Rozdział 8 Ciuchy są już spakowane do kontenerów Pożegnałem się na tym wzgórzu Dom jest pusty, meble sprzedane Niedługo jego zapachy zmienią się w ple...
8 downloads
18 Views
304KB Size
Rozdział 8 Ciuchy są już spakowane do kontenerów Pożegnałem się na tym wzgórzu Dom jest pusty, meble sprzedane Niedługo jego zapachy zmienią się w pleśń Nie wiem czemu dzwonię, jeśli nikt nie odbiera Nie wiem czemu śpiewam, jeśli nikt nie słucha
„DISCONNECT” COLLATERAL DAMAGE, ŚCIEŻKA10
Każdy kiedyś słyszał o psie, który ciągle gonił samochody, a gdy już jakiś złapał, nie miał pojęcia, co powinien zrobić. No cóż, ja jestem jak ten pies. Ponieważ będąc sam na sam z Mią Hall, o czym marzyłem od jakiś trzech lat, nie wiem jak powinienem się zachować. Widocznie bar, w którym obecnie się znajdujemy, od początku był jej celem, mimo jego przypadkowego położenia we wschodniej części miasta. - Tu jest parking – oznajmia Mia, kiedy docieramy na miejsce. - Yhm. - Tylko tyle zdołam powiedzieć. - Nigdy wcześniej nie widziałam na Manhattanie restauracji z parkingiem, dlatego postanowiłam się tu zatrzymać. Wtedy zauważyłam taksówkarzy, a oni zwykle są „smakoszami”. Ale wciąż nie byłam pewna
ze względu na ten parking, ponieważ dla nich darmowe parkowanie jest atrakcyjniejsze niż dobre i tanie jedzenie. Mia zaczęła paplać, podczas gdy ja myślałem: czy my na prawdę rozmawiamy o parkingach? Mimo że, jeśli dobrze się orientuję, żadne z nas nie posiada tutaj samochodu. Ponownie uderza mnie fakt, że nic o niej nie wiem, nawet drobnych rzeczy. Kierownik prowadzi nas do boksu, a siadając Mia niespodziewanie oświadcza: - Nie powinnam była cię tutaj przyprowadzać. Ty zapewne w ogóle nie jadasz w takich miejscach. Właściwie miała racje, lecz nie dlatego, że wolę ciemne, przeraźliwie drogie i ekskluzywne lokale, tylko ze względu na to, tam mnie zabierano i generalnie mam tam spokój. Jednam, mimo że to miejsce jest pełne bladych nowojorczyków i taksówkarzy, nikt mnie tu raczej nie rozpozna. - Nie, tutaj jest okej – mówię. Siedzimy koło okna z widokiem na parking. Dosłownie dwie sekundy później niski, dość przysadzisty, owłosiony facet znajduje się obok nas. - Maestro – woła do Mii. – Dawno cię tu nie było. - Cześć Stavros. Następnie mężczyzna podaje nam menu i odwraca się do mnie. Podnosi krzaczastą brew. - W końcu przyprowadziłaś tutaj swojego chłopaka, żebyśmy mogli go poznać! Mia rumieni się i mimo że to przykre, że jest tak zawstydzona na myśl, że zostałem przedstawiony jako jej chłopak, miło zobaczyć jej rumieniec. Ta niezręcznie czująca się dziewczyna jest dla mnie bardziej znajoma, niż ta, która szepce podczas rozmowy przez telefon. - To mój stary przyjaciel – mówi. Stary przyjaciel? Mam to odebrać jako obelgę czy komplement?
- Stary przyjaciel? Zawsze przychodzisz sama. Taka ładna i utalentowana dziewczyna jak ty. Euphemia! – wykrzykuje. – Chodź tu! Maestro ma towarzysza! Wówczas twarz Mii przybiera fioletowy odcień. Kiedy podnosi głowę, bezgłośnie mówi: - Jego żona. Z kuchni wytacza się żeński odpowiednik Starvrosa, niska kobieta o kwadratowej szczęce. Ma na twarzy pełny makijaż, którego połowa spływa po jej szyi. Wyciera ręce w fartuch i uśmiecha się do Mii, pokazując złoty ząb. - Wiedziałam! – wykrzykuje. – Wiedziałam, że masz sekretnego chłopaka. Taka ładna dziewczyna jak ty. Teraz rozumiem czemu nie chciałaś umówić się z moją Georgie. Mia zaciska usta i unosi brwi, posyła Euphemii fałszywy winny uśmiech pod tytułem: „przejrzałaś mnie”. - A teraz chodź już, zostawmy ich – wtrąca Starvros, uderzając swoją żonę w biodro i staje przed nią. – Maestro, to co zwykle? Mia kiwa głową. - A twój chłopak? Dziewczyna wzdryga się i cisza zawisa nad stołem, jak podczas nagłej przerwy w nadawaniu audycji przez stację radiową uczelni. - Wezmę burgera z frytkami i piwem – mówię w końcu. - Cudownie – rzuca Starvros, klaszcząc w dłonie, jakbym właśnie dał mu lekarstwo na raka. – Podwójny cheeseburger i krążki cebulowe. Jesteś zbyt chudy młody człowieku. Tak samo jak ty. - Nigdy nie będziesz miała zdrowych dzieci, jeśli nie przybierzesz trochę na wadze – dodaje Euphemia. Mia chowa głowę w dłoniach, jakby próbowała zapaść się we własnym ciele. Po tym jak odchodzą rozgląda się.
- Boże, to było takie niezręczne. Najwyraźniej cię nie rozpoznali. - Ale wiedzieli kim ty jesteś. Nie zakwalifikowałbym ich jako miłośników muzyki klasycznej. – Wówczas spoglądam na moje dżinsy, czarną koszulkę i znoszone trampki. Dawno, dawno temu też byłem fanem muzyki klasycznej, więc nigdy nie wiadomo. Mia śmieje się. - Och, nie są. Poznałam Euphemię, gdy grałam w metrze. - Występowałaś jako artystka publiczna w metrze? Nadeszły aż tak ciężki czasy? – Wówczas uświadamiam sobie, co właśnie powiedziałem i chcę to cofnąć. Nie pyta się osób takich jak Mia, czy czasy są ciężkie, chociaż wiedziałem, że finansowo nie były. Denny, oprócz tej nauczycielskiej miał wykupioną dodatkową polisę na życie i pozostawił córkę w dosyć komfortowej sytuacji, jednak nikt nie wiedział o tej drugiej . To był jeden z powodów, dla których po wypadku grupka miejscowych muzyków zagrała kilka koncertów charytatywnych, podczas których zebrali prawie pięć tysięcy dolarów dla Mii na czesne do Julliardu. Ta ilość poruszyła jej dziadków – i mnie taże – ale rozwścieczyła Mię. Odmówiła przyjęcia darowizny, nazywając ją krwawymi pieniędzmi, a kiedy jej dziadek zasugerował, że przyjęcie szczodrości innych ludzi, samo w sobie będzie aktem wielkoduszności, który może pomóc innym ludziom poczuć się lepiej, zadrwiła, mówiąc, że do jej zadań nie należy pocieszanie innych osób. Ale Mia tylko się uśmiecha. - To była świetna zabawa, która przynosiła zaskakujące dochody. Euphemia widziała mnie i kiedy przyszłam tu zjeść, pamiętała mnie ze stacji Columbus Circle. Zostałam z dumą poinformowana, że wrzuciła do mojego futerału całego dolara. Dzwoni telefon Mii. Oboje milczymy wsłuchując się w metaliczną melodię. Beethoven nie przestaje grać. - Zamierzasz to odebrać? – pytam. Kręci głową, wyglądając na trochę zakłopotaną.
Gdy tylko dzwonek cichnie, po chwili zaczyna grać znowu. - Jesteś dziś sławna. - Nie tak bardzo sławna, jak w tarapatach. Miałam po koncercie zjeść kolację z grubymi rybami. Agentami. Sponsorami. Jestem pewna, że to albo jakiś profesor z Juilliardu, albo ktoś z Young Concert Artists, albo mój szef dzwoni, żeby na mnie nakrzyczeć. - Albo Ernesto? – mówię tak beztrosko, jak to tylko możliwe. Ponieważ Stavros i Euphemia byli świadomi, że Mia ma jakiegoś chłopaka ubranego w wymyślne spodnie – takiego, którego nie zabiera do greckiej restauracji. Tylko ja nim nie jestem. Mia znowu wygląda na zakłopotaną. - Możliwe. - Jeśli musisz z kimś porozmawiać lub, no wiesz, masz jakąś sprawę do załatwienia, nie pozwól bym stawał ci na drodze. - Nie. Powinnam po prostu go wyłączyć. – Sięga do torebki i wyłącza telefon. Stavros przychodzi z mrożoną kawą dla Mii i Budweiserem dla mnie, i zostawia po sobie niezręczną ciszę. - Więc – zaczynam. - Więc – powtarza Mia. - Więc masz tu swój posiłek. Regularnie tutaj przychodzisz? - Przychodzę tu dla spanakopity i dokuczania. Niedaleko jest kampus, więc zwykłam odwiedzać to miejsce. Zwykła? Już po raz dwudziesty tego wieczora, jak liczę. Minęły trzy lata odkąd Mia wyjechała do Juilliardu. Czyli tej jesieni będzie seniorką. Ale gra w Carnegie Hall? Ma szefostwo? Nagle żałuję, że nie zwróciłem większej uwagi na ten artykuł. - Dlaczego już nie? – Słychać frustrację w moim głosie.
Mia skupia się, mała zmarszczka niepokoju pojawia się na jej nosie. - Co? – pyta szybko. - Nie chodzisz wciąż do szkoły? - Ach, to – mówi, a zmarszczki na jej czole wygładzają się. – Powinnam ci to wcześniej wyjaśnić. Wiosną ukończyłam szkołę. Juilliard ma trzyletni program dla… - Wirtuozów? – mówię to jako komplement, ale przez irytację wywołaną nie posiadaniem karty basebollowej Mii – statystyki, najważniejsze wydarzenia z życia, historia kariery – brzmi to gorzko. - Utalentowanych studentów – poprawia Mia, niemal przepraszająco. – Dostałam dyplom tak wcześnie, żebym mogła szybciej wyruszyć w trasę koncertową. Teraz, właściwie. Wszystko zaczyna się teraz. - Och. Siedzimy pogrążeni w niezręcznej ciszy, dopóki Stavros nie przychodzi z jedzeniem. Nie sądziłem, że jestem głodny, kiedy składaliśmy zamówienie, ale kiedy tylko czuję zapach hamburgera, zaczyna mi burczeć w brzuchu. Uświadamiam sobie, że zjadłem dzisiaj tylko kilka hot dogów. Stavros stawia przed Mią kilka talerzy: sałatkę, spanakopitę, frytki i pudding ryżowy. - To twój stały posiłek tutaj? - Mówiłam ci. Nie jadłam od dwóch dni. Sam wiesz jak wiele dam rady zjeść na raz . Lub wiedziałeś, mam na myśli… - Jeśli będziesz czegoś potrzebować Maestro, krzycz. - Dzięki, Stavros. Po tym jak odchodzi, oboje zabijamy czas topiąc nasze frytki i rozmowę w keczupie. - Więc… - zaczynam. - Więc… - powtarza Mia. Po czym mówi: - Jak się mają wszyscy. Reszta zespołu?
- Dobrze. - Gdzie są dziś? - W Londynie lub w drodze do niego. Mia przechyla głowę na bok. - Sądziłam, że mówiłeś, że wyjeżdżasz jutro. - Tak, musiałem załatwić coś jeszcze. Logistykę i te sprawy. Tak więc jestem tu jeden dzień dłużej. - Cóż, szczęście nam sprzyja. - Co? - Mam na myśli… że to szczęśliwy zbieg okoliczności, ponieważ w przeciwnym razie nie wpadlibyśmy na siebie. Spoglądam na nią. Ona tak na poważnie? Dziesięć minut temu wyglądała, jakby miała dostać zawału na samą możliwość bycia moją dziewczyną, a teraz mówi, że to szczęśliwy zbieg okoliczności, że dzisiaj za nią poszedłem. Czy to tylko grzeczna rozmowa wieczorna? - Co u Liz? Nadal jest z Sarą? Och, mały przerywnik w rozmowie. - O tak, coraz bardziej na poważnie. Chcą się pobrać i zastanawiają się nad tym, czy zrobić to w stanie, gdzie jest to legalne, jak Iowa, czy poczekać na legalizację w Oregonie. Tyle kłopotu, żeby wziąć ślub. – Kręcę głową z niedowierzaniem. - Nie chcesz się ożenić? – pyta, w jej głosie słychać wyzwanie. Ciężko mi odwzajemnić jej spojrzenie, ale zmuszam się do tego. - Nigdy – odpowiadam. - Och – mówi, brzmiąc jakby niemal odczuwała ulgę. Nie panikuj Mia. Nie zamierzałem się oświadczyć. - A ty? Wciąż mieszkasz w Oregonie?
- Nie. Aktualnie w L.A. - Kolejny deszcz przesuwa uciekinierów na południe. - Taa, coś w tym stylu. – Nie ma potrzeby mówić jej o tym, jak szybko możliwość jedzenia obiadu na zewnątrz w lutym przestała cieszyć, o tym, jak brak pór roku zdaje się być fundamentalnie zły. Jestem przeciwieństwem tych ludzi, którzy muszą siedzieć pod lampami opalającymi w mroku zimy. W środku losangelowskiej słonecznej niezimy, muszę siedzieć w ciemnej szafie, by czuć się dobrze. - Przeprowadziłem tam również swoich rodziców. Ciepło dobrze wpływa na artretyzm taty. - Tak, dziadziowi artretyzm też bardzo dokucza. W biodrze. Artretyzm? Czy to mogłoby jeszcze bardziej przypominać kartkę świąteczną podsumowującą rok: Billy ukończył lekcje pływania, Todd zaliczył swoją dziewczynę, a haluksy cioci Louise usunięto. - Och, to do dupy – mówię. - Wiesz jaki on jest. Jest spokojny i w ogóle. W istocie, razem z babunią przygotowują się do podróży, aby odwiedzić mnie w trasie, wyrabiają nowe paszporty. Babcia znalazła nawet studenta ogrodnictwa do opieki nad jej storczykami podczas jej nieobecności. - A jak tam storczyki twojej babci? – pytam. Wspaniale. Przeszliśmy teraz do rozmowy o roślinach. - Wciąż wygrywają nagrody, więc pewnie dobrze. – Mia spuszcza wzrok. – Od jakiegoś czasu nie widziałam jej szklarni. Nie byłam tam odkąd przyjechałam tutaj. Jestem zarówno zaskoczony tym stwierdzeniem i nie. To tak, jakbym już to wiedział, choć sądziłem, że odkąd opuściłem miasto, Mia mogła wrócić. Po raz kolejny przeceniam swoje znaczenie. - Powinieneś czasem do nich zajrzeć – mówi. – Byliby szczęśliwi mając od ciebie wiadomości, słysząc, jak dobrze sobie radzisz. - Jak dobrze sobie radzę?
Spoglądam na nią, patrzy na mnie spod kaskady swoich włosów, kręcąc głową z podziwem. - Tak Adam, jak wspaniale sobie radzisz. Mam na myśli, poradziłeś sobie. Jesteś gwiazdą rocka! Gwiazda rocka. Słowa te są tak pełne dymu i lustrzanych odbić, że niemożliwym jest znaleźć za nimi prawdziwą osobę. Jednak jestem gwiazdą rocka. Mam konto w banku, jak gwiazda rocka, platynową płytę, jak gwiazda rocka i dziewczynę, jak gwiazda rocka. Ale cholernie nienawidzę tego określenia i gdy słyszę Mii przypinającą mi tę łatkę, mój poziom obrzydzenia podnosi się do stratosfery. - Masz jakieś zdjęcia z resztą zespołu? – pyta. – Na telefonie czy gdzieś. - Taa, zdjęcia. Mam mnóstwo na telefonie, ale zostawiłem go w hotelu. – Totalna bzdura, ale nigdy się o tym nie dowie. A jeśli chce zdjęć, mogę po prostu kupić jej egzemplarz Spin w kiosku na rogu. - Ja mam parę zdjęć. Moje są papierowe, ponieważ mój telefon to zabytek. Myślę, że mam jakieś z babcią i dziadkiem i, och, wspaniałe zdjęcie Henry'ego i Willow. Razem ze swoimi dziećmi odwiedzili mnie na Festiwalu Marlboro zeszłego lata – mówi. - Beatrix lub Trixie, jak na nią mówią, pamiętasz ich małą dziewczynkę? Ma już pięć lat. I mają jeszcze jedno dziecko, małego chłopca, Theo nazwanego na cześć Teddy’ego. Na wzmiankę imienia Teddy’ego, mój żołądek się zaciska. W rozrachunku uczuć nigdy naprawdę nie wiesz, czy nieobecność jednej osoby wpłynie na ciebie bardziej niż kogoś innego. Kochałem rodziców Mii, ale jakoś byłem w stanie zaakceptować ich śmierć. Odeszli zbyt wcześnie, ale we właściwej kolejności – rodzice przed dziećmi – chociaż nie z perspektywy dziadków Mii. Ale wciąż nie mogę zrozumieć, że Teddy na zawsze pozostanie ośmiolatkiem. Każdego roku, gdy robię się coraz starszy, myślę o tym, ile lat miałby Teddy. Byłby prawie dwunastolatkiem. Widzę jego twarz w obliczu każdego pryszczatego, dojrzewającego chłopca, który przychodzi na nasze koncerty i błaga o autograf.
Nigdy nie powiedziałem Mii, kiedy byliśmy jeszcze razem, o tym jak śmierć Teddy’ego mnie wypatroszyła i nie ma mowy, że zrobię to teraz. Straciłem prawo do omawiania takich rzeczy. Zrezygnowałem – albo zostałem zwolniony – z zasiadania przy rodzinnym stole Hallów. - Zrobiłem zdjęcie zeszłego lata, więc jest trochę nieaktualne, ale da ci wyobrażenie jak wszyscy wyglądają. - Och, okej. Ale Mia już grzebie w swojej torebce. - Henry wciąż wygląda tak samo, jak wyrośnięte dziecko. Gdzie jest mój portfel? – Kładzie torbę na stole. - Nie chcę oglądać twoich zdjęć! – Mój głos jest ostry jak odłamek lodu i głośny jak nagana rodzica. Mia przestaje grzebać. - Och. Dobrze. – Wygląda na skarconą, zbitą z tropu. Zasuwa torbę i z powrotem kładzie na siedzenie, przy czym przewraca moją butelkę z piwem. Rozpaczliwie wyciąga serwetki z dozownika, aby wytrzeć piwo, jakby to był kwas akumulatorowy cieknący po stole. - Cholera! – mówi. - To nic takiego. - Nieprawda. Zrobiłam ogromny bałagan. – mówi jednym tchem. - Starłaś już większość. Zawołaj swojego znajomego, żeby posprzątał resztę. Dalej maniakalnie czyści, dopóki nie opróżnia całego dozownika serwetek i nie zużywa każdej suchej papierowej rzeczy w pobliżu. Zwija zużyte serwetki w kulkę i wydaje mi się, że ma zamiar wycierać stół rękoma. Patrzę na to nieco zakłopotany. Aż nagle Mii wyczerpuje się paliwo. Przestaje i zwiesza głowę. Po czym spogląda na mnie tymi swoimi oczami. - Przepraszam.
Wiem, że dobrze byłoby teraz powiedzieć „wszystko w porządku, nic się nie stało, nawet nie mam na sobie piwa.” Ale wszystko dzieje się tak nagle, że nie jestem pewien, czy mówimy o piwie, a jeśli nie mówimy o nim, jeśli Mia wygłasza ukryte przeprosiny… Za co przepraszasz, Mia? Nawet jeśli zmusiłbym się, żeby zapytać – czego nie zrobię – Mia wyskakuje z boksu i biegnie do łazienki, aby wyczyścić się z piwa, jakby była Lady Makbet. Nie ma jej przez chwilę i gdy czekam dwuznaczność, jaką po sobie pozostawiła w boksie, znajduje drogę do najgłębszej części mnie, ponieważ wyobrażałem sobie mnóstwo scenariuszy przez ostatnie trzy lata. Większość z nich zaczyna się od jakiegoś Wielkiego Błędu, ogromnego nieporozumienia. Wiele z moich fantazji obejmuje sposoby, w jakie Mia błaga mnie o przebaczenie. Przeprosiny za odwdzięczenie się mojej miłości okrutnym milczeniem. Za zachowywanie się jakby dwa lata życia – te dwa lata naszego życia – nic nie znaczyły. Ale zawsze przerywam fantazjowanie o przeprosinach od niej za to, że wyjechała. Bo mimo że, o tym nie wie, zrobiła tylko to, na co jej pozwoliłem. Tłumaczenie: Jus1800 i Nata262 Korekta: Martinaza