Herbert George Wells
Syrena
z oryginału angielskiego przełożył W. D.
1925Rozdział I
Przybycie Syreny
I
Wszystkie pozostawione nam przez ubiegłe wieki...
6 downloads
6 Views
Herbert George Wells
Syrena
z oryginału angielskiego przełożył W. D.
1925Rozdział I
Przybycie Syreny
I
Wszystkie pozostawione nam przez ubiegłe wieki opisy pojawiania się syren, wzbudzają pewne wątpliwości. Nawet bardzo szczegółowy raport o syrenie z Bruges, nastraja sceptycznie. Muszę wyznać, że jeszcze przed rokiem nie wierzyłem absolutnie w te rzeczy. Lecz obecnie, w obliczu niezbitych faktów w mojem bezpośredniem sąsiedztwie i wobec wysłuchania opowiadań mego kuzyna Melville’a (z Seaton Carew) jako klasycznego świadka w tej sprawie, widzę owe stare legendy w zupełnie innem świetle. Bardzo wiele osób zajmowało się zatuszowaniem tej afery tak, że gdyby nie moje pracowite badania, jestem pewny, że po upływie jakiegoś czasu zdarzenie to stałoby się równie wątpliwe, jak stare legendy.
Trudności wyrastające w czasie trwania procesu tuszowania były niewątpliwie bardzo duże, a fakt, że zdołano mimo to tak wiele zdziałać przekonywa, jak ważne powody do dyskrecji istnieją w podobnych sprawach. Ani zbytnia odległość miejscowości, ani obskurantyzm nie przeszkadzał w tym wypadku. Początek zdarzenia miał miejsce na wybrzeżu na wschód od Sandgate Castle ku Falkestone, koniec zaś o niecałe dwie mile dalej na wybrzeżu w pobliżu grobli Folkestońskiej. Sprawa rozpoczęła się w pełnem świetle pogodnego, słonecznego dnia w sierpniu, przed oknami pół tuzina domów. Powyższe okoliczności wystarczają, aby niemal zupełnie podkopać wiarę w popularne informacje. O tem jednak, czytelnik może sobie wyrobić później odmienne zdanie.
Dwie ładne córki pani Randolfowej Bunting brały w tym czasie kąpiele w towarzystwie swego gościa, panny Mabel Giendower. Głównie od tej ostatniej panny i od pani Bunting udało mi się zdobyć informacje, z których zesztukowałem dokładne okoliczności towarzyszące pojawieniu się syreny. Nie usiłowałem zdobyć tych wiadomości od starszej panny Giendower mimo, de jest ona niemal że główną osobą w zdarzeniach, która nastąpią. Idzie tu o uczucie kobiece —sądzę zaś, że musiały być n tym wypadku bardzo szczególnego rodzaju. Zupełnie naturalnie musiały być takie. W każdym razie zwykła bezwzględność literacka opuściła mnie, tak, że nie ośmieliłem się zbytnio zbliżać się do nich…
Należy pamiętać, że wille leżące na wschód od Sandgatte Castle są w wyjątkowem szczęśliwem położeniu, ponieważ mają ogrody rozciągające się w dół, aż do wybrzeża. Nie ma tan żadnej esplanady, albo drogi, lub ścieżki, jakie odcinają od wody dziewięćdziesiąt dziewięć na sto domów zwróconych ku morzu. Gdy spojrzymy na nie z góry ze stacji wind na zachodnim końcu Leas widzimy, że skupiają się w istny rząd. Ponieważ ta część wybrzeża jest poszarpana wcinającymi się w morze wysokimi przylądkami, plaża jest taktycznie odcięta i tworzy rodzaj prywatnej własności, wyjąwszy podczas niskiego stanu wody, gdy ludzie mogą obejść końce przylądków. Wobec tego wynajem tych domów jest specjalnie pożądany w czasie sezonu kąpielowego, wielu zaś mieszkańców ma zwyczaj wynajmować je wraz z umeblowaniem aa cały sezon, osobom należącym do dobrego towarzystwa i wpływowym.
Państwo Randolfowie Bunting należeli niewątpliwie do takich. Oczywiście prawdą jest, że nie należeli do arystokracji ani do klasy ludzi, których niezapłacony „Herald” mógłby swobodnie nazwać „gentle”. Nie mieli prawa do żadnego herbu. Lecz nie mieli też (jak to pani Bunting czasami podkreślała) żadnych pretensji w tym kierunku; byli to ludzie zupełnie pozbawieni snobizmu (o ile obecnie jest ktokolwiek istotnie od niego wolny). Zwyczajni, swego chowu państwo Bunting, —Randolfowie Bunting —„zacni ludzie” jak to się mówi —pochodzący z szeroko rozgałęzionego pnia Hampshirskiego oddanego piwowarstwu, a choć nie wiadomo czy stosownie wynagrodzony Herald zaliczyłby ich do „gentle” czy nie, pomimo to nie ma wątpliwości, że pani Bunting była zupełnie usprawiedliwiona, prenumerując „Gentlewoman”, pan Bunting zaś i Fred byli pracowitymi gentlemanami, a wszystkie ich postępki i myśli były przyzwoite i dobre. Razem z nimi mieszkały tam dwie panny Glendower, dla których pani Bunting była rodzajem matki od czasu śmierci pani Glendower,
Panny Glendower były siostrami przyrodniemi, były bez kwestji „gentle”, pochodziły z rodziny wiejskiej, która wiele generacji wstecz zaprzestała handlu, wzniosła się od razu jak Antaeus, odświeżyła się i wzbogaciła. Starsza Adelina z kupiecką krwią w żyłach była bogatą dziedziczką, była istotnie bardzo bogata, miała ciemne włosy, szare oczy i poważne usposobienie; a po śmierci ojca, który umarł nieco wcześniej niż macocha, pozostały Jej do dyspozycji tylko ostatki młodości. Miała wtedy około dwudziestu siedmiu lat. Wczesną młodość poświęciła słabości charakteru swego ojca, w sposób przypominający dziewczęce lata Elżbiety Barret Browning. Jednakowoż po odejściu ojca w sfery, gdzie charakter jego miał niewątpliwie szersze widoki —(czemże bowiem jest ten padół, jeżeli nie miejscem, gdzie dopiero formują się charaktery?) —wyjrzała śmiało na świat. Okazało się, że miała umysł pojętny, dużo nagromadzonej energji i sporą dozę ambicji. Wyznawała czysty i krytyczny socjalizm, kwitła na publicznych meetingach, a obecnie była zaręczona z osobistością istotnie świetną i obiecującą, choć nieco „extravagant” i romantyczną z p. Harry’m Chatteris’em, siostrzeńcem carla, bohaterem pewnego skandalu i zupełnie prawdopodobnym kandydatem liberałów dywizji Hythe of Kent, Ta ostatnia sprawa była właśnie dyskutowana i on czynił zabiegi i panna Glendower, która lubiła odczuwać, że jest mu podporą, czyniła również starania w tej sprawie i z tego to głównie powodu Buntingowie wynajęli na lato dom w Sandgate. Mógł czasami odwiedzić ich i pozostać z nimi przez dobę tub dłużej, czasami zaś mógł odjechać w interesach, ponieważ był znany jako bardzo giętki i świetny, pierwszej klasy młody polityk —a Hythe wziąwszy wszystko pod rozwagę było bardzo zadowolone mając go za kandydata. Fred Bunting zaś był zaręczony z przyrodnią siostrą wymienionej panny Olendower, siedmnastoletnią panną Mabej Glendower o wiele mniej bogatą i nieco pospolitą, która już w czasach szkolnych zrobiła odkrycie, że nie warto, próbować być inteligentną w obecności Adeliny.
Buntingowie nie używali wprawdzie „mieszanej” kąpieli, w roku 1898 było to jeszcze ciągle uważane za bardzo wątpliwie przyzwoite, jednakowoż pan Rudolf Bunting i jego syn Fred schodzili z paniami swobodnie na dół, zamiast chować się lub iść na spacer, stosownie do dawniejszej mody, (pomimo, że panna Mabel Glendower, narzeczona Freda należała do kąpiących się). Szli tworząc małą procesję pod zielonymi dębami, przez ogród i w dół po stopniach aż do brzegu morza.
Pani Bunting w swoich szkłach szła pierwsza, razem z nią szła panna Glendower, która nie kąpała się, ponieważ uważała, że to poniża jej godność, —miała na sobie jeden z tych prostych, tanich kostjumów, socjalistycznej mody. Za tą przednią strażą szły jedna za drugą trzy dziewczęta w ładnych paryskich kostjumach kąpielowych i czepeczkach, —jakkolwiek w tej chwili zakutane były kompletnie w płaszcze kąpielowe z kapturami —prócz tego miały na sobie oczywiście pończochy i trzewiki —kąpały się w pończochach i trzewikach. Następnie szła służąca pani Bunting i droga pokojówka i służąca panien Glendower, niosąca ręczniki, a w małym odstępie dwaj mężczyźni dźwigający liny i inne rzeczy. (Pani Bunting zawsze obwiązywała liną swoje córki, zanim weszły do wody i trzymała linę w rękach, dopóki nie wyszły szczęśliwie z powrotem. Jednak Mabel Glendower nie chciała dać się obwiązywać liną.
W miejscu gdzie ogród kończył się, a zaczynało się wybrzeże, panna Glendower odłączyła się od idących, usiadła na żelaznej, zielonej ławce pod dębem i znalazłszy miejsce gdzie przerwała czytanie Sir George Tressady —książki, którą naturalnie w tych czasach uważała za nadzwyczaj ważną —siedziała przyglądając się jak reszta towarzystwa idzie ku brzegowi. Tworzyli oni bardzo milą i wesołą grupę ożywionych ludzi, na wybrzeżu zalanem światłem słonecznem i na tle spokojnego morza o barwach w smugi zielone i granatowe, pomarszczonego w delikatny wzór drobniutkimi falami i kryjącego w sobie już od czasów starożytnych rozmai e niespodzianki.
Skoro doszły do marki oznaczającej wysoki stan wody, gdzie przebywanie w kostjumach kąpielowych nie jest już przyzwoitością, każda z młodych dam wręczyła swój płaszcz służącej, a po kilku chwilach żartów i śmiechu, oraz uważnych badań ze strony pani Bunting czy nie na pewnych galaretowatych stworzeń morskich, panny weszły do wody. Po jednej lub dwu minutach, Betty jak się zdaje, przestała się pluskać i zaczęła spoglądać przed siebie, a wtedy wszystkie również spojrzały i zobaczyły o jakie trzydzieści yardów przed sobą, głowę syreny płynącej jakby ku lądowi.
Oczywiście myślały, ze jest to jakaś sąsiadka z poblizkich domów. Były nieco zdziwione tem, że nie zauważyły jej wejścia do wody, lecz pozatem w zjawieniu się Jej, nie widziały ani śladu czegoś nadprzyrodzonego. Przeprowadziły zwykłe w takich spotkaniach ukradkowe obserwacje, podczas których skonstatowały, że płynie nadzwyczaj pięknie, że ma prześliczną twarz i ramiona, nie mogły jednak zauważyć jej przepysznych złotych włosów, ponieważ były schowane w modnej frygijskiej czapeczce kąpielowej, zabranej, —jak się później zwierzyła memu kuzynowi Melville, —parę dni przedtem z plaży w Normandji. Nie mogły także widzieć jej kształtnych pleców z powodu czerwonego kostjumu, który miała na sobie.
Ponieważ trwanie przeglądu doszło już do punktu, poza który, bez nieprzyzwoitości nie można go było przedłużać; Mabel zamierzała rozpocząć na nowo pluskanie się we wodzie mówiąc do Betty: „Ma czerwony kostjum, chciałabym zobaczyć” —gdy nagle nastąpiło coś strasznego.
Pływaczka rzuciła się jakoś krzywo we wodzie, wyciągnęła ramiona i —zniknęła!
Był to jeden z takich wypadków, mrożących krew w tyłach, widok znany każdemu z książek i imaginacji, a bardzo rzadko kiedy oglądamy własnemi oczyma.
Przez chwilę wszyscy stali bez ruchu. Przeszła sekunda, dwie, trzy, nagle ukazało się nagie ramię i zniknęło znowu.
Mabel opowiadała mi, że przez cały czas stała nieruchomo jak sparaliżowana, lecz dwie panny Bunting ochłonąwszy nieco, wrzasnęły: „Oh! ona tonie!” i zaczęły na gwałt posuwać się ku brzegowi. Proces ten został z wielką przytomnością umysłu przyspieszony przez panią Bunting, która całym ciężarem oparła się o linę, ciągnąc ją coraz dalej aż do stóp obmurowania brzegu, gdzie przysiadła i wyciągnęła je na kilka yardów od krawędzi lądu. Panna Glendower spostrzegła co się dzieje, zaczęła schodzić po stopniach i trzymając Sir George Tressady w jednej ręce a drogą ocieniając oczy, krzyknęła wyraźnym resolutnym głosem: „Musimy ją ocalić!”. Służące jak przystało na nie, wrzeszczały tylko —lecz dwaj mężczyźni rozpoczęli jak się zdaje działać z wielką przytomnością umysłu. „Fred, drabina sąsiada!” powiedział pan Randof Bunting —ponieważ najbliższy sąsiad zamiast wygodnych stopni kamiennych miał wysoki mur i długą drabinę, na którą u Buntingów od dawna zwrócono uwagę, jako na „coś” co może przydać się w razie wypadku. Zdaje się, że obaj w jednej chwili zrzucili surduty, kamizelki, kołnierze, krawatki i trzewiki i wciągnęli drabinę sąsiada do wody.
— Gdzie ona jest papo? —zapytał Fred.
— Prosto, przed nami! —odpowiedział pan Bunting i jakby na potwierdzenie tych słów wynurzyło się znowu jedno ramię i coś ciemnego, co w świetle późniejszych zdarzeń jestem skłonny uważać za przypadkowo wysunięty nad wodę, ogon syreny.
Żaden z obu gentelmenów nie był doświadczonym pływakiem, o ile mogę się domyślić pan Bunting w podnieceniu niemal zupełnie zapomniał czy umiał kiedy pływać, lecz obaj brodzili śmiało po obu stronach drabiny, popychając ją przed sobą i zbliżając się do głębiny, w sposób nie przynoszący wstydu naszemu narodowi i rasie,
Z tem wszystkiem można sobie powinszować, że w całej tej sprawie nie chodziło o ratunek istotnie tonącej osoby, W czasie moich badań jakiekolwiek drażliwości, możliwe przedtem, ustały już i jest to teraz zupełnie pewne, że podczas gdy Fred płynął ciągle w kierunku długości drabiny i wprowadzał ją w ten sposób w powolny ruch rotacyjny dokoła jej osi, pan Bunting zdołał już połknąć poważną ilość wody morskiej i kopał Freda w piersi z bezcelową gorliwością. Czynił to, jak tłómaczył potem, —aby mi nogi poszły na dół, rozumie pan. Coś tam było z tą drabiną, wie pan i ciągle mi szły do góry!
Wtem, zupełnie niespodziewanie syrena wynurzyła się obok nich i jedno jej piękne ramię podtrzymało pana Buntinga w pasie a drugie spoczęło na drabinie. Gdy poddałem później Freda krzyżowym pytaniom, dowiedziałem się, że nie wydawała się wtedy ani blada, ani przestraszona, ani pozbawiona oddechu, choć w czasie wypadku Fred był zbyt silnie podniecony, aby zdawać sobie sprawę z tych szczegółów. Uśmiechała się i powiedziała spokojnym, miłym głosem —schwycił się, kurcz. —Obaj mężczyźni byli o tem przekonani.
Pan Bunting zamierzał właśnie powiedzieć jej, aby trzymała się silnie, a będzie ocalona, gdy niewielka fala chlusnęła mu wprost w usta i zredukowała jego przemowę do dzikich parskań.
Fred powiedział: —My panią zaciągniemy —czy coś podobnego i tak wisieli wszyscy balansując we wodzie, ku zmartwieniu pana Buntinga.
Zdają się, że balansowali tak przez pewien czas. Fred powiada, że syrena spoglądała spokojnie lecz z pewnem zdumieniem i że zdawała się mierzyć odległość do brzegu. —Macie panowie zamiar ocalić mnie? —zapytała go.
Zaczął rozmyślać coby tu można zrobić nim ojciec zatonie i odpowiedział —teraz panią ocalimy.
— Chcecie mię panowie wyciągnąć na brzeg?
Ponieważ wydawała mu się tak spokojna, pomyślał, ze może jej wytłómaczyć swój plan operacyjny. —Niech pani spróbuje schwycić —koniec drabiny —kopnę nogami. Tylko parę yardów i wyleziemy z głębiny —żebyśmy tylko mogli.
— Chwilkę tylko —odezwał się pan Bunting. —Niech złapię oddech —uff —woda morska, —Chlap i plusk!…
Nagle wydało się Fredowi, że zdarzył się cud. Woda zakotłowała się szalonym wirem, jakby wskutek śrubowych ruchów propellera, on zaś schwycił syrenę i drabinę w sam czas, jak mu się zdawało, aby zapobiedz zmyciu ich przez fale w kierunku Kanału. Ojciec zniknął mu z oczu z wyrazem zdumienia na twarzy a potem ukazał się znowu; o ile można było rozpoznać grzbiet i nogi, trzymając się drabiny jakimś śmiertelnym chwytem. I patrzcie się! Byli już o dwanaście yardów bliżej brzegu, gdzie woda była tylko pięć stóp głęboka, a Fred zmacał grunt nogami.
Skoro poczuł jego dotknięcie natychmiast poprzednie jego zdumienie i przestrach zmieniły się w najczystsze bohaterstwo. Popchnął drabinę i syrenę przed siebie, pozbył się drabiny i swego zupełnie już roztrzęsionego rodzica, schwycił syrenę ciasno w ramiona i uniósł ją ponad wodę.
Młode panie zawołały —Ocalona! —służące krzyknęły —Ocalona! —rozmaite głosy wykrzykiwały jak echo . —Ocalona! —Hurra! —faktycznie wszyscy krzyczeli: — Ocalona! z wyjątkiem pani Bunting, której jak opowiada wydawało się, że pan Bunting dostał jakichś konwulsji i z wyjątkiem pana Buntinga, który zdawał się pozostawać pod wrażeniem, że wszystkie prawa natury, na mocy których Opatrzność pozwala nam unosić się na wodzie i pływać, pozostały w zawieszeniu i że jedyną rzeczą, jaka mu jeszcze pozostaje do zrobienia przed rychłą śmiercią, jest wierzgać nogami z całej siły i jak najszybciej. Lecz w ciągu kilkunastu sekund głowa jego wynurzyła się, a nogi stanęły na dnie, a wtedy zaczął wydawać ze siebie głosy jak wieloryb lub koń, parskać jak rozgniewany kot i skrzypieć jak piła, wyciskając wodę z oczu, pani Bunting zaś mogła nareszcie zwrócić uwagę na piękny ciężar, przytulony do jej syna.
Jest to bardzo ciekawe, że syrena znajdowała się co najmniej minutę nad wodą, zanim ktokolwiek zauważył, że różniła się w czemkolwiek od —innych pań. Przypuszczam, że wszyscy otoczyli ją blisko i spoglądali tylko na jej piękną twarz, albo może wyobrażali sobie, że nosi rodzaj niedyskretnego lecz modnego ubrania dolnego, jak do konnej jazdy, lub coś w tym rodzaju, jakkolwiekbądź, nikt nie zauważył niczego, choć było to jasne jak dzień. Na pewno mieszało się to z kostjumem. I tak stali tam, wyobrażając sobie, że Fred ocalił damę, niewątpliwie z lepszej sfery pochodzącą, która wyszła do kąpieli, z jednego ze sąsiednich domów i dziwili się tylko dlaczego na wszystko w świecie, nikt nie upomina się o nią. Ona zaś przytulała się do Freda a on do niej, jak to później w rozmowie z nim zauważyła panna Mabel Glendower.
— Schwycił mię kurcz —odezwała się syrena z ustami zwróconemi ku policzkowi Freda, a jednem okien ku pani Bunting. —Pewna jestem, że to kurcz… czuję g» jeszcze.
— Nie widzę nikogo —zaczęła pani Bunting.
— Proszę mnie zanieść —powiedziała syrena, przymykając oczy, jak gdyby zrobiło się jej słabo… choć policzki miała zaróżowione i ciepłe. —Proszę mię zanieść. —
— Dokąd? —zapytał gapiowato Fred.
— Proszę mnie zanieść do domu —powiedziała szeptem do niego.
— Do jakiego domu?
Pani Bunting przysunęła się bliżej.
— Do pańskiego domu —oznajmiła syrena, przymykając oczy na dobre i pozostając nieczułą na dalsze uwagi.
— Ona —ja nic ale rozumiem —powiedziała pani Bunting, zwracając się do wszystkich.
I właśnie wtedy wszyscy zobaczyli to. Nettie, młodsza panna Bunting spostrzegła pierwsza. Pokazała palcem, jak powiada, zanim mogła wydobyć głos ze siebie. Wtedy zobaczyli wszyscy! Panna Glendower była jak sądzę ostatnią, która to spostrzegła. W każdym razie było to podobne de niej, jeżeli zobaczyła ostatnia.
— Mamo! —powiedziała Nettie, wyrażając w słowach ogólną zgrozę. —Mamo! Ona ma ogon!
Wtedy trzy służące i Mabel Glendower wrzasnęły jedna po drugiej:
— Patrzcie! Ogon!
— Na miłość! —powiedziała pani Bonting i zabrakło jej słów.
— Oh! wyrzekła panna Glendower, kładąc rękę na sercu.
Wtedy jedna ze sług przypomniała sobie jej nazwę i wrzasnęła: —To syrena! —a wtedy wszyscy krzyknęli: —To syrena!
Z wyjątkiem syreny samej, zachowującej się zupełnie biernie, udającej zemdloną, opartej na Fredzie i ciągle jeszcze pozostającej w jego ramionach.II
Tak więc przedstawiało się to „tableau” o ile zdołałem odtworzyć je z opowiadań. Trzeba sobie wyobrazić tę małą grupkę ludzi na wybrzeżu i pana Buntinga nieco z boku, wyłażącego właśnie z wody, przemoczonego i na pół utopionego. Drabina sąsiada spokojnie odpływała na pełne morze.
Oczywiście była to jedna z takich sytuacji, które mogą zwrócić powszechną uwagę.
Istotnie też zwróciła uwagę. Stan wody był nizki i grupka stała w dole jakie trzydzieści yardów w głąb morza. Nikt nie wiedział najzupełniej co począć, jak to opowiadała pani Bunting memu kuzynowi Melville, a wszyscy odznaczali się narodowem przeczuleniem i wstrętem do ukazywania się publicznie w sytuacjach kłopotliwych. Syrena zadowalała się rolą pięknego problemu, przytulona do Freda i stanowiąca bądź co bądź poważny ciężar do dźwigania. Zdaje się, że bardzo liczna familja zamieszkująca domek zwany Koot Hoomi, ukazała się w całej swej sile, gapiąc się i gestykulując. Byli to Indzie, z któremi Buntingowie właśnie nie życzyli sobie znajomości, najprawdopodobniej jacyś handlowcy. Jeden z mężczyzn, specjalnie prostacki, mający zwyczaj strzelania do mew, zaczął spuszczać swoją drabinę na dół jak gdyby zamierzał ofiarować się z pomocą, pani Bunting zauważyła także błyski w czarnych otworach polowej lornetki, jeszcze straszniejszego sąsiada z zachodu.
Ponadto popularny autor, mieszkający w najbliższem sąsiedztwie, gniewliwy, czarny, o kwadratowej głowie człowieczek w okularach, wyrost nagle i stojąc na swoim niedostępnym murze, począł coś po warjacku wrzeszczeć o swojej drabinie. Nikt naturalnie nie pomyślał o jego głupiej drabinie, ani nie zatroszczył się o nią. Był podniecony do szaleństwa. Sądząc po jego tonie i ruchach, musiał używać najokropniejszych wyrazów i zdawało się, że lada chwila zeskoczy na dół, na wybrzeże i przyjdzie do nich.
Na ukoronowanie wszystkiego nad zachodnim przylądkiem, ukazali się wycieczkowcy z gminu!
Najpierw ukazały się ich głowy, a później doleciały ich uwagi. Następnie, wśród radosnych okrzyków poczęli wdrapywać się na gr...