Herbert George Wells
Wyspa Doktora Moreau
(Przełożyła: Ewa Krasińska)
The island of Doctor Moreau
Pl-1988r
Wprowadzenie
Dnia pierwszego lutego 1887 ro...
6 downloads
10 Views
Herbert George Wells
Wyspa Doktora Moreau
(Przełożyła: Ewa Krasińska)
The island of Doctor Moreau
Pl-1988r
Wprowadzenie
Dnia pierwszego lutego 1887 roku
parowiec pasażerski “Królowa
Próżności” zatonął na skutek zderzenia
się z wrakiem na 1° szerokości
geograficznej południowej i 107°
długości geograficznej zachodniej.
Piątego stycznia 1888 roku, a więc
po upływie jedenastu miesięcy i
czterech dni od tego zdarzenia, wuj niżej
podpisanego, zamożny dżentelmen
nazwiskiem Edward Prendick, o którym
wiedziano, iż z całą pewnością wsiadł
w Callao na pokład “Królowej
Próżności”, i którego następnie uznano
za zaginionego - odnalazł się na 5°3'
szerokości geograficznej południowej i
101° długości geograficznej zachodniej
w niewielkiej szalupie o nieczytelnej
nazwie, przypuszczalnie należącej do
zaginionego szkunera “Ipecacuanha”.
Pierwsza relacja mego wuja brzmiała
tak nieprawdopodobnie, iż posądzano go
o pomieszanie zmysłów. Później
utrzymywał jednak, że nie pamięta, co
się z nim działo po opuszczeniu pokładu
“Królowej Próżności”. Jego przypadek
był w swoim czasie żywo dyskutowany
wśród psychologów jako interesujący
przykład amnezji spowodowanej
ciężkimi przeżyciami i fizycznym
wyczerpaniem. Niniejsza opowieść
została odnaleziona w papierach
Edwarda Prendicka przez niżej
podpisanego, bratanka oraz
spadkobiercę autora; nie zawierała
żadnych wskazówek co do jej
ewentualnej publikacji.
W rejonie, gdzie odnaleziono
mego wuja, znana jest tylko jedna mała i
bezludna wulkaniczna wysepka,
nazwana imieniem Noble'a. W 1891
roku odwiedził ją okręt Jej Królewskiej
Mości “Skorpion”. Grupa marynarzy
wysiadła wówczas na ląd, ale nie
spotkała na wyspie żadnych istot żywych
prócz dość osobliwego gatunku białych
ciem, pewnej ilości dzikich świń i
królików oraz szczególnej odmiany
szczurów. .Okazów tych stworzeń nie
zabrano. A zatem niniejsza opowieść w
swym najistotniejszym szczególe nie
znajduje potwierdzenia. Uczyniwszy to
zastrzeżenie mogę, jak mi się wydaje,
bez niczyjej szkody i chyba zgodnie z
intencjami mego wuja, przedstawić
szerokiej publiczności jego osobliwą
historię. Przemawia za nią w każdym
razie jedna okoliczność, ta mianowicie,
iż wuj Prendick przepadł bez wieści
mniej więcej na 5° szerokości
geograficznej południowej i 105°
długości geograficznej zachodniej, a po
jedenastu miesiącach pojawił się
ponownie w tym samym rejonie. Musiał
ten okres w jakiś sposób przetrwać.
Wiadomo też, że szkuner o nazwie
“Ipecacuanha”, prowadzony przez
zapijaczonego kapitana Johna Davisa,
istotnie wyruszył w styczniu 1887 roku z
portu Arica, wioząc na pokładzie pumę
oraz inne zwierzęta, że statek ten był
znany w wielu portach Południowego
Pacyfiku, ale raz na zawsze znikł z tych
mórz (wraz ze sporym ładunkiem kopry),
wypływając z Banya na spotkanie
niewiadomego losu w grudniu 1887,
która to data pokrywa się w pełni z
opowieścią mego wuja.
Charles Edward Prendick
1. W szalupie “Królowej
Próżności”
Nie zamierzam dodawać nowych
informacji do tego, co zostało już
napisane w związku z katastrofą
“Królowej Próżności”. Jak wszystkim
wiadomo, statek ten zderzył się z
wrakiem w dziesięć dni po wypłynięciu
z Callao. Osiemnaście dni później
kanonierka Jej Królewskiej Mości
“Mirt” wyłowiła barkas z siedmioma
członkami załogi zatopionego statku, a
historia ich cierpień zyskała sobie
niemal równie szeroką sławę, jak
znacznie straszniejsze losy rozbitków z
“Meduzy”. Chciałbym jednak do znanej
opowieści o “Królowej Próżności”
dopisać jeszcze jedną, równie okropną
jak tamta, a na pewno znacznie bardziej
niezwykłą. Przyjęło się uważać, że
czterej pasażerowie małej szalupy
ponieśli śmierć, jest to jednak
wiadomość nieścisła. Mam wszelkie
podstawy, by tak twierdzić, ponieważ
jestem jednym z nich.
Muszę jednak na wstępie
zaznaczyć, iż szalupa miała od początku
tylko trzech, a nie czterech pasażerów.
Ów Constans, którego “kapitan widział
wskakującego do łodzi ratunkowej”
(“Daily News” z siedemnastego marca
1887), na nasze szczęście, a swoje
nieszczęście nie zdołał do nas dotrzeć.
Skakał do wody spod szlagów
zdruzgotanego bukszprytu, otoczony
plątaniną lin; w locie zaczepił piętą o
jakąś linkę, chwilę wisiał głową w dół,
po czym spadając trafił na unoszącą się
na wodzie belkę lub kawałek masztu.
Rzuciliśmy się w jego kierunku, ale już
nie wypłynął.
Uważam, iż nie dotarł do szalupy
na nasze szczęście, ale chyba i na swoje
również, ponieważ mieliśmy tylko jedną
małą baryłkę wody i odrobinę
rozmoczonych sucharów - alarm był tak
nagły, a statek tak dalece nie
przygotowany na wypadek katastrofy.
Sądząc, iż pasażerowie barkasu mogą
być lepiej zaopatrzeni (choć, zdaje się,
wcale tak nie było), próbowaliśmy się z
nimi porozumieć. Oni jednak nie słyszeli
naszych nawoływań, a gdy nazajutrz
rozwiała się deszczowa mgła - co
nastąpiło dopiero po południu - znikli
nam z pola widzenia. Nie mogliśmy
wstać i rozejrzeć się, gdyż łódź silnie
kołysała. Morze było tak wzburzone, że
z trudem utrzymywaliśmy łódź dziobem
do fali. Dwoma rozbitkami, którym do
tej pory udało się razem ze mną
uratować, byli - pasażer jak i ja, niejaki
Helmar, oraz niski i barczysty, jąkający
się lekko marynarz o nie znanym mi
nazwisku.
W sumie dryfowaliśmy osiem dni,
cierpiąc męki głodu, a po wyczerpaniu
się wody - nieznośne pragnienie. Po
dwóch dniach fale powoli opadły, a
morze stało się gładkie i połyskliwe.
Zwykły czytelnik żadną miarą nie potrafi
sobie wyobrazić owych ośmiu dni. Nie
przeżył bowiem - na swoje szczęście -
niczego podobnego, na czym jego
wyobraźnia mogłaby się oprzeć.
Poczynając od drugiego dnia
przestaliśmy się niemal do siebie
odzywać i każdy leżał w swoim kącie
łodzi wpatrując się w widnokrąg albo
rozszerzającymi się z dnia na dzień,
coraz mniej przytomnymi oczyma
obserwował mękę i postępującą niemoc
towarzyszy niedoli. Słońce prażyło
niemiłosiernie. Czwartego dnia skończył
się zapas wody, a nas zaczęły nawiedzać
dziwne myśli, które czytaliśmy sobie
nawzajem z oczu; ale chyba dopiero
szóstego dnia Helmar wypowiedział je
na głos. Pamiętam nasze schrypnięte,
piskliwe głosy - rozmawiając
musieliśmy się do siebie nachylać i
oszczędzać słów. Ja stawiłem zacięty
opór uważając, iż lepiej już
przedziurawić łódź i wspólnie zginąć w
paszczach ciągnących za nami rekinów,
ale gdy Helmar powiedział, że przyjęcie
jego propozycji pozwoli nam się napić,
marynarz przeszedł na jego stronę.
Odmówiłem jednak udziału w
ciągnięciu losów i najbliższej nocy
marynarz raz po raz szeptał coś
Helmarowi do ucha, a ja siedziałem na
dziobie z nożem w ręku, choć nie sadzę,
bym w decydującej chwili zdobył się na
stawienie oporu. Rankiem przystałem na
propozycję Helmara, po czym wyjęliśmy
półpensówkę, która miała wskazać
ofiarę.
Los padł na marynarza, ale ten był
z nas trzech najsilniejszy i zamiast się
poddać, skoczył na Helmara. Zwarli się
jak zapaśnicy i prawie wstali. Zacząłem
się ku nim czołgać; chciałem pomóc
Helmarowi chwytając marynarza za
nogę, ale łódź zakołysała, marynarz
stracił równowagę, padli razem na
krawędź burty i spleceni w uścisku
stoczyli się do wody. Poszli na dno jak
kamień. Pamiętam swój śmiech, a potem
zdziwienie, dlaczego się śmieję. Dźwięk
własnego śmiechu zaskoczył mnie, jakby
przyszedł skądś z zewnątrz.
Nie wiem, jak długo leżałem na
dnie łodzi oparty plecami o ławkę
myśląc sobie, że gdybym miał dosyć
siły, napiłbym się słonej wody, by
oszaleć i szybciej umrzeć. Po pewnym
czasie dostrzegłem na widnokręgu
zbliżający się żagiel, ale przyglądałem
mu się obojętnie, jak malowanej
pocztówce. Musiałem być półprzytomny,
ale pamiętam dokładnie wszystko, co się
działo. Pamiętam kołysanie głowy w
rytmie morza i horyzont z tańczącym na
falach żaglem. Ale jednocześnie
pamiętam dokładnie swoje
przeświadczenie, iż jestem martwy, i że
sprawiłem im niezły kawał wymykając
się z dała tuż przed przybyciem pomocy.
Niezmiernie długo - przynajmniej
w moim wspomnieniu - obserwowałem
powolne zbliżanie się pląsającego na
falach szkunera; był to niewielki,
dwumasztowy statek z typowym dla
szkunera ożaglowaniem skośnym. Szedł
pod wiatr, musiał co chwilę robić zwrot
i iść coraz dłuższymi halsami. Nie
przychodziło mi do głowy, by starać się
zwrócić na siebie uwagę, a potem
ujrzałem kadłub i od tej chwili aż do
obudzenia się w kabinie na rufie mam
tylko niejasne wspomnienia. Pamiętam
mgliście, jak wciągają mnie po
drabince, a znad burty wychyla się ku
mnie szeroka i rumiana, piegowata twarz
pod płomiennie rudą czupryną.
Zachowałem też migawkowy obraz
jakiejś innej, z bliska widzianej ciemnej
twarzy o niesamowitych oczach, którą
brałem za widziadło, dopóki nie
ujrzałem jej po raz drugi. Wydaje mi się,
iż pamiętam, jak wlewano mi coś
przemocą do ust. To wszystko.
2. Człowiek, który płynął donikąd
Znajdowałem się w niewielkiej,
dość niechlujnej kabinie. Obok siedział
niestary mężczyzna o płowych włosach,
szczeciniastym wąsie koloru słomy i
obwisłej dolnej wardze, który trzymał
mnie za rękę. Przez chwilę patrzyliśmy
na siebie bez słowa. Miał wodnistoszare
oczy, dziwnie pozbawione wyrazu.
Nagle tuż nade mną rozległ się
hałas, jakby ktoś przestawiał
gwałtownie żelazne łóżko, oraz niski,
gniewny pomruk jakiegoś wielkiego
zwierzęcia. W tej samej chwili
mężczyzna odezwał się po raz drugi.
Powtórzył pytanie:
- Jak się pan czuje?
Chyba odpowiedziałem, że
dobrze. Nie mogłem sobie przypomnieć,
skąd się tutaj wziąłem. Musiał to pytanie
wyczytać z mojej twarzy, gdyż głos
odmówił mi posłuszeństwa.
- Wydobyto pana z szalupy,
bliskiego śmierci głodowej. Szalupa
opatrzona była napisem “Królowa
Próżności”, a na krawędzi jej burty
widniały plamy krwi.
Gdy to mówił, spostrzegłem
własną rękę, tak chudą, że przypominała
brudną skórzaną sakiewkę, do której
wrzucono luzem kości, i w jednej chwili
wróciła mi pamięć całej historii z
szalupą.
- Proszę to połknąć - powiedział
mężczyzna, podając mi jakąś zamrożoną,
szkarłatną substancję.
Mikstura miała smak krwi i od
razu poczułem się silniejszy.
- Miał pan szczęście - mówił
mężczyzna - trafić na statek z lekarzem
na pokładzie. - Trochę niewyraźnie
artykułował słowa i lekko seplenił.
- Co to za statek? - spytałem
wolno schrypniętym ód długiego
milczenia głosem.
- Niewielki handlowiec kursujący
między Ariką a Callao. Nigdy nie
przyszło mi do głowy zapytać, skąd
pochodzi. Najpewniej z krainy
obłąkańców. Ja jestem pasażerem i
płynę z Ariki. Skończony bałwan, który
jest właścicielem i dowódcą statku w
jednej osobie, niejaki Davis, stracił
patent czy coś w tym rodzaju. Zna pan
pewnie ten rodzaj ludzi. Nazwał swoją
idiotyczną łajbę “Ipecacuanha”; czy
można sobie wyobrazić coś równie
kretyńskiego. Choć na pełnym morzu,
kiedy nie ma wiatru przez dłuższy czas, z
pewnością zachowuje się zgodnie z
nazwą.* [* ipekakuana brazylijska -
roślina o oryginalnej indiańskiej nazwie
ipecacuana lub ipecacuanha, jest
stosowana w lecznictwie i ze względu
na swe działanie nosi popularne miano
wymiotnicy lekarskiej (przyp. tłum.)]
Na górze rozległ się ponowny
rumor, któremu towarzyszyło głuche
warczenie i ludzki głos. Po chwili inny
głos nakazał jakiemuś “przeklętemu
wypędkowi”, żeby się uspokoił.
- Znajdował się pan o krok od
śmierci - ciągnął mój rozmówca. -
Jeszcze trochę i byłoby po wszystkim.
Ale pana podreperowałem. Czuje pan
ból w ramieniu? To od zastrzyków.
Leżał pan bez przytomności przez blisko
trzydzieści godzin.
Z trudem zbierałem myśli. Skowyt
kilku psów znowu rozproszył moją
uwagę.
- Czy mógłbym już zjeść coś
solidniejszego? - spytałem.
- Dzięki mnie - odparł. - Właśnie
gotują dla pana baraninę.
- To świetnie - powiedziałem z
przekonaniem. - Chętnie zjem kawałek
baraniny.
- Muszę panu powiedzieć - podjął
z pewnym wahaniem - iż jestem
okropnie ciekaw, jak to się stało, że
został pan sam w szalupie.
W jego oczach dostrzegłem jakby
błysk podejrzliwości.
- Do diabła z tym wyciem!
Wypadł nagle z kabiny i wdał się w
gwałtowną kłótnię z kimś, kto
odpowiadał niezrozumiałym
mamrotaniem. Sprawa zakończyła się
chyba odgłosami uderzeń, ale mogłem
się przesłyszeć. Potem mężczyzna
krzyknął na psy i wrócił do kabiny.
- No więc? - spytał od drzwi. -
Zaczął mi pan właśnie opowiadać.
Odparłem, iż nazywam się
Edward Prendick i że dla rozproszenia
nudy mej dostatniej egzystencji
podjąłem studia przyrodnicze. Ta
ostatnia wiadomość jakby go trochę
zaciekawiła.
- Ja też zajmowałem się trochę
przyrodą, przeszedłem na medycynie
kurs biologii, wie pan, preparowanie
jajników dżdżownicy, narządów
gębowych ślimaka i tak dalej. Mój
Boże! Już dziesięć lat upłynęło od tego
czasu! Ale proszę, proszę, niech pan
opowiada o szalupie.
Moja szczera opowieść,
wypowiedziana zwięzłymi zdaniami -
byłem bowiem bardzo osłabiony -
najwyraźniej go zadowoliła, a gdy
skończyłem, powrócił natychmiast do
sprawy przyrodoznawstwa i swych
studiów biologicznych. Wypytywał mnie
też dokładnie o londyńskie ulice -
Tottenham Court Road i Gower Street.
- Czy Caplatzi nadal prosperuje?
Cóż to był za sklep!
Musiał być chyba bardzo
przeciętnym studentem medycyny, gdyż
szybko przerzucił się na kabarety.
Opowiedział mi kilka anegdotek.
- Rzuciłem wszystko dziesięć lat
temu - oświadczył;
- Co to były za czasy! Ale fatalnie
się zbłaźniłem... Przegrałem życie nie
mając jeszcze dwudziestu jeden lat. Dziś
wszystko się pewnie zmieniło... No, ale
muszę zajrzeć do tego osła-kucharza i
dopilnować pańskiej baraniny.
Na górze znowu rozległ się ryk,
tak raptowny i pełen dzikiej
wściekłości, że aż podskoczyłem.
- Co tam się dzieje? - krzyknąłem,
ale on zdążył już zamknąć za sobą drzwi.
Wrócił po chwili niosąc baranią
potrawkę, której apetyczny zapach
wprawił mnie w takie podniecenie, iż
zwierzęce pomruki natychmiast
wyleciały mi z głowy.
Następny dzień, podczas którego
na przemian spałem lub jadłem,
wzmocnił mnie na tyle, iż uniosłem się z
koi i przez iluminator wyjrzałem na
ścigające się ze statkiem zielone fale.
Szkuner najwidoczniej płynął z wiatrem.
Montgomery - bo tak nazywał się
jasnowłosy mężczyzna - wszedł właśnie
do kabiny, więc poprosiłem go o jakieś
odzienie. Pożyczył mi własne
drelichowe ubranie, gdyż to, które
miałem na sobie w szalupie, wyrzucono,
jak powiedział, za burtę. Ubranie było
na mnie trochę za obszerne, ponieważ
jego właściciel był postawnym
mężczyzną o długich kończynach.
Wspomniał mimochodem, że
kapitan siedzi zamknięty w swojej
kajucie, pijany jak bela. Podczas
ubierania się zacząłem go wypytywać,
którędy i dokąd płynie statek. Odparł, iż
szkuner zmierza na Hawaje, ale po
drodze zatrzyma się, by wysadzić go na
ląd.
- Gdzie? - spytałem.
- To taka wysepka... na której
mieszkam. O ile mi wiadomo, nie ma
nawet nazwy.
Po tych słowach dolna warga
całkiem mu obwisła, a wlepione we
mnie oczy przybrały nagle wyraz tak
jawnie udawanej tępoty, iż uznałem, że
woli uniknąć indagacji. Powstrzymałem
się więc od dalszych pytań.
3. Niesamowita twarz
Po opuszczeniu kabiny okazało
się, że jakiś człowiek blokuje nam
wyjście na pokład. Stał na drabince
zwrócony do nas plecami, patrząc ponad
górną krawędzią luku. Miał, jak
zauważyłem, niekształtną postać - niską,
barczystą i niezgrabną - przygarbione
plecy, włochatą szyję i wciśniętą w
ramiona głowę. Miał na sobie
granatowe drelichy, a jego czarne włosy
były dziwnie grube i szczeciniaste.
Usłyszałem wściekłe warczenie
niewidocznych psów i w tej samej
chwili człowiek ów skoczył gwałtownie
do tyłu natykając się na rękę, którą
wyciągnąłem odruchowo, by się przed
nim osłonić. Obrócił się z iście
zwierzęcą zwinnością.
Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego
nagły widok jego ciemnej twarzy zrobił
na mnie tak wstrząsające wrażenie. Była
przedziwnie szpetna. Wysunięta do
przodu szczęka mgliście przypominała
zwierzęcą mordę, a z ogromnych
półotwartych ust wystawały białe zęby
nie spotykanych u człowieka rozmiarów.
Miał przekrwione w kącikach, niemal
zupełnie pozbawione białek oczy o
piwnych źrenicach. Jego twarz pałała
jakimś osobliwym podnieceniem.
- Diabli cię nadali! - mruknął
Montgomery. - Odsuń się, u licha!
Ciemnolicy mężczyzna bez słowa
odskoczył w bok.
Wstąpiłem na drabinkę, nie
odrywając od niego oczu. Montgomery
zatrzymał się chwilę na dole.
- Mówiłem ci przecież, żebyś się
tutaj nie kręcił - rzekł dobitnym tonem. -
Twoje miejsce jest na dziobie.
Ciemnoskóry mężczyzna skulił się.
- Oni... oni nie chcą mnie trzymać
na dziobie.
- Mówił powoli jakimś
nienaturalnie schrypniętym głosem.
- Nie chcą cię trzymać na dziobie!
- powtórzył groźnie Montgomery. - Ale
ja każę ci tam iść.
Miał jeszcze coś dodać, ale rzucił
mi szybkie spojrzenie i wszedł za mną
na drabinkę. Stałem odwrócony w
połowie luku, nadal nie mogąc ochłonąć
ze zdziwienia, jakie budziła przedziwna
brzydota ciemnoskórego człowieka.
Pierwszy raz w życiu widziałem tak
odrażającą i niesamowitą twarz, ale
jednocześnie - paradoks trudny do
uwierzenia - miałem dziwaczne
poczucie, iż jego zdumiewające rysy i
gesty są mi skądś znane. Pomyślałem
sobie później, że musiałem go chyba
widzieć, kiedy wyciągano mnie na
pokład, ale i to nie tłumaczyło
podejrzenia jakiejś wcześniejszej
znajomości. Wydawało się
niepodobieństwem, bym ujrzawszy
bodaj raz tak szczególną twarz, mógł nie
zapamiętać okoliczności owego
spotkania.
Wejście Montgomery'ego na
drabinkę przerwało bieg mych myśli,
obróciłem się więc i rozejrzałem po
płaskim pokładzie małego szkunera.
Uprzednie hałasy przygotowały mnie
częściowo na to, co teraz ujrzałem. Z
całą pewnością nigdy jeszcze nie
widziałem tak brudnego pokładu.
Wszędzie walały się skrawki marchwi,
strzępy zieleniny i paskudztwa
niewiadomego pochodzenia. Pod
grotmasztem szarpało się na łańcuchach
stado przerażających ogarów, które na
mój widok zaczęły gwałtownie ujadać, a
przy bezanmaszcie, w małej żelaznej
klatce, tak ciasnej, że zwierzę nie mogło
się nawet obrócić, siedziała wielka,
skulona puma. Nieco dalej, przy prawym
nadburciu spostrzegłem kilka sporych
drewnianych klatek z królikami, na
dziobie zaś tkwiła samotna lama
wciśnięta do zwykłej skrzyni. Psy miały
na pyskach skórzane kagańce. Jedynym
człowiekiem na pokładzie był chudy i
milczący marynarz przy kole sterowym.
Główne żagle, brudne i połatane,
napinał wiatr, a i w górze, jak się zdaje,
postawiono wszystkie dodatkowe żagle
stateczku. Niebo było czyste, a słońce
minęło zenit i zaczęło obniżać się ku
zachodowi; wzdłuż burt pędziły długie,
upstrzone białymi grzywami fale.
Minąwszy sternika zbliżyliśmy się do
relingu rufowego; za rufą pieniła się
woda, a w kilwaterze tańczyły i znikały
bańki. Odwróciłem się i zmierzyłem
wzrokiem niechlujny pokład.
- Czy to jakaś pływająca
menażeria? - spytałem.
- Na to wygląda - odparł
Montgomery.
- Po co im te zwierzęta? Na
handel? Dla rozrywki? A może kapitan
myśli, że zdoła je sprzedać gdzieś na
morzach południowych?
- Na to wygląda, nie sądzi pan? -
odparł Montgomery odwracając się z
powrotem ku rufie.
Nagle od strony zejściówki
rozległ się wrzask, posypały się
wściekłe wyzwiska i ciemnoskóry
mężczyzna pośpiesznie wgramolił się na
pokład. W ślad za nim wyłonił się
masywny rudzielec w białej czapce.
Ogary, którym znudziło się tymczasem
oszczekiwanie mnie, na widok
ciemnoskórego wpadły w szał i szarpiąc
łańcuchy zaczęły na nowo ujadać.
Ciemnoskóry zawahał się przez moment
na ich widok, dzięki czemu rudy
mężczyzna zdążył go dopaść i zadał mu
potężny cios między łopatki.
Nieszczęśnik zwalił się jak podcięte
drzewo na zaśmiecony pokład, między
rozwścieczoną sforę. Psy były na
szczęście w kagańcach. Rudzielec aż
zachłysnął się z uciechy i stał chwiejąc
się niepewnie na nogach, jakby lada
chwila miał runąć do zejściówki albo w
przód, na swą ofiarę.
Widząc rudzielca, Montgomery
gwałtownie się poderwał.
- Przestań pan! - zawołał tonem
upomnienia.
Na dziobie pojawiło się paru
marynarzy.
Ciemnoskóry mężczyzna wił się
po pokładzie deptany przez psy, wydając
dziwne, nienaturalne okrzyki. Nikt nie
pośpieszył mu z pomocą. Psiska
bezlitośnie trącały go pyskami, a ich
szare, zwinne cielska w tanecznych
podskokach kłębiły się nad niezdarnym
powalonym ciałem. Zebrani na dziobie
marynarze pokrzykiwali zachęcająco,
jakby to była najlepsza zabawa.
Montgomery wydał gniewny okrzyk i
rzucił się do przodu. Pośpieszyłem za
nim.
Tymczasem ciemnoskóry
poderwał się na nogi i zatoczył do
przodu. Wpadł z rozpędu na...