HERBERT
GEORGE WELLS
SEN
POWIEŚĆ
PRZEKŁAD AUTORYZOWANY J.
SUJKOWSKIEJ
TŁOCZONO W ZAKŁADACH
GRAFICZNYCH "DRUKARNIA
BANKOWA",
WARSZAWA, MONIUSZKI 11.
19...
8 downloads
10 Views
HERBERT
GEORGE WELLS
SEN
POWIEŚĆ
PRZEKŁAD AUTORYZOWANY J.
SUJKOWSKIEJ
TŁOCZONO W ZAKŁADACH
GRAFICZNYCH "DRUKARNIA
BANKOWA",
WARSZAWA, MONIUSZKI 11.
1929 R.
CZĘŚĆ I.
JAK POWSTAŁ HENRYK
MORTIMER SMITH?
ROZDZIAŁ PIERWSZY
WYCIECZKA.
1.
Sarnac pracował prawie bez przerwy
przez większą część roku nad pewnemi
bardzo subtelnemi reakcjami,
zachodzącemi w komórkach nerwowych
systemu sympatycznego. Wstępne
badania otworzyły przed nim świeże i
zdumiewające możliwości. Te zaś z
kolei ukazały mu horyzonty jeszcze
rozleglejsze i bardziej nęcące.
Pracował może za gorliwie, gdyż
pomimo że nadzieje jego i ciekawość
nie straciły wcale na natężeniu, to
przecież zdał sobie sprawę, że zaczyna
manipulować z mniejszą delikatnością
wyczucia, i że mózg jego nie funkcjonuje
już z taką akuratnością i zwrotnością, jak
poprzednio.
Najwidoczniej potrzebował
wypoczynku. Doszedł do końca
rozdziału swej pracy i chciał nabrać sił
do nowego początku. Słoneczna Iskra z
dawna cieszyła się myślą, że wyjadą
razem. I ona również była w takiej fazie
pracy, że mogła sobie pozwolić na
przerwę, to też oboje wyruszyli razem
na wędrówkę wśród gór i jezior.
Stosunki ich przeszły właśnie w bardzo
rozkoszne stadjum. Znajomość ich i
przyjaźń datowały się już od dość
dawnych czasów, tak, że czuli się ze
sobą zupełnie swobodnie, ale nie do
tego stopnia, żeby stracić intensywne,
obopólne zainteresowanie dla swoich
osób i poczynań.
Słoneczna Iskra kochała się w Sarnacu
na zabój i radowała się tą miłością, on
zaś czuł się zawsze w jej towarzystwie
szczęśliwy i przyjemnie podniecony.
Słoneczna Iskra odznaczała się głębszą
uczuciowością i wnikliwością w
sprawach sercowych, niż jej kochanek.
Rozprawiali o wszystkiem z wyjątkiem
pracy Sarnaca, gdyż pragnęli wypocząć i
nabrać sił do nowej pracy. O swej
własnej pracy Słoneczna Iskra mówiła
dużo i często. Odtwarzała piórem obrazy
szczęścia i niedoli dawno minionych
wieków, i umysł jej przepełniały
rozważania na temat myśli, i uczuć,
ożywiających niegdyś śpiących w
grobach przodków.
Przez kilka dni pływali łódkami po
wielkiem jeziorze, żeglowali i
wiosłowali, czasami znów pozostawiali
czółno koło jakiejś wysepki, wśród
słodko woniejącego sitowia i kąpali się
i pływali. Przenosili się z jednego
pensjonatu do drugiego nad brzegiem
wody i narobili wiele interesujących i
ekscytujących znajomości.
W jednym pensjonacie, bawił 98-letni
starzec, który na schyłku życia zajmował
się wyrobem posążków wielkiej
piękności i prawdy życiowej. Zdumienie
ogarniało, gdy się patrzało, jak glina
przybierała w jego rękach żywe kształty.
Ponadto umiał przyrządzać w pewien
bardzo apetyczny sposób ryby z jeziora -
przyprawiał ich wielki półmisek i
częstował wszystkich chwilowych
mieszkańców willi.
Poznali również jednego muzyka, który
skłonił Słoneczną Iskrę, by mu
opowiadała o dawno minionych
czasach, a potem wygrał na klawjaturze
uczucia minionych pokoleń. Zagrał jedną
rzecz, która, jak wyjaśnił, powstała
przed dwoma tysiącami lat. Twórcą jej
był niejaki Chopin, a nosiła tytuł etiudy
Rewolucyjnej. Słoneczna Iskra nie
mogła wprost uwierzyć, żeby fortepian
mógł wyrazić tak namiętne porywy
niechęci i buntu. Później wygrywał
dziwaczne, gniewne, bojowe melodje i
zgrzytliwe marsze z dawnych czasów,
wreszcie zaimprowizował coś
własnego, huczącego namiętnością i
wzburzeniem.
Słoneczna Iskra, siedząc pod złotą
latarnią, przysłuchiwała się muzyce i
przyglądała zwinnym palcom artysty, ale
Sarnac doznał wstrząśnienia, o wiele
głębszego, W życiu rzadko mu się
zdarzało słuchać muzyki, ten zaś muzyk
zdawał się otwierać wierzeje na rzeczy,
głębokie, ciemne i gwałtowne, które od
dawien dawna zamknęły się przed
duchowym wzrokiem ludzkości.
Uczony siedział z policzkiem, wspartym
na dłoni, z łokciem na parapecie
ogrodowego muru, spoglądając poprzez
stalowo-błękitne jezioro na ciemniejące
zwolna niebo. Migotały gwiazdy, ale
niebawem olbrzymi zwał chmur, w
kształcie półksiężyca niby zaciskająca
się ręka, zaczął je zagarniać w kolosalną
pięść ciemności.
Może jutro będzie deszcz. Latarnie
wisiały nieruchomo, tylko od czasu do
czasu lekki podmuch wiatru wprawiał je
w przelotne kołysanie. Niekiedy znów
wielka biała ćma nadlatywała z
ciemności, trzepotała się chwilę między
latarniami i znikała. Za moment
ukazywała się z powrotem albo też
nadlatywała inna towarzyszka, taka
samą, jak i ona. Chwilami te przelotne
widziadła zjawiały się po trzy, cztery
naraz. Wydawało się, że tej nocy były
one jedynemi owadami, które z
nastaniem zmierzchu wychyliły się z
tajemniczych kryjówek.
Słaby plusk w dole skierował uwagę
Sarnaca na światło łodzi, która
wynurzyła się z granatowych toni
zmroku i podpłynęła tuż pod wał,
zamykający taras. Było to okrągłe, żółte
światło niby rozpłomieniona
pomarańcza. Słychać było, jak
wciągnięto wiosła i jak ustało kapanie
wody, ale ludzie w łodzi nie poruszali
się, dopóki muzyk nie skończył na dobre
grać. Wtedy weszli po schodkach na
taras i poprosili gospodarza o pokoje na
nocleg. Obiad zjedli w innem miejscu,
w górze jeziora.
Było ich czworo. Dwoje rodzeństwa o
pięknym czarnym południowym typie i
dwie piękne kobiety, jedna błękitno-, a
druga - piwno-oka, najwidoczniej
bardzo przywiązane do brata i siostry.
Weszli i zaczęli rozmawiać o muzyce, a
następnie o wielkiej wyprawie, jaką
obiecali sobie urządzić w ogromne góry,
rozciągające się nad jeziorami.
Brat i siostra nosili imiona:
Promiennego i Gwiaździstej. Zadaniem
ich życia, jak wyjaśnili, było
wychowywanie zwierząt, do czego mieli
prawie instynktowną skłonność i
wrodzoną zdolność. Dwie młode
blondynki, Wierzba i Świecąca Muszka,
były elektrotechniczkami.
W ciągu kilku ostatnich dni Słoneczna
Iskra spoglądała co chwila tęsknym
wzrokiem na błyszczące pola śniegowe,
przejęta pragnieniem udania się w
śnieżne góry, które zawsze miały dla niej
po prostu magiczny urok. Wmieszała się
bardzo skwapliwie do rozmowy o
górach, i niebawem postanowiono,, że
ona wraz z Sarnacem przyłączą się do
nowo poznanego towarzystwa i razem
wedrą się na upragnione szczyty.
Jednakowoż przed pójściem w góry
chcieli oboje zwiedzić jakieś starożytne
mury, które właśnie odkopano w dolinie,
graniczącej z jeziorem od stromy
zachodu. Czwórka nowoprzybyłych
okazała żywe zainteresowanie ruinami i
zmieniła swe plany celem obejrzenia ich
w towarzystwie Słonecznej Iskry i
Sarnaca. Potem wszyscy sześcioro mieli
się udać w góry.
2.
Wspomniane ruiny liczyły pewnie
więcej niż dwa tysiące lat wieku.
Były to szczątki starożytnego miasteczka,
dosyć dużej stacji kolei żelaznej i tunelu,
przechodzącego prosto przez góry. Tunel
zawalił się, ale odkopujący, posuwając
się ze swemi pracami wzdłuż jego linji,
znaleźli kilka zgruchotanych pociągów,
które najwidoczniej były przepełnione
wojskiem i uciekinierami.
Szczątki tych nieszczęśliwych,
pogryzione przez szczury i robactwo,
były rozrzucone po wagonach i szynach
toru kolejowego. Jasnem było, że tunel
został zatarasowany za pomocą
materjałów wybuchowych, a wszyscy
ludzie, znajdujący się w pociągach,
żywcem pogrzebani pod gruzami.
Później zniszczono miasto, a wszystkich
mieszkańców wytruto gazami trującemi,
ale nie wiadomo było jeszcze, co to były
właściwie za gazy, i badania trwały w
dalszym ciągu. Gazy te miały jakieś
konserwujące właściwości, gdyż wiele
ciał zachowało się nie tyle w postaci
szkieletów, ile mumij, a w wielu
domach znaleziono sporo książek,
papierów i przedmiotów; z papier m?
ché w zupełnie dobrym stanie.
Zachowały się nawet tanie, bawełniane
towary, jakkolwiek straciły wszelką
barwę.
Po tej wielkiej katastrofie, ta część
świata musiała przez czas pewien
faktycznie pozostać niezamieszkaną.
Wkrótce bowiem obsunięcie się ziemi
zablokowało niższą część doliny i
zatamowało jej wody, które zalały
miasto, pokryły je rzadkim mułem i
zapieczętowały kompletnie tunel.
Obecnie przekopano zaporę, osuszono z
powrotem dolinę i wydobyto na światło
dzienne wszystkie te ślady jednej z
charakterystycznych klęsk ostatniego
okresu wojen w historji ludzkości.
Wycieczkowicze, udawszy się na
miejsce, doznali bardzo silnego
wstrząśnienia, aż zbyt silnego, żeby to
odczuć jako przyjemność, zaś na
zmęczonym umyśle Sarnaca zrodziło to
szczególnie głębokie wrażenie.
Przedmioty, znalezione w mieście,
umieszczono w długiej muzealnej
galerji, zbudowanej ze szkła i stali. Było
tam wiele ciał, prawie nienaruszonych;
stara, chora kobieta, zabalsamowana
przez gaz, została złożona z powrotem
na łóżku, z którego ją zniosła woda, a w
kołysce umieszczono również z
powrotem pomarszczone, maleńkie
dziecko. Prześcieradła i kołdry zbielały
i zbrunatniały, ale łatwo się było
zorjentować, jak niegdyś wyglądały.
Zdaje się, że ludzie zostali zaskoczeni
niespodziewanie w czasie
przygotowywania południowego
posiłku; w wielu domach ponakrywano
do stołów. I teraz, po 20 wiekach,
badacze starożytności wydobyli z pod
pokładów mułów, zielsk i ryb
starodawne fabryczne obrusy i naczynia
stołowe. Nagromadziły się wielkie stosy
tych żałosnych bezbarwnych resztek po
minionem życiu z owych czasów.
Zwiedzający nie posunęli się daleko w
głąb tunelu; byli w takim nastroju, że
świadomość okropności, jakieby tam
zobaczyli, wydała im się zbyt
wstrząsająca, a nadto Sarnac potknął się
o szynę i skaleczył rękę o wystający
odłamek stłuczonej szyby w oknie
wagonu. Rana była bardzo bolesna i nie
goiła się tak prędko, jak się tego można
było spodziewać, zupełnie, jakby
dostała się do niej jakaś trucizna. Noc
przepędził bezsennie.
Przez resztę dnia rozmawiano o
strasznych czasach ostatnich wojen
świata i okropnościach ówczesnego
życia. Świecąca Muszka i Słoneczna
Iskra pomyślały, że egzystencja musiała
się wtedy wydawać nieznośnym
ciężarem, przędzą nienawiści, terroru,
braków i niewygód od kołyski aż do
grobu.
Promienny wszakże wystąpił z
twierdzeniem, że ludzie ówcześni byli
niemniej szczęśliwi lub nieszczęśliwi
niż om sam; że dla każdego człowieka w
każdym wieku istnieje pewien stan
normalny, i ewentualne wyniesienie się
nadzieją lub odczuciem ponad poziom
codzienności stanowi szczęście, a
obniżenie tego poziomu - nieszczęście.
Wszystko jedno, jaki jest w danym razie
ten stan normalny.
- W obydwóch kierunkach dochodzili do
ostateczności - mówił. - W życiu ich
było więcej ciemności i bólu, ale nie
więcej nieszczęścia.
Słoneczna Iskra skłaniała się do tej
samej opinji; za to Wierzbina wystąpiła
z zarzutami przeciwko psychologicznym
wywodom Promiennego, dowodząc, że
możliwy jest stan ciągłej depresji - w
chórem ciele lub w życiu, pędzonem pod
przymusem i grozą. Mogły być istoty, z
natury nieszczęśliwe, zarówno, jak i
stale i zasadniczo szczęśliwe.
- Naturalnie - wtrącił Sarnac - pod
warunkiem istnienia jakiejś modły na
zewnątrz ich samych.
- Ale dlaczego oni prowadzili takie
wojny? - wykrzyknęła Świecąca
Muszka. - Dlaczego wyrządzali sobie
nawzajem takie straszne, rzeczy ? Wszak
byli ludźmi, takimi, jak i my?
- Ani Jepszymi - rzekł Promienny - ani
gorszymi,- z punktu widzenia ich
wrodzonych właściwości. To nawet nie
sto pokoleń temu.
- Ich czaszki były takie duże, jak nasze, i
tak samo dobrze ukształtowane.
- Ci biedacy w tunelu! - westchnął
Sarnac.
- Ci nieszczęśnicy zaskoczeni w tunelu!
Ale każdy człowiek w owych wiekach
musiał się czuć jak zaskoczony w tunelu.
Niebawem dogoniła ich burza i
przerwała rozmowę. Szli w górę
wąskim przesmykiem ku pensjonatowi,
położonemu nad jeziorem, i właśnie, gdy
znajdowali się koło wierzchołka
przesmyku, wybuchła burza. Błyskawice
były wprost straszliwe, i piorun uderzył
w sosnę, znajdującą się w odległości
niecałych stu jardów. Na ten widok
wydali okrzyk radości. Rozpętanie
żywiołów, huk i trzask napełniły
wszystkich wesołem podnieceniem.
Deszcz chłostał ich nagie, silne ciała, a
wicher dął chwilami tak silnie, że
zatrzymywali się, ledwie mogąc ustać,
niezdolni zrobić kroku naprzód, co nie
przeszkadzało im zaśmiewać się prawie
do utraty tchu.
Mieli kłopoty ze ścieżką i wątpliwości,
czy nie zabłądzili. Przez czas pewien z
powodu ogni, wybuchających na skałach
i drzewach, stracili orjentację. Idąc
ciągle z biegiem płynącej strumieniem
wody deszczowej, opryskując się i
potykając, dostali się wreszcie na
zalaną., skalistą ścieżkę i stamtąd do
miejsca przeznaczenia.
Przemoknięci byli jak po pływaniu,
zgrzani i rozpaleni, tylko Sarnac, który
przyszedł ze Słoneczną Iskrą za innymi,
był zmęczony i zziębnięty. Gospodarz
pensjonatu zamknął okiennice i rozpalił
dla nich wielki ogień z szyszek i gałęzi
sosnowych, poczem przygotował gorący
posiłek.
Po chwili znów zaczęli rozmawiać o
odkopanem mieście i o zeschniętych
ciałach, leżących cicho w elektrycznem
świetle oszklonych sal muzealnych, tych
biednych ciałach, obojętnych na zawsze
na blaski słońca i burze życia.
- Czy oni się kiedy śmiali tak, jak my? -
zapytała Wierzbina. - dla samej radości
życia? Sarnac prawie się nie odzywał.
Siedząc koło ognia, rzucał weń sosnowe
szyszki i przyglądał się, jak stawały z
trzaskiem w płomieniach. Wkrótce
wstał, wytłumaczył się zmęczeniem i
poszedł do łózka.
3.
Deszcz lał rzęsiście przez całą noc i
prawie do południa dnia następnego, ale
potem nastąpiło nagłe wypogodzenie. Po
południu mała gromadka wybrała się na
wycieczkę przez dolinę w góry, które
postanowili przebyć pieszo. Szli
powolnym marszem i w półtora dnia
zrobili zaledwie łatwy kurs
jednodniowy. Deszcz napełnił
świeżością górną dolinę i zasłał ziemię
mnóstwem kwiecia.
Następny dzień był pogodny i złocisty.
Wczesnem popołudniem doszli do
płaskowzgórza, pokrytego łąkami i
złotogłowiem, i tam rozsiedli się, by
spożyć przyniesione zapasy. Znajdowali
się tylko o dwie godziny drogi od
górskiego schroniska, dokąd mieli się
udać na nocleg, i nie było się czego
śpieszyć.
Sarnac rozleniwił się na dobre. Wyznał,
że jest bardzo śpiący. W nocy miał
gorączkę, a we śnie majaczyli mu się
ludzie, pogrzebani w tunelu i zabici
przez gazy trujące. Pozostali wyrazili
żartobliwie zdumienie, że ktoś może
chcieć spać wśród białego dnia, ale
Słoneczna Iskra postanowiła nad nim
czuwać.
Wyszukała mu miejsce na murawie, a on
położył się obok niej i usnął tak nagle i
ufnie, jak małe dziecko, z policzkiem,
przytulonym do jej boku. Siedziała
nieruchomo niby piastunka, gestami
nakazując innym milczenie.
- Potem będzie znów zdrowy - zaśmiał
się Promienny j, w towarzystwie
Świecącej Muszki czmychnął w jedną
stronę, podczas gdy Wierzbina i
Gwiaździsta udały się w drugą, by
wdrapać się na pobliski skalisty występ,
z którego, jak sądziły, roztaczał się
rozległy i może bardzo piękny widok na
położone w dole jeziora.
Przez czas pewien Sarnac leżał cicho,
pogrążony w głębokiem uśpieniu, ale
potem zaczął się poruszać i rzucać.
Słoneczna Iskra pochyliła się nad nim
troskliwie, prawie że dotykając jego
głowy swoją ciepłą twarzą. Znów się
uspokoił na chwilę, ale niebawem jął
się miotać, przyczem mruczał coś, z
czego nie mogła rozróżnić ani słowa.
Odwrócił się od niej, wyrzucił przed
siebie ramiona i zawołał:
- Nie mogę tego znieść, nie mogę: Teraz
nic już tego nie zmieni. Jesteś nieczysta,
skalana.
Objęła go łagodnie i ułożyła znów w
wygodnej pozycji, niby piastunka
dziecko.
- Kochanie! - szepnął i przez sen
wyciągnął rękę ku jej ręce.
Kiedy tamci powrócili, przebudził się
właśnie.
Siedział na trawie z sennym wyrazem
twarzy, a przy nim klęczała Słoneczna
Iskra z ręką na jego ramieniu.
- Przebudź się! - mówiła. Spojrzał na
nią tak, jakby jej nie poznawał, a potem
zwrócił zdumione oczy na Promiennego.
- A więc istnieje drugie życie! - rzekł w
końcu.
- Sarnac! - krzyknęła Słoneczna Iskra,
potrząsając nim z całej siły. - Czy mnie
nie poznajesz?
Przesunął ręką po twarzy.
- Tak - odparł powoli. - Nazywasz się
Słoneczna Iskra. Zdaje się, że pamiętam.
Słoneczna Iskra... Nie, Hetty. Nie,
chociaż jesteś bardzo podobna do Hetty.
Dziwne! A ja - ja nazywam się Sarnac.
Naturalnie! Jestem Sarnac.
Roześmiał się i spojrzał na Wierzbinę.
- A myślałem, że nazywam się; Henryk
Mortimer Smith - ciągnął dalej. -
Doprawdy, tak myślałem. Przed chwilą
byłem Henrykiem Mortimerem
Smithem..... Henrykiem Mortimerem
Smithem.
Rozejrzał się naokoło.
- Góry - rzekł. - Słońce, białe narcyzy.
Naturalnie, weszliśmy tutaj, dzisiaj rano.
Słoneczna Iskra opryskała mnie wodą,
przy kaskadzie... Doskonale to sobie
przypominam... A przecież leżałem w
łóżku - przestrzelony. Leżałem w łóżku...
Sen? A więc miałem sen, sen całego
życia, dwa tysiące lat temu!
- Co ty wygadujesz? - zapytała
Słoneczna Iskra.
- Całe życie: dzieciństwo, wiek
chłopięcy, wiek męski. I śmierć. Zabił
mnie, biednego szczura. Zabił mnie!.
- Sen?
- Sen, ale bardzo żywy sen.
Najrzeczywistszy ze snów. Jeżeli to był
sen... Teraz mogę ci odpowiedzieć na
wszystkie pytania, Słoneczna Iskro.
Przeżyłem całe życie w tym starym
świecie. Wiem... Mam jeszcze uczucie,
jakby tamto życie było rzeczywiste, a to
tylko snem. Leżałem w łóżku. Pięć minut
temu leżałem w łóżku. Byłem
umierający... Doktor powiedział:
"Kona!", i słyszałem szelest sukien
mojej żony, idącej przez pokój...
- Twojej żony? - krzyknęła Słoneczna
Iskra.
- Tak, mojej żony, Milly!
Słoneczna Iskra spojrzała na Wierzbinę
z podniesionemi brwiami i bezradnym
wyrazem twarzy.
Sarnac zapatrzył się w nią zdziwionemi,
rozespanemi oczyma.
- Milly - powtórzył bardzo słabym
głosem. - Stała przy oknie.
Przez chwilę nikt się nie odzywał.
Promienny stał z ręką, wspartą o ramię
Świecącej Muszki.
- Opowiedz nam o tem, Sarnac. Czy
ciężko było umierać?
- Zdawało mi się, że zapadam się coraz
to niżej w ciszę i spokój; i nagle
przebudziłem się tutaj.
- Opowiedz nam teraz za świeżej
pamięci.
- Czy nie postanowiliśmy dojść do
schroniska przed zapadnięciem, nocy? -
rzekła Wierzbina, spoglądając na słońce.
- Jest tu malutki pensjonat w odległości
pięciu minut drogi - odparła Świecąca
Muszka.
Promienny usiadł przy Sarnacu.
- Opowiedz nam teraz swój sen. Jeżeli
ci uleci z pamięci albo jeżeli okaże się
nieinteresujący, to ruszymy w dalszą
drogę; ale jeżeli nas zajmie, to go
wysłuchamy do końca i tutaj
przenocujemy. To bardzo miłe miejsce, a
tamte fioletowe zręby skalne za
wąwozem, ze słabo mglistemi tonami w
zagłębieniach, są tak piękne, że
mógłbym na nie patrzeć przez cały
tydzień bez zniecierpliwienia.
Opowiedz nam swój sen, Sarnacu.
Potrząsnął przyjacielem.
- Obudź się, Sarnac!
Sarnac potarł oczy.
- To taka dziwna historja i wymaga tylu
objaśnień.
Zastanawiał się przez chwilę.
- To będzie długa historja.
- Naturalnie, jeżeli obejmuje całe życie.
- Pozwólcie mi naprzód przynieść z
pensjonatu śmietany i owoców dla nas
wszystkich - rzekła Świecąca Muszka -
a potem Sarnac opowie nam swój sen.
Pięć minut, Sarnacu, i będę tutaj, z
powrotem.
- Pójdę z tobą - zawołał Promienny,
śpiesząc za nią.
Oto historja, którą opowiedział Sarnac:
ROZDZIAŁ DRUGI.
POCZĄTEK SNU.
1.
- Sen mój zaczął się - rzekł
opowiadający - tak, jak zaczynają się
wszystkie nasze życia, od
fragmentarycznych, niepowiązanych z
sobą wrażeń. Przypominam sobie, jak
leżałem na sofie, pokrytej ciekawym
rodzajem twardej, błyszczącej materji w
czerwone i czarne desenie, i
wydzierałem się na całe gardło, ale nie
wiem, dlaczego tak krzyczałem.
Zauważyłem, że ojciec stoi w drzwiach
pokoju i patrzy na mnie. Wyglądał
straszliwie; był częściowo rozebrany,
miał na sobie spodnie i flanelową
koszulę, a włosy jego tworzyły na
głowie jasną, zwichrzoną zawieruchę.
Golił się właśnie, i całą brodę
pokrywała mu piana z mydlin.
Rozgniewały go moje wrzaski.
Przypuszczam,, że się uciszyłem, ale nie
jestem tego pewien.
Przypominam też sobie siebie,
klęczącego na tej czarno-czerwonej
kanapie obok mej matki i wyglądającego
oknem - sofa stała oparciem do okna -
na deszcz, zalewający jezdnie. Ramę
okna czuć było słabo farbą, miękką, złą
farbą, która popękała na słońcu. Była
burza, deszcz lał jak z cebra, droga była
źle wybrukowana i rozmiękła od żółtej,
piaszczystej gliny. Pokrywała ją
warstwa mętnej wody, na której krople
deszczu tworzyły mnóstwo błyszczących
bąbelków. Wiatr gnał je przed sobą -
rozpryskiwały się momentalnie, ale w
ślad za niemi nadpływały coraz to inne i
inne.
- Popatrz-no, syneczku - rzekła matka. -
Jedne za drugiemi jak żołnierze.
Przypuszczam, że byłem jeszcze bardzo
młody, kiedy się to zdarzyło, ale nie do
tego stopnia, żeby nie zau...