by´c morderczym maniakiem jak Kranolta czy Bomani, by uchodzi´c w Imperium za barbarzy´nc˛e. Podobnie jak wi˛ekszo´sc´ „cywilizowanych” ludzi, których spotkasz w swoim z˙ yciu, a którzy za par˛e groszy poder˙zn˛eliby ci gardło, gdyby wiedzieli, z˙ e ujdzie im to na sucho. Rzecz w tym, z˙ e Imperium stało si˛e ostatnio bardzo cywilizowane i cechy barbarzy´nskiego wojownika niekoniecznie sa˛ tymi, które chcieliby widzie´c u ciebie poddani twojej matki, zapraszajac ˛ ci˛e na herbatk˛e. Ale z˙ ołnierze, którzy ich bronia,˛ musza˛ je mie´c. Odwaga, determinacja, dyscyplina, lojalno´sc´ i wola rzucenia wszystkiego na szal˛e — i przegrania, je´sli b˛edzie trzeba — w imi˛e honoru i odpowiedzialno´sci. Wojskowym zawsze było nie po drodze z kultura˛ bogatych społecze´nstw, które najbardziej cenia˛ sobie osobista˛ wolno´sc´ . Takie społecze´nstwa nie maja˛ chroniacych ˛ je przed zewn˛etrznymi i wewn˛etrznymi wrogami „przeciwciał”, które natomiast maja˛ kultury bardziej wojownicze. Czasami wydaje mi si˛e, z˙ e cywile to z˙ yjace ˛ pod kloszem niedouczone trutnie. Według ich norm ja jestem barbarzy´nca,˛ ale mnie toleruja,˛ bo dzi˛eki takim barbarzy´ncom moga˛ spokojnie i bezpiecznie spa´c. Nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby´s miał s´wiadomo´sc´ posiadania tych cech, zanim trafili´smy na Marduk. My´sl˛e, z˙ e nikt inny te˙z nie zdawał sobie z tego sprawy. Mo˙ze z wyjatkiem ˛ Corda. Kapitan znów upił łyk z kubka. Miał zamy´slony wyraz twarzy. — Wła´snie przyszło mi do głowy, z˙ e ty i on jeste´scie jakby lustrzanym odbiciem. Ty pochodzisz z najpot˛ez˙ niejszego w całej galaktyce i najbardziej cywilizowanego imperium, a w tej chwili znajdujesz si˛e na jakim´s zadupiu na barbarzy´nskiej planecie i wydaje ci si˛e, z˙ e urodziłe´s si˛e po to, by tu z˙ y´c. Cord za´s pochodzi 208
z plemienia barbarzy´nców z˙ yjacych ˛ w samym s´rodku d˙zungli pełnej flar-ke, atul-grak i morderczych gasienic, ˛ ale uczył si˛e w Voitan i w gł˛ebi duszy jest m˛edrcem i filozofem, któremu bli˙zszy jest cywilizowany s´wiat. Mo˙ze wła´snie dlatego Cord tak łatwo wszedł w rol˛e twojego mentora. A mo˙ze dlatego, z˙ e w przeciwie´nstwie do nas nie miał wobec ciebie z˙ adnych uprzedze´n, co pozwoliło mu widzie´c ci˛e bardziej prawdziwie. — Ale jak by nie było, Roger, musisz pami˛eta´c, kim naprawd˛e jeste´s. Nie wolno ci o tym zapomina´c. I nie chodzi mi tylko o sytuacj˛e tutaj, na Marduku, ani o twoja˛ pozycj˛e w Imperium. Jeste´s trzecim nast˛epca˛ tronu, i nie wydaje mi si˛e, z˙ eby´s łatwo wtopił si˛e w swoje s´rodowisko, kiedy wrócimy. B˛edziesz miał do czynienia z kr˛etaczami, którzy z wielka˛ łatwo´scia˛ potrafia˛ manipulowa´c lud´zmi, i je´sli oni b˛eda˛ wiedzieli lepiej ni˙z ty sam, kim jeste´s i co my´slisz, to ju˙z po tobie. — Chyba nigdy nie si˛egałem tak daleko w przyszło´sc´ — powiedział wolno Roger. — Teraz jeste´s w sytuacji, w której pr˛edzej czy pó´zniej znajduje si˛e ka˙zdy ˙ młody oficer. Zeby pracowa´c ze swoimi z˙ ołnierzami, musisz ich kocha´c. Ale musisz te˙z godzi´c si˛e z tym, z˙ e odchodza.˛ Ludzie umieraja,˛ synu. Zwłaszcza marines, bo my zgłaszamy si˛e na ochotnika tam, gdzie mo˙zna łatwo oberwa´c. To nasza praca. Czasem nam si˛e udaje, ale czasem musimy umrze´c albo, co gorsza, pozwoli´c umrze´c naszym ludziom. . . Roger odwrócił wzrok, zaciskajac ˛ usta. Ten rozpuszczony niegdy´s szczeniak teraz ju˙z wiedział, jak bardzo bolesne jest odchodzenie ludzi, i sprawiał wra˙zenie, jakby nie chciał si˛e z tym pogodzi´c. — Do czego zmierzam? Otó˙z je´sli wystawiasz si˛e na strzał, wszyscy inni wystawiaja˛ si˛e razem z toba,˛ i to nie dlatego, z˙ e musza,˛ tylko dlatego, z˙ e chca˛ zawsze i wsz˛edzie by´c z toba.˛ Wi˛ec przesta´n si˛e nara˙za´c, dobrze? Mo˙ze lepiej si˛e czujesz, dzielac ˛ z nimi ryzyko, ale ostatecznie ginie przez to wi˛ecej z˙ ołnierzy. — Dobrze. — Wydajesz si˛e by´c urodzonym przywódca.˛ Marines za toba˛ przepadaja,˛ a Diaspranie sa˛ wr˛ecz przekonani, z˙ e potrafisz sra´c złotem. Mało który dowódca potrafi tak oddziaływa´c na podkomendnych. Ja nie umiem. Szanuja˛ moje zdanie, ale nie sadzana przykład, z˙ e potrafi˛e chodzi´c po wodzie. Roger odetchnał ˛ gł˛eboko i pokiwał głowa.˛ — Chodzi panu o to, z˙ e kiedy robi˛e co´s głupiego, nara˙zam tak˙ze innych na niebezpiecze´nstwo. — Wła´snie — przytaknał ˛ kapitan. — Wi˛ec zacznij puszcza´c przodem innych, dobrze? I tak wszyscy wiemy, jak ci zale˙zy. — Dobrze — powtórzył ksia˙ ˛ze˛ i spojrzał Farmerowi w oczy. — Jaki to b˛edzie miało wpływ na dowodzenie? — B˛edziesz w rezerwie. Je´sli wszystko pójdzie dobrze, puszcz˛e ci˛e ze zwiadowcami. Ale b˛edziesz szedł za nimi, dobrze? 209
— Jasne — odparł Roger. — Za zwiadowcami. — Niech pan na siebie uwa˙za, Wasza Wysoko´sc´ . Ksia˙ ˛ze˛ odstawił swoje wino i wstał. — Dobranoc, kapitanie.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
— Udało si˛e — powiedział Wes Til, wpadajac ˛ do komnaty. Turl Kani spojrzał na niego znad listu, który wła´snie pisał. — Zgodzili si˛e? — Zgodza˛ si˛e pod kilkoma warunkami. Najwa˙zniejszy to ten, z˙ e musimy okaza´c ch˛ec´ wypowiedzenia „wojny na no˙ze”, jak nazwał to ksia˙ ˛ze˛ Roger. Wydaje si˛e bardzo lubi´c to powiedzenie. . . — Rajca zamy´slił si˛e na chwil˛e, po czym machnał ˛ r˛eka.˛ — Tak czy inaczej, tego wła´snie z˙ adaj ˛ a˛ — z˙ eby´smy zaanga˙zowali w wojn˛e ˙ cała˛ nasza˛ pot˛eg˛e. Zadnych walk mi˛edzy ugrupowaniami, z˙ adnego upolityczniania dowodzenia, z˙ adnych łapówek i przepychania swoich ludzi. ˙ — To nie b˛edzie proste — powiedział Kam, siadajac ˛ wygodniej. — Zeby uzyska´c poparcie, b˛edziemy musieli dawa´c jakie´s obietnice, korzystne kontrakty, tego typu rzeczy. — My´sl˛e, z˙ e to wszystko da si˛e zrobi´c. — Til usiadł na poduszce. — Z˙ adaj ˛ a˛ tak˙ze, z˙ eby´smy pomogli im w budowaniu statków. Chca˛ je sko´nczy´c w trakcie trwania kampanii wojennej. — A niby skad ˛ mamy wzia´ ˛c materiały? — spytał ze zło´scia˛ przewodniczacy ˛ Rady. — Powiedzieli, z˙ e pierwszym krokiem ma by´c odbicie D’Sley jako bazy operacyjnej, wi˛ec materiały si˛e znajda.˛ Poza tym, mówiac ˛ szczerze, w Przystani rzeczywi´scie jest z nimi krucho, ale nie a˙z tak, jak im powiedzieli´smy. Marynarka wcia˙ ˛z ma minimalne rezerwy. Je´sli Rada oficjalnie zgodzi si˛e na pomoc w budowie statków, b˛edziemy mogli wydusi´c od starego admirała Gusahma przynajmniej kile i wr˛egi. Kam złapał si˛e za rogi. — Na Krina! Nienawidz˛e wyciagania ˛ czegokolwiek od Gusahma. Jemu chyba si˛e zdaje, z˙ e cała marynarka i wszystko, co pływa, jest jego własno´scia! ˛ Przewodniczacy ˛ zapatrzył si˛e w przestrze´n, my´slac ˛ o nieuchronnej konfrontacji z Gusahmem. Admirał w ko´ncu wykona, chocia˙z niech˛etnie, rozkazy swoich cywilnych przeło˙zonych. Prawdziwym problemem było spełnienie pozostałych z˙ ada´ ˛ n ludzi,
211
— Dasz rad˛e przekona´c swoja˛ fakcj˛e? My´sl˛e, z˙ e chyba uda mi si˛e namówi´c rybaków, a i kupcy krzycza,˛ z˙ eby co´s wreszcie zrobi´c. — Musimy zrobi´c wi˛ecej, ni˙z tylko ich przekona´c — powiedział Til. — Mu˙ simy wzbudzi´c w nich entuzjazm. Zeby wystawi´c tak wielka˛ armi˛e, jak to według ludzi konieczne, b˛edziemy musieli s´ciagn ˛ a´ ˛c wszystkich z˙ eglarzy z Marynarki i potroi´c liczebno´sc´ Gwardii, a to wymaga udziału ochotników. — Nasi obywatele powa˙znie traktuja˛ swoje obowiazki ˛ wobec miasta, ale nie jestem pewien, czy uda nam si˛e pozyska´c wystarczajaco ˛ du˙zo ochotników, odwołujac ˛ si˛e tylko do ich obywatelskiej postawy i poczucia obowiazku. ˛ Masz jakie´s pomysły? — spytał były rybak. — Tak, mam. A raczej O’Casey ma ich kilka — odparł kupiec. — I to bardzo dobrych. To wyjatkowo ˛ sprytny człowiek. — Co to za pomysły? — zapytał sceptycznie przewodniczacy. ˛ — Wiesz, z˙ e Przysta´n ma opini˛e miasta, które nie przepu´sci nawet jednego grosika — powiedział w zamy´sleniu rajca. — Jestem pewien, zew du˙zej mierze zawdzi˛eczamy ja˛ zazdro´sci mieszka´nców innych miast, którzy tego nie potrafia,˛ ale jest w tym sporo prawdy. Musimy wi˛ec zada´c sobie pytanie: co mo˙ze przekona´c naszych rodaków, z˙ e zaatakowanie Bomanów to dobry pomysł? *
*
*
— No to b˛edziemy walczy´c czy nie? — spytał Chem Prit. Dru˙zyna pikinierów Nowej Armii miała wolny wieczór i włóczyła si˛e ulicami miasta. — Nie wiem, Chem — powiedział Krindi Fain. Teraz miał gdzie´s to, co planuje naczelne dowództwo. On i Erkum Poi mieli pełne sakiewki srebra, wi˛ec najbardziej interesował go fakt, czy gdzie´s na tej ulicy jest tawerna, która obsługuje z˙ ołnierzy. — Je´sli Bogess ka˙ze nam walczy´c, b˛edziemy walczy´c. Na razie czekamy. — Nie znosz˛e czekania — poskar˙zył si˛e Prit. Szeregowy został przydzielony na miejsce Bail Croma. Brał udział w bitwie pod Diaspra,˛ ale nie w dru˙zynie Faina, i teraz nie umiał si˛e w niej odnale´zc´ . — Wszystkiego nie znosisz — odparł Fain ju˙z nieobecnym głosem, bo zobaczył tawern˛e, o której mu mówiono. W wi˛ekszo´sci barów w mie´scie obowiazywał ˛ zakaz wst˛epu złodziei, w˛edrownych grajków i z˙ ołnierzy. Je´sli nie chcieli i´sc´ a˙z do doków, ta tawerna była jedna˛ z niewielu, które im pozostały. — Uwa˙zajcie na gotówk˛e — powiedział kapral, kiedy zbli˙zyli si˛e do otwartych drzwi. Pomieszczenie z klepiskiem zamiast podłogi było długie i niskie. Fain pomy´slał, z˙ e kiedy´s to musiała by´c stajnia, ale jakiekolwiek pozostałe z tamtego czasu zapachy gin˛eły w ci˛ez˙ kim odorze moczu i nie´swie˙zego piwa. Pijacy ˛ le˙zeli 212
na wiechciach j˛eczmy˙zowej słomy, a ich jedzenie i kufle stały na niskich ławach — zwykłych deskach opartych na przepołowionych kłodach drewna. Na s´rodku izby siedział ochrypły s´piewak. Bar — czy raczej co´s, co ledwie go przypominało — znajdował si˛e w drugim ko´ncu pomieszczenia. Była to szeroka decha le˙zaca ˛ na postawionych pionowo beczkach. Kapral poprowadził swoja˛ dru˙zyn˛e w tamtym kierunku, omijajac ˛ kałuz˙ e wymiocin i innych trudnych do zidentyfikowania płynów. — Co macie? — spytał barmana, stajac ˛ bokiem do kontuaru, z˙ eby widzie´c, co si˛e za nim dzieje. Skoro był tu w˛edrowny s´piewak, musieli te˙z by´c złodzieje. — Piwo i nalewk˛e — odparł barman. — Zostało troch˛e wina s´liwkowego, ale watpi˛ ˛ e, z˙ eby was było na nie sta´c. ’ — Po ile piwo? — spytał Prit. — Trzy sztuki srebra za kufel. — Trzy sztuki srebra?! To rozbój! — warknał ˛ szeregowy. — Na Boga, trzeba było zosta´c w Diasprze! Ci cholerni K’Vaernijczycy to sami złodzieje! , . — Zamknij si˛e, Chem. — Kapral trzepnał ˛ go w ucho. — Nie zwracaj uwagi na tego idiot˛e — powiedział barmanowi. — Ma jeszcze mokro za rogami. — To załó˙z mu kaganiec — odparł barman. — Chyba słyszeli´scie, diaspra´nskie patałachy, z˙ e ju˙z od kilku miesi˛ecy jeste´smy odci˛eci od zaopatrzenia. Powinni´scie si˛e cieszy´c, z˙ e w ogóle jest piwo. Jeszcze jedna taka uwaga i wszyscy stad ˛ wylatujecie. Prit zaczał ˛ ju˙z otwiera´c usta, ale Fain trzepnał ˛ go jeszcze raz, zanim szeregowy zda˙ ˛zył co´s powiedzie´c. — Mamy tylko kruszec — powiedział do barmana. — Mam wag˛e — odparł tamten, otwierajac ˛ zamykana˛ na klucz skrzynk˛e. — Nie masz nic przeciwko temu, z˙ ebym sprawdził twoja˛ wag˛e? — spytał kapral. — Oczywi´scie nie twierdz˛e, z˙ e co´s jest z nia˛ nie tak. — Je´sli twoja jest w porzadku, ˛ moja te˙z — za´smiał si˛e barman. Fain wyciagn ˛ ał ˛ z sakiewki niedu˙za,˛ misternie rze´zbiona˛ figurk˛e z piaskowca i porównał jej ci˛ez˙ ar z odwa˙znikiem na wadze barmana. Obie szale wyrównały si˛e niemal idealnie. Diaspranin chrzakn ˛ ał ˛ z zadowoleniem, widzac, ˛ z˙ e barman stosuje uczciwa˛ wag˛e. — W naszym mie´scie obowiazuj ˛ a˛ przepisy przeciwko nielegalnym miarom — powiedział K’Vaernijczyk, wa˙zac ˛ srebro kaprala. — Dam wam troch˛e wy˙zsza˛ stawk˛e za srebro, je˙zeli wymienicie wszystko na monety. — Dlaczego? Bo spodobały ci si˛e nasze buzie? — spytał Prit. — Na Krina, prosisz si˛e, z˙ eby obi´c ci g˛eb˛e! — Ale on ma racj˛e — powiedział kapral. — Dlaczego chcesz nam da´c wy˙zsza˛ stawk˛e? — Mój brat jest złotnikiem. Troch˛e wy˙zsza stawka i tak jest lepsza ni˙z cena, jaka˛ musi płaci´c za kruszec. 213
— Zgoda — powiedział Fain. — Wol˛e mie´c monety. — Skad ˛ to wszystko macie? — spytał barman, podajac ˛ kufle i jednocze´snie przeliczajac ˛ pieniadze. ˛ — Wła´snie dostali´smy z˙ ołd za ostatnia˛ bitw˛e. — Tak my´slałem — stwierdził barman. — Wasze srebro to jedyne, jakie widzieli´smy tu od dłu˙zszego czasu. Dziwi˛e si˛e tylko, z˙ e piechota ma pieniadze. ˛ — Po to zaciagn ˛ ałem ˛ si˛e do tych pajaców — powiedział szeregowy. — Dla łupów! Bomani zaj˛eli Sindi, wi˛ec pewnie b˛eda˛ sra´c złotem. — Sam b˛edziesz srał, jak ich zobaczysz, piechociarzu bez jaj — oznajmił wyłaniajacy ˛ si˛e z półmroku je´zdziec Północy. — Jeszcze troch˛e nalewki, k’vaernijski złodzieju. — Trzymaj j˛ezor na wodzy albo nie b˛edziesz miał czym gry´zc´ — warknał ˛ barman. — Pi˛ec´ sztuk srebra. — Przedtem było dwie — prychnał ˛ je´zdziec. — Cena ro´snie, jak mnie kto´s zdenerwuje — usłyszał. — Siedem. — Och, ty zasrany złodzieju! — R˛eka Therda´nczyka chwyciła za miecz. — Spokojnie, spokojnie — powiedział Fain, próbujac ˛ wypatrzy´c jakich´s podoficerów jazdy. — Odpieprz si˛e, piechociarzu — wybełkotał kawalerzysta, odwracajac ˛ si˛e gwałtownie do nieco ni˙zszego kaprala. — To przez was ten cały burdel, zasrani Południowcy! — Hej, wszyscy jeste´smy z˙ ołnierzami — za´smiał si˛e Fain. — Chod´z, postawi˛e ci kolejk˛e piwa. — Nie chc˛e twojego srebra! — Je´zdziec uderzył go w r˛ek˛e i s´wie˙zo przeliczone monety poleciały w tłum. — Krótkonogie gnoje, tylko nam przeszkadzacie. — Kapralu — powiedział wolno Poi. — On uderzył. . . — Wiem, Erkum — odparł spokojnie Fain. — Słuchaj, kolego, to było niepotrzebne. Wiem, z˙ e masz problemy. . . — Ja nie mam z˙ adnych problemów — warknał ˛ kawalerzysta i podniósł go za uprza˙ ˛z z oporzadzeniem. ˛ — Ty masz! Kapral poleciał na stojacy ˛ obok stół, ochlapujac ˛ piwem siedzacych ˛ przy nim Mardukan. Kiedy wszyscy oni zerwali si˛e na nogi, spróbował wsta´c, ale tylko po to, by znów runa´ ˛c na plecy. — Diaspra! — zawył Prit i rzucił si˛e na kawalerzyst˛e, wymachujac ˛ wszystkimi czterema r˛ekami. Zanim Fain poderwał si˛e na nogi, bar zmienił si˛e ju˙z w pole bitwy. Kto´s uderzył go w twarz pałka,˛ kapral poczuł, z˙ e czyja´s r˛eka szarpie go za sakiewk˛e. — Cholerni minstrele! — wrzasnał, ˛ złapał grajka za rogi i popchnał ˛ go w tłum. Uchylił si˛e przed nast˛epnym ciosem pałki i kopnał ˛ jej wła´sciciela w krocze. Tamten zwalił si˛e na podłog˛e, a Fain niespodziewanie znalazł si˛e oko w oko z kawalerzysta˛ i jego trzema kolegami. 214
— Czas tu posprzata´ ˛ c — prychnał ˛ ten, który zaczał ˛ bójk˛e. — Panowie, bad´ ˛ zcie rozsadni ˛ — powiedział kapral. — Nie ma sensu robi´c sobie krzywdy. — Nikomu nic si˛e nie stanie — odparł jeden z kawalerzystów. — Oprócz ciebie. — Zostawcie w spokoju mojego przyjaciela. — Głos Erkum Pola ledwie było słycha´c w panujacym ˛ rozgardiaszu. — Bo co? — prychnał ˛ je´zdziec, nie odrywajac ˛ wzroku od Faina i podnoszac ˛ do ciosu spora˛ desk˛e. Słowa prostodusznego szeregowca zgin˛eły w niespodziewanym huku, kiedy walnał ˛ czterech Therda´nczyków blatem stołu. Fain odsunał ˛ si˛e, kiedy padali na ziemi˛e, po czym złapał za dech˛e, zanim Poi zda˙ ˛zył po raz drugi si˛e zamachna´ ˛c. — Dobra robota, Erkum. A teraz wynosimy si˛e stad. ˛ — Ale nie dostałem piwa — poskar˙zył si˛e szeregowy. — We´z sobie jedno — krzyknał ˛ barman zza beczek. — We´z cała˛ beczk˛e, tylko wyno´scie si˛e stad, ˛ zanim pojawi si˛e Gwardia. *
*
*
— Demoluja˛ nasze tawerny i zajazdy, całymi dniami hulaja˛ — poskar˙zył si˛e Dersal Quan, kr˛ecac ˛ ze zdenerwowania pier´scieniami na palcach. — Do tego ten smród! — Jest jeszcze jedna sprawa. Kiedy sa˛ problemy z zaopatrzeniem, z˙ ołnierze szastajacy ˛ pieni˛edzmi podbijaja˛ ceny i zostawiaja˛ tych bez grosza. . . Sual Dal z cechu handlarzy tkaninami przerwał, szukajac ˛ odpowiedniego słowa. — Jeszcze bardziej bez grosza? — podpowiedział mu Wes Til. — No tak. To straszne. Ludzie, którzy maja˛ du˙zo pieni˛edzy do wydania, to okropna sprawa. Na szcz˛es´cie w Przystani K’Vaerna nie ma takich za wielu. — Nie z˙ artuj sobie z tego, Til! — warknał ˛ przedstawiciel cechu. — Jako´s nie widz˛e, z˙ eby kupowali z˙ agle, z˙ eby ich srebro trafiało do mojej kieszeni. Wszystko idzie na piwo i nalewki! — I ryby — zauwa˙zył Til. — I towary konsumpcyjne. Ostatnio kto´s kupił sporo delikatnych, drogich tkanin, nieprawda˙z? — To wszystko miało i´sc´ do Sindi — wzruszył ramionami z rezygnacja˛ kupiec. — Wła´sciwie nic nie zarobili´smy. — Problemem nie sa˛ z˙ ołnierze z Diaspry — odparł Til. — Ani kawaleria Północy. Ani nawet uchod´zcy. Problemem sa˛ Bomani, i dopóki ich si˛e nie pozb˛edziemy, b˛edziemy ponosi´c straty. 215
— Ale jak to zrobi´c? — spytał Quan, wykr˛ecajac ˛ sobie rogi. — Nie b˛edzie łatwo — zgodził si˛e Til. — Ani tanio, ale dopóki tego nie zrobimy, b˛edziemy tylko traci´c pieniadze. ˛ Pr˛edzej czy pó´zniej to nas wyko´nczy. Ja nie narzekam, ale ty, Quan, zapłaciłe´s ju˙z za spory transport rudy miedzi z Sindi. Tak? — Tak — warknał ˛ Quan. — A kiedy dotrze ten transport? — Nigdy. — A jak twoje pozostałe inwestycje? Dobrze? — Nie usłyszał z˙ adnej odpowiedzi. — Tak my´slałem. A co do z˙ agli — nie widz˛e, z˙ eby ktokolwiek budował jakie´s statki, a ty, Sual? — Ja te˙z nie — przyznał mistrz cechu. — Ludzie zamierzaja˛ zbudowa´c przynajmniej sze´sc´ bardzo du˙zych statków z zupełnie nowym rodzajem o˙zaglowania. Jestem pewien, z˙ e b˛eda˛ potrzebowa´c najlepszych tkaczy. — Tak? — chrzakn ˛ ał ˛ Sual. — Naprawd˛e? To. . . interesujaca ˛ wiadomo´sc´ . — Ale z˙ eby zbudowa´c te statki, b˛eda˛ potrzebowa´c mnóstwo materiałów. Najpierw chcieli po prostu kupi´c kilka statków i rozebra´c je na cz˛es´ci, ale dla nas byłoby o wiele lepiej, gdyby odbili D’Sley i zabrali stamtad ˛ materiały. Nie musieliby przerabia´c z˙ agli ze starych statków. — Aha, rozumiem. — A co do ciebie, Quan — ludzie chca˛ wyprodukowa´c zupełnie nowa˛ wersj˛e arkebuzu i bombardy. Je´sli dobrze pami˛etam, twoje ku´znie i huty nie narzekaj a˛ na nadmiar pracy, prawda? Przemysłowiec zamy´slił si˛e na chwil˛e. — Ale skad ˛ wzia´ ˛c na to wszystko pieniadze? ˛ — A skad ˛ maja˛ pieniadze ˛ z˙ ołnierze, którzy nimi szastaja? ˛ Wes Til przygladał ˛ si˛e, jak obaj rozmówcy przetrawiaja˛ podsuni˛ete im włas´nie informacje. O tak, Eleanora O’Casey jest przebiegła. Lepiej zrobi´c wszystko, z˙ eby szybko wysła´c ja˛ za ocean, zanim przyjdzie jej do głowy przeja´ ˛c cały handel w Przystani! Na razie wszyscy jada˛ na tym samym wózku, ale wkład O’Casey zdecydowanie najbardziej popycha go do przodu.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
Krindi Fain stał przed gabinetem dowódcy kompanii i starał si˛e powstrzyma´c bicie serca. Chocia˙z od bójki w barze min˛eły ju˙z trzy dni, okazuje si˛e, z˙ e Gwardia w ko´ncu go znalazła. Poczta˛ pantoflowa˛ dowiedział si˛e, z˙ e pobici kawalerzy´sci wcia˙ ˛z le˙za˛ w lazarecie — jeden z nich ledwie zipie — a teraz dwaj gwardzi´sci od samego rana rozmawiaja˛ z jego dowódca.˛ To mo˙ze oznacza´c tylko jedno, wi˛ec kiedy Fain został wezwany, w pierwszej chwili chciał uciec. — Fain! Wej´sc´ ! — zawołał dowódca: Zanim pojawili si˛e ludzie, kapitan słu˙zył w regularnej armii jako sier˙zant. Poczatkowo ˛ narzekał na przydział do pikinierów, ale pó´zniej stało si˛e jasne, z˙ e Nowa Armia ma przed soba˛ przyszło´sc´ . Ju˙z wcze´sniej do´swiadczył okrucie´nstw wojny, z bitwy ze Zwiazkiem ˛ pozostało mu tylko jedno oko i jeden róg. — O niego wam chodzi? — spytał jednego z gwardzistów, ruchem głowy wskazujac ˛ kaprala. — Krindi Fain? — spytał z˙ ołnierz. Diaspranin czuł, z˙ e wpadł w tarapaty. Nie rozmawiał ze zwykłym gwardzista,˛ lecz z podoficerem. — Tak jest — odpowiedział tylko, nie próbujac ˛ niczego wyja´snia´c. Im wi˛ecej mówisz, tym łatwiej mo˙zesz powiedzie´c co´s niepotrzebnego, pomy´slał. Podoficer przyjrzał mu si˛e. — Jeste´scie mali. Plutonowy Julian mówił o was tak, jakby´scie mieli pi˛ec´ hurtongów wzrostu i ziali ogniem. — Nie wiem, jak mam dowodzi´c kompania,˛ skoro zabieracie mi najlepszych — poskar˙zył si˛e kapitan. — A wi˛ec to nie. . . — Fain zamilkł, zanim jego niewyparzona g˛eba znowu wp˛edzi go w kłopoty, z których mo˙ze ju˙z nie uda mu si˛e wymiga´c. — O co chodzi, panie kapitanie? — Wiecie, z˙ e znów mamy zmienia´c bro´n, prawda? — spytał dowódca kompanii. — Tak, panie kapitanie. Muszkiety czy co´s takiego. — To ju˙z nieaktualne — powiedział gwardzista. — Teraz to ma by´c co´s jeszcze innego — jakie´s „karabiny” — prychnał. ˛ — Arkebuzy nadaja˛ si˛e dla mi˛eczaków z Marynarki, ani razu nie sprawdziły si˛e w polu, wi˛ec nie wydaje mi si˛e, 217
z˙ eby te „karabiny” spisały si˛e lepiej. Ale ludzie wybrali was do tego, co nazywaja˛ „programem rozwoju broni”. — Och — powiedział z ulga˛ Fain. — Macie wybra´c jeszcze jednego człowieka z waszej dru˙zyny — poinformował go dowódca. — Kogo? Młody kapral wahał si˛e tylko przez chwil˛e. — Erkuma — powiedział. — Jeste´scie pewni? — roze´smiał si˛e kapitan. — Tak, panie kapitanie — odparł Fain. — Wiem, z˙ e to s´miesznie brzmi, ale zajm˛e si˛e nim. — Niech b˛edzie. — Oficer wstał zza swojego niskiego biurka i podał mu ludzkim zwyczajem górna˛ dło´n. — Powodzenia. Nie przynie´scie pułkowi wstydu. — Oczywi´scie, panie kapitanie. — Kapral odwrócił si˛e do gwardzisty. — Co teraz? — Spakujcie swoje wyposa˙zenie. — Podoficer wskazał swojego towarzysza. — Tarson odprowadzi was do waszej nowej kwatery. Parsknał ˛ s´miechem. — Gratulacje, pniecie si˛e w dół. *
*
*
Warsztat mie´scił si˛e gł˛eboko pod Cytadela.˛ Urzadzono ˛ go w naturalnej grocie, o´swietlonej pochodniami i latarniami tak, z˙ e w s´rodku było jasno prawie jak w dzie´n. Przed s´ciana˛ z wygładzonego piaskowca stał stary Mardukanin. Cała s´ciana była pokryta gryzmołami, które starzec nanosił w˛eglem drzewnym niczym prehistoryczny jaskiniowy artysta. Za nim z oszołomionym wyrazem twarzy chodził Rus From. Poza nim Fain rozpoznał kilku członków pułku pikinierów oraz dwójk˛e ludzi. Poi trzymał si˛e go jak cie´n, kiedy podszedł do plutonowego Miana. — Przepraszam, panie plutonowy — szepnał ˛ kapral. — Mo˙ze mnie pan pami˛eta? Julian odwrócił si˛e i obdarzył go jednym z tych dziwacznych, odsłaniajacych ˛ z˛eby u´smiechów. — Fain, dobrze, z˙ e przyszedłe´s. Jasne, z˙ e ci˛e pami˛etam. To ja ci˛e zaproponowałem. Spojrzał w stron˛e Mardukan pod s´ciana.˛ — Spójrz tylko na tego faceta. Jest niesamowity. — Kto to? — spytał Fain. Wiedział, z˙ e nie ma sensu pyta´c, po co tu jest. Ludzie powiedza˛ mu, kiedy przyjdzie na to czas. — Dell Mir. Miejscowy odpowiednik Rus Froma, tyle z˙ e to jakby porównywa´c granat r˛eczny z miotaczem antymaterii. 218
Marin˛e pokr˛ecił z niedowierzaniem głowa.˛ — Ledwie Rus From zaczał ˛ obja´snia´c mu to, o czym rozmawiali´smy, a on ju˙z sypnał ˛ pomysłami jak z r˛ekawa. — To on b˛edzie robił bro´n? — Nie. Widzisz tych, co za nimi chodza? ˛ — Plutonowy wskazał grup˛e Mardukan ze zwojami i tabliczkami, drepczacych ˛ za dwoma geniuszami. — To kapłani? — Nie. Technicy, mo˙ze in˙zynierowie-mechanicy. Dell Mir cały dzie´n wymys´la ró˙zne rzeczy, oni to zapisuja,˛ a potem sprawdzaja,˛ czy to naprawd˛e działa. — Super — powiedział Fain. To ludzkie wyra˙zenie, podobnie jak”OK”, przyj˛eło si˛e w całej Nowej Armii. Julian parsknał ˛ s´miechem, kiedy je usłyszał. — Jeste´smy w zespole opracowujacym ˛ mechanizmy spustowe. Kiedy projekt zostanie uko´nczony, b˛edziemy współpracowa´c z wykonawcami. — Nie znam si˛e na mechanizmach — wyznał Fain. — To, z˙ e jestem z Diaspry, nie oznacza, z˙ e jestem geniuszem mechaniki! — Nie martw si˛e — powiedział Julian. — Ja si˛e tym zajm˛e. Ty b˛edziesz donosi´c. — Donosi´c? Szpiegowa´c? — Nie, donosi´c — za´smiał si˛e Julian. — „Krindi, donie´s kawy. Krindi, donie´s w˛egla”. — Aha — roze´smiał si˛e kapral. — OK. — Nie martw si˛e, b˛edziesz robił tak˙ze co´s innego. Prawdopodobnie awansujemy ci˛e na plutonowego, z˙ eby´s kontaktował si˛e z K’Vaernijczykami. Naszym zadaniem b˛edzie dba´c o to, z˙ eby warsztaty u˙zywały tylko dobrych materiałów i dostarczały wysokiej jako´sci cz˛es´ci. Elementy b˛eda˛ zamienne, wi˛ec b˛edziemy je produkowa´c w du˙zych ilo´sciach. — Du˙zy eee. . . — Diaspraninnie mógł znale´zc´ wła´sciwego słowa. — Ludzie nazywaja˛ to „projekt”. Jak zbudowanie tamy albo wielkiej grobli. Tak, to prawda, a do tego mamy mało czasu. Marin˛e przerwał, gdy˙z do s´ciany podszedł kapitan Pahner. Oficer popatrzył na szkice i pokr˛ecił głowa.˛ — Pro´sciej, Dell. Pro´sciej. Tu jest za du˙zo cz˛es´ci. Ka˙zda z nich b˛edzie si˛e psu´c w warunkach polowych, a ich wyprodukowanie zwi˛ekszy koszty i wydłu˙zy czas. Chudy K’Vaernijczyk z kawałkiem w˛egla drzewnego w r˛ece popatrzył na kapitana. — Ale wasze techniki i masowa produkcja skróca˛ ten czas? — To prawda — powiedział Pahner — ale to nie czary, musimy mie´c czas na projektowanie i wdro˙zenie do produkcji. Im wi˛ecej czasu sp˛edzimy tutaj, wyłapujac ˛ bł˛edy w projektach, tym mniej czasu zajmie nam praca w hutach i tym mniej czeka nas niespodzianek w polu. Nie zapominajcie, z˙ e masowa produkcja 219
wymaga zbudowania linii produkcyjnych, wi˛ec im wi˛ecej cz˛es´ci b˛edziemy produkowa´c, tym wi˛ecej czasu zajma˛ nam przygotowania. Nie´zle wam wyszedł ten projekt komory, widz˛e, z˙ e dacie sobie rad˛e. Poka˙ze˛ wam, o co mi chodzi. Kapitan wyjał ˛ w˛egiel z dłoni Mardukanina i zaczał ˛ co´s kre´sli´c na s´cianie. — Widzicie? To jest podwójny zestaw spr˛ez˙ yn. Je´sli przeniesiecie d´zwigni˛e tutaj, b˛edzie mo˙zna wyeliminowa´c jedna˛ spr˛ez˙ yn˛e. — Tak! — zawołał K’Vaernijczyk, zabierajac ˛ z powrotem w˛egiel. — I wyeliminowa´c. . . jak wy to nazywacie? Bezpiecznik? Przedłu˙zy´c t˛e d´zwigni˛e. . . — Jak widzisz — szepnał ˛ Julian — zabieraja˛ nam robot˛e. — Panie plutonowy, a jak my b˛edziemy c´ wiczy´c posługiwanie si˛e ta˛ bronia,˛ skoro nie jest jeszcze gotowa? I ile mamy czasu? Przecie˙z Bomani moga˛ ruszy´c w ka˙zdej chwili. — To ju˙z nie nasz problem — odpowiedział marin˛e z u´smiechem. — My zajmijmy si˛e naszym. *
*
*
Długa, niska łód´z zaryła si˛e w błotnisty brzeg. D’Estrees przeczołgała si˛e przez burt˛e i znikn˛eła w g˛estych zaro´slach. Sier˙zant Lamasara Jin spojrzał na wy´swietlacz pada i sprawdził pozycj˛e, zanim wysłał w teren ostatnia˛ par˛e. Na całej drodze prowadzacej ˛ z D’Sley do Sindi, gdzie prawdopodobnie znajdowała si˛e główna horda Bomanów, rozrzuconych było jeszcze pi˛ec´ takich dwuosobowych zespołów. Ten był najbli˙zej miasta i wraz z grupa˛ miejscowych drwali miał podkra´sc´ si˛e jak najbli˙zej Sindi albo miejsca postoju Bomanów. Osobi´scie sier˙zant watpił ˛ w to, z˙ e wszyscy Bomani przebywaja˛ w Sindi. Przybli˙zona liczba mieszka´nców miasta przed masakra˛ wynosiła — według Juliana i O’Casey — około siedemdziesi˛eciu tysi˛ecy. Z punktu widzenia Imperium taka liczba nie robiła wra˙zenia, tyłu mieszka´nców miała pojedyncza wie˙za w centrum Imperiał City, jednak jak na barbarzy´nska˛ planet˛e, taka˛ jak Marduk, była to olbrzymia liczba. Według pogłosek odpowiadała ona zaledwie jednej trzeciej liczebno´sci Bomanów. Jin miał nadziej˛e, z˙ e liczebno´sc´ wroga jest znacznie mniejsza, ale Rastar i Honal, którzy nie wydawali si˛e skłonni do wyolbrzymiania sił przeciwnika, nawet po to, by usprawiedliwi´c własna˛ pora˙zk˛e, twierdzili, z˙ e połaczone ˛ klany Bomanów sa˛ w stanie wystawi´c sto tysi˛ecy wojowników. . . z czego wynika, z˙ e cała ich populacja, liczac ˛ kobiety i dzieci, wynosi co najmniej pół miliona. Zakładajac, ˛ z˙ e Bomani, tak jak Wesparowie, prowadza˛ ze soba˛ swoje rodziny, na miasta północnego wybrze˙za Morza K’Vaernijskiego zwalił si˛e straszny tłum szumowiniaków. 220
Według wszystkich raportów siedzieli tam od co najmniej trzech-czterech miesi˛ecy, wi˛ec mogli ogołoci´c Sindi ze wszystkich zapasów jedzenia. Jin wyłaczył ˛ pad i zszedł na brzeg, kiedy z zaro´sli wyłoniła si˛e D’Estrees i podniesionym kciukiem zasygnalizowała, z˙ e wszystko jest w porzadku. ˛ Jako dowódca sekcji Bravo powinna współdziała´c z Daltonem, operatorem plazmy. Problem w tym, z˙ e Dalton. . . chodził z Geno. Gdyby Jin wyznaczył go na szpic˛e, wszyscy pomy´sleliby, z˙ e chce si˛e pozby´c konkurenta. Tak wi˛ec operator plazmy siedział bezpieczny w centrum koordynacji zwiadu, a na szpicy szedł jego dowódca. Gdyby dowiedział si˛e o tym kapitan Pahner, na pewno padłyby takie słowa, jak „głupota” i „samobójstwo”. Gdzie´s tam w d˙zungli znajdował si˛e ich cel, ale Jina nie interesowało w tej ´ eci, piraci czy Bomani. Najwa˙zniejsze, z˙ eby móc zabija´c chwili, czy to sa˛ Swi˛ wrogów, i to szybko, w przeciwnym razie mo˙ze zacza´ ˛c od troch˛e zbyt przystojnego operatora karabinu plazmowego. *
*
*
— Nie obchodzi mnie, z˙ e według ciebie i twoich podwładnych to strata czasu — powiedział Bistem Kar do sceptycznego podoficera. Generał Bogess stał obok k’vaernijskiego dowódcy, ale nie mieszał si˛e do tej rozmowy. — Ja tak nie uwaz˙ am, a to. . . — poklepał wysadzana˛ rubinami głowni˛e miecza, który przysługiwał tylko i wyłacznie ˛ dowódcy Gwardii -. . . oznacza, z˙ e liczy si˛e tylko moje zdanie. Prawda? Podoficer zamknał ˛ si˛e. My´sl o wykonywaniu rozkazów diaspra´nskich z˙ ołnierzy, tak s´wie˙zych, z˙ e mieli jeszcze błoto na stopach, doprowadzała go, tak samo jak jego wojaków, do furii. O ile samo szkolenie przez niedawnych robotników dało si˛e jako´s przełkna´ ˛c, o tyle głupota widoczna w ich poleceniach była nie do zniesienia. Niech to szlag trafi, przecie˙z wykonywali swoja˛ prac˛e bez zarzutu przez dziesi˛eciolecia, dzi˛eki czemu Przysta´n K’Vaerna była najpot˛ez˙ niejszym pa´nstwem-miastem na całym wybrze˙zu Morza K’Vaernijskiego! I nie chowali si˛e za głupimi tarczami, lecz walczyli jak prawdziwi m˛ez˙ czy´zni! Kar patrzył przez chwil˛e na podoficera, najwyra´zniej chcac ˛ si˛e przekona´c, czy ma do czynienia z kim´s na tyle głupim, by dalej si˛e upiera´c. Jednak tak nie było. Odczekawszy jeszcze chwil˛e, by mie´c pewno´sc´ , z˙ e został dobrze zrozumiany, troch˛e złagodniał. — Zgadzam si˛e, z˙ e to wyglada ˛ troch˛e. . . dziwacznie — powiedział — ale przygladałem ˛ si˛e musztrze piechoty Diaspran. Nigdy wcze´sniej czego´s takiego nie widziałem. Musz˛e jednak przyzna´c, cho´c niech˛etnie, z˙ e teraz zachodz˛e w głow˛e, dlaczego wcze´sniej sami na to nie wpadli´smy. — Sir, to po prostu. . . nie w porzadku ˛ — powiedział podoficer, starajac ˛ si˛e pohamowa´c swoje emocje. Kar parsknał ˛ s´miechem. 221
— Rzeczywi´scie ani nasi ojcowie tak nie walczyli, ani dziadowie, ani ich ojcowie — zgodził si˛e — a my czujemy. . . przywiazanie ˛ do tradycyjnych metod walki. Ale warto przypomnie´c sobie, z˙ e Zwiazek, ˛ który walczył głównie z Bomanami, a nie innymi cywilizowanymi armiami, u˙zywał taktyk bardziej zbli˙zonych do ludzkich ni˙z naszych. Teraz, kiedy mamy zmierzy´c si˛e z barbarzy´ncami, powinni´smy przyja´ ˛c do wiadomo´sci, z˙ e nie mo˙zna walczy´c z nimi jeden na jednego. Tych drani jest tak du˙zo, z˙ e pokonaliby nas niezale˙znie od tego, jak byliby´smy dobrzy. Ale nowa taktyka — działanie zespołowe, karabiny, piki i asagaje i te wielkie tarcze, które wynale´zli ludzie — wszystko zmieni, je´sli tylko uda nam si˛e nauczy´c, co, na Krina, z tym robi´c. Problem w tym, z˙ e nie mamy wiele czasu, wi˛ec musimy tak samo szybko zapomnie´c o starych nawykach, jak nauczy´c si˛e nowych. — Nie mog˛e wi˛ec marnowa´c czasu na wykłócanie si˛e z podoficerami. — Głos Kara znowu przybrał ostrzejszy ton. — Wszyscy mamy słucha´c generała Bogessa. Nasi podoficerowie maja˛ wykonywa´c polecenia diaspra´nskich instruktorów. Nie obchodzi mnie, z˙ e jeszcze cztery miesiace ˛ temu Diaspranie byli budowniczymi tam i kopaczami kanałów. Teraz sa˛ z˙ ołnierzami. Co wi˛ecej, sa˛ do´swiadczonymi w boju weteranami, którzy dokonali tego, co nam si˛e nigdy nie udało — spotkali si˛e z Bomanami w polu i pokazali im wszystkim uroki z˙ ycia pozagrobowego, w które te opuszczone przez Krina dzikusy nie wierzyły. — Wrócisz wi˛ec teraz do oddziału i powiesz swoim ludziom, z˙ e bardzo, ale to bardzo nie chce mi si˛e wyja´snia´c im tego wszystkiego osobi´scie. Zrozumiano? — Tak jest, sir! — powiedział szybko podoficer. — Zrozumiałem, sir! ´ — Swietnie. — Dowódca Gwardii popatrzył na niego jeszcze przez chwil˛e, po czym skinieniem głowy pozwolił mu odej´sc´ . — Ciesz˛e si˛e z naszej miłej pogaw˛edki. A teraz wracaj i wyja´snij to całe zamieszanie. — Tak jest, sir! Natychmiast, sir! *
*
*
— Jak mamy ich szkoli´c? St. John (J.) o wiele bardziej wolałby by´c teraz w terenie, szukajac ˛ obozowisk Bomanów, ni˙z tłumaczy´c pomysły kapitana gro´znie wygladaj ˛ acemu ˛ szumowiniakowi. — Bro´n b˛edzie przypominała arkebuz — powiedział. — Trzeba b˛edzie z niej celowa´c, a nie tylko odpala´c salwami w kierunku wroga. W celowaniu najwa˙zniejsze jest prawidłowe oddychanie i kontrola spustu. Podniósł oparty o s´cian˛e model karabinu, przyło˙zył do ramienia i wycelował. — Nauczymy ich patrze´c przez celownik, a potem poło˙zymy im k’vaernijskiego miedziaka na lufie i ka˙zemy c´ wiczy´c naciskanie spustu. Kiedy b˛eda˛ umieli to zrobi´c, nie zrzucajac ˛ monety, b˛eda˛ ju˙z w połowie drogi do celu. 222
Dowódca kompanii poło˙zył na celowniku karabinu wystruganego z drewna monet˛e i spróbował z niego wymierzy´c. Pienia˙ ˛zek zadzwonił o kamienna˛ podłog˛e, a Mardukanin prychnał. ˛ — To jakie´s szale´nstwo. To ma by´c wojna? — Jak najbardziej — zapewnił go marin˛e. — Poczekajmy, a˙z pan zobaczy działo. *
*
*
— Co maja˛ zrobi´c? — Pana kompania b˛edzie kadra˛ korpusu artylerii — powiedziała Kosutic do Mardukanina, który patrzył na nia˛ z niedowierzaniem, skrzy˙zowawszy wszystkie cztery r˛ece. A˙z do tego dnia szumowiniak był oficerem wykonawczym na „Mieczu Krina”, flagowym galeasie K’Vaernijskiej Marynarki, i nie wygladał ˛ na zachwyconego nowym przydziałem. — To niedorzeczne — chrzakn ˛ ał. ˛ — Bombardy to bro´n pokładowa — sa˛ ci˛ez˙ kie, wolne i pochłaniaja˛ za du˙zo prochu, z˙ eby u˙zywał ich jaki´s cholerny błotniak! — Zapewniam, z˙ e te bombardy sa˛ zupełnie inne ni˙z te, które pan zna. Oprócz kapitana Pahnera, Kosutic była jedynym członkiem kompanii, który przeszedł szkolenie w zakresie obsługi załogowej broni ci˛ez˙ kiej. W oczach Pahnera automatycznie czyniło ja˛ to szefem kadry powstajacej ˛ artylerii. Fakt, z˙ e w przeciwie´nstwie do sceptycznego szumowiniaka w z˙ yciu nie strzelała z odprzodowej armaty nabijanej czarnym prochem, najwyra´zniej si˛e nie liczył. I tak nikt na tej nieszcz˛esnej, błotnistej planecie, wliczajac ˛ w to tak˙ze patrzace ˛ na nia˛ nieprzyja´znie czteror˛ekie skaranie Boskie, nie słyszał nawet o artylerii polowej. — Głównym powodem, dla którego przydzielono pana do tego — podj˛eła po chwili — jest fakt, z˙ e w przeciwie´nstwie do oficerów Gwardii ma pan do´swiadczenie z artyleria.˛ Ale musi pan zrozumie´c, z˙ e bombardy na pokładach waszych statków bardzo ró˙znia˛ si˛e od armat polowych, które b˛edziemy produkowa´c. — Bombardy to bombardy — odparł niewzruszenie Mardukanin. Problem polegał na tym, z˙ e do tej pory Przysta´n K’Vaerna słyn˛eła jako dostawca najlepszej artylerii, a Marynarka miała opini˛e najlepszej na s´wiecie. Dlatego te˙z nie byli zachwyceni faktem, z˙ e jakie´s przemadrzałe ˛ przybł˛edy chca˛ ich uczy´c, jak powinno si˛e produkowa´c i u˙zywa´c armat. Była to reakcja typowa nie tylko dla szumowiniaków. Ludzcy wojskowi na przestrzeni wieków tak˙ze bardzo niech˛etnie odnosili si˛e do stosowania nowych technik czy broni. Poniewa˙z najwi˛ekszym problemem w obecnej sytuacji był brak czasu na stopniowe przyzwyczajanie K’Vaernijczyków do zmian, oznaczało to, z˙ e Turl Kam i Bistem Kar b˛eda˛ musieli brutalnie stawia´c do pionu swoich co bardziej nieufnych podwładnych. 223
— Sir — zacz˛eła Kosutic dyplomatycznie. — Nie wiem nawet, jak toczy´c bitw˛e morska.˛ Szczerze mówiac, ˛ gówno wiem na ten temat, ale domy´slam si˛e, z˙ e stosujecie wiosłowanie prosto na cel i odpalenie salwy z wszystkich luf ci˛ez˙ kich bombard tu˙z przed staranowaniem go i aborda˙zem. Czy mam racj˛e? — Ogólnie rzecz biorac, ˛ tak — odparł niech˛etnie Mardukanin. — A dlaczego z ka˙zdej armaty strzelacie tylko raz? — Bo jej przeładowanie trwa siedem uderze´n — wyja´snił z przesadna˛ cierpliwo´scia˛ oficer. Uderzenie było k’vaernijska˛ jednostka˛ czasu, równa˛ mniej wi˛ecej czterdziestu pi˛eciu sekundom, wi˛ec szumowiniak mówił o pi˛eciu minutach potrzebnych na przeładowanie. — Poza tym — ciagn ˛ ał ˛ — wycelowanie dział do drugiej salwy trwa drugie tyle. — A działa, które my zamierzamy zbudowa´c, mo˙zna b˛edzie przeładowywa´c o wiele szybciej. U˙zywajac ˛ worków z prochem i gotowych pocisków, b˛edziecie mogli strzela´c z nich raz na jedno uderzenie, a w przypadku krótkiego zasi˛egu mo˙ze nawet troch˛e szybciej, Mardukanin wybałuszył na nia˛ z niedowierzaniem oczy. Kosutic lekko si˛e u´smiechn˛eła i mówiła dalej. — Poza tym nowe lawety, które chcemy zbudowa´c, w połaczeniu ˛ ze znacznie l˙zejszym działem b˛eda˛ bardziej mobilne ni˙z jakakolwiek bombarda, która˛ pan widział. Nawet te najwi˛eksze b˛eda˛ mogły by´c ciagni˛ ˛ ete przez par˛e turom. A ten szczegół konstrukcji. . . — poklepała drewniana˛ makiet˛e — pozwoli zmienia´c nachylenie lufy mi˛edzy kolejnymi strzałami. Mardukanin rozło˙zył dolne ramiona i nachylił si˛e, by obejrze´c makiet˛e z bliska. Kosutic ukryła u´smiech, widzac, ˛ jak jego sceptycyzm powoli si˛e ulatnia. Samo przekonanie szumowiniaków o zaletach nowej broni stanowiło trzy czwarte sukcesu. Biorac ˛ pod uwag˛e poziom ich metalurgii i technik odlewniczych, bombardy K’Vaernijskiej Marynarki były bardzo dobrze wykonane, cho´c w praktyce pozostawiały wiele do z˙ yczenia. Tak naprawd˛e były wielkimi z˙ elaznymi lub brazowy˛ mi rurami, zamocowanymi na drewnianych podstawach i przykutymi ła´ncuchami do pokładu statku. Przypominały raczej wielkie, niezgrabne karabiny ni˙z co´s, co mo˙zna by nazwa´c działem, w ich przypadku regulowanie kata ˛ nachylenia lufy było niemo˙zliwe. K’Vaernijczycy radzili sobie z odrzutem, podpalajac ˛ proch z dala od bombardy. Grube liny mocujace ˛ działo do pokładu nie pozwalały mu wypa´sc´ za burt˛e, a siła tarcia działała jak prymitywny kompensator odrzutu. Ustawienie bombardy z powrotem na miejscu wymagało oczywi´scie olbrzymiego wysiłku, ale K’Vaernijczycy uwa˙zali to za normalna˛ rzecz, poniewa˙z tak si˛e robiło od zawsze. Nowe działa miały by´c zupełnie inne. Lawety wyposa˙zone w du˙ze i grube koła oraz l˙zejsze lufy dział b˛eda˛ dawa´c mobilno´sc´ , o jakiej z˙ aden Mardukanin nawet nie mógł marzy´c, a zmiana kata ˛ nachylenia lufy pozwoli na strzelanie z armat za224
równo na morzu, jak i na ladzie. ˛ Odmierzone i popakowane w worki ładunki prochu i amunicji zwi˛eksza˛ ich szybkostrzelno´sc´ . Gdyby zespołowi pracujacemu ˛ nad amunicja˛ udało si˛e rozwiaza´ ˛ c problem szrapneli, działa byłyby jeszcze skuteczniejsze, ale sier˙zant była zdania, z˙ e optymistyczne wizje lanych kuł z eksplodujac ˛ a˛ zawarto´scia˛ były skazane na niepowodzenie. Zupełnie inaczej przedstawiała si˛e sprawa z bateriami rakiet, chocia˙z nikt nie wiedział, czy ten projekt wypali. — Zdaje pan sobie doskonale spraw˛e z tego, z˙ e najwa˙zniejsza˛ rzecza˛ w przypadku broni obsługiwanej przez kilkuosobowa˛ załog˛e jest wykonywanie wszystkich czynno´sci w sposób skoordynowany, precyzyjnie i sprawnie. Do tego dodamy szybko´sc´ , poniewa˙z nowe armaty b˛edzie mo˙zna ładowa´c i odpala´c o wiele szybciej. . . je´sli załogi b˛eda˛ odpowiednio wyszkolone. — Wie pan, co wasze bombardy robia˛ z kadłubami okr˛etów wroga. Prosz˛e wi˛ec sobie wyobrazi´c, co nasza bro´n zrobi z horda˛ Bomanów. Kiedy zbierzemy kilkadziesiat ˛ takich dział, nic nie mo˙ze si˛e z nimi równa´c. W naszej kulturze nie bez powodu artyleri˛e nazwano „królem bitwy”. Aby armaty były skuteczne, ich obsługa musi by´c bezbł˛ednie wyszkolona. Musi umie´c czy´sci´c, ładowa´c i strzela´c w najtrudniejszych warunkach, a potem zwija´c si˛e, przesuwa´c w inne miejsce i robi´c to od nowa. — Na poczatku ˛ nauki nie potrzebujemy samych dział. Wystarcza˛ treningowe atrapy czy nawet obrys armaty na ziemi, poniewa˙z najwa˙zniejsze jest, aby nauczy´c artylerzystów, jak to robi´c dobrze, w okre´slonej kolejno´sci i odpowiednio szybko. — Pan i pana ludzie zostali´scie wybrani ze wzgl˛edu na wasza˛ znajomo´sc´ artylerii. My musimy tylko nauczy´c was stosowa´c t˛e wiedz˛e troch˛e inaczej i w szybszym tempie. Kiedy was nauczymy, wy przeka˙zecie to innym, a oni jeszcze innym, i tak dalej. A kiedy sko´nczymy, b˛edziemy mieli niedu˙zy korpusik artylerii, który mo˙ze kła´sc´ Bomanów pokotem jak zbo˙ze. Oficer słuchał ju˙z o wiele uwa˙zniej. Kosutic odwróciła si˛e do sze´sciu marines stojacych ˛ wokół drewnianej makiety. Koniec lufy był nieco zw˛eglony, poniewa˙z wcze´sniej słu˙zył za model do formy odlewniczej i trzymano go troch˛e za blisko pieca. — Ci młodzi marines zademonstruja,˛ o co chodzi — ciagn˛ ˛ eła Kosutic. — Nie moga˛ jednak pokaza´c wam kilku rzeczy, które wy, Mardukanie, b˛edziecie mogli zrobi´c czterema r˛ekami. Z pa´nska˛ pomoca˛ b˛edziemy musieli si˛e tym zaja´ ˛c. Wzi˛eła gł˛eboki oddech i skin˛eła najstarszemu stopniem marin˛e. — Dru˙zyna! Przygotowa´c si˛e do ustawienia działa na stanowisku! Działo na stanowisku. . . Ustaw! Sze´sciu marines z Imperium Ziemskiego rozpocz˛eło rytuał obsługi artylerii — rytuał, który był tak stary, jak pierwsze rakiety, które wzniosły si˛e nad ziemska˛ atmosfer˛e, i który miał trwa´c, dopóki nie ostygnie ostatnia gwiazda.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIATY ˛
Co´s twardego dotkn˛eło nagle skroni Faina, kiedy wraz z depczacym ˛ mu po pi˛etach Erkumem przeszedł przez próg. ´ Swie˙ zo mianowany plutonowy si˛egnał ˛ w tył i bardzo ostro˙znie dotknał ˛ piersi Pola. — W porzadku, ˛ Geno. To jeden z naszych — powiedział ksia˙ ˛ze˛ , po czym odsunał ˛ na bok luf˛e karabinu i poklepał plutonowego po ni˙zszym ramieniu. — Krindi Fain, prawda? Dobrze si˛e spisali´scie w bitwie. Wspaniale panowali´scie nad swoja˛ dru˙zyna.˛ — Dzi˛ekuj˛e, Wasza Wysoko´sc´ — odparł Fain, stajac ˛ na baczno´sc´ i próbujac ˛ nie okazywa´c za bardzo zadowolenia. — Nie tak oficjalnie, plutonowy — wszyscy jeste´smy z˙ ołnierzami. Czy plutonowy Julian dba o wasze wy˙zywienie? Nie mog˛e wam obieca´c wi˛ecej snu, nikt z nas nie ma go za wiele. — Tak jest, Wasza Wysoko´sc´ . — Dobrze. Pami˛etajcie, z˙ eby dba´c o swoich ludzi, a wtedy oni zadbaja˛ o was. — Roger spojrzał ponad ramieniem plutonowego na stojacego ˛ z tyłu olbrzyma. — Prosz˛e, oto jedyny w swoim rodzaju Erkum Poi. Jak si˛e masz, Erkum? — Tak jest, Wasza Wysoko´sc´ — powiedział szeregowy. — Rozumiem, z˙ e to ma znaczy´c „dobrze” — u´smiechnał ˛ si˛e Roger. — Nast˛epnym razem u˙zyj mniejszej deski, dobrze, Erkum? Potrzebni mi sa˛ wszyscy kawalerzy´sci. — Tak jest, Wasza Wysoko´sc´ . — Odmaszerowa´c — powiedział ksia˙ ˛ze˛ i zaczał ˛ odchodzi´c razem ze swoja˛ obstawa.˛ — O wiele mniejszej deski — szepnał ˛ ostatni z marines i mrugnał ˛ do niego. — Sukinsyny jeszcze sa˛ w szpitalu. Roger skr˛ecił w korytarz prowadzacy ˛ na plac c´ wicze´n. Ten Krindi mógłby wysoko zaj´sc´ . . . pod warunkiem, z˙ e nie dopu´sci, by Poi zabił kogo´s w nieodpowiednim momencie.
226
Za´smiał si˛e cicho, po czym spojrzał na kompani˛e przyszłych strzelców. Stali szeregami w lu´znym szyku, trzymajac ˛ w r˛ekach drewniane modele karabinu. Kiedy ksia˙ ˛ze˛ wyszedł na plac, c´ wiczono wła´snie kadencj˛e strzału. — Otwórz. Ładuj. Zamknij. Odciagnij. ˛ Kapiszon. Cel. Pal. Mardukanin rycza˛ cy pot˛ez˙ nym głosem rozkazy zasalutował przechodzacemu ˛ Rogerowi. Był weteranem Nowej Armii, Diaspraninem przydzielonym do szkolenia nowych oddziałów. Liczebnie oddziały prezentowały si˛e o wiele lepiej, ni˙z Roger si˛e spodziewał, cho´c nie a˙z tak dobrze, jak by sobie z˙ yczył. Trzonem nowej k’vaernijskiej armii byli weterani Gwardii, ich tymczasowo przeniesieni i raczej niespecjalnie z tego powodu szcz˛es´liwi koledzy z Marynarki, kawalerzy´sci Rastara i diaspra´nscy pikinierzy. Wszyscy oni razem stanowili zaledwie jedna˛ trzecia˛ potrzebnej liczby z˙ ołnierzy, na szcz˛es´cie jednak zgłaszało si˛e sporo ochotników. Cz˛es´c´ z nich liczyła na łupy, gdy˙z Bomani zdobyli po tej stronie Wzgórz Nashtor bogate północne miasta i Sindi, wi˛ec mo˙zna było spodziewa´c si˛e, z˙ e teraz opływaja˛ w bogactwo. Inni ochotnicy zgłaszali si˛e, poniewa˙z uwa˙zali barbarzy´nców za zagro˙zenie dla swojego miasta, a jeszcze inni byli uchod´zcami i chcieli po prostu wróci´c do swoich domów po zwyci˛eskiej wojnie. W ten sposób powstała mała, ale całkiem zgrabna armia. Teraz trzeba ja˛ było tylko uzbroi´c. Chyba ju˙z co´s si˛e zacz˛eło dzia´c w tej sprawie, pomy´slał ksia˙ ˛ze˛ , widzac ˛ wyszczerzonego w u´smiechu Rastara, który trzymał co´s w r˛ekach i truchtał ku niemu z przeciwległego ko´nca placu. — Pierwszy egzemplarz z odlewni Tendel — powiedział Mardukanin i podał mu masywny karabin. Bro´n była gigantyczna. W porównaniu z ta˛ dwudziestopi˛eciomilimetrowa˛ lufa˛ sztucer Rogera wygladał ˛ jak zabawka, komora nabojowa karabinu miała rozmiary komory zapłonowej działka plazmowego. Ko´ncowy projekt ró˙znił si˛e nieco od projektu marines i Rus Froma, sporza˛ dzonego przed opuszczeniem Diaspry. Poczatkowo ˛ nowa bro´n miała przypomina´c karabin Sharpsa z czasów ameryka´nskiej Wojny Secesyjnej, z ruchomym ryglem, który odcinał koniec lnianego naboju i odsłaniał proch na iskr˛e z kapiszona. Chocia˙z prawdopodobnie, tak samo jak w oryginale, problem stanowiły gazy, From i Pahner uwa˙zali, z˙ e to nie jest z˙ aden kłopot dla kogo´s przyzwyczajonego do koszmarnej siły zapłonu marduka´nskich arkebuzów. Projekt Pahnera przewidywał tak˙ze wykorzystanie mosi˛ez˙ nej albo mosi˛ez˙ nopapierowej łuski, w obu przypadkach zapobiegałoby to przedwczesnemu zapłonowi w komorze. Jednak ze wzgl˛edu na zło˙zono´sc´ projektu i czas produkcji cały pomysł wział ˛ w łeb i wszyscy zacz˛eli obmy´sla´c zast˛epcze rozwiazanie. ˛ Okazał si˛e nim projekt Dell Mira, bazujacy ˛ w znacznie wi˛ekszym stopniu ni˙z Pahner sobie wyobra˙zał na wiedzy o pompach.
227
Ksia˙ ˛ze˛ chwycił wystajac ˛ a˛ raczk˛ ˛ e rygla, podobna˛ do tej, w która˛ wyposa˙zony był jego sztucer w trybie pojedynczego ognia, i podniósł ja,˛ przekr˛ecajac ˛ rygiel o pół obrotu. K’Vaernijscy budowniczowie pomp zastosowali port inspekcyjny, zatykany grubo gwintowanym ryglem z nasadka˛ czyszczac ˛ a.˛ Mardukanie po´swi˛ecali bardzo du˙zo czasu konserwacji swoich urzadze´ ˛ n. Port inspekcyjny został zaprojektowany po to, by usprawni´c dost˛ep do mechanizmu. Wyposa˙zony był w korb˛e i poruszał si˛e w zamontowanym na sworzniu walcu, wi˛ec kiedy rygiel wykr˛ecał si˛e z gwintu, cało´sc´ obracała si˛e w dół i zatykała rur˛e. Projekt Mira potwierdził jego reputacj˛e geniusza, postanowił on wykorzysta´c istniejace ˛ ju˙z rozwiazania, ˛ zamiast tworzy´c nowe. Oczywi´scie wprowadził kilka zmian — przede wszystkim elementy brazowe ˛ zastapił ˛ stalowymi oraz zmniejszył liczb˛e zwojów gwintu w zamku tak, by do wysuni˛ecia rygla wystarczało pół obrotu. Wprowadził tak˙ze kilka drobniejszych innowacji, mi˛edzy innymi umie´scił uchwyt rygla z boku, tak jak podpatrzył to w sztucerze Rogera, i zaprojektował prowadnic˛e, dzi˛eki której poruszał si˛e on według ustalonej sekwencji. Generalnie jego koncepcja polegała na zastosowaniu zwykłej instalacji hydraulicznej do produkcji najbardziej s´mierciono´snej broni, jaka˛ widziano w Przystani K’Vaerna. Projekt naboju równie˙z został uproszczony. Okazało si˛e, z˙ e K’Vaernijczycy nie sa˛ w stanie wyprodukowa´c mosi˛ez˙ nych łusek Pahnera. Zbudowanie linii produkcyjnych i uzyskanie odpowiedniego stopu zaj˛ełoby o wiele wi˛ecej czasu ni˙z Przysta´n, a zwłaszcza jej go´scie, mogli temu po´swi˛eci´c. Dell Mir wykorzystał wi˛ec lokalna˛ ro´slin˛e. Mardukanie nazywali ja˛ shonash, jednak ju˙z po pierwszym pokazie marines nazwali ja˛ zapłonnikiem. Na ka˙zdej planecie o bardziej suchym klimacie stanowiłaby powa˙zne zagro˙zenie po˙zarowe. Z jej łodyg K’Vaernijczycy tłoczyli przezroczysty, łatwopalny olej, którego u˙zywali jako paliwa do lamp, za´s du˙ze, płaskie li´scie słu˙zyły do ochrony przed wilgocia,˛ gdy˙z nawet po wysuszeniu nie przepuszczały wody. Przede wszystkim jednak były niesłychanie łatwopalne. Dell Mir natychmiast zauwa˙zył, z˙ e li´scie zapłonnika sa˛ idealnym substytutem papieru u˙zywanego do produkcji nabojów. K’Vaernijski wynalazca owinał ˛ wi˛ec pocisk i wyrzucajacy ˛ go materiał wybuchowy w li´sc´ zapłonnika. Podstaw˛e naboju stanowiła okragła, ˛ mocno nasaczona ˛ tłuszczem filcowa podkładka. Kiedy rygiel karabinu przesuwał si˛e do przodu i wchodził w prowadnic˛e, eksplozja naboju dociskała podkładk˛e i uszczelniała komor˛e, nie przepuszczajac ˛ gazów. Nast˛epny ładowany nabój wypychał jej pozostało´sci, dzi˛eki czemu karabin był natychmiast gotowy do nast˛epnego strzału. Karabin składał si˛e, zgodnie z wymaganiami Pahnera, z niewielkiej liczby cz˛es´ci, jego prostota zrobiła na Rogerze du˙ze wra˙zenie. Na pewno mo˙zna w nim było jeszcze wiele ulepszy´c, ale niewatpliwie ˛ miał trzy zalety: działał, z˙ ołnierzom trudno go było zepsu´c, no i mo˙zna go było produkowa´c szybko i w du˙zych ilo´sciach.
228
Do warsztatów w Przystani K’Vaerna natychmiast zacz˛eto zwozi´c arkebuzy Gwardii i Marynarki. Ich lufy odcinano, gwintowano od s´rodka i od zewnatrz, ˛ a potem dokr˛ecano do nich zmodyfikowane porty inspekcyjne pomp. Mechanizm spustowy, wzorowany na pistoletach z zamkiem kołowym, modyfikowano tak, by uruchamiał zamontowany z boku kurek zamka kapiszonowego. Ksia˙ ˛ze˛ otworzył zamek i przyjrzał si˛e mechanizmowi komory i lufie. Chocia˙z na lufie wida´c było kilka rys powstałych w wyniku pospiesznego monta˙zu, wn˛etrze zostało bardzo dobrze wyko´nczone, a rygiel przesuwał si˛e gładko i precyzyjnie. — Bardzo ładnie — powiedział Roger. — Jeszcze bardziej podobałyby mi si˛e mosi˛ez˙ ne łuski, ale i tak jest dobrze. Ilo´sc´ i jako´sc´ produkowanej broni wcia˙ ˛z ksi˛ecia zdumiewała. W wyniku blokady miasta od strony ladu ˛ setki małych odlewni i warsztatów pozostały bez pracy. Wszystkie chciały teraz zdoby´c rzadowe ˛ zamówienia, wi˛ec projektanci przes´cigali si˛e w pomysłach. Na przykład uznali za bardzo kuszacy ˛ pomysł osadzenia sze´sc´ dziesi˛eciocentymetrowych ostrzy bagnetów na lufach nowych karabinów. Jedna˛ z najwi˛ekszych wad arkebuzu było to, z˙ e w walce wr˛ecz stawał si˛e niepor˛eczna˛ maczuga.˛ Teraz ka˙zdy strzelec mógł w razie starcia skutecznie si˛e broni´c, co z kolei bardzo pozytywnie wpłyn˛eło na morale z˙ ołnierzy, ciagle ˛ nieprzekonanych do nowego uzbrojenia. Roger poparł pomysł stworzenia bagnetu, chocia˙z jeszcze wi˛ecej satysfakcji sprawił mu widok drabinki celowniczej i ukrytego w kolbie zestawu do czyszczenia lufy. Zgodnie z ostrze˙zeniami Froma, problemy logistyczne dotyczyły w o wiele wi˛ekszym stopniu produkcji amunicji ni˙z samych karabinów. Miasto posiadało do´sc´ ołowiu na pociski i formy do ich odlewania, jednak samo składanie nabojów przy u˙zyciu li´sci zapłonnika było delikatnym i czasochłonnym zaj˛eciem, którego nie mo˙zna było powierzy´c zwerbowanym z ulicy pracownikom. Nikt w Przystani K’Vaerna nie wyobra˙zał sobie zu˙zycia takiej ilo´sci amunicji, o jakiej mówił Pahner. Dobry arkebuzjer oddawał strzał raz na dwie minuty, a wi˛ec nie wystrzeliwał wi˛ecej ni˙z pi˛ec´ do dziesi˛eciu pocisków w czasie całego starcia. Pahner zamierzał wydawa´c ka˙zdemu strzelcowi sze´sc´ dziesiat ˛ nabojów dziennie, a ponadto chciał, aby przed przystapieniem ˛ do działa´n armia była wyposa˙zona w zapas amunicji przynajmniej na cztery dni. Biorac ˛ za´s dodatkowo pod uwag˛e, zapotrzebowanie artylerii, min i nowych baterii rakiet, miasto nie dysponowało dostateczna˛ ilo´scia˛ prochu. Tyle jednak wystarczy, pomy´slał Roger ze zło´sliwym u´smiechem, by przysporzy´c Bomanom prawdziwych kłopotów. — Spójrz na to — powiedział Rastar i zaczał ˛ wyciaga´ ˛ c co´s zza pleców. . . po czym zamarł, kiedy w ułamku sekundy wycelowały w niego trzy karabiny s´rutowe. — Spokojnie! — zawołał. — To ja, Rastar. 229
— Jasne — odparł Roger, biorac ˛ od niego pistolet — ale znów kto´s próbował zabi´c Rus Froma, wi˛ec marines sa˛ troch˛e nerwowi. Obejrzał bro´n i u´smiechnał ˛ si˛e. — Bardzo ładne. Trzymał w dłoni rewolwer bardzo podobny do colta dragoon, z tym z˙ e sporo wi˛ekszy i zmodyfikowany tak, by pasował do marduka´nskiej r˛eki. Był l˙zejszy od karabinu — miał kaliber co najwy˙zej dwadzie´scia milimetrów — i w b˛ebenku mie´scił siedem zamiast sze´sciu nabojów. Tylna s´cianka b˛ebenka była wyposa˙zona w trzpienie na miedziane spłonki, produkowane w du˙zych ilo´sciach przez cech alchemików pod kierownictwem Despreaux. Najwi˛eksza ró˙znica, nie liczac ˛ dziwacznego wygi˛ecia kolby, ułatwiajacego ˛ trzymanie jej dolna˛ dłonia,˛ polegała na tym, z˙ e rewolwer był samopowtarzalny i miał wychylany b˛ebenek. Strzelajacy ˛ wychylał go w bok, ładował naboje Dell Mira, zatykał komory i wciskał b˛ebenek na miejsce, przeładowanie broni trwało o wiele krócej ni˙z w przypadku jej ziemskiego odpowiednika. — Bardzo ładne — powtórzył Roger, oddajac ˛ Rastarowi rewolwer. — Oczywi´scie wyłamałby mi nadgarstek, gdybym spróbował z niego strzeli´c. — To nie moja wina, z˙ e jeste´s mi˛eczakiem — stwierdził kawalerzysta, odbierajac ˛ swój skarb. — Za miesiac ˛ si˛e przekonamy, kto tu jest mi˛eczakiem. Ile takich produkujemy? — Ile si˛e da — odpowiedział Rastar z lekcewa˙zacym ˛ gestem. — Wyko´nczenie jest bardziej skomplikowane, ni˙z w przypadku karabinów. Nie da si˛e po prostu przerobi´c ju˙z istniejacych ˛ arkebuzów, poza tym około jednej czwartej ma jaka´ ˛s wad˛e i psuja˛ si˛e po kilku strzałach. Ja dostałem pierwsze cztery. Rastar był nie tylko dowódca˛ jazdy Pomocy, ale te˙z jednym z najlepszych strzelców, jakich ksia˙ ˛ze˛ widział. — Powinni´smy dzi˛ekowa´c opatrzno´sci za te wszystkie pompy. Wasze do´swiadczenie bardzo si˛e przydaje. Wyznaczyli ci˛e do c´ wicze´n dzi´s po południu? — Tak — skrzywił si˛e kawalerzysta. — Mapy, mapy, mapy. — To dobrze robi na ducha — powiedział z u´smiechem Roger. — Zabijanie Bomanów tak˙ze — odparł Rastar. *
*
*
— Chyba trzeba b˛edzie kogo´s zabi´c, panie plutonowy — powiedział Fain. — Dlaczego? — Julian podniósł wzrok znad stojacego ˛ na niskim stole posiłku. Nie mógł si˛e ju˙z doczeka´c, kiedy wróci do cywilizacji, z˙ eby usia´ ˛sc´ na porzad˛ nym krze´sle. Co tam krzesła, nie mógł si˛e ju˙z doczeka´c powrotu do porzadnego ˛ jedzenia. 230
— Poka˙z mu, Erkum — odparł Diaspranin. Olbrzymi szeregowiec wyciagn ˛ ał ˛ z kieszeni spr˛ez˙ yn˛e i zaczał ˛ ja˛ rozciaga´ ˛ c. Po chwili ci˛ez˙ ki zwój p˛ekł z trzaskiem. — Znów kto´s oszcz˛edza na spr˛ez˙ ynach, co? — powiedział Julian, odkładajac ˛ widelec i przypasujac ˛ miecz. — Tak, i to odlewnia, która nale˙zy do jednego z członków Rady — odparł Fain. — Bardzo wyra´znie dano mi to do zrozumienia, kiedy poszedłem wyja´sni´c spraw˛e. — Ile zaoferował? — spytał marin˛e, podnoszac ˛ pad i wstukujac ˛ tekst wiadomo´sci. — Kusul srebra. — Diaspranin wzruszył ramionami. — To przecie˙z obraza. — Jak cholera — za´smiał si˛e Julian. — To ma by´c jego oferta po tym, jak dał si˛e przyłapa´c? Jezu! — Co robimy? — Chyba b˛edziemy musieli mu wyja´sni´c, co to jest „proces poprawy jako´sci”. Ty, ja, Erkum i dru˙zyna z Nowej. Zbierajcie si˛e. — Który to. . . — Julian ostentacyjnie spojrzał na trzymany w r˛eku kawałek papieru -. . . Tistum Path? — To ja — powiedział przysadzisty Mardukanin, wyłaniajac ˛ si˛e z półmroku odlewni. W pomieszczeniu było niewiarygodnie goraco, ˛ zupełnie jak w piekle. Julian gotów był przysiac, ˛ z˙ e rozlana woda w ciagu ˛ kilku sekund zacz˛ełaby si˛e gotowa´c. W dwóch ceramicznych piecach formowano stal na spr˛ez˙ yny, trzask płomieni i bulgotanie płynnego metalu czyniły atmosfer˛e zabójcza˛ nawet dla pracujacych ˛ tu Mardukan. — Miło mi ci˛e pozna´c — powiedział rado´snie plutonowy, podszedł do zarzad˛ cy odlewni i kopnał ˛ go w krocze. Dru˙zyna za jego plecami składała si˛e z z˙ ołnierzy bastarskiego batalionu pikinierów Nowej Armii. Kiedy hutnicy zacz˛eli łapa´c za rozmaite narz˛edzia, Diaspranie podnie´sli s´wie˙zo wyprodukowane karabiny i przy wtórze złowrogiego trzasku odwodzonych kurków wymierzyli w K’Vaernijczyków. Wszyscy robotnicy zamarli na swoich miejscach. Twarda drewniana pałka uderzyła głucho w czaszk˛e i zarzadca ˛ odlewni osunał ˛ si˛e na ziemi˛e. Julian owinał ˛ kostki jego nóg kawałkiem ła´ncucha i dał znak Fainowi. Ruchomy d´zwig do przenoszenia wielotonowych tygli z roztopiona˛ stala˛ bez trudu podniósł w gór˛e trzymetrowego Mardukanina. Kiedy zarzadca ˛ doszedł do siebie, Julian zarzucił mu na rogi lin˛e i przeciagn ˛ ał ˛ go nad z˙ ar pieca. — Spr˛ez˙ yny to bardzo istotna cz˛es´c´ broni! — krzyknał ˛ do wiszacego ˛ głowa˛ w dół Mardukanina. — Zajmujesz bardzo wa˙zne stanowisko, Tistum Path, i mam
231
nadziej˛e, z˙ e jeste´s tego wart! Bo je´sli nie. . . — Marin˛e splunał ˛ w kierunku pieca, a s´liny zasyczała, zanim jeszcze dotkn˛eła powierzchni bulgoczacej ˛ stali. — Nie mo˙zecie mi tego zrobi´c! — wrzasnał ˛ Mardukanin, krztuszac ˛ siew wydobywajacych ˛ si˛e z pieca oparach. — Nie wiecie, do kogo nale˙zy ta odlewnia? — Oczywi´scie, z˙ e wiemy, i jemu te˙z zło˙zymy wizyt˛e. B˛edzie straszliwie zawiedziony, kiedy si˛e dowie, z˙ e jeden z jego podwładnych z´ le zrozumiał polecenie wyprodukowania najlepszej jako´sci materiałów. Nie sadzisz? ˛ — Mnie powiedział co´s innego! — Wiem. Ale za nic nie przyzna si˛e, z˙ e kazał obcia´ ˛c koszty, niezale˙znie od tego, jakie gówno miałby´s wypu´sci´c. Dlatego wyja´snimy mu spokojnie i uprzejmie, z˙ e chocia˙z zysk jest podstawa˛ gospodarki, kontrakt, który podpisał, zapewnia mu takie zyski, z˙ e nie musi oszukiwa´c. Poniewa˙z nie jeste´smy w stanie stwierdzi´c, które spr˛ez˙ yny sa˛ dobre, a które do dupy, dostanie je wszystkie z powrotem. I b˛edzie musiał je zamieni´c na nowe. — Niemo˙zliwe! Kto za to zapłaci? — Twój szef — syknał ˛ marin˛e. Bijacy ˛ z pieca czerwony blask gotujacej ˛ si˛e stali spowodował, z˙ e jego kanciasta twarz wygladała ˛ jak oblicze szatana pochylajacego ˛ si˛e nad dusza˛ grzesznika. — A je´sli jeszcze kiedy´s b˛ed˛e musiał tu przyj´sc´ , obaj zostaniecie tylko elementami s´ladowymi w waszej stali. Czy to jasne? *
*
*
— Ci ludzie to szale´ncy! — poskar˙zył si˛e rajca. — To jeszcze jeden powód, z˙ eby jak najszybciej wysła´c ich za morze — odparł Wes Til, obracajac ˛ w palcach kawałek spr˛ez˙ yny. — Grozili mi. Powiedzieli, z˙ e roztopia˛ mnie w mojej własnej stali! Chc˛e ich głów! Til oderwał wzrok od kawałka metalu. — A czy to ma zwiazek ˛ z p˛ekajacymi ˛ obudowami rewolwerów, rwacymi ˛ si˛e spr˛ez˙ ynami i wybuchajacymi ˛ lufami? — To nie moja wina — prychnał ˛ Mardukanin. — To, z˙ e kilku moich pracowników odstawiło fuszerk˛e, z˙ eby wyrwa´c par˛e groszy dla siebie. . . — Och, zamilcz ju˙z! — warknał ˛ Til. — Ty podpisywałe´s umowy. Z punktu widzenia ludzi to ty jeste´s odpowiedzialny, i wiesz tak samo jak ja, z˙ e ka˙zdy sad ˛ by ich poparł. Ich nie interesuja˛ pół´srodki, prawda? Wi˛ec proponuj˛e, z˙ eby´s zrobił dokładnie to, co ka˙za,˛ chyba z˙ e chcesz, z˙ eby to zrobił twój nast˛epca. — Czy to pogró˙zka? — Nie, tylko stwierdzenie faktu. Ludzie maja˛ doskonały system zdobywania informacji. Na przykład znaja˛ ju˙z nazwisko osoby, która wydała rozkaz zabicia Rus Froma. Tak mi si˛e przynajmniej wydaje. Zauwa˙zyłe´s, z˙ e Ges Stin nie zaszczyca nas ostatnio swója˛ obecno´scia? ˛ 232
— Tak. Wiesz co´s o tym? — Tajemnica˛ poliszynela jest, z˙ e to wła´snie Ges Stin stoi za atakiem na Fro˙ ma. Wszyscy wiedza,˛ kto zapłacił zabójcom. Zadnej z tych osób nikt ostatnio nie widział. — Ges Stin zajmuje si˛e transportem. Mo˙ze by´c w tej chwili w którym´s z pa´nstw na południu. — Hmmm. By´c mo˙ze. — A co sadzi ˛ o tym Turl Kam? — My´sli, z˙ e pozbył si˛e jednego konkurenta do głosów cechu rybaków — roze´smiał si˛e kupiec. — Nie dam si˛e zastraszy´c — oznajmił stanowczo rajca. ´ — Sluz na twoim czole mówi co´s innego. Ale nie musisz si˛e ba´c — powiedział Til. — Po prostu dopilnuj, z˙ eby twoje warsztaty produkowały to, co obiecałe´s. Zamiast tego całego chłamu. — Spr˛ez˙ yna, która˛ wygiał ˛ w dłoniach, p˛ekła z trzaskiem. — Nie chcesz chyba, z˙ eby kilka tysi˛ecy ludzi z karabinami przyszło omówi´c z toba˛ ten problem, prawda?
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY
Dersal Quan stał w odlewni i patrzył z niedowierzaniem, jak zaprojektowane przez ludzi urzadzenie ˛ przecina jego najlepszy braz, ˛ jakby to było drewno gwcmshu. Miał powa˙zne watpliwo´ ˛ sci, wi˛eksze ni˙z przyznał si˛e Tilowi, czy uda si˛e odla´c taka˛ ilo´sc´ dział, jaka˛ ci obłakani ˛ ludzie i ich diaspra´nscy giermkowie chcieli otrzyma´c, i to na dodatek w tak niedorzecznie krótkim czasie. Teraz jednak wygladało ˛ na to, z˙ e mo˙ze uda mu si˛e dotrzyma´c terminu. Odlewnie Quan od pokole´n nale˙zały do najwi˛ekszych i najbogatszych w Przystani K’Vaerna. Od czasów ojca Dersala wyprodukowały blisko połow˛e bombard Marynarki i przynajmniej jedna˛ trzecia˛ dzwonów wiszacych ˛ na chwał˛e Krina na wie˙zach Przystani. Dersal wiedział, z˙ e jego modelarze potrafia˛ budowa´c formy, a odlewniczy odlewa´c w nich działa, ale braz ˛ odlewało si˛e inaczej ni˙z beton. Nie wolno było na niczym oszcz˛edza´c, chyba z˙ e kto´s lubił zawodne albo wybuchajace ˛ w najmniej odpowiednim momencie bombardy. Najdłu˙zszym etapem całego procesu było dra˙ ˛zenie luf. Tajemnica celno´sci bombardy le˙zała w dokładno´sci dra˙ ˛zenia lufy i jako´sci pocisku, który miała wystrzeli´c. Do´swiadczenie wielu pokole´n artylerzystów wykazało, jak naprawd˛e jest to istotne. Ojciec Quana rozpoczał ˛ swoje terminowanie w rodzinnym warsztacie, wykuwajac ˛ pociski z kamienia, a sztuka wła´sciwego dra˙ ˛zenia i szlifowania luf została zapoczatkowana ˛ przez jego wuja. Ka˙zdej armacie trzeba było po´swi˛eci´c kilka dni pracy, dlatego nikt nie wyobra˙zał sobie wykonania zamówienia na tyle dział w tak krótkim czasie. Po prostu nie było do´sc´ sprz˛etu, by dra˙ ˛zy´c wi˛ecej ni˙z tuzin luf jednocze´snie. Do tego ci obłakani ˛ ludzie upierali si˛e przy kalibrze, którego nikt w Przystani K’Vaerna nigdy nie u˙zywał, wi˛ec istniejace ˛ ju˙z maszyny do dra˙ ˛zenia miały nieodpowiednie rozmiary, a odlewnie musiały przygotowa´c nowe formy do pocisków. Poniewa˙z ludzie twierdzili, z˙ e te wszystkie problemy da si˛e obej´sc´ , Quan przyjał ˛ ich zlecenie, majac ˛ nadziej˛e, z˙ e dzi˛eki łaskawo´sci Krina ka˙zdy sad ˛ w Przystani zwolni go od odpowiedzialno´sci w razie niewykonania zamówienia. Quan przygladał ˛ si˛e z rosnacym ˛ niedowierzaniem, jak hebanowoskóra kobieta nazywana Aburia˛ wyłacza ˛ swoje urzadzenie ˛ i zdejmuje gogle, a jej k’vaernijski pomocnik przesuwa d´zwigni˛e i wycofuje głowic˛e z lufy nowego działa. 234
— Jak to si˛e nazywa? — spytał Quan, machni˛eciem górnej r˛eki wskazujac ˛ przyrzad. ˛ — Nie wiem, czy w ogóle jako´s si˛e nazywa — powiedziała Aburia i wzruszyła ramionami gestem, który ludzie najwyra´zniej bardzo lubili. — To przerobiony polowy niezb˛ednik. Głowica tnaca ˛ to trzy ostrza bagnetów, a Julian i Poertena zrobili wał z zespawanych luf kilku zepsutych karabinów plazmowych i generatora z pancerza wspomaganego Russel. Wy zmontowali´scie układ poruszania całym urzadzeniem, ˛ a ja i brygadzista z twojego warsztatu zrobili´smy obejmy, z˙ eby nic si˛e nie poruszało w czasie wiercenia. Quan klasnał ˛ w dłonie w ge´scie gł˛ebokiego szacunku połaczonego ˛ z zaskoczeniem. — Nie wierzyłem, z˙ e naprawd˛e uda wam si˛e to zrobi´c — przyznał. — Nawet ˙ w tej chwili nie jestem pewien, czy wierz˛e! Zeby taki cienki wał. . . — wskazał smukły pr˛et, nie grubszy ni˙z ludzki kciuk, który Poertena i Julian zespawali przy u˙zyciu czego´s, co nazywali laserowa˛ spawarka-. ˛ . . wytrzymał takie obcia˙ ˛zenie i nawet si˛e nie wygiał, ˛ to po prostu niemo˙zliwe! Zwłaszcza z˙ e zło˙zyli´scie go z pustych w s´rodku rur. W jaki sposób mo˙zecie dra˙ ˛zy´c tak dokładne otwory? Nigdy nie słyszałem o no˙zu, który ciałby ˛ braz ˛ jak ser i nawet nie wymagał ostrzenia. — Có˙z — powiedziała Aburia˛ z u´smiechem, który lekko niepokoił Quana — nie u˙zywamy brazu ˛ od prawie dwóch tysi˛ecy lat. Mamy teraz o wiele lepsze stopy, a ostrze o kraw˛edzi pojedynczej molekuły przecina wszystko. — To samo powiedział Julian, cho´c w dalszym ciagu ˛ nie rozumiem, co to sa˛ te molekuły. Ale tak naprawd˛e to nie ma znaczenia, dopóki te wasze czarodziejskie sztuczki działaja.˛ — Nasz pułk zawsze daje sobie rad˛e — zapewniła go Aburia.˛ — Zwłaszcza kiedy jest z nami członek Rodziny Cesarskiej i musimy go wyciaga´ ˛ c z tarapatów. *
*
*
— A co z bateriami rakiet? — spytał Pahner. On, Rus From i Bistem Kar stali na galeryjce, patrzac ˛ na Dersal Quana i kapral Aburi˛e. — Prace post˛epuja˛ szybciej, ni˙z si˛e spodziewałem — powiedział From. — Specjali´sci od pomp wzi˛eli si˛e ostro do pracy, a testy wypadły pomy´slnie. Najwi˛ekszy problem w tym, z˙ e rakiety zu˙zywaja˛ jeszcze wi˛ecej prochu ni˙z nowa artyleria. — Tak musi by´c, je´sli eksplozja ma mie´c odpowiednia˛ moc — odparł Pahner ze wzruszeniem ramion. — To zrozumiałe — zagrzmiał Kar swoim niskim głosem. — Skuteczno´sc´ tej broni zrobiła na mnie ogromne wra˙zenie. Ale mamy ograniczone zapasy prochu, 235
i gdyby´smy nawet uruchomili wszystkie prochownie, i tak mieliby´smy powa˙zny niedobór. Pokr˛ecił głowa˛ w sposób, który K’Vaernijczycy przej˛eli od swoich ludzkich go´sci. — Wy, ludzie, jeste´scie najbardziej niebezpiecznymi wojownikami, jakich widzieli´smy, a wasza taktyka walki stawia naszych kwatermistrzów przed bardzo trudnym zadaniem. — Tak wam si˛e tylko wydaje. — Pahner za´smiał si˛e cicho. — Logistyka armii wyposa˙zonej w tak prosta˛ bro´n to drobnostka. Jeste´scie najbardziej zaawansowanym technicznie i nowoczesnym społecze´nstwem, jakie spotkali´smy podczas naszej podró˙zy, ale dopiero zaczynacie to, co my nazywamy rewolucja˛ przemysłowa.˛ Zaufaj mi, z˙ e to, co teraz robimy, kiedy´s b˛edzie dla was drobiazgiem. — Zakładajac, ˛ z˙ e prze˙zyjemy starcie z Bomanami — zauwa˙zył Kar. — Jestem pewien, z˙ e prze˙zyjecie. Nawet je´sli nie zmia˙zd˙zymy ich w jednej kampanii, zadamy im takie straty — a wy tyle si˛e nauczycie — z˙ e te biedne dzikusy b˛eda˛ na amen załatwione. ˙ — By´c mo˙ze — zgodził si˛e Kar. — Zeby jednak do tego doszło, musimy tchna´ ˛c w ludzi wiar˛e w powodzenie i pokaza´c im sens naszych stara´n. — To ju˙z nasze zadanie — odpowiedział Pahner. — Wierz mi, Bistem, umiemy to robi´c. Nie martw si˛e. Przeka˙zemy wam nasze umiej˛etno´sci i sprz˛et i jako wysłannicy Krina wyprowadzimy armi˛e na pole bitwy. Miej wiar˛e w siebie i Gwardi˛e. Ty, Bogess i diaspra´nska kadra dacie sobie doskonale rad˛e bez nas, kiedy ju˙z odjedziemy. *
*
*
— Po co im te wszystkie wozy? — zapytał Thars Kilna, wiedzac, ˛ z˙ e na swoje pytanie nie otrzyma odpowiedzi. — Wyobra´z sobie, z˙ e zapomnieli mi powiedzie´c — odparł sarkastycznie Miln Sahna. — Jestem pewien, z˙ e to jakie´s niedopatrzenie. Masz — załó˙z koło na ten koniec o´ski, a ja tymczasem pobiegn˛e zapyta´c Bistem Kara. Jak mi to wyja´sni, zaraz ci powiem. — Bardzo s´mieszne — warknał ˛ Kilna. — Nie my´sl, z˙ e jeste´s taki dowcipny, Miln. Po prostu chc˛e wiedzie´c, po co im, na Krina, tyle wozów! Sahn musiał przyzna´c, z˙ e jego kolega ma racj˛e. Cech wózkarzy zwykle nie cierpiał na brak zamówie´n, ale rzadko kiedy byli a˙z tak zaj˛eci, jak teraz. Wozy były bardzo u˙zyteczne na terenie miasta, ale zwa˙zywszy na stan marduka´nskich dróg, nie przydawały si˛e poza nim. Lepiej było polega´c na jucznych turom i pagee, ni˙z wlec wóz w błocie po same osie. Zaprojektowane przez ludzi nowe koła ró˙zniły si˛e od ci˛ez˙ kich i solidnych kół, które Kilna i Sahna robili przed ich przybyciem. Podobnie jak koła nowych lawet 236
do armat, miały stalowe obr˛ecze, które wprawdzie były bardzo kosztowne, ale czyniły koła o wiele trwalszymi. Nie wspominajac ˛ ju˙z o rym, z˙ e obr˛ecze były prawie trzykrotnie szersze ni˙z same koła, przez co nacisk na podło˙ze był mniejszy i koła nie zapadały si˛e w rozmi˛ekłej ziemi. — Nie wiem, po co im tyle wozów — przyznał w ko´ncu Sahna. — Powiedzieli, z˙ e sa˛ bardzo wa˙zne, i zapłacili nam, z˙ eby´smy je zrobili, a my poznajemy techniki, o jakich nikt wcze´sniej nie słyszał. — Klasnał ˛ w r˛ece. — Mog˛e ci tylko powiedzie´c, z˙ e musza˛ mie´c sporo rzeczy do przewiezienia. *
*
*
Krindi Fain patrzył z zainteresowaniem, jak ksia˙ ˛ze˛ Roger oglada ˛ karabin. Bro´n była niedu˙za w porównaniu z bronia˛ strzelców, ale plutonowy zadawał si˛e z lud´zmi wystarczajaco ˛ długo, by wiedzie´c, z˙ e małe wcale nie oznacza mniej zabójcze. — Ładna robota, Julian — powiedział Roger, sprawdzajac ˛ wywa˙zenie karabinu. W przeciwie´nstwie do wersji marduka´nskiej, ten nie został przerobiony z lufy arkebuzu, a wi˛ec po´swi˛econo mu o wiele wi˛ecej czasu i pracy. Wyprodukowano tylko czterdzie´sci sztuk takich karabinów. Ksia˙ ˛ze˛ przyło˙zył bro´n do ramienia, sprawdził, jak le˙zy, i mruknał ˛ z zadowoleniem. Kolba nie przypominała jego profilowanego sztucera, ale jak na standardowe wyposa˙zenie wojskowe wykonana była doskonale. Opu´scił bro´n i jeszcze raz odsunał ˛ rygiel. Gdyby nie fakt, z˙ e nie wyposa˙zono go w przełacznik ˛ do trybu półautomatycznego, wygladałby ˛ identycznie jak rygiel sztucera ksi˛ecia, włacznie ˛ z niewielkim elektronicznym stykiem. Roger za´smiał si˛e. — Pami˛etasz nasz mały zakład nad rzeka,˛ Adib? — spytał. Julian zachichotał, przypominajac ˛ sobie dzie´n, kiedy on i ksia˙ ˛ze˛ siedzieli na sasiednich ˛ drzewach, osłaniajac ˛ przeprawiajacych ˛ si˛e przez rzek˛e z˙ ołnierzy przed drapie˙znikami. — Tak, sir, pami˛etam — powiedział. — Przegrana kosztowała mnie kilka pompek. — No — wyszczerzył z˛eby w u´smiechu ksia˙ ˛ze˛ , przesuwajac ˛ rygiel i podziwiajac ˛ jego wykonanie. — Przypomniałem sobie twója˛ rad˛e, z˙ ebym sprawił sobie karabin s´rutowy, bo ma wi˛eksza˛ pojemno´sc´ magazynka. Julianowi trudno było powstrzyma´c u´smiech na my´sl o tym, ile razy kapitan Pahner — i plutonowy Adib Julian — narzekali, z˙ e staromodny, niestandardowy sztucer ksi˛ecia utrudnia spraw˛e zaopatrzenia w amunicj˛e. Roger nie mógł u˙zywa´c wojskowego s´rutu, wi˛ec z˙ ołnierze musieli targa´c skrzynki z amunicja,˛ które ksia˙ ˛ze uparł si˛e zabra´c ze soba˛ na planet˛e. Odkad ˛ zdobyli juczne zwierz˛eta, nie było ju˙z tak z´ le. Roger wział ˛ ze soba˛ ponad dziewi˛ec´ tysi˛ecy sztuk amunicji, co wszyscy uwa˙zali za gruba˛ przesad˛e. . . przynajmniej do chwili, gdy zorientowali si˛e, jak niebezpieczna mo˙ze by´c marduka´nska fauna. 237
Gotowi byli wybaczy´c Rogerowi, z˙ e musza˛ d´zwiga´c amunicj˛e, kiedy okazało si˛e, z˙ e jego magnum jest najskuteczniejsza˛ bronia˛ na drapie˙zniki, ale w dalszym ciagu ˛ pomruki niech˛eci wywoływał jego zwyczaj zbierania łusek. Osobiste działo Rogera siało dookoła grubymi jak kciuk mosi˛ez˙ nymi łuskami, a ksia˙ ˛ze˛ uparł si˛e, z˙ eby je wszystkie zbiera´c. Julian my´slał, z˙ e Roger czyni tak dlatego, i˙z jest to zgodne z zasadami obowiazuj ˛ acymi ˛ na safari. Powód był jednak inny. Parkins and Spencer był klejnotem w´sród sztucerów do polowania na grubego zwierza i kosztował wi˛ecej ni˙z niejedna luksusowa limuzyna. Stworzono go z my´sla˛ o polowaniach w takich miejscach, gdzie raczej rzadko spotyka si˛e sklepy z amunicja,˛ dlatego naboje do sztucera przeznaczone były do wielokrotnego u˙zytku. Elektroniczna spłonka w ka˙zdej łusce miała gwarancj˛e na przynajmniej sto strzałów, a cho´c na łuski wcia˙ ˛z mówiło si˛e „mosiadz”, ˛ tak naprawd˛e były zrobione z o wiele nowocze´sniejszego stopu. Mo˙zna je było napełnia´c niemal bez ko´nca, nie obawiajac ˛ si˛e odkształce´n i p˛ekni˛ec´ . Dzi˛eki manii sprzatania ˛ swoich stanowisk strzeleckich Roger wcia˙ ˛z miał ponad osiem tysi˛ecy sztuk amunicji, wymagajacych ˛ jedynie napełnienia prochem. Wprawdzie pociski nie b˛eda˛ osiaga´ ˛ c tej samej pr˛edko´sci i energii kinetycznej, co w przypadku nabicia nabojów oryginalnym paliwem, jednak łuski sa˛ na tyle wytrzymałe, z˙ e mo˙zna napcha´c do nich czarnego prochu, a to wystarczy, by nikt przy zdrowych zmysłach nie chciał zosta´c czym´s takim trafiony. Dla takiej ilo´sci amunicji z cała˛ pewno´scia˛ warto było wyprodukowa´c czterdzie´sci karabinów. Na ka˙zdy karabin przypadało około dwustu nabojów. W porównaniu z ilo´scia˛ amunicji zu˙zywanej przez karabiny s´rutowe strzelajace ˛ ogniem automatycznym, nawet trzypociskowymi seriami, było to niewiele, jednak dla samopowtarzalnej broni jednostrzałowej taka ilo´sc´ była wystarczajaco ˛ du˙za. Widok całej kompanii, która z niech˛ecia˛ odnosiła si˛e do jego broni, ale mimo to nosiła do niej amunicj˛e, bawił ksi˛ecia. — I tak uwa˙zam, z˙ e to b˛edzie m˛eczarnia — powiedział po chwili Julian. — Jasne, jasne — wiem, to warunki polowe. Ale trajektoria pocisku w takich karabinach to tragedia! — Jeste´s za bardzo rozpieszczony — rzucił zadowolony z siebie Roger, oddajac ˛ bro´n. — Pr˛edko´sc´ wylotowa tych waszych s´rutowców jest tak du˙za, z˙ e maja˛ ten sam profil balistyczny co lasery. Z tej broni trzeba naprawd˛e umie´c strzela´c! — Taaak? — podjał ˛ wyzwanie Julian. — W takim razie zobaczymy, jak pan b˛edzie strzelał z tych prochowych potworów zamiast z tego pana Parkinsa and Spencera! — To potwarz, panie plutonowy — odparł wynio´sle ksia˙ ˛ze˛ . — Zwykła potwarz. Obaj si˛e u´smiechn˛eli. W przeciwie´nstwie do karabinów wyprodukowanych przez K’Vaernijczyków, magnum Rogera miało wbudowany system mierzacy ˛ 238
pr˛edko´sc´ wylotowa˛ pocisku. Automatycznie przekazywał on informacj˛e o ostatnim strzale do holograficznego celownika, który z kolei korygował wskazanie punktu, w który nale˙zy celowa´c. Wprawdzie to nie czyniło z łamagi dobrego strzelca, ale wyja´sniało niezwykła˛ zdolno´sc´ Rogera do oddawania celnych strzałów na du˙ze odległo´sci. — Nie sadziłem, ˛ z˙ e kiedy´s to powiem — stwierdził Julian — ale chyba si˛e ciesz˛e, z˙ e zabrał pan ze soba˛ t˛e fuzj˛e. Wol˛e s´rutowce — albo plazmówki na chodzie — ale skoro nie mog˛e ich mie´c, to całkiem niezły substytut. Dzi˛eki, Wasza Wysoko´sc´ . — Nie ma sprawy, plutonowy — powiedział Roger, poklepujac ˛ go po ramieniu. — Pami˛etajcie, tu chodzi te˙z o moje cesarskie dupsko, je´sli dojdzie do bliskiego spotkania z Bomanami. Ksia˙ ˛ze˛ jeszcze raz klepnał ˛ Juliana w rami˛e i odszedł w towarzystwie Corda i obstawy. — Jasne — powiedział plutonowy tak cicho, z˙ e Fain ledwie go usłyszał. — Jasne. . . i zało˙ze˛ si˛e, z˙ e tylko o tym my´slisz. Za´smiał si˛e, pokr˛ecił głowa˛ i odwrócił si˛e do Mardukanina. — Dobrze, Krindi, co do tych bagnetów. . . *
*
*
Poertena patrzył na uwijajacych ˛ si˛e k’vaernijskich szkutników. Uko´nczenie statków przy u˙zyciu jedynie materiałów zgromadzonych w Przystani okazało si˛e niemo˙zliwe. Miasto posiadało jednak do´sc´ sezonowanego drewna, by na razie zacza´ ˛c montowa´c kile i wr˛egi oraz listwy z˙ aglowe. Mały Pinopa´nczyk był generalnie zadowolony z tempa pracy zespołów. Kiedy Rada zdecydowała si˛e poprze´c projekt budowy statków, ze sprytnie ukrytych magazynów zacz˛eło znika´c oficjalnie nie istniejace ˛ drewno, a cech szkutników skierował do pracy setki do´swiadczonych robotników. Poczatkowo ˛ entuzjazm był niewielki, ale pó´zniej nawet najbardziej sceptyczni robotnicy zacz˛eli cieszy´c si˛e, z˙ e maja˛ zaj˛ecie, a rozmiary i innowacyjno´sc´ budowanych statków wywoływały nawet ekscytacj˛e. Korzystajac ˛ z poparcia Rady, Pinopa´nczyk zbudował „Jednostk˛e demonstracyjna” ˛ — dziesi˛eciometrowa˛ łód´z. Udało mu si˛e sko´nczy´c ja˛ przed terminem wyznaczonym przez kapitana Pahnera, wi˛ec był z siebie ogromnie dumny. Kształt kadłuba stateczku był zgodny ze sprawdzonym wzorem, który obowiazywał ˛ na Pinopie, i niemal identyczny jak ten, który nazywano „baltimorskim kliprem”. Chocia˙z na Pinopie Poertena przepracował niemal cztery lata w stoczni swojego wuja, odrabiajac ˛ czesne za college, po raz pierwszy zajał ˛ si˛e projektowaniem. Był nieco zaskoczony, z˙ e poszło mu tak dobrze. Musiał jedynie przesuna´ ˛c 239
główny maszt około metra w stron˛e rury, za´s du˙zy fok opu´sci´c troch˛e ni˙zej. Jak wi˛ekszo´sc´ Pinopan ogarni˛etych mania˛ szybkich statków, Poertena miał tendencj˛e do przesadzania z liczba˛ drzewców. Mimo tych drobnych wad „jednostka demonstracyjna” okazała si˛e du˙zym sukcesem i pomogła rozwia´c watpliwo´ ˛ sci miejscowej społeczno´sci z˙ eglarskiej. Niezadowolenie kapitanów Przystani na widok niedu˙zego szkunera prujacego ˛ ciemnobł˛ekitne wody Morza K’Vaernijskiego i zostawiajacego ˛ za soba˛ prosta˛ biała˛ lini˛e, prawie dwadzie´scia stopni bardziej na wiatr ni˙z jakikolwiek inny statek na tej planecie, ustapiło ˛ miejsca zachwytowi. Zdolno´sc´ z˙ eglowania o jeden punkt na kompasie — czyli ponad jedena´scie stopni — bli˙zej wiatru oznaczała, z˙ e po zaledwie trzydziestu kilometrach jednostka ma niemal cztery minuty przewagi nad innymi statkami. Statek, który potrafi płyna´ ˛c najwy˙zej pi˛ec´ dziesiat ˛ stopni na wiatr — a wi˛ekszo´sc´ miejscowych statków nie osiagała ˛ nawet tej warto´sci — musi przepłyna´ ˛c pi˛ec´ dziesiat ˛ dwa kilometry, by odpowiadało to trzydziestu dwóm kilometrom w linii prostej, podczas gdy konstrukcja Poerteny musiała pokona´c jedynie czterdzie´sci dwa kilometry, czyli osiemdziesiat ˛ procent tej samej trasy. Zdolno´sc´ płyni˛ecia bli˙zej osi wiatru byłaby nieoceniona˛ pomoca˛ w razie ucieczki przed piratami, a ponadto obsługa nowego układu z˙ agli wymagała o wiele mniej licznej załogi. Wszystko to niemal natychmiast docenili kapitanowie ogladaj ˛ acy ˛ popisy łodzi Poerteny, a kiedy ta zawróciła prawie w miejscu, robiac ˛ gładki zwrot przez sztag i przyspieszajac ˛ do pr˛edko´sci, której nie osiagn ˛ ałby ˛ z˙ aden inny statek, kapitanowie byli gotowi zrobi´c wszystko, byle tylko wej´sc´ w posiadanie takiej jednostki. Dla Mardukan mały stateczek Poerteny był czysta˛ magia,˛ a jego samego traktowali z pomieszana˛ z l˛ekiem czcia˛ nale˙zna˛ czarodziejowi. Chocia˙z z˙ eglarze Przystani wcia˙ ˛z nie wierzyli w sens podejmowania próby przepłyni˛ecia oceanu, z zachwytem przyj˛eli koncept nowego kadłuba i o˙zaglowania. Poertena był gotów podzieli´c si˛e z nimi swoja˛ wiedza,˛ ale pod warunkiem, z˙ e zgodza˛ si˛e wzia´ ˛c udział w podró˙zy. Wielu zrezygnowało z nauki, ale jeszcze wi˛ecej przystało na jego propozycj˛e, sadz ˛ ac ˛ pewnie, z˙ e do owej podró˙zy mo˙ze nigdy nie doj´sc´ . Plutonowy podejrzewał, z˙ e był to wynik silnego poparcia Wes Tila. Kupiec zgodził si˛e uczestniczy´c w kosztach budowy statków w zamian za obietnic˛e Pahnera, z˙ e po dotarciu na drugi brzeg oceanu statki i załoga stana˛ si˛e jego własno´scia.˛ Ponadto Rada zgodziła si˛e wzia´ ˛c na siebie jedna˛ trzecia˛ kosztów, a dzi˛eki temu, z˙ e statki powstawały w jego stoczniach, wyprzedzał on znacznie konkurencj˛e w poznawaniu nowych technik budowy statków. Poparcie Tila i Turl Karna okazało si˛e tak˙ze niezwykle wa˙zne w czasie rekrutacji marynarzy. Teraz Pinopa´nczyk stał w doku, patrzył na post˛epy prac i miał tylko nadziej˛e, z˙ e kampania, która˛ wraz z marduka´nskim dowództwem planował kapitan Pahner, powiedzie si˛e. W przeciwnym razie za dwa tygodnie sko´nczy si˛e drewno. 240
*
*
*
Roger szedł z Cordem wzdłu˙z linii strzelajacych ˛ Mardukan. Huk ka˙zdego wystrzału a˙z wibrował echem w głowie, co nie było niczym dziwnym — te „karabiny” zostałyby przez wi˛ekszo´sc´ ludzi na Ziemi uznane za lekka˛ artyleri˛e. Na ka˙zdym stanowisku le˙zał uczacy ˛ si˛e strzelec i instruktor — człowiek lub Diaspranin. Strzelali do sylwetek boma´nskich wojowników wznoszacych ˛ do ciosu topory. Po trafieniu w metalowa˛ płytk˛e w samym s´rodku celu tarcza przewracała si˛e, po czym chwil˛e pó´zniej z powrotem podnosiła. Trafienie w inne miejsce, nawet w głow˛e, nie naruszało celu. Roger poło˙zył si˛e na ziemi za jednym ze strzelców i słuchał, co mówi instruktor. — Opu´sc´ ni˙zej luf˛e. — Instruktor był Diaspraninem, niegdy´s Robotnikiem Boga, sadz ˛ ac ˛ po jego mi˛es´niach. Mówił niskim, pot˛ez˙ nym głosem, który było słycha´c nawet poprzez grzmot karabinów. — Celuj w brzuch tego dzikusa! To bardziej boli. — Poza tym — dodał Roger z tyłu — je´sli b˛edziesz mierzył odpowiednio nisko, na pewno trafisz w cel. Je´sli natomiast b˛edziesz celował w głow˛e i spudłujesz, ten dra´n dopadnie ci˛e i zabije. Ciebie i twoich kolegów. — Prosz˛e o wybaczenie, sir! — Diaspranin zaczał ˛ gramoli´c si˛e na nogi. — Nie wiedziałem, z˙ e pan tu jest. Roger machni˛eciem r˛eki kazał mu poło˙zy´c si˛e z powrotem. — Nie przerywajcie. Nie mamy czasu na salutowanie i ukłony. Za trzy dni ruszamy do D’Sley i do tego czasu ka˙zdy powinien by´c przygotowany. Spojrzał na k’vaernijskiego szeregowca, — Za kilka dni, mo˙ze tydzie´n, staniesz twarza˛ w twarz z prawdziwymi Bomanami. Barbarzy´ncami z toporami, których jedynym celem jest ci˛e zabi´c. Chc˛e, z˙ eby´s o tym pami˛etał za ka˙zdym razem, kiedy naciskasz spust. Jasne? — Tak jest, Wasza Wysoko´sc´ — odpowiedział K’Vaernijczyk. Jeszcze półtora miesiaca ˛ temu strzelec był rybakiem, który musiał martwi´c si˛e jedynie o to, czy w jego sieci wpadnie do´sc´ ryb, by wy˙zywi´c rodzin˛e, i czy nagła burza nie po´sle jego łodzi na dno. Teraz musiał stawi´c czoła zupełnie innym problemom. Przera˙zało go, z˙ e kto´s, kogo nigdy nie widział na oczy i komu nie zrobił nic złego, b˛edzie chciał go zabi´c, a on nie jest pewien, czy potrafi zrobi´c to samo przeciwnikowi. Roger dostrzegł zmieszanie na jego twarzy i u´smiechnał ˛ si˛e. — Po prostu celuj nisko i wypełniaj rozkazy oficerów, z˙ ołnierzu — powiedział. — A je´sli oficerów ju˙z nie ma, a sier˙zanci umieraja˛ ze strachu, pami˛etaj, nie wolno ucieka´c. Walcz i czekaj na posiłki, jak na z˙ ołnierza przystało. — Tak jest, Wasza Wysoko´sc´ ! Roger wstał zwinnie, skinał ˛ z˙ ołnierzom głowa˛ i ruszył dalej ze swoim asi.
241
— To, co powiedziałe´s, brzmiało podejrzanie gładko, Wasza Wysoko´sc´ — zauwa˙zył Cord. Ksia˙ ˛ze˛ u´smiechnał ˛ si˛e. — To Kipling. Trafiłem na to przypadkiem w jakiej´s ksia˙ ˛zce w Akademii. ´ Wiersz ma tytuł „Swie˙zy Rekrut”. „Wypełniaj rozkazy, padnij, ani drgnij, i czekaj na odsiecz, jak na z˙ ołnierza przystało. Czekaj, czekaj, czekaj, jak na z˙ ołnierza ˙ przystało. Zołnierzu królowej”. — Aha — przytaknał ˛ szaman. — To dobre hasło i wydaje si˛e znajome. — Naprawd˛e? — Ksia˙ ˛ze˛ spojrzał na swojego asi, zastanawiajac ˛ si˛e, ile wierszy Kiplinga Pahner przeczytał staremu szamanowi, i powstrzymał si˛e od wyrecytowania ostatniej zwrotki tego wiersza: „Kiedy´s ranny i le˙zysz gdzie´s w Afganistanie, A kobiety ju˙z ida˛ poder˙zna´ ˛c ci gardło, Przyciagnij ˛ swój karabin i w łep sobie palnij, I id´z do Boga, jak na ˙ z˙ ołnierza przystało. Id´z, id´z, id´z, jak na z˙ ołnierza przystało. Zołnierzu królowej.” Turl Kam na´sladował ludzi, stajac ˛ w niewielkim rozkroku i splatajac ˛ wszystkie cztery r˛ece za plecami. Czworoboki maszerujacych ˛ przed nim z˙ ołnierzy wygladały ˛ imponujaco. ˛ Szkoda, z˙ e w duchu nie czuj˛e si˛e tak pewnie, jak wygladam, ˛ pomy´slał. — Zainwestowali´smy mnóstwo pieni˛edzy i kapitału politycznego — powiedział jednonogi były rybak. — Błagałem o wsparcie przyjaciół, n˛ekałem wrogów i okłamywałem wszystkim z wyjatkiem ˛ mojej z˙ ony. Zapewnijcie mnie jeszcze raz, z˙ e dacie rad˛e co´s zdziała´c z ta˛ armia.˛ Kapitan Pahner popatrzył na szeregi czteror˛ekich z˙ ołnierzy, ich nowiutkie oporzadzenie ˛ i błyszczace ˛ piki, asagaje i karabiny. ˙ — Na wojnie nie ma gwarancji. Zołnierze c´ wiczyli tak ostro i długo, jak tylko było to mo˙zliwe, wybrali´smy najlepszych oficerów, jakich udało nam si˛e znale´zc´ , no i mamy całkiem niezłe wst˛epne dane wywiadu na temat wroga. To wszystko stawia nas w lepszej pozycji wyj´sciowej, ni˙z oczekiwali´smy, i mog˛e jedynie obieca´c, z˙ e b˛edziemy si˛e stara´c. Bardzo stara´c. — Wasz plan działania jest skomplikowany — mruknał ˛ przewodniczacy. ˛ — Bardzo skomplikowany. — Rzeczywi´scie jest — zgodził si˛e Pahner. — Dotyczy to zwłaszcza zielonej armii. Ale je´sli mamy wam pomóc, musimy uderzy´c mocno i szybko. Je´sli cho´c jeden element planu nie zadziała, zmniejszymy tylko zagro˙zenie ze strony Bomanów na jaki´s czas. Je´sli za´s powiedzie si˛e cały nasz plan, powinni´smy wyeliminowa´c ich całkowicie, ograniczajac ˛ zarazem własne straty. — To chyba musi mi wystarczy´c — westchnał ˛ przewodniczacy. ˛ — Powiem wam jeszcze co´s — odezwał si˛e Pahner po chwili milczenia. — Ju˙z nigdy nie b˛edziecie tacy sami, jacy byli´scie przedtem. Kiedy d˙zin raz wydostanie si˛e z butelki, nie da si˛e go wepchna´ ˛c z powrotem. — Słucham? — Kam spojrzał na niego ze zdziwieniem, a Pahner wzruszył ramionami. 242
— Przepraszam, to takie nasze powiedzenie. Chodzi o to, z˙ e kiedy zrodzi si˛e jaka´s idea albo rozpowszechni si˛e jaki´s wynalazek, zaczynaja˛ one z˙ y´c własnym z˙ yciem i odtad ˛ nie mo˙zna ich po prostu nie zauwa˙za´c. Macie nowa˛ bro´n i potraficie jej coraz lepiej u˙zywa´c. . . a ona pozwoli wam skopa´c tyłki nieprzyjaciela. — Pewnie tak — powiedział przewodniczacy. ˛ — Ale mo˙ze to b˛edzie ju˙z nasza ostatnia wojna. Mo˙ze wyciagniemy ˛ z niej nauki, odło˙zymy na bok te zabawki i zaczniemy z˙ y´c w pokoju. Marin˛e spojrzał na olbrzymiego Mardukanina i tym razem to on westchnał. ˛ — Porozmawiamy o tym po bitwie, dobrze? *
*
*
— Kompania Bravo? — Fain podszedł do plutonowego zbierajacego ˛ strzelców. — Tak jest, sir — odparł K’Vaernijczyk, stajac ˛ na baczno´sc´ . Doki widoczne w tyle za grupka˛ k’vaernijskich z˙ ołnierzy t˛etniły z˙ yciem. Setki łodzi i statków, poczynajac ˛ od barek ledwie nadajacych ˛ si˛e do przepłyni˛ecia Zatoki, a ko´nczac ˛ na drobnicowcach, stały jeden przy drugim i wypluwały z siebie z˙ ołnierzy i sprz˛et. Fain zobaczył, jak kompania pikinierów ustawia si˛e w szyku i rusza w głab ˛ ladu. ˛ Za nimi z ładowni wyciagano ˛ jedna˛ z nowych armat, na która˛ czekał ju˙z pociagowy ˛ turom. D’Sley z˙ yło z handlu, kontrolowało cały obszar wokół uj´scia rzeki Tam do morza. Poniewa˙z uj´scie było stosunkowo płytkie, wi˛ekszo´sc´ statków rozładowywano w dokach i towary ładowano na przystosowane do z˙ eglugi po rzece barki. Wi˛eksza˛ ich cz˛es´c´ zniszczyli bad´ ˛ z zabrali Bomani, ale w mie´scie pozostało du˙zo nie spalonych i nie rozkradzionych stoczni i magazynów. — Nie mów do mnie „sir”! — warknał ˛ diaspra´nski plutonowy. — To jest wasz przewodnik. Wiecie, dokad ˛ macie i´sc´ ? — Południowo-zachodni mur — odparł K’Vaernijczyk i kiwnał ˛ głowa˛ mieszkance D’Sley, która miała by´c ich przewodnikiem. — Mam nadziej˛e, z˙ e kobieta przewodnik nie jest dla was z˙ adnym problemem? — spytał Fain. Dla jednostki diaspra´nskiej byłby to cholerny problem. — Ani troch˛e — odparł plutonowy. — W porzadku, ˛ ruszajcie, jak ju˙z b˛edziecie mieli o´smiu waszych ludzi. Maruderów zgarniemy i wy´slemy za wami. — W takim razie ju˙z mo˙zemy rusza´c — powiedział K’Vaernijczyk. — Tyle tylko, z˙ e nie wiem, gdzie jest nasz kapitan. — Pó´zniej do was dołaczy. ˛ Wi˛ekszo´sc´ oficerów jest w tej chwili na odprawie. — Fain wr˛eczył plutonowemu pospiesznie sporzadzon ˛ a˛ map˛e. — Miasto jest w cz˛es´ci zniszczone. Jak si˛e zgubicie, to powinno wam pomóc. Odmaszerowa´c. 243
— Tak jest, si. . . panie plutonowy — powiedział K’Vaernijczyk, odwracajac ˛ si˛e do kompanii strzelców. — W porzadku, ˛ larwy! W dwuszeregu zbiórka, przygotowa´c si˛e do wymarszu! — Jeste´s gotowa? — Fain spytał przewodniczk˛e. Nie odrywajac ˛ wzroku od ziemi, skin˛eła głowa.˛ — Tak, panie. — Nie mów do mnie. . . och, wszystko jedno. Nie pozwól nikomu si˛e zastraszy´c i dobrze ich poprowad´z. — Tak, panie — odpowiedziała kobieta. — Nie zawiod˛e ci˛e. — Powodzenia. Piechota odmaszerowała˛ za przewodniczka,˛ wtapiajac ˛ si˛e w tłum pikinierów i włóczników zda˙ ˛zajacych ˛ do miasta. Fain obejrzał si˛e przez rami˛e, kiedy minał ˛ go w galopie pierwszy oddział kawalerii. Kto´s w nast˛epnym pułku wzniósł gło´sny triumfalny okrzyk, a jadacy ˛ na przedzie oficer podniósł w gór˛e miecz. — Wam te˙z z˙ ycz˛e powodzenia, biedni dranie — powiedział cicho plutonowy. *
*
*
Roger patrzył na miasto, stojac ˛ u wej´scia do namiotu dowodzenia. D’Sley było o wiele mniejsze ni˙z Przysta´n K’Vaerna, w czasach swojej pot˛egi musiało by´c pi˛eknym miastem. Le˙zało na wzniesieniu po´sród bagnistej puszczy. Domy były w wi˛ekszo´sci drewniane, wi˛ec kiedy do miasta wtargn˛eła boma´nska horda, nawet wilgotny marduka´nski klimat nie powstrzymał rozprzestrzeniania si˛e po˙zarów. Musiało tu szale´c prawdziwe piekło, pozostały tylko tu i ówdzie kominy domów, poczerniałe kikuty kolumn i mury obronne. Na szcz˛es´cie wi˛ekszo´sc´ składów drewna i stocznia poło˙zone były poza murami miasta. — Wyglada ˛ na to, z˙ e przed spaleniem miasto zostało ograbione — powiedział Julian. — W ruinach spichlerzy nie ma s´ladów zbo˙za, a z ku´zni znikn˛eły wszystkie wyroby, za to zostały zapasy rudy. — U˙zyli łodzi czy wywie´zli ladem? ˛ — spytał Farmer. — Ladem ˛ — odpowiedział Rus From. — Nie ma s´ladów budowy barek. Według mnie wszystko wywie´zli ladem. ˛ — Co jest w dokach? — spytał kapitan, spogladaj ˛ ac ˛ na Poerten˛e. — Wszystko, czego nam potrzeba. — Pinopa´nczyk wyszczerzył z˛eby w szerokim u´smiechu. — Mo˙zemy w ka˙zdej chwili zacza´ ˛c przewozi´c to do Przystani. — Zaczynajcie wi˛ec — powiedział Pahner i spojrzał na Fulle˛e Li’it. — Jak idzie przewóz ludzi i sprz˛etu? — Dobrze. Wszystkie pułki piechoty sa˛ ju˙z na ladzie. ˛ Działa i rakiety wyładowane, wi˛ekszo´sc´ zaopatrzenia te˙z. Przeładowujemy wszystko na barki, sko´nczymy do jutra. 244
— Tor? — Wcia˙ ˛z przemieszczamy nasze siły polowe — powiedział wyznaczony na dowódc˛e garnizonu D’Sley zast˛epca dowódcy Gwardii. — Moi ludzie zaczna˛ od jutra schodzi´c na brzeg. Niech pan si˛e nie martwi, kapitanie. Cokolwiek wydarzy si˛e w Sindi, D’Sley pozostanie w naszych r˛ekach. — Rastar? — Musieli´smy jecha´c dłu˙zsza˛ droga˛ dookoła Zatoki — powiedział obwieszony pistoletami Therda´nczyk, popijajac ˛ wino — ale jeste´smy ju˙z wszyscy na miejscu. Po drodze na nikogo nie wpadli´smy, a rano b˛edziemy gotowi ruszy´c dalej. — Przygotujcie si˛e na wiele dni w siodle — uprzedził go Pahner i wrócił wzrokiem do Juliana. — Bomani si˛e nie ruszyli? — Nie, sir. Grupki, niektóre całkiem spore, wchodziły i wychodziły z miasta, ale główne siły siedza˛ w miejscu, tak samo jak w innych miastach. — Ciagle ˛ tego nie rozumiem — powiedział Bistem Kar, — To do nich zupełnie niepodobne. — Widzieli´smy ju˙z w Therdan, z˙ e ci dranie nie rzucaja˛ si˛e na umocnione mury — powiedział Rastar z ponura˛ mina.˛ — To jasne, siedza˛ na miejscu i czekaja,˛ a˙z głód osłabi Przysta´n K’Vaerna. Wtedy zaatakuja.˛ — Chyba tak — przytaknał ˛ Tor Flain. — Nigdy dotad ˛ nie byli do´sc´ sprytni ani cierpliwi, z˙ eby tak si˛e. zachowywa´c, ale teraz nie mo˙zna mie´c watpliwo´ ˛ sci, z˙ e wła´snie o to im chodzi. Martwi mnie natomiast sposób, w jaki si˛e rozstawili. — Julian ma racj˛e — stwierdził Bogess — z˙ e zapewnia to wi˛eksze bezpiecze´nstwo ich kobietom i dzieciom. Bistem Kar klasnał ˛ w dłonie na znak, z˙ e przekonuje go takie tłumaczenie, ale wcia˙ ˛z wygladał ˛ na niezadowolonego. Kiedy sier˙zant Jin wraz ze swoimi patrolami dotarł na wyznaczone pozycje, okazało si˛e, z˙ e nie wszyscy Bomani siedza˛ w Sindi. Mniejsze grupy, liczace ˛ od dziesi˛eciu do pi˛etnastu tysi˛ecy wojowników ka˙zda, zajmowały kilka innych podbitych miast. Siłom tym towarzyszyło stosunkowo niewiele kobiet, które pomagały w pracach obozowych. Przynajmniej połowa kobiet i dzieci Bomanów przebywała w Sindi z trzydziestoma czy czterdziestoma tysiacami ˛ wojowników. — Bez watpienia ˛ plutonowy ma racj˛e, ale tylko cz˛es´ciowo — powiedział po chwili Kar. — Sindi zawsze miało najlepsze fortyfikacje ze wszystkich miast poza Zwiazkiem, ˛ a z raportów wynika, z˙ e Bomani zaj˛eli miasto, nie uszkadzajac ˛ zbytnio murów. Wi˛ec faktycznie jest to najlepsze miejsce do ukrycia swoich rodzin. A plemiona Bomanów zawsze trzymaja˛ si˛e razem i nie powierzaja˛ nikomu — nawet innym plemionom z tego samego klanu — swoich kobiet i dzieci. Ale tym razem Bomani wprowadzili du˙zo nowych rozwiaza´ ˛ n taktycznych. Wolałbym wiedzie´c, co si˛e za tym kryje.
245
— Próbujemy si˛e tego dowiedzie´c, sir — powiedział Julian — ale na razie nie udało nam si˛e podrzuci´c do miasta naszych urzadze´ ˛ n podsłuchowych. Z tego, co wychwyciły mikrofony kierunkowe, wynika jasno, z˙ e to pomysł Kny Camsana. Camsan został naczelnym wodzem po Therdan, a poniewa˙z od tamtej pory wygrał wiele bitew, traktuja˛ go prawie jak boga. A przynajmniej traktowali po zdobyciu Sindi. Teraz zaczał ˛ troch˛e traci´c poparcie swoich wojowników. Plutonowy patrzył przez kilka chwil na rozło˙zona˛ na stole map˛e, po czym wzruszył ramionami. — Cokolwiek zamierza, przynajmniej wiemy, gdzie dra´n siedzi, a generalnie pozycje Bomanów sa˛ raczej stałe. My´sl˛e, z˙ e zostana˛ tam, gdzie sa,˛ do czasu, a˙z sko´nczy im si˛e z˙ ywno´sc´ , i wtedy b˛eda˛ musieli si˛e ruszy´c. Póki co znamy ich pozycje, a oni nieznana˛ naszych. — Oddziały zwiadu melduja,˛ z˙ e mapy sa˛ do´sc´ dokładne — ciagn ˛ ał. ˛ — W mi˛edzyczasie zaszło troch˛e zmian, takich jak na przykład uszkodzenie dróg po przemarszu Bomanów stad ˛ do Sindi. Ale kawaleria raczej mo˙ze na tych mapach polega´c. — Dobrze — powiedział Pahner. — Jest lepiej, ni˙z mogłem mie´c nadziej˛e. Rus, czy uszkodzenia dróg spowoduja˛ zmniejszenie tempa poruszania si˛e twoich ekip? — Niespecjalnie. — Duchowny ugryzł kawałek jabliwki. — Poruszaja˛ si˛e głównie na piechot˛e i dadza˛ sobie rad˛e, je´sli b˛eda˛ musieli. Do momentu przygotowania karawan wszystkie zespoły naprawcze powinny by´c na pozycjach. — Musicie trzyma´c si˛e harmonogramu — ostrzegł go marin˛e. — Je´sli wam si˛e nie uda, cały plan we´zmie w łeb. Duchowny wzruszył wszystkimi czterema ramionami. — Wszystko w r˛ekach Boga, i to dosłownie. Przeszkoda˛ mogłyby by´c tylko obfite deszcze, a oprócz nich nie widz˛e powodów do obaw. Zmie´scimy si˛e w czasie, kapitanie Pahner, chyba z˙ e Bóg wyra´znie si˛e temu sprzeciwi. — Fullea? — Ju˙z zacz˛eli´smy napraw˛e doków, a wszystko nabierze tempa, kiedy sprowadzimy porzadne ˛ d´zwigi. My ze wszystkim zda˙ ˛zymy. — Rastar? — Harmonogram? Nie ma problemu. To zwykła przeja˙zd˙zka po lesie. — Przysi˛egam, robisz si˛e gorszy od Honala — roze´smiał si˛e Roger. — To przez te pistolety, które mi dali´scie — rozpromienił si˛e Therda´nczyk. — Jak mo˙ze si˛e nam nie uda´c z taka˛ bronia? ˛ — Nie wolno wam anga˙zowa´c si˛e w walk˛e — ostrzegł go Pahner. — Bez obawy, kapitanie — spowa˙zniał Rastar. — Niech si˛e pan nie martwi, nie zamierzamy oddawa´c im naszych rogów. Poza tym chc˛e zobaczy´c, co zrobia˛ z nimi nasze działa. — Bistem? Bogess? 246
— B˛edzie interesujaco ˛ — powiedział K’Vaernijczyk. — Bardzo interesujaco. ˛ — To miło, z˙ e uwa˙zasz, i˙z b˛edzie interesujaco, ˛ ale czy jeste´scie gotowi? — spytał Roger. — Niektóre oddziały wygladaj ˛ a˛ na troch˛e zdezorganizowane. — Do jutra b˛eda˛ gotowe — zapewnił go Kar, a Tor Flain pokiwał głowa.˛ — W porzadku ˛ — podsumował Pahner. — Kawaleri˛e przetransportujemy jutro. Kiedy sko´nczymy, załadujemy piechot˛e. Równocze´snie rozstawimy patrole na tym brzegu rzeki, z˙ eby osłoni´c przemarsz. Zaczynamy od jutra. Przez kilka sekund najwyra´zniej sporzadzał ˛ w my´slach list˛e spraw do załatwienia, po czym spojrzał na Rogera. — Jedna zmiana — powiedział. — Roger, chc˛e, z˙ eby przejał ˛ pan dowodzenie nad batalionem Carnan z Nowej Armii. Do tego dołaczymy ˛ jeden oddział kawalerii. Rastar, wybierz, który. — Tak jest, kapitanie — kiwnał ˛ głowa˛ Mardukanin. — B˛eda˛ trzyma´c si˛e z piechota.˛ Roger b˛edzie dowodził połaczonymi ˛ siłami jako odwodami. Roger, niech pan dopilnuje, z˙ eby cała piechota jechała na turom. — Je´sli chce pan stworzy´c mobilny batalion, lepsze byłyby dvan — powiedział ksia˙ ˛ze˛ . — Poza tym turom przydadza˛ si˛e nam gdzie indziej. — Zobaczymy. Je´sli uda si˛e panu załadowa´c ich na turom w ciagu ˛ nast˛epnych trzech dni, rusza˛ w gór˛e rzeki pod osłona˛ jazdy. Je´sli nie, pójda˛ razem z piechota.˛ — Tak jest, sir — odparł ksia˙ ˛ze˛ . — W porzadku ˛ — zako´nczył kapitan. — Odpoczywajcie dzisiejszej nocy, ile tylko mo˙zecie. Od tej pory nie b˛edzie na to za wiele czasu.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY
Łagodny prad ˛ rzeki lekko kołysał barka,˛ ale bojowy civan i tak si˛e bał. — Wła´z, sukinsynu! — warknał ˛ Honal, ale wierzchowiec pozostał oboj˛etny na jego krzyki. W ko´ncu dowódca kawalerii poddał si˛e. — Dajcie jakie´s liny! Dopiero odpowiedniej grubo´sci sznury skłoniły opornego koniostrusia do wejs´cia na bark˛e. — To ju˙z ostatni, Rastar! — To dobrze, bo mamy opó´znienie. — Powodzenia. — Roger znów dosiadał olbrzymiego bojowego pagee razem z dziwacznym stworem i swoim je´ncem. Całe szcz˛es´cie, pomy´slał Rastar, z˙ e nie musimy przeprawia´c Rogera na drugi brzeg rzeki. Wciagni˛ ˛ ecie tej bestii na bark˛e byłoby cholernie nieprzyjemne. Ostami z ksia˙ ˛zat ˛ upadłego Therdan spojrzał na jadacych ˛ za człowiekiem i jego towarzyszami kawalerzystów. Chim Pri, dowódca oddziału, był jego dalekim kuzynem, który w trakcie ucieczki i w Diasprze wykazał si˛e olbrzymim talentem przywódczym. Poza tym wielbił ziemi˛e, po której stapał ˛ Roger, wi˛ec wyznaczenie jego oddziału na obstaw˛e było najlepsza˛ z mo˙zliwych decyzja.˛ Rastar z trudem powstrzymał u´smiech na widok nowiutkiej choragwi ˛ łopocza˛ cej na wietrze nad Patty. Zrobienie jej było pomysłem Honala, ale Rastar poparł go z całym przekonaniem. Nie było to łatwe, zwłaszcza z˙ e nie chcieli zdradzi´c si˛e z tym przed ksi˛eciem. Rastar nie był pewien, czy Roger ucieszy si˛e, czy moz˙ e zechce ich wszystkich zastrzeli´c na miejscu, kiedy sztandar zostanie oficjalnie zaprezentowany. Nie spodziewał si˛e, z˙ e ksia˙ ˛ze˛ i jego osobisty oddział kawalerii potraktuje swoja˛ nowa˛ choragiew ˛ z tak ogromna˛ duma.˛ W podmuchu wiatru ukazała si˛e wyhaftowana na proporcu głowa basik. Oczywi´scie nie był to typowy basik — nie miał tchórzliwego i głupiego wyrazu pyska, a jego paszcza, pełna ostrych jak igły kłów, szczerzyła si˛e w paskudnym, typowo ludzkim u´smiechu. Bardzo dobrze pasował do niebezpiecznego basik, który dowodził niosacymi ˛ proporzec kawalerzystami.
248
— Tobie te˙z z˙ ycz˛e powodzenia — odpowiedział Rastar. — I nie daj si˛e zabi´c. Kapitan Pahner zrobiłby mi krzywd˛e, gdyby´s okazał si˛e tak głupi. — Tchórz — rzucił Roger, a Rastar z˙ artobliwie pogroził mu pi˛es´cia.˛ ˙ — Zeby´ scie tylko byli gotowi, kiedy przygalopujemy z powrotem — zarechotał Honal. — B˛edziemy — powiedział ksia˙ ˛ze˛ . — Przyrzekam. Rastar wyciagn ˛ ał ˛ górna˛ r˛ek˛e, a Roger schylił si˛e i ja˛ u´scisnał. ˛ — Pilnujcie, z˙ eby wam proch nie zamókł — za˙zartował. — B˛edziemy pilnowa´c. — Ksia˙ ˛ze˛ Północy d´zgnał ˛ ostrogami swojego civan, a zwierz˛e posłusznie weszło po deskach na pokład barki i stan˛eło obok opornego wierzchowca Honala. — Do zobaczenia w Sindi. *
*
*
— Nie! — Kny Camsan, najwy˙zszy wódz Bomanów, uderzył pi˛es´cia˛ w stół tak mocno, z˙ e a˙z kielichy pospadały na ziemi˛e. Podłoga w dawnej sali tronowej pokryta była gruba˛ warstwa˛ odpadków. Niegdy´s wspaniała komnata cuchn˛eła jak wychodek, ale le˙zacy ˛ na słomianych matach barbarzy´ncy nie zwracali na smród uwagi. — Ci k’vaernijscy dranie sa˛ tam, gdzie chcemy. Nie zamierzam rzuca´c si˛e na ich mury, dopóki nie b˛eda˛ o wiele słabsi ni˙z teraz. Nie pozwol˛e nikomu na powtórk˛e z Therdan. Ostatnie stwierdzenie wywołało zgodne pomruki. Wódz, który uwa˙zał, z˙ e Therdan da si˛e zdoby´c, zginał ˛ w drugiej fali szturmu. Kolejne natarcia odbijały si˛e od murów, wodzowie plemion kłócili si˛e, kto ma zastapi´ ˛ c poległego naczelnego wodza, a w tym czasie zgin˛eła niemal jedna dziesiata ˛ wojowników klanów. — Przysta´n K’Vaerna to nie Therdan — sprzeciwił si˛e Knitz De’n. — Siedza˛ tam jak knivet w norze. Nie zamierzaja˛ wysyła´c wojska w pole, wi˛ec my powinni´smy na nich uderzy´c. Zamiast tego siedzimy w tym gnijacym ˛ mie´scie. Powinni´smy ruszy´c na wojenny szlak, a nie kry´c si˛e za murami! — Ma racj˛e — powiedział spokojnie Mnb Trag. Stary wódz był najbli˙zszym doradca˛ Camsana, ale był tak˙ze do´sc´ sprytny, by słucha´c sugestii i z˙ ada´ ˛ n innych. Camsan spojrzał ponuro na De’na. — Dajmy tym przekl˛etym gównosiadom okazj˛e do pokruszenia z˛ebów na murach! — wrzasnał. ˛ — Je´sli chcecie atakowa´c Przysta´n K’Vaema, prosz˛e bardzo, ale ja zostaj˛e tutaj. Kiedy b˛edaju˙ ˛ z do´sc´ słabi, zniszczymy miasto i spokojnie wrócimy do domów. Poprzysi˛egli´smy zosta´c tu tak długo, jak b˛edzie trzeba, by zniszczy´c południowców raz na zawsze. — I to wła´snie chcemy zrobi´c! — warknał ˛ Knitz De’n. — Niech gównosiady siedza˛ za swoimi murami, je´sli chca.˛ A my jeste´smy wojownikami Boman! Kobiety przyniosły nowe kielichy wina i gotowane mi˛eso. Stada turom i pagee ko´nczyły si˛e. Po zjedzeniu ostatniego zwierz˛ecia klany b˛eda˛ zmuszone ruszy´c 249
dalej, ale póki co ta chwila jeszcze nie nadeszła. Camsan zamierzał wtedy dokona´c tego, co nie udało si˛e dotad ˛ z˙ adnemu boma´nskiemu wodzowi. Stad ˛ te˙z tak wiele kobiet i dzieci z innych plemion przebywało w Sindi pod opieka˛ sprzymierzonych z nim klanów. Nie był jeszcze gotowy wyja´sni´c tego De’nowi. Młody zapaleniec był zbyt arogancki i ambitny, by dopu´sci´c go do wszystkich planów. Wódz wiedział jednak, z˙ e De’n przemawia w imieniu licznej grupy wojowników, wi˛ec nie mógł go zlekcewa˙zy´c. — By´c mo˙ze masz troch˛e racji — powiedział, kiedy jedna z kobiet postawiła przed nim kielich wina. — Nie b˛ed˛e si˛e spieszył z zaatakowaniem murów Przystani K’Vaerna, ale jeste´smy Bomanami, a nawet najostrzejszy topór t˛epi si˛e, je´sli zbyt długo wisi na s´cianie. Nie pozwol˛e wam zardzewie´c, wkrótce b˛ed˛e potrzebował twojego silnego ramienia, Knitz De’nie. Dotarły do mnie meldunki o przemieszczaniu si˛e jazdy Zwiazku ˛ droga˛ z Przystani K’Vaerna do D’Sley. We´z swoja˛ gromad˛e i zobacz, co si˛e tam dzieje. Je´sli napotkasz tych gównosiadów, zabij ich i zabierz dla siebie wszystko, co maja˛ ze soba.˛ Potem jed´z do D’Sley i upewnij si˛e, z˙ e gównosiady nie próbuja˛ go odbudowa´c. De’n patrzył na niego przez długa˛ chwil˛e, najwyra´zniej zdajac ˛ sobie spraw˛e, z˙ e to zadanie ma po prostu usuna´ ˛c go z drogi Camsana. Nie miał wyboru, wi˛ec wstał i wyszedł bez słowa. Mnb Trag potarł rogi i odprowadził go wzrokiem. — Musimy co´s szybko zrobi´c — powiedział cicho do Camsana. — Nie tylko on narzeka. — Wiem, z˙ e nie tylko on — odparł równie cicho wódz. — Wiem, z˙ e je´sli b˛edziemy tu za długo siedzie´c, naszych wojowników zaczna˛ dziesiatkowa´ ˛ c demony zarazy. — Koczowniczy Bomani nie byli odporni na choroby, z którymi stykali si˛e w miastach. — Je´sli nasi je´ncy mówili prawd˛e, Przysta´n K’Vaerna nie jest tak dobrze zaopatrzona, jak my´sleli´smy, prawda? A mam dziwna˛ pewno´sc´ — dodał wódz z demonicznym chichotem — z˙ e nie kłamali. Trag zawtórował mu s´miechem. Najwi˛eksza˛ zdobycza˛ Bomanów w całej kampanii było schwytanie Tor Canta, którego zdrada zjednoczyła wszystkie ich klany, przynajmniej na jaki´s czas. Trudno było uwierzy´c, z˙ e był tak głupi, i˙z pozwolił si˛e pojma´c z˙ ywcem. Despota Sindi powiedział im wszystko, co chcieli wiedzie´c o zdradzonych przez niego pobratymcach, zanim umarł po sze´sciu dniach tortur. Wi˛ekszo´sc´ złapanych razem z nim doradców wyrzekła si˛e despoty, ale ich próba kupienia swojego z˙ ycia za informacje nie udała si˛e. Kny Camsan wiedział zatem wszystko o sile i słabo´sciach swoich wrogów. — Ja równie˙z nie watpi˛ ˛ e, z˙ e. . . mówili prawd˛e — powiedział po chwili Trag. — K’vaernijska Gwardia jest o wiele za mała, z˙ eby stanowi´c dla nas zagro˙zenie w polu. Moga˛ tylko broni´c murów, a nawet z tym sobie nie poradza,˛ kiedy dopad250
nie ich głód. Ale ich przekl˛eta flota pozostała nie naruszona. Czy mo˙zemy by´c pewni, z˙ e nie uda im si˛e napełni´c spichlerzy? — Niby skad? ˛ — za´smiał si˛e pogardliwie Camsan. — Zniszczyli´smy wszystkie miasta na wybrze˙zu i wzdłu˙z doliny Tam, a inne klany siedza˛ na ich polach i z˙zeraja˛ ich zwierz˛eta. Klasnał ˛ w r˛ece. — Nie, Trag, głód zacznie ich kasa´ ˛ c na długo przedtem, zanim nas osłabia˛ demony zarazy. Wtedy wyjda˛ z miasta i stana˛ do walki albo wsiad ˛ a˛ na swoje cholerne statki i uciekna.˛ Tak czy inaczej, zajmiemy ich miasto i zrównamy je z ziemia.˛ — A jazda Zwiazku? ˛ — spytał Trag. — Zobaczymy — odparł wódz, wbijajac ˛ z˛eby w na wpół surowe mi˛eso civan. — Co prawda zakute łby maja˛ wi˛ecej odwagi, ni˙z nic nie warci południowcy, ale nie mogło ich zosta´c wielu. Wy´slemy troch˛e młodzików do Przystani K’Vaerna i przekonamy si˛e, jak mocno jest broniona. Je´sli słabo albo je´sli ko´nczy im si˛e ju˙z jedzenie, zaatakujemy. Ale nie mam zamiaru powtarza´c Therdan. A przynajmniej dopóki nie zdob˛ed˛e Przystani. . . i nie umocni˛e swojej pozycji naczelnego wodza, dodał w my´slach. — W porzadku ˛ — powiedział po krótkie chwili Trag. — Ale ostrzegam ci˛e. Głodni czy nie, ci przekl˛eci K’Vaernijczycy zawsze byli cwani. *
*
*
— Nie mog˛e uwierzy´c, z˙ e podeszli´smy tak blisko, a ci idioci nawet si˛e nie zorientowali — powiedział Honal. Po przekroczeniu promem rzeki kawaleria dotarła bocznymi szlakami pod samo Sindi. Dzi˛eki raportom zwiadu marines byli w stanie unikna´ ˛c nielicznych grup Bomanów, rozrzuconych na północ od rzeki mi˛edzy D’Sley i Sindi. Sindi, bezsprzecznie klejnot górnej Tam, wyrosło na południowym brzegu rzeki, ale od tamtej pory znacznie si˛e rozrosło i przeniosło na drugi brzeg. Przed nadej´sciem Bomanów otaczały je rozległe pola j˛eczmy˙zu, teraz zaniedbane i niszczone przez gwałtowne ulewy. Prawdziwe bogactwo miasta pochodziło ze sprawowania kontroli nad jedynym w tej cz˛es´ci kraju mostem. Była to pot˛ez˙ na kamienna konstrukcja, tak szeroka, z˙ e mogło nia˛ przej´sc´ rami˛e w rami˛e dwudziestu wojowników albo cztery pagee. Wiele pokole´n temu budowa mostu dała poczatek ˛ miastu. Sindi le˙zało u zbiegu trzech rzek. Najmniejsza z nich, Stell, wpadała do Tam od zachodu, jej brzegi spinał niedu˙zy kamienny most, przez który prowadziła droga do D’Sley, a stamtad ˛ dalej, przez pola, a˙z do odległej d˙zungli. Trzecia rzeka, Thorm, która łaczyła ˛ si˛e za miastem z Tam, płyn˛eła z północnego wschodu i na wielu odcinkach była nie˙zeglowna. 251
W miar˛e zbli˙zania si˛e do zrujnowanych miast, które kiedy´s były ich domami, kawalerzy´sci stawali si˛e coraz bardziej ponurzy, jednak Rastar nie był tym zaniepokojony. Wiedział, z˙ e jego z˙ ołnierze sa˛ skupieni na swoim zadaniu i dokładnie rozumieja˛ jego cel. Honal miał racj˛e. Bomani najwyra´zniej nie mieli poj˛ecia, z˙ e je´zd´zcy sa˛ w pobli˙zu. Dawniej kawaleri˛e wypatrzyłyby sindijskie patrole lub pracujacy ˛ w polu rolnicy, teraz jednak na północnym brzegu rzeki nie było nikogo. Wszystkie chaty w polu zostały spalone, a jedynymi z˙ ywymi stworzeniami w całej okolicy były pojedyncze basik. Jak dotad ˛ wszystko szło bardzo dobrze. — Jeste´smy jeden hurtong od bram miasta — powiedział Rastar. — Clande, twoja grupa tu zostaje. Urzadzicie ˛ zasadzk˛e na trakcie. Nie przepu´scie nikogo, kto mógłby si˛e za nami skrada´c. — Tak jest, Rastarze. — Młody kuzyn ksi˛ecia dawniej spierałby si˛e, z˙ e ubezpieczanie tyłów to nie robota dla prawdziwego wojownika, ale wojna z barbarzy´ncami nauczyła go ju˙z, z˙ e wychodza˛ z niej cało tylko ci, którzy nauczyli si˛e dba´c o swoje bezpiecze´nstwo. — Pozostali — ciagn ˛ ał ˛ ksia˙ ˛ze˛ , mierzac ˛ wzrokiem podoficerów Honala — pami˛etajcie, po co tu jeste´smy i nie dajcie si˛e ponie´sc´ emocjom. I tak wiele nie zdziałamy, je´sli oni wszyscy kryja˛ si˛e w mie´scie. Przypu´scimy szar˙ze˛ na bram˛e, a potem zarzucimy na mury liny z hakami. Kiedy zaczna˛ rzuca´c tymi swoimi przekl˛etymi toporkami, zastrzelcie kilku, ale, na bogów, nie dajcie im si˛e zorientowa´c, jak skuteczne sa˛ nasze karabiny i rewolwery. — Ju˙z to słyszeli´smy, Rastarze — powiedział cierpliwie Honal. Zmru˙zył oczy i spojrzał na niebo, z którego zacz˛eła pada´c poranna m˙zawka. — Ruszajmy. Ostatni z ksia˙ ˛zat ˛ Therdan popatrzył na swojego kuzyna i pokiwał głowa.˛ — Musimy by´c dobra˛ przyn˛eta,˛ prawda? — Oczywi´scie — odpowiedział Honal. — Sheffan! Naprzód! *
*
*
— Julian — szepnał ˛ sier˙zant Jin do komunikatora. — Daj Starego. — Pahner, zgłaszam si˛e. — Kawaleria zaczyna pokaz, sir. — Dobrze. Informujcie mnie na bie˙zaco. ˛ *
*
*
Pot˛ez˙ ne wrota ledwie drgn˛eły w wyniku eksplozji. ´ — Swietnie — powiedział Rastar. — Teraz powinni nabra´c przekonania, z˙ e sa˛ niezwyci˛ez˙ eni. 252
— Tak — zgodził si˛e Honal. — Jak dotad ˛ nikogo nie stracili´smy. Rastar wiedział, z˙ e to si˛e zmieni, kiedy tylko sło´nce wzejdzie ponad zasłon˛e chmur. Na szczycie muru wida´c ju˙z było biegajacych ˛ w t˛e i z powrotem Bomanów. Kawalerzy´sci zarzucili na blanki zako´nczone kotwicami liny i ostro˙znie zacz˛eli pia´ ˛c si˛e w gór˛e. Barbarzy´ncy odczepili jedna˛ z lin i przerzucili przez mur. Spadajacy ˛ hak na szcz˛es´cie nikogo nie trafił, ale grad toporków zrzucił kilku je´zd´zców z siodeł. Boma´nska krzatanina ˛ nie była tak bezcelowa, jak si˛e wydawało. Dwie pot˛ez˙ ne bombardy na głównej baszcie rzygn˛eły płomieniami i g˛estym dymem. Na szcz˛es´cie boma´nscy artylerzy´sci mieli bardzo mgliste poj˛ecie o obsłudze dział, wi˛ec nikogo nie trafili. Zbierajacy ˛ si˛e na blankach arkebuzjerzy nie strzelali wprawdzie du˙zo celniej, ale za to było ich sporo. Coraz wi˛ecej kawalerzystów zacz˛eło spada´c z siodeł przy wtórze pisku padajacych ˛ na ziemi˛e civan. — Czas ich odwoła´c — rozkazał Rastar. Wysoki sygnał rogu glitchen przebił si˛e przez szum deszczu, dajac ˛ z˙ ołnierzom znak, by wycofali si˛e spod muru. Rastar z zadowoleniem przygladał ˛ si˛e, jak jego kawalerzy´sci sprawnie wykonuj a˛ ten manewr. — Teraz bierzemy si˛e do roboty — powiedział z u´smiechem. *
*
*
— Prowokuja˛ nas — powiedział Mnb Trag. — Tak — zgodził si˛e Camsan. — Ale dlaczego? Cały ranek je´zd´zcy kr˛ecili si˛e pod murami. Ich pierwszy atak zako´nczył si˛e kompletnym niepowodzeniem — worki z prochem zaledwie porysowały bram˛e. Przez kilka ostatnich godzin je´zdzili dookoła murów i miotali w kierunku stra˙zy obelgi, co odnosiło zamierzony skutek, sadz ˛ ac ˛ po narastajacej ˛ furii wojowników Camsana. — Chca,˛ z˙ eby´smy ich pogonili — powiedział wódz. — Dlatego wła´snie tego nie zrobimy. Odwrócił si˛e i popatrzył na miasto wzrokiem wła´sciciela. Chocia˙z Sindi poniosło bardzo du˙ze straty w wyniku grabie˙zy, wcia˙ ˛z pozostawało klejnotem górnej Tam. Zbocza zwie´nczonego cytadela˛ wzgórza pokrywały rz˛edy niskich kamiennych domów. To on, Camsan, zdobył Sindi i rogi tego znienawidzonego zdrajcy Canta. Nikt nie mógł odebra´c mu tych osiagni˛ ˛ ec´ . Wódz postanowił, z˙ e miasto zostanie stolica˛ nowego, pot˛ez˙ nego imperium, które wkrótce zastapi ˛ pa´nstwo słabych i tchórzliwych gównosiadów, którzy o´smielili si˛e stawi´c czoła Bomanom. Jego rozwa˙zania o przyszło´sci przerwało nadej´scie Traga. Starszy wódz uderzył dłonia˛ w kamienny mur. — Je´sli zostaniesz tu dłu˙zej, jakby´s bał si˛e walczy´c z kilkuset zasra´ncami Zwiazku ˛ w otwartym polu, do jutra mo˙zesz straci´c swoja˛ pozycj˛e naczelnego wodza. 253
— Jest a˙z tak z´ le? — spytał Camsan. Trag chrzakn ˛ ał, ˛ a wódz rozejrzał si˛e po otaczajacych ˛ ich wojownikach. Jego doradca mo˙ze mie´c racj˛e. — Dobrze, we´z Tarnfe i pogo´ncie ich. Nie było jeszcze takiego oddziału jazdy, którego Bomani nie potrafiliby wdepta´c w ziemi˛e. Nawet grupa starych, zm˛eczonych Bomanów — dodał ze s´miechem, ale Tragowi nie udzieliło si˛e jego rozbawienie. — Nie wydaje mi si˛e, z˙ eby to był dobry pomysł — powiedział powa˙znie doradca. — Kiedy wróc˛e zza murów, twoje miejsce b˛edzie ju˙z zajmowa´c Knitz De’n. — Ale je´sli zaatakujemy Przysta´n K’Vaerna, to oznacza s´mier´c tysi˛ecy z nas. Czy tego wła´snie chce De’n? — Nie — odparł starszy wódz. — Ale ka˙zdy z˙ ołnierz my´sli, z˙ e to nie on b˛edzie umierał. Tak naprawd˛e chodzi im o to, z˙ eby powróci´c do swoich wiosek. Poniewa˙z zło˙zyli´smy t˛e głupia˛ przysi˛eg˛e, z˙ e zniszczymy wszystkie miasta Południa, nie mo˙zemy jeszcze odej´sc´ . Nasi wojownicy chca˛ zniszczy´c Przysta´n K’Vaerna i wypatroszy´c te gównosiadzkie zakute łby. — Nie rozumieja,˛ z˙ e te zakute łby je˙zd˙za˛ tak po to, z˙ eby´smy wyszli za mury? Musi by´c jaki´s powód, dla którego chca˛ nas wywabi´c z miasta, Mnb. — Oczywi´scie, i wi˛ekszo´sc´ naszych wojowników o tym wie. Ale skoro nie moga˛ zniszczy´c Przystani K’Vaerna, wystarczy im zabicie tych z˙ ołnierzy. To przynajmniej byłoby honorowe wyj´scie. Poza tym tamtych jest tylko trzy czy cztery setki. — O to wła´snie mi chodzi — powiedział Camsan. — Sami Tarnt’e wystarczyliby a˙z nadto, z˙ eby ich zmia˙zd˙zy´c. — Trzymasz w tym s´mierdzacym ˛ mie´scie czterdzie´sci tysi˛ecy wojowników — odparł cierpliwie Trag. — Wszyscy oni chca˛ zabija´c. . . i zaczynaja˛ im przychodzi´c do głowy ró˙zne pomysły. My´slisz, z˙ e nie wiedza,˛ ile kobiet i dzieci z innych klanów mamy tu pod opieka? ˛ Oczy Camsana zw˛eziły si˛e, a Trag parsknał ˛ s´miechem. — Oczywi´scie, z˙ e wiedza! ˛ Na szcz˛es´cie my´sla,˛ z˙ e starasz si˛e w ten sposób trzyma´c innych wodzów klanów w szachu. Wydaje mi si˛e, z˙ e nawet podziwiaja˛ twója˛ bezwzgl˛edno´sc´ . Tego wła´snie oczekuja˛ od wojennego wodza. Nasi wojownicy to Bomani, a ich topory zbyt długo ju˙z nie zanurzały si˛e we krwi. Je´sli nie dasz im okazji do zabijania, zaczna˛ bardzo powa˙znie zastanawia´c si˛e nad zabiciem ciebie. Kny, jeste´s jednym z najlepszych wodzów i wierz˛e, z˙ e masz szans˛e dokona´c tego, o czym marzysz. Ale je´sli nie b˛edziesz zwracał uwagi na to, co czuja˛ twoi wojownicy, zginiesz. Obaj wiedzieli, z˙ e tak mo˙ze si˛e sta´c. Niejeden wojenny wódz został przez Bomanów zabity, gdy wydał im si˛e zbyt tchórzliwy, a wielu wodzów po prostu wysłano na emerytur˛e.
254
— No dobrze — powiedział w ko´ncu Camsan. — To niedorzeczne wysyła´c tylu ludzi, z˙ eby pokonali tak niewiele zakutych łbów, ale chyba masz racj˛e. Dam im okazj˛e do zabijania. Ale je´sli mamy bawi´c si˛e w chowanego po lasach, ty i twóje plemi˛e musicie tu zosta´c. Tobie przynajmniej mog˛e zaufa´c, z˙ e niczego nie spieprzysz. — Mog˛e utrzyma´c miasto — zgodził si˛e wódz. — Poza tym jestem ju˙z za stary na s´ciganie si˛e z civan. *
*
*
Julian zaktualizował map˛e sytuacyjna˛ na swoim padzie i przesłał dane kapitanowi. — Jak dotad ˛ wszystko wyglada ˛ nie´zle, sir. Główne siły Bomanów wła´snie wychodza˛ przez bram˛e. Jedyna zła wiadomo´sc´ to ta, z˙ e wcze´sniej widzieli´smy inna˛ grup˛e — około dwóch tysi˛ecy, idac ˛ a˛ na południowy wschód. Nie mamy poj˛ecia, dokad ˛ szli ani gdzie sa˛ w tej chwili. Pahner postukał stopa˛ w pokład barki i wypluł za burt˛e prze˙zuty korze´n bisti. — Niech osłona kawalerii przesunie si˛e na południe. Wysuna´ ˛c patrole troch˛e dalej, z˙ eby mie´c oko na maruderów. Musimy mie´c pewno´sc´ , z˙ e nie pojawia˛ si˛e w nieodpowiednim momencie. — Wła´snie. Je´sli ci maruderzy pojawia˛ si˛e podczas ataku, sprawy si˛e skomplikuja˛ — powiedział Kar. — Skomplikuja,˛ ale nie za bardzo — odparł Pahner. — Je´sli to b˛edzie najgorsze, co si˛e wydarzy, b˛ed˛e szcz˛es´liwy. Bardziej martwi mnie to, z˙ eby nie uderzyli na nas. Spojrzał na rzek˛e. Barki i łodzie ciagn˛ ˛ eły si˛e ponad kilometr w ka˙zda˛ stron˛e. Armia Przystani K’Vaerna wolno posuwała si˛e. w gór˛e rzeki Tam. — Je´sli odepchna˛ nas od północnego brzegu, mo˙zemy wyladowa´ ˛ c na południowym, gdzie b˛edzie nas kry´c kawaleria i zwiad marines. Naprawd˛e obawiam si˛e tylko tego, z˙ eby Camsan nie wysłał za szybko wiadomo´sci do pozostałych klanów i nie zebrał całej hordy, zanim wyladujemy. ˛ Kawaleria powinna wtedy ich zatrzyma´c tak długo, z˙ eby´smy zda˙ ˛zyli sko´nczy´c desant albo odwrót. — Ale moga˛ uderzy´c na nas w trakcie tych manewrów — powiedział cicho Bogess. — T˛e cz˛es´c´ operacji mo˙zemy przerwa´c w ka˙zdej chwili — odparł Pahner ze wzruszeniem ramion. — Dopóki Rastar robi, co do niego nale˙zy, a osłona czuwa, wszystko gra.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI
— Zaczynam mie´c do´sc´ uciekania przed tymi typami — powiedział Honal.. — Zamknij si˛e i jed´z! — za´smiał si˛e Rastar. Linia drzew była coraz bli˙zej i ksia˙ ˛ze˛ miał nadziej˛e, z˙ e wszystko idzie według planu. Horda Bomanów wcia˙ ˛z wylewała si˛e zza murów miasta. Trwało to bardzo długo, mimo z˙ e w południowym murze Sindi były trzy olbrzymie bramy. Na polach było ju˙z przynajmniej dziesi˛ec´ — pi˛etna´scie tysi˛ecy wojowników. Rastar poczuł ulg˛e — i jednocze´snie zaskoczenie — z˙ e a˙z tylu drani goni jego z˙ ołnierzy. Wraz z Pahnerem spodziewali si˛e, z˙ e najpierw zostanie za nimi wysłany tylko niewielki oddział, a reszta hordy ruszy dopiero wtedy, kiedy ich pierwsze siły zostana˛ rozbite. Bomani jednak sprawiali wra˙zenie, jakby wi˛ekszo´sc´ wszystkich wojowników w Sindi miała zamiar ruszy´c w po´scig za marnymi trzema setkami je´zd´zców z Therdan i Sheffan. — Rogi! — zawołał Rastar, kiedy zbli˙zyli si˛e do skraju d˙zungli. Droga ciagn˛ ˛ eła si˛e dalej pod sklepieniem drzew i splatanych ˛ lian i prowadziła do ich dawnych domów. W lepszych czasach podró˙zowały tu regularne karawany, przewo˙zace ˛ na południe głównie skóry i leki, za´s z powrotem bi˙zuteri˛e i t˛e wła´snie bro´n, która˛ teraz skierowano przeciwko kawalerzystom. Je´zd´zcy natychmiast zareagowali na sygnał rogów, zw˛ez˙ ajac ˛ szyk do podwójnej kolumny. — Atakujemy! — zawołał Honal. Dwaj dowódcy zatrzymali si˛e po obu stronach traktu, a z˙ ołnierze przegalopowali obok nich z krzykiem. — Czas im dopieprzy´c! — zawołał ksia˙ ˛ze˛ , wskakujac ˛ na siodło nowego civan. — Niech im pan doło˙zy, sir! — krzyknał ˛ jeden z kawalerzystów, mijajac ˛ go. — B˛edziemy jecha´c za panem! — Podnie´sc´ choragwie! ˛ — ryknał ˛ Rastar, zanoszac ˛ si˛e s´miechem. — Do ataku! — Podnie´sc´ choragwie! ˛ — powtórzył Honal głosem zdolnym obudzi´c zmarłych i wskoczył na swojego wierzchowca. Wyciagn ˛ ał ˛ dwa rewolwery i podniósł je nad głowa.˛
256
— Sheffan! — zawył jak polujacy ˛ atul-grak. Cztery tysiace ˛ ci˛ez˙ kiej jazdy zawtórowały mu grzmiacym ˛ echem, wypadajac ˛ z d˙zungli. *
*
*
— Aha, wi˛ec to o to chodzi! — Camsan podniósł głow˛e, słyszac ˛ przenikajace ˛ szum deszczu wycie i widzac ˛ choragwie ˛ łopoczace ˛ na czele szar˙zujacej ˛ kawalerii. — To ten ich tchórzliwy ksia˙ ˛ze˛ , który zorganizował ucieczk˛e z Therdan — chrzakn ˛ ał ˛ jeden z jego giermków, równie˙z rozpoznajac ˛ sztandary. — Czas zako´nczy´c to raz na zawsze. Wódz popatrzył na zbli˙zajace ˛ si˛e ku niemu w deszczu choragwie ˛ upadłego Therdan i poczuł, z˙ e nie podziela optymizmu swojego podwładnego. — Jego wuj nie dał si˛e łatwo zabi´c. . . i nie był tchórzem — zauwa˙zył. — Ani jego ojciec. My´sl˛e, z˙ e b˛edzie ci˛ez˙ ko. Ale masz racj˛e — teraz ich wybijemy. Nie ma innego wyj´scia. Je´sli nie wyr˙zniemy ich teraz, wróca˛ za par˛e dni. Camsan nawet nie próbował koordynowa´c ataku, gdy˙z s´cigajacy ˛ wroga Bomani i tak nie dawali soba˛ kierowa´c. Stracili ju˙z dwa czy trzy tysiace ˛ arkebuzjerów z pierwszych szeregów, poniewa˙z deszcz sprawił, z˙ e lontowe zamki w ich broni przestały działa´c. Nawet Camsan nie spodziewał si˛e, z˙ e p˛edzacych ˛ na przedzie wojowników czeka tak straszny los. Bomani wielokrotnie s´cierali si˛e z jazda.˛ Zwiazku, ˛ a mimo to nie nauczyli si˛e, jak to robi´c. Boma´nscy wojownicy byli indywidualistami i walczyli w pojedynk˛e. Kiedy s´cigali uciekajacego ˛ wroga, bardziej zale˙zało im na tym, by go dopa´sc´ i nie dopu´sci´c, by zrobił to kto´s inny, ni˙z na utrzymaniu jakiegokolwiek szyku. Pierwsze pi˛ec´ czy sze´sc´ tysi˛ecy wojowników, którzy wyszli z bram miasta, oddaliło si˛e od reszty hordy tak bardzo, z˙ e w razie ataku kawalerzystów ich pobratymcy nie mogliby ich wesprze´c. Wszystko to niepokoiło Camsana, który w czasie ostatniego pół roku próbował nauczy´c swoich barbarzy´nców troch˛e dyscypliny. Ale musiał te˙z odda´c wojownikom sprawiedliwo´sc´ — wiedzieli, co robia.˛ W deszczu zamki kołowe kawalerzystów na pewno nie b˛eda˛ działa´c, poza tym jest ich o połow˛e mniej. Powinni zaja´ ˛c wroga walka˛ tak długo, by reszta pobratymców zda˙ ˛zyła ich dogoni´c. A najwa˙zniejsze, z˙ e wła´snie trafiła im si˛e pierwsza od pi˛eciu miesi˛ecy okazja do zabijania. Rado´sc´ zabijania zmieniła si˛e kilka chwil pó´zniej w zaskoczenie, kiedy mimo padajacego ˛ deszczu je´zd´zcy otworzyli ogie´n. Zamki kołowe jazdy zazwyczaj działały w takich warunkach troch˛e lepiej ni˙z lontowe, ale te nie działały tylko troch˛e lepiej. One działały o wiele lepiej. Camsan wycharczał przekle´nstwo, kiedy pierwsza salwa uderzyła w szeregi jego wojowników. Ogie´n kawalerii był o wiele ci˛ez˙ szy ni˙z normalnie i pomimo kołysania dwuno˙znych civan cholernie celny.
257
— Jak, na demony, oni moga˛ strzela´c w deszczu? — Wódz biegł wraz z reszta˛ swoich głównych sił. Nagle zobaczył, jak Hirin R’Esa, wódz Ualtha i jeden z jego najzagorzalszych popleczników, pada na ziemi˛e z dziuraw piersi wielko´sci pi˛es´ci. — Teraz ju˙z im to nie pomo˙ze — odparł jego towarzysz, szczerzac ˛ si˛e w dzikim u´smiechu. — Sa˛ w zasi˛egu rzutu toporkiem. *
*
*
— Jak szła ta modlitwa, której nauczył ci˛e Roger? — zachrypiał Rastar, chowajac ˛ do kabur dymiace ˛ rewolwery. — „Dzi˛ekujemy wam, bogowie, za dary, którymi nas obdarzacie” — odkrzyknał ˛ Honal. U´smiechnał ˛ si˛e po ludzku, obna˙zajac ˛ z˛eby, kiedy z˙ ołnierze dookoła niego rykn˛eli s´miechem. — Niewa˙zne — mruknał ˛ Rastar, pochylajac ˛ lanc˛e. Grad toporków robił wyrwy w szyku jego kawalerzystów, a ksia˙ ˛ze˛ nie chciał ponie´sc´ zbyt ci˛ez˙ kich strat w starciu, które tak naprawd˛e było jedynie rozgrzewka˛ przed prawdziwa˛ bitwa.˛ Jazda uderzyła w pierwsze szeregi barbarzy´nców i zepchn˛eła je w tył. Bo˙ mani byli zaskoczeni ci˛ez˙ kim ogniem pistoletów. Zołnierze Rastara wystrzelili w ich stron˛e grubo ponad dwadzie´scia tysi˛ecy dziesi˛eciomilimetrowych pocisków. Strzelanie z grzbietu p˛edzacego ˛ civan nie sprzyjało celno´sci, a mimo to zmasowany ogie´n zabił na miejscu prawie jedna˛ trzecia˛ pierwszych szeregów wrogów, a jeszcze wi˛ecej poranił. Długie lance kawalerzystów z łatwo´scia˛ poradziły sobie z reszta.˛ Wyszkolone do walki civan rwały i szarpały powalone ciała. Boma´nskie wycie zmieniło si˛e we wrzaski agonii. Po pierwszym uderzeniu wojownicy Therdan i Sheffan ruszyli na nast˛epne szeregi barbarzy´nców. Kiedy przedarli si˛e na tyły walczacej ˛ hordy, okazało si˛e, z˙ e Bomani — poza kilkoma ogarni˛etymi bojowym szałem wojownikami — uciekaja˛ z całych sił. Według ostro˙znych szacunków Rastara, jego ludzie zabili przynajmniej cztery tysiace ˛ barbarzy´nców. Udało im si˛e osiagn ˛ a´ ˛c zamierzony cel: cokolwiek by si˛e teraz stało, Bomani nie przestana˛ ich goni´c. Miał nadziej˛e, z˙ e zda˙ ˛zy doprowadzi´c swoich ludzi z powrotem na trakt, zanim dogoni ich nast˛epna fala barbarzy´nców. Owa nast˛epna fala była o wiele wi˛eksza. Nadeszła pora, aby si˛e zbiera´c. — Zawraca´c! — krzyknał ˛ Rastar. — Wracamy do lasu! Ucieka´c! Jego ludzie na szcz˛es´cie nie dali si˛e ponie´sc´ z˙ adzy ˛ wyr˙zni˛ecia ocalałych wrogów i natychmiast zareagowali na sygnał rogów, zawracajac ˛ w stron˛e d˙zungli. — Teraz zaczyna si˛e trudniejsza cz˛es´c´ planu! — zawołał jadacy ˛ obok ksi˛ecia Honal. — Jed´z do przodu. Nic nie mo˙ze nas zatrzyma´c — rozkazał Rastar. Honal kiwnał ˛ głowa˛ i ubódł ostrogami swojego dra´n. Ksia˙ ˛ze˛ skrzy˙zował palce jeszcze jed258
nym przej˛etym od ludzi gestem. Najwa˙zniejsze, pomy´slał, to zmie´sci´c si˛e w czasie. Pierwsze szeregi je´zd´zców dotarły ju˙z do skraju lasu. Manewr odwrotu został wykonany tak sprawnie, z˙ e przed wybuchem długiej wojny z Bomanami mo˙zna by go uzna´c niemal za cud. Szwadrony utworzyły kolumny i ponad trzy tysiace ˛ je´zd´zców pop˛edziło pełnym galopem waskim ˛ i błotnistym traktem. W ostatniej chwili udało im si˛e uciec przed druga˛ fala˛ Bomanów. Pierwsze szeregi co najmniej dwunastotysi˛ecznej hordy wyjacych ˛ wojowników były ju˙z około pi˛ec´ dziesi˛eciu metrów za nimi. Jadacy ˛ na tyłach kolumny Rastar poczuł niepokój. Barbarzy´ncy byli na tyle blisko, z˙ e nie przestawali ciska´c toporkami, chocia˙z ich celno´sc´ na szcz˛es´cie pozostawiała wiele do z˙ yczenia. — Teraz przydałaby si˛e artyleria — mruknał ˛ do siebie Rastar. Nie mieli ze soba˛ polowych dział, ale za to dysponowali czym´s niemal równie skutecznym. . . zakładajac, ˛ z˙ e to co´s zadziała. Od jego naplecznika odbił si˛e z brz˛ekiem toporek. Ksia˙ ˛ze˛ d´zgnał ˛ wierzchowca ostrogami, zmuszajac ˛ zwierz˛e do szybszego biegu. Z siodeł znów spadło kilku jego ludzi, ale Bomani musieli ju˙z zwolni´c, stłoczeni na stosunkowo waskim ˛ trakcie. Rastarowi wła´snie o to chodziło. Rozległ si˛e huk eksplozji. Przed przybyciem ludzi Rastar nie słyszał o minach kierunkowych. Przygladał ˛ si˛e ich testowaniu w Przystani K’Vaerna i to stosunkowo proste urzadzenie ˛ zrobiło na nim ogromne wra˙zenie. Było to jednak nic w porównaniu z tym, co teraz zdziałało kilka gar´sci starych kuł do muszkietów, zamocowanych na paczce prochu. W tym czasie, kiedy Rastar i Honal próbowali zwabi´c Bomanów, obie strony ˙ traktu zostały zaminowane tymi piekielnymi urzadzeniami. ˛ Zołnierze rozmie´scili ´ je co dwa metry, majac ˛ do dyspozycji niemal dwie´scie ładunków. Scigajacy ˛ ich barbarzy´ncy biegli po trzech- czterech obok siebie, wi˛ec kiedy Clande podpalił lont, w strefie ra˙zenia znalazło si˛e ich ponad sze´sciuset. Ocalał mo˙ze z tuzin barbarzy´nców. Sze´sciuset zabitych to była kropla w morzu, biorac ˛ pod uwag˛e liczebno´sc´ hordy, ale nawet Bomani byli zszokowani tak ci˛ez˙ kimi stratami poniesionymi w jednej krótkiej chwili. Wojenne okrzyki zmieniły si˛e w j˛eki i wrzaski, a rozp˛edzony po´scig zatrzymał si˛e po´sród poszarpanych ciał, strzaskanych pni drzew, połamanych gał˛ezi i kł˛ebów dymu spowijajacych ˛ miejsce zasadzki. Rastar s´ciagn ˛ ał ˛ wodze civan i obejrzał si˛e przez rami˛e na zniszczenie i agoni˛e, obna˙zajac ˛ z˛eby w ludzkim u´smiechu. To dopiero poczatek ˛ zemsty Therdan na Bomanach, pomy´slał z satysfakcja˛ i uniósł si˛e w strzemionach, które kawalerzy´sci tak˙ze przej˛eli od ludzi.
259
— Pocałujcie mnie w dup˛e, boma´nskie mi˛eczaki! — krzyknał, ˛ klepiac ˛ si˛e po tyłku. — Do zobaczenia w Therdan, i przyprowad´zcie ze soba˛ swoich pieprzonych kumpli! *
*
*
— Co to było, na wszystkie demony?! — zawołał pomocnik Camsana. Wódz znajdował si˛e nie wi˛ecej ni˙z czterdzie´sci-pi˛ec´ -dziesiat ˛ metrów za strefa˛ ra˙zenia, potrzasn ˛ ał ˛ głowa,˛ na wpół ogłuszony nagła˛ eksplozja.˛ Nie spodziewał si˛e ujrze´c tak wielu szczatków ˛ swoich wojowników. Ta rze´z nie trwała nawet tyle, co mgnienie oka! Szybko rozejrzał si˛e dookoła. Poranek nie był dla nich pomy´slny. On i jego wojownicy zabili mo˙ze dwustu kawalerzystów, a ich własne straty były pi˛etna´scie czy dwadzie´scia razy wi˛eksze. Klany traciły wprawdzie wi˛ecej ludzi przy zdobywaniu miast gównosiadów, ale wszyscy liczyli si˛e z tym, szturmujac ˛ kamienne mury. To było co´s innego, Camsan czuł, z˙ e ta pora˙zka mo˙ze wywrze´c fatalny wpływ na morale jego wojowników. — Zakute łby sa˛ sprytne — powiedział tak gło´sno, by wyra´znie go usłyszano, i wszedł na zasłane strz˛epami ciał pobojowisko. — Sprytne, ale to tylko proch, a nie magia czy demony. Dlatego chcieli, z˙ eby´smy ich pogonili. — A ty to zrobiłe´s — powiedział z wyrzutem jeden z wodzów. Camsan odwrócił si˛e do niego powoli. Nic nie mówiac, ˛ spojrzał mu w oczy, i nagle jego topór błysnał ˛ w morderczym uderzeniu, a głowa oskar˙zyciela spadła w krwawe błoto u jego stóp. Zapadła całkowita cisza. Camsan zmierzył wszystkich wojowników gro´znym spojrzeniem. — Przez wiele miesi˛ecy narzekali´scie jak dzieci, którym zabroniono je´sc´ słodycze, z˙ e nie przyst˛epujemy do walki — powiedział ponuro. — Ostrzegałem was nie raz, z˙ e Przysta´n K’Vaerna to nie Sindi — jej mury sa˛ wysokie, a mieszka´ncy podst˛epni. Za moje ostrze˙zenia odpłacili´scie mi oszczerstwami, z˙ e nie nadaj˛e si˛e na wodza. Ja, który zdobyłem Therdan i zmia˙zd˙zyłem Zwiazek! ˛ Ja, który wziałem ˛ D’Sley i osławione Sindi! Ja, który wiodłem was do zwyci˛estw, o których nawet wasi ojcowie i ich ojcowie nigdy nie marzyli! — Kiedy zakute łby zacz˛eły je´zdzi´c dookoła murów i wykrzykiwa´c zniewagi, za˙zadali´ ˛ scie, z˙ ebym poprowadził was na nich, a teraz płaczecie jak małe dzieci, z˙ e dałem wam to, czego chcieli´scie. Widz˛e, z˙ e wojownicy Bomanów stali si˛e babami! ˙ Zaden z barbarzy´nców nie odwa˙zył si˛e spojrze´c mu w oczy. Camsan splunał. ˛ — Nie ma w tym z˙ adnej magii, jest tylko spryt naszych nieprzyjaciół i głupota naszych wojowników, którzy nie potrafia˛ inaczej odpowiedzie´c na wyzwanie, 260
ni˙z pogna´c za wrogiem. Nie obwiniajcie mnie za własna˛ lekkomy´slno´sc´ ! I pami˛etajcie, z˙ e ka˙zdy, kto jeszcze raz poda w watpliwo´ ˛ sc´ moje rozkazy, sko´nczy jako karma dla atul jeszcze przed zmrokiem! Kopnał ˛ z pogarda˛ odraban ˛ a˛ głow˛e wodza i popatrzył ponuro na swoich wojowników. Pełna napi˛ecia cisza przeciagała ˛ si˛e, a˙z w ko´ncu Camsan chrzakn ˛ ał ˛ z zadowoleniem, widzac ˛ ich uległo´sc´ . — Teraz ju˙z wiadomo — podjał ˛ spokojniejszym tonem — z˙ e zakute łby powróciły, by nas dr˛eczy´c, a to — wskazał na pobojowisko — dowodzi, z˙ e k’vaernijskie gównosiady dostarczaja˛ im nowej broni. Zakutych łbów nie mogło pozosta´c wi˛ecej ni˙z kilka tysi˛ecy, ale wyglada ˛ na to, z˙ e wspieraja˛ ich K’Vaernijczycy. Pewnie spodziewaja˛ si˛e, z˙ e b˛eda˛ nas zwabia´c w takie jak ta zasadzki. Mo˙ze nawet wierza,˛ z˙ e uda im si˛e zmusi´c nas do pozostawienia Przystani w spokoju. Ale my jeste´smy Bomanami! Jeste´smy wojownikami Północy i rozbijemy naszych wrogów w pył! Nie pozwolimy zakutym łbom n˛eka´c nas, nie pozwolimy im te˙z wybra´c dogodnej do ataku chwili. Mnb Trag i jego klan pilnuja˛ Sindi, a K’Vaernijczycy nie zaryzykuja˛ walki poza osłona˛ murów. Zakutym łbom te˙z nie uda si˛e odebra´c Tragowi miasta, cho´cby przyszli tu wszyscy, którzy jeszcze pozostali przy z˙ yciu. B˛edziemy stale depta´c im po pi˛etach. Wiedza˛ o tym równie dobrze jak my, dlatego maja˛ gdzie´s przygotowane zapasowe wierzchowce. Zdaja˛ sobie sprawa,˛ z˙ e bez nich nie uda im si˛e uciec. Zamierzaja˛ uniemo˙zliwi´c nam pogo´n albo nas zm˛eczy´c, ale to im si˛e nie uda. Urzadzimy ˛ sobie polowanie na basik Wasze topory pragna˛ krwi? Dobrze, dam ja˛ wam! Posła´ncy, którymi byli najlepsi biegacze wybierani spo´sród klanów i plemion, czekali tylko na jego skinienie, by zanie´sc´ wiadomo´sci innym przywódcom. Camsan wezwał ich machni˛eciem r˛eki. — Te nowe zabawki zakutych łbów — powiedział, pragnac ˛ słowem „zabawki” wyrazi´c najwy˙zsza˛ pogard˛e i ukry´c szok, jaki wcia˙ ˛z jeszcze odczuwał — b˛eda˛ najbardziej niebezpieczne wtedy, kiedy pozwolimy im wybra´c czas i miejsce walki. Id´zcie wi˛ec do wodzów waszych klanów i wezwijcie ich. B˛edziemy wsz˛edzie s´ciga´c te zakute łby, osaczajac ˛ ich jak basik. Mamy wystarczajac ˛ a˛ przewag˛e liczebna,˛ by zmie´sc´ ich jak ziarenka piasku. Niech uciekaja˛ do ruin Therdan i Sheffan! Nic im to nie pomo˙ze, pokonamy ich, nawet je´sli schronia˛ si˛e za umocnieniami! — Id´zcie i wezwijcie wszystkie klany do zabijania wrogów! *
*
*
— Chryste Panie! — j˛eknał ˛ Pahner. — Trzydzie´sci dwa tysiace? ˛ A ilu zostało? — O wiele mniej — odpowiedział Bogess. Diaspranin został szefem sztabu Pahnera, a jego armia weszła w skład sił Przystani. Zmarszczył czoło i zamy´slił si˛e nad raportem zwiadu. — Pewnie wi˛ekszo´sc´ z nich nalega, z˙ eby s´ciga´c nasza˛ 261
kawaleri˛e. Bomani i Vasinowie sa˛ od wieków wrogami, maja˛ tyle rachunków do wyrównania, z˙ e pewnie ani jedni, ani drudzy nie potrafiliby ich nawet wymieni´c. — Jin mówi, z˙ e troch˛e barbarzy´nców włóczy si˛e jeszcze po polach — powiedział marin˛e, zerkajac ˛ na swój pad. — Pladruj ˛ a˛ — machnał ˛ r˛eka˛ Bistem Kar. — Nie b˛edzie ich ju˙z tam, kiedy wyladujemy. ˛ — Gdzie, do cholery, podziewa si˛e Roger? — skrzywił si˛e kapitan. — Czy˙zby pan zapomniał, po co tu jeste´smy, szefie? — wyszczerzył si˛e w u´smiechu Julian i spojrzał na wy´swietlacz hełmu. — Według raportów znajduje si˛e na drodze z D’Sley do Sindi z przednia˛ osłona˛ kawalerii. — Dobrze — powiedział Pahner. — Trzyma si˛e z tyłu, tak jak mu kazałem. — Przerwał i zmarszczył czoło. — Je´sli raporty sa˛ dokładne. *
*
*
— Hej, sier˙zancie! Co tam? — spytał cicho Roger. Jin obejrzał si˛e wystraszony. Roger le˙zał na brzuchu, przykryty maskujacym ˛ kocem i z twarza˛ pomalowana˛ w kamuflujace ˛ wzory, i u´smiechał si˛e. — Jakie´s wie´sci? — spytał. — Jezu, sir — powiedziała D’Estrees. — Wystraszył nas pan jak cholera. Nikt panu nie mówił, z˙ eby nie nap˛edza´c stracha nerwowym marines z naładowanymi karabinami? — Trzeba mie´c oczy i uszy szeroko otwarte, kapralu — powiedział ksia˙ ˛ze˛ , nie okazujac ˛ najmniejszej skruchy. Odwrócił si˛e do Jirta. — Co słycha´c? — Rastar mówi, z˙ e kawaleria jest jakie´s dwana´scie klików na północ, a Bomani z Sindi zawzi˛ecie ja˛ gonia.˛ Wyglada ˛ na to, z˙ e ten cały Camsan połknał ˛ przyn˛et˛e razem z haczykiem, z˙ yłka˛ i spławikiem. Jin stuknał ˛ w przymocowany do hełmu mikrofon kierunkowy i u´smiechnał ˛ si˛e. — Ładna˛ strzelił mówk˛e, kiedy miny zamieniły jakie´s dwie´scie metrów biez˙ acych ˛ jego wojowników w nadzienie do kiełbasy, sir. Brzmiało to tak, jakby miał jaja w imadle i jego jedynym marzeniem było powiesi´c na s´cianie rogi Rastara. — Wezwał pozostałe klany? — Tak, Wasza Wysoko´sc´ , tak wła´snie zrobił. Mam tylko nadziej˛e, z˙ e Rastar i Honal sa˛ przynajmniej w połowie tak dobrzy, jak mówia,˛ bo je´sli ci dranie ich dogonia,˛ mo˙ze by´c goraco. ˛ — Bez nerwów, sier˙zancie — poradził Roger. — Rastar jest co najmniej w dwóch trzecich tak dobry, jak sam o sobie mówi. Poza tym dali´smy mu miny kierunkowe tylko na jedna˛ zasadzk˛e, wi˛ec nie powinien wi˛ecej dopuszcza´c 262
Bomanów zbyt blisko. B˛edzie si˛e z nimi bawił w berka, tak jak zaplanowali´smy, dopóki my nie b˛edziemy gotowi. — Miejmy nadziej˛e — powiedział Jin i machnał ˛ r˛eka˛ w stron˛e ledwie widocznych murów Sindi. — Póki co, w Sindi Town nic si˛e nie dzieje. — Jest pan tu sam, sir? — spytała D’Estrees. — Zostawiłem wi˛ekszo´sc´ ludzi jakie´s cztery kilometry stad ˛ i przyjechałem z garstka˛ kawalerzystów. — Kto jest w tej grupie, sir? — spytał sier˙zant. — Tylko Mardukanie? — Czterystu kawalerzystów z Chindar, czterystu pikinierów i sekcja Beckley. No i oczywi´scie Cord i Matsugae. — Wział ˛ pan Kostasa? — spytała D’Estrees. — Niech pan nie pozwoli zabi´c naszego kucharza, sir! — Powiedziałem mu, z˙ e powinien zosta´c w Przystani, gdzie jest bezpiecznie — u´smiechnał ˛ si˛e Roger — ale odparł, z˙ e skoro armia ma ju˙z prawdziwych kucharzy, mo˙ze z powrotem zosta´c moim słu˙zacym. ˛ „To, z˙ e pan sypia na ziemi, wcale nie znaczy, z˙ e nie powinni´smy przestrzega´c etykiety”. — Ha, cały Kostas! — powiedział Jin. — Jak długo pan zostanie, sir? — Macie na my´sli, jak długo b˛ed˛e nara˙zał was na wykrycie waszej kryjówki? Niedługo, zrozumiałem aluzj˛e. Za chwil˛e wracam do swoich ludzi. Chciałem tylko popatrze´c na miasto. — Jak ich pan nazwie, sir? — spytała kapral. — Mardukan? — Roger cicho zachichotał. — Nie wiem. Mo˙ze Osobista˛ Gwardia˛ Marduka´nska˛ Jej Wysoko´sci? NQ, musz˛e wraca´c, zanim przyj da mnie szuka´c. — Niech pan na siebie uwa˙za, Wasza Wysoko´sc´ — powiedział Jin. — Niech pan si˛e nie wychyla i schodzi z linii ognia. — Tak zrobi˛e, sier˙zancie — odparł ksia˙ ˛ze˛ . — Do zobaczenia w Sindi.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI
Mnb Trag spojrzał na spowite poranna˛ mgła˛ pola. Wiedział, z˙ e gdzie´s na północy jest Camsan i reszta klanów, i z˙ e by´c mo˙ze wła´snie w tej chwili doganiaja˛ aroganckie zakute łby. Dra˙zniło go to, z˙ e został w mie´scie, czuł si˛e tak, jakby uwa˙zano, z˙ e jest za stary albo zbyt leniwy, by ruszy´c w po´scig za kawaleria.˛ Nie nale˙zy robi´c tego, co chce wróg, pomy´slał. A jazda zakutych łbów wyra´znie chciała, z˙ eby Bomani ich s´cigali, a wi˛ec na hord˛e musiała czeka´c jaka´s pułapka. Camsan miał racj˛e, z˙ e nale˙zy by´c ostro˙znym. Ale z drugiej strony Camsan nie miał wyboru — musiał ruszy´c w pogo´n za jazda,˛ aby unikna´ ˛c utraty autorytetu. Cokolwiek zakute łby maja˛ nadziej˛e osiagn ˛ a´ ˛c, i tak czeka ich pora˙zka. Armia Południa ju˙z nie istnieje, nie liczac ˛ stosunkowo niewielkich sił K’Vaernijskiej Gwardii, a ta jest o wiele za słaba, by stawi´c Bomanom czoła w otwartym polu. K’Vaernijczycy opracowali nowe typy broni i straty b˛eda˛ niewatpliwie ˛ ci˛ez˙ kie, zanim horda dopadnie i zniszczy zakute łby. Ale ich los i tak jest ju˙z przesadzony. ˛ Rozgromienie kawalerii b˛edzie wielkim triumfem Camsana w długim pa´smie zwyci˛estw i wzmocni jego pot˛eg˛e. Gównosiady nazywaja˛ Bomanów barbarzy´ncami, ale barbarzy´ncy te˙z potrafia˛ tworzy´c imperia, pomy´slał z duma˛ Trag. Nagle poczuł, z˙ e co´s jest nie w porzadku, ˛ chocia˙z nie potrafił powiedzie´c, co. I nagle, kiedy s´wit rozja´snił pola, zrozumiał powód swojego niepokoju. Jeden po drugim z d˙zungli wychodziły czworoboki piechoty, maszerujac ˛ w równych szeregach. Trag nie mógł z tej odległo´sci zobaczy´c, jaka˛ niosa˛ bro´n, ale nie watpił, ˛ z˙ e maja˛ ze soba˛ du˙zo obl˛ez˙ niczych drabin. Było ich co najmniej dwa razy wi˛ecej ni˙z jego wojowników za murami Sindi. — Skad ˛ oni si˛e wzi˛eli? — zdziwił si˛e jeden z wojaków. — Z Przystani K’Vaerna — odparł Trag. — Pewnie dali miecze ka˙zdemu gównosiadowi, który mo˙ze jeszcze dostrzec błyskawic˛e i usłysze´c grom, i przyprowadzili ich tutaj. — Parsknał ˛ s´miechem na my´sl o tchórzliwych i nie wyszkolonych mieszczuchach, których sprowadzono prosto pod ostrze jego topora. Było ich strasznie du˙zo. — Ich trupy b˛eda˛ si˛e pi˛etrzy´c pod murami jak snopy j˛eczmy˙zu — powiedział — a o tej walce b˛edziemy mogli opowiada´c naszym wnukom. 264
Na blankach muru zbierało si˛e coraz wi˛ecej wojowników, a równe szeregi ˙ gównosiadów ustawiały si˛e poza zasi˛egiem strzału z bombardy. Zołnierze maszerowali równym krokiem, łamiac ˛ szyk tylko na waskim ˛ mo´scie, po czym ponownie formowali czworoboki na drugim brzegu strumienia. — Nigdy nie widziałem tak długich włóczni — powiedział kto´s. — My´slałem, z˙ e te wesparskie szmaty nie mówia˛ prawdy, kiedy. . . Trag roze´smiał si˛e, słyszac ˛ w tym głosie ton zdenerwowania. — Nigdy nie uwierzyłem w kłamstwa tych wesparskich ciot, którym zgraja gównosiadów nakopała do tyłków. Pewnie rozpowiadaja˛ to po to, z˙ eby nie wydało si˛e, i˙z sami wszystko spieprzyli. A gdyby nawet mówili prawd˛e, w jaki sposób te włócznie mogłyby tak szybko znale´zc´ si˛e w Przystani K’Vaerna? — Pewnie masz racj˛e — odezwał si˛e jeden z wojowników — ale te patyki sa˛ strasznie długie, Mnb. — Udało im si˛e pogoni´c Wesparów — prychnał ˛ Trag — ale my nie jestes´my Wesparami! Jeste´smy TranoFte! A gdyby´smy nawet byli Wesparami, to czy sadzisz, ˛ z˙ e uda im si˛e wnie´sc´ co´s tak długiego po drabinie obl˛ez˙ niczej? — Rozes´miał si˛e jeszcze gło´sniej. — Nie, nie sadz˛ ˛ e — odparł wojownik. — Oczywi´scie — powiedział Trag i lekcewa˙zaco ˛ machnał ˛ r˛eka˛ w kierunku armii, która zaj˛eła pozycje na północnym brzegu rzeki, na wprost bram miasta. — Nie widz˛e tam z˙ adnych taranów — ciagn ˛ ał ˛ — wi˛ec nie moga˛ nam nic zrobi´c, dopóki nie oka˙zemy si˛e głupcami i nie wyjdziemy im na spotkanie, prawda? — Nie wiem, Mnb — powiedział wojownik. — Nie mamy do´sc´ ludzi, z˙ eby obsadzi´c mury. Przynajmniej nie tak, jak powinni´smy. — Nie szkodzi — stwierdził Trag z pewno´scia˛ siebie. — Oni nie maja˛ tylu drabin, z˙ eby nam zagrozi´c, a nas jest do´sc´ , z˙ eby utrzyma´c ten odcinek murów do ko´nca s´wiata. Kny Camsan jedzie za nimi i kiedy wróci, to b˛edzie koniec Przystani K’Vaerna! Musimy tylko wytrzyma´c do jego powrotu. A wi˛ec na mury! Trag oparł si˛e o blanki i zaczał ˛ obserwowa´c przeciwników. Nie miał poj˛ecia, co zamierza wróg, który wła´snie podciagał ˛ pod mury jakie´s dziwaczne wozy. Bez watpienia ˛ była to jaka´s nowa sztuczka K’Vaernijczyków, ale z˙ adna sztuczka nie jest w stanie pomóc im dosta´c si˛e za pot˛ez˙ ne mury Sindi. *
*
*
— Szybciej, szybciej, rusza´c si˛e! Rus From i generał Bogess byli oaza˛ spokoju w krzataninie ˛ towarzyszacej ˛ ustawianiu wozów na pozycjach. Pozycje te zostały bardzo starannie wybrane przez zwiad marines, który przez cały czas szkolenia armii w Przystani K’Vaerna obserwował Sindi. Chocia˙z obaj Diaspranie poznali ju˙z zalety swoich ludzkich 265
sprzymierze´nców, łatwo´sc´ , z jaka˛ marines poruszali si˛e pod osłona˛ nocy, wprawiała ich w zdumienie. Ludzie bez trudu przedostawali si˛e w pobli˙ze murów Sindi i wbijali w ziemi˛e kołki, które wskazywały wybrane pozycje wozów. — Naprawd˛e uwa˙zasz, z˙ e to zadziała? — spytał cicho Bogess, a From parsknał ˛ s´miechem. — Och, jestem tego pewien — powiedział — biorac ˛ pod uwag˛e nasze zapasy prochu. Oby tylko Bomani zechcieli z nami współpracowa´c i zebrali si˛e tam, gdzie powinni. — Umiesz doda´c otuchy — mruknał ˛ Bogess. — Oczywi´scie, z˙ e umiem, to przecie˙z moja praca! — powiedział wesoło From, po czym zmarszczył w zamy´sleniu czoło. — Wyglada ˛ na to, z˙ e jeste´smy prawie gotowi. Czas na ostatnia˛ inspekcj˛e. — Zaczynajmy wi˛ec — odparł Bogess. Rozdzielili si˛e i ruszyli wzdłu˙z rz˛edu wozów ustawionych na wprost północnego odcinka murów Sindi. *
*
*
— Ci dranie co´s knuja˛ — mruknał ˛ jeden z podwładnych Mnb Traga. — Oczywi´scie — odparował wódz. — My´slałe´s, z˙ e przemaszerowali t˛e cała˛ drog˛e tylko po to, z˙ eby sobie tu posta´c i podrapa´c si˛e po dupie? — Oczywi´scie, z˙ e nie — zdenerwował si˛e wojownik. — Ale jako´s nie słysz˛e, z˙ eby´s nam mówił, co oni robia! ˛ — Bo sam nie wiem. Ale jakie to ma znaczenie, skoro oni sa˛ tam, a my tutaj? Tupnał ˛ noga˛ w pot˛ez˙ ny kamie´n parapetu, a pomniejszy wódz roze´smiał si˛e razem z nim. *
*
*
— Wozy rozstawione, Armad — powiedział Bogess, kiedy wraz z Promem podeszli do Farmera i Bistem Kara. — Kołki zwiadowców były dokładnie tam, gdzie powinny by´c. Jeste´smy gotowi, powiedz tylko słowo. — Dobrze — odparł zamy´slony Pahner. Kar stał za nim, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e murom przez lunet˛e Dell Mira. Marin˛e właczył ˛ powi˛ekszenie obrazu na wizjerze hełmu, które było o wiele dokładniejsze ni˙z jakikolwiek prymitywny teleskop. — Sa˛ troch˛e bardziej rozciagni˛ ˛ eci ni˙z miałem nadziej˛e — powiedział po chwili Kar. — Nie mo˙zemy si˛e spodziewa´c, z˙ e druga strona zrobi wszystko to, co my chcemy — zauwa˙zył Pahner. — Zreszta˛ to nie ma wielkiego znaczenia — to nie jest precyzyjna bro´n, wi˛ec i tak dosi˛egnie celu. Bardziej martwi mnie to, z˙ e nie wiemy, ile oni maja˛ bombard i arkebuzów. 266
— Według oblicze´n Jina, w mie´scie nie mogło zosta´c wielu qrkebuzjerów, sir — zauwa˙zył Julian przez radio swojego wspomaganego pancerza. — A je´sli nie sa˛ s´lepi, na pewno zauwa˙zyli ju˙z nasze drabinki. To oznacza, z˙ e przenie´sli wszystkich na blanki, z˙ eby odepchna´ ˛c szturm. — To bardzo logiczne, plutonowy — zgodził si˛e Pahner z kwa´snym u´smiechem. — Niestety, logika to najkrótsza droga do nadmiernej pewno´sci siebie. — Mimo to sadz˛ ˛ e, z˙ e Jin ma racj˛e — powiedział Kar, zamykajac ˛ lunet˛e. — Je´sli nie ma, szybko si˛e o tym przekonamy — westchnał ˛ Pahner i odwrócił si˛e do Froma. — W porzadku, ˛ Rus. To twoje dzieci, wi˛ec ty powiniene´s je wysła´c w drog˛e. Podpalaj. *
*
*
— Co te głupie gównosiady knuja? ˛ — warknał ˛ Mnb Trag. — Nie jestem ju˙z młody, niech to szlag, i moje stare nogi zaczynaja˛ odczuwa´c zm˛eczenie! — Jeste´s Bomanem, wi˛ec nie my´sl, z˙ e wmówisz nam, i˙z jeste´s zm˛eczony! — roze´smiał si˛e pomniejszy wódz. — Nie ma odpoczynku, dopóki nie zabijesz tylu nieprzyjaciół, ilu ci przydzielono! — Skoro musz˛e. . . — Trag z teatralnym westchnieniem sprawdził palcem ostro´sc´ topora. — Mimo to wolałbym, z˙ eby te basik ruszyły si˛e i wystawiły łby tak, z˙ ebym mógł je s´cia´ ˛c! — Och, na pewno si˛e rusza˛ — powiedział pomniejszy wódz. — Albo wróca˛ za rzek˛e jak przystało na tchórzy! Uwag˛e Traga przyciagały ˛ dziwne wozy, które gównosiady z taka˛ troskliwos´cia˛ ustawiały na pozycjach. Teraz załogi s´ciagn˛ ˛ eły z nich płócienne plandeki, a stary wódz potarł róg, zdziwiony widokiem l´sniacych ˛ w porannym sło´ncu krótkich walcowatych urzadze´ ˛ n. Na ka˙zdym wozie było ich kilka, a drewniane rusz´ towania podtrzymywały je w pionie. Srednica ka˙zdego walca nie przekraczała wielko´sci dłoni, a ka˙zdy był długi jak przedrami˛e wojownika. Obsługa majstrowała co´s przy nich z wielka˛ pieczołowito´scia.˛ Kiedy sko´nczyli, załogi pierzchły na swoje pozycje. Trag zauwa˙zył, z˙ e wozy dzieli od czekajacej ˛ armii gównosiadów spora odległo´sc´ . Stary wódz zaczał ˛ si˛e zastanawia´c, dlaczego. ** * Rus From odczekał, a˙z ostatnia załoga wozu sko´nczy i potwierdzi, z˙ e wróciła w stref˛e bezpiecze´nstwa. Potem jeszcze raz spojrzał na Pahnera, odwrócił si˛e do k’vaernijskiego artylerzysty stojacego ˛ obok z płonac ˛ a˛ pochodnia˛ w r˛eku i kiwnał ˛ głowa.˛ — Podpalaj — powiedział stanowczo, a Mardukanin przytknał ˛ z˙ agiew do lontu. 267
Mały, jasny i syczacy ˛ płomie´n pomknał ˛ po mokrej ziemi mi˛edzy szeregami z˙ ołnierzy, rozsiewajac ˛ smród siarki. Wszyscy zakrywali uszy albo oczy, zale˙znie od swoich osobistych potrzeb. Płomie´n dotarł do pierwszego wozu. Wszystkie marduka´nskie społecze´nstwa wierzyły w demony i diabły, co nie było niczym dziwnym, biorac ˛ pod uwag˛e koszmarne stworzenia zamieszkujace ˛ d˙zungl˛e. Ale z˙ aden ze znanych im potworów nie był podobny do tego ziemskiego smoka, którego w tej chwili ujrzeli. Na ka˙zdym z wozów stało po dwie´scie czterdzie´sci dwudziestocentymetrowych rakiet. Dwie trzecie z nich wyposa˙zono w głowice odłamkowe — ładunek czarnego prochu obło˙zony kulami muszkietowymi, które zmieniały rakiet˛e w wielki, samonap˛edzajacy ˛ nabój. Pozostała˛ jedna˛ trzecia˛ stanowiły rakiety eksplodujace, ˛ które miały proste zapalniki kontaktowe projektu Nimashet Despreaus i głowice zawierajace ˛ po dwa kilogramy czarnego prochu. Pod murami Sindi stało pi˛ec´ dziesiat ˛ wozów, co w sumie dawało dwana´scie tysi˛ecy rakiet. Same głowice eksplodujace ˛ zawierały osiem ton sze´sciennych prochu. Pociski strzeliły w niebo z rykiem, cuchnacym ˛ siarka˛ dymem i płomieniami, zatoczyły łuk i run˛eły w dół. Głowice odłamkowe eksplodowały w locie. Chocia˙z ich zapalniki czasowe były, delikatnie mówiac, ˛ prymitywne, zadziałały zgodnie z oczekiwaniami. Na blanki murów i pi˛ec´ dziesi˛eciometrowy pas ziemi po obu ich stronach spadły blisko dwa miliony kuł. Nikt na Marduku nie znał wcze´sniej takiej broni, wi˛ec z˙ adnemu barbarzy´ncy nie przyszło nawet do głowy, aby poszuka´c sobie schronienia. Zamiast tego zbili si˛e w kup˛e, stojac ˛ niemal rami˛e w rami˛e i czekajac ˛ na szturm. Nie mogli sta´c si˛e lepszym celem, nawet gdyby chcieli. Tu i ówdzie mała grupka czy pojedynczy wojownik przypadkiem unikn˛eli s´mierci. Kiedy straszliwa nawała ognia przetoczyła si˛e nad murami Sindi, w jednej chwili zgin˛eło prawie dziesi˛ec´ tysi˛ecy boma´nskich wojowników. Tu˙z za rakietami odłamkowymi nadleciały głowice eksplodujace. ˛ W porównaniu ze współczesna˛ bronia˛ proste, nap˛edzane czarnym prochem rakiety wydawały si˛e dziecinnymi zabawkami, ale kiedy spadły na mury i znajdujace ˛ si˛e za nimi budynki, ziemia zadr˙zała. Wybuchy wyrzuciły w niebo ogie´n i kł˛eby dymu, ˙ szczatki ˛ barbarzy´nskich wojowników, kamienie ze s´cian i odłamki drewna. Zołnierze z Przystani K’Vaerna popatrzyli po sobie, wstrza´ ˛sni˛eci pot˛ega˛ wymy´slonej przez ludzi broni. Mnb Trag zginał ˛ razem z niemal wszystkimi wojownikami swój ego plemienia, zanim zda˙ ˛zył pója´ ˛c, jaka˛ groz˛e kryja˛ w sobie wozy pogardzanych gównosiadów. *
*
*
— O z˙ esz ty — powiedział Julian niemal łagodnie. — My´slisz, z˙ e dali´smy do´sc´ dynamitu, Gronningen? 268
— Miejmy nadziej˛e — odparł spokojny jak zawsze wielki Asgardczyk, patrzac ˛ na kł˛eby dymu i pyłu unoszace ˛ si˛e nad kamieniołomem, który kiedy´s był północna˛ cz˛es´cia˛ miasta Sindi. — Zaraz si˛e dowiemy — stwierdził Julian, kiedy rozbłysł HUD jego pancerza. — Na ko´n, z˙ ołnierze. *
*
*
Mnb Trag nie z˙ ył, ale stojacy ˛ zaledwie dziesi˛ec´ kroków od niego pomniejszy wódz wcia˙ ˛z jeszcze oddychał. Czuł, z˙ e z˙ ycie opuszcza j ego ciało wraz z krwia˛ tryskajac ˛ a˛ ze zmasakrowanych nóg. Szok sprawiał, z˙ e nie czuł bólu, podciagn ˛ ał ˛ si˛e w gór˛e, oparł na łokciach i rozejrzał dookoła. Sam mur wcia˙ ˛z stał nietkni˛ety i makabrycznie przyozdobiony poszarpanymi ciałami jego braci, ale równe szeregi domów i ulice zostały zmia˙zd˙zone jak ciosem ognistej maczugi. W ruinach płomienie wyły i pohukiwały niczym demony. Umierajacy ˛ wódz poczuł lodowate ukłucie trwogi na widok takich zniszcze´n. Nie bał si˛e o siebie, bo wiedział, z˙ e umiera. L˛ekał si˛e o wojowników pod wodza˛ Kny Camsana, którzy s´cigali kawaleri˛e Zwiazku. ˛ Je´sli ta diabelska bro´n mogła spowodowa´c takie zniszczenia kamiennych budynków, to co si˛e stanie, gdy trafi hord˛e na otwartym polu? Wódz odwrócił wzrok od zgliszcz i spojrzał na zwie´nczona˛ pot˛ez˙ na˛ baszta˛ główna˛ bram˛e miasta. . . w sama˛ por˛e, by zobaczy´c czary. Z pustki wyłoniły si˛e cztery demony, ich pojawieniu si˛e towarzyszyło jakby drganie ciepłego powietrza nad płomieniem. Demony były szaro˙zółtego koloru, miały dwa ramiona, bulwiaste głowy i korpusy, za´s ich skóra wygladała ˛ jak z drewna albo metalu. Wódz patrzył w zdumieniu, jak nagle w r˛eku jednego z demonów pojawił si˛e miecz. Wbił go w szczelin˛e mi˛edzy skrzydłami bramy, a pot˛ez˙ ne sztaby z brazu ˛ i z˙ elaza p˛ekły jak zapałki. Potem oba demony zacisn˛eły dłonie na uchwytach bramy i zacz˛eły j a˛ otwiera´c. Wódz patrzył na to ze zgroza.˛ Wrota były niewiarygodnie ci˛ez˙ kie, do tego lekko wygi˛ete po ataku Bomanów na miasto i wybuchach worków z prochem podło˙zonych przez zakute łby. By zamkna´ ˛c lub otworzy´c jedno skrzydło, trzeba było kilku tuzinów krzepkich wojowników. A te dwa demony same. . . W tym momencie wódz wyzionał ˛ ducha. *
*
*
Kiedy Julian naparł całym ci˛ez˙ arem zbroi na wrota i otworzył je, okazało si˛e, z˙ e w mie´scie zostało jeszcze troch˛e Bomanów.
269
Pierwsi z nich ju˙z nadbiegali, chcac ˛ broni´c bramy, a Julian zastanawiał si˛e, czy to z ich strony odwaga, czy głupota. A mo˙ze to ich słynny szał bitewny? Teraz nie miało to ju˙z z˙ adnego znaczenia. Armia za jego plecami równie˙z szar˙zowała na bram˛e, HUD pokazywał fal˛e niebieskich ikonek biegnacych ˛ mu na pomoc. K’Vaernijczycy trzymali si˛e z dala od strefy ra˙zenia, wi˛ec mieli wi˛eksza˛ odległo´sc´ do pokonania. Julian nawet nie ruszył swojego działka s´rutowego. Szumowiniaki, którzy pozostali jeszcze przy z˙ yciu, mogli ukrywa´c si˛e w długim, waskim ˛ tunelu. Flegmatyczny Gronningen wystrzelił ze swojego działka plazmowego pojedynczy ładunek w prze´swit tunelu. Połowa sklepienia znikn˛eła natychmiast, przez kilka chwil wydawało si˛e, z˙ e reszta sklepienia wytrzyma, jednak równie˙z zawaliła si˛e, pociagaj ˛ ac ˛ za soba˛ jedna˛ z baszt. Drugi strzał Gronningena był wymierzony w sam s´rodek kupy gruzu, która jeszcze przed momentem była tunelem. Ładunek nuklearnego ognia trafił w s´wie˙ze rumowisko i dopiero co zwalone głazy uniosły si˛e z powrotem w powietrze. Cz˛es´c´ z nich zamieniła si˛e w nieco chłodniejsza˛ plazm˛e, a cz˛es´c´ rozbryzgn˛eła na wszystkie strony, jakby samo miasto walczyło przeciwko naje´zd´zcom. Ten sam aktyniczny ogie´n, wymieszany z kawałkami na pół roztopionego kamienia, przetoczył si˛e po ocalałych Bomanach. . . którzy w ułamku sekundy przestali istnie´c. — Na Krina — szepnał ˛ Bistem Kar, kiedy pierwszy batalion k’vaernijskiej piechoty dotarł do opancerzonych sylwetek. Nikt nie mógł prze˙zy´c w tym roz˙zarzonym piekle, którym stał si˛e tunel. Dowódca gwardii Przystani z niedowierzaniem pokr˛ecił głowa.˛ Nigdy wcze´sniej ludzie nie pokazywali K’Vaernijczykom efektów działania swojej broni energetycznej, wi˛ec musieli wierzy´c doniesieniom z Diaspry. Teraz zobaczył to na własne oczy. . . i wcia˙ ˛z nie był pewien, czy wierzy. Po raz pierwszy w z˙ yciu prze˙zył tak przera˙zajacy ˛ syk, wycie, trzask i huk rakiet. W chwili, kiedy pociski trafiły w cel, twardy, pewny siebie gwardzista poczuł, z˙ e co´s wewnatrz ˛ niego dygocze, i zdał sobie spraw˛e, z˙ e ka˙zde słowo, które usłyszał od Diaspran, to prawda. Odwrócił si˛e do Pahnera. — Dlaczego nie u˙zyjecie ich do oczyszczenia całego miasta? — spytał, ruchem głowy wskazujac ˛ opancerzonych marines. — Poniesiemy straty w tym labiryncie, wypierajac ˛ Bomanów. — Mamy za mało mocy — odparł Pahner. — Aha. — K’Vaernijski dowódca wzruszył ramionami. — Jestem prostym, starym z˙ ołnierzem, ale. . . — Ha! — za´smiał si˛e marin˛e. — Niezły mi prosty, stary z˙ ołnierz! — Jestem stary i prosty — powiedział Kar z godno´scia,˛ a w jego oku pojawił si˛e nagły błysk — ale to. . . — wskazał na ziejac ˛ a˛ w murze dziur˛e — wyglada ˛ na 270
wystarczajac ˛ a˛ moc, z˙ eby poradzi´c sobie ze wszystkim, co ci barbarzy´ncy moga˛ przeciw nam u˙zy´c. — Nie o taka˛ moc chodzi — powiedział Pahner. K’Vaernijczyk spojrzał na niego z wyra´znym zdziwieniem, a marin˛e wzruszył ramionami. — Wiesz, z˙ e niektóre młockarnie w Przystani K’Vaerna u˙zywaja˛ energii wiatru, a niektóre energii wody zgromadzonej w cysternach? — Tak. — Kar przybrał nagle zamy´slony wyraz twarzy. — Twierdzi pan, z˙ e to co´s — wskazał ruchem głowy na czwórk˛e opancerzonych marines — nie ma wystarczajaco ˛ du˙zo deszczówki w cysternach? — Tak jakby — zgodził si˛e Pahner, nie wiedzac, ˛ jak mu wyja´sni´c poj˛ecie „energii potencjalnej”. — Pancerze sa˛ zasilane przez urzadzenia, ˛ w których zebrana jest olbrzymia moc. Nie mamy ich wiele, wi˛ec musimy oszcz˛edza´c na pó´zniej. Sama bro´n ma ograniczona˛ liczb˛e ładunków, wi˛ec u˙zywamy jej tylko wtedy, kiedy naprawd˛e musimy. A ju˙z wkrótce b˛edziemy potrzebowa´c całej ich mocy — na ko´ncu podró˙zy czeka nas prawdziwa bitwa. — Czyli nie uwa˙za pan tego za bitw˛e — powiedział Bogess, zerkajac ˛ na rumowisko. — Pewnie dlatego, z˙ e odciagn˛ ˛ eli´smy główne siły od miasta, a Bomani byli na tyle uprzejmi, z˙ e zebrali si˛e dokładnie w samym s´rodku strefy ra˙zenia. Wcia˙ ˛z nie wiem — dodał w zamy´sleniu — na ile wozy rakietowe byłyby przydatne na prawdziwym polu bitwy. Mogli´smy przecie˙z wcze´sniej dokładnie obliczy´c tor lotu pocisków, no a poza tym — za´smiał si˛e ponuro — Sindi nie mogło si˛e uchyli´c. — To prawda — przytaknał ˛ Kar — i dlatego zgodziłem si˛e, by´smy zu˙zyli teraz wszystkie pociski. Nie ma sensu oszcz˛edza´c broni, która pó´zniej mo˙ze si˛e nie przyda´c. — Słusznie — kiwnał ˛ głowa˛ Bogess. — Wydaje mi si˛e, z˙ e w mie´scie było mniej wi˛ecej dziesi˛ec´ tysi˛ecy wojowników, a to zaledwie mały ułamek hordy, która w tej chwili gania za Rastarem i Honalem. Pr˛edzej czy pó´zniej b˛edziemy musieli stawi´c czoła reszcie barbarzy´nców, przypuszczam, z˙ e nawet dla pana to b˛edzie prawdziwa bitwa. — Nie miałem na my´sli reszty Bomanów — powiedział Pahner, wyciagaj ˛ ac ˛ plasterek korzenia bisti. — Nie byli´smy z wami do ko´nca szczerzy. Nie okłamali´smy was, ale. . . nie wspomnieli´smy o kilku rzeczach. Na przykład o tym, z˙ e port na drugim brzegu oceanu, do którego musimy dotrze´c, jest w r˛ekach naszych wrogów. — Waszych wrogów? — powtórzył ostro˙znie Bisteni Kar. — Czy oni posiadaja˛ taka˛ sama˛ bro´n? — Tak. — Bo˙ze Wody, chro´n nas — powiedział słabo Bogess.
271
— W mie´scie na pewno nie b˛edzie wielu punktów oporu — zauwa˙zył marin˛e. — Tak jak pan powiedział, generale, wi˛ekszo´sc´ Bomanów znalazła si˛e tam, gdzie chcieli´smy, czyli na murach. Reszta zgin˛eła w tunelu, a niedobitki prawdopodobnie uciekaja.˛ . . Zbierzcie wi˛ec z˙ ołnierzy i oczy´sc´ cie miasto. Nie powinni´scie mie´c z tym problemu. Pami˛etajcie, z˙ e musimy dosta´c si˛e do s´rodka, zanim ktokolwiek wydostanie si˛e na zewnatrz. ˛ A kiedy wy dwaj b˛edziecie si˛e tym zajmowa´c, niech Rus zap˛edzi do pracy ekipy robotników. — Teraz rozumiem, dlaczego wy, marines, nie obawiali´scie si˛e bitwy z Bomanami — powiedział Bogess. — Dla was to nic wielkiego, prawda? — To nie tylko kwestia skali. — Pahner ruchem głowy wskazał słup dymu i wcia˙ ˛z unoszace ˛ si˛e nad pobojowiskiem płomienie. — Tych biednych drani tak samo zabiliby´smy z karabinów s´rutowych czy za pomoca˛ samonaprowadzajacych ˛ bomb. Krew to krew. To nie my´sl o czekajacych ˛ nas w przyszło´sci bitwach sprawia, z˙ e te wydaja˛ nam si˛e mniej przera˙zajace. ˛ Nie. Po prostu kiedy kilka razy przeszło si˛e przez piekło, mało co robi na człowieku wra˙zenie. Nawet co´s takiego.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY
Roger przykucnał ˛ na brzegu drogi i zwiazał ˛ włosy w kucyk. W d˙zungli zakwilił crint, a ksia˙ ˛ze˛ si˛e u´smiechnał. ˛ — Dobrze jest znów co´s robi´c — powiedział. — Mo˙ze — odparł pow´sciagliwie ˛ Cord. — Ale wolałbym, z˙ eby´s trzymał si˛e za zwiadowcami. . . tak jak ci kazał kapitan Pahner. — Jestem za zwiadowcami. — Roger u´smiechnał ˛ si˛e i pokazał na południe. — Widzisz? Sa˛ tam. Mieszany kontyngent, nazwany przez kawalerzystów Osobistym Oddziałem Basik, maszerował błotnistym traktem z D’Sley, podczas gdy reszta armii pokonywała t˛e sama˛ drog˛e rzeka.˛ W tej chwili od miasta dzieliło ich pół dnia podró˙zy. Osłaniajaca ˛ ich kawaleria jechała na południe od nich w szyku przypominajacym ˛ odwrócona˛ liter˛e L i pilnowała szlaku na odcinku od Sindi do Zatoki, podczas gdy zespoły robocze, które nie zmie´sciły si˛e na łodziach i barkach, tak˙ze maszerowały z D’Sley na piechot˛e. Roger wybrał miejsce na obóz nad brzegiem przecinajacego ˛ trakt strumienia. Rzeczka, w najgł˛ebszym miejscu si˛egajaca ˛ do kolan turom, wypływała z d˙zungli i kawałek dalej na północ wpadała do Tam. Było tu do´sc´ miejsca dla całego kontyngentu, poza tym civan i turom miały co pi´c. Ksia˙ ˛ze˛ dopiero co zsiadł z Patty, kiedy Turkol Bes, jego dowódca piechoty, podjechał na swoim turom, zeskoczył z niego i złapał si˛e za wewn˛etrzna˛ stron˛e uda. — Na Boga Wody, z˙ ołnierze nie b˛eda˛ w stanie walczy´c! Wszystkich bola˛ krocza! — j˛eknał. ˛ — Przywykniecie — za´smiał si˛e Chim Pri, zeskakujac ˛ z civan. — Po jakim´s tygodniu si˛e przyzwyczaicie si˛e. — Co z turom? — spytał Roger. — Nic im nie b˛edzie — powiedział Bes. Jeszcze niedawno młody dowódca batalionu był zwykłym robotnikiem pracujacym ˛ przy kanale Carnan w Diasprze, potem jednak z rozkazu króla Gratara Batalion Roboczy Carnan wcielono do Nowej Armii. Turkol Bes wykazał si˛e umiej˛etno´scia˛ my´slenia i podejmowania decyzji w trudnych sytuacjach, wi˛ec szybko awansował.
273
— Nic im nie b˛edzie — ciagn ˛ ał ˛ — chocia˙z nie sa˛ przyzwyczaj one do tak szybkiego marszu. — Szkoda, z˙ e nie mogli´smy was załadowa´c na civan — za´smiał si˛e ponownie Chim Pri. — Spodobało by si˛e wam. — Wszystkie wolne civan były potrzebne dla głównych sił jazdy w Przystani — zauwa˙zył Roger. — Mo˙ze po powrocie uda si˛e co´s zrobi´c. — O, nie — powiedział Bes. — B˛ed˛e siedział na turom, je´sli tak trzeba. Ale nie zamierzam je´zdzi´c na której´s z tych wrednych bestii. — Zrobisz wszystko, czego b˛edzie wymagało powodzenie naszego zadania, Turkol — skarcił go Roger. — A skoro o tym mowa. Teraz, kiedy robotnicy sa˛ ju˙z w Sindi, kapitan b˛edzie chciał im zapewni´c osłon˛e kawaleryjska˛ i wtedy b˛edziemy mu potrzebni. Musimy wi˛ec ju˙z teraz zacza´ ˛c o tym my´sle´c. Dwaj dowódcy batalionów wymienili spojrzenia. — Uwa˙za pan, z˙ e naprawd˛e zostaniemy u˙zyci? — spytał Pri. — Tak uwa˙zam — odparł ksia˙ ˛ze˛ . — Nie jeste´scie tylko moja˛ obstawa,˛ wi˛ec kapitan Pahner na pewno nas u˙zyje. Kluczowym argumentem b˛edzie nasza mobilno´sc´ . Si˛egnał ˛ po bukłak i skrzywił si˛e. Trzeba go było napełni´c, ale ksia˙ ˛ze˛ spojrzał na płynacy ˛ tu˙z obok strumie´n bez entuzjazmu. Woda była brazowa ˛ od mułu poruszonego przez setki turom i civan, a chocia˙z osmotyczny filtr bukłaka zatrzymywał błoto, zawsze troch˛e posmaku zostawało. — Musimy cały czas mie´c szeroko otwarte oczy — ciagn ˛ ał ˛ Roger. — To, z˙ e nam si˛e wydaje, i˙z wiemy, z której strony spodziewa´c si˛e zagro˙zenia, wcale nie znaczy, z˙ e mamy racj˛e. — Daj, napełni˛e ci go — przerwał mu Matsugae, wskazujac ˛ na pusty bukłak. — Dzi˛eki. — Ksia˙ ˛ze˛ podał słu˙zacemu ˛ manierk˛e. — Tam sa˛ patrole kawalerii — zauwa˙zył Bes, machajac ˛ dolna˛ r˛eka.˛ — Tak, sa˛ — powiedział Pri. On tak˙ze podał swoja˛ manierk˛e Matsugaemu i spojrzał na dowódc˛e piechoty. — Je˙zeli zale˙zy nam na bezpiecze´nstwie, mo˙zna by je pchna´ ˛c kawałek dalej. — Wybadajcie okolic˛e — powiedział Roger, kiwajac ˛ głowa.˛ — Drogi, strumienie i miejsca, które moga˛ spowalnia´c nasz marsz. A przede wszystkim upewnijcie si˛e, czy wszyscy maja˛ oczy i uszy otwarte. *
*
*
Matsugae szedł wzdłu˙z strumienia, machajac ˛ r˛eka˛ do znajomych z˙ ołnierzy. Rozpoznawał zaskakujaco ˛ wielu diaspra´nskich strzelców, których przydzielono do kuchni. To znak, z˙ e ju˙z za długo jeste´smy na tej zapadłej planecie, pomy´slał. Musiał jednak przyzna´c, z˙ e mieszka tu sporo dobrych dusz. Ciekawe, co Roger zrobi z ta˛ planeta,˛ kiedy wróci na Ziemi˛e. 274
Słu˙zacy ˛ dotarł w ko´ncu do skraju obozu i skr˛ecił nad brzeg rzeki. Woda była całkiem czysta i do´sc´ chłodna. Matsugae stanał ˛ na korzeniu i zanurzył bukłak w wodzie. Układ osmotyczny manierki mógł wchłania´c wod˛e przez zewn˛etrzna˛ powłok˛e, ale praca chemicznego filtra trwała kilka godzin. Na szcz˛es´cie worek zaopatrzony był równie˙z w prosta˛ pompk˛e zasysajac ˛ a˛ i do´sc´ szybko oczyszczajac ˛ a˛ wod˛e. Nagle Matsugae zdał sobie spraw˛e, z˙ e nigdy dotad ˛ nie u˙zywał bukłaka. Widział wiele razy, jak to robia˛ marines, ale teraz pierwszy raz sam poszedł po wod˛e, zawsze miał inne obowiazki ˛ i zajmował si˛e tym kto´s inny. Wło˙zył manierk˛e do wody i zaczał ˛ pompowa´c. Ku jego zadowoleniu bukłak natychmiast poczał ˛ si˛e napełnia´c. Słu˙zacy ˛ u´smiechnał ˛ si˛e szeroko. Od razu mi si˛e udało, pomy´slał, patrzac, ˛ jak worek puchnie. Ale zapomniał o tym, z˙ e trzeba patrze´c na wod˛e. *
*
*
Mimo błyskawicznej reakcji Rogerowi nie udało si˛e przybiec na czas. Kiedy dotarł na miejsce, było ju˙z po wszystkim. Atuł złapał słu˙zacego ˛ za gardło i nawet czarna torba doktora Dobrescu nie mogła ju˙z nic pomóc. Kiedy jeden z kawalerzystów odwrócił bezwładne ciało na plecy, okazało si˛e, z˙ e Matsugae nie tylko stracił gardło. Jego głowa była na wpół oderwana od ciała. — Jezus, Kostas — powiedział St. John (J.), stajac ˛ za ksi˛eciem. — Czemu, kurwa, nie patrzyłe´s? Krokodyle sa˛ wsz˛edzie. — Nigdy wcze´sniej nie wychodził poza obóz — powiedział cicho Roger. — Nie pomy´slałem o tym. A powinienem. — Nie zawsze mo˙zna robi´c wszystko dobrze — powiedział Cord. Kl˛eknał ˛ przy Matsugaem i podniósł bukłak Rogera. — Bł˛edy si˛e zdarzaja.˛ Ale to nie był twój bład, ˛ Roger. Kostas wiedział, z˙ e d˙zungla jest niebezpieczna, i powinien był bardziej uwa˙za´c. — On tego nie rozumiał — odparł ksia˙ ˛ze˛ . — Naprawd˛e nie rozumiał. Wszyscy opiekowali´smy si˛e nim i Eleanora.˛ — A powinni´smy opiekowa´c si˛e panem — powiedziała Beckley i pokr˛eciła głowa.˛ — Musimy go zapakowa´c, Wasza Wysoko´sc´ . — Zróbcie to. — Ksia˙ ˛ze˛ ukl˛eknał ˛ i odpiał ˛ od munduru Matsugaego odznak˛e słu˙zby pałacowej. — Obiecuj˛e ci, Kostas. Nie b˛edzie wi˛ecej bł˛edów. I nie b˛edzie wi˛ecej z˙ adnego strojenia si˛e. — Ale on lubił, kiedy pan si˛e ładnie ubierał — powiedział St. John. — Tak, lubił. — Roger spojrzał na połatany kombinezon maskujacy, ˛ który miał na sobie słu˙zacy. ˛ — St. John, zajrzyjcie do jego rzeczy. Jak znam Kostasa, miał tam spakowany jeden porzadny ˛ strój. Je´sli tak, ubierzcie go w niego. Potem zapakujcie, ale zanim go spalicie, chc˛e powiedzie´c par˛e słów. 275
— Tak jest, Wasza Wysoko´sc´ — powiedziała cicho kapral. — Zajmiemy si˛e tym. Zanim ksia˙ ˛ze˛ zda˙ ˛zył odpowiedzie´c, jego hełm cichym pikni˛eciem obwie´scił nadej´scie komunikatu. — Roger, tu Pahner. In˙zynierowie działaja˛ ju˙z w Sindi, ale wyglada ˛ na to, z˙ e potrzeba tu wi˛ecej ludzi. Musz˛e s´ciagn ˛ a´ ˛c wi˛ecej piechoty, co oznacza, z˙ e kawaleria b˛edzie osłania´c flanki i konwoje. Przesun˛e ja˛ bli˙zej drogi i rozciagn˛ ˛ e, wi˛ec musicie przej´sc´ bardziej na południe, z˙ eby zamkna´ ˛c luk˛e. Macie by´c w sektorze Victor-Jeden-Siedem o zmroku. Roger spojrzał na zwłoki przyjaciela. — Mog˛e prosi´c o kilka godzin, kapitanie? Mamy tu. . . ci˛ez˙ ka˛ sytuacj˛e. — Jeste´scie atakowani? — spytał Pahner. — Nie. . . Nie jeste´smy, kapitanie. — W takim razie załatwcie to szybko i ruszajcie w drog˛e, Wasza Wysoko´sc´ — powiedział sucho marin˛e. — Jeste´scie mobilna˛ jednostka,˛ wi˛ec bad´ ˛ zcie mobilni. — Tak jest, sir — powiedział cicho ksia˙ ˛ze˛ i spojrzał na kaprala. — Wstrzyma´c ceremoni˛e, Reneb. Zapakujcie go i spalcie, i ruszamy. B˛edziemy w drodze za dziesi˛ec´ minut — powiedział do mikrofonu. — Dobrze. *
*
*
Rastar zsunał ˛ si˛e ze swojego civan i j˛eknał. ˛ — Oddałbym wszystko za mo˙zliwo´sc´ zdj˛ecia zbroi — oznajmił, a Honal roze´smiał si˛e chrapliwie. — Wy, Therda´nczycy, jeste´scie straszne mi˛eczaki. Ledwie czterdzie´sci kolongów i ju˙z narzekacie! — Aha — odparł ksia˙ ˛ze˛ . — A ciebie nic nie boli? — Mnie? Ja chyba zaraz skonam. Czemu pytasz? Rastar parsknał ˛ s´miechem i potarł siedzenie. — Dzi˛eki bogom za dokładne mapy — powiedział. — Nigdy wcze´sniej ich nie doceniałem. — Tak, wiedzie´c, gdzie jest woda i gdzie mo˙zna si˛e schowa´c zamiast walczy´c — to rzeczywi´scie bardzo wa˙zna rzecz — odpowiedział ironicznie Honal. — Nie martw si˛e, kuzynie — odparł Rastar. — Czeka nas jeszcze mnóstwo walki. Wy´slij harcowników z komunikatorem. Niech znajda˛ Bomanów, ale powiedz im, z˙ eby nie podchodzili za blisko. Niech strzela˛ par˛e razy, z˙ eby ich podra˙zni´c, i wycofaja˛ si˛e. Dopilnuj, z˙ eby mieli zapasowe wierzchowce. Wyciagn ˛ ał ˛ map˛e i przyjrzał si˛e jej. — Pierwsza grupa skr˛eci kawałek dalej. Przede wszystkim chc˛e wiedzie´c, czy Bomani si˛e rozdziela,˛ kiedy my to zrobimy. 276
— Zrobi si˛e — kiwnał ˛ głowa˛ Honal. — Ale i tak uwa˙zam, z˙ e rozdzielanie si˛e to szale´nstwo. — Na razie Bomani musza˛ si˛e nami interesowa´c — powiedział Rastar, nie odrywajac ˛ oczu od mapy. — A Bomani to prostaki. Nie mo˙zemy pozwoli´c, z˙ eby szybko si˛e znudzili i zawrócili. Je´sli b˛edziemy biega´c po okolicy jak basik z odci˛etym łbem, zaciekawi ich to i b˛eda˛ nas goni´c. — Ale mnie si˛e to i tak nie podoba. W tym czasie, kiedy oficerowie rozmawiali, przyprowadzono im s´wie˙ze civan. Honal spojrzał na swojego nowego wierzchowca i skrzywił si˛e. — Nie wiem, czy uda mi si˛e na niego wsia´ ˛sc´ — j˛eknał. ˛ — Podsadz˛e ci˛e — zaproponował Rastar. — Ty sheffa´nski bohaterze. *
*
*
Camsan zaklał. ˛ — Znowu si˛e rozdzielili! — Została ich pewnie połowa — zauwa˙zył Dna. — Ci˛ez˙ ko powiedzie´c — odparł wódz. — Jada˛ jeden za drugim, z˙ eby nasi tropiciele nie mogli ich policzy´c, ale my´sl˛e, z˙ e masz racj˛e — w stron˛e Therdan jedzie ich mniej ni˙z na poczatku. ˛ Boman potarł w zamy´sleniu rogi. — Czy wszyscy posła´ncy ju˙z wrócili? — spytał. — Wszyscy z wyjatkiem ˛ tego, który pobiegł do Hothna Kasi — odparł Dna. — Miał najdalej, ale powinien był ju˙z wróci´c zeszłej nocy. — Spojrzał na niebo, oceniajac ˛ czas. — W tej chwili wszyscy powinni by´c na szlaku. — Całe to rozdzielanie si˛e i tak nic im nie pomo˙ze — chrzakn ˛ ał ˛ Camsan. — My´sl˛e, z˙ e musimy wysła´c za nimi nasze grupy. Chc˛e wiedzie´c, dokad ˛ oni wszyscy naprawd˛e jada.˛ — Mamy si˛e rozdzieli´c? — spytał wódz zwiadowców. — Tak. To niepodobne do zakutych łbów — powiedział cicho Camsan. — Sa˛ bardziej podst˛epni ni˙z zazwyczaj, wyczuwam pułapk˛e. Co´s si˛e dzieje. Co´s wa˙znego
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIATY ˛
— O cholera — powiedziała Beckley. — Nie wierzyłam, z˙ e to mo˙zliwe. — Ja te˙z nie — dodał Chim Pri. — Macie za mało wiary w Robotników Boga — powiedział z duma˛ Turkol Bes. — Kiedy Bóg zsyła deszcz i zniszczenie, trzeba naprawd˛e szybko budowa´c i naprawia´c. W tym jeste´smy najlepsi. Przemarsz Bonianów zmienił drog˛e z D’Sley do Sindi w błotnista˛ brej˛e. Ekipy in˙zynierskie, pracujace ˛ według dokładnych planów Rus Froma i wyposa˙zone w olbrzymie piły, topory, młoty i kliny, całkowicie przeobraziły tutejszy krajobraz. Pot˛ez˙ ne drzewa, niektóre mierzace ˛ ponad metr s´rednicy, zostały s´ci˛ete przy samej ziemi, poci˛ete na równej długo´sci kawałki i zawleczone na drog˛e. Drewno nie było najlepszym materiałem na nawierzchnia˛ drogi, zwłaszcza na Marduku, poniewa˙z zbyt szybko gniło i p˛ekało, ale ta droga musiała wytrzyma´c tylko kilka dni. Za drwalami i cie´slami szły kolejne zespoły Mardukan, które wyrównywały i ubijały trakt, wypełniajace ˛ najgł˛ebsze dziury z˙ wiremi snopami j˛eczmy˙zowej słomy. Trzecia grupa układała na trakcie poci˛ete kłody drewna. Cała˛ t˛e prac˛e wykonano sprawnie i na czas, i teraz pierwsze wozy z materiałami zdobytymi w Sindi toczyły si˛e w stron˛e D’Sley. Ther Ganau, jeden z głównych in˙zynierów Rus Froma, podjechał na civan do Rogera i wskazał na jadace ˛ jeden za drugim wozy. — Co pan o tym sadzi? ˛ Pri spojrzał na milczacego ˛ ksi˛ecia i westchnał. ˛ — Cudownie, Ther Ganau. Naprawd˛e cudownie. W z˙ yciu nie widziałem czego´s takiego. Poniewa˙z Roger dalej milczał, Cord d´zgnał ˛ go palcem w plecy. — Powiedz co´s — syknał. ˛ Ksia˙ ˛ze˛ wreszcie podniósł głow˛e. — Bardzo dobrze, Ther — powiedział bezbarwnym głosem. — Kapitan powiedział, z˙ e mamy zamkna´ ˛c ten koniec linii. Gdzie najlepiej si˛e okopa´c? In˙zynier zaczał ˛ odpowiada´c, ale przerwał, kiedy na uprz˛ez˙ y flar-ta ksi˛ecia zobaczył zwój materiału słu˙zacy ˛ do kremacji zmarłych. Nie zauwa˙zył jednak, by
278
spo´sród otaczajacych ˛ zazwyczaj Rogera ludzi kogo´s brakowało! Postanowił, z˙ e zapyta o to pó´zniej. — Kapitan odciagn ˛ ał ˛ wi˛ekszo´sc´ piechoty do przodu, wi˛ec gdybym mógł wykorzysta´c batalion Carnan jako osłon˛e i przesuna´ ˛c kawaleri˛e odrobin˛e dalej na zachód, byłbym wdzi˛eczny. — Jak chcesz — powiedział Roger, — Bierz, co chcesz. — Ksia˙ ˛ze˛ szturchnał ˛ Patty kolanami, podjechał w stron˛e rzeki i wyciagn ˛ ał ˛ z olstra karabin. W Tamie na pewno musza˛ by´c krokodyle. — Co si˛e stało? — spytał cicho Ganau, odprowadzajac ˛ wzrokiem flar-ta. — Krokodyl dorwał Kostasa — odparła Beckley. — Niech Bóg ma go w opiece. Okropna strata. — Zwłaszcza dla ksi˛ecia. Kostas był przy nim od lat. A teraz on obwinia si˛e o jego s´mier´c. — Co mo˙zemy zrobi´c? — spytał in˙zynier. — Co mo˙zemy zrobi´c? — Nie wiem — powiedziała Beckley. Nad rzeka˛ rozbrzmiał huk wystrzału. — Po prostu nie wiem. *
*
*
Kod nadchodzacego ˛ połaczenia ˛ wskazywał starszego sier˙zanta. Pahner przyjał ˛ połaczenie. ˛ — Tu Pahner. — Mamy problem z Jego Wysoko´scia˛ — powiedziała bez z˙ adnego wst˛epu Kosutic. — Wła´snie zameldowała si˛e Beckley. Mówi, z˙ e rano zginał ˛ Kostas, a Roger wpadł w straszny dołek. Oddał dowodzenie Ther Ganau i nie odbiera połacze´ ˛ n. Reneb mówi, z˙ e siedzi nad Tam, strzela do krokodyli i nie chce z nikim rozmawia´c. Pahner odkroił kawałek korzenia bisti i wło˙zył go do ust. — Wiesz co — powiedział po długiej chwili — nie podoba mi si˛e to, co powiedziała´s. — Mnie te˙z. B˛edzie mi brakowało casserole z chrystebestii przygotowywanego przez Kostasa. I nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze b˛ed˛e mogła je´sc´ krokodyle. Pahner spojrzał na rosnace ˛ pod brama˛ sterty materiałów. Zapasy Sindi, które ju˙z wkrótce miały znale´zc´ si˛e w D’Sley i Przystani K’Vaerna, były niewiarygodne. Znale´zli tu mnóstwo zmagazynowanej z˙ ywno´sci. Sindi sko´nczyło z˙ niwa tu˙z przed najazdem Bomanów, a było centralnym o´srodkiem zbiorów całego regionu. Co wi˛ecej, pogłoski, jakoby Tor Cant, spodziewajac ˛ si˛e wojny, zmagazynował plony z dwóch poprzednich lat, okazały si˛e prawda.˛ Odkryli niesamowita˛ gór˛e j˛eczmy˙zu, ledwie napocz˛eta˛ przez Bomanów. Barbarzy´ncy po˙zerali głównie zwierz˛eta pociagowe ˛ i nie marnowali czasu na zbo˙ze 279
i warzywa. Przetransportowanie tego wszystkiego przed powrotem Bomanów było niemo˙zliwe, nawet je´sli skorzystaliby z barek wiozacych ˛ piechot˛e w gór˛e rzeki. Barki mogły wykona´c jeden, najwy˙zej dwa kursy, no a poza tym było ich za mało, z˙ eby zabra´c jednocze´snie wojsko i in˙zynierów Ther Ganau. W magazynach znale´zli równie˙z kilkadziesiat ˛ ton prochu. From i jego ludzie u˙zywali go do zniszczenia północnego Sindi. Je´sli mieli zamiar wywie´zc´ z miasta wszystkie zapasy — a Bóg jeden wie, jak bardzo Przysta´n K’Vaerna potrzebuje ka˙zdej odrobiny z˙ ywno´sci — musieli utrzyma´c prowizoryczna˛ drog˛e przez bagna. W okolicy kr˛eciło si˛e wiele band Bomanów. Gdyby która´s z nich uderzyła na kra˙ ˛zace ˛ mi˛edzy Sindi i D’Sley konwoje wozów i flar-ta, rezultat byłby katastrofalny. Roger musiał wi˛ec by´c na chodzie. I to ju˙z, natychmiast. Kapitan zastanowił si˛e, co robi´c. Najprostszym wyj´sciem byłoby wezwa´c ksi˛ecia i kaza´c mu wzia´ ˛c si˛e w gar´sc´ . Oczywi´scie nic by to nie dało. Pomysł, który przyszedł mu do głowy, mógł mie´c nieobliczalne konsekwencje, ale tylko tak mo˙zna było szybko wydosta´c ksi˛ecia z dołka. — Eva — powiedział kapitan. — Mam zamiar złama´c wszystkie zasady regulaminu. Wła´sciwie b˛ed˛e musiał po prostu wyrzuci´c go za okno. — W porzadku. ˛ Co robimy? — Daj mi Nimashet. *
*
*
Nimashet Despreaux zawahała si˛e. Ksia˙ ˛ze˛ siedział nad brzegiem rzeki z karabinem na kolanach i kołysał si˛e w przód i tył. Czuła, z˙ e w tej chwili Roger nie jest soba.˛ Odchrzakn˛ ˛ eła wi˛ec nieco nerwowo. — Wasza Wysoko´sc´ ? Roger patrzył na marszczac ˛ a˛ si˛e w gasnacym ˛ s´wietle wieczora powierzchni˛e wody. Chocia˙z jego oczy badały strumie´n z czujno´scia˛ my´sliwego, my´slami był nieobecny, znajdował si˛e w lepszej przeszło´sci. Przeszło´sci bez krwi i s´mierci, kiedy najdrobniejszy bład ˛ nie kosztował czyjego´s z˙ ycia. Jestem nieudacznikiem, my´slał. Powierzanie mi odpowiedzialnych zada´n było bł˛edem. Spieprzyłem wszystko, czego si˛e tknałem. ˛ Drgnał, ˛ kiedy poczuł czyja´ ˛s dło´n na ramieniu. — Id´z stad. ˛ Jestem zaj˛ety. — Roger. Wasza Wysoko´sc´ . Czas rusza´c. — Despreaux zastanawiała si˛e, jak mu zabra´c karabin, nie robiac ˛ ani jemu, ani sobie krzywdy. Co prawda ksia˙ ˛ze˛ miał jeszcze pistolet. . .
280
— Pieprzy´c to — odparł stanowczo ksia˙ ˛ze˛ . — Niech Ther powie Chimowi, co ma robi´c. I Turkotowi. Nie b˛ed˛e ju˙z wydawa´c rozkazów. Ja potrafi˛e tylko wszystko spieprzy´c. Nawet nas. Spojrzał na nia˛ przez rami˛e. — Popatrz, jacy z nas „my” — parsknał ˛ gorzko. — Nie potrafi˛e nawet, kurwa, rozmawia´c z kobieta,˛ która˛ kocham, bo zaraz wszystko spieprz˛e. Plutonowy usiadła obok niego. Jej serce podskoczyło na d´zwi˛ek słowa „kocham”, ale wiedziała, z˙ e ostatnia˛ rzecza,˛ jaka˛ powinna w tej chwili zrobi´c, jest rzucenie si˛e na niego. — To ja wszystko spieprzyłam. Teraz to wiem. Wła´sciwie cały czas wiedziałam, tylko nie chciałam si˛e do tego przyzna´c. Ty chciałe´s wtedy tylko powiedzie´c, z˙ e bratanie si˛e to zły pomysł, i miałe´s racj˛e. Je´sli si˛e na to pozwala, oddział rozpieprza si˛e szybciej, ni˙z mo˙zna by si˛e spodziewa´c. — Wcale nie to próbowałem ci powiedzie´c — powiedział ksia˙ ˛ze˛ . — To jest rzeczywi´scie zły pomysł, ale przecie˙z cała kompania romansuje. Co by komu zaszkodził jeszcze jeden romans? — Wi˛ec co chciałe´s powiedzie´c? — spytała ostro˙znie Despreaux. — Mam nadziej˛e, z˙ e nie chodziło ci o wynaj˛eta˛ pomoc? — Nie. — Roger potarł twarz i znów spojrzał na wod˛e. — Chciałem tylko powiedzie´c, z˙ e ja si˛e z nikim nie zadaj˛e. Zrobiłem to kilka razy i zawsze wynikały z tego problemy. Potrafi˛e my´sle´c tylko o tym, z˙ e nie chc˛e, aby na tym s´wiecie pojawił si˛e jeszcze jeden b˛ekart. Nie chc˛e nikogo zdradzi´c tak, jak mnie zdradzili mój ojciec i moja matka. ´ agn Sci ˛ ał ˛ hełm i poło˙zył go na ziemi. Brzeg rzeki porastała niska, mi˛ekka koniczyna. — Nie wiedziałem, co zaszło mi˛edzy moja matka˛ i bydlakiem, który kiedy´s był moim ojcem — powiedział Roger. — Wiedziałem za to, z˙ e zastanawianie si˛e nad tym i obwinianie siebie jest czym´s najgorszym, co mo˙ze spotka´c dorastaja˛ cego dzieciaka. W Imperium okoliczno´sci urodzenia maja˛ ogromne znaczenie, i pami˛etanie o tym jest moim obowiazkiem ˛ jako ksi˛ecia. Ale te obowiazki ˛ te˙z udało mi si˛e spieprzy´c. To nie znaczy, z˙ e mam je gdzie´s albo nie wiem, z˙ e ryzyko romansowania jest zbyt du˙ze. . . — To znaczy, z˙ e ty w ogóle. . . ? — spytała plutonowy z niedowierzaniem. — Straciłem dziewictwo w wieku pi˛etnastu lat z młodsza˛ córka˛ ksi˛ecia Nowej Antiochii. — Słyszałam o tym — powiedziała ostro˙znie Despreaux. Całe to zaj´scie urosło w Osobistym Pułku Cesarzowej niemal do rozmiarów legendy i było przyczyna˛ rezygnacji dowódcy kompanii ze swojego stanowiska. — Słyszałam te˙z, z˙ e nigdy nie widziano ci˛e z nikim innym. Ale to, co robisz. . . Wiesz, to strasznie długo. — Dzi˛eki, z˙ e to zauwa˙zyła´s.
281
— To bardzo z´ le, wiesz — powiedziała marin˛e. — Niezdrowo. Mo˙zesz mie´c kłopoty ze zdrowiem. Jasne, to si˛e da leczy´c, ale o wiele lepiej jest zapobiega´c. — Czy naprawd˛e musz˛e rozmawia´c z toba˛ o szczegółach mojego z˙ ycia seksualnego? — spytał ksia˙ ˛ze˛ . — Do tego w tej chwili? — Nie, nie musisz. Ale nikt nigdy z toba˛ o tym nie rozmawiał? — Och, jasne, wiele razy. Wszyscy mówili to samo: musz˛e odrzuci´c wi˛ezy z ojcem i prze´swiadczenie, z˙ e mnie zdradził, i zaja´ ˛c si˛e własnym z˙ yciem. Nazywa si˛e to „terapia˛ rzeczywisto´sci” albo „przesta´n, kurwa, si˛e maza´c”. Wszystko byłoby pi˛eknie, gdyby nie fakt, z˙ e to nie do ojca miałem cholerny z˙ al. Plutonowy skubn˛eła si˛e w ucho. — To dziwne. Wszyscy w Imperium uwa˙zaja˛ Cesarzowa˛ za. . . ja wiem. . . bogini˛e. — Wszyscy oprócz jej syna — powiedział gorzko Roger. — Nigdy nie wybaczyłem jej tego, z˙ e nie mam ojca. Mogła przecie˙z drugi raz wyj´sc´ za ma˙ ˛z. Całe z˙ ycie poszukuj˛e kogo´s, kto mógłby mi zastapi´ ˛ c ojca. — Kostas. . . ? — spytała bardzo delikatnie Despreaux. — Tak jakby. — Roger wydał z siebie d´zwi˛ek przypominajacy ˛ łkanie. — Kostas był mi najbli˙zszy. Mo˙ze nawet z czasem stałby si˛e dla mnie ojcem. . . Zawsze był przy mnie, kiedy go potrzebowałem. A mnie nie było, kiedy on potrzebował mnie. . . Despreaux zadr˙zała na my´sl, jak wiele ma Roger z˙ alu i nienawi´sci do samego siebie. To, co czuła, było silniejsze ni˙z strach, wi˛ec odwa˙zyła si˛e wyja´ ˛c z jego rak ˛ karabin. Bez słów obj˛eła Rogera i poło˙zyła jego głow˛e na swoich kolanach. Zacz˛eła głaska´c go po włosach, a on bardzo cicho rozpłakał si˛e. Jej te˙z łzy zakr˛eciły si˛e w oczach. Zastanawiała si˛e, ile lat upłyn˛eło, odkad ˛ ktokolwiek widział, jak ksia˙ ˛ze˛ łka. Tak bardzo chciała do niego dotrze´c, co´s mu powiedzie´c, ale była marin˛e, wojownikiem i nie wiedziała, jak to zrobi´c. Zacz˛eła wi˛ec nuci´c jaka´ ˛s melodi˛e. — Nie wiem, co robi´c, Nimashet — powiedział po chwili ksia˙ ˛ze˛ . — Nie. . . nie mog˛e ju˙z wi˛ecej zabija´c. Ju˙z tylu z was zabiłem. Po prostu nie mog˛e dłu˙zej. — Nikogo nie zabiłe´s, Roger — powiedziała łagodnie. — Jeste´smy marines. Wszyscy na ochotnika zgłosili´smy si˛e do Osobistego Pułku Cesarzowej. Wiedzieli´smy, co nas czeka, i w ka˙zdej chwili jeste´smy gotowi odej´sc´ . — Ale nie zgłaszali´scie si˛e do wyprawy na planet˛e pełna˛ czteror˛ekich barbarzy´nców i ochraniania ksi˛ecia-ofiary! U´smiechn˛eła si˛e. — Nie ofiary, tylko bohatera. — A Kostas nie zgłosił si˛e do marines — powiedział cicho ksia˙ ˛ze˛ — i nie chciał umiera´c. — Ludzie bez przerwy umieraja,˛ Roger. — Plutonowy gładziła jego splata˛ ne włosy. — Gina˛ w wypadkach i umieraja˛ ze staro´sci. Umieraja˛ z głodu i gina˛ w katastrofach, z napromieniowania. Topia˛ si˛e. 282
— Ale Kostas zginał ˛ przez mój bład. ˛ Wydałem mu polecenie i nie pomy´slałem o konsekwencjach. Ile razy ju˙z co´s takiego robiłem, i to nie tylko jemu? Ile razy podczas tej wyprawy wy, marines, byli´scie nara˙zeni na niebezpiecze´nstwo — albo gin˛eli´scie — przez moja˛ głupot˛e? Moje nie przemy´slane, głupie zachowanie? — My´sl˛e, z˙ e jeste´s dla siebie troch˛e niesprawiedliwy. Rozmawiałam z Turkol Besem i Chimem. Nie kazałe´s Kostasowi przynie´sc´ wody. Sam ci to zaproponował. Wiem, wiem — powiedziała, zakrywajac ˛ mu usta dłonia.˛ — To nie zmienia faktu, z˙ e.- jak zawsze — zrobił to dla ciebie. Ale my´sl˛e, z˙ e to wa˙zne, i˙z to był jego wybór, a nie twój. A skoro o tym mowa, to czy naprawd˛e my´slisz, z˙ e Kostas nie zdawał sobie sprawy z niebezpiecze´nstwa? Nie wiedział, z˙ e d˙zungla jest gro´zna? My´slisz, z˙ e nie wiedział, z˙ e w rzekach z˙ yja˛ krokodyle? Roger, przecie˙z on szedł z nami cała˛ drog˛e, był z toba˛ na tylu polowaniach i na planetach, o których nikt z nas nawet nie słyszał! — Chcesz powiedzie´c, z˙ e to jego wina? — Chc˛e powiedzie´c, z˙ e to niczyja wina. Ani jego, ani twoja. Po prostu był nieostro˙zny: To si˛e zdarza ka˙zdego dnia. Tyle tylko, z˙ e tu, na Marduku, je´sli przestajesz uwa˙za´c w nieodpowiednim momencie, giniesz. Nie ty go zabiłe´s i nie on sam si˛e zabił — zabiła go ta pieprzona planeta. — A marines? Co z nimi? — zapytał Roger ostrym tonem. — Po pierwsze — odparła spokojnie Despreaux — ta planeta nie jest wła´sciwym miejscem dla marin˛e, który chce spokojnie umrze´c w łó˙zku, i to nie ty ja˛ wybrałe´s i kazałe´s nam tu ladowa´ ˛ c. Po drugie, te „głupie, nie przemy´slane akcje” to powód, dla którego ci˛e uwielbiamy. Pewnie nie zachowujesz si˛e zbyt madrze, ˛ kiedy rzucasz si˛e na wroga i zatrzymujesz dopiero wtedy, gdy go przebijesz na wylot, ale my wiemy, z˙ e chodzi ci tylko o to, z˙ eby zabi´c wroga i wróci´c do domu. Nam niepotrzebni sa˛ oficerowie, którzy szukaja˛ mocnych wra˙ze´n i chca˛ udowodni´c, z˙ e sa˛ twardzielami. Poza tym ch˛etniej słuchamy dowódcy, który nas prowadzi, ni˙z tego, który wysyła nas przodem. Mimo twoich wad, na tej gównianej planecie stwierdzili´smy, z˙ e jeste´s cholernie dobrym dowódca.˛ Musisz si˛e jeszcze sporo nauczy´c, ale przynajmniej nie robisz tego, czego dowódcy nie wolno robi´c: nie wahasz si˛e. — Naprawd˛e? — Roger przekr˛ecił si˛e na plecy i popatrzył na Despreaux, a ona u´smiechn˛eła si˛e i pogłaskała go po twarzy. — Powa˙znie. Marines nienawidza˛ tchórzy. — Pochyliła si˛e i pocałowała go. Roger niech˛etnie oderwał si˛e od jej ust. — Co my robimy? — Co? Nie ucza˛ tego w Akademii? — spytała, s´miejac ˛ si˛e cicho. — Nazwijmy to pragnieniem odrodzenia z˙ ycia w obliczu s´mierci. Bardzo mocnym pragnieniem. Potrzeba˛ ucieczki przed kostucha˛ w jedyny znany nam sposób. — Przerwała i przesun˛eła dłonia˛ po jego piersi. — Dziesi˛ec´ lat, tak?
283
Roger usiadł i objał ˛ ja˛ ramionami. Zauwa˙zył, z˙ e jego obstawa taktownie oddaliła si˛e i zostawiła ich samych. Nagle przyszło mu do głowy, z˙ e nie wie, gdzie podziewa si˛e jego kawaleria. Pami˛etał, z˙ e oddał piechot˛e Ther Ganau, ale nie wiedział, kto w takim razie osłania konwoje. J˛eknał. ˛ — Co si˛e stało? — spytała ochryple Despreaux. — O Bo˙ze, Nimashet. Nie mamy czasu. Gdzie jest moja kawaleria? Jak sobie radza˛ in˙zynierowie Rus Froma w Sindi? Co si˛e dzieje z Rastarem? Czy barki sa˛ na miejscu? Kto, do cholery, osłania karawany Thera? Oczy plutonowego rozbłysły. Złapała ksi˛ecia za przód bluzy munduru. — Pi˛ec´ minut — warkn˛eła przez zaci´sni˛ete z˛eby. — Raczej trzydzie´sci sekund — odparł ksia˙ ˛ze˛ ze s´miechem. — Nawet nie zda˙ ˛zyliby´smy zdja´ ˛c ubrania. Ale nie mamy nawet tych trzydziestu. Straciłem ju˙z kilka godzin. Nie mo˙zemy traci´c nast˛epnych. Despreaus naparła na niego biodrem i zepchn˛eła go na ziemi˛e. — Posłuchaj, ksia˙ ˛ze˛ Rogerze Ramiusie Sergeiu Alexandrze Chiangu MacClintock! — sykn˛eła. — Musisz mi co´s obieca´c i dotrzyma´c słowa! Kiedy tylko znajdziemy si˛e w bezpiecznym miejscu i wszystko si˛e sko´nczy, pójdziesz ze mna˛ do łó˙zka. I nie b˛edziesz nigdzie si˛e spieszył. I zrobisz to dobrze. — Złapała go za bluz˛e i po ka˙zdym słowie uderzała nim lekko o ziemi˛e. — Przysi˛egasz? Roger oplótł ja˛ nogami, przyciagn ˛ ał ˛ do siebie i pocałował. — Zrobi˛e to, kiedy wszystko b˛edziemy mieli za soba˛ i wrócimy na Ziemi˛e, do Cesarskiego Pałacu, i b˛edziemy mieli pewno´sc´ , z˙ e to nie tylko wpływ okoliczno´sci. Kiedy b˛ed˛e pewny, z˙ e kocham Nimashet Despreaux bardziej ni˙z z˙ ycie i z˙ e nie powoduje mna˛ niepohamowana z˙ adza, ˛ spot˛egowana bólem, s´miercia˛ i krwia.˛ Wtedy ci˛e wezm˛e — jako moja˛ z˙ on˛e albo partnerk˛e — i b˛ed˛e ci˛e kochał a˙z do s´mierci. Przysi˛egam to na wszystkich moich przodków. Uderzyła go głowa˛ w pier´s. — Ty idioto! Masz mówi´c, z˙ e mnie kochasz i chcesz si˛e ze mna˛ o˙zeni´c po to, z˙ eby zaciagn ˛ a´ ˛c mnie do łó˙zka, a nie ja mam o´swiadcza´c, z˙ e chc˛e za ciebie wyj´sc´ , z˙ eby pój´sc´ z toba˛ do łó˙zka! — Zgadzasz si˛e? — spytał Roger. — Oczywi´scie! Musiałabym by´c idiotka,˛ z˙ eby si˛e nie zgodzi´c. Kocham ci˛e bardzo, i nie my´sl sobie, z˙ e mi to przejdzie, kiedy wrócimy na Ziemi˛e. Kochałam ci˛e ju˙z wtedy, kiedy byłe´s nad˛etym i aroganckim dupkiem, i do tego przebiera´ncem, i powinnam była si˛e spodziewa´c, z˙ e to si˛e tak sko´nczy! — A skoro mowa o przebraniach — powiedział ksia˙ ˛ze˛ , dotykajac ˛ jej plakietki — warto byłoby popracowa´c nad naszymi mundurami. Zajm˛e si˛e tym po powrocie. Spojrzał jej w oczy. — Wi˛ec poczekamy? — spytał cicho. 284
— Jasne. Jestem ju˙z du˙za˛ dziewczynka˛ jako´s to prze˙zyj˛e. Roger wstał i podniósł ja.˛ — Mo˙zemy i´sc´ ? — Jasne — odpowiedziała ostro. — Znajd´zmy co´s, co b˛ed˛e mogła zabi´c, zanim uznam, z˙ e ty si˛e do tego s´wietnie nadajesz. — Dobrze — u´smiechnał ˛ si˛e Roger. — Chc˛e, z˙ eby´s wiedziała, z˙ e naprawd˛e ci˛e pragn˛e. Ale z upływem czasu robi˛e si˛e coraz gorszy. — Zauwa˙zyłam — mrukn˛eła plutonowy. — Uparty jak osioł. Nigdy nie miałam z˙ adnych problemów z zaciagni˛ ˛ eciem faceta do łó˙zka. Wła´sciwie zawsze było odwrotnie. — Frustracja dobrze zrobi naszym duszom — powiedział Roger. — Spójrz, co zrobiła ze mnie! — Widz˛e — westchn˛eła Despreaux. — Nic dziwnego, z˙ e jeste´s taki niebezpieczny. Dziesi˛ec´ lat?!
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY
Armand Pahner stał na murach Sindi i patrzył na błotniste, stratowane pola, zespoły in˙zynierskie, kolumny wozów i patrole piechoty. Ale to nie krzatanina ˛ za murami absorbowała my´sli kapitana. Rozmy´slał o kobietach i dzieciach. Boma´nska horda podró˙zowała z całym swoim skromnym dobytkiem, z kobietami i dzie´cmi. Camsan zebrał w mie´scie ponad połow˛e, z nich. Ten wła´snie fakt, odkryty przez zwiadowców sier˙zanta Jina, zadecydował o przyj˛etej przez Pahnera strategii. Kapitan rozkazał, by wszystkie kobiety i dzieci zostały obj˛ete opieka˛ i by nikomu nie stała si˛e z˙ adna krzywda. Spustoszenia i potworne masakry, których dopuszczali si˛e Bomani, sprawiły, z˙ e mieszka´ncy podbitych miast mieli nieprzeparta˛ ochot˛e m´sci´c si˛e i wyrzyna´c ich kobiety i dzieci. K’Vaernijczycy tak˙ze uwa˙zali, z˙ e dobry Bomanin to martwy Bomanin, a płe´c i wiek nie ma z˙ adnego znaczenia, Jednak Pahner miał na ten temat inne zdanie. Pomijajac ˛ wyra´zne instrukcje imperialne zakazujace ˛ zbrodni wojennych czy jego osobista˛ niech˛ec´ do niepo˙ trzebnego zabijania, kapitan potrzebował owych kobiet i dzieci. Zywych i w dobrym zdrowiu. Jako przyn˛ety. Bomani nie oblegali miast tak, jak robiły to bardziej cywilizowane armie. Je´sli nie udało im si˛e zdoby´c murów pierwszym, zmasowanym atakiem, odst˛epowali. Nie próbowali przebija´c murów ani podkopywa´c si˛e pod nimi. Nie rozbijali te˙z obozów wokół miast, by zamkna´ ˛c je szczelnym kordonem. Po prostu zalewali cała˛ okolic˛e jak rozległe, falujace ˛ morze. Ich przytłaczajaca ˛ liczba nie pozwalała na jakiekolwiek zorganizowane działania ze strony obl˛ez˙ onych. Ka˙zdy, kto próbował wydosta´c si˛e z miasta, był łapany i zabijany. Rolników próbujacych ˛ wychodzi´c w pole tak˙ze zabijano, a ich zwierz˛eta po˙zerano albo przep˛edzano. Je´sli miasto było silne, Bomani czekali, a˙z obl˛ez˙ eni zaczna˛ pada´c z głodu. . . a dopiero potem szturmowali. Bomani, jak wszyscy marduka´nscy barbarzy´ncy, potrzebowali do z˙ ycia duz˙ ych przestrzeni. Ich stada zwierzat ˛ hodowlanych wymagały rozległych pastwisk. W swojej ojczy´znie nieustannie je zmieniali, pozwalajac ˛ trawie odrosna´ ˛c. Tak sa286
mo było na wojnie. Aby wykarmi´c swoich wojowników, nie mogli pozostawa´c długo w jednym miejscu. Wyjatkiem ˛ było Sindi, gdzie zdobyli znaczne zgromadzone tam zapasy. Wojn˛e rozpocz˛eli seria˛ zmasowanych szturmów, gdy˙z tym razem działali według innej ni˙z zwykle strategii, majacej ˛ na celu całkowite zniszczenie wszystkich miast-pa´nstw Południa, a nie tylko zdobycie jednego z nich. Wiedzieli, z˙ e musza˛ jak najszybciej zmia˙zd˙zy´c Zwiazek ˛ Północy, zanim pozostałe miasta zaczna˛ sobie pomaga´c, tak jak czyniły to w przeszło´sci. Pahner przypuszczał, z˙ e zaskoczenie skoordynowanymi atakami przyczyniło si˛e do zagłady Zwiazku ˛ w takim samym stopniu, jak działania agentów Sindi. Nikt nie spodziewał si˛e tak pot˛ez˙ nego najazdu barbarzy´nców. Miasta Południa, dotad ˛ bezpieczne pod ochrona˛ miast Północy, nie były przygotowane do wojny, co pozwoliło barbarzy´ncom stosunkowo łatwo zdobywa´c je jedno po drugim. Sindi było twardszym orzechem do zgryzienia. Wprawdzie Therda´nczycy byli o wiele trudniejszym przeciwnikiem, ale za to władze Sindi miały czas na przygotowanie obrony. Po zdobyciu miasta Bomani wrócili do swojej zwykłej taktyki i zaniechali szturmu na Przysta´n K’Vaerna. Sindi stało si˛e pot˛ez˙ na,˛ ufortyfikowana˛ baza wypadowa,˛ zaopatrzona˛ w z˙ ywno´sc´ na co najmniej kilka miesi˛ecy. Do czasu przybycia ludzi i ich diaspra´nskich sprzymierze´nców strategia Camsana polegała na stopniowym osłabianiu miasta i czekaniu, a˙z wyczerpie ono swoje szczupłe zapasy z˙ ywno´sci. Bomani wyczekiwali, a˙z Przysta´n zacznie głodowa´c, by wtedy rzuci´c swoich wojowników na mury, których osłabiona Gwardia nie b˛edzie ju˙z w stanie utrzyma´c. Pahner nie mógł zwleka´c, a˙z Przysta´n osłabnie z głodu i dopiero wtedy Bo˙ mani zaczna˛ działa´c. Musiał sprowokowa´c ich do decydujacej ˛ bitwy. Zeby tego dokona´c, musiał zrobi´c dwie rzeczy. Po pierwsze, stworzy´c wra˙zenie, z˙ e zagroz˙ enie ze strony jego armii jest mniejsze ni˙z w rzeczywisto´sci, po drugie za´s da´c Bomanom powód do ataku. Takim powodem mogło by´c na przykład przetrzymywanie ich kobiet i dzieci. Kapitan prychnał, ˛ zdegustowany własna˛ hipokryzja.˛ Bronił tysi˛ecy kobiet i dzieci przed s´miercia˛ z rak ˛ swoich sprzymierze´nców, a jednocze´snie chciał ich u˙zy´c jako przyn˛ety, by wciagn ˛ a´ ˛c ich ojców i m˛ez˙ ów w pułapk˛e. Wział ˛ gł˛eboki oddech, wysłał do tootsa polecenie właczenia ˛ komunikatora i powiedział: — Roger? — Jestem. — Odpowied´z nadeszła niemal natychmiast. Marin˛e poczuł, z˙ e jego napi˛ete mi˛es´nie troch˛e si˛e rozlu´zniły. — Czuje si˛e pan lepiej? — Raz lepiej, raz gorzej — odparł ksia˙ ˛ze˛ . — Znów jestem na chodzie, je´sli o to pan pyta. Czyj to był pomysł, z˙ eby przysła´c do mnie Nimashet? 287
— Uznałem, z˙ e jest pan troch˛e za słabo chroniony — powiedział kapitan. — Wzmocniłem wi˛ec sekcj˛e kapral Beckley reszta˛ dru˙zyny. Zostana˛ z panem do ko´nca operacji. — Rozumiem. — Na kilka chwil na linii zapadła cisza. — Co u pana słycha´c? — Wszystko idzie zgodnie z planem — odparł Pahner. — Eva pracuje z Rusem nad przygotowaniem umocnie´n. Bistem i Bogess całkiem sprawnie zorganizowali swoja˛ piechot˛e w drodze do miasta, a pami˛etajmy, z˙ e z ka˙zdego pułku musieli´smy wycofa´c troch˛e ludzi, z˙ eby pomóc in˙zynierom Rusa. — A Rastar? — spytał Roger. — Jak dotad ˛ w porzadku. ˛ Ma troch˛e problemów z utrzymaniem stałej odległo´sci od głównych sił Bomanów. Do po´scigu dołaczyły ˛ watahy barbarzy´nców z innych zdobytych miast. Do tej pory s´wietnie sobie radzi, zapasy amunicji te˙z ma raczej spore, ale ta cała dywersja zaczyna przypomina´c ruchoma˛ bitw˛e. — B˛edziemy musieli za nim i´sc´ ? — Mam nadziej˛e, z˙ e nie, i jak dotad ˛ wszystko wskazuje, z˙ e uda nam si˛e tego unikna´ ˛c. Ale mam oko na cała˛ sytuacj˛e. — Dobrze. A co my mamy robi´c? — To, co robicie, Wasza Wysoko´sc´ . Wczoraj wieczorem Beckley i Despreaus powiedziały mi, z˙ e ustawił pan swoja˛ kawaleri˛e mniej wi˛ecej tam, gdzie chciałem, na południowej flance. Mam zamiar odłaczy´ ˛ c batalion Carnan od sił osłaniajacych ˛ konwoje Thera i przydzieli´c go panu z powrotem. Niech osłona˛ zajmie si˛e jazda, chc˛e, z˙ eby karabiny wróciły do pana. ˙ — Zeby pilnowa´c mojej cennej skóry? — spytał cierpko Roger, a Pahner z˙ achnał ˛ si˛e. — Jestem pewien, z˙ e to te˙z chodzi mi po głowie — powiedział — ale nie tylko to. Przede wszystkim chc˛e mie´c pewno´sc´ , z˙ e zakotwiczenie naszej linii nie pu´sci, kiedy kto´s w nia˛ uderzy. — Rozumiem. W takim razie, kapitanie, nie mo˙zemy da´c si˛e stad ˛ ruszy´c, prawda? *
*
*
Dna Koi przełknał ˛ kawałek suszonego j˛eczmy˙zu i pochylił si˛e, z˙ eby nabra´c wody ze strumienia. — Je´sli nie znajdziemy szybko tych przekl˛etych gównosiadów, wracamy do miasta. Sko´nczyło mi si˛e jedzenie i cierpliwo´sc´ — warknał. ˛ — Co oni robia? ˛ — spytał jeden z wojowników. — Najpierw jada˛ na zachód, jakby wracali tam, skad ˛ przyszli. Teraz jada˛ na wschód. — Rozpraszaja˛ si˛e, z˙ eby nam uciec — powiedział Dna Koi. — A potem znów si˛e zbieraja.˛ 288
— Jak oni odnajduja˛ si˛e w tych lasach? Ja sam nie potrafiłbym nawet powiedzie´c, jak mnie znale´zc´ . Wi˛ec skad ˛ oni wiedza,˛ gdzie sa? ˛ I dokad ˛ i´sc´ , z˙ eby znale´zc´ reszt˛e? — Mapy — splunał ˛ z pogarda˛ inny wojownik. — Przekl˛ete gównosiadzkie mapy. Wszystko na nich zaznaczaja,˛ ka˙zdy bród, ka˙zdy strumie´n. — Dlatego udaje im si˛e wodzi´c nas za nos — przytaknał ˛ Koi. — Ale niedługo ich wytropimy i sprowadzimy na nich reszt˛e hordy. — Przydałaby mi si˛e nowa zbroja — powiedział pierwszy wojownik. Wycia˛ gnał ˛ zza pasa toporek i machnał ˛ nim w powietrzu. — I nawet wiem, skad ˛ ja˛ wzia´ ˛c. — Ruszajmy — rozkazał Koi. — Czuj˛e, z˙ e sa˛ blisko. *
*
*
Rastar jeszcze raz przeciagn ˛ ał ˛ szmatka˛ po lufie rewolweru i uznał, z˙ e jest zadowolony. Ostatniemu z ksia˙ ˛zat ˛ Therdan podobał si˛e pistolet kapitana Pahnera. Mie´scił wi˛ecej nabójów ni˙z siedmiostrzałowy rewolwer, miał mniejszy odrzut i o wiele łatwiej mo˙zna było utrzyma´c go w czysto´sci. Mimo to Rastar wolał swoja˛ nowa˛ bro´n. Huk, błysk i dym wystrzału powodowały, z˙ e bitwa nabierała innego, gł˛ebszego wymiaru. A strzelanie z pistoletu Pahnera za bardzo przypomniało czary. — Czas znów zmieni´c civan — oznajmił ksia˙ ˛ze˛ , kiedy Honal podjechał do niego i s´ciagn ˛ ał ˛ lejce. — Chyba nie dam rady zsia´ ˛sc´ — j˛eknał ˛ kuzyn. — A wydawało mi si˛e, z˙ e jestem twardy. — Mówiłe´s ju˙z o tym wczoraj rano. — Dowódca kawalerii sko´nczył ładowanie nabojów do b˛ebenka, pieczołowicie zatkał ka˙zda˛ komor˛e naoliwiona˛ podkładka˛ zapobiegajac ˛ a˛ zapłonowi wszystkich ładunków jednocze´snie i zaczał ˛ nakłada´c miedziane spłonki na wypustki. — Mo˙ze powiesz co´s nowego? — Chyba udało mi si˛e przetłumaczy´c dowcip, który opowiadał ten dra´n Pahner przed naszym wyjazdem. — Honal zsunał ˛ si˛e niezgrabnie z siodła i padł na plecy. — Tak? — Ksia˙ ˛ze˛ sko´nczył zakłada´c spłonki, zamknał ˛ b˛ebenek i skierował na niego zdziwione spojrzenie. Tłumaczenia tootsów były dosy´c dokładne, ale nie radziły sobie z dowcipami.. — Trzeba tylko go potraktowa´c jako gr˛e słów i okazuje si˛e całkiem s´mieszny — powiedział sheffa´nski dowódca, wcia˙ ˛z le˙zac ˛ na ziemi. — Pod warunkiem, z˙ e nie sp˛edziło si˛e ostatnich trzech dni na civan. Posłuchaj. . . Therda´nski ksia˙ ˛ze˛ gło´sno si˛e roze´smiał. — Całkiem niezły. Lepiej ci ju˙z? — Nie — odparł kuzyn. — Mam odgnieciony tyłek i otarcia od zbroi. Powysychał mi s´luz. I chyba odpadły mi nogi. 289
— Nie — za´smiał si˛e znów Rastar. — Ciagle ˛ je masz. Pomy´sl, jak si˛e czuja˛ civan. — Pieprzy´c civan — prychnał ˛ kawalerzysta. — Przysi˛egam, z˙ e jak wrócimy do Przystani, zaciagam ˛ si˛e do piechoty. Nie chc˛e nigdy wi˛ecej oglada´ ˛ c civan. Mam zamiar osobi´scie zje´sc´ wszystkie, na których jechałem przez ostatnie trzy dni. — Aha, chciałem ci powiedzie´c — Honal usiadł z j˛ekiem — z˙ e jeden z moich zwiadowców widział oddział Bomanów na naszym tropie. — I dopiero teraz mi to mówisz? — Sa˛ kilka godzin za nami — odparł oboj˛etnie Honal. — Musimy przygotowa´c powitanie. *
*
*
Dna Koi zatrzymał si˛e na skraju polany. Było to stałe miejsce obozowania karawan jadacych ˛ z Sheffan do Sindi. Polan˛e przecinał s´redniej wielko´sci strumie´n. Lejacy ˛ deszcz ograniczał widoczno´sc´ , ale i tak zobaczył siedzac ˛ a˛ naprzeciwko ogromna˛ grup˛e zakutych łbów. — Cholera — prychnał. ˛ — Chyba dali´smy si˛e złapa´c. — Sa˛ jeszcze tam, po prawej — powiedział jeden z wojowników. — Zmia˙zd˙zmy t˛e grup˛e, zanim zjawia˛ si˛e pozostali. — Obawiam si˛e, z˙ e to oni nas zmia˙zd˙za˛ — stwierdził Koi. — Ale nie mamy innego wyj´scia. *
*
*
Rastar wyszczerzył z˛eby w ludzkim u´smiechu, kiedy Bomani wypadli z lasu z plemiennym bojowym okrzykiem. Bał si˛e, z˙ eby nie zawrócili mi˛edzy drzewa i nie ukryli si˛e przed ogniem, ale by´c mo˙ze ulewa sprawiła, z˙ e tego nie zrobili. Chyba jeszcze nie zdawali sobie sprawy, z˙ e nowa bro´n z˙ ołnierzy Zwiazku ˛ jest skuteczna niezale˙znie od pogody. — Wstrzyma´c ogie´n! — krzyknał ˛ Rastar, wyje˙zd˙zajac ˛ na polan˛e. — Chc˛e czego´s spróbowa´c. ´ agn Sci ˛ ał ˛ wodze, ustawił civan bokiem do nadbiegajacych ˛ barbarzy´nców i wyciagn ˛ ał ˛ cztery rewolwery. Te w górnych r˛ekach wycelował na boki, za´s dolne w sam s´rodek Bomanów. Wymierzył dokładnie, wział ˛ gł˛eboki oddech i wystrzelił. Szar˙za barbarzy´nców załamała si˛e, kiedy wszystkie cztery pistolety wypaliły jednocze´snie. Celny zmasowany ogie´n przerzedził pierwszy szereg biegnacych. ˛ Rastar spiał ˛ civan i galopem wrócił za lini˛e swoich kawalerzystów. 290
— Dobra — zawołał, unoszac ˛ do góry dymiace ˛ pistolety. — Teraz wy próbujcie! Schował dwa pistolety do kabur, a pozostałe dwa zaczał ˛ przeładowywa´c. Otaczajacy ˛ go je´zd´zcy otworzyli ogie´n. *
*
*
— Wywieziecie całe zapasy? — spytał Roger przez komunikator hełmu. — Nie wszystko — odpowiedział Pahner. — Troch˛e zostawimy. Te kobiety i dzieci musza˛ co´s je´sc´ . — Jestem zaskoczony, z˙ e nasi z˙ ołnierze nie sprawiaja˛ z˙ adnych kłopotów — powiedział ksia˙ ˛ze˛ , przygladaj ˛ ac ˛ si˛e przekazowi video z hełmu kapitana. — Ja te˙z — przyznał Pahner. — Przewidywałem dwadzie´scia pi˛ec´ procent ubytku stanu osobowego wskutek dezercji, ale na porannym apelu było ich prawie sto procent. — A˙z tylu? Pahner parsknał ˛ s´miechem. — Bistem Kar ich zach˛ecił — wyja´snił. — Zanim wypu´scił z˙ ołnierzy na miasto, pokazał im du˙zy stos ró˙znych rzeczy z magazynów i obiecał ka˙zdemu po powrocie działk˛e. Niektórzy nawet nigdzie si˛e nie ruszali — po co szuka´c szcz˛es´cia na mie´scie, skoro mo˙zna dosta´c worek złota i srebra za siedzenie na miejscu? Reszta szybko wróciła. — Ten Kar to niezły cwaniak — zauwa˙zył ze s´miechem Roger. — O, tak — zgodził si˛e kapitan. — To wa˙zna lekcja, Rogerze. Madrzy ˛ sprzymierze´ncy sa˛ na wag˛e złota. — Jaki macie plan? — spytał ksia˙ ˛ze˛ . — Ludzie Rusa odpoczywaja˛ po pracy. Wysyłam połow˛e z nich do Tor Flaina, z˙ eby obsadzili umocnienia D’Sley i pomogli Fullei przeładowa´c łupy z barek i karawan na statki płynace ˛ do Przystani. Druga połowa zacznie ładowa´c barki z tego ko´nca. — A Bistem i Bogess? — Połow˛e ich ludzi daj˛e do magazynów, połow˛e do ochrony. Niedługo z północy zaczna˛ nadciaga´ ˛ c Bomani. Chc˛e mie´c dobrze okopana˛ ochron˛e, która zajmie si˛e nimi, dopóki wszyscy nie b˛edziemy gotowi. — A zatem czekamy — powiedział Roger. — Tak, czekamy — potwierdził Pahner. *
*
*
Kny Camsan poderwał głow˛e, słyszac ˛ dobiegajace ˛ z północy odgłosy strzelaniny. 291
— Jest ich coraz mniej i uciekaja˛ coraz dalej — warknał. ˛ — Musimy wdepta´c ich w ziemi˛e — powiedział jeden z pomniejszych wodzów. — Oczywi´scie — powiedział Camsan. — Oni rozbiegli si˛e po całej okolicy, a my s´cigajac ˛ ich, pozwalamy im dyktowa´c warunki. Koniec! Ka˙zcie wojownikom zawróci´c na południowy wschód. Zamiast ich goni´c, rozwiniemy szeroka˛ lini˛e, a inne klany do nas dołacz ˛ a.˛ Kiedy zbierzemy si˛e wszyscy, b˛edziemy suna´ ˛c przez d˙zungl˛e jak s´ciana, a ilekro´c spotkamy te ich przekl˛ete grupki, b˛edziemy je s´ciera´c na pył! — To znacznie lepsze ni˙z ganianie po ich s´ladach. Ale ko´nczy si˛e nam jedzenie. — Jeste´smy Bomanami — powiedział lekcewa˙zaco ˛ Camsan. — Mo˙zemy i´sc´ wiele dni bez jedzenia, a kiedy wreszcie ich dopadniemy, napełnimy brzuchy mi˛esem ich civan i wrócimy triumfalnie do Sindi. — Cz˛es´c´ hordy zm˛eczyła si˛e ju˙z po´scigiem i zawróciła do Sindi. — Ja nie chciałem goni´c tych gównosiadów — chrzakn ˛ ał ˛ wódz — ale niech mnie szlag trafi, je´sli wróc˛e bez głowy tego therda´nskiego mi˛eczaka na włóczni!
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY
— Armand? Pahner podniósł głow˛e, kiedy Eva Kosutic weszła do jego gabinetu w Pałacu Despoty Sindi. Nie widział jej od chwili przybycia do miasta. Oczywi´scie kontaktowali si˛e przez radio, ale starszy sier˙zant była zaj˛eta przygotowaniami do „Balu-Niespodzianki”, jak wi˛ekszo´sc´ armii nazywała czekajac ˛ a˛ ich bitw˛e. Ale to nie jej obecno´sc´ zdziwiła kapitana, lecz ton jej głosu i wyraz twarzy. Pahner dawno nie widział u niej tak radosnego u´smiechu. — Tak? — zapytał, unoszac ˛ brwi. — Wła´snie rozmawiałam przez radio z doktorem Dobrescu — powiedziała Kosutic i roze´smiała si˛e. — Ma pewne. . . interesujace ˛ wiadomo´sci. — Podzielisz si˛e nimi łaskawie ze mna˛ czy b˛edziesz tak sta´c cały dzie´n i głupio si˛e u´smiecha´c? — spytał nieco uszczypliwie Pahner, a sier˙zant znów si˛e rozes´miała. — Przepraszam, szefie. — No wi˛ec zamierzasz mi powiedzie´c, o co chodzi? — Pami˛etasz zadanie, które wyznaczyłe´s doktorowi? Kazałe´s mu przepuszcza´c wszystko, co mu wpadnie w r˛ece, przez analizatory. — Taaak — powiedział wolno Pahner, sadowiac ˛ si˛e gł˛ebiej na krze´sle. — Wła´snie znalazł co´s, co nanity moga˛ przerobi´c na uzupełnienia, których tak bardzo potrzebujemy. — Znalazł?! — Pahner wyprostował si˛e jak struna. — Tak, i nigdy nie zgadniesz, gdzie. — Kosutic jeszcze raz si˛e roze´smiała. — Pami˛etasz gruczoły jadowe ryby coli? T˛e zabójcza˛ dla Mardukan trucizn˛e? — Pahner kiwnał ˛ głowa.˛ — Chyba doktor przypomniał sobie, jak to Radj Hoomasowi nie udało si˛e nas otru´c, i spróbował przepu´sci´c to przez analizatory. Pahner wbił w nia˛ wzrok. ´ — Czyja dobrze zrozumiałem? Smiertelna trucizna jest jak. . . jak tran dla ludzi? — Całkiem trafne porównanie — pokiwała głowa˛ Kosutic. — Z tego, co mówi doktor, smakuje tak samo paskudnie albo nawet gorzej. Ze wszystkich testów
293
wynika, z˙ e majac ˛ to oraz jabliwk˛e z˙ ołnierze i Roger moga˛ tu z˙ y´c prawie w niesko´nczono´sc´ . A zwykłych uzupełnie´n mamy do´sc´ , z˙ eby wszyscy pozostali, naszpikowani nanitami, nie mieli problemów przez rok albo i dłu˙zej. Farmerowi przyszło do głowy, z˙ e dzi˛eki odkryciu Dobrescu nie b˛eda˛ odtad ˛ mieli z˙ adnych ogranicze´n czasowych, i z rado´sci gło´sno si˛e za´smiał. — Rozumiem. Zgodzili´smy si˛e rozkr˛eci´c cała˛ operacj˛e, stworzyli´smy t˛e cholerna˛ armi˛e, zagonili´smy całe miasto do roboty, zorganizowali´smy szkolenie, wyprowadzili´smy wszystkich w pole i zastawili´smy pułapk˛e tylko dlatego, z˙ e ko´nczyły si˛e nam uzupełnienia i nie mogli´smy sobie pozwoli´c na zwłok˛e. A teraz okazuje si˛e, z˙ e mo˙zemy, kurwa, pozosta´c tutaj, ile tylko chcemy! — Wła´snie — zgodziła si˛e Kosutic i zawtórowała mu s´miechem. Oboje patrzyli na siebie bez słowa, a potem Pahner westchnał. ˛ — Szkoda, z˙ e nie wiedzieli´smy wcze´sniej. Kostas by z˙ ył, gdyby nie musiał wraca´c w pole. Ale z drugiej strony gdybym wiedział, siedziałbym spokojnie na tyłku i nie szukał sposobów szybkiego dostarczenia Rogera do domu, a w tym czasie Przysta´n przestałaby istnie´c. — Chyba masz racj˛e — powiedziała powa˙znie Kosutic. — Lubi˛e tych K’Vaernijczyków, tak samo jak Rastara i jego civan-ułanów. Dlatego ciesz˛e si˛e, z˙ e nie zostawili´smy ich na po˙zarcie. A propos Rastara — jak on i Honal sobie radza? ˛ — Nie wiem — przyznał Pahner i sprawdził czas na swoim tootsie. — Powinni si˛e niedługo zameldowa´c, ale kiedy ostatnio z nimi rozmawiałem, nawet Honal zaczynał si˛e troch˛e denerwowa´c. — Honal? Pierwsza szabla Marduka? — zachichotała Kosutic. — Musiałabym to zobaczy´c na własne oczy, z˙ eby uwierzy´c. *
*
*
— Wyglada ˛ na to, z˙ e si˛e rozproszyli — powiedział Honal. Ostatnia grupa Bomanów, która natkn˛eła si˛e na jego z˙ ołnierzy, le˙zała teraz na ziemi podziurawiona kulami, lancami i szablami. Tym razem jednak zginał ˛ prawie tuzin jego kawalerzystów. — To najwi˛eksza banda, na jaka˛ dotad ˛ trafili´smy. — My´sl˛e, z˙ e nas doganiaja˛ — powiedział zamy´slony Rastar. — Im dalej na południe, tym ich wi˛ecej. Ksia˙ ˛ze˛ poprawił si˛e w siodle i rozejrzał dookoła. Znów padało, przez co widoczno´sc´ nie była najlepsza, jednak Rastar wiedział, gdzie si˛e znajduja.˛ Dzi˛eki temu, z˙ e ka˙zda odłaczaj ˛ aca ˛ si˛e od nich grupa miała komunikator, wiedział te˙z mniej wi˛ecej, gdzie jest reszta jego kawalerzystów. Cały oddział powinien si˛e zebra´c w ciagu ˛ najbli˙zszych sze´sciu godzin, ale Bomani chyba odkryli, gdzie znajduje si˛e ich punkt zborny. 294
— Nie damy rady wróci´c do Sindi, prawda? — zapytał Honal. Rastar wycia˛ gnał ˛ map˛e i skrzywił si˛e. — Nie wiem — westchnał. ˛ — Jeste´smy tak blisko, z˙ e nie chciałbym si˛e podda´c. Je´sli nie wrócimy do miasta, b˛edziemy musieli jecha´c a˙z do brodu Sumeel, a potem w gór˛e Tam do brodów Chan-dar. Kiedy przekroczymy rzek˛e, mo˙ze b˛edziemy musieli ucieka´c przed Bomanami a˙z do Nashtor. — Nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby nam si˛e to udało. Civan niedługo padna.˛ — Wiem — przytaknał ˛ ksia˙ ˛ze˛ i właczył ˛ komunikator. — Chyba musimy o tym powiedzie´c kapitanowi. *
*
*
Pahner spojrzał na map˛e i z trudem powstrzymał przekle´nstwo. Z raportów wynikało, z˙ e kawaleria nie da rady przebi´c si˛e o własnych siłach przez Bomanów, którzy odci˛eli j a˛ od Sindi. Na drodze stan˛eła im zaledwie cz˛es´c´ całej hordy, ale to wystarczyło — barbarzy´ncy mieli przewag˛e trzydziestu do jednego. Gdyby kazał im i´sc´ na wschód, do brodów na płaskowy˙zu, pozbawiłby si˛e na czas bitwy wi˛ekszo´sci kawalerii. Biorac ˛ pod uwag˛e rodzaj bitwy, jaka˛ zamierzał stoczy´c, mógłby sobie bez nich poradzi´c, ale za to przydaliby si˛e do zorganizowania po´scigu, gdyby Bomani nie wytrzymali. Poza tym był pewien, z˙ e cała główna horda lub jej du˙za cz˛es´c´ pu´sciła si˛e w pogo´n za jazda.˛ W ten sposób barbarzy´ncy nie tylko mogli unikna´ ˛c przywitania, które kapitan tak starannie przygotował im w Sindi, ale tak˙ze dogoni´c i zmie´sc´ kawalerzystów, zanim ci dotarliby w bezpieczne miejsce. Raporty donosiły o obecno´sci Bomanów wsz˛edzie, nie tylko tam, gdzie kawaleria miała z nimi przelotny kontakt. Zaczynali nawet atakowa´c stra˙ze. Kapitan patrzył przez kilka chwil na map˛e, po czym zwrócił si˛e do członków swojego sztabu. — Bistem, masz najwi˛ecej z˙ ołnierzy w gotowo´sci. We´z wszystkie oddziały diaspra´nskie, które nie pracuja˛ przy załadunku, dołacz ˛ je do Pierwszej Dywizji i id´z na pomoc kawalerii. We´z te˙z Juliana i jego sekcj˛e. O zasilanie pancerzy b˛edziemy si˛e martwi´c pó´zniej. — Tak jest, kapitanie — odpowiedział k’vaernijski dowódca. — Nie zawiedziemy was. — Oby. Nie oszcz˛edzajcie amunicji. Chyba nadszedł czas, z˙ eby pokaza´c tym draniom pełna˛ sił˛e ognia naszych karabinów. — Tak jest, kapitanie. — K’Vaernijczyk skinał ˛ głowa˛ i wyszedł z namiotu, wołajac ˛ posła´nców. Pahner odprowadził go wzrokiem, po czym właczył ˛ komunikator. — Rastar, wysyłam wam wsparcie. K’Vaernijczycy b˛eda˛ si˛e kierowa´c na wasze pozycje. Macie si˛e do nich przebi´c. 295
— Tak jest, kapitanie — odparł ksia˙ ˛ze˛ . W tle słycha´c było trzask wystrzałów z pistoletów. — Las jest tu tak g˛esty, z˙ e nie mo˙zemy zabezpieczy´c flanek i ruszy´c do przodu. Próbowałem ju˙z dwa razy i za ka˙zdym razem paskudnie nas otoczyli. Je´sli nie ma pan nic przeciwko temu, zaczekam, a˙z K’Vaernijczycy odciagn ˛ a˛ ich od nas. — Rób to, co uwa˙zasz za stosowne — odpowiedział marin˛e z kamienna˛ twarza.˛ W lesie najwyra´zniej zrobiło si˛e goraco. ˛ — Odsiecz jest ju˙z w drodze. Pami˛etaj tylko, z˙ e je´sli zaatakuja˛ was znacznie wi˛ekszymi siłami, mo˙ze b˛ed˛e musiał ich zawróci´c. — Zrozumiałem — powiedział ksia˙ ˛ze˛ . — Rastar, bez odbioru. Pahner wyjrzał przez okno. Sznur tragarzy ładował sterty wyprawionych skór, worki j˛eczmy˙zu, tkaniny, w˛egiel, rady metali, w˛egiel drzewny, wytopione metale i tysiace ˛ innych rzeczy na barki i wozy odje˙zd˙zajace ˛ ze skrzypieniem kół po drewnianym trakcie. Przysta´n rozpaczliwie potrzebowała tych zapasów, je´sli miała przetrwa´c do czasu, a˙z jej handlowi partnerzy podniosa˛ si˛e z ruin. Wi˛ekszo´sc´ Bomanów znajdowała si˛e na północnym brzegu rzeki i najwyra´zniej osaczała kawaleri˛e, która okazała si˛e dobra˛ przyn˛eta.˛ Szlak karawan do D’Sley wzdłu˙z południowego brzegu rzeki le˙zał, przynajmniej dotad, ˛ poza strefa˛ zagro˙zenia. Je´sli na południowym brzegu były jakie´s zorganizowane bandy Bomanów, nie mogły by´c tak liczne, jak te na północnym. — Rus, id´z tam — powiedział kapitan, wskazujac ˛ ładujacych ˛ zapasy Mardukan — i zobacz, czy nie uda si˛e tego jako´s przyspieszy´c. — Robi si˛e — odparł in˙zynier. — No, Rastar — mruknał ˛ do siebie Pahner. — Trzymaj si˛e, dopóki nie przyjedzie Bistem i nie zawlecze twojej dupy do domu. *
*
*
Honal wysunał ˛ b˛ebenek rewolweru i chrzakn ˛ ał. ˛ — Kocham t˛e bro´n. Gdzie Pahner był przez całe moje z˙ ycie? — Według marines, latał gdzie´s mi˛edzy sło´ncami. — Rastar wydłubał pocisk, który utkwił w lufie jednego z jego pistoletów. Wszechobecna wilgo´c spowodowała, z˙ e pomimo owijki z zapłonnika mokry proch błysnał ˛ tylko, wpychajac ˛ pocisk w luf˛e. — Chciałbym, z˙ eby teraz był tutaj. Okra˙ ˛zało ich coraz wi˛ecej Bomanów. Wi˛ekszo´sc´ jazdy — ponad trzy tysiace ˛ je´zd´zców i prawie osiem tysi˛ecy civan — zdołała przegrupowa´c si˛e i zgromadzi´c w jednym miejscu. Bojowe wierzchowce osłaniały kawalerzystów jak strusie przycupni˛ete na gnie´zdzie. Je´zd´zcom udało si˛e wyraba´ ˛ c troch˛e drzew, z˙ eby zwi˛ekszy´c pole ostrzału. Barbarzy´ncy podchodzili jednak coraz bli˙zej. Honal pociagn ˛ ał ˛ za spust. 296
— Mam ci˛e, ty boma´nski bydlaku — zachichotał. — Wiesz, kocham rewolwery, ale chciałbym te˙z mie´c troch˛e karabinów! — Niektórym nigdy nie dogodzisz — chrzakn ˛ ał ˛ Rastar. — Rewolwery maja˛ o wiele lepsza˛ szybkostrzelno´sc´ ni˙z karabiny. Armia nie miała po prostu do´sc´ karabinów dla wszystkich. Dzi˛eki uproszczonemu projektowi Dell Mira udało si˛e wyprodukowa´c osiem tysi˛ecy sztuk zamiast pi˛eciu lub sze´sciu tysi˛ecy, ale to i tak było o wiele mniej, ni˙z K’Vaernijczycy i ich sprzymierze´ncy chcieliby mie´c. Niemal cała produkcja trafiła do oddziałów piechoty, które — zgodnie z planem — miały przyja´ ˛c na siebie główny ci˛ez˙ ar walki. ˙Zołnierzom Rastara wydano tylko czterysta sztuk. Z drugiej strony posiadali oni sze´sc´ tysi˛ecy rewolwerów — niemal wszystkie, które wyprodukowano. W tej chwili zu˙zyli ju˙z ponad dwie trzecie posiadanej amunicji, ale Rastar postanowił na razie o tym nie my´sle´c. — Och, ja nigdy bym nie zamienił moich rewolwerów — powiedział Honal, wypatrujac ˛ nast˛epnego celu. — Pomy´slałem tylko, z˙ e gdyby´smy mieli wi˛ecej karabinów, mieliby´smy te˙z wi˛ecej strzelców. W tej chwili bardzo by mnie to podniosło na duchu. — Mnie te˙z — przyznał Rastar. — Ale sadz˛ ˛ e, z˙ e mamy spora˛ szans˛e niedługo ich zobaczy´c. — Mam nadziej˛e. Dobrze, z˙ e kapitan wysłał nam na pomoc Kara. Gdybym miał wybiera´c mi˛edzy Bogessem i Bistem Karem, zawsze wybrałbym Kara. — Musz˛e si˛e z toba˛ zgodzi´c — chrzakn ˛ ał ˛ Rastar — ale wolałbym, z˙ eby si˛e pospieszył. Nie mamy nieograniczonych zapasów amunicji. Sko´nczył ładowa´c pistolety w sama˛ por˛e, gdy˙z Bomani szykowali si˛e ju˙z do nast˛epnego ataku. — Niedługo tu b˛edzie — powiedział Honal. — Przesta´n biadoli´c. *
*
*
Krindi Fain splótł za soba˛ wszystkie cztery r˛ece i stanał ˛ przed porucznikiem Fonalem. Odwrócił si˛e plecami do ustawiajacej ˛ si˛e kompanii piechoty, by z˙ ołnierze nie usłyszeli, co mówi. — Musi pan przesta´c si˛e denerwowa´c, panie poruczniku. — To wida´c? — spytał nerwowo oficer. — Tak — powiedział Fain. — Okazywanie zdenerwowania i niepewno´sci nie słu˙zy dowodzeniu. — Co proponujecie, plutonowy? — Niech pan we´zmie gł˛eboki oddech, spojrzy na map˛e i przestanie co chwila pociera´c rogi. Jeszcze troch˛e i wytrze pan w nich dziur˛e. Prosz˛e si˛e u´smiechna´ ˛c. Mo˙ze pan porozmawia´c z z˙ ołnierzami, ale nie tylko o tym, czy sa˛ ju˙z gotowi. 297
Najlepiej sta´c jak skała i sprawia´c wra˙zenie pewnego siebie. Byłoby dobrze, gdyby si˛e pan przeszedł do pułkownika Trama albo generała Kara i pomówił z nimi przez chwil˛e. — A co z przygotowaniem kompanii? Brakuje nam pół plutonu! — Niech pan to zostawi sier˙zantowi Kneverowi. Albo si˛e do tego nadaje i kompania sprawdzi si˛e, kiedy b˛edzie jej pan potrzebował, albo trzeba go było wcze´sniej zmieni´c. Tak czy inaczej, teraz za pó´zno my´sle´c o zmianach. A je´sli nawet b˛edziemy musieli wymaszerowa´c bez połowy plutonu, zrobimy to. Fonal chciał potrze´c róg, ale zatrzymał r˛ek˛e w pół drogi. — Jak mo˙zecie by´c tak spokojni, plutonowy? Tam jest mnóstwo Bomanów, a nas nie jest za wielu. Wyr˙zna˛ nas, je´sli jeszcze tego nie zrozumieli´scie — syknał. ˛ Plutonowy przechylił głow˛e i przyjrzał si˛e porucznikowi. — Wolałby pan pozbiera´c brakujacych ˛ z˙ ołnierzy, panie poruczniku? — spytał. Niestety, Fonal nie zaskoczył go swója˛ odpowiedzia.˛ — Szczerze mówiac ˛ — powiedział, prostujac ˛ ramiona — je˙zeli nam brakuje pół plutonu, podejrzewam, z˙ e w innych oddziałach pułku jest tak samo. Byłoby dobrze, gdyby jaki´s oficer został z tyłu, z˙ eby pozbiera´c maruderów. — Bardzo trafna uwaga, panie poruczniku — powiedział Diaspranin. — Wybaczy mi pan na chwil˛e? Machnał ˛ na Erkum Pola i podszedł do czwórki opancerzonych marines. *
*
*
Julian nadzorował odpraw˛e swojego dowódcy. Karowi powierzono trudny problem taktyczny i dano mało czasu na jego rozwiazanie, ˛ ale generał zajał ˛ si˛e przy gotowaniami jak prawdziwy profesjonalista. Niektórzy z jego dowódców pułków i batalionów nie wygladali ˛ na zadowolonych z przydzielonej im misji. Nagle kto´s zastukał w pancerz Juliana. — Hej, Krindi. Jak si˛e masz? — Jak zwykle, panie plutonowy — odparł powa˙znie Mardukanin. — Mamy mały problem w kompanii Delta. Dowódca wła´snie powiedział mi, z˙ e byłoby lepiej, gdyby został z tyłu i pozbierał maruderów. — O, cholera — powiedział Julian. — Kto´s go słyszał? — Oprócz Erkuma i mnie? Nie sadz˛ ˛ e. — To dobrze — odetchnał ˛ marin˛e. — Przynajmniej nie b˛ed˛e musiał go zabi´c. Julian zamy´slił si˛e na chwil˛e. Jedyna˛ osoba,˛ która mogła odebra´c oficerowi dowodzenie — a temu zdecydowanie nale˙zało je odebra´c — był Bistem Kar, jednak dowódca K’Vaernijskiej Gwardii był teraz za bardzo zaj˛ety, z˙ eby zawraca´c mu głow˛e jednym z˙ ołnierzem.
298
— Powiedz mu, z˙ e do czasu podj˛ecia decyzji przez generała Kara jest czasowo przeniesiony na tyły. Kiedy reszta sił wyjdzie w pole, ma si˛e zgłosi´c do generała Bogessa. — To tak mo˙zna? — spytał Fain. — To znaczy, zgadzam si˛e, ale czy tak mo˙zna? — Ja mog˛e — powiedział marin˛e. — Powiem o rym Pahnerowi. Nie wysyła si˛e w pole oficera, który nie potrafi si˛e zachowa´c w obecno´sci z˙ ołnierzy. Trzeba z niego zrobi´c z˙ ołnierza, ale nie teraz. Wyja´sni˛e wszystko Karowi i dowódcy batalionu, kiedy przyjdzie pora. — Ostatnie pytanie — powiedział Fain. — Kto przejmie kompani˛e? Nie mamy z˙ adnych innych oficerów, tylko sier˙zanta z Gwardii, a on ustawia wszystkich w szeregu i sprawdza, czy maja˛ amunicj˛e. Julian był szcz˛es´liwy, z˙ e dzi˛eki zbroi nie wida´c wyrazu jego twarzy. — Ty ja˛ przejmiesz — powiedział. — Powiedz sier˙zantowi, z˙ e obejmujesz czasowo dowodzenie, dopóki nie wyznaczy si˛e wykwalifikowanego oficera. Opowiem wszystko Karowi zaraz po naradzie. — Wspaniale — mruknał ˛ sarkastycznie Fain. — Gdybym wiedział, z˙ e ten dzie´n nadejdzie, nie wziałbym ˛ od pana piki. — Gdybym ja wiedział, z˙ e ten dzie´n nadejdzie, nigdy bym ci jej nie dał — odparł ze s´miechem Julian. *
*
*
— Wyruszaja˛ — powiedział Roger, dłubiac ˛ w misce zjedzeniem. Nowy kucharz nie radził sobie tak jak Matsugae z marduka´nskim chili. — To połowa naszych sił — powiedziała Despreaus, robiac ˛ szybkie obliczenia w systemie hełmu. — Kto, do cholery, pilnuje składów? — Na południe od miasta? My. Oprócz tego sze´sciuset, mo˙ze o´smiuset kawalerzystów w linii prostej stad ˛ do bagien D’Sley i kilka oddziałów na wschodzie. Je´sli przydarzy nam si˛e co´s złego, z˙ ołnierze bawiacy ˛ si˛e w poganiaczy i wo´zniców wespra˛ nas, oczywi´scie, ale sa˛ porzadnie ˛ rozrzuceni. No i mamy tragarzy w Sindi. — Samo ustawienie ich w szyku zaj˛ełoby kilka godzin — wtraciła ˛ Beckley. — Przy okazji, ciesz˛e si˛e, z˙ e wreszcie dali´scie sobie buzi i jeste´scie razem. — Jeste´smy razem? — Roger spojrzał na kapral z uniesiona˛ brwia.˛ — Wygrałam prawie pi˛ec´ tysi˛ecy kredytek, je´sli tylko uda mi si˛e wróci´c do domu i je odebra´c — odparła Beckley z u´smiechem.. — Tak wła´snie my´slałam, ty chciwa dziwko — roze´smiała si˛e Despreaux. — Ja? Chciwa? Niesprawiedliwie mnie osadzasz. ˛ Jestem po prostu szcz˛es´liwa, z˙ e kolejny raz zwyci˛ez˙ yła miło´sc´ . — Miejmy nadziej˛e — powiedział Roger, nagle powa˙zniejac. ˛ — Byłoby miło, gdyby co´s nam si˛e wreszcie udało.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY ÓSMY
— Skad, ˛ na demony, wzi˛eło si˛e tyle tej gównosiadzkiej kawalerii? — spytał Sof Knu, patrzac ˛ zza g˛estych krzaków na kilkunastoosobowy patrol jazdy. Z ciemnego nieba siapił ˛ deszcz. Ostatnie pi˛ec´ dni min˛eło pod znakiem coraz wi˛ekszej frustracji. Plemi˛e De’na dotarło do drogi prowadzacej ˛ do Przystani K’Vaerna, ale nie było tam jazdy zakutych łbów, chocia˙z na ziemi widniało troch˛e rozmytych przez deszcz s´ladów. Bomani złapali kilku mieszka´nców lasu i próbowali wydoby´c z nich informacje, ale wszyscy oni twierdzili, z˙ e nic nie wiedza.˛ W ko´ncu jeden przyznał, z˙ e widział jakich´s je´zd´zców, ale miejsce, które wskazał, było tak blisko Sindi, z˙ e De’n oczywi´scie mu nie uwierzył i rozkazał swoim oprawcom ukara´c go za kłamstwo. Poniewa˙z jednak wcia˙ ˛z wykrzykiwał to samo, wódz postanowił to miejsce sprawdzi´c. Trafił jednak tylko na te przekl˛ete patrole. Na szcz˛es´cie gównosiady jeszcze go nie wypatrzyły. — Mo˙zemy ich z łatwo´scia˛ zmie´sc´ — powiedział Knu. — Powiedz tylko słowo. — Dobrze — warknał ˛ wódz, wyciagaj ˛ ac ˛ toporek. — Kiedy tylko plemi˛e si˛e zbierze, zaatakujemy ich. Ich i wszystko, co stanie nam na drodze. *
*
*
— Co to było? — Roger oderwał wzrok od mapy i zaczał ˛ nadsłuchiwa´c. — Co? — spytała Despreaux. — Słysz˛e tylko deszcz. — Strzały — odparł ksia˙ ˛ze˛ . — Na południowym zachodzie. Wstał, próbujac ˛ zlokalizowa´c z´ ródło odgłosów, ale krótka wymiana ognia ju˙z ucichła. — Mo˙ze kto´s strzelał do chrystebestii? — podpowiedział niepewnie Chim Pri. — Mo˙ze to jeden z patroli kawalerii — powiedział Roger. Spojrzał na zalany deszczem ciemny las i mimo marduka´nskiego ciepła zadr˙zał. — Chim, na ko´n. Jed´z na południowy zachód i zobacz, co tam si˛e dzieje. Je´sli ci si˛e uda, znajd´z ten patrol i dowiedz si˛e, dlaczego strzelali. — Ju˙z nie strzelaja˛ — zauwa˙zył Turkol Bes. — Wiem. Mimo to chc˛e wiedzie´c, dlaczego strzelali. 300
— Ju˙z id˛e — powiedział Pri, wbijajac ˛ wzrok w mokra,˛ nieprzenikniona˛ ciemno´sc´ . — Ale bad´ ˛ zcie gotowi szybko do nas dołaczy´ ˛ c w razie jakich´s kłopotów. — B˛edziemy — zapewnił go Roger i właczył ˛ komunikator hełmu. — Sier˙zancie Jin? *
*
*
— My te˙z słyszeli´smy, sir — powiedział sier˙zant. — Prawie dokładnie na zachód od nas słyszeli´smy strzały. To brzmiało tak, jakby który´s z patroli wpadł na co´s du˙zego. — Atul — spytał ksia˙ ˛ze˛ . — Nie sadz˛ ˛ e, sir. Miałem wła´snie porozumie´c si˛e z kapitanem Pahnerem, kiedy pan si˛e odezwał. — Wysyłam tam mója˛ kawaleri˛e, zobaczymy, co znajda˛ — rzucił ksia˙ ˛ze˛ . — Połaczcie ˛ si˛e z kapitanem i zameldujcie o sytuacji. MacClintock, bez odbioru. Sier˙zant u´smiechnał ˛ si˛e. Cokolwiek stało si˛e w lesie, dzi˛eki Bogu dodało ksi˛eciu energii. Po raz pierwszy od s´mierci Matsugaego wydawał si˛e by´c soba.˛ . . i po raz pierwszy powiedział o sobie „MacClintock”. *
*
*
Party warkn˛eła niezadowolona, kiedy poganiacze zarzucili na nia˛ uprza˙ ˛z. — Wiem, malutka — powiedział Roger i poklepał ja˛ uspokajajaco ˛ pod pancerna˛ kryza.˛ — Wiem, z˙ e jest ciemno. Ale dasz sobie rad˛e. Było bardzo ciemno. Chmury nie przepuszczały nawet s´wiatła ksi˛ez˙ yca. Ksia˛ z˙ e˛ obawiał si˛e, z˙ e kiedy z˙ ołnierze odejda˛ od ognisk, nie b˛eda˛ niczego widzie´c. Kawalerzy´sci moga˛ przynajmniej polega´c na swoich civan, które znajda˛ drog˛e powrotna,˛ ale nie mo˙zna tego powiedzie´c o piechocie. Ksia˙ ˛ze˛ podniósł głow˛e i zobaczył idacego ˛ w jego stron˛e Besa. Dowódca piechoty szedł z wyciagni˛ ˛ etymi przed siebie wszystkimi czterema r˛ekami, macajac ˛ w poszukiwaniu przeszkód. — Tutaj, Turkol — powiedział Roger. Systemy jego hełmu sprawiały, z˙ e widział wszystko prawie jak w dzie´n. — Na Boga Wody, Wasza Wysoko´sc´ — powiedział dowódca piechoty. — Jak mamy znale´zc´ drog˛e w takich warunkach? — Wła´snie o tym my´slałem — stwierdził ksia˙ ˛ze˛ . — Chyba b˛ed˛e musiał podzieli´c swoich marines i ka˙zdy z nich poprowadzi cz˛es´c´ kolumny. B˛edziemy szli rz˛edem, trzymajac ˛ si˛e za r˛ece. — Dobrze — zgodził si˛e Bes. Jego oczy zacz˛eły troch˛e przyzwyczaja´c si˛e do ciemno´sci. — Dobrze przynajmniej, z˙ e Bomani te˙z nie lubia˛ porusza´c si˛e po ciemku. I robia˛ to bardzo powoli. Id˛e ustawi´c z˙ ołnierzy. 301
— A ja pójd˛e po marines — powiedział Roger. — Nie! — warkn˛eła Despreaux. — Jeste´smy twoja˛ obstawa,˛ a nie psami-przewodnikami! — Plutonowy Despreaux, to rozkaz — powiedział chłodno ksia˙ ˛ze˛ . — Je´sli spytam kapitana Pahnera, na pewno mnie poprze. By´c mo˙ze mamy na flance oddział wroga o nieznanej liczebno´sci, a na tym brzegu rzeki jeste´smy tylko my. Nie mam czasu na dyskusje. — Kto b˛edzie pana osłaniał, sir? — Dwóch marines — odparł Roger. — Ty nie b˛edziesz jednym z nich. I nie b˛edziesz prowadzi´c grupy, tak samo jak ja. To daje w sumie o´smiu. Przygotuj ich i ka˙z si˛e zameldowa´c u Turkola. Ju˙z powinni´smy rusza´c. — Dobrze, w porzadku. ˛ Prosz˛e tylko o jedna˛ przy sług˛e, Wasza Wysoko´sc´ . — Jaka? ˛ — Nie wje˙zd˙zaj w sam s´rodek tysiaca ˛ Bomanów z pie´snia˛ bojowa˛ na ustach, dobrze? Roger parsknał ˛ s´miechem. — Dobrze. W zamian ty te˙z co´s mi obiecaj. — Co? — Nie daj si˛e zabi´c. Mam co do ciebie pewne plany. — Dobrze — powiedziała plutonowy. — To ja ju˙z pójd˛e. *
*
*
Chim Pri s´ciagn ˛ ał ˛ wodze civan nad brzegiem małego strumienia i wyt˛ez˙ ył słuch. Deszcz ustał, przynajmniej na razie, a w koronach drzew szumiał wiatr. Prawdopodobnie zwiastował kolejna˛ ulew˛e, ale przede wszystkim utrudniał im słuchanie. Pri odwrócił si˛e i z wielkim trudem zobaczył dwóch poda˙ ˛zajacych ˛ za nim je´zd´zców. — Niech pierwszych trzech jedzie naprzód. Zobaczcie, co tam jest. I spróbujcie nie da´c si˛e zabi´c. Trójka civan posłusznie potruchtała przed siebie. Chim usłyszał, jak jeden z kawalerzystów parska s´miechem. — Tak jest, sir. B˛edziemy si˛e stara´c nie da´c si˛e zabi´c. Nagle noc rozbrzmiała okrzykiem wydobywajacym ˛ si˛e z setek piersi barbarzy´nców. — Bogowie Ognia i Ciemno´sci! — wrzasnał ˛ Pri. — W co my´smy si˛e wpakowali? Jeden z wysłanych przodem z˙ ołnierzy wystrzelił ze swojego nowego rewolweru wszystkie siedem pocisków. W błysku strzałów dowódca kawalerii zobaczył dziesiatki ˛ barbarzy´nców. . . i kolejne setki za nimi. — Rozproszy´c si˛e! — krzyknał. ˛ — Musimy ich dokładnie policzy´c! D´zgnał ˛ swojego civan ostrogami i ruszył na południe, szukajac ˛ ko´nca kolumny Bomanów. Wreszcie uznał, z˙ e zobaczył ju˙z wystarczajaco ˛ du˙zo. 302
— Gra´c na odwrót! — rozkazał tr˛ebaczom, którzy cudem nie zgubili go w lesie. — Generalny odwrót. Ruszył na północny wschód, zastanawiajac ˛ si˛e, jak powiedzie´c Rogerowi, z˙ e cały ich oddział został najwyra´zniej odci˛ety. Za nim rozbrzmiewało wycie rogów. Wróg nacierał. *
*
*
— Có˙z, panowie, tak wła´snie ko´nczy si˛e ka˙zdy blef — powiedział Pahner. — Mo˙ze nie jest a˙z tak z´ le — odezwał si˛e Bogess. — Je´sli to mała grupa, mo˙zemy ja˛ odepchna´ ˛c. — Według Chim Priego jest ich przynajmniej tysiac ˛ albo dwa, a nasz ostatni wi˛ekszy oddział kawalerii jest rozrzucony w lesie i wymieszany z Bomanami. Wi˛ec nie b˛edzie łatwo ich zatrzyma´c. — Mamy przerwa´c załadunek? — spytał From. — Nie, dopóki nie b˛edziemy musieli — odpowiedział Pahner. — Wszystko zale˙zy teraz od Rogera. Je´sli ich pokona, kontynuujemy według planu. Je´sli go zepchna˛ z pozycji albo otocza,˛ zaczniemy wycofywa´c z˙ ołnierzy z załadunku i formowa´c front w stron˛e D’Sley. — Marin˛e przerwał i pokr˛ecił głowa.˛ — Co ja powiedziałem? — Powiedział pan, z˙ e wszystko zale˙zy od Rogera — powiedział Bogess. Kapitan skrzywił si˛e. — To ja mam ochrania´c Rogera, a nie na odwrót. To nie b˛edzie dobrze wyglada´ ˛ c w moim raporcie. — Najpierw musi pan go napisa´c — za´smiał si˛e Rus From. — A Roger niech sam troszczy si˛e o siebie. — Bo˙ze, Bo˙ze, Bo˙ze — j˛eknał ˛ marin˛e. — Jego matka mnie zabije. *
*
*
Roger wrzucił pad do torby. Znał ju˙z ten teren i wiedział, z˙ e nie ma gdzie zakotwiczy´c flanki. Niedaleko za nimi płynał ˛ strumie´n, który mógł im pomóc kontrolowa´c lini˛e. — Turkol, zatrzymamy si˛e nad brzegiem strumienia. Jedna kompania w rezerwie, pozostałe trzy na linii. Zacznijcie sypa´c umocnienia. Kopcie porzadnie, ˛ bo dalej ju˙z si˛e nie b˛edziemy cofa´c. — Zrozumiano — powiedział dowódca batalionu piechoty. — Co z flankami? — Je´sli uda nam si˛e s´ciagn ˛ a´ ˛c z powrotem kawaleri˛e, ona je osłoni. Na razie podziel˛e marines i rozstawi˛e ich w odwodzie. Wykona´c.
303
*
*
*
— Roger — powiedział przez komunikator Chim Pri. — Gdzie, na demony, jeste´s? I gdzie ja jestem? — Pami˛etasz, jak przekraczali´smy taki niedu˙zy strumie´n? — odparł ksia˙ ˛ze˛ , patrzac ˛ na ikon˛e, która˛ komunikator Priego wywołał na mapie jego pada. — Tak, chyba jestem na tym samym trakcie, wzdłu˙z którego szli´smy. — Dowódca kawalerii rozejrzał si˛e dookoła. Udało mu si˛e na szcz˛es´cie przegrupowa´c przynajmniej połow˛e oddziału. — Okopujemy si˛e przy strumieniu. Jeste´s w kontakcie z Bomanami? — Nie — odparł Pri. — Przynajmniej nie ze zorganizowana˛ grupa.˛ Troch˛e moich ludzi wcia˙ ˛z gdzie´s tam jest i słysz˛e, jak strzelaja,˛ ale jest ciemniej ni˙z w gnie´zdzie atul i gówno widz˛e. Oderwali´smy si˛e od przeciwnika, kiedy tylko zdali´smy sobie spraw˛e, z˙ e ma przewag˛e liczebna.˛ Mam nadziej˛e, z˙ e wszyscy maruderzy wiedza,˛ w która˛ stron˛e jecha´c. — Wracajcie tu. Trzymajcie si˛e razem, z˙ eby nie straci´c kontaktu. Musimy ich na siebie s´ciagn ˛ a´ ˛c, wi˛ec poka˙zcie im drog˛e. Mamy was na naszych padach i HUD hełmów. Despreaux albo ja mo˙zemy was poprowadzi´c, je´sli stracicie nasza˛ pozycj˛e. — Zrozumiano — powiedział kawalerzysta, zadowolony, z˙ e słyszy jakie´s konkretne rozkazy, nawet je´sli nieco obłakane. ˛ — Zdaje pan sobie spraw˛e, z˙ e ich jest ponad dwa tysiace, ˛ prawda? — Bardzo dobrze — powiedział Roger. — Po prostu przyprowad´zcie ich do strumienia, a Turkol zajmie si˛e reszta.˛ Aha, jak si˛e zbli˙zycie, zacznijcie da´ ˛c w rogi. *
*
*
Roger szedł wzdłu˙z szeregu kopiacych ˛ strzelców i u´smiechał si˛e. — Zdawało mi si˛e, z˙ e Nowa Armia umie kopa´c! Co to, zgraja bab? W odpowiedzi z ciemno´sci nadleciała bryła mokrej ziemi i trafiła go w pier´s. — Jeste´smy tak dobrzy, z˙ e mo˙zemy w pana trafi´c nawet po ciemku, sir! — Je˙zeli kopiecie tak samo dobrze, wszystko w porzadku ˛ — roze´smiał si˛e ksia˙ ˛ze˛ . — Ida˛ na nas jakie´s dwa tysiace ˛ Bomanów, wi˛ec my´sl˛e, z˙ e przyda wam si˛e niedu˙zy wał. — Niech pan si˛e nie martwi, Wasza Wysoko´sc´ — powiedział jeden ze strzelców. — Nie boimy si˛e umiera´c za naszego Boga. Rogerowi przyszło do głowy, z˙ e zna ten cytat. Nie był pewien, od kogo go usłyszał, ale wygladało ˛ to na Mirand˛e MacClintock. — Nie o to chodzi, z˙ eby´s umarł za swojego Boga, z˙ ołnierzu. Masz zrobi´c tak, z˙ eby ten drugi umarł za swojego. 304
— Niezłe — powiedział Bes, kiedy Roger odszedł na stanowisko dowodzenia. Za niskim wałem i okopem z˙ ołnierze wznie´sli niedu˙zy ziemny bastion dla dowódców. Biorac ˛ pod uwag˛e, z˙ e Mardukanie pracowali nad nim tylko pół godziny, robiło to spore wra˙zenie. Ksia˙ ˛ze˛ spojrzał na rosnace ˛ umocnienia i pokr˛ecił głowa.˛ — Bardzo ładnie. Tak sobie my´sl˛e, z˙ e je´sli tego nie utrzymamy, nie zasługujemy na zwyci˛estwo. Ciekaw jestem, jak wygladaj ˛ a˛ sprawy na północnym brzegu?
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DZIEWIATY ˛
— Tak jest, sir. Rozumiem — powiedział plutonowy. — Gdybym miał wykwalifikowanego oficera, który mógłby was zastapi´ ˛ c, dałbym go — powiedział adiutant pułku Marton. — Prawd˛e mówiac, ˛ gdybym miał takiego oficera, ju˙z dawno by zajał ˛ miejsce porucznika Fonala. — Tak jest, sir. Rozumiem. — Nie robicie takiego wra˙zenia — powiedział dowódca batalionu z powa˙znym wyrazem twarzy. — Wygladacie, ˛ jakby´scie skamienieli. — Dam sobie rad˛e, majorze Ni — powiedział Krindi Fain. — Spodziewałem si˛e tylko, z˙ e co najwy˙zej poprowadz˛e marsz. Ale walka? Nie jestem pewien, czy wiem, jak to robi´c. — Po prostu wykonujcie rozkazy, z˙ ołnierzu — poradził oficer. — Czasowo nadaj˛e wam stopie´n porucznika. Uczyli´scie ich musztry, wi˛ec nie mówcie mi, z˙ e sami tego nie umiecie. — Tak jest, sir. Rozumiem. Zastosuj˛e si˛e do polece´n. — Bardzo dobrze — powiedział Ni z gestem otuchy. — Do roboty. Fain odszedł, zastanawiajac ˛ si˛e, co i kiedy zrobił z´ le. — Co jest, Fain? Wygladasz, ˛ jakby kto´s zastrzelił ci psa. Krindi spojrzał na Juliana i wykonał gest przera˙zenia. — Dowodz˛e kompania.˛ — Tak my´slałem, z˙ e mo˙ze do tego doj´sc´ . — Ale nie jestem wcale przekonany, z˙ e to dobrze — przyznał Fain. — To du˙za odpowiedzialno´sc´ . — Szkolenie, które prowadziłe´s, te˙z wymagało odpowiedzialno´sci. Po prostu id´z i rób to, co wydaje ci si˛e najlepsze. Przypomnij sobie wszystkich dobrych dowódców, jakich znałe´s, i zachowuj si˛e tak jak oni. Na´sladuj nich. I nie pozwól, z˙ eby z˙ ołnierze zobaczyli, jak oblewasz si˛e s´luzem. — Z jakiego´s powodu marin˛e uznał ostatnie zdanie za zabawne. — W porzadku ˛ — powiedział Diaspranin. — Masz. — Julian pogrzebał w chlebaku i wyjał ˛ poskr˛ecany kawałek metalu. — Co to jest? — spytał Fain, obracajac ˛ go w r˛ece.
306
— W pierwszej bitwie, w której brałem udział — powiedział marin˛e — dostałem tym kawałkiem szrapnela. Zatrzymałem go na szcz˛es´cie. Pomy´slałem, z˙ e jak b˛ed˛e go miał ze soba,˛ nikt mnie wi˛ecej nie trafi. Nie wiem, dlaczego, ale zawsze przynosi mi szcz˛es´cie. — I co pan bez niego zrobi? — spytał Diaspranin. — W tej bitwie nie b˛edzie mi potrzebny — odparł Julian, stukajac ˛ w swój pancerz. — Jeszcze si˛e nie urodził taki Bomanin, który mógłby to przebi´c. Ty to we´z. Mnie nic nie b˛edzie. — Dobrze — powiedział Fain. — Dzi˛eki. I niech Bóg Wody ma ci˛e w opiece. — To nie o mnie powiniene´s si˛e martwi´c — odparł marin˛e, podnoszac ˛ swoje działko. *
*
*
Kny Camsan parsknał ˛ s´miechem. — A to chytre gównosiady! Ich armia jest pod Sindi, a oni próbuja˛ do niej wróci´c! — Nie ma si˛e z czego s´mia´c — powiedział ostro pomniejszy wódz. — Tam sa˛ wszystkie nasze łupy. I nasze kobiety. — Oczywi´scie — chrzakn ˛ ał ˛ znów Camsan. — I dziesi˛ec´ czy dwana´scie tysi˛ecy naszych wojowników pod wodza˛ Mnb Traga. Co oznacza, z˙ e ta głupia armia dalej b˛edzie siedzie´c pod murami, kiedy nadejdziemy. Cały ten po´scig miał odwróci´c nasza˛ uwag˛e. Chcieli odciagn ˛ a´ ˛c nas od Sindi, z˙ eby doprowadzi´c reszt˛e armii na pozycje. — Je´sli o to chodziło, to im si˛e udało. — Oczywi´scie, z˙ e tak — zgodził si˛e Camsan. — Ale co im to da? Zebrali´smy ju˙z prawie cała˛ hord˛e i wszyscy nasi wojownicy tylko czekaja,˛ z˙ eby zaatakowa´c ich od tyłu. Pewnie my´sleli, z˙ e wyciagn˛ ˛ eli z Sindi wszystkich boma´nskich wojowników„ ale to im si˛e nie udało. Teraz mamy szans˛e ich dopa´sc´ ! — Mo˙ze. Ale mamy ci˛ez˙ ka˛ przepraw˛e z ich jazda.˛ Ta nowa bro´n jest niezła. — Bro´n im nie pomo˙ze, skoro wiemy, gdzie sa˛ i co próbuja˛ zrobi´c — odparował Camsan. — Kiedy rozwalimy zakute łby, zabierzemy im t˛e bro´n. A potem pokonamy armi˛e pod Sindi i ich bro´n te˙z zabierzemy! Nie pozostawimy przy z˙ yciu nikogo, kto mógłby broni´c murów Przystani K’Vaerna, wi˛ec ja˛ te˙z pokonamy! — Miejmy nadziej˛e, z˙ e tak b˛edzie — powiedział ponuro wódz. — Ale jak dotad ˛ zakutym łbom wszystko wychodzi o wiele lepiej ni˙z nam. *
*
*
— Słuchajcie! — Pot˛ez˙ ny głos Bistem Kara zahuczał nad głowami dywizji piechoty. — Jak dotad ˛ cała ta wojna idzie po my´sli Bomanów, ale my to zmieni307
my! Jedyna˛ przeszkoda˛ na drodze do zwyci˛estwa jest to, z˙ e nasza kawaleria tkwi tam w pułapce. Wskazał r˛eka˛ na g˛esty las. ˙ — Pójdziemy tam i znajdziemy ich. Nie b˛edzie trudno. — Zołnierze zachichotali niepewnie, trzask wystrzałów było słycha´c nawet z tej odległo´sci. — Przebijemy kordon Bomanów i uwolnimy ich. A potem wrócimy do miasta. Nie chc˛e was okłamywa´c, to b˛edzie ci˛ez˙ ka walka. Ale damy rad˛e. Musicie tylko mierzy´c nisko i słucha´c swoich oficerów. A teraz chod´zmy i dajmy Bomanom przedsmak tego, co ich czeka w Przystani K’Vaerna! *
*
*
— Poruczniku Fain — powiedział dowódca batalionu — dostali´smy rozkaz wystawienia kompanii harcowników. Znacie ró˙znic˛e mi˛edzy harcowaniem a regularna˛ walka? ˛ ´Swiatło dopiero co zacz˛eło przesacza´ ˛ c si˛e przez drzewa i wcia˙ ˛z było zbyt ciemno, by zobaczy´c nawet własna˛ dło´n. Cały marsz z miasta odbywał si˛e w atramentowych ciemno´sciach. Teraz, przed s´witem, piechota rozstawiała si˛e do natarcia, które miało wyswobodzi´c kawalerzystów z pułapki. — Marcowa´c oznacza rozproszy´c si˛e i powoli porusza´c — odpowiedział Diaspranin. — Od osłony do osłony. Chodzi o to, z˙ eby znale´zc´ siły wroga, a potem zaatakowa´c je z ukrycia, z mo˙zliwie najwi˛ekszej odległo´sci. Trzeba wybada´c, jak sa˛ rozstawione, ale nie wolno da´c si˛e zaskoczy´c. Major Ni westchnał. ˛ — Tak jak podejrzewałem, wiecie o tym wi˛ecej, ni˙z którykolwiek z moich dowódców kompanii. Gratulacje, wła´snie zgłosili´scie si˛e na ochotnika. — Sir, to nie jest jednostka harcowników — zaprotestował Diaspranin. — To zadanie dla mieszka´nców lasu. Albo specjalnie wyszkolonych oddziałów! — Nie szkodzi — machnał ˛ r˛eka˛ Ni. — Ruszajcie naprzód. *
*
*
Fain powlókł si˛e z powrotem do swojej nowej kompanii, zastanawiajac ˛ si˛e, jak przekaza´c te wie´sci z˙ ołnierzom. — Wyprostuj si˛e — powiedział Poi. — Niech nie widza,˛ z˙ e oblewa ci˛e s´luz. — Gdzie to słyszałe´s? — spytał Fain. Erkum powiedział wi˛ecej słów ni˙z zazwyczaj wymawiał przez cały tydzie´n. — Od plutonowego Juliana.
308
Krindi zaczał ˛ si˛e zastanawia´c, jak w takiej sytuacji postapiłby ˛ Julian. Przede wszystkim byłby twardy. Nie pozwoliłby na z˙ adne protesty. Wyja´sniłby z˙ ołnierzom ich zadanie tak, jakby nigdy nie robił niczego innego, nawet je´sli wcze´sniej w z˙ yciu o nim nie słyszał. Fain szkolił pułk Marton, wi˛ec mniej wi˛ecej wiedział, kto jest dobrym strzelcem. Kilku niezłych było w kompanii Delta. Zanim si˛e zorientował, był ju˙z przy swojej jednostce. — Dobra, cwaniaczki! — wrzasnał. ˛ — Wyznaczono nas na harcowników. Poka˙zemy reszcie tej hołoty, jak to si˛e robi! *
*
*
Roger pił wła´snie wod˛e z bukłaka, kiedy jeden z harcowników wrócił p˛edem. . — Ida! ˛ — krzyknał, ˛ gramolac ˛ si˛e pospiesznie na usypany wał. Byli robotnicy Nowej Armii pracowali ci˛ez˙ ko przez cała˛ noc i zbudowali najlepsze umocnienia, jakie mo˙zna było wznie´sc´ w tak krótkim czasie. Niski wał i okop za strumieniem obsadzone były przez cienka˛ lini˛e piechoty. Wi˛ekszo´sci kawalerzystów udało si˛e wróci´c z lasu i teraz przegrupowywali si˛e na tyłach. Kiedy tylko Pri uzna, z˙ e sa˛ gotowi, wzmocnia˛ marines na flankach. Wzdłu˙z wału rozstawiono skrzynie z amunicja˛ i racjami polowymi. Wyznaczono posła´nców, a wi˛ekszo´sc´ zwierzat ˛ — włacznie ˛ z oporna˛ Patty — wysłano na tyły, by nie przeszkadzały w walce. Czekała ich bitwa. — Kapitanie Pahner, tu Roger — powiedział ksia˙ ˛ze˛ do komunikatora, starajac ˛ si˛e zachowa´c pozory beztroski. — Za chwil˛e zetrzemy si˛e z dwoma albo trzema tysiacami ˛ wrzeszczacych ˛ barbarzy´nców. Chciałbym panu tylko powiedzie´c, z˙ e ta cała marduka´nska wyprawa jest niewiarygodnie dobra˛ zabawa.˛ Koniecznie musimy to kiedy´s powtórzy´c. Pahner zachichotał, ale za chwil˛e w jego głosie pojawiło si˛e przygn˛ebienie. — Wyko´nczcie ich i nie ruszajcie si˛e stamtad ˛ — powiedział. — Chwilowo nie mam kogo do was posła´c. Na północnym brzegu robi si˛e goraco. ˛ *
*
*
Jeden z harcowników przystanał, ˛ podniósł r˛ek˛e i pokazał, z˙ e jest ich mnóstwo. Krindi Fain rozkazał rozciagni˛ ˛ etej kompanii przesuna´ ˛c si˛e w lewo. Gdyby harcownicy uderzyli w hord˛e Bomanow od frontu, barbarzy´ncy zorientowaliby si˛e, gdzie jest wróg, i w którym kierunku nale˙zy kontratakowa´c. Je´sli jednak atak nastapi ˛ z boku, Bomani moga˛ uderzy´c w niewła´sciwe miejsce. A wtedy byliby załatwieni. 309
Idacy ˛ przodem zwiadowcy zacz˛eli sygnalizowa´c, z˙ e widza˛ Bomanow. Fain zatrzymał reszt˛e kompanii. Najwyra´zniej wróg skoncentrował uwag˛e na kawalerii, ale pr˛edzej czy pó´zniej mo˙ze zauwa˙zy´c wojsko na tyłach. Trzeba wi˛ec zaatakowa´c. Fain przywołał posła´nca i nagryzmolił wiadomo´sc´ . — Do majora. Powiedz mu, z˙ e. . . oskrzydlamy zachodnia˛ flank˛e Bomanow. — Oskrzydlamy? — Powiedz mu po prostu, z˙ e uderzamy na nich od zachodu. Id´z ju˙z. Posłaniec zniknał ˛ w zaro´slach, a Fain si˛e rozejrzał. Na widok sier˙zanta kompanii przeciagn ˛ ał ˛ palcem po szyi, po czym wykonał straszliwie nieprzyzwoity gest. Czas uderza´c. *
*
*
Honal podniósł głow˛e, słyszac ˛ dobiegajacy ˛ z południa trzask ognia karabinowego. — W sama˛ por˛e. Bomani coraz bardziej napierali, nie zwa˙zajac ˛ na rosnace ˛ stosy trupów wokół pozycji kawalerzystów. — W ostatniej chwili — zgodził si˛e Rastar, poprawiajac ˛ opatrunek na jednym z górnych ramion Honala. — Ka˙z ludziom przygotowa´c si˛e do wymarszu. Kiedy dam znak, wszyscy maja˛ by´c w siodłach — zdrowi, chorzy, ranni i zabici. Musimy przygotowa´c osłon˛e odwrotu. Ci dranie strasznie si˛e zdenerwuja,˛ jak zobacza,˛ z˙ e ich zostawiamy, wi˛ec nie b˛edzie łatwo po˙zegna´c si˛e z nimi. *
*
*
Fain rozejrzał si˛e dookoła. Atakujacy ˛ ich frontalnie Bomani padli, skoszeni nawała˛ ognia harcowników, ale coraz wi˛ecej wrogów zachodziło kompani˛e z flanki, — Ka˙z pierwszemu plutonowi wycofa´c si˛e na południe — powiedział do Erkum Pola. — Niech pilnuja,˛ z˙ eby´smy mieli otwarta˛ drog˛e do domu. Nie pozwól im uciec i przypomnij im, z˙ eby nisko mierzyli. — Dobra — powiedział szeregowy i ruszył biegiem. — No, panie majorze — szepnał ˛ s´wie˙zo mianowany dowódca kompanii. — Gdzie reszta tej zasranej armii? *
*
*
— Pułkowniku — warknał ˛ Bistem Kar — ma pan jakie´s problemy? 310
— Porzadkuj˛ ˛ e szyk, panie generale — powiedział dowódca pułku Marton. — To zajmie jeszcze troch˛e czasu. Oficerowie pułku stali zbici w gromadk˛e przy trakcie z Therdan do Sindi, a wyraz ich twarzy wskazywał, z˙ e k’vaernijski dowódca trafił w sam s´rodek kłótni. Do´sc´ zaciekłej, a w strefie walki to nigdy nie wró˙zy niczego dobrego. — Mo˙ze mnie pan prosi´c o wszystko, tylko nie o czas — mruknał. ˛ Pułkownik Rahln, podobnie jak wielu wy˙zszych stopniem oficerów Kara, nie słu˙zył z nim wcze´sniej w Gwardii. Armi˛e podzielono na pi˛ec´ dywizji, składajacych ˛ si˛e z trzech pułków ka˙zda, oraz towarzyszacej ˛ im kawalerii Zwiazku. ˛ Ka˙zdy pułk składał si˛e z czterystuosobowego batalionu strzelców, dwóch czterystuosobowych batalionów pikinierów i dwóch stuosobowych kompanii włóczników z asagajami, którzy chronili flanki. Oznaczało to, z˙ e ka˙zdy pułk stanowił niemal jedna˛ trzecia˛ całego stanu osobowego Gwardii sprzed wojny, a w armii było ich pi˛etna´scie. Kar zachował dla siebie dowodzenie Pierwsza˛ Dywizja,˛ razem z Pahnerem przeforsowali przekazanie dowodzenia nad czterema pozostałymi regularnym oficerom Gwardii. Mimo ich wysiłku niektóre pułki trafiły w r˛ece kole˙zków wpływowych rajców i kupców, a Sohna Rahln, głównodowodzacy ˛ pułku Marton, był wła´snie jednym z nich. Przed wojna˛ był kupcem. . . i z cała˛ pewno´scia˛ nie z˙ ołnierzem. Stanowisko dowódcy przydzielono mu w zamian za poparcie operacji, a teraz nara˙zał jej powodzenie na niebezpiecze´nstwo. — Pułkowniku Rahln, czy mo˙zemy pomówi´c chwil˛e na osobno´sci? — zahuczał generał. — Nie mam tajemnic przed moimi oficerami — powiedział z wy˙zszo´scia˛ były kupiec, a Kar zgrzytnał ˛ z˛ebami. Najbardziej denerwowało go to, z˙ e Rahln, podobnie jak wielu innych bogatych mieszczan zajmujacych ˛ wa˙zne stanowiska w armii, nie ukrywał pogardy, jaka˛ jeszcze w czasach przed wojna˛ z˙ ywił dla Gwardii. — Cokolwiek chce mi pan powiedzie´c, mo˙ze pan to zrobi´c tutaj. — Dobrze — powiedział Kar. — Skoro tak pan chce. Mamy harcowników z pana pułku, którzy nawiazali ˛ kontakt z nieprzyjacielem i potrzebuja˛ wsparcia. Mamy te˙z kawaleri˛e w pułapce, której trzeba pomóc. Dowodzi pan pierwszoliniowym pułkiem i jest pan osobi´scie odpowiedzialny za ruchy pana jednostek. Ma pan dziesi˛ec´ minut na rozpocz˛ecie natarcia, w przeciwnym razie ka˙ze˛ pana rozstrzela´c. — Uwa˙zaj pan! — warknał ˛ Rahln. — Mo˙ze pan straci´c stanowisko za takie pogró˙zki! K’Vaernijski generał chwycił oficera za skórzana˛ uprza˙ ˛z i podniósł do góry. Pułkownik zapiszczał, przera˙zony niespodziewana˛ napa´scia.˛ Gwardzista obrócił go w powietrzu i cisnał ˛ na ziemi˛e z taka˛ siła,˛ z˙ e wszyscy w promieniu trzech metrów usłyszeli uchodzace ˛ z płuc Rahlna powietrze. Kar przykl˛eknał ˛ i złapał pułkownika za gardło. 311
— Mógłbym ci˛e zgnie´sc´ jak robaka — syknał ˛ — i nikt by si˛e tym nie przejał. ˛ Ani tu, ani w Przystani. We´z si˛e w gar´sc´ i daj przykład swoim oficerom, którzy w przeciwie´nstwie do ciebie wiedza,˛ co robi´c! — Masz jeszcze dziewi˛ec´ minut — dodał, potrzasaj ˛ ac ˛ oficerem. — Jest pan pewien, z˙ e to był dobry pomysł? — spytał jego adiutant, kiedy wracali na stanowisko dowodzenia. — Jedyny problem to paskudny s´luz tego kretyna na moim oporzadzeniu ˛ — prychnał ˛ generał. — Jego dowódcy batalionów to zawodowcy. Je´sli da im spokój, wyrobia˛ si˛e w czasie. Ale dopilnuj, z˙ eby zastapi´ ˛ c go Nimem, je´sli znów co´s spieprzy. I wy´slij oddział Gwardzistów. . . z rewolwerami i zegarkiem.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY
Fain rozejrzał si˛e wokół. Pozostało´sci jego kompanii zebrały si˛e nad brzegiem jednego z licznych strumieni Doliny Sindi. Udało im si˛e wydosta´c z zacie´sniajacego ˛ si˛e okra˙ ˛zenia, ale ponie´sli spore straty. Poi na szcz˛es´cie prze˙zył razem ze swoimi z˙ ołnierzami, którzy odparli Bomanów próbujacych ˛ oskrzydli´c ich od południa. Dowództwo oczywi´scie nie zaopatrzyło ich w map˛e, wi˛ec Fain miał zaledwie mgliste poj˛ecie, gdzie sa.˛ Bomani nie przerwali pier´scienia wokół okra˙ ˛zonych kawalerzystów i najwyra´zniej uwa˙zali, z˙ e jedyne zagro˙zenie stanowia˛ harcownicy. Prawdopodobnie nie mieli poj˛ecia, skad ˛ nadchodzi prawdziwe niebezpiecze´nstwo, a o to wła´snie chodziło Fainowi i jego ludziom. Fain miał nie dopu´sci´c, by Bomani zorientowali si˛e, gdzie znajduje si˛e reszta odsieczy. Jednak uderzanie na flanki, cho´c dezorientowało przeciwnika, nic nie dawało, je´sli nie nast˛epował po nim generalny szturm. Nie tak to miało wyglada´ ˛ c. Miało nastapi´ ˛ c natarcie. Major powiedział, z˙ e b˛edzie natarcie, a nie, z˙ e pojedyncza kompania zostanie rzucona w sam s´rodek walki bez z˙ adnego wsparcia. Pułk musi wreszcie si˛e ruszy´c, pomy´slał, w przeciwnym razie moi ludzie b˛eda˛ gina´ ˛c bez potrzeby. Fain miał tylko nadziej˛e, z˙ e gdzie indziej sprawy tocza˛ si˛e bardziej pomy´slnie. *
*
*
— Kapitanie Pahner, tu Roger. — Ach, ksia˙ ˛ze˛ Roger! Według małego chipa w moim mózgu wcia˙ ˛z pan z˙ yje. — Widz˛e, z˙ e wszyscy sa˛ w dobrych nastrojach — odpowiedział ksia˙ ˛ze˛ . W tle Pahner słyszał nieustanna˛ seri˛e ognia karabinowego. — Chciałbym sprecyzowa´c swoje wcze´sniejsze wyliczenia. Bomanów jest ponad trzy tysiace. ˛ — Kocham t˛e prac˛e — powiedział kapitan tonem swobodnej konwersacji. — Wiem, z˙ e z˙ aden plan nie wytrzymuje konfrontacji z nieprzyjacielem, ale czy jakikolwiek plan poszedł kiedy´s a˙z tak z´ le?
313
— Na pewno. Ale zboczyli´smy z tematu. Nie ma pan tam u siebie czego´s w rodzaju rezerwy? — Miałem. Połow˛e robotników wycofałem do walki. Wła´snie wysłałem ich ´ agni˛ na północ, za rzek˛e, z˙ eby wsparli Bistema. Sci ˛ ecie ich z powrotem na ten brzeg potrwałoby kilka godzin, a co dopiero wysłanie do pana. Czemu pan pyta? — Z ciekawo´sci — odparł Roger, a kapitan usłyszał charakterystyczny odgłos strzałów z pistoletu s´rutowego. — Troch˛e nas tu oskrzydlili. — Roger — spytał bardzo spokojnie Pahner — jeste´scie otoczeni? — Wol˛e nazywa´c to bogata˛ w wydarzenia sytuacja.˛ Robia˛ wra˙zenie, jakby chcieli nas wybi´c co do nogi, zamiast nas omina´ ˛c i ruszy´c w kierunku Sindi albo do D’Sley. A wi˛ec wypełniamy dalej nasze zadanie, prawda? — Ale nie ja — zauwa˙zył wcia˙ ˛z niezwykle spokojny kapitan. — Odciagam ˛ reszt˛e piechoty od ładowania zapasów. — O nas niech si˛e pan nie martwi — powiedział Roger. — Piechota szłaby do nas kilka godzin, a my sko´nczymy tutaj za jakie´s trzydzie´sci minut. *
*
*
Roger przykucnał, ˛ kiedy Despreaux strzeliła mu nad głowa.˛ Czasteczki ˛ czarnego prochu spadły mu na kark, a płomie´n wystrzału przypalił kucyk, gdyby nie hełm, ksia˙ ˛ze˛ na pewno by ogłuchł. — Ostro˙znie, kochanie! — powiedział. — Zawsze byłem ciekaw, jak wyglada ˛ toots, ale nie chc˛e oglada´ ˛ c własnego! — Prosz˛e si˛e odpieprzy´c, Wasza Wysoko´sc´ — odparła plutonowy. — Ten był ju˙z za blisko, wi˛ec musiałam strzeli´c. — Nie jest złe — powiedział Bes, wystawiajac ˛ głow˛e z okopu. — Byłoby miło, gdyby udało nam si˛e utrzyma´c pierwotne pozycje, ale tu te˙z jest niezłe, nie liczac ˛ flank. — A skoro o tym mowa — powiedziała Despreaus — Reneb, zgło´s si˛e. Wszyscy obecni? — Obecni — potwierdziła marin˛e. — Jak dotad ˛ z˙ adnych strat, a tamci padaja˛ setkami. — U nas to samo — powiedział Roger, wygladaj ˛ ac ˛ z okopu. W całej jednostce było zaledwie dwunastu ludzi, ale ka˙zdy z nich miał trzydzie´sci dziesi˛ecionabojowych magazynków do nowych karabinów. Oszcz˛edzali amunicj˛e, pozwalajac ˛ Mardukanom strzela´c na wi˛eksze odległo´sci z jednostrzałowych karabinów. Za ka˙zdym razem, kiedy barbarzy´ncy przypuszczali kolejny szturm, ogie´n marines czynił w´sród nich straszliwe spustoszenie. Jak si˛egna´ ˛c wzrokiem, ziemia po obu stronach okopu była zasłana trupami Bomanów. Barbarzy´ncy próbowali zbli˙zy´c si˛e na odległo´sc´ rzutu toporkiem, wierzac ˛ 314
w swoja˛ przewag˛e liczebna.˛ Kilka razy doszło do walki wr˛ecz, ale nawet wtedy batalion Carnan i Osobisty Oddział Basik dały rad˛e odeprze´c ataki. — Znowu ida! ˛ — krzyknał ˛ Bes, zatrzaskujac ˛ komor˛e karabinu i strzelajac ˛ do pierwszego z szar˙zujacych ˛ Bomanów. Tym razem barbarzy´ncom udało si˛e skoordynowa´c swój atak. Nadeszli z obu stron, ale nie bezpo´srednio od flanki. Ksia˙ ˛ze˛ rzucił swoje magnum Cordowi, który okazał si˛e by´c całkiem niezłym strzelcem, i wyciagn ˛ ał ˛ pistolet s´rutowy. Rozpoczał ˛ sekwencj˛e strzałów. Ka˙zdy z rozlegajacych ˛ si˛e co czterna´scie sekund wystrzałów powalał jednego barbarzy´nc˛e. Polana zasnuła si˛e siwym dymem wystrzałów. Smród spalonego prochu przypominał piekielne wyziewy, a kiedy barbarzy´ncy zacz˛eli wskakiwa´c do okopów i wymachiwa´c swoimi dwur˛ecznymi toporkami, wydawało si˛e, z˙ e na polu bitwy zjawił si˛e osobi´scie sam Lucyfer. Obro´ncy wyciagn˛ ˛ eli swoje długie bagnety. Despreaux zablokowała cios toporka, uderzyła napastnika kolba˛ w krocze i przykucn˛eła, kiedy Turkol Bes d´zgnał ˛ go ponad jej ramieniem. Cord nie zdołał si˛e zasłoni´c i wyr˙znał ˛ o s´cian˛e okopu. W pobli˙zu Rogera pojawił si˛e wymachujacy ˛ toporem Bomanin, wielki jak Bistem Kar. Plutonowy poczuła bezradna˛ rozpacz, z˙ e nie jest w stanie go dosi˛egna´ ˛c. Patty odesłano na tyły razem z innymi jucznymi zwierz˛etami, ale Pieszczura nie dała si˛e złapa´c i pozostała ze swoim panem. Kiedy topór barbarzy´ncy wzniósł si˛e do zadania Rogerowi s´miertelnego ciosu, dziewi˛ec´ dziesi˛eciokilogramowy syczacy ˛ gad wbił z˛eby w nog˛e Bomanina. Atak Pieszczury pozwolił Rogerowi obróci´c si˛e i strzeli´c. Olbrzym runał ˛ mu pod nogi. — Szlag by trafił tych głupich czterołapych drani — zakl˛eła Despreaux, wycierajac ˛ krew z twarzy. — Nie widza,˛ z˙ e zostali pokonani? — Oczywi´scie, z˙ e widza˛ — za´smiał si˛e Bes. — Prawie tak samo dobrze jak basik. *
*
*
Knitz De’n złapał si˛e w gniewie za rogi. Zwiadowca przyniósł wiadomo´sc´ , z˙ e Sindi zostało zdobyte miasto wła´snie pladrowano, ˛ a ich kobiety i dzieci wpadły w r˛ece gównosiadów. Poza tym ten mały oddziałek odparł w Dolinie Tam pi˛ec´ szar˙zy najlepszych toporników. — Jeszcze jedna szar˙za i ich zniszczymy — zasyczał wódz. — Nie — powiedział stanowczo Sof Knu. — Te ich nowe arkebuzy sa˛ straszne, a oni sami walcza˛ jak demony. Chod´zmy na zachód — na pewno jacy´s wojownicy uszli ze zdobytego miasta. Znajdziemy ich, połaczymy ˛ swoje siły i b˛edziemy tak długo n˛eka´c K’Vaernijczyków, a˙z w ko´ncu powalimy ich tak, jak kef robia˛ z turom. 315
— Nie! — krzyknał ˛ Knitz De’n. — Zabijemy ich tu i teraz! To nasza ziemia, myja˛ zdobyli´smy i nikt nam jej nie odbierze! — Rób, jak chcesz — powiedział Sof Knu — ale ja id˛e i zabieram ze soba˛ swoich wojowników. Nie jestem szalony. Ostrze topora wbiło si˛e mi˛edzy jego bark i szyj˛e, prawie odrabuj ˛ ac ˛ górne rami˛e. Sof padł, a Knitz szarpni˛eciem wyrwał bro´n z rany i podniósł ja˛ w gór˛e. — Jeszcze kto´s chce podwa˙zy´c moje prawo dowodzenia? — warknał, ˛ rozgla˛ dajac ˛ si˛e po ponurych barbarzy´ncach. — Jeszcze jedna szar˙za! Atakujcie! Z sercem atul i siłapa ˛ gathar! *
*
*
- Nie wierz˛e własnym oczom — powiedziała Despreaux, a Roger oderwał wzrok od opatrunku, który wła´snie zakładał Cordowi. - - To chyba jaki´s dowcip, prawda? — rzekł na widok wypadajacych ˛ zza krzaków czterech Bomanów. - Albo wpadli w szał, albo chodzi im ju˙z tylko o honor. — Pri przyjrzał si˛e barbarzy´ncom i chrzakn ˛ ał. ˛ — To jednak szał. - - No? Kto´s ich zastrzeli czy pozwolimy im nas pozabija´c? — spytała ironicznie Despreaux. - Zanim sko´nczyła mówi´c, rozległy si˛e cztery strzały z pistoletu s´rutowego. Bomani polecieli w tył w fontannie krwi. — Co´s mówiła´s? — zapytał Roger, chowajac ˛ pistolet do kabury i jak gdyby nigdy nic wracajac ˛ do opatrywania swojego asi. — Tak. Wła´snie o tym mówiłam. - Wiesz — odezwał si˛e ksia˙ ˛ze˛ , nie odrywajac ˛ wzroku od banda˙za — którego´s dnia mam zamiar stoczy´c walk˛e, podczas której nie b˛ed˛e musiał nikogo zabija´c. - To dopiero b˛edzie dzie´n — odparła smutno plutonowy. *
*
*
— Wiesz, mo˙ze ten dzie´n nie b˛edzie taki najgorszy — powiedział Krindi Fain, kiedy na wschodzie rozległy si˛e regularne salwy karabinowe. Pomimo braku wsparcia, były plutonowy wysłał do przodu snajperów z zadaniem skubania Bomanów. Reakcja barbarzy´nców była gwałtowna i nieskoordynowana — blisko trzystu z nich rzuciło si˛e za strzelcami w las, gdzie na skraju g˛estwiny zaatakowały ich resztki stuosobowej kompanii. Ogie´n z˙ ołnierzy powalił wi˛ekszo´sc´ Bomanów przy bardzo niewielkich własnych stratach. Odgłos zmasowanego ognia na wschodzie był najcudowniejszym d´zwi˛ekiem, jaki Fain kiedykolwiek słyszał. — Zrobili´smy, co do nas nale˙zało — powiedział. — Teraz znajd´zmy naszych. I na lito´sc´ Boska,˛ miejcie oczy otwarte! Wokół a˙z roi si˛e od Bomanów, a poza tym chyba nie chcemy, z˙ eby nas ostrzelali nasi! 316
- Mo˙zemy obszuka´c zabitych, panie poruczniku? — spytał jeden z z˙ ołnierzy. - — Dopiero po bitwie — uciał ˛ Fain. — Ruszajmy, póki mo˙zna. - Ale b˛edziemy si˛e wycofywa´c! — zaprotestował z˙ ołnierz. — Niczego nie dostaniemy! - - Dostaniesz kopa w dup˛e, jak si˛e nie zamkniesz — powiedział Erkum Poi. — Słyszałe´s pana porucznika. Ruszaj si˛e! - Ruszajmy — powiedział dowódca kompanii, wskazujac ˛ nieco na południe od miejsca, skad ˛ dobiegał huk kanonady. — W tamtastron˛ ˛ e powinno by´c dobrze. *
*
*
— Tam! — krzyknał ˛ Rastar, kiedy jego civan skoczyło na nogi. D´zgnał ˛ je ostrogami, kierujac ˛ na zachód. Jego rewolwery pluły ogniem i dymem. Za nim jechało pół tuzina jego z˙ ołnierzy. Kiedy ich zmasowany ogie´n wyrwał dziur˛e w boma´nskich szeregach, wszyscy skr˛ecili gwałtownie, a obok przegalopowało stado spłoszonych civan. Prowadzone przez Honala i innych je´zd´zców zwierz˛eta, oszalałe ze strachu od huku strzałów i zapachu krwi, uderzyły w nadszarpni˛ete ju˙z linie Bomanów, powodujac ˛ jeszcze wi˛ekszy chaos. Regularne salwy z południa — podczas gdy wi˛ekszo´sc´ ognia, lekkiego zreszta,˛ do tej pory pochodziła z południowego zachodu — całkowicie wytraciły ˛ barbarzy´nców z równowagi. Złapani w dwa ognie Bomani nie wiedzieli, co robi´c. Cz˛es´c´ z nich, widzac ˛ wymykajac ˛ a˛ si˛e przez powstała˛ luk˛e kawaleri˛e, rzuciła si˛e do ataku i wpadła w nawał˛e karabinowego ognia. Trzy tysiace ˛ okra˙ ˛zonych je´zd´zców miało mało amunicji, a zaledwie jedna dziesiata ˛ z nich była wyposa˙zo˙ na w karabiny. Zołnierze pi˛eciu batalionów strzelców, które Bistem Kar przekazał pod komend˛e majora Onar Niego w miejsce poległego pułkownika Rahlna, na szcz˛es´cie nie mieli takich problemów. Ładowali salw˛e za salwa˛ w stłoczonych barbarzy´nców. Czteror˛ecy Mardukanie potrafili ładowa´c, celowa´c i strzela´c nie opuszczajac ˛ nawet broni, wi˛ec cz˛estotliwo´sc´ ich ognia była wprost niewiarygodna. Bomani byli tak ciasno stłoczeni, z˙ e pojedynczy pocisk zabijał lub ranił trzech do czterech z nich, a ka˙zdy strzelec wysyłał w ciagu ˛ minuty sze´sc´ dobrze wymierzonych pocisków. Nawet osławiony szał bojowy Bomanów nie był w stanie im pomóc. Barbarzy´ncy na flankach rozproszyli si˛e, próbujac ˛ otoczy´c z˙ ołnierzy, ale napotkali uzbrojonych w asagaje włóczników i zostali odparci. — Wiadomo´sc´ do pułkownika Desa — powiedział Kar. — Niech zwinie swója˛ prawa˛ flank˛e i wycofa si˛e. To samo do pułkownika Tarma, tyle z˙ e on ma zwina´ ˛c lewa˛ flank˛e. K’Vaernijski generał podniósł wzrok na Rastara, który wła´snie podjechał do stanowiska dowodzenia. 317
— Witaj, ksia˙ ˛ze˛ Rastarze. — Miło, z˙ e pana widz˛e, generale Kar — powiedział ksia˙ ˛ze˛ z lekkim skini˛eciem głowy. — Miałem troch˛e problemów z podwładnymi — przyznał K’Vaernijczyk — ale ju˙z je rozwiazałem. ˛ Ilu jest przed nami? — Tylko cz˛es´c´ hordy, dzi˛eki bogom. — Kawalerzysta zsunał ˛ si˛e z siodła civan. — Camsan domy´slił si˛e, dokad ˛ jedziemy, i rozproszył własne siły, z˙ eby powstrzyma´c nas przed powrotem do Sindi. Reszta idzie tu z północy. Kilka grup nas znalazło, w tym, jak sadz˛ ˛ e, sam Camsan, wi˛ec koordynacj˛e mieli niezła.˛ — Dopóki nie b˛edzie ich pełne sto tysi˛ecy, damy sobie rad˛e — powiedział Kar. — Musimy madrze ˛ si˛e wycofa´c. — O, tak — zgodził si˛e Honal, zatrzymujac ˛ obok nich swojego wierzchowca. — Nie chc˛e sp˛edzi´c tu nast˛epnej takiej nocy.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY PIERWSZY
— Wreszcie sprawy zaczynaja˛ układa´c si˛e w miar˛e dobrze — powiedział Pahner. — Miło to słysze´c. — Rus From, który został naczelnym in˙zynierem polowym k’vaernijskiej armii, przeciagn ˛ ał ˛ si˛e ze zm˛eczenia. — Udało nam si˛e załadowa´c na łodzie prawie wszystkie zapasy i wysła´c je w dół rzeki — zameldował. — Sporo jeszcze zostało, ale ju˙z na południowym brzegu. — Dobrze — powiedział Bogess. — Teraz musimy zebra´c armi˛e do kupy, zanim pojawi si˛e Camsan — zakładajac ˛ oczywi´scie, z˙ e Bistem wróci cały i zdrowy. Wyglada ˛ na to, z˙ e Roger zgniótł Bomanów na południu. — Tak — zgodził si˛e Pahner. — Kompetentni podwładni to prawdziwy skarb. Oczywi´scie powstaje w tym momencie pytanie, kto tu naprawd˛e jest podwładnym. A skoro o tym mowa. . . — Właczył ˛ komunikator. — Ksia˙ ˛ze˛ Rogerze, tu kapitan Pahner. *
*
*
Roger j˛eknał, ˛ kiedy usłyszał sygnał komunikatora. — Tu Roger. — Przykro mi niezmiernie, Wasza Wysoko´sc´ , ale musi pan przywlec swój tyłek do Sindi. Przypuszczam, z˙ e jutro rano b˛edziemy tu go´sci´c główna˛ hord˛e, i chciałbym, z˙ eby pan był obecny na przyj˛eciu. — Jasne, kapitanie — j˛eknał ˛ znów ksia˙ ˛ze˛ i popatrzył na nieprzytomnych ze zm˛eczenia z˙ ołnierzy. Wygladali ˛ strasznie. — Ruszymy za kilka minut. Ale prosz˛e pami˛eta´c, z˙ e musieli´smy odesła´c wszystkie nasze civan i turom, wi˛ec idziemy na piechot˛e. — Zrozumiałem. Wy´sl˛e do was z˙ ołnierzy z waszymi wierzchowcami. Prosz˛e rusza´c, Wasza Wysoko´sc´ . — Roger, bez odbioru. — Ksia˙ ˛ze˛ u´smiechnał ˛ si˛e, wstał i szturchnał ˛ s´piac ˛ a˛ obok niego dziewczyn˛e. — Despreaux! Co to ma znaczy´c, u licha? Chrapiecie, kiedy wasz ksia˙ ˛ze˛ jest w niebezpiecze´nstwie?
319
*
*
*
Krindi Fain nie wiedział, gdzie jest jego batalion ani pułk. Nikt inny najwyra´zniej równie˙z tego nie wiedział, lecz poniewa˙z widok dowódcy błakaj ˛ acego ˛ si˛e w samym s´rodku odwrotu i szukajacego ˛ macierzystej jednostki wpłynałby ˛ z´ le na morale z˙ ołnierzy, Fain zostawił swoja˛ kompani˛e ze stra˙za˛ pilnujac ˛ a˛ jucznych zwierzat ˛ i udał si˛e na poszukiwania. Był troch˛e ot˛epiały ze zm˛eczenia i niewyspania, ale natychmiast oprzytomniał, kiedy wpadł na jaka´ ˛s przeszkod˛e. — Co wy tu robicie, z˙ ołnierzu? — spytał adiutant Bistem Kara. Fain zrobił wielkie oczy, widzac ˛ stojacych ˛ dookoła oficerów. — Krindi Fain, p.o. porucznika, kompania Delta, batalion strzelecki pułku Marton! — wyrecytował, salutujac. ˛ — Szukam swojego batalionu, sir! — Fain? — zahuczał Kar. — Jeszcze niedawno byli´scie plutonowym-instruktorem. — To długa historia, panie generale — powiedział p.o. porucznika, stajac ˛ na baczno´sc´ . — Je´sli mo˙zna, pozwol˛e to wyja´sni´c majorowi Ni i plutonowemu Julianowi! — Kompania Delta? — zdziwił si˛e jeden z oficerów. — My´slałem, z˙ e tam dowodzi porucznik Fonal. Ci harcownicy na południowo-zachodniej flance to byli´scie wy, prawda? — Tak jest, sir — powiedział Fain. — Próbujemy teraz znale´zc´ drog˛e do domu, sir. Generał Kar wybuchnał ˛ grzmiacym ˛ s´miechem. — To najlepsze okre´slenie tego domu wariatów, jakie słyszałem — powiedział, a jego sztab zawtórował mu s´miechem. Fain przypuszczał, z˙ e powinien do nich dołaczy´ ˛ c, ale był zbyt zm˛eczony. Podniósł ludzkim gestem wszystkie cztery r˛ece. — Próbuj˛e tylko znale´zc´ swoja˛ jednostk˛e, sir. — Przez tych czy´sciutkich sztabowców, którzy bez watpienia ˛ zjedli gorace ˛ s´niadanie i nie wiedzieli, co to jest brud i krew, rozbolała go głowa. — Ju˙z nie szukajcie — powiedział Kar. — Zbierzcie swoich ludzi i przyprowad´zcie ich tutaj. Przypilnujcie, z˙ eby dostali co´s do zjedzenia, a potem zastapicie ˛ kompani˛e ochraniajac ˛ a˛ sztab dowodzenia. Wol˛e, z˙ eby moich pleców pilnowali do´swiadczeni w walce weterani. — Dzi˛ekuj˛e panu, sir — powiedział Fain. — To ja wam dzi˛ekuj˛e. Podzi˛ekujcie ode mnie swojej kompanii. Kiedy wrócimy do Sindi, zrobi˛e to osobi´scie. — Tak jest, sir — powiedział p.o. porucznika. — Pójd˛e po swoja˛ kompani˛e.
320
*
*
*
Odwrót przez las trwał wiele godzin. Siły Bomanów wydawały si˛e nie do wyczerpania, na miejsce ka˙zdego zabitego wyskakiwali jak spod ziemi dwaj nast˛epni. Kawaleria była wła´sciwie bezu˙zyteczna, nie do´sc´ , z˙ e civan były zm˛eczone, to układ terenu nie pozwalał na rozwini˛ecie szar˙zy. Kilku je´zd´zców z karabinami wysłano do zamkni˛ecia luk w szeregu. Rastar i Honal trzymali jeden oddział w siodłach w razie potrzeby szybkiej reakcji. Piki nie przydały si˛e w d˙zungli bardziej ni˙z jazda, ale za to uzbrojeni w asagaje włócznicy raz po raz dowodzili, jak wiele sa˛ warci. Bomani atakowali flanki, ale za ka˙zdym razem ich odpierano i wybijano. Dławiace ˛ kł˛eby dymu unosiły si˛e niczym g˛esta mgła pod sklepieniem z gał˛ezi. Wydawało si˛e, z˙ e koszmarna walka, trzask wystrzałów, wycie pocisków i wrzaski rannych i umierajacych ˛ nigdy si˛e nie sko´ncza.˛ Cofajace ˛ si˛e pułki dotarły wreszcie do skraju lasu. Pahner zobaczył z murów Sindi oddziały wychodzace ˛ z d˙zungli. Bistem Kar zabrał wi˛ekszo´sc´ zabitych i wszystkich rannych. Poniósł niewiele strat. Miał oczywi´scie ogromna˛ przewag˛e w postaci s´wietnie uzbrojonych z˙ ołnierzy, ale Pahner podejrzewał, z˙ e k’vaernijski generał dałby sobie rad˛e nawet z podobnie uzbrojonym jak on przeciwnikiem. Kar kojarzył mu si˛e z murem, którego nic nie jest w stanie przebi´c. Na skraju d˙zungli jako pierwsze pojawiły si˛e bataliony pikinierów. Jak dotad ˛ nie brali powa˙zniejszego udziału w walce, Bomani nie mieli okazji przekona´c si˛e, jak trudnym przeciwnikiem jest niewzruszona s´ciana pik. Kiedy pikinierzy ustawili si˛e na swoich pozycjach, z d˙zungli zacz˛eły wychodzi´c inne jednostki. Najpierw kawaleria Rastara, w wi˛ekszo´sci na piechot˛e, potem ranni, osłaniam przez l˙zej rannych i włóczników. Na ko´ncu pojawili si˛e zdyscyplinowani strzelcy. Dyscyplin˛e! s´wietna˛ organizacj˛e zawdzi˛eczali Farmerowi i jego marines, ale kapitan zdawał sobie spraw˛e, z˙ e szybko mogłaby wzia´ ˛c w łeb, gdyby z˙ ołnierze nie mieli tak wspaniałego dowódcy jak Bistem Kar. Nadeszła chwila przeprowadzenia ryzykownego manewru. Czworoboki pikinierów rozstapiły ˛ si˛e, by przepu´sci´c strzelców, a Kar zrobił to tak sprawnie, z˙ e Bomani nawet si˛e nie zorientowali. Nast˛epnie cofajaca ˛ si˛e armia ustawiła si˛e w olbrzymi czworobok pik, nie maja˛ cy flank, które mo˙zna by zaatakowa´c. Powolnym, równym marszem wojsko skierowało si˛e ku bramom Sindi. Raz za razem Bomani rzucali si˛e na nich, próbujac ˛ znale´zc´ odkryta˛ flank˛e, jednak ostrza pik nie dopuszczały ich na odległo´sc´ umo˙zliwiajac ˛ a˛ walk˛e wr˛ecz, a salwy z karabinów dziesiatkowały ˛ ich. W ko´ncu Bomani musieli zrezygnowa´c z prób zatrzymania przeciwnika. Zwyci˛eska armia zacz˛eła wchodzi´c w bramy miasta. Ogie´n karabinowy z ziemi i z murów powstrzymał ostatnie desperackie szar˙ze Bomanów. 321
*
*
*
Przez cały długi i m˛eczacy ˛ dzie´n Krindi Fain przebywał w sztabie dowodzenia i przygladał ˛ si˛e pracy generała. Kar stał spokojnie, z r˛ekami splecionymi za plecami, i od czasu do czasu rzucał jaki´s rozkaz, który jego adiutanci i posła´ncy natychmiast wykonywali. Fain rozstawił swója˛ kompani˛e wokół generała. Nowo mianowany dowódca zdawał sobie spraw˛e, z˙ e jego pojawienie si˛e w samym s´rodku otaczajacej ˛ generała grupy ujawniło słabo´sc´ dotychczasowej ochrony Kara i było przyczyna˛ zmiany jego przydziału. Fain nie wyobra˙zał sobie, by kto´s mógł tak łatwo przej´sc´ koło jego ludzi. Harcownicy z kompanii Delta, uzbrojeni w karabiny, patrzyli spode łba na ka˙zdego, kto zbli˙zał si˛e do generała. Nikt nie mógł ich omina´ ˛c. Dzi˛eki czujno´sci swoich z˙ ołnierzy Fain mógł spokojnie przyglada´ ˛ c si˛e bitwie. Widział, z˙ e Bistem Kar ma ogromne umiej˛etno´sci dowodzenia, którymi on sam nigdy nie b˛edzie mógł si˛e wykaza´c. Kiedy zapadła ciemno´sc´ , boma´nskie ataki osłabły, a ostatki odsieczy dla kawalerzystów, włacznie ˛ z grupa˛ do wodzenia, schroniły si˛e za murami Sindi. *
*
*
Kny Camsan stał w wieczornym deszczu i z niedowierzaniem patrzył na mury Sindi. To nie mo˙ze by´c prawda! To niemo˙zliwe! Był pewien, z˙ e Mnb Trag utrzyma miasto podczas jego nieobecno´sci. Kiedy jednak zobaczył mury, nie mógł nawet mie´c pretensji do starego wodza za oddanie miasta gównosiadom. To, co spotkało hord˛e w ciagu ˛ tego długiego i strasznego dnia, wydawało si˛e błahostka˛ w porównaniu z tym, co stało si˛e z Sindi. Camsan nie potrafił sobie wyobrazi´c, co mogło a˙z tak poszarpa´c pot˛ez˙ ne mury. Widniały w nich dziesiatki ˛ olbrzymich wyrw, przez które gównosiady przypu´sciły szturm i odbiły miasto z rak ˛ Traga i jego wojowników. — Co robimy? — spytał ostro jeden z pomniejszych wodzów. — Przez noc zbierzemy siły — odparł Camsan, nie odrywajac ˛ wzroku od zniszczonych murów miasta, które miało by´c jego stolica.˛ — A potem? — naciskał wódz. Tar Tin stał na czele Gestai, jednego z najwi˛ekszych i najbardziej wojowniczych klanów. Był wodzem starej daty, wierzacym, ˛ z˙ e dzi˛eki mocy płynacej ˛ z bojowego szału wojownicy sa˛ w stanie pokona´c wszystkie przeciwno´sci i zwyci˛ez˙ y´c. Był jednym z najwierniejszych zwolenników poprzedniego wodza, którego miejsce zajał ˛ Camsan. — A potem przygwo´zdzimy gównosiadów i zagłodzimy ich — powiedział ostro Camsan. 322
— A razem z nimi nasze kobiety i dzieci? — prychnał ˛ Tar Tin. — To rzeczywi´scie genialny plan! — To jedyne wyj´scie! — krzyknał ˛ Camsan. — Straty, jakie ponie´sli´smy, atakujac ˛ ich arkebuzy, sa˛ tego najlepszym dowodem! — A ja twierdz˛e, z˙ e to nie jest jedyne rozwiazanie ˛ — splunał ˛ Tin. — Gównosiady trzymaja˛ nasze kobiety i dzieci jako zakładników. My´slisz, z˙ e zawahaja˛ si˛e przed zabiciem ich, kiedy zorientuja˛ si˛e, z˙ e sa˛ zgubieni? Musimy ich natychmiast zaatakowa´c przez wyrwy, które zrobili przez własna˛ głupot˛e jakby specjalnie dla nas, i zniszczy´c ich, zanim oni zniszcza˛ przyszło´sc´ Bomanów! — To szale´nstwo — zaprotestował Camsan. — Nie widziałe´s, co ich nowa bro´n zrobiła w lesie? Nie rozumiesz, z˙ e je´sli potrafia˛ zburzy´c takie mury, potrafia˛ te˙z zrobi´c co´s o wiele gorszego? Nie, musimy wymy´sli´c co´s innego! — Musimy zaatakowa´c! — ryknał ˛ jeszcze gło´sniej Tin. — Tak wła´snie post˛epuja˛ prawdziwi Bomani — atakuja˛ i gina.˛ A po ich trupach atakuja˛ nast˛epni i nast˛epni, a˙z dopadna˛ wroga i zwyci˛ez˙ a! ˛ — Stracili´smy dzisiaj tysiace! ˛ — odkrzyknał ˛ Camsan. — Je´sli zaatakujemy te mury, to b˛edzie drugie Therdan, tylko o wiele gorzej. Co pomo˙zemy naszym kobietom i dzieciom, je´sli rzucimy si˛e im na pomoc i zostaniemy zniszczeni? My´slisz, z˙ e gównosiady zawahaja˛ si˛e przed zabiciem ich, kiedy zniszcza˛ hord˛e i nie b˛edzie ju˙z nad nimi wisiała gro´zba naszej zemsty? Wódz klasnał ˛ w r˛ece gestem sprzeciwu. — Szar˙zowa´c na przygotowanego wroga, który ma taka˛ bro´n, jest głupie i bezcelowe! Musimy znale´zc´ lepsze rozwiazanie! ˛ — To przez te twoje „lepsze rozwiazania” ˛ i chytre plany zgin˛eło tylu naszych wojowników — powiedział Tar Tin stanowczym, gro´znym głosem. — My´sl˛e, z˙ e straciłe´s poparcie wszystkich klanów. Ta katastrofa to twoje dzieło! Wódz Gestai cofnał ˛ si˛e i podniósł r˛ece. — Kto jest sprawca˛ naszej kl˛eski? Mury miasta sa˛ potrzaskane, a nasi wojownicy umieraja! ˛ Czyja odmowa zdobycia Przystani K’Vaerna dała gównosiadom czas na przygotowanie nowej broni? Kto spowodował, z˙ e zabrano nam nasze kobiety i dzieci? Kto jest sprawca˛ naszej kl˛eski? Wokół obu wodzów zebrali si˛e pozostali przywódcy klanów. Wi˛ekszo´sc´ z nich była o wiele starsza od Kny Camsana i z niech˛ecia˛ patrzyła na jego młody wiek, kiedy wybierano go na naczelnego wodza. Poparli go jednak po bitwie pod Therdan, gdy˙z potworne straty poniesione przy atakowaniu murów miasta przeraziły ich. Ale teraz, kiedy tylu wojowników le˙zało zabitych na polu i w d˙zungli, a ich kobiety i dzieci znalazły si˛e w r˛ekach gównosiadów, poczuli, z˙ e przyszedł czas na zmian˛e.
323
*
*
*
— Jak pan sadzi, ˛ co oni tam robia? ˛ — spytał zm˛eczonym głosem Roger. Jego siły dotarły do Sindi tu˙z po zmroku. Chocia˙z wielu piechurów zasn˛eło w drodze z kra´ncowego wyczerpania, Chim Pri i jego kawalerzy´sci zdołali jako´s wyrówna´c szyk i wjecha´c przez południowe bramy miasta spr˛ez˙ ystym kłusem, pod powiewajacym ˛ sztandarem, na którym szczerzył z˛eby basik. Ksia˙ ˛ze˛ stał teraz na blankach i razem z Pahnerem patrzyli na pola. — Zwiadowcy Jina maja˛ na nich oko — powiedział kapitan. — Nie mo˙zemy podej´sc´ do´sc´ blisko, z˙ eby u˙zy´c mikrofonów kierunkowych, ale wyglada ˛ na to, z˙ e prowadza˛ ostra˛ dyskusj˛e. My´sl˛e, z˙ e zastanawiaja˛ sie nad zmiana˛ dowódcy, i szczerze mówiac, ˛ bardzo mnie to cieszy. Ten cały Camsan jest zdecydowanie zanadto pomysłowy jak na barbarzy´nc˛e. — Sadzi ˛ pan, z˙ e rano nas zaatakuja? ˛ — Roger machnał ˛ r˛eka˛ w kierunku stosów boma´nskich trupów, wyra´znie widocznych dzi˛eki systemom powi˛ekszajacym ˛ hełmów. — Po tym, co im zrobili´smy w otwartym polu? — Zrobili´smy wszystko, z˙ eby ich do tego zach˛eci´c — odparł Pahner. — Zuz˙ yli´smy prawie tuzin ładunków działek plazmowych, z˙ eby wybi´c takie ładne, szerokie wyrwy w murach, i byłbym niesłychanie zawiedziony, gdyby nie skorzystali z tego, z˙ e maja˛ ułatwiony dost˛ep do miasta. Poza tym sa˛ tu ich kobiety i dzieci, wi˛ec powinni wpa´sc´ tutaj i je uratowa´c. — A je´sli tego nie zrobia? ˛ — spytał Roger. — Co wtedy? — Je´sli oni nie przyjda˛ do nas, my pójdziemy do nich, z˙ e tak powiem. Wysadz˛e Wielki Most, z˙ eby zostali na drugim brzegu rzeki, a potem rusz˛e na południe z ich kobietami i dzie´cmi w czworoboku pikinierów. Zanim znajda˛ jaka´ ˛s przepraw˛e — w ostateczno´sci zbuduja˛ tratwy — my b˛edziemy ju˙z prawie w D’Sley. Tamtejsze mury sa˛ mocne, zwłaszcza po naprawach, które zarzadził ˛ Tor Flain i Fullea. Utrzymamy je bez trudu dzi˛eki karabinom i artylerii, a wcia˙ ˛z b˛edziemy mieli ich kobiety i dzieci. — Szczerze mówiac, ˛ wolałbym takie wyj´scie, poniewa˙z je´sli jutro nas zaatakuja,˛ mo˙ze by´c paskudnie. Gdyby udało nam si˛e przeprowadzi´c ich rodziny do D’Sley i zmusi´c ich do rozmów, byłby to najlepszy sposób na zako´nczenie całej sprawy bez olbrzymich strat po obu stronach. Nie my´slałem, z˙ e b˛edziemy mieli do´sc´ czasu, aby tu zosta´c i prowadzi´c negocjacje. Chocia˙z bardzo lubi˛e i szanuj˛e K’Vaernijczyków, nie sadz˛ ˛ e, z˙ eby powierzenie im rozmów było najlepszym pomysłem. Sa˛ za bardzo ch˛etni do wyr˙zni˛ecia wroga, z˙ eby pozostawi´c los tylu tysi˛ecy kobiet i dzieci w ich r˛ekach. Teraz, kiedy Dobrescu odkrył ten wyciag ˛ z tranu coli, mogliby´smy chyba spróbowa´c rozmawia´c. . . tyle z˙ e wszystko tutaj jest ju˙z przygotowane, no a poza tym ci dranie mogliby przeprawi´c si˛e przez rzek˛e i dopa´sc´ nas na drodze do D’Sley.
324
Roger spojrzał na kapitana. Armand Pahner był jednym z najbardziej skomplikowanych ludzi, jakich znał. Był tak˙ze bardzo niebezpieczny, nie wahał si˛e przed zniszczeniem wszystkiego i wszystkich, którzy stali na jego drodze do osiagni˛ ˛ ecia celu: dostarczenia Rogera z˙ ywego na ziemi˛e. Jednak przy całej swojej bezwzgl˛edno´sci marin˛e był równie zdecydowany ocali´c wszystko to, czego nie musiał niszczy´c. Dzi˛eki pobytowi na Marduku ksia˙ ˛ze˛ zrozumiał, jak łatwo byłoby ka˙zdemu na miejscu Pahnera sta´c si˛e nieczułym i niewzruszonym. Bomani byli w ko´ncu tylko barbarzy´ncami, a dla nich najwa˙zniejsze było wydostanie si˛e z tej planety. Pahner był pewien, z˙ e przygotowana przez niego pułapka zniszczy boma´nska˛ hord˛e. Nie pokona, lecz zniszczy. Zaplanował masakr˛e, w porównaniu z która˛ dzisiejsza całodzienna walka była niczym. Kapitan przygotowywał t˛e operacj˛e przez wiele tygodni i był gotów doprowadzi´c ja˛ do ko´nca. Na pewno niektórzy uwa˙zali, z˙ e jego determinacja wynika z ch˛eci zniszczenia Bomanów raz na zawsze, ale Roger wiedział, z˙ e tak nie jest. On chciał po prostu uratowa´c jak najwi˛ecej swoich ludzi, a jedynym sposobem zmuszenia Bomanów, by uznali swója˛ kl˛esk˛e, było zmia˙zd˙zenie ich, spowodowanie maksymalnych strat. Je´sli Bomani chca˛ ocali´c swoje kobiety i dzieci, by ich klany mogły przetrwa´c, musza˛ pogodzi´c si˛e z przegrana.˛
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DRUGI
Kny Camsan patrzył na niebo, które ja´sniało szarym blaskiem deszczowego marduka´nskiego s´witu. Gdzie´s tam, po´sród dalekich wzgórz, rodzili si˛e młodzi boma´nscy wojownicy. Szamani zaciskali dolne dłonie niemowlat ˛ na r˛ekoje´sciach no˙zy i nacinali górne, by zaznajomi´c je z rozkosza˛ i bólem bitwy. Gdzie´s tam młodzi my´sliwi po raz pierwszy tropili atul. Gdzie´s tam z˙ ycie toczyło si˛e dalej. Topór nie odrabał ˛ jego głowy do ko´nca, jednak ten zły znak nie opó´znił ceremonii zaprzysi˛ez˙ enia nowego wodza. Tak, jak wymagała tego tradycja, Tar Tin, nowy najwy˙zszy przywódca boma´nskich klanów, został pomazany krwia˛ swojego poprzednika. Podniósł zakrwawiony ceremonialny topór nad głow˛e i machnał ˛ nim w stron˛e odległych umocnie´n, — Zniszczymy gównosiady, które bezczeszcza˛ t˛e ziemi˛e! Odbierzemy im miasto, odbijemy nasze kobiety i dzieci, i łupy, które chcieli nam zabra´c! Wybijemy gównosiadzka˛ armi˛e do ostatniej duszy! Zrównamy Przysta´n K’Vaerna z ziemia! ˛ Oczy´scimy t˛e krain˛e, a zdradzieckie gównosiady na całym s´wiecie b˛eda˛ dr˙ze´c na sam d´zwi˛ek imienia Bomanów! Zebrani wokół niego wodzowie krzykn˛eli na wiwat i wznie´sli topory, a Tin jeszcze raz wskazał na potrzaskane mury Sindi. — Zabi´c gównosiadów! *
*
*
— Wygladaj ˛ a˛ na zdenerwowanych — zauwa˙zył Farmer. Kapitan, Roger i wszyscy ocalali z dru˙zyny Juliana byli w piwnicy zburzonego domu w północnej cz˛es´ci Sindi. Huragan rakiet i działo plazmowe Gronningena zamieniły cała˛ okolic˛e w sterty gruzu. — Sadz˛ ˛ e, z˙ e okre´slenie „zdenerwowani” mo˙zna uzna´c za niewystarczajace. ˛ — Roger próbował dostosowa´c si˛e do spokojnego głosu kapitana. — Prawdopodobnie ma pan racj˛e — stwierdził Pahner — ale teraz naprawd˛e liczy si˛e to, z˙ e maja˛ nowego wodza, a on, jakby , to powiedział Poertena, jest „pieprzonym kretynem”. 326
Tym razem Roger przytaknał. ˛ Obaj widzieli na wy´swietlaczach swoich padów mnóstwo zbli˙zajacych ˛ si˛e do wyrw w murach Sindi wrogich czerwonych ikonek. Wzrok Rogera przyciagn˛ ˛ eły grupki czekajacych ˛ na przeciwnika niebieskich ikonek. Oznaczały one bataliony strzelców i pikinierów, którzy teraz mieli najtrudniejsze zadanie. Ciekawe, zadumał si˛e ksia˙ ˛ze˛ , o czym my´sla˛ ci z˙ ołnierze, schowani za prymitywnymi umocnieniami i czekajacy ˛ na rze´z. *
*
*
Krindi Fain był pewien, z˙ e wybranie go na dowódc˛e osobistej stra˙zy Bistem Kara to wielki zaszczyt. Nawet po niecałych trzech godzinach snu był w stanie to doceni´c. Niestety, nowy przydział miał te˙z swoje złe strony, o czym przypomniały mu wojenne okrzyki i łoskot boma´nskich b˛ebnów. Obło˙zone workami z piaskiem i gruzem stanowisko generała znajdowało si˛e tak blisko pierwszych szeregów, z˙ e Fain czuł si˛e niepewnie. Oczywi´scie porucznik — jego stopie´n został oficjalnie zatwierdzony poprzedniego wieczora — rozumiał, dlaczego Kar musi tutaj by´c. Po wczorajszej walce dowódca Gwardii zyskał całkowite zaufanie — mo˙zna nawet powiedzie´c oddanie — swoich oddziałów. Ich wiara w swojego wodza musiała by´c niezachwiana, z˙ eby plan si˛e powiódł. Musieli wiedzie´c, z˙ e jest z nimi, z˙ e te˙z nadstawia karku. — Ida,˛ tak jak si˛e spodziewali´smy, generale — oznajmił sier˙zant Jin. Jego patrole s´ciagni˛ ˛ eto w nocy z powrotem i rozdzielono tak, aby przy ka˙zdym dowódcy pułku był jeden marin˛e z hełmem, padem i komunikatorem. Sier˙zant wskazał teraz na rozło˙zony na stoliku pad, a Fain ledwie powstrzymał si˛e od wyciagni˛ ˛ ecia szyi i zerkni˛ecia na ekran. I tak nic by mu to nie dało — w przeciwie´nstwie do Kara i jego sztabowców, porucznik nie potrafił odczytywa´c danych na wy´swietlaczu. — Wyglada ˛ na to, z˙ e od zachodu pchn˛eli wi˛eksze siły, ni˙z oczekiwali´smy, panie generale — zauwa˙zył jeden z adiutantów Kara, a olbrzymi K’Vaernijczyk kiwnał ˛ głowa˛ potakujaco. ˛ — Na dłu˙zsza˛ met˛e to nie ma znaczenia — powiedział po chwili. — I tak musza˛ przej´sc´ przez most, je´sli chca˛ przedosta´c si˛e na drugi brzeg. Mimo to uprzed´zmy pułkownika Tarma, z˙ e b˛edzie atakowany mocniej i pr˛edzej ni˙z si˛e spodziewa. — Robi si˛e — powiedział lakonicznie Jin. Fain zobaczył, jak jego usta poruszaja˛ si˛e bezgło´snie, kiedy marin˛e przesyła wiadomo´sc´ z˙ ołnierzowi przydzielonemu do sztabu pułkownika Tarma. — Chyba troch˛e zwalniaja˛ — zauwa˙zył kto´s inny. Cała grupa dowodzenia parskn˛eła s´miechem, w który jednak wyra´znie słycha´c było zdenerwowanie. — Pewnie zdziwili si˛e, z˙ e nikt do nich nie strzela — powiedział po chwili Kar. W oddali rozbrzmiał zwielokrotniony trzask karabinowych wystrzałów, jakby komentarz generała był znakiem, na który czekały obie strony. 327
*
*
*
— Kontakt — mruknał ˛ cicho Julian. Marines zebrani w piwnicy patrzyli na ekrany swoich padów. Macki boma´nskiej hordy dotarły do pierwszych umocnie´n i zacz˛eła si˛e bitwa. — Na ile oceniacie ich liczebno´sc´ , Julian? — spytał Pahner. — Ci˛ez˙ ko powiedzie´c, sir — odparł plutonowy — ale nie wydaje mi si˛e, z˙ eby było ich wi˛ecej ni˙z sze´sc´ dziesiat-sze´ ˛ sc´ dziesiat ˛ pi˛ec´ tysi˛ecy. — Naprawd˛e wytłukli´smy ich tylu w jeden dzie´n? — Roger nie mógł ukry´c niedowierzania. — Chyba nie — odpowiedział Pahner. — By´c mo˙ze kilku wodzów postanowiło nie bra´c udziału w naszym przyj˛eciu. Ale i tak jest ich wystarczajaco ˛ wielu, z˙ eby wszystko poszło zgodnie z planem, nie sadzi ˛ pan? Pierwsza fala Bomanów wpadła pod ogie´n karabinów. In˙zynierowie Rus Froma bardzo starannie wybrali stanowiska strzeleckie. Utworzone w rumowisku przej´scia prowadziły nacierajacych ˛ w krzy˙zowy ogie´n, a włócznicy i strzelcy bezlito´snie wykorzystywali przewag˛e, jaka˛ dawały im umocnienia. Ulicami zrujnowanego Sindi płyn˛eły strumienie krwi barbarzy´nców, a miasto zasnuwały kł˛eby dymu. Bomani wydawali wojenne okrzyki i nieustannie szli do przodu, mimo z˙ e ju˙z poprzedniego dnia poznali mo˙zliwo´sci nowych karabinów i byli przygotowani na rze´z, jaka miała ich dzisiaj spotka´c. Nikt nie mógłby wi˛ec oskar˙zy´c ich o tchórzostwo, kiedy tak parli naprzód z desperackim pragnieniem uwolnienia swoich kobiet i dzieci. Tar Tin, podobnie jak inni wodzowie, nie był sko´nczonym głupcem. Wiedział, z˙ e wej´scie w stref˛e ostrzału okopanego wroga spowoduje straty, których nawet oni nie wytrzymaja,˛ dlatego nie spieszyli si˛e i szukali sposobu omini˛ecia siedzacych ˛ za umocnieniami z˙ ołnierzy. Jak si˛e okazało, mo˙zliwo´sci było całkiem sporo. Sindi było olbrzymim miastem jak na marduka´nskie standardy. Dywizje Bistem Kara liczyły za mało ludzi, z˙ eby obsadzi´c całe miasto, dlatego rozmieszczono ich tylko w najwa˙zniejszych punktach drogi prowadzacej ˛ do Wielkiego Mostu. Wyznaczono tak˙ze trasy odwrotu ka˙zdego oddziału przez rumowisko. Kiedy Bomanom udawało si˛e omina´ ˛c okopanych w ruinach z˙ ołnierzy, ci po prostu wycofywali si˛e na kolejna˛ pozycj˛e. Był to do´sc´ skomplikowany i niebezpieczny manewr, który wymagał dyscypliny, sprawnej komunikacji i idealnego zgrania w czasie. Tylko wiara w Bistem Kara oraz elektroniczne połaczenia ˛ komunikacyjne i rozmieszczone w ruinach czujniki marines pozwoliły go bez trudu przeprowadzi´c. — W porzadku, ˛ panowie — powiedział Kar, kiedy ostatni batalion dzielacy ˛ ich od Bomanów zaczał ˛ si˛e cofa´c. — Czas na nas. Poruczniku Fain?
328
— Tak jest, sir. — Fain zasalutował i kiwnał ˛ głowa˛ swojemu sier˙zantowi. Ten skinał ˛ pierwszemu plutonowi, a kompania Delta utworzyła wokół grupy dowodzenia naje˙zony bagnetami pier´scie´n. — Idziemy, kapitanie — powiedział Kar przez komunikator przypi˛ety do uprz˛ez˙ y. — Na razie chyba niczego nie podejrzewaja.˛ *
*
*
Poranek przebiegał pod znakiem strzelaniny, krzyków, kł˛ebów dymu i rzezi. ˙ Zaden wódz Bomanów nie miał jasnego obrazu sytuacji. To co gównosiady zrobiły, odbijajac ˛ Sindi z rak ˛ Mnb Traga i jego wojowników, zmieniło nie do poznania północna˛ cz˛es´c´ miasta. W ruinach zawalonych s´cian i dachów, stosach gruzu i nadpalonych belek znikn˛ely wszystkie charakterystyczne miejsca, które poznali podczas kilkumiesi˛ecznego pobytu w mie´scie. Ale zniszczenia działały tak˙ze na ich korzy´sc´ , poniewa˙z wypalone szkielety budynków i stosy gruzu cz˛es´ciowo osłaniały ich przed ostrzałem. Mimo z˙ e ponosili ogromne straty, przebijajac ˛ si˛e do kolejnych kryjówek, nieprzerwanie spychali wroga w tył. Dokładnie tak, jak to zaplanował Armand Pahner. *
*
*
— A teraz — mruknał ˛ Bistem Kar — zaczyna si˛e najtrudniejsza cz˛es´c´ operacji. Krindi Fain nie wierzył własnym uszom, ale czuł, z˙ e generał nie z˙ artuje. Bitwa przeniosła si˛e w okolice Wielkiego Mostu. Wi˛ekszo´sc´ ocalałych z˙ ołnierzy piechoty ju˙z si˛e nim wycofywała. Kar zachował Pierwsza˛ Dywizj˛e do osłony odwrotu, a pułkownikowi Ni przypadł zaszczyt utworzenia tylnej stra˙zy dywizji. Nadchodził wieczór, a Bomani wcia˙ ˛z byli niezmordowani. Jeden Bóg wiedział, ile tysi˛ecy ich wojowników ju˙z zgin˛eło, ale nie robiło to na nich wra˙zenia. Wcia˙ ˛z udawało im si˛e spycha´c K’Vaernijczyków do tyłu. Fain nie wiedział, jak wygladaj ˛ a˛ ich własne straty, ale czuł, z˙ e na pewno były bardzo bolesne. Najgorsza była utrata całego batalionu strzelców z pułku Tonach, boma´nskie uderzenie przebiło si˛e obok nich szybciej, ni˙z si˛e spodziewano, odcinajac ˛ z˙ ołnierzom drog˛e odwrotu. Reszta pułku desperacko próbowała przedrze´c si˛e na pomoc otoczonym towarzyszom, ale bezskutecznie, w ko´ncu generał Kar rozkazał im si˛e wycofa´c. Musiał powtórzy´c rozkaz dwa razy, zanim posłuchali go, i to bardzo niech˛etnie. Strata czterystu strzelców oraz dowódcy pułku i szeregowca marines, który łaczył ˛ go ze sztabem, była bardzo bolesna, ale nie jedyna. Według szacunków, 329
obro´ncy stracili dotad ˛ prawie tysiac ˛ dwustu z˙ ołnierzy, czyli niemal tyle samo, co podczas całodziennej bitwy w d˙zungli. Chocia˙z były to dotkliwe straty, stanowiły zaledwie ułamek strat barbarzy´nców, a poza tym były cena˛ zwabienia Bomanów w pułapk˛e. Teraz trzeba było przeprowadzi´c tylna˛ stra˙z przez Wielki Most, ale tak, z˙ eby nie zniech˛eci´c barbarzy´nców do ponawiania ataków. Grupa dowodzenia stała ju˙z na północnym kra´ncu mostu, czekajac ˛ na z˙ ołnierzy pułkownika Ni. Pahner nalegał, z˙ eby Kar wycofał si˛e wcze´sniej, ale dowódca Gwardii grzecznie, lecz stanowczo odmówił. Zamierzał wycofa´c si˛e wraz ze swoimi ostatnimi oddziałami. Porucznik Fain spojrzał na Wielki Most i pokr˛ecił z podziwem głowa.˛ Cofaja˛ cy si˛e nim z˙ ołnierze sprawiali wra˙zenie, z˙ e przepychaja˛ si˛e i tłocza˛ w rozpaczliwej próbie ucieczki przed barbarzy´ncami. Uwa˙zny obserwator zauwa˙zyłby jednak, z˙ e z˙ aden z nich nie porzucił swojej broni, co z reguły robiły spanikowane oddziały. Ucieczka wygladała ˛ bardzo przekonujaco ˛ i Fain miał nadziej˛e, z˙ e dowódcy Bomanów dali si˛e nabra´c na t˛e maskarad˛e. Północny kraniec Wielkiego Mostu si˛egał do du˙zego placu, przez który powoli, lecz równym krokiem cofał si˛e pułk Marton. Oba bataliony pikinierów, ustawione w trzech szeregach, trzymały Bomanów na dystans, nie dopuszczajac ˛ ich do walki wr˛ecz. Dwie kompanie włóczników zostały wzmocnione siłami stu pi˛ec´ dziesi˛eciu kawalerzystów ka˙zda, wszyscy mieli co najmniej po dwa rewolwery, co dawało sił˛e ognia niemal równa˛ pułkowemu batalionowi strzelców. Włócznicy i kawalerzy´sci osłaniali flanki pikinierów, za´s strzelcy poruszali si˛e wzdłu˙z szeregów, zasypujac ˛ szar˙ze Bomanów ogniem. — Ładnie, bardzo ładnie — powiedział Kar do swojego adiutanta. Fain znaczaco ˛ odchrzakn ˛ ał ˛ i wskazał na most. — Sir, my´sl˛e, z˙ e pułkownik Ni byłby zadowolony, gdyby´smy zeszli z drogi i zostawili mu miejsce na manewry. — Bardzo taktownie to uj˛eli´scie — mruknał ˛ Kar i za´smiał si˛e. Skinał ˛ jednak głowa˛ ku uldze porucznika. Fain wymamrotał cicha˛ modlitw˛e do Boga Wody i kiwnał ˛ na sier˙zanta Knevera. Grupa dowodzenia była wyra´znie oddzielona od reszty armii, która jakoby w panice uciekała na południowy brzeg Tam. Fain byłby o wiele szcz˛es´liwszy, gdyby generał trzymał si˛e bli˙zej wycofujacych ˛ si˛e z˙ ołnierzy, Karowi jednak si˛e nie spieszyło. Zostawał w tyle, przygladaj ˛ ac ˛ si˛e wchodzacym ˛ na most oddziałom Ni. Barbarzy´ncy sprawiali wra˙zenie zdecydowanych nie dopu´sci´c, by ostatnia grupa gównosiadów uszła ich zem´scie, wi˛ec szar˙zowali naprzód pomimo nawały ognia karabinów i rewolwerów, wznoszac ˛ bojowe okrzyki i ciskajac ˛ toporkami. Od czasu do czasu trafieni nimi z˙ ołnierze padali, chocia˙z cz˛es´ciej ranni ni˙z zabici, natomiast Bomani wcia˙ ˛z tracili swoich wojowników.
330
Fain obawiał si˛e, z˙ e moga˛ ich zgnie´sc´ sama˛ swója˛ masa,˛ wi˛ec podbiegł do Kara i nie´smiało zapytał: — Sir, czy nie zechciałby pan i´sc´ troch˛e szybciej? — Za chwil˛e — odparł Kar i zbył go niecierpliwym machni˛eciem r˛eki. — Sir, ciagle ˛ pan to powtarza — zauwa˙zył porucznik. Kolejne natarcie Bomanów zako´nczyło si˛e stosem trupów w odległo´sci niecałych dwudziestu metrów przed ostrzami pik. — Wycofam si˛e, kiedy b˛ed˛e gotowy, poruczniku — zahuczał Kar niskim głosem. — Pułkowi nie pomo˙ze, kiedy z˙ ołnierze zobacza,˛ jak czmycham w bezpieczne miejsce. — Sir, z całym szacunkiem — powiedział nie´smiało Fain. — Jestem pewien, z˙ e z˙ ołnierze poczuliby si˛e znacznie lepiej, gdyby wiedzieli, z˙ e nic panu nie zagra˙za. Poza tym plutonowy Julian powiedział mi, z˙ e kapitan Pahner chce widzie´c pana tyłek na rezerwowym stanowisku dowodzenia, zanim Bomani przejda˛ przez ten pieprzony most. To prawie dosłowny cytat, sir — dodał uprzejmym, ale stanowczym tonem. — Powiedziałem, z˙ e za chwil˛e pójd˛e — odparł jeszcze bardziej stanowczo Kar. Fain pokr˛ecił głowa.˛ — Erkum? — Tak,Krindi? — Odprowad´z pana generała na drugi brzeg — powiedział porucznik. Bistem Kar podniósł gwałtownie głow˛e, a jego oczy na ułamek chwili niebezpiecznie si˛e zw˛eziły. Potem spojrzał na Pola, o cała˛ głow˛e wy˙zszego od niego, i roze´smiał si˛e. — Dobrze, poruczniku. Id˛e. Id˛e! Kim ja jestem, z˙ eby spiera´c si˛e z pot˛ez˙ nym Erkum Polem? Przecie˙z nie chc˛e oberwa´c deska! ˛ — Nie uderzyłbym pana, panie generale — powiedział z wyrzutem szeregowy. — Nie watpi˛ ˛ e — odparł Kar, klepiac ˛ olbrzymiego Diaspranina po ramieniu, po czym przywołał reszt˛e grupy dowodzenia. — Panowie, porucznik Fain byłby wdzi˛eczny, gdyby´smy przyspieszyli kroku. — Machnał ˛ na nich dolnymi r˛ekami, jakby przeganiał niegrzeczne dzieci, i wyszczerzył z˛eby w ludzkim u´smiechu. — Ju˙z, ju˙z, nie ociaga´ ˛ c si˛e! *
*
*
— Na nich! Na nich! — zawył Tar Tin, kiedy ostatni oddział gównosiadów wycofał si˛e na most. Wódz nie mógł przepchna´ ˛c si˛e na czoło hordy, ale widział Wielki Most ze swojego punktu obserwacyjnego na szczycie zawalonego budynku. 331
Nie wpadł w szał bojowy, ale czuł uniesienie i ogie´n płonacy ˛ w z˙ yłach. To były tylko południowe gównosiady, ale walczyły tak samo odwa˙znie jak Bomani. Dusz˛e Tina wypełniła rado´sc´ , jaka˛ dawało mu oczekiwanie na ich s´mier´c. To była dobra bitwa, bardowie b˛eda˛ ja˛ sławi´c przez wiele pokole´n, a mimo strat poniesionych przez hord˛e, zwyci˛estwo le˙zało w zasi˛egu ich r˛eki. Tin widział panik˛e, w jakiej armia gównosiadów uciekała przez most. Rozpoznawał oznaki złamanego morale, dowódcy nie zmusza˛ z˙ ołnierzy do stawienia czoła wrogowi, kiedy horda uderzy na nich jeszcze raz. — Przez most, a miasto znów b˛edzie nasze! — krzyknał, ˛ wymachujac ˛ toporem i pchajac ˛ wojowników do natarcia na tylna˛ stra˙z uciekajacych. ˛ Horda naparła z furia,˛ ale gównosiady ju˙z schroniły si˛e na mo´scie i nie mo˙zna ˙ było uderzy´c na nich z flanki. Zołnierze niosacy ˛ długie, straszne włócznie zwarli szeregi, tworzac ˛ nieprzebyta˛ s´cian˛e ostrzy, i zacz˛eli cofa´c si˛e wolnym, równym krokiem. Nie mo˙zna było dopa´sc´ ich w walce wr˛ecz, wi˛ec Bomani naparli jeszcze mocniej, zasypujac ˛ wroga gradem toporków. Gównosiady schroniły si˛e pod sklepieniem utworzonym z podniesionych tarcz, od których z grzechotem odbijały si˛e ostrza toporków. Gdzieniegdzie pojedynczy z˙ ołnierz osuwał si˛e na ziemi˛e, ale inni natychmiast odciagali ˛ rannych w bezpieczne miejsce, i powolny, ponury odwrót trwał dalej. Tar Tin warczał z w´sciekło´sci, z˙ e nie mo˙ze pikinierów zmia˙zd˙zy´c, ale mimo to był zadowolony. Przeciwnik cofał si˛e, i to tak szybko, z˙ e horda zda˙ ˛zy przedrze´c si˛e na drugi brzeg, zanim reszta spanikowanej armii si˛e przegrupuje. *
*
*
— W porzadku, ˛ prosz˛e pa´nstwa, przebieramy si˛e w stroje wieczorowe — powiedział Pahner, a otaczajaca ˛ go dru˙zyna marines si˛egn˛eła po hełmy. Dni sp˛edzone w d˙zungli we wspomaganym pancerzu pozwoliły Rogerowi zaznajomi´c si˛e z mo˙zliwo´sciami i ograniczeniami zbroi. Wcia˙ ˛z był daleki od sprawnego posługiwania si˛e nia,˛ ale przynajmniej miał pewno´sc´ , z˙ e potrafi ja˛ nosi´c. Marines najwyra´zniej mieli obawy co do umiej˛etno´sci wykorzystywania przez niego wszystkich funkcji pancerza, poniewa˙z działko plazmowe, w które zbroja była poczatkowo ˛ wyposa˙zona, zamieniono na s´rutowe. Było to i tak zabójcze urzadzenie, ˛ ale pociski, którymi strzelało, nie mogły przynajmniej uszkodzi´c pancerza bojowego. Ksia˙ ˛ze˛ mógłby si˛e poczu´c ura˙zony takim brakiem zaufania do jego umiej˛etno´sci strzeleckich, ale tak naprawd˛e odczuł jedynie ulg˛e. ˙ Zołnierze dookoła niego mocowali hełmy. Na wizjerze Rogera wy´swietlił si˛e HUD. Wi˛ekszo´sc´ energochłonnych systemów pozostawała w trybie gotowo´sci, zbroja z˙ yła. Ksia˙ ˛ze˛ zadr˙zał lekko na my´sl o niszczycielskim potencjale ich sprz˛etu. 332
Zgodnie z tym, co Pahner powiedział Rastarowi, mieli tyle zapasów energii i cz˛es´ci wymiennych, by u˙zy´c pancerzy dwa razy. Teraz wła´snie, jak uznał kapitan, nadeszła pora na skorzystanie z nich. Pahner rozwa˙zał zastosowanie zbroi w walce w otwartym polu, jednak Bomani byli za bardzo rozproszeni. Marines mogliby wyczerpa´c zasilanie, zanim udałoby im si˛e obja´ ˛c swoim działaniem chocia˙z kawałek terenu, który zaj˛eła horda. Dlatego wła´snie kapitan wymy´slił pułapk˛e zwana˛ Sindi. *
*
*
Pułk Marton minał ˛ s´rodek Wielkiego Mostu. A˙z po północny kraniec most zapchany był zbita˛ masa˛ Bomanów, przepychajacych ˛ si˛e do przodu, by dopa´sc´ znienawidzonych gównosiadów. Cofajacy ˛ si˛e K’Vaernijczycy wydawali si˛e okruchem w porównaniu z tysiaca˛ mi napierajacych ˛ na nich barbarzy´nców. Fakt, z˙ e tak wła´snie miało by´c, nie czynił tego widoku mniej strasznym. Zamiast wi˛ec obserwowa´c ponury odwrót, Bogess i Rus From zaj˛eli si˛e czekajac ˛ a˛ na Bomanów na drugim brzegu rzeki niespodzianka.˛ In˙zynierowie Sindi zbudowali na południowym kra´ncu Wielkiego Mostu bram˛e i baszt˛e. Za nimi rozpo´scierał si˛e plac, jeszcze wi˛ekszy ni˙z na południowym brzegu, na którym stały rz˛edy warsztatów, składów i domów. Sie´c ulic była skomplikowana jak w ka˙zdym marduka´nskim mie´scie, a nawet wi˛eksze bulwary trudno było nazwa´c szerokimi. Architekci nie widzieli potrzeby wznoszenia pot˛ez˙ nych murów wzdłu˙z południowego brzegu Tam. Do tej cz˛es´ci miasta mo˙zna było dosta´c si˛e jedynie przez Wielki Most, wi˛ec broniaca ˛ go baszta była tak naprawd˛e jedynym zabezpieczeniem przed atakiem z tej strony. In˙zynierowie Rus Froma wprowadzili kilka zmian. Przy u˙zyciu ładunków czarnego prochu wyburzyli kwartały budynków na południe od placu, wydra˙ ˛zajac ˛ go prawie o kilometr w głab ˛ miasta. Z powstałego przy tym gruzu wznie´sli wysokie na sze´sc´ i grube na trzy metry kamienne mury, blokujace ˛ wszystkie odchodzace ˛ od placu alejki i ulice. W s´cianach wszystkich budynków wokół placu wybili otwory strzelnicze. Otwarte pozostały jedynie dwie ulice od południa, którymi uciekła cała armia, nie liczac ˛ pułku Marton. Kiedy tylko u wylotu ulicy zniknał ˛ ostatni z˙ ołnierz, in˙zynierowie znów rzucili si˛e do pracy. Za zaporami z worków z piaskiem ustawiono sze´sc´ nowych „Napoleonów” z odlewni dział w Przystani K’Vaerna. Generał i duchowny po raz ostatni spojrzeli na te przygotowania i niemal zrobiło im si˛e z˙ al swoich wrogów.
333
*
*
*
Krindi Fain odetchnał ˛ z ulga,˛ kiedy generał Kar i jego grupa dowodzenia weszli na schody prowadzace ˛ na szczyt baszty i dołaczyli ˛ do biskupa Froma i generała Bogessa. Czułby jeszcze wi˛eksza˛ ulg˛e, gdyby brama i tunel pod wie˙za˛ nie były uszkodzone przez działko plazmowe. Chocia˙z rozumiał, z˙ e zniszczenie ich było wa˙zne dla obrony tego brzegu rzeki, z˙ ałował, z˙ e nie moga˛ zatrzasna´ ˛c przed wrzeszczac ˛ a˛ horda˛ Bomanów porzadnych ˛ wrót z drzewa, zwłaszcza z˙ e w gr˛e wchodziło bezpiecze´nstwo dwóch najwy˙zszych generałów i głównego in˙zyniera. Szybko sprawdził pozycje swoich z˙ ołnierzy i poczuł przypływ dumy. Jego ludzie na pewno byli nie mniej ni˙z on sam zdenerwowani, zwłaszcza z˙ e o całym planie niewiele wiedzieli, ale byli teraz dokładnie tam, gdzie powinni, i wyjmowali pudełka z nabojami. Gdyby wszystko poszło dobrze, reszta pułku miała wycofa´c si˛e do bastionów razem z kompania˛ Faina. Stad ˛ z˙ ołnierze mogli odpiera´c Bomanów przez wiele godzin, co powinno było wystarczy´c. . . zakładajac, ˛ z˙ e ich plan zadziała. *
*
*
— Teraz! Uderza´c! Teraz! Krzyk Tar Tina podchwycili i powtórzyli wszyscy przywódcy klanów, pop˛edzajac ˛ swoich wojowników. Tin za´smiał si˛e dziko, widzac, ˛ jak pierwsi z nich zbli˙zaja˛ si˛e do południowej bramy. Nawet z północnego brzegu rzeki wida´c było wyra´znie, jakie zniszczenia barbakanu spowodował szturm gównosiadów. Wejs´cie do miasta było otwarte jak wypatroszone basik. Trzeba było tylko przepchna´ ˛c ostatnich gównosiadów przez potrzaskany tunel, i ju˙z miasto było ich. *
*
*
— My´sl˛e, z˙ e ju˙z — mruknał ˛ Pahner, kiedy niebieskie ikonki pułku Marton min˛eły wy´swietlana˛ przez jego HUD zielona˛ lini˛e bezpiecze´nstwa. Toots kapitana wysłał przez nadajnik jego pancerza kod detonacji. Mikromolekularny detonator był przystosowany do współpracy zarówno ze skomplikowanymi ładunkami chemicznymi, jak i małymi bombami termonuklearnymi. Zespół, który go stworzył, nie przypuszczał nawet, z˙ e mo˙zna go u˙zy´c do czego´s tak prymitywnego jak czarny proch, prawdopodobnie naukowcy obraziliby si˛e za takie wykorzystanie ich wynalazku. Pahner zupełnie si˛e tym nie przejmował. Dla niego liczył si˛e tylko fakt, z˙ e detonator zrobił dokładnie to, co trzeba, czyli zapalił lont prowadzacy ˛ do pi˛eciuset min rozmieszczonych wzdłu˙z zachodniej kraw˛edzi mostu. 334
Miny wybuchały stopniowo. Od s´rodka a˙z do północnego kra´nca mostu przetoczył si˛e grzmiacy ˛ walec ognia i dymu. *
*
*
— Teraz! Gło´sny okrzyk pułkownika Ni jeszcze nie wybrzmiał, a ju˙z wszyscy jego pikinierzy przykucn˛eli. Około sze´sciuset Bomanów, którzy znajdowali si˛e poza strefa˛ ra˙zenia min, było zbyt oszołomionych kataklizmem za ich plecami, by jako´s na to zareagowa´c. Kiedy tylko pikinierzy zeszli z linii strzału, czterystu strzelców i trzystu uzbrojonych w rewolwery kawalerzystów otworzyło do barbarzy´nców ogie´n. Most był tak waski, ˛ z˙ e z˙ ołnierze stali w szeregach liczacych ˛ zaledwie po dwudziestu ludzi. Po oddaniu strzałów ka˙zda sze´sc´ dziesiatka ˛ przykucała, ust˛epujac ˛ miejsca nast˛epnej. Kanonad˛e rozpocz˛eli kawalerzy´sci, a kiedy przyszła kolej na druga˛ grup˛e strzelców, na całym Wielkim Mo´scie nie było ju˙z ani jednego z˙ ywego Bomana. *
*
*
Starszy sier˙zant Eva Kosutic chodziła w t˛e i z powrotem po szczycie muru zamykajacego ˛ zachodnia˛ cz˛es´c´ placu. Nie była zadowolona z faktu, z˙ e siedzi w mie´scie, podczas gdy z˙ ołnierze sa˛ w polu, a Roger i jego oddział walczy o z˙ ycie. Zbli˙za si˛e jednak szansa przerwania tej bezczynno´sci, pomy´slała, słuchajac ˛ łoskotu salw pułku Marton. — Załadowa´c kartacze — powiedziała do wyszkolonych przez siebie artylerzystów i u´smiechn˛eła si˛e na sama˛ my´sl o tym, jaka˛ niespodziank˛e maja˛ dla Bomanów. — Strze˙zcie si˛e Armaghian — powiedziała cicho do b˛edacych ˛ jeszcze daleko barbarzy´nców. — Zwłaszcza, kiedy niosa˛ dary. *
*
*
Tar Tin patrzył ze zgroza˛ na Wielki Most. Prawie sze´sc´ tysi˛ecy barbarzy´nców zostało unicestwionych w północnej cz˛es´ci mostu. Horda poniosła wprawdzie o wiele wi˛eksze straty podczas walki o miasto, ale nie odbyło si˛e to w tak krótkim mgnieniu oka. W jednej chwili byli walecznymi i dumnymi wojownikami, którzy wydawali okrzyki bojowe i napierali na wrogów, a w nast˛epnej chwili poszarpanym i pokrwawionym mi˛esem. Krew spływała strumieniami do rzeki, zabarwiajac ˛ ja˛ na czerwono, a˙z Tam zacz˛eła wyglada´ ˛ c, jakby sama wykrwawiała si˛e na s´mier´c. 335
Podczas kiedy boma´nski wódz patrzył na t˛e rze´z i zniszczenia, a tylna stra˙z gównosiadów odwróciła si˛e i wbiegła w półmrok zniszczonego tunelu barbakanu, powietrzem wstrzasn˛ ˛ eła kolejna eksplozja. Ze s´rodkowego filara mostu buchn˛eły kł˛eby dymu i pyłu. Tin wyr˙znał ˛ ostrzem ceremonialnego topora w kamie´n, na którym stał, i zawył z furii. Przekl˛ete gównosiady wysadziły za soba˛ most! Zawtórował mu ryk gniewu wydobywajacy ˛ si˛e z tysi˛ecy gardeł. Wojownicy krzyczeli o strasznej zem´scie, obiecywali powolna˛ i bolesna˛ s´mier´c gównosiadów, którzy przygotowali pułapk˛e i uszli przed ich gniewem. Kiedy dym i pył zaczał ˛ opada´c, ich oczom ponownie ukazał si˛e Wielki Most. Tar Tin wstrzymał oddech i niespokojnie wypatrywał tego, co pozostało z mostu. Je´sli wyrwa nie b˛edzie zbyt szeroka, mo˙ze uda im si˛e jako´s przedosta´c. Mo˙ze zbuduja˛ prowizoryczny filar. . . Najpierw z jego gardła, a potem z tysi˛ecy innych wyrwał si˛e triumfalny okrzyk. Most stał! Wybuch wyrwał dziur˛e po jego wschodniej stronie, ale to było ˙ wszystko. Zadnych powa˙zniejszych zniszcze´n! — Teraz zdechniecie, gównosiady! — wrzasnał ˛ z rado´scia˛ Tar Tin. — My´sleli´scie, z˙ e jeste´scie tacy cwani! Ale nic ju˙z nie ochroni was przed naszymi toporami! — Obiema górnymi r˛ekami wódz podniósł nad głow˛e oznak˛e swojej władzy, a jego głos zabrzmiał jak traby ˛ boga wojny. — Naprzód, klany! Zabi´c gównosiadów! *
*
*
Armand Pahner odetchnał ˛ z ulga,˛ kiedy nowa fala Bomanów run˛eła na most. Najbardziej obawiał si˛e tego, z˙ e barbarzy´ncy nie zechca˛ wej´sc´ w czekajac ˛ a˛ na nich na południowym brzegu pułapk˛e. U˙zył min, z˙ eby mi˛edzy tylna˛ stra˙za˛ pułku ˙ a pierwszymi Bomanami była bezpieczna odległo´sc´ . Zołnierze musieli mie´c czas, aby zabarykadowa´c si˛e w baszcie, kapitan nie chciał ryzykowa´c wpuszczenia barbarzy´nców na plac, kiedy jego z˙ ołnierze nie b˛eda˛ całkowicie bezpieczni. Poza tym przedwczesne otwarcie ognia mogło ostrzec barbarzy´nców o tym, co ich czeka. Na szcz˛es´cie Bomani nie zawahali si˛e i ruszyli dalej, nie obawiajac ˛ si˛e kolejnych pułapek. Most na nowo wypełnił si˛e stłoczonymi Bomanami, a Pahner właczył ˛ komunikator. — Ida,˛ Eva — oznajmił starszej sier˙zant na zastrze˙zonym kanale. — Niech nikt si˛e za bardzo nie rozochoci. *
*
*
Honal wygladał ˛ przez otwór strzelniczy w s´cianie budynku, który kiedy´s był sklepem. Nie miał pój˛ecia, jakie towary tu sprzedawano, gdy˙z po sklepie pozo336
stało tylko du˙ze puste pomieszczenie i wzmocnione kamienne mury. Na przymocowanych do podłogi obrotowych lawetach stały działka, które ofiarowała im K’Vaernijska Marynarka. Sheffa´nski wojownik oparł dło´n na lufie jednego z nich. Było to małe, ładowane od przodu działko, strzelajace ˛ pociskami o wadze mniej wi˛ecej kilograma. Na k’vaernijskich okr˛etach montowano je wzdłu˙z relingów jako bro´n przeciw wrogim załogom. Kiedy Julian je zobaczył, oznajmił, z˙ e to najwi˛eksze strzelby, jakie spotkał w galaktyce. Honal nie wiedział, co to jest strzelba, ale czuł, z˙ e to działko pozwoli mu zem´sci´c si˛e na wrogu za wymordowanie tylu Sheffa´nczyków. Bistem Kar patrzył ze szczytu baszty na nieko´nczace ˛ si˛e morze nacierajacych ˛ Bomanów. Barbarzy´ncy nawet si˛e nie zawahali, kiedy dotarli do wyrwy w mo´scie. Generał mruknał ˛ z zadowoleniem, kiedy ja˛ min˛eli i rzucili si˛e naprzód. — Poruczniku Fain! — Tak, sir? — Ci dranie moga˛ nabra´c podejrze´n, je´sli zaprosimy ich na podwórko, ale nie chc˛e ich te˙z zniech˛eci´c. My´sl˛e, z˙ e jedna kompania naprawd˛e dobrych strzelców powinna by´c w sam raz. Czy mo˙ze przypadkiem pan wie, gdzie mog˛e znale´zc´ taka,˛ która˛ by to interesowało? — W rzeczy samej, panie generale — powiedział Diaspranin i u´smiechnał ˛ si˛e — wiem. Kompania! Baczno´sc´ ! *
*
*
Tar Tin zawarczał w´sciekle, kiedy z baszt zniszczonego barbakanu odezwały si˛e arkebuzy. A wi˛ec cz˛es´c´ tylnej stra˙zy zachowała do´sc´ przytomno´sci umysłu, by próbowa´c opó´zni´c po´scig! Musiał przyzna´c, z˙ e to była bohaterska decyzja, poniewa˙z z˙ ołnierze mieli ograniczone zapasy amunicji i w ko´ncu b˛eda˛ musieli ulec. Było oczywiste, z˙ e jest ich za mało, by powstrzyma´c Bomanów. Setki barbarzy´nskich wojowników parły przez most, a najszybsi ju˙z przebiegali przez zniszczona˛ bram˛e. Most był ich! Wkrótce odzyskaja˛ całe miasto, rodziny i łup znów znajda˛ si˛e w ich r˛ekach, a Przysta´n K’Vaerna b˛edzie zgubiona. *
*
*
Eva Kosutic patrzyła na barbarzy´nców wlewajacych ˛ si˛e na plac jak ciemna woda wypełniajaca ˛ wyschni˛ete jezioro po przerwaniu tamy. Biegli przed siebie, machali toporami, wznosili wojenne okrzyki. Katem ˛ oka sier˙zant zobaczyła, z˙ e jej artylerzy´sci zaczynaja˛ si˛e niepokoi´c. Chcieli ju˙z otworzy´c ogie´n, ale ona wcia˙ ˛z stała i czekała, a˙z jezioro si˛e wypełni. 337
*
*
*
Sna˛ Hulf z klanu Ternolt przebiegł przez tunel barbakanu, wyjac ˛ wojenne zawołanie. Bitewne uniesienie niosło go naprzód jak op˛etanego. Nareszcie mo˙ze udowodni´c swoja˛ odwag˛e i ukara´c tych wszystkich gównosiadów. Nigdy wczes´niej nie prze˙zył czego´s takiego jak szar˙za przez most, nigdy nie był cz˛es´cia˛ takiej ogromnej, niepowstrzymanej fali. Most był jakby ło˙zyskiem strumienia, a wypełniajaca ˛ go horda fala˛ przypływu, nabierajac ˛ a˛ pr˛edko´sci i wystrzeliwujac ˛ a˛ na ko´ncu z taka˛ siła,˛ z˙ e nic nie mogło jej si˛e oprze´c! Mimo uniesienia nagle zdał sobie spraw˛e, z˙ e plac za mostem wyglada ˛ jako´s dziwnie. Był wi˛ekszy ni˙z ostatnim razem, a wszystkie odchodzace ˛ od niego ulice znikn˛eły. W s´cianach budynków były widoczne ogromne dziury. I co robiły te gównosiady na murze zamykajacym ˛ główny bulwar? Potem zobaczył jakie´s dziwne dwukołowe wozy, a na nich rury z ciemnego brazu. ˛ Rury były długie i smukłe. . . i co´s mu przypominały. Gdyby tylko wiedział, co. . . *
*
*
— Nigdy nie widziałem tylu Bomanów na tak małej przestrzeni — zauwa˙zył Honal. — Wygladaj ˛ a˛ jak zagroda pełna turom czekajacych ˛ na oznakowanie — dodał Chim Pri, sprawdzajac ˛ spłonki w jednym ze swoich rewolwerów. — I jeden wielki cel — dodał Turkol Bes. Dowódca batalionu Carnan po˙zyczył jeden z samopowtarzalnych karabinów marines i przynajmniej czterdzie´sci magazynków, które teraz le˙zały przed nim uło˙zone w stosik. Bro´n wydawała si˛e absurdalnie mała, ale Besowi to nie przeszkadzało. — I jeden wielki cel — powtórzył ponuro Rastar. *
*
*
— Zaczynaja˛ zwalnia´c, panie generale — zauwa˙zył Krindi Fain, a Kar kiwnał ˛ głowa.˛ Wyjał ˛ lunet˛e Dell Mira i patrzył przez nia˛ na północny kraniec mostu. — My´sl˛e, z˙ e plac zaczyna si˛e wypełnia´c, poruczniku — powiedział w zamys´leniu. — Nawet przy takim naporze z tyłu nie zmie´sci si˛e ich wi˛ecej na tak małej przestrzeni. Za´smiał si˛e zło´sliwie. — Oczywi´scie zaraz zaczniemy robi´c miejsce dla nast˛epnych, prawda? — Panie generale, pułkownik Ni melduje, z˙ e niektórzy Bomani próbuja˛ sforsowa´c wrota bastionu — oznajmił jeden ze sztabowców Kara. Generał wzruszył ramionami. 338
— Proponuj˛e powiedzie´c mu, z˙ eby do tego nie dopu´scił — odparł łagodnym tonem, wcia˙ ˛z patrzac ˛ przez teleskop. — Chocia˙z — dodał sucho — my´sl˛e, z˙ e ju˙z niedługo b˛eda˛ mieli na głowie zupełnie inne problemy. *
*
*
— Armand, mamy tu ju˙z prawie full. Pahner u´smiechnał ˛ si˛e, słyszac ˛ ostry ton Kosutic. Sier˙zant nie przyznałaby si˛e nawet sama przed soba,˛ z˙ e czuje si˛e niepewnie, ale zwrócenie si˛e do niego po imieniu przy z˙ ołnierzach, nawet na zastrze˙zonym kanale, zdradzało jej zdenerwowanie. Patrzac ˛ na ciasno stłoczone czerwone ikonki, kapitan nie mógł jej za to wini´c. Transmisja z hełmu Kosutic ukazywała olbrzymie morze Bomanów, najbli˙zsi zaczynali ju˙z raba´ ˛ c toporami barykady. Przebicie si˛e przez kamienne zapory niepr˛edko im si˛e uda, ale kapitan nie chciał im da´c do´sc´ czasu, by spróbowali przej´sc´ góra.˛ — Julian, ilu jeszcze mo˙ze ich by´c na naszym brzegu albo na mo´scie? — spytał. — Dziesi˛ec´ -dwana´scie tysi˛ecy na mo´scie i nast˛epne dziesi˛ec´ na podej´sciach — odparł po chwili plutonowy. Pahner zmarszczył lekko czoło. Nie sadził, ˛ z˙ e tylu ju˙z tam jest. Je´sli oszacowania Juliana sa˛ trafne — a Pahner uwa˙zał, z˙ e raczej sa˛ — Bomanów zostało nie wi˛ecej ni˙z pi˛ec´ dziesiat ˛ dwa tysiace, ˛ czyli nieco ponad połow˛e liczebno´sci ich hordy na poczatku ˛ kampanii. Je´sli wszystko pójdzie zgodnie z planem, ci na mo´scie i placu zgina,˛ ale kilku marines we wspomaganych pancerzach nie mo˙ze jednocze´snie zamkna´ ˛c drogi ucieczki z mostu i okra˙ ˛zy´c tych, którzy jeszcze na niego nie weszli. Oznacza to, z˙ e przynajmniej dziesi˛ec´ tysi˛ecy barbarzy´nców ucieknie, a to si˛e kapitanowi zupełnie nie podobało. Pahner skrzywił si˛e, kiedy zdał sobie spraw˛e, z˙ e denerwuje go my´sl o zadaniu wrogowi „zaledwie” dziewi˛ec´ dziesi˛eciu procentowych strat. Nawet Bomanów powinno to przekona´c, z˙ e nie warto z nimi zadziera´c. — W porzadku, ˛ Eva — powiedział uspokajajaco. ˛ — Je´sli przez to poczujesz si˛e lepiej, zaczynaj. — Dzi˛eki — odparła sarkastycznie, i po chwili kapitan usłyszał przez wcia˙ ˛z aktywne połaczenie ˛ jej rozkaz. — Ognia! *
*
*
Sna Hulf został przyparty do kamiennej s´ciany przez napierajacych ˛ z tyłu wojowników. Dwaj jego towarzysze stracili równowag˛e i znikn˛eli pod wrzeszczac ˛ a˛ 339
i wymachujac ˛ a˛ toporami fala.˛ Na pewno zostali stratowani, ale on nie mógł przesta´c my´sle´c o rurach z brazu. ˛ Gdyby były grubsze i spi˛ete metalowymi obr˛eczami, uznałby je za bombardy. Nikt jednak nie montował bombard na takich wozach, a poza tym bombardy nigdy nie sa˛ tak cienkie. To niedorzeczne, ale mimo to. . . mimo to. . . Kiedy on wcia˙ ˛z si˛e zastanawiał, do artylerzystów dotarł rozkaz Evy Kosutic. *
*
*
Nie liczac ˛ dwunastu dział na barykadach z worków z piaskiem, zamykajacych ˛ dwie aleje, którymi wycofali si˛e K’Vaerm’jczycy, na s´wietnie zaprojektowanych platformach strzelniczych stała cała bateria dział. Platformy unosiły si˛e troch˛e ku tyłowi, tak z˙ e linia strzału dział przebiegała poni˙zej stanowisk baterii po przeciwnej stronie placu. W ko´ncu nikt nie chciałby zgina´ ˛c od ognia własnych z˙ ołnierzy. Ka˙zdy ładunek działa składał si˛e z dziewi˛eciu pocisków o s´rednicy pi˛ec´ dziesi˛eciu milimetrów, dział za´s było sto osiemdziesiat ˛ dwa. Ponad tysiac ˛ sze´sc´ set z˙ elaznych kuł wielko´sci piłki do baseballa przeorało stłoczonych Bomanów. Nie wiadomo, ile tysi˛ecy Bomanów zgin˛eło od tej pierwszej salwy. Zaraz potem do otworów strzelniczych podeszli kawalerzy´sci z rewolwerami i strzelcy. Ponad sze´sc´ set działek Marynarki plun˛eło ogniem i dymem. Ka˙zde z nich wysłało w stron˛e Bomanów sto trzydzie´sci pi˛ec´ wyjacych ˛ kuł. *
*
*
Honal krzyknał ˛ z zadowolenia, odpalajac ˛ działko. Huk równocze´snie otwierajacych ˛ ogie´n setek działek i armat oraz tysi˛ecy karabinów i rewolwerów był jak uderzenie olbrzymiego młota. Ogłuszajace ˛ fale zdawały si˛e wyciska´c powietrze z płuc, a smród siarki mieszał si˛e z ryczacymi ˛ j˛ezorami płomieni, jakby demony otworzyły podwoje piekła. Rastar, Chim Pri i Turkol Bes stali przy swoich strzelnicach i pruli do barbarzy´nców. Pomocnicy Honala nadbiegli i zacz˛eli przeładowywa´c działko, a on w tym czasie wyciagn ˛ ał ˛ swoje dwa rewolwery i opró˙znił je z amunicji przez otwór strzelniczy. Ze zbitego tłumu Bomanów dobiegły krzyki agonii, a dławiace ˛ kł˛eby dymu zasłoniły sło´nce. *
*
*
Tar Tin był akurat w połowie mostu, kiedy zza barbakanu dobiegł go grzmot wybuchów. Pot˛ez˙ ny Wielki Most pod jego stopami zadr˙zał, a poprzez ten przeraz˙ ajacy ˛ łoskot wódz usłyszał krzyki swoich umierajacych ˛ wojowników. 340
Kiedy nad kra´ncem mostu uniosła si˛e chmura dymu, poczuł, jakby kto´s zacisnał ˛ dło´n na jego sercu. Pojał, ˛ z˙ e Kny Camsan miał racj˛e. Szar˙za na nowa˛ bro´n gównosiadów oznaczała s´mier´c, a on zrobił z siebie głupca — dał si˛e na to namówi´c! Nie widział jeszcze, co si˛e dzieje na placu za brama,˛ ale czuł, z˙ e doprowadził swoje klany do ostatecznego zniszczenia. Jego wojownicy tak˙ze usłyszeli odgłosy rzezi i tak samo jak on poj˛eli, co si˛e dzieje. Przez kilka chwil parli jeszcze do przodu, potem jednak nacisk osłabł, a strumie´n barbarzy´nców na mo´scie zawrócił. *
*
*
— No, prosz˛e pa´nstwa — powiedział Pahner do opancerzonych marines z druz˙ yny Juliana. — Czas pop˛edzi´c nasze cielaczki. *
*
*
Prawdziwym celem marines było złamanie do reszty morale Bomanów, i to całkowicie im si˛e udało. Opancerzeni z˙ ołnierze, niewidoczni dzi˛eki systemom kamuflujacym ˛ swoich zbroi, min˛eli maruderów boma´nskiej hordy i rozdzielili si˛e, zajmujac ˛ jak najwi˛ecej ulic wychodzacych ˛ na plac przy północnym skraju mostu. Potem ruszyli naprzód, otwierajac ˛ ogie´n. Fala s´rutu i ładunków plazmy dopadła Bomanów, którzy wła´snie zacz˛eli ucieka´c przed zagłada˛ na drugim brzegu rzeki. Tego było ju˙z dla nich za wiele. Nawet barbarzy´nski szał bitewny nie mógł wytrzyma´c konfrontacji z taka˛ groza˛ i zniszczeniem. Wojownicy zacz˛eli rzuca´c bro´n i pada´c na ziemi˛e, szukajac ˛ ratunku przed straszliwa˛ s´miercia˛ z rak ˛ niewidzialnych demonów. *
*
*
Honal si˛egnał ˛ po nast˛epne dwa rewolwery i otworzył ogie´n, patrzac, ˛ jak ´ wrzeszczacy ˛ Bomani padaja˛ w fontannach krwi. Smiał si˛e, bliski histerii. To było jak zabijanie basic. Pewnie mógłby wyj´sc´ tam i zabija´c Bomanów pałka˛ — a˙z tak byli przera˙zeni. Jego rewolwery klikn˛eły pustymi b˛ebenkami. Honal zezłoszczony wysunał ˛ b˛ebenki i zaczał ˛ wciska´c w nie nowe naboje. Potem zało˙zył spłonki i znów zaczał ˛ strzela´c. — Przerwa´c ogie´n, Honal — krzyknał ˛ mu kto´s do ucha. — Co? — spytał, wybierajac ˛ nast˛epny cel i naciskajac ˛ spust. Kto´s uderzył go w rami˛e. 341
— Wstrzyma´c ogie´n! — wrzasnał ˛ Rastar. Honal spojrzał z niedowierzaniem na kuzyna, po czym wyjrzał przez otwór strzelniczy. Pozostali przy z˙ yciu wojownicy próbowali chowa´c si˛e za stertami zmasakrowanych ciał. Rastar potrzasn ˛ ał ˛ nim. — Wstrzyma´c ogie´n — powiedział ju˙z bardziej normalnym głosem. — Despreaux ka˙ze wstrzyma´c ogie´n. To ju˙z koniec. — Ale. . . — zaczał ˛ Honal. Rastar pokr˛ecił głowa.˛ — Ona ma racj˛e, kuzynie. Spójrz na nich. Spójrz na nich i przypomnij sobie, jacy byli, kiedy wdarli si˛e na nasze mury. . . i jacy ju˙z nigdy, przenigdy nie b˛eda.˛ — Znów wolno pokr˛ecił głowa.˛ — Zwiazek ˛ został pomszczony, kuzynie. Zwiazek ˛ został pomszczony. *
*
*
Tar Tin stał uwi˛eziony na s´rodku mostu i z przera˙zeniem patrzył na upadek ducha jego ludu. Duma wojowników, która zawsze prowadziła ich do zwyci˛estwa i dla której pora˙zka była tylko zach˛eta˛ do wzmo˙zenia wysiłków, umarła tego dnia na jego oczach. Cokolwiek si˛e stanie z z˙ ałosnymi resztkami klanów, nigdy nie zapomna˛ tej kl˛eski, nigdy wi˛ecej nie znajda˛ w sobie do´sc´ odwagi, by złapa´c gównosiady za gardło i nauczy´c ich respektu. I to on, Tar Tin, przywiódł ich do tego. Wiedział, czego za˙zadaj ˛ a˛ od niego klany. Nie mógł przecisna´ ˛c si˛e mi˛edzy stłoczonymi wojownikami, by rzuci´c si˛e na wrogów i w ten sposób ponie´sc´ s´mier´c. Nie mógł nawet za´spiewa´c pie´sni s´mierci, bo wokół nie było wroga, który pozwoliłby mu zgina´ ˛c z honorem. Była tylko ha´nba i s´wiadomo´sc´ , z˙ e lud wojowników, postrach Pomocy, ju˙z nigdy nie wstapi ˛ na wojenny szlak. Spojrzał na trzymany w dolnych r˛ekach ceremonialny topór, który wodzowie klanów nosili od pi˛etnastu pokole´n i który w ko´ncu zaznał kl˛eski i upokorzenia. Jego dłonie zacisn˛eły si˛e na drzewcu broni, kiedy wyobraził sobie, z˙ e gównosiady moga˛ go złapa´c i powiesi´c w jakim´s s´mierdzacym ˛ mie´scie, daleko od jego ukochanych wzgórz Północy. Nie! Mógł temu zapobiec. Mógł udowodni´c, z˙ e jest wart tytułu najwy˙zszego wodza. Tar Tin, ostami wojenny przywódca boma´nskich klanów, przycisnał ˛ topór, oznak˛e swojego wodzostwa, do piersi i wspiał ˛ si˛e na balustrad˛e Wielkiego Mostu Sindi. W dole powoli toczyły si˛e wody rzeki Tam, czerwone od krwi jego ludu. Tar Tin zamknał ˛ oczy i skoczył.
ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY TRZECI
— Jedna — powiedział Poertena rzucajac ˛ kart˛e na stół. — Nie dobieraj w ten sposób — zaprotestował Fain, przesuwajac ˛ kart˛e w jego stron˛e. — Tak si˛e nie gra. — Tydzie´n — odezwał si˛e Tratan. — Gra dopiero tydzie´n, a ju˙z udaje eksperta. — Tak si˛e nie gra — powtórzył dowódca kompanii. — Prawie sko´nczyli´smy maszty — zmienił temat Tratan — a ostatnie drzewce b˛eda˛ gotowe w przyszłym tygodniu. A wy sko´nczycie wreszcie te kadłuby, mi˛eczaki? — Porzadna ˛ robota wymaga czasu — odparł Trel Pis. Stary k’vaernijski szkutnik podrapał si˛e w prawy róg i popatrzył w karty. — Nie wolno jej przyspiesza´c. — Wczoraj z˙ e´smy zwie´zli ostatni ładunek desek z tartaków — powiedział Poertena. — Jutro zaczynamy składanie do kupy. Jak sko´nczymy, zabalujemy. — Wi˛ec w przyszłym tygodniu ksia˙ ˛ze˛ b˛edzie miał swój jacht? — spytał Fain. — Sprawdzam. Dwie pary. — Albo za dwa tygodnie — powiedział marin˛e. — Musimy zało˙zy´c o˙zaglowanie, a to zajmie troch˛e czasu. No i płótno nie jest jeszcze gotowe. Cztery ósemki. Dawaj. — Kareta? — spytał Fain z niedowierzaniem. — No. Jak masz karty, nie musisz dobiera´c — rzucił Poertena. — Tylko wtedy, jak dostajesz w dup˛e. *
*
*
— Panie plutonowy, mo˙zecie na to spojrze´c? Ludzie nie próbowali wyja´snia´c Mardukanom istoty nasłuchu. Z niezwykła˛ łatwo´scia˛ pojmowali niuanse masowej produkcji, ale słowo „elektronika” traktowali jak czary. Zamiast wi˛ec cokolwiek tłumaczy´c, Pahner poprosił o udost˛epnienie wysokiego kawałka zachodniego muru i na tym poprzestał. Julian wyszedł z wie˙zy, w której cieniu odpoczywała jego dru˙zyna, i spojrzał na odczyt pada. — Cholera — zaklał ˛ cicho. 343
— Co to znaczy? — spytał Cathcart, stukajac ˛ palcem w błyskajac ˛ a˛ ikon˛e. — Zakodowana transmisja głosowa — powiedział Julian i przykucnał, ˛ by przeprowadzi´c analiz˛e. — Z lotu rozpoznawczego? W głosie kaprala pobrzmiewało zdenerwowanie. Od dnia opuszczenia Marshadu wiedzieli, z˙ e kto´s znalazł w porcie opuszczone promy desantowe, w których wyladowali ˛ na planecie. Strz˛ep przekazu, który przechwycili, nie pozostawiał co do tego z˙ adnych watpliwo´ ˛ sci. Nikt jednak nie wiedział, jak potraktuja˛ to odkrycie ludzie, w których r˛ekach był port. Było mało prawdopodobne, by ktokolwiek uwierzył, z˙ e kompania marines mogła dotrze´c a˙z tak daleko, ale nale˙zało to tak˙ze bra´c pod uwag˛e. — Nie wiem, czy to lot rozpoznawczy — powiedział po chwili Julian — ale ktokolwiek to jest, jest wystarczajaco ˛ blisko, z˙ eby´smy mogli odbiera´c jego transmisje. Czyli do´sc´ blisko, z˙ eby nas zobaczy´c. . . je´sli nas szuka. Albo usłysze´c, je´sli nie b˛edziemy uwa˙za´c z radiem. ´ eci? — spytał kapral, patrzac — Swi˛ ˛ w niebo. — Cywil — odparł Julian. — Standardowy program, który mo˙zna s´ciagn ˛ a´ ˛c z Infonetu ka˙zdej planety. ´ eci mogli zdja´ — To dobrze, prawda? To znaczy, z˙ e Swi˛ ˛c blokad˛e. To mo˙ze by´c jaki´s frachtowiec czy co´s takiego. — Mo˙ze. — Julian stuknał ˛ w błyskajac ˛ a˛ z˙ ółcia˛ i czerwienia˛ ikonk˛e. — Z drugiej strony piraci u˙zywaja˛ takiego samego programu. *
*
*
Cord uwa˙zał si˛e za uczonego i poet˛e. Kiedy wi˛ec O’Casey ustawiła swojego tootsa na dokładne przetłumaczenie logu ocalałego z jedynego statku, który przepłynał ˛ ocean, Mardukanin zaoferował jej swoja˛ pomoc. Szaman bez trudu odczytał słowa zapisane na kruszacych ˛ si˛e płatach skóry. „Czterdziestego szóstego dnia podró˙zy z pierwsza˛ c´ wiercia˛ po s´wicie morze zagotowało si˛e pot˛ez˙ nie, a wody jego wezbrały. Ka˙zdy, kto nie trudził si˛e przy wiosłach, przybiegł do sterburty i ujrzał bable, ˛ które si˛e do statku szybko zbli˙zały. I gdy czwarty babel ˛ zoczono przy burcie samej, od dołu zadr˙zał statek cały, jakoby w raf˛e podwodna˛ uderzył. Mistrz Kindar zawezwał wszystkich do wioseł, lecz nim kto´s co´s zrobi´c zdołał, g˛eba wielka, szeroka jak statek nasz długi, rozwarła si˛e. Kiedy paszcza zacisn˛eła si˛e, rozdarła drewno i pochłon˛eła wielu, co naprzód pobiegli dziwo oglada´ ˛ c. Innych, co przy burtach stali, do wody zrzuciła z potrzaskanych szczatków. ˛ 344
Stałem przy sterze, kiedy statek na bok zaczał ˛ si˛e przekr˛eca´c. Od dziobu krzyk wielki si˛e podniósł, statek zatrzasł ˛ si˛e cały, to bestia raz jeszcze uderzyła, ale tegom ju˙z nie widział. Schwyciłem rumpel mocno, kiedy statek na burt˛e upadł, i skoczyłem i złapałem kawał burty, co na wodzie pływał. Słyszałem potem krzyki innych, co do wody wpadli, a stwór znów i znów na statek si˛e rzucał, a˙z w ko´ncu nasycił si˛e albo zbrzydł mu łup. Mo˙ze to drugie, bo ju˙z dziesi˛ec´ dni mija, a on nie powrócił. Kuk i ja jedyni z˙ e´smy z pi˛eknej łodzi Nahn Cibell z˙ ywi uszli. Wiatr i prad ˛ pchaja˛ nas przez bezkresny ocean. Zapisałem wszystko, co wiem, mam nadziej˛e z ko´ncem podró˙zy porozmawia´c z z˙ ona˛ i dziatki zobaczy´c. Ale goraco ˛ jest bardzo na morzu. A wody ju˙z nie mamy.” Roger siedział na skraju pomostu i patrzył na mała˛ zatoczk˛e. Słyszał rozkr˛ecajac ˛ a˛ si˛e za nim zabaw˛e, ale na razie chciał tylko oglada´ ˛ c sło´nce zachodzace ˛ nad Morzem K’Vaerna. Otworzył worek i wyjał ˛ z niego wysadzana˛ klejnotami odznak˛e członka cesarskiego dwora. Ksia˙ ˛ze˛ podniósł ja˛ do góry, dotknał ˛ delikatnie palcem i przypiał ˛ do własnego munduru. Potem ostro˙znie wyjał ˛ z worka gar´sc´ popiołu. — O, Danny, chłopcze mój — wyszeptał i drobinki prochów opadły na powierzchni˛e wody. Staro˙zytny pean o miło´sci i stracie zagłuszyły krzyki czteroskrzydłych stworze´n, o których na Ziemi nikomu nawet si˛e nie s´niło. O, Danny mój, fujarki ju˙z s´piewaja˛ W dolinach i na stokach gór. Min˛eło lato i kwiaty umieraja˛ I tobie przyszło i´sc´ , a czeka´c przyszło mnie. Lecz wró´c, gdy latem laki kwitna,˛ Lub gdy doliny ciche i bieli si˛e w nich s´nieg, Bo ja tu b˛ed˛e w sło´ncu albo w cieniu, Bo Danny mój, tak bardzo kocham ci˛e. — Roger? — Nimashet poło˙zyła dło´n na jego ramieniu. — Przyjdziesz? To tak˙ze twoje przyj˛ecie. — Ju˙z id˛e. — Wstał i otrzepał r˛ece. — Jedzeniem mo˙zemy uczci´c jego pami˛ec´ tak samo jak czymkolwiek innym. Ksia˙ ˛ze˛ Roger Ramius Sergei Alexander Chiang MacClintock, trzeci nast˛epca Tronu Ludzko´sci, po raz ostatni spojrzał na łagodne fale rozbijajace ˛ si˛e u wej´scia do zatoki. Potem odwrócił si˛e i poszedł do restauracji, trzymajac ˛ za r˛ek˛e plutonowego marines, a drobinki popiołu pokryły tak˙ze jej dło´n. Za nimi prochy powoli mieszały si˛e ze słona˛ morska˛ woda˛ i odpływały, by spocza´ ˛c na dalekich brzegach.