Herbert George Wells
Dolores
Tłumaczyła Maria Skibniewska
Tytuł oryginału angielskiego Apropos
of Dolores
Słowo wstępne
Wszystkie postacie występujące...
6 downloads
11 Views
Herbert George Wells
Dolores
Tłumaczyła Maria Skibniewska
Tytuł oryginału angielskiego Apropos
of Dolores
Słowo wstępne
Wszystkie postacie występujące w tej
powieści i wszystkie opowiedziane w
niej zdarzenia są zmyślone, a jeśli
nazwiska, wypadki czy okoliczności
przypominają jakiekolwiek osoby lub
fakty rzeczywiste — jest to
podobieństwo przypadkowe.
Zastrzeżeniem tym autor obejmuje
również i siebie samego. Wprawdzie
napisał tę książką w pierwszej osobie,
jednak opowiadający jest postacią
zmyśloną, choćby nawet wydawał się
żywy i prawdziwy. Autor z pewnością
nie wytoczy swemu wydawcy procesu o
zniesławienie, nie ma do tego żadnych
podstaw. Stefan Wilbeck nie spowiada
się z grzechów autora, podobnie jak
Tristram Shandy nie jest autoportretem
Laurence’a Sterne’a. Sterne zdawał
sobie sprawę z tego, że jego Tristram
Shandy jest inną i różną osobą i
świadomie wyposażył go nie tylko w
odmienne losy, ale i w odmienne cechy
charakteru. W ten sposób tworzy każdy
powieściopisarz, który nadaje swej
książce formę pamiętnika.
Dlatego też, jeśli poglądy Stefana
Wilbecka gniewać będą czytelnika,
niechże nie obciąża swym gniewem
autora.
Ale nie należy zbyt daleko posuwać
tego zastrzeżenia autorskiego,
zamieszczonego na wstępie, zgodnie z
przyjętymi zwyczajami. Oceniamy
każdą prawdziwą powieść wedle jej
zgodności z rzeczywistością, a
zadaniem jej jest odzwierciedlenie
życia. Musi więc ukazywać ludzi i
wydarzenia zaczerpnięte z życia, a nie z
innych książek. Tworzywem jej są
doświadczenia, obserwacje, rzeczy
zasłyszane lub podpatrzone oraz
oryginalne myśli autora, rozłożone
przez niego na elementy i na nowo
skomponowane. Bierze się coś z jednej
osoby, coś z innej, coś z przyjaciela,
którego się zna od wielu lat, coś z
rozmowy podsłuchanej na peronie w
trakcie czekania na pociąg albo z
interesującej wzmianki w gazecie. W
ten sposób powstaje powieść i nie może
powstać inaczej. Jeśli jakaś fikcyjna
postać udała się tak dobrze, że zdaje
się żywa i prawdziwa, nie upoważnia to
czytelnika do poszukiwania w życiu jej
modela ani do podejrzeń, że autor
pozwolił sobie na karykaturę
określonej żyjącej osoby.
Książka ta jest opowieścią o
szczęściu i o samotności ducha
ludzkiego. Napisana została w
najlepszej wierze. To, co tu
opowiedziano, nie zdarzyło się nikomu
na świecie. Wiele jednak z tych rzeczy
zdarza się każdemu.
H. G. WELLS
Rozdział pierwszy
Dwa dni szczęścia
1
Portumčre, 2 sierpnia 1934 r.
Czuję się szczęśliwy i mam wrażenie,
że przez dwa ostatnie dni byłem
całkowicie szczęśliwy. Co więcej,
wbrew krytycznym protestom rozumu
sądzę, że w ogóle byłem szczęśliwy w
życiu.
Rozum mój nie zaprzecza
kategorycznie temu twierdzeniu, ale
domaga się głębszego zbadania sprawy.
Wyciąga wspomnienia, tak jak politycy
w dyskusji odgrzebuje dawne
przemówienia swoich przeciwników.
Wnosi swoją interpretację trochę
irytującym tonem doskonałej
bezstronności. Muszę to jednak bliżej
wyjaśnić. Bardzo jeszcze niedawno, bo
przed kilku zaledwie dniami,
przeżywałem taki nastrój, że lata
otwierające się przede mną wydawały
mi się jarzmem zbyt ciężkim do
dźwigania, a własne życie —
beznadziejnie zaplątanym supłem.
Odtrąciłem myśl o samobójstwie trochę
dlatego, że wymagało to zbyt wielkiego
wysiłku i było dość kłopotliwe, a trochę
dlatego — i ten wzgląd wolałem
wysuwać na plan pierwszy — że miałem
obowiązki wobec osób bliskich mi i ode
mnie zależnych; chociaż, szczerze
mówiąc, mnie życie tych osób
wydawało się bardzo nieudane, one
ceniły je i znajdowały w nim pewne
radości.
Wciąż jeszcze, mimo tylu
rozczarowań, wierzę, iż takie wahania
nastrojów można opanowywać lepiej,
niż mnie się to udaje. Nie
usprawiedliwiają tego gwałtownego
zwrotu w uczuciach okoliczności
zewnętrzne, w nich bowiem nic się tak
bardzo nie zmieniło. Nie mogę
twierdzić, by pod jakimkolwiek
względem powodziło mi się lepiej lub
gorzej owej nieszczęsnej nocy. Ale to
było trzy dni temu. Dzisiaj w
niezrozumiały sposób odzyskałem
dawny stan zadowolenia, już odnajduję
w życiu i w sobie wiele dobrego i
chciałbym wytrwać w tym usposobieniu
do końca.
Gdy w myślach dokonuję
szczegółowego przeglądu tych dwóch
minionych pogodnych dni, tak bardzo
różnych od owej nocy pełnej
przygnębienia, narzuca się mej
wyobraźni postać Jamesa Boswella.
Widzę, że przez pewien czas chłonąłem
życie z takim smakiem i otwierałem oczy
duszy z taką ciekawością jak Boswell.
Żyłem obiektywnie. Interesowałem się
światem zewnętrznym. Czuję, że jest we
mnie coś z Boswella i że to właśnie
stanowi najszczęśliwszą cząstkę mojej
natury. Jeśli wolno w ten sposób nagiąć
do swoich celów język spirytualistów,
powiedziałbym, że w ciągu tych
ostatnich dwóch dni Boswell panował
we mnie. Od chwili, gdy przedwczoraj
opuściłem Paryż, umysł mój poczynił
tysiące przyjemnych spostrzeżeń —
zupełnie w stylu boswellowskim —
patrzyłem bowiem na świat tak, jak
Boswell na tego wielkiego, leniwego,
roztargnionego, mądrego w swojej
lekkomyślności, liberalnego torysa
doktora Johnsona. Nie usunąłem swojej
osoby i osobistych trosk całkowicie w
cień, ale przyznałem im najwłaściwsze,
boswellowskie miejsce, na pierwszym
planie, a jednak dyskretne. Stałem się
jedynie aparatem fotograficznym
utrwalającym widowisko.
Nieraz już przedtem odkrywałem w
sobie takie boswellowskie skłonności.
Włóczyłem się beztrosko po Paryżu,
Londynie, Nowym Jorku i wielu
miastach Europy. Na pewien jednak czas
zagłuszyły ten nastrój kłopoty i
przykrości, nigdy też przedtem nie
uświadamiałem sobie tak jasno własnej
beztroski.
Przyjemność tej ucieczki w zbyt
niestety rzadko nawiedzający mnie
nastrój odczułem najwyraźniej
pierwszego popołudnia, w Rennes.
Wyjechałem z Paryża trochę przed
dziewiątą rano. Jeden z hamulców
zagrzał się i zaczął dymić, tak że trzeba
było w Verneuil dokonać małej
reperacji, poza tym jednak moja mała
Voisin 14 sprawowała się w drodze
ślicznie, mijała wszystko pozornie bez
pośpiechu i wysiłku, mrucząc łagodnie i
cicho „przepraszam”, i nie hałasując bez
koniecznej potrzeby.
August wyczyścił przed podróżą
świece, nasmarował i naoliwił wszystko
doskonale — nie jego wina, że jeden z
hamulców lekko blokował. Dolores,
otulona w peniuar, ukazała się na
balkonie. Z wyraźnym, wysiłkiem
opanowała swoją chorobliwą czułość i
trochę tylko przesadziła w troskliwości
powtarzając ostatnie, zupełnie zbyteczne
zalecenia i rady. Koniecznie miałem
pamiętać o jakiejś jej prośbie i chociaż
nie dosłyszałem, o co chodziło, solennie
obiecałem posłuszeństwo. Zdaje się, że
prosiła, abym nie jechał zbyt szybko.
Ale cóż to znaczy zbyt szybko?
I tak nie można dość szybko wyjechać
z Paryża.
Dróżnik, który na rogatce wręczył mi
zielony kwitek, wydał mi się miłym
człowiekiem. Moja „Voisinka” ma
kierownicę z prawej strony, toteż nasze
ręce okazały się za krótkie i musieliśmy
je obaj wyciągać z wszystkich sił, ale to
zamiast zirytować, bardzo nas ubawiło.
Mili także wydali mi się dwaj
młodzieńcy, którzy za Sevres pompowali
benzynę do mego zbiornika. Co mi się w
nich podobało, nie wiem. Może zielono–
różowy sweter jednego, a może krzywy
nos drugiego?
Wyblakły, staroświecki majestat
Wersalu był jakby specjalnie stworzony
ku ozdobie mej podróży i z
przyjemnością przyglądałem mu się,
póki nie zniknął mi sprzed oczu w
blasku słońca.
Doskonała, prosta szosa, wiodąca na
zachód, słała przede mną złoty dywan
słonecznego blasku, przetykany cieniem
drzew.
Pola ozdobiono rozrzutnie olbrzymimi
makatami pszenicy milionowej wartości.
A człowiek, który w Verneuil przebiegł
przez drogę, aby mnie ostrzec, że jedno z
kół dymi, był chyba aniołem stróżem, a
nie mechanikiem z garażu. Poprawił
hamulec, podczas gdy ja piłem kawę w
kawiarni naprzeciwko. Lunch zjadłem w
Alencon; wybrałem baraninę i popiłem
ją piwem uniknąwszy szczęśliwie
potrawki cielęcej. Jakoś między czwartą
a piątą po południu dotarłem do Rennes
i skierowałem się do Hotelu Moderne,
ponieważ podobała mi się jego nazwa,
którą znalazłem w przewodniku
samochodowym firmy „Michelin”.
Podczas jazdy wzdłuż wybrzeża
Vilaine, na zakręcie przed mostem
zatrzymał mnie bardzo przystojny
policjant. Mam dla policji wielki
szacunek, toteż na pierwsze skinienie
białej półeczki zatrzymałem wóz i
gotowałem się przyjąć potulnie uwagi,
jakimi mnie obdarzy przedstawiciel
władzy. Ale policjant zbliżył się z
najuprzejmiejszym uśmiechem
przepraszając mnie za swą omyłkę.
Zdawało mu się, że nie mam numeru na
przodzie samochodu, okazało się jednak,
że to tylko blask słońca oślepił go i nie
pozwolił dostrzec tabliczki. Przepuścił
mnie nowym skinieniem pałeczki, a ja i
moja Voisinka ukłoniliśmy mu się
radośnie i ruszyli w dalszą drogę.
Wszystko w tej podróży układało się
tak przyjemnie.
Hotel Moderne nie odznaczał się co
prawda przesadną nowoczesnością, ale
mogłem tu zaspokoić moją tęsknotę do
samodzielnego panowania w łazience.
Służba była młoda, niezwykle skora do
śmiechu i paniki, a funkcje mechanika w
garażu pełniła starsza dama w czarnym
kapeluszu. Ciekawe, czy wdziewa
granatowy kombinezon, gdy zabiera się
do pracy? Przy moim wozie na szczęście
nic nie było do roboty.
Wypiłem herbatę, włożyłem
kołnierzyk oraz krawat i w ten sposób
przystosowany do miejskich obyczajów
poszedłem obejrzeć Rennes. Trudno
wytłumaczyć to, co sam tak dobrze
rozumiem, a mianowicie, dlaczego
Rennes tego wieczora wydało mi się
ostoją ludzkiego szczęścia, dlaczego na
tym właśnie miejscu i o tej właśnie
porze oceniłem w pełni wartość
elementów boswellowskich w swojej
naturze. Z niezwykłą wyrazistością
uświadomiłem sobie, że jedynym
zdrowym i przyjemnym sposobem życia
jest spędzanie go na modłę
boswellowską. Wszystkie problemy i
troski, unoszące się na powierzchni
moich myśli lub czające się w
podświadomości i jeszcze nie
sformułowane, sprowadziłem do
jednego wniosku: „Trzeba się bawić,
trzeba się oderwać od trosk, trzeba
zachować spokój wewnętrzny”.
Powtarzałem sobie po wielekroć tę
zasadę i nawet myślałem o ułożeniu
nowej Modlitwy Pańskiej w tym duchu:
„Chleba naszego powszedniego daj nam,
Panie, i daj nam wszystko, co zechcesz,
ale uczyń nas na podobieństwo
Boswella. Rano, we dnie i w nocy daj
nam żyć wrażeniami zewnętrznego
świata, a zachowaj nas od myśli o
ciemnych sprawach kryjących się we
wnętrzu wszelkiej rzeczy…”
2
Rennes ma atmosferę miasta, które
osiągnęło pełnię. Nie spieszy się i jest z
siebie zadowolone. Tchnie błogim
spokojem akwatinty. Razem z całą naszą
planetą wiruje w przestrzeni z
szybkością tysięcy mik na minutę, a z
bardziej jeszcze zawrotną szybkością
pędzi przez czas i wydarzenia. Nic
jednak o tym nie wie. Nie troszczy się o
te sprawy więcej niż pies śpiący w
słońcu.
Poszedłem na Plac Republiki, aby
nadać telegram, który by uspokoił
Dolores, że nie jestem jeszcze
zwęglonym szczątkiem na skraju szosy.
Tak bowiem wyobraża sobie mnie
zwykle, gdy znikam z jej oczu w
samochodzie. Na końcu telegramu
dodałem jak zawsze czułe słówko:
tendresse. Potem poszedłem na
przechadzkę po mieście.
Jest to, jak się zdaje, miasto
osiemnastowieczne z rozrzuconymi
gdzieniegdzie wysepkami domów,
pochodzących z wcześniejszych stuleci.
Pełno tu barwnych, małych sklepików,
które nęcą przysmakami. Wszystkie zaś
sklepy z obuwiem i ubraniami stłoczyły
się wzdłuż głównej, krętej ulicy
zmieniającej nazwę na każdym zakręcie,
niezbyt ruchliwej, ale tak wąskiej, że
spotkanie dwóch starszych dam z jednym
wózkiem zaprzężonym w osiołka
wystarczy, by ją zatarasować.
Zauważyłem dość dużo dostojnych
białych i szarych gmachów, z wysokimi
bramami i pięknymi latarniami u wejść.
Są to zapewne klasztory, muzea, galerie
sztuki i różnego rodzaju uczelnie, jest
chyba wśród nich i uniwersytet, choć nie
widać na ulicach studentów: może
wyjechali na Wakacje. Wiem, że wielu
uczonych wytrwale rozkopuje w okolicy
ziemię, wydzierając jej tajemnicę
Celtów, wydobywając mnóstwo
zabytkowych sprzętów, które zastąpić
mają Arturowe legendy bardziej
poetycznej przeszłości.
Nie widać, jak mówiłem, studentów,
pełno natomiast młodych cherubinów w
błękitnych mundurach wojskowych. Nie
przywodzą oni zupełnie na myśl
nowoczesnej wojny i życzyłbym im z
całego serca, by nie mieli z nią nigdy do
czynienia! Nie ma na świecie nic równie
obcego wyobrażeniom o nowoczesnej
wojnie jak francuskie miasto
garnizonowe.
Katedra tutejsza nie jest kamiennym,
gotyckim symbolem tajemnicy i tęsknoty
do nieba. Zdaje się żyć życiem miasta i
jest ogromnie swojska. Sam Bóg tylko,
ku którego chwale została wzniesiona,
raczy wiedzieć, z jakiego stylu jej
budowniczy czerpał natchnienie! W
pobliżu tej katedry spotkałem dwie
starsze damy, które bardzo mi się
spodobały. Fauna tego miasta jest
szczególnie bogata w ten gatunek kobiet.
Gdybym umiał rysować, z
przyjemnością poświęciłbym parę
tygodni na zebranie, sklasyfikowanie i
uwieńczenie ich przeróżnych odmian w
albumie, który nazwałbym Harem
siccus. Nie ulega wątpliwości, że
Rennes szczególnie pieczołowicie
hoduje stare kobiety.
Te dwie damy, o których mówię,
miały na głowach czarne kapelusze, od
dawna już przystosowane do
indywidualności właścicielek. Jedna z
tych pań wyglądała władczo, na nosie
miała okulary, spoglądała na świat z
wysoka i krytycznie, ręce zakładała w
tyle i szeroko rozstawiała nogi. Druga
była przysadzista, tłusta i pokorna,
odznaczała się zaokrąglonym brzuszkiem
i łagodnymi ruchami. Jeśli miała coś do
powiedzenia, recytowała to jak pacierz,
cicho i bardzo prędko, od czasu do
czasu przerywając dla zaczerpnięcia
tchu. Obie w swych długich czarnych
sukniach tak były podobne do księży, że
przez chwilę nie wierzyłem własnym
oczom. Dyskretnie zaszedłem je od
przodu. Rzeczywiście, były to kobiety.
Przyszło mi na myśl, że to dwie
gospodynie dostojników kościelnych,
które w długoletniej służbie upodobniły
się do swych pracodawców. Ta niższa
miała nawet dużo kobiecości: w ręku
trzymała koszyk, u pasa wisiał pęk
kluczy, bełkotała coś pospiesznie
powtarzając często wyraz: madame, a
jej towarzyszka spoglądała na nią z góry
przenikliwym okiem i od czasu do czasu
rzucała krótkie uwagi. Żal mi było
rozstać się z nimi, ale oddaliłem się, bo
gdyby spostrzegły moje zainteresowanie,
mogłoby powstać jakieś przykre
nieporozumienie; trudno przewidzieć, o
co zdolni są posądzić Francuzi
angielskiego turystę! Wróciłem więc do
mojej wędrówki po mieście.
Natrafiłem na rozległy i piękny ogród
botaniczny, gdzie na ławce siedzieli
sympatyczni ludzie, mający wyraźnie
dużo czasu, a wśród nich liczne babcie
w uroczych białych czepeczkach, w
alejkach zaś bawiły się dzieci
ustawicznie strofowane przez dorosłych.
Ogród pełen był rzeźb, w jakie Francja
szczególnie obfituje, najwidoczniej
tworzonych z czystej miłości dla sztuki
rzeźbiarskiej i ukazujących mnóstwo
piersi, ud i pośladków.
Był i renesansowy Pałac
Sprawiedliwości, niegdyś siedziba
miejscowego parlamentu, a przed
pałacem stały w bohaterskiej pozie
kamienne podobizny czterech
nieśmiertelnych, o których nigdy
przedtem nie słyszałem. Zapisałem sobie
ich nazwiska: D’Argentre, La Chalotais,
Toullier i Gerbier. Nie mam pojęcia, co
im zawdzięczam. Wyglądali tak, jak
zwykle wyglądają wielcy ludzie na
pomnikach: mieli pewne siebie miny i
podwójne podbródki.
Był także i ratusz ozdobiony pełnymi
polotu figurami kobiet z brązu, które
mogły właściwie symbolizować, co kto
chce. Kelner z położonej naprzeciw
ratusza kawiarni objaśnił mnie, że
alegoria wyobraża zjednoczenie Bretanii
z Francją, dokonane w połowie
naszego»tysiąclecia dzięki związkowi
małżeńskiemu między przedstawicielami
rodów panujących.
Gdy usiłuję określić atmosferę tego
miasta, narzuca mi się wyraz:
millenium. Burzliwa fala dziejów
zapieniła się tu wojnami rewolucyjnymi
i ucichła po kilku egzekucjach. Od tego
czasu nic się tu właściwie nie
wydarzyło. Rennes leży z dala od
świata. Trzysta czterdzieści sześć
kilometrów dzieli to miasto od Paryża.
Trzysta czterdzieści sześć kilometrów
dzieli je od wszystkiego na świecie.
Biegnie tędy szlak do Finistere, to
znaczy droga prowadząca do nikąd.
Młodzi mężczyźni odchodzili stąd na
morze, do kolonii, na wojny, tak jak
zawsze odchodzą w świat synowie
plemion pomnażających wytrwale
rodzaj ludzki. Wielu z tych młodzieńców
zginęło, nieliczni tylko wrócili, ale ten
fakt nie rozdarł miastu serca. Gdyby nie
obecność żołnierzy w błękitnych
mundurach, brak byłoby tu mężczyzn, ale
i to nie zakłóciłoby porządku. To miasto
drzemie w spokojnej sytości niczym
dziecinny bąk, który obraca się z cichym
szumem i jeszcze się nie zachwiał,
chociaż nikt go już nie pogania biczem.
W okresach ciszy dziejowej zdarzają
się takie pauzy nasuwające myśl o
millenium, a życie wówczas płynie
łagodnie. Ludzie nabierają otuchy, stają
się pogodni, wyrozumiali i trochę
zabawni. Tragedia jest czymś
niezwykłym, czego się nie bierze w
rachubę. Starsze panie siedzą spokojnie
jak kustosze w muzeach i nie wierzą ani
odrobinę w Historię; plotkują
wygrzewając się w słońcu i zniżając
głos do szeptu, aby dzieci nie
dowiedziały się przedwcześnie o
rzeczach, które są najważniejsze w
życiu. Nikt nie troszczy się o wielkie
sprawy. Tak zapewne płynęły dni w
mniej uprzemysłowionych dzielnicach
Anglii za czasów nieskończenie
długiego panowania królowej Wiktorii.
Wojna burska była pierwszym
dreszczem, który zmącił błogi spokój
Brytyjczyków. W 1914 roku ten dreszcz
spotęgował się do gwałtownego
wstrząsu, a teraz już cały świat drży w
posadach wokół nas. Wzburzenie świata
dostrzegają nawet niewzruszeni torysi
brytyjscy, choć nie zdradzają się z tym
ani w słowach, ani w postępowaniu. Ale
Rennes nic jeszcze o tym nie wie.
Rennes zachowało przedwojenną duszę.
W tym mieście lata, które spędziłem w
okopach, wydają mi się snem.
Cienie rysujące się na szarych
chodnikach wydłużyły się znacznie,
pomyślałem więc o obiedzie. Poszedłem
do kawiarni naprzeciw ratusza.
Ratusz ma linię wklęsłą jak londyński
County Hall, a stojący naprzeciw gmach
teatru odpowiada mu łukową
wypukłością swych murów. W tym
wybrzuszeniu właśnie mieści się
kawiarnia. Byłem w świetnym humorze,
więc ta harmonia kształtów sprawiała
mi tym większą przyjemność. Przestrzeń
między obu budynkami wypełniał Plac
Ratuszowy, który zniknąłby zupełnie,
gdyby jakaś żywiołowa siła zsunęła ku
sobie oba gmachy. Na tym placu
wyznaczyły sobie spotkanie zabawne
małe tramwaiki. Przyglądałem się
przeróżnym miłym osobom, które
dźwigając walizy, koszyki, teczki, laski,
parasole i inne przedmioty, poważnie
zastanawiały się nad wyborem
właściwego tramwaju. Jeśli o mnie
chodzi, wydawało mi się zupełnie
obojętne, w który tramwaj kto wsiada.
Ten wybrukowany kocimi łbami i
wysypany żwirem plac, przez który z
rzadka niby meteory przemykały
samochody, wybrał sobie młodziutki
żołnierz, by uczyć jazdy na rowerze
jakąś pulchną ponętną panienkę. Dwa
czy trzy psy, sprzedawca gazet i
urzędowy, lecz dość opieszały zamiatacz
ulic załatwiali tu swe różnorodne
sprawy. Na trotuarze przed kawiarnią
dwóch kelnerów w białych kitlach
rozstawiało krzesła i bariery, ponieważ
wkrótce miało się rozpocząć
wyświetlanie filmu pod gołym niebem,
bez czego nie może się obejść
wieczorem żadne prowincjonalne miasto
francuskie.
Zapominając, że Rennes oddalone jest
od Paryża o trzysta czterdzieści sześć
kilometrów, zamówiłem wytrawny
martini–cocktail. Słusznie zostałem
ukarany za to roztargnienie kieliszkiem
jakiejś podłej mieszaniny, w której
najważniejszymi składnikami był
wermut i: imbir. Ten płyn był w dodatku
ciepły! Któż jednak powiedział, że nie
można w cocktailu łykać imbiru i że nie
można go pić na ciepło? Bawiłem się
tym cocktailem doskonale i
zachwycałem się „im — ale nie bardzo
miałem ochotę go zażyć.
Ostatecznie rozstałem się z nim
pozostawiając na stole pełny kieliszek i
wycofałem się do sali restauracyjnej, by
zjeść obiad. Usługiwał mi przemiły
kelner. Zaczął od tego, że mimo jasnego
jeszcze dnia zaświecił na moim stoliku
lampkę osłoniętą pąsowym abażurem.
„Będzie szanownemu panu weselej” —
oznajmił. Poza tym obiad ten nie
przyniósł mi żadnych niespodzianek i nie
utkwił mi specjalnie w pamięci. Jestem
jednak pewien, że był zupełnie dobry i
że, skoro rzecz działa się w Bretanii,
musiałem jeść w jakiejś postaci homara.
Na czarną kawę przeszedłem znów na
werandę. Film miał już za chwilę ukazać
się na ekranie.
Był to jakiś stary, zniszczony i...