Herbert George Wells
Syrena
z oryginału angielskiego przełożył W. D.
1925
Rozdział I
Przybycie Syreny
I
Wszystkie pozostawione nam przez
ubiegłe wieki...
5 downloads
7 Views
Herbert George Wells
Syrena
z oryginału angielskiego przełożył W. D.
1925
Rozdział I
Przybycie Syreny
I
Wszystkie pozostawione nam przez
ubiegłe wieki opisy pojawiania się
syren, wzbudzają pewne wątpliwości.
Nawet bardzo szczegółowy raport o
syrenie z Bruges, nastraja sceptycznie.
Muszę wyznać, że jeszcze przed rokiem
nie wierzyłem absolutnie w te rzeczy.
Lecz obecnie, w obliczu niezbitych
faktów w mojem bezpośredniem
sąsiedztwie i wobec wysłuchania
opowiadań mego kuzyna Melville’a (z
Seaton Carew) jako klasycznego
świadka w tej sprawie, widzę owe stare
legendy w zupełnie innem świetle.
Bardzo wiele osób zajmowało się
zatuszowaniem tej afery tak, że gdyby
nie moje pracowite badania, jestem
pewny, że po upływie jakiegoś czasu
zdarzenie to stałoby się równie
wątpliwe, jak stare legendy.
Trudności wyrastające w czasie
trwania procesu tuszowania były
niewątpliwie bardzo duże, a fakt, że
zdołano mimo to tak wiele zdziałać
przekonywa, jak ważne powody do
dyskrecji istnieją w podobnych
sprawach. Ani zbytnia odległość
miejscowości, ani obskurantyzm nie
przeszkadzał w tym wypadku. Początek
zdarzenia miał miejsce na wybrzeżu na
wschód od Sandgate Castle ku
Falkestone, koniec zaś o niecałe dwie
mile dalej na wybrzeżu w pobliżu grobli
Folkestońskiej. Sprawa rozpoczęła się
w pełnem świetle pogodnego,
słonecznego dnia w sierpniu, przed
oknami pół tuzina domów. Powyższe
okoliczności wystarczają, aby niemal
zupełnie podkopać wiarę w popularne
informacje. O tem jednak, czytelnik
może sobie wyrobić później odmienne
zdanie.
Dwie ładne córki pani Randolfowej
Bunting brały w tym czasie kąpiele w
towarzystwie swego gościa, panny
Mabel Giendower. Głównie od tej
ostatniej panny i od pani Bunting udało
mi się zdobyć informacje, z których
zesztukowałem dokładne okoliczności
towarzyszące pojawieniu się syreny. Nie
usiłowałem zdobyć tych wiadomości od
starszej panny Giendower mimo, de jest
ona niemal że główną osobą w
zdarzeniach, która nastąpią. Idzie tu o
uczucie kobiece — sądzę zaś, że musiały
być n tym wypadku bardzo szczególnego
rodzaju. Zupełnie naturalnie musiały być
takie. W każdym razie zwykła
bezwzględność literacka opuściła mnie,
tak, że nie ośmieliłem się zbytnio zbliżać
się do nich…
Należy pamiętać, że wille leżące na
wschód od Sandgatte Castle są w
wyjątkowem szczęśliwem położeniu,
ponieważ mają ogrody rozciągające się
w dół, aż do wybrzeża. Nie ma tan
żadnej esplanady, albo drogi, lub
ścieżki, jakie odcinają od wody
dziewięćdziesiąt dziewięć na sto
domów zwróconych ku morzu. Gdy
spojrzymy na nie z góry ze stacji wind
na zachodnim końcu Leas widzimy, że
skupiają się w istny rząd. Ponieważ ta
część wybrzeża jest poszarpana
wcinającymi się w morze wysokimi
przylądkami, plaża jest taktycznie
odcięta i tworzy rodzaj prywatnej
własności, wyjąwszy podczas niskiego
stanu wody, gdy ludzie mogą obejść
końce przylądków. Wobec tego wynajem
tych domów jest specjalnie pożądany w
czasie sezonu kąpielowego, wielu zaś
mieszkańców ma zwyczaj wynajmować
je wraz z umeblowaniem aa cały sezon,
osobom należącym do dobrego
towarzystwa i wpływowym.
Państwo Randolfowie Bunting
należeli niewątpliwie do takich.
Oczywiście prawdą jest, że nie należeli
do arystokracji ani do klasy ludzi,
których niezapłacony „Herald” mógłby
swobodnie nazwać „gentle”. Nie mieli
prawa do żadnego herbu. Lecz nie mieli
też (jak to pani Bunting czasami
podkreślała) żadnych pretensji w tym
kierunku; byli to ludzie zupełnie
pozbawieni snobizmu (o ile obecnie jest
ktokolwiek istotnie od niego wolny).
Zwyczajni, swego chowu państwo
Bunting, — Randolfowie Bunting —
„zacni ludzie” jak to się mówi —
pochodzący z szeroko rozgałęzionego
pnia Hampshirskiego oddanego
piwowarstwu, a choć nie wiadomo czy
stosownie wynagrodzony Herald
zaliczyłby ich do „gentle” czy nie,
pomimo to nie ma wątpliwości, że pani
Bunting była zupełnie
usprawiedliwiona, prenumerując
„Gentlewoman”, pan Bunting zaś i Fred
byli pracowitymi gentlemanami, a
wszystkie ich postępki i myśli były
przyzwoite i dobre. Razem z nimi
mieszkały tam dwie panny Glendower,
dla których pani Bunting była rodzajem
matki od czasu śmierci pani Glendower,
Panny Glendower były siostrami
przyrodniemi, były bez kwestji „gentle”,
pochodziły z rodziny wiejskiej, która
wiele generacji wstecz zaprzestała
handlu, wzniosła się od razu jak
Antaeus, odświeżyła się i wzbogaciła.
Starsza Adelina z kupiecką krwią w
żyłach była bogatą dziedziczką, była
istotnie bardzo bogata, miała ciemne
włosy, szare oczy i poważne
usposobienie; a po śmierci ojca, który
umarł nieco wcześniej niż macocha,
pozostały Jej do dyspozycji tylko ostatki
młodości. Miała wtedy około
dwudziestu siedmiu lat. Wczesną
młodość poświęciła słabości charakteru
swego ojca, w sposób przypominający
dziewczęce lata Elżbiety Barret
Browning. Jednakowoż po odejściu ojca
w sfery, gdzie charakter jego miał
niewątpliwie szersze widoki — (czemże
bowiem jest ten padół, jeżeli nie
miejscem, gdzie dopiero formują się
charaktery?) — wyjrzała śmiało na
świat. Okazało się, że miała umysł
pojętny, dużo nagromadzonej energji i
sporą dozę ambicji. Wyznawała czysty i
krytyczny socjalizm, kwitła na
publicznych meetingach, a obecnie była
zaręczona z osobistością istotnie
świetną i obiecującą, choć nieco
„extravagant” i romantyczną z p.
Harry’m Chatteris’em, siostrzeńcem
carla, bohaterem pewnego skandalu i
zupełnie prawdopodobnym kandydatem
liberałów dywizji Hythe of Kent, Ta
ostatnia sprawa była właśnie
dyskutowana i on czynił zabiegi i panna
Glendower, która lubiła odczuwać, że
jest mu podporą, czyniła również
starania w tej sprawie i z tego to
głównie powodu Buntingowie wynajęli
na lato dom w Sandgate. Mógł czasami
odwiedzić ich i pozostać z nimi przez
dobę tub dłużej, czasami zaś mógł
odjechać w interesach, ponieważ był
znany jako bardzo giętki i świetny,
pierwszej klasy młody polityk — a
Hythe wziąwszy wszystko pod rozwagę
było bardzo zadowolone mając go za
kandydata. Fred Bunting zaś był
zaręczony z przyrodnią siostrą
wymienionej panny Olendower,
siedmnastoletnią panną Mabej
Glendower o wiele mniej bogatą i nieco
pospolitą, która już w czasach szkolnych
zrobiła odkrycie, że nie warto,
próbować być inteligentną w obecności
Adeliny.
Buntingowie nie używali wprawdzie
„mieszanej” kąpieli, w roku 1898 było
to jeszcze ciągle uważane za bardzo
wątpliwie przyzwoite, jednakowoż pan
Rudolf Bunting i jego syn Fred schodzili
z paniami swobodnie na dół, zamiast
chować się lub iść na spacer, stosownie
do dawniejszej mody, (pomimo, że
panna Mabel Glendower, narzeczona
Freda należała do kąpiących się). Szli
tworząc małą procesję pod zielonymi
dębami, przez ogród i w dół po
stopniach aż do brzegu morza.
Pani Bunting w swoich szkłach szła
pierwsza, razem z nią szła panna
Glendower, która nie kąpała się,
ponieważ uważała, że to poniża jej
godność, — miała na sobie jeden z tych
prostych, tanich kostjumów,
socjalistycznej mody. Za tą przednią
strażą szły jedna za drugą trzy
dziewczęta w ładnych paryskich
kostjumach kąpielowych i czepeczkach,
— jakkolwiek w tej chwili zakutane
były kompletnie w płaszcze kąpielowe z
kapturami — prócz tego miały na sobie
oczywiście pończochy i trzewiki —
kąpały się w pończochach i trzewikach.
Następnie szła służąca pani Bunting i
droga pokojówka i służąca panien
Glendower, niosąca ręczniki, a w małym
odstępie dwaj mężczyźni dźwigający
liny i inne rzeczy. (Pani Bunting zawsze
obwiązywała liną swoje córki, zanim
weszły do wody i trzymała linę w
rękach, dopóki nie wyszły szczęśliwie z
powrotem. Jednak Mabel Glendower nie
chciała dać się obwiązywać liną.
W miejscu gdzie ogród kończył się, a
zaczynało się wybrzeże, panna
Glendower odłączyła się od idących,
usiadła na żelaznej, zielonej ławce pod
dębem i znalazłszy miejsce gdzie
przerwała czytanie Sir George Tressady
— książki, którą naturalnie w tych
czasach uważała za nadzwyczaj ważną
— siedziała przyglądając się jak reszta
towarzystwa idzie ku brzegowi.
Tworzyli oni bardzo milą i wesołą grupę
ożywionych ludzi, na wybrzeżu zalanem
światłem słonecznem i na tle spokojnego
morza o barwach w smugi zielone i
granatowe, pomarszczonego w delikatny
wzór drobniutkimi falami i kryjącego w
sobie już od czasów starożytnych rozmai
e niespodzianki.
Skoro doszły do marki oznaczającej
wysoki stan wody, gdzie przebywanie w
kostjumach kąpielowych nie jest już
przyzwoitością, każda z młodych dam
wręczyła swój płaszcz służącej, a po
kilku chwilach żartów i śmiechu, oraz
uważnych badań ze strony pani Bunting
czy nie na pewnych galaretowatych
stworzeń morskich, panny weszły do
wody. Po jednej lub dwu minutach, Betty
jak się zdaje, przestała się pluskać i
zaczęła spoglądać przed siebie, a wtedy
wszystkie również spojrzały i zobaczyły
o jakie trzydzieści yardów przed sobą,
głowę syreny płynącej jakby ku lądowi.
Oczywiście myślały, ze jest to jakaś
sąsiadka z poblizkich domów. Były
nieco zdziwione tem, że nie zauważyły
jej wejścia do wody, lecz pozatem w
zjawieniu się Jej, nie widziały ani śladu
czegoś nadprzyrodzonego.
Przeprowadziły zwykłe w takich
spotkaniach ukradkowe obserwacje,
podczas których skonstatowały, że
płynie nadzwyczaj pięknie, że ma
prześliczną twarz i ramiona, nie mogły
jednak zauważyć jej przepysznych
złotych włosów, ponieważ były
schowane w modnej frygijskiej
czapeczce kąpielowej, zabranej, — jak
się później zwierzyła memu kuzynowi
Melville, — parę dni przedtem z plaży
w Normandji. Nie mogły także widzieć
jej kształtnych pleców z powodu
czerwonego kostjumu, który miała na
sobie.
Ponieważ trwanie przeglądu doszło
już do punktu, poza który, bez
nieprzyzwoitości nie można go było
przedłużać; Mabel zamierzała rozpocząć
na nowo pluskanie się we wodzie
mówiąc do Betty: „Ma czerwony
kostjum, chciałabym zobaczyć” — gdy
nagle nastąpiło coś strasznego.
Pływaczka rzuciła się jakoś krzywo
we wodzie, wyciągnęła ramiona i —
zniknęła!
Był to jeden z takich wypadków,
mrożących krew w tyłach, widok znany
każdemu z książek i imaginacji, a bardzo
rzadko kiedy oglądamy własnemi
oczyma.
Przez chwilę wszyscy stali bez ruchu.
Przeszła sekunda, dwie, trzy, nagle
ukazało się nagie ramię i zniknęło
znowu.
Mabel opowiadała mi, że przez cały
czas stała nieruchomo jak
sparaliżowana, lecz dwie panny Bunting
ochłonąwszy nieco, wrzasnęły: „Oh! ona
tonie!” i zaczęły na gwałt posuwać się
ku brzegowi. Proces ten został z wielką
przytomnością umysłu przyspieszony
przez panią Bunting, która całym
ciężarem oparła się o linę, ciągnąc ją
coraz dalej aż do stóp obmurowania
brzegu, gdzie przysiadła i wyciągnęła je
na kilka yardów od krawędzi lądu.
Panna Glendower spostrzegła co się
dzieje, zaczęła schodzić po stopniach i
trzymając Sir George Tressady w jednej
ręce a drogą ocieniając oczy, krzyknęła
wyraźnym resolutnym głosem: „Musimy
ją ocalić!”. Służące jak przystało na nie,
wrzeszczały tylko — lecz dwaj
mężczyźni rozpoczęli jak się zdaje
działać z wielką przytomnością umysłu.
„Fred, drabina sąsiada!” powiedział pan
Randof Bunting — ponieważ najbliższy
sąsiad zamiast wygodnych stopni
kamiennych miał wysoki mur i długą
drabinę, na którą u Buntingów od dawna
zwrócono uwagę, jako na „coś” co może
przydać się w razie wypadku. Zdaje się,
że obaj w jednej chwili zrzucili surduty,
kamizelki, kołnierze, krawatki i trzewiki
i wciągnęli drabinę sąsiada do wody.
— Gdzie ona jest papo? — zapytał
Fred.
— Prosto, przed nami! —
odpowiedział pan Bunting i jakby na
potwierdzenie tych słów wynurzyło się
znowu jedno ramię i coś ciemnego, co w
świetle późniejszych zdarzeń jestem
skłonny uważać za przypadkowo
wysunięty nad wodę, ogon syreny.
Żaden z obu gentelmenów nie był
doświadczonym pływakiem, o ile mogę
się domyślić pan Bunting w podnieceniu
niemal zupełnie zapomniał czy umiał
kiedy pływać, lecz obaj brodzili śmiało
po obu stronach drabiny, popychając ją
przed sobą i zbliżając się do głębiny, w
sposób nie przynoszący wstydu naszemu
narodowi i rasie,
Z tem wszystkiem można sobie
powinszować, że w całej tej sprawie nie
chodziło o ratunek istotnie tonącej
osoby, W czasie moich badań
jakiekolwiek drażliwości, możliwe
przedtem, ustały już i jest to teraz
zupełnie pewne, że podczas gdy Fred
płynął ciągle w kierunku długości
drabiny i wprowadzał ją w ten sposób
w powolny ruch rotacyjny dokoła jej
osi, pan Bunting zdołał już połknąć
poważną ilość wody morskiej i kopał
Freda w piersi z bezcelową
gorliwością. Czynił to, jak tłómaczył
potem, — aby mi nogi poszły na dół,
rozumie pan. Coś tam było z tą drabiną,
wie pan i ciągle mi szły do góry!
Wtem, zupełnie niespodziewanie
syrena wynurzyła się obok nich i jedno
jej piękne ramię podtrzymało pana
Buntinga w pasie a drugie spoczęło na
drabinie. Gdy poddałem później Freda
krzyżowym pytaniom, dowiedziałem się,
że nie wydawała się wtedy ani blada,
ani przestraszona, ani pozbawiona
oddechu, choć w czasie wypadku Fred
był zbyt silnie podniecony, aby zdawać
sobie sprawę z tych szczegółów.
Uśmiechała się i powiedziała
spokojnym, miłym głosem — schwycił
się, kurcz. — Obaj mężczyźni byli o tem
przekonani.
Pan Bunting zamierzał właśnie
powiedzieć jej, aby trzymała się silnie,
a będzie ocalona, gdy niewielka fala
chlusnęła mu wprost w usta i
zredukowała jego przemowę do dzikich
parskań.
Fred powiedział: — My panią
zaciągniemy — czy coś podobnego i tak
wisieli wszyscy balansując we wodzie,
ku zmartwieniu pana Buntinga.
Zdają się, że balansowali tak przez
pewien czas. Fred powiada, że syrena
spoglądała spokojnie lecz z pewnem
zdumieniem i że zdawała się mierzyć
odległość do brzegu. — Macie panowie
zamiar ocalić mnie? — zapytała go.
Zaczął rozmyślać coby tu można
zrobić nim ojciec zatonie i
odpowiedział — teraz panią ocalimy.
— Chcecie mię panowie wyciągnąć
na brzeg?
Ponieważ wydawała mu się tak
spokojna, pomyślał, ze może jej
wytłómaczyć swój plan operacyjny. —
Niech pani spróbuje schwycić — koniec
drabiny — kopnę nogami. Tylko parę
yardów i wyleziemy z głębiny —
żebyśmy tylko mogli.
— Chwilkę tylko — odezwał się pan
Bunting. — Niech złapię oddech — uff
— woda morska, — Chlap i plusk!…
Nagle wydało się Fredowi, że zdarzył
się cud. Woda zakotłowała się szalonym
wirem, jakby wskutek śrubowych
ruchów propellera, on zaś schwycił
syrenę i drabinę w sam czas, jak mu się
zdawało, aby zapobiedz zmyciu ich
przez fale w kierunku Kanału. Ojciec
zniknął mu z oczu z wyrazem zdumienia
na twarzy a potem ukazał się znowu; o
ile można było rozpoznać grzbiet i nogi,
trzymając się drabiny jakimś
śmiertelnym chwytem. I patrzcie się!
Byli już o dwanaście yardów bliżej
brzegu, gdzie woda była tylko pięć stóp
głęboka, a Fred zmacał grunt nogami.
Skoro poczuł jego dotknięcie
natychmiast poprzednie jego zdumienie i
przestrach zmieniły się w najczystsze
bohaterstwo. Popchnął drabinę i syrenę
przed siebie, pozbył się drabiny i swego
zupełnie już roztrzęsionego rodzica,
schwycił syrenę ciasno w ramiona i
uniósł ją ponad wodę.
Młode panie zawołały — Ocalona! —
służące krzyknęły — Ocalona! —
rozmaite głosy wykrzykiwały jak echo .
— Ocalona! — Hurra! — faktycznie
wszyscy krzyczeli: — Ocalona! z
wyjątkiem pani Bunting, której jak
opowiada wydawało się, że pan Bunting
dostał jakichś konwulsji i z wyjątkiem
pana Buntinga, który zdawał się
pozostawać pod wrażeniem, że
wszystkie prawa natury, na mocy których
Opatrzność pozwala nam unosić się na
wodzie i pływać, pozostały w
zawieszeniu i że jedyną rzeczą, jaka mu
jeszcze pozostaje do zrobienia przed
rychłą śmiercią, jest wierzgać nogami z
całej siły i jak najszybciej. Lecz w ciągu
kilkunastu sekund głowa jego wynurzyła
się, a nogi stanęły na dnie, a wtedy
zaczął wydawać ze siebie głosy jak
wieloryb lub koń, parskać jak
rozgniewany kot i skrzypieć jak piła,
wyciskając wodę z oczu, pani Bunting
zaś mogła nareszcie zwrócić uwagę na
piękny ciężar, przytulony do jej syna.
Jest to bardzo ciekawe, że syrena
znajdowała się co najmniej minutę nad
wodą, zanim ktokolwiek zauważył, że
różniła się w czemkolwiek od — innych
pań. Przypuszczam, że wszyscy otoczyli
ją blisko i spoglądali tylko na jej piękną
twarz, albo może wyobrażali sobie, że
nosi rodzaj niedyskretnego lecz
modnego ubrania dolnego, jak do konnej
jazdy, lub coś w tym rodzaju,
jakkolwiekbądź, nikt nie zauważył
niczego, choć było to jasne jak dzień. Na
pewno mieszało się to z kostjumem. I tak
stali tam, wyobrażając sobie, że Fred
ocalił damę, niewątpliwie z lepszej
sfery pochodzącą, która wyszła do
kąpieli, z jednego ze sąsiednich domów
i dziwili się tylko dlaczego na wszystko
w świecie, nikt nie upomina się o nią.
Ona zaś przytulała się do Freda a on do
niej, jak to później w rozmowie z nim
zauważyła panna Mabel Glendower.
— Schwycił mię kurcz — odezwała
się syrena z ustami zwróconemi ku
policzkowi Freda, a jednem okien ku
pani Bunting. — Pewna jestem, że to
kurcz… czuję g» jeszcze.
— Nie widzę nikogo — zaczęła pani
Bunting.
— Proszę mnie zanieść —
powiedziała syrena, przymykając oczy,
jak gdyby zrobiło się jej słabo… choć
policzki miała zaróżowione i ciepłe. —
Proszę mię zanieść. —
— Dokąd? — zapytał gapiowato
Fred.
— Proszę mnie zanieść do domu —
powiedziała szeptem do niego.
— Do jakiego domu?
Pani Bunting przysunęła się bliżej.
— Do pańskiego domu — oznajmiła
syrena, przymykając oczy na dobre i
pozostając nieczułą na dalsze uwagi.
— Ona — ja nic ale rozumiem —
powiedziała pani Bunting, zwracając się
do wszystkich.
I właśnie wtedy wszyscy zobaczyli to.
Nettie, młodsza panna Bunting
spostrzegła pierwsza. Pokazała palcem,
jak powiada, zanim mogła wydobyć głos
ze siebie. Wtedy zobaczyli wszyscy!
Panna Glendower była jak sądzę
ostatnią, która to spostrzegła. W każdym
razie było to podobne de niej, jeżeli
zobaczyła ostatnia.
— Mamo! — powiedziała Nettie,
wyrażając w słowach ogólną zgrozę. —
Mamo! Ona ma ogon!
Wtedy trzy służące i Mabel
Glendower wrzasnęły jedna po drugiej:
— Patrzcie! Ogon!
— Na miłość! — powiedziała pani
Bonting i zabrakło jej słów.
— Oh! wyrzekła panna Glendower,
kładąc rękę na sercu.
Wtedy jedna ze sług przypomniała
sobie jej nazwę i wrzasnęła: — To
syrena! — a wtedy wszyscy krzyknęli:
— To syrena!
Z wyjątkiem syreny samej,
zachowującej się zupełnie biernie,
udającej zemdloną, opartej na Fredzie i
ciągle jeszcze pozostającej w jego
ramionach.
II
Tak więc przedstawiało się to
„tableau” o ile zdołałem odtworzyć je z
opowiadań. Trzeba sobie wyobrazić tę
małą grupkę ludzi na wybrzeżu i pana
Buntinga nieco z boku, wyłażącego
właśnie z wody, przemoczonego i na pół
utopionego. Drabina sąsiada spokojnie
odpływała na pełne morze.
Oczywiście była to jedna z takich
sytuacji, które mogą zwrócić
powszechną uwagę.
Istotnie też zwróciła uwagę. Stan
wody był nizki i grupka stała w dole
jakie trzydzieści yardów w głąb morza.
Nikt nie wiedział najzupełniej co
począć, jak to opowiadała pani Bunting
memu kuzynowi Melville, a wszyscy
odznaczali się narodowem
przeczuleniem i wstrętem do ukazywania
się publicznie w sytuacjach
kłopotliwych. Syrena zadowalała się
rolą pięknego problemu, przytulona do
Freda i stanowiąca bądź co bądź
poważny ciężar do dźwigania. Zdaje się,
że bardzo liczna familja zamieszkująca
domek zwany Koot Hoomi, ukazała się
w całej swej sile, gapiąc się i
gestykulując. Byli to Indzie, z któremi
Buntingowie właśnie nie życzyli sobie
znajomości, najprawdopodobniej jacyś
handlowcy. Jeden z mężczyzn, specjalnie
prostacki, mający zwyczaj strzelania do
mew, zaczął spuszczać swoją drabinę na
dół jak gdyby zamierzał ofiarować się z
pomocą, pani Bunting zauważyła także
błyski w czarnych otworach polowej
lornetki, jeszcze straszniejszego sąsiada
z zachodu.
Ponadto popularny autor, mieszkający
w najbliższem sąsiedztwie, gniewliwy,
czarny, o kwadratowej głowie
człowieczek w okularach, wyrost nagle i
stojąc na swoim niedostępnym murze,
począł coś po warjacku wrzeszczeć o
swojej drabinie. Nikt naturalnie nie
pomyślał o jego głupiej drabinie, ani nie
zatroszczył się o nią. Był podniecony do
szaleństwa. Sądząc po jego tonie i
ruchach, musiał używać
najokropniejszych wyrazów i zdawało
się, że lada chwila zeskoczy na dół, na
wybrzeże i przyjdzie do nich.
Na ukoronowanie wszystkiego nad
zachodnim przylądkiem, ukazali się
wycieczkowcy z gminu!
Najpierw ukazały się ich głowy, a
później doleciały ich uwagi. Następnie,
wśród ...