Tło wydarzeń
W grudniu 1942 r. lord Selborne (minister wojny gospodarczej, odpowiedzialny za operacje specjalne na terenie okupowanej przez Niemców Europy) zauważył, że spośród podbitych narodów europejskich jedynie Polacy mogli „szczycić się” tym, że nie pojawił się wśród nich żaden „Quisling”. Wynikało to po części z faktu, że Niemcy nie kryli się z zamiarem wymazania Polski z mapy Europy i skazania Polaków na los wiecznych niewolników. Dlatego właśnie możliwości kolaboracji politycznej były niewielkie. Ponadto w Polsce żywa była tradycja romantycznego buntu, która inspirowała inteligencję i korpus oficerski. Przez około 200 lat, od XVI do XVIII w., Polska była mocarstwem, ale na skutek niestabilności w polityce wewnętrznej została podzielona pomiędzy Austrię, Rosję i Prusy w roku 1795 i ponownie w roku 1815, po zakończeniu wojen napoleońskich. Każde dziecko w Polsce znało dzieje powstań i konspiracji (z roku 1794, 1830 i 1863) przeciwko państwom zaborczym. Powstania te włączały się w nurt heroiczno-męczeński polskiej historii – Chrystusa Narodów, który miał powstać z martwych i wyzwolić narody Europy z okowów. W roku 1918, wobec rozpadu Austro-Węgier, klęski Niemiec i paraliżu Rosji wywołanego bolszewicką rewolucją i wojną domową – odrodziło się państwo polskie. Jego granice zachodnie ustalono na mocy traktatu wersalskiego, jednakże granice wschodnie – z powodu nieobecności przedstawicieli Rosji na paryskiej konferencji pokojowej – nie zyskały potwierdzenia międzynarodowego. Dopiero po pokonaniu Armii Czerwonej przez Wojsko Polskie w 1920 r. i po zawartym w jego wyniku traktacie ryskim Polska utrzymała rozległe tereny Białorusi i Ukrainy. Państwo zostało zatem wskrzeszone, lecz jego istnienie zależało od słabości dwóch wielkich sąsiadów – Niemiec i ZSRR. Odrodzenie się ich potęgi przemysłowej i militarnej oznaczało dla Polski groźbę kolejnego rozbioru – o ile nie udałoby się pozyskać skutecznego wsparcia mocarstw zachodnich.
Polska: państwo zagrożone W odrodzonym kształcie państwo polskie było słabe. Kraj był w większości rolniczy, z niewielką tylko bazą przemysłową. Liczne mniejszości narodowe przyczyniały się do niestabilności politycznej. Według danych ze spisu ludności z 1931 r. Polacy stanowili jedynie 69 proc. ludności, a na Kresach Wschodnich stanowili mniejszość wśród Ukraińców i Białorusinów. W kraju żyły trzy miliony Żydów, w tym wielu niezasymilowanych. Po serii kryzysów politycznych w maju 1926 r. Józef Piłsudski – były naczelnik państwa i bohater wojny polsko-rosyjskiej z lat 1919–1920 – przejął władzę w wyniku zamachu stanu. Choć ustabilizował sytuację polityczną i wzmocnił armię, wzbudził głęboką opozycję partii demokratycznych. Po jego śmierci w 1935 r. władza przeszła w ręce tzw. „pułkowników”, którzy rządzili w coraz bardziej autorytarny sposób; polityka przerodziła się w spiralę protestów i represji. Przejęcie władzy przez Hitlera w 1933 r. oznaczało całkowitą zmianę układu sił w Europie. Piłsudski, który uważał, że Polska powinna uprawiać politykę równowagi między ZSRR i Niemcami, w roku 1934 podpisał z nazistowskimi Niemcami pakt o nieagresji. Początkowo rząd polski próbował wykorzystywać rosnące napięcie pomiędzy byłymi mocarstwami ententy – Wielką Brytanią i Francją – a Niemcami celem wzmocnienia pozycji Polski w Europie Wschodniej. Jednakże wiosną 1939 r. stało się jasne, że bez zgody na powrót Gdańska do Rzeszy niemieckiej i przyjęcia statusu satelity Niemiec nie ma szans na odprężenie w stosunkach polsko-niemieckich. Po aneksji Czech i Moraw przez Hitlera w marcu 1939 r. pozycję Polski ogromnie wzmocniły, przynajmniej na papierze, brytyjskie gwarancje poparte przez Francję. Oba kraje zobowiązywały się przyjść Polsce z pomocą w wypadku niemieckiego ataku. Do skutecznego spełnienia tych gwarancji konieczny był współudział ZSRR, jednakże brak zgody Polski na przemarsz oddziałów radzieckich przez jej terytorium bardzo utrudniał zawarcie porozumienia wojskowego między mocarstwami zachodnimi a ZSRR. Ostatecznie to decyzja Stalina o zawarciu z Niemcami paktu o nieagresji 24 sierpnia oraz tajny protokół nakreślający kształt podziału Polski między ZSRR a Niemcy otworzył drogę do agresji niemieckiej 1 września i radzieckiej 17 września. Polski plan na wypadek wojny z Niemcami zakładał rozwinięcie większości armii wzdłuż granicy zachodniej, tak by wybuch walk zainicjował realizację brytyjsko-francuskich gwarancji. Polski Sztab Główny zakładał opóźnienie niemieckiego uderzenia na czas niezbędny do mobilizacji polskich rezerw oraz rozpoczęcia przez Francję ofensywy na Zachodzie.
Planowanie działań partyzanckich W polskim Sztabie Głównym rozumiano, że znaczne połacie kraju przynajmniej tymczasowo znajdą się pod okupacją niemiecką. Dlatego przy zachęcie Londynu sporządzono plany działań partyzanckich za niemieckimi liniami. W Polsce działała znaczna liczba paramilitarnych organizacji. Było ich około 36, w tym Związek Oficerów Rezerwy, Związek Harcerstwa Polskiego, Związek Stowarzyszeń Ociemniałych Żołnierzy Rzeczpospolitej Polskiej czy Związek Weteranów Powstań Narodowych Rzeczpospolitej Polskiej. Do tego dochodziły liczne organizacje regionalne, takie jak Związek Powstańców Śląskich czy Związek Powstańców Wielkopolskich. Wszystkie jednoczyło gorące pragnienie obrony kraju. W kwietniu 1939 r. w wielkiej tajemnicy major Charasjkiewicz [jak zapisano w ówczesnym raporcie brytyjskim] z Oddziału II Sztabu Głównego (czyli wywiadu) rozpoczął kreślenie projektów organizacji, które miały kierować działaniami partyzanckimi i konspiracją. Postanowił utworzyć na bazie regionalnej szereg grup składających się z trzech do siedmiu osób, które w przyszłości miały stanowić podstawowe „komórki” podziemia. Jak wyjaśniał w lipcu przedstawicielom brytyjskiego Ministerstwa Wojny, członkowie komórek należeć mieli do pięciu kategorii: 1. Mężczyźni w wieku 50–70 lat. 2. Inwalidzi, niepełnosprawni i inni niezdolni do służby wojskowej. 3. Kobiety. 4. Młodzieńcy i dzieci. 5. Wybrani mężczyźni zdolni do służby wojskowej, wyselekcjonowani do tego zadania. [NA, HS4/195] Na czele każdej komórki miał stać dowódca, który „nie zna w czasie pokoju pozostałych członków. Ci poznają się po wybuchu wojny dzięki specjalnym hasłom lub znakom”. W każdym regionie liczba komórek miała się wahać między siedmioma a dwudziestoma pięcioma. Co najważniejsze, organizacja była „elastyczna” i mogła się zmieniać w zależności od okoliczności. Utworzono siedem ośrodków szkolenia sabotażystów. W sześciu z nich w ciągu tygodnia szkolono dziesięciu ludzi w technikach konspiracyjnych i taktyce, a ośrodek centralny, który często zmieniał siedzibę, zdolny był do przeszkolenia trzydziestu tygodniowo. Utworzono biuro werbunkowe, złożone z osób „o szczególnych cechach charakteru”, których zadaniem było znalezienie odpowiednich ludzi do tworzonych komórek. Osoby te brały udział w różnych działaniach antyniemieckich na Śląsku, w Wolnym Mieście Gdańsku, w „Korytarzu” i gdzie indziej. W wypadku
niemieckiej agresji miały być wycofane wraz z frontem. Do lipca zwerbowano i przeszkolono około 800 osób. Na zagrożonych obszarach utworzono zamaskowane skrytki z materiałami wybuchowymi, bronią i sprzętem. Ważnym rodzajem broni były „granaty obronne”, które rozrywały się na odłamki „o niewielkim zasięgu, tak by nie szkodziły rzucającemu”. Każda komórka miała znać lokalizację kilku skrytek, żeby dekonspiracja jednej z nich nie pozbawiała komórki całości sprzętu. Komórki miały się zajmować przede wszystkim działaniami sabotażowymi; ich członkowie mieli działać na swoim terenie podczas niemieckiej okupacji. Zakładano, że mieli „działać bez przerwy przez wszystkie dni w tygodniu i przez cały rok. Na przykład na trzydziestokilometrowym odcinku linii kolejowej przynajmniej raz dziennie powinien mieć miejsce akt sabotażu; na krótszych odcinkach przynajmniej piętnaście aktów w miesiącu”. Charasjkiewicz planował także utworzenie organizacji regionalnych (okręgów) posiadających dowódców, których zadaniem miało być nie tylko dowodzenie oddziałami partyzanckimi, ale także rozpowszechnianie wśród ludności polskiej z okupowanych terenów propagandy, wezwań do strajków i tym podobne. Stworzono także plany działania grup partyzanckich na terenie południowej Polski. Sięgając po doświadczenia z okresu zajęcia Rusi Zakarpackiej w 1938 r., gdzie działało około trzech tysięcy polskich dywersantów, Polacy zadecydowali, że przeciętny oddział partyzancki na terenie Karpat będzie się składał z około 15 ludzi. Te grupy powinny przeprowadzać wypady przez granicę niemiecką i słowacką oraz za linie niemieckie w celu paraliżowania ruchu na linii kolejowej z Żyliny do Koszyc, biegnącej blisko polskiej granicy. Płaskie, otwarte, rolnicze tereny zachodniej części Polski utrudniały prowadzenie działań partyzanckich. Lepiej nadawały się do tego gęste lasy nad granicami Prus Wschodnich. Polacy planowali przeprowadzić operację ofensywną. Dwie grupy partyzantów, jedna licząca trzydziestu, druga sześćdziesięciu ludzi, miały natychmiast po zarządzeniu w Niemczech mobilizacji przekroczyć granicę Prus Wschodnich w celu „wyrządzenia wszelkich możliwych szkód” poprzez niszczenie linii kolejowych, mostów oraz sieci energetycznej. Następnie oddziały miały się wycofać i uderzyć w innym miejscu. Do lipca 1939 r. przygotowano już sprzęt i zapasy niezbędne dla tej operacji. Istotnym elementem planów działań partyzanckich było zapewnienie łączności między dowództwami a oddziałami. Polacy musieli oprzeć się na łącznikach i gońcach. By usprawnić kwestię łączności i dowodzenia, w połowie sierpnia oficer polskiego Sztabu Głównego złożył wizytę w brytyjskim Ministerstwie Wojny, gdzie omówił sprawę zakupu brytyjskich radiostacji. Zasięgał też rad w kwestii zaopatrywania oddziałów partyzanckich operujących za liniami niemieckimi. Nieśmiało zasugerowano, aby oddziały polegały na jucznych koniach lub kucykach dźwigających czternastodniowe zapasy żywności, by jeszcze w czasie pokoju przygotować skrytki z bronią i amunicją i by partyzanci co jakiś czas wracali do domów celem wypoczynku i uzupełnienia
zapasów. Jak bardzo zaawansowane były te plany do połowy sierpnia 1939 roku? Polski Sztab Główny zapewnił Brytyjczyków, że zakończono proces przydzielania zadań poszczególnym oddziałom oraz przeprowadzono rozpoznanie celów. Umieszczono także „w skrytkach” materiały wybuchowe ze „stuprocentowym” zapasem. Polacy jednakże nie zdecydowali jeszcze, czy dowództwo nad oddziałami sprawować ma dowódca najbliższej polskiej armii, czy też powinno ono pozostawać w gestii Oddziału II Sztabu Głównego.
Najazd i rozbiór Siła i tempo niemieckiego uderzenia zmusiły polskie oddziały do pospiesznego odwrotu; 7 września rząd ewakuował się z Warszawy do Brześcia. Jednakże 16 września marszałek Rydz-Śmigły i jego szef sztabu generał Stachiewicz nabrali przekonania, że tempo niemieckiego uderzenia słabnie, co pozwoli Wojsku Polskiemu utrzymać się jeszcze kilka tygodni na tak zwanym „Przedmościu Rumuńskim” nad Dniestrem i Stryjem. Dzięki temu Francuzi zyskaliby więcej czasu na sforsowanie Renu. Następnego dnia jednakże najazd radziecki przekreślił szanse na realizację tych zamierzeń. Rząd polski uciekł do Rumunii, pozostawiając Polskę bez przywództwa. 27 września, w dniu upadku Warszawy, niemiecki minister spraw zagranicznych von Ribbentrop poleciał do Moskwy, żeby uzgodnić przebieg nowej granicy między Związkiem Radzieckim a opanowanymi przez Niemcy ziemiami Polski. Miała ona prowadzić od Prus Wschodnich do Narwi, a potem wzdłuż Bugu po granice Galicji. Drohobycz i Lwów miały pozostać po stronie radzieckiej. Wskutek tego na wschód od nowej granicy znalazło się 4,5 miliona Polaków. W ciągu następnego tygodnia kapitulowały ostatnie ośrodki polskiego oporu w Modlinie i na Półwyspie Helskim. Po kapitulacji Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie” ustały walki zakrojone na wielką skalę. Chociaż w chwili wybuchu wojny plany prowadzenia działań partyzanckich były wciąż w fazie tworzenia, Niemcy – mimo zwycięskiego blitzkriegu – napotkali silny opór ze strony ludności cywilnej. Ogromna większość aktów oporu miała charakter spontaniczny lub była dziełem członków różnych lig obrony kraju, początkowo w odpowiedzi na działania piątej kolumny złożonej z die Volksdeutschen – etnicznych Niemców mieszkających w Polsce. Na przykład w Bydgoszczy podczas wycofywania się polskich oddziałów utworzono komitet obrony cywilnej, który zdołał sformować milicję złożoną z ponad dwóch tysięcy robotników, uczniów, urzędników i harcerzy. Rozdzielono między nich broń z porzuconych zapasów wojskowych. 5 września milicja się poddała, ale nieustanne
pojedyncze ataki na niemieckich żołnierzy i sztaby skłoniły Niemców do przeprowadzenia pacyfikacji miasta. Źródła polskie i niemieckie podają mnóstwo przykładów udziału cywilów w obronie Polski. Młody niemiecki artylerzysta Willi Krey napisał 3 września w dzienniku:
Wojna jest straszna. Przez cały dzień widzi się jedynie wypalone domy. Trzeba palić każdy dom. Nie ma innego sposobu na Polaków. Najgorsi są mieszkańcy, którzy zostają. Wczoraj niemiecki oficer rozmawiał z kilkoma kobietami z wioski, a gdy się odwrócił do studni, by napić się wody, został przez jedną z nich pchnięty nożem w plecy. Wkrótce potem zmarł. [W. Krey, IWM, K94/26/1]
Młody oficer polskiej kawalerii Wiktor Jackiewicz zdołał wyprowadzić swój oddział z okrążenia pod Piotrkowem dzięki pomocy dwunastoletniego chłopca, który zaprowadził ich do brodu na rzece Luciąży. Jackiewicz zapamiętał, że z oczu chłopca „wyzierała wściekłość na Niemców i duma, że nam pomagał”. Z tysięcy podobnych mu osób rodził się polski ruch oporu.
Oblężenie Warszawy, 7–27 września 1939 Uwagę całego kraju zwróciła obrona Warszawy, która także stała się wydarzeniem decydującym o rodzeniu się polskiego oporu. Gdy 7 września rząd uciekł ze stolicy, dowódca garnizonu warszawskiego generał Czuma mianował prezydenta miasta Stefana Starzyńskiego komisarzem cywilnym. Podczas obrony miasta Starzyński musiał polegać na mieszkańcach, którzy wykonywali zadania przeznaczone zwykle dla agend rządowych. Każdy kwartał organizował własny oddział obrony powietrznej i zajmował się rozdziałem żywności. Starzyński musiał także zreorganizować policję i utworzyć komitety pomocy dla bezdomnych, ubogich oraz licznych uchodźców z innych miejscowości. W ten sposób, jak ujął to Jan Gross, „niemal cała ludność Warszawy wspólnie przystąpiła do wykonywania zbiorowych zadań”. Innym ośrodkiem oporu w Warszawie był Komitet Obywatelski, utworzony 15 września. W jego skład wchodzili praktycznie wszyscy czołowi politycy, reprezentujący całe spektrum poglądów.
Dotychczas zaciekle ze sobą rywalizujący ludzie spotkali się w ciele doradczym, zjednoczeni pragnieniem udzielenia pomocy krajowi. Sytuacja zmusiła też wojskowych i polityków do odbywania regularnych narad, co stworzyło precedens dla wspólnych działań przedstawicieli władz wojskowych i cywilnych, które kontynuowano przez wszystkie lata oporu. Pozwoliło to na odbudowanie zaufania między wojskiem a cywilami, poważnie nadszarpniętego w czasach Piłsudskiego. Utworzenie oddziałów ochotniczych pomogło także zmobilizować mieszkańców Warszawy. Polska Partia Socjalistyczna, choć niechętna wobec wojskowych, zorganizowała Ochotniczą Robotniczą Brygadę Obrony Warszawy, Starzyński zaś utworzył Batalion Obrońców Warszawy. W ciągu pół godziny od jego apelu radiowego o sformowanie batalionu zgromadziło się kilka tysięcy ochotników. Do Brygady zgłaszali się Polacy niezależnie od przekonań politycznych, a nacjonalistyczny OZON – ruch utworzony przez następców Piłsudskiego – przekazał jej wszystkie posiadane fundusze. Brygada walczyła z fanatycznym zaangażowaniem. Gdy w końcu podjęto decyzję o kapitulacji, żołnierze Brygady odmówili jej uznania i zagrozili informującym o niej oficerom rozstrzelaniem. Tylko z wielkim trudem dowódcy Brygady, kapitanowi Kenigowi, udało się uspokoić ochotników.
Utworzenie polskiego rządu na uchodźstwie Gdy 17 września 1939 r. rząd polski przekraczał granicę Rumunii, miał nadzieję na uzyskanie zgody na przeniesienie się do Francji, ale jego członkowie zostali internowani przez Rumunów na skutek niemieckiej presji. W rezultacie przez kilka ważnych tygodni Polska nie miała legalnego rządu, co rodziło poważne ryzyko, że Niemcy spróbują utworzyć w Warszawie marionetkowe władze. Wielu Polaków, którym udało się uniknąć niemieckiej lub radzieckiej niewoli i przedostać do Rumunii lub na Węgry, nienawidziło przedwojennych rządów pułkowników, które doprowadziły kraj do poniżającej klęski. Oczekiwano utworzenia nowego rządu, nieobejmującego przedwojennych elit. Niechęć tę odczuwano głęboko także w okupowanym kraju. Dopiero 30 września prezydent Mościcki ustąpił na rzecz Władysława Raczkiewicza; utworzono nowy Rząd Jedności Narodowej. Premierem został generał Sikorski, długoletni przeciwnik polityczny pułkowników. Pierwsze posiedzenie nowego rządu odbyło się 2 października w Paryżu,
23 listopada zaś rząd przeniósł się do Angers. Utworzony z koalicji stronnictw lewicowych i prawicowych stanowił radykalną odmianę w polskiej polityce. Rząd przyjęto przychylnie, zwłaszcza że nie cofał się przed krytykowaniem nie tylko sanacji, ale też rządów francuskiego i brytyjskiego za brak wsparcia podczas walk w Polsce. Do 1944 r. rząd cieszył się poparciem większości Polaków w okupowanym kraju.
Opór „powrześniowy” Choć kapitulacja Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie” 6 października wyznaczała koniec krótkiej kampanii polskiej, gdzieniegdzie nadal trwały walki. Niektóre oddziały polskie usiłowały utorować sobie drogę do granicy węgierskiej, rumuńskiej lub litewskiej, a ograniczone działania przeciwko Niemcom i Sowietom prowadzono jeszcze w 1940 r. Najlepszym przykładem jest oddział majora Henryka Dobrzańskiego, „Hubala”. Był on zastępcą dowódcy drugoliniowego 110. Rezerwowego Pułku Ułanów i początkowo znalazł się w pułapce pomiędzy oddziałami niemieckimi i radzieckimi w Puszczy Augustowskiej. Pułk wziął udział w obronie Grodna przed Armią Czerwoną. Po upadku miasta polskim oddziałom kazano przebijać się do granicy litewskiej, jednakże dowódca pułku sprzeciwił się temu i podjął próbę marszu na Warszawę. Po rozbiciu przez oddziały radzieckie nad Biebrzą resztki pułku zostały rozwiązane, ale „Hubal” na czele około 180 żołnierzy nadal szedł na Warszawę, żeby dołączyć do obrońców. Po kapitulacji miasta 27 września „Hubal” z pozostałymi pięćdziesięcioma żołnierzami ruszył na południe, pragnąc przedostać się na Węgry i stamtąd do Francji. Jednakże w listopadzie, gdy oddział dotarł do Gór Świętokrzyskich, „Hubal” postanowił pozostać na miejscu i oczekiwać na wielką ofensywę aliancką, której spodziewano się wiosną. Jego oddziałkowi udało się uniknąć niewoli dzięki pomocy miejscowej ludności. Dowódca nowo powstałej polskiej organizacji podziemnej SZP (zob. niżej) zamierzał rozwiązać oddział „Hubala” z obawy, że otwarte działania partyzanckie mogą sprowokować niemieckie represje wobec ludności cywilnej. „Hubal” zdecydowanie odmówił i nazwał swą grupę „Samodzielnym Oddziałem Wojska Polskiego”. „Hubal” jest najsłynniejszym z „powrześniowych” partyzantów, ale na terenach pod okupacją radziecką, pełnych nieprzebytych lasów i bagien, walki z Armią Czerwoną trwały – jak wykazał historyk Tomasz Strzembosz – aż po pierwsze miesiące 1940 r., kiedy to „powrześniowy” ruch oporu włączył się w szersze struktury polskiego podziemia. W Wilnie (Vilnius) powstały dwie grupy kierowane przez oficerów o tym samym nazwisku
(podpułkownika Józefa Dąbrowskiego oraz rotmistrza Dąbrowskiego), co wywołało znaczne zamieszanie i stało się źródłem legendy o „partyzantach Dąbrowskiego”; jej echa dotarły do Londynu, gdzie opisano ich w „Timesie”. W artykule na łamach tej gazety mowa była o polskim pułkowniku „Dombrowskim”, którego żołnierze „palą linie telegraficzne, atakują lokalne ośrodki rosyjskiej administracji, nękają nową policję i urzędników, walczą z posterunkami Armii Czerwonej, ale unikają poważnego starcia”. Bagniste tereny Białostocczyzny wraz z dolinami Biebrzy i Narwi były idealnym schronieniem dla „powrześniowej” partyzantki. Świetną kryjówką było na przykład uroczysko Kobielne kilka kilometrów od Biebrzy – sosnowy las otoczony rozległymi połaciami bagien. Pierwsi polscy żołnierze chronili się tam już pod koniec września. Dołączyli do nich były kapelan wojskowy i miejscowy proboszcz, którzy zaczęli tworzyć w okolicznych wioskach struktury konspiracyjne (zob. niżej). Podobnie dobrą ochronę zapewniało Czerwone Bagno na południe od Puszczy Augustowskiej. W październiku 1939 r. miał znajdować się tam oddział partyzancki złożony z kilkuset żołnierzy i cywilów.
Utworzenie polskiego podziemia Izolowane grupy żołnierzy, którzy postanowili schronić się w lasach, na bagnach i w górach, stanowiły łącznik między kampanią polską a pojawieniem się zorganizowanego ruchu oporu. To jednak w Warszawie położono fundament przyszłej Armii Krajowej i Polskiego Państwa Podziemnego. Po podjęciu decyzji o kapitulacji miasta generał Tokarzewski, były dowódca okręgu korpusu, zwrócił się do generała Juliusza Rómmla, dowodzącego obroną Warszawy, przedstawiając mu plan utworzenia zbrojnego ruchu oporu przeciwko Niemcom. Wkrótce potem Rydz-Śmigły wysłał z Rumunii majora Galinata z sugestią, że powinno się mu powierzyć nadzór nad działaniami podziemnymi w Polsce. Rómmel zignorował tę rekomendację i wysłał Galinata na Pomorze (gdzie latem 1939 r. zajmował się on organizowaniem planów działań dywersyjnych), żeby odnowił przedwojenne kontakty i odbudował organizację. Ta nie przetrwała jednak walk wrześniowych, więc Galinat został wysłany z powrotem do Rumunii. 27 września Rómmel przekazał Tokarzewskiemu formalne dowództwo nad „polskimi siłami zbrojnymi na wszystkich terenach polskich w wojnie z agresorem”. Miał on przede wszystkim „utrzymać niepodległość Polski i integralność jej granic”. Tokarzewski pospiesznie stworzył szkieletową organizację konspiracyjną, z zaczątkiem dowództwa w liczbie 15 oficerów, spośród
których wybrał dowódców okręgów centralnych. Na sfinansowanie działań otrzymał 750 tysięcy złotych od generała Rómmla oraz 350 tysięcy od prezydenta Warszawy. Najpilniejszym zadaniem było zgromadzenie broni, amunicji i materiałów wybuchowych celem ukrycia ich w skrytkach, a także utworzenie pierwszych sieci łączności i wydanie fałszywych dokumentów tożsamości. Zanim prace organizacyjne przyniosły pierwsze efekty, podziemie zyskało jedyną w swoim rodzaju szansę na zadanie wrogowi poważnego ciosu – Hitler zaplanował na 5 października defiladę zwycięstwa w Warszawie. W ogromnej tajemnicy w ruinach u zbiegu dwóch miejskich arterii, Nowego Światu i Alej Jerozolimskich, ukryto ładunki wybuchowe. Miały zostać zdetonowane w chwili, gdy samochód Hitlera będzie przejeżdżał przez skrzyżowanie. Niestety Niemcy usunęli cywilów z ulic, przez co obserwatorzy, którzy mieli zasygnalizować ukrytemu w ruinach członkowi grupy przybycie Hitlera, nie mogli zająć stanowisk. W rezultacie niedoszły zamachowiec, który ze swego miejsca nie mógł dostrzec przejeżdżającego samochodu Hitlera, nie zdetonował ładunku. Można założyć, że gdyby Hitler wówczas zginął, historia potoczyłaby się zupełnie inaczej! Jesienią Tokarzewski odbył podróż po kraju, nawiązując kontakt z przedstawicielami przedwojennych stronnictw opozycyjnych. Podjął decyzję, by nie włączać ugrupowań popierających przedwojenne władze, jako że uważano je za odpowiedzialne za klęskę i upokorzenie Polski podczas kampanii wrześniowej. Zdołał zyskać wsparcie czołowych postaci Stronnictwa Ludowego (najliczniejszej partii politycznej w ówczesnej Polsce), Polskiej Partii Socjalistycznej, Stronnictwa Narodowego i Stronnictwa Demokratycznego. Były marszałek Sejmu Maciej Rataj, pełniący rolę przywódcy ludowców, był gotów wesprzeć Tokarzewskiego, ale nieustępliwie głosił, że „podziemie, tak jak rząd na uchodźstwie, musi być oparte na ideałach demokratycznych”. W trakcie kilku spotkań Tokarzewskiego i przywódców politycznych – których partie zostały oczywiście zdelegalizowane na terenach okupowanych tak przez Niemców, jak i Sowietów – uzgodniono utworzenie tajnej organizacji ruchu oporu. Nazwano ją Służbą Zwycięstwu Polski (SZP). Miała być jednolitą i zjednoczoną organizacją oporu politycznego i zbrojnego. Jej celem było:
1. Prowadzić wojnę przeciwko Niemcom aż do odbudowy Polski w jej przedwojennych granicach. 2. Zreformować i zreorganizować siły zbrojne w kraju. 3. Utworzyć prowizoryczną strukturę rządową, która miała działać do osiągnięcia zwycięstwa.
Tokarzewski był naczelnym dowódcą wojskowym. Za kwestie polityczne odpowiadała Centralna Rada Obrony Narodowej. Zależnie od okoliczności naczelny dowódca mógł przewodniczyć posiedzeniom Rady z prawem weta. Kraj podzielono na okręgi i obwody, każdy z własnym
komendantem. Każdy okręg miał własną radę obrony. Najmniejszym oddziałem okręgu (nazwanym „posterunkiem”) zawiadywał komendant, a jego drugi zastępca odpowiadał za propagandę i finanse. Wokół posterunków grupowano oddziały bojowe i specjalne liczące po 25 osób. Wydano także szczegółowe instrukcje w sprawie tworzenia komórek konspiracyjnych. Miały one liczyć po pięć osób, z których tylko jedna miała się kontaktować z bezpośrednim przełożonym. Poza tym podkreślano potrzebę zachowania tajemnicy, nieustannego zmieniania punktów kontaktowych, znaczenia propagandy oraz łączności, która w miarę możliwości powinna być jedynie ustna. W końcu października Tokarzewski pod fałszywą tożsamością lekarza odbył podróż po części Polski okupowanej przez Niemcy. Jego celem było podporządkowanie grup partyzanckich (takich jak oddział „Hubala”) oraz utworzenie nowych dowództw na szczeblu okręgowym i obwodowym. Odwiedził Radom, Lublin, Kielce, Kraków, Tarnów, Częstochowę oraz górniczy region Zagłębia Dąbrowskiego, żeby spotkać się z dowódcami miejscowego podziemia. Wielu polityków demokratycznych w Polsce i w Angers zachowywało dużą podejrzliwość wobec rosnącej władzy Tokarzewskiego. Generał zniechęcił do siebie Sikorskiego, gdy jego pierwszy meldunek adresowany do naczelnego wodza został omyłkowo dostarczony marszałkowi RydzowiŚmigłemu. Sikorski uznał to za potwierdzenie podejrzeń, iż Tokarzewski jest lojalny wobec sanacji, i starał się go pozbyć. Pierwszy emisariusz wysłany przez Sikorskiego z Angers (w listopadzie) otrzymał instrukcje, by zignorować Tokarzewskiego i rozmawiać wyłącznie z jego szefem sztabu. 4 grudnia Służbę Zwycięstwu Polski zastąpił Związek Walki Zbrojnej (ZWZ), w styczniu zaś pechowy Tokarzewski został przeniesiony do Lwowa w radzieckiej strefie okupacyjnej z rozkazem przejęcia dowództwa nad obszarem nazywanym VI Okręgiem Korpusu. Zwierzchnictwo nad konspiracją w niemieckiej strefie otrzymał generał Rowecki. Wysłanie Tokarzewskiego do Lwowa było, jak ujął to jeden z warszawskich polityków, „równoznaczne z wyrokiem śmierci lub więzienia”, ponieważ przed wojną Tokarzewski dowodził tamtejszym okręgiem korpusu i był dobrze znany Sowietom. Został aresztowany natychmiast po przekroczeniu granicy 6 marca 1940 r. Przebywał w więzieniu do 1941 r. Celem ZWZ było zorganizowanie „zbrojnego powstania za liniami okupantów, które rozpocznie się w chwili, gdy do kraju wkroczą regularne siły zbrojne”. Z Francji dostarczono także tekst przysięgi składanej przez wszystkich członków ZWZ:
W obliczu Boga Wszechmogącego i Najświętszej Marii Panny Królowej Korony Polskiej kładę swe ręce na ten święty Krzyż, znak męki i Zbawienia. Przysięgam być wiernym Ojczyźnie mej, Rzeczpospolitej Polskiej, stać nieugięcie na straży Jej honoru i o wyzwolenie Jej z niewoli walczyć ze wszystkich sił, aż do ofiary mego życia.
Organizacja ZWZ w znacznej mierze odzwierciedlała pragnienie Sikorskiego, by pozbyć się generałów związanych z sanacją i podporządkować ruch oporu w okupowanej Polsce jego rozkazom. Dlatego konspiracją krajową kierował nie ktoś obecny na miejscu, ale przebywający w Angers generał Sosnkowski. Utworzono sześć dowództw obszarów w Warszawie, Białymstoku, Lwowie, Krakowie, Poznaniu i Toruniu. Tokarzewski domagał się, by pierwotną siatkę rad cywilnych przenieść do nowo utworzonej struktury, ale seria aresztowań zimą 1939–1940 doprowadziła do praktycznej likwidacji Centralnej Rady Obrony Narodowej. Mimo że Sikorski utworzył w lutym Komitet Ministrów dla Spraw Kraju, żeby nadzorować wszystkie kwestie krajowe, przedstawiciele partii politycznych w Polsce uzgodnili zupełnie niezależnie od stanowiska Angers utworzenie Komitetu Koordynacyjnego, którego zadaniem była koordynacja przygotowań politycznych i wojskowych do przyszłego zwycięstwa. Przedstawiciele głównych partii mieli po kolei przewodniczyć posiedzeniom Komitetu. Partie miały także do 23 marca 1940 r. podporządkować ZWZ wszystkie organizacje paramilitarne oraz podjąć próbę przekonania do tego samego stronnictw niereprezentowanych w Komitecie. W ten sposób Komitet miał się stać najwyższą instytucją polityczną przez cały czas swego istnienia. Często ścierał się z generałem Roweckim i wojskowymi, a także z rządem na uchodźstwie. Na szczeblu obszarowym również utworzono komitety koordynacyjne. Najbardziej aktywny był komitet krakowski. Celem usprawnienia bieżącej działalności w grudniu 1940 r. utworzono delegaturę rządu na kraj z Cyrylem Ratajskim na czele, jako pierwszym delegatem rządu. Zadaniem Ratajskiego było pośredniczenie między rządem na uchodźstwie a podziemiem we wszystkich kwestiach politycznych oraz współdziałanie z partiami politycznymi. Otrzymał także uprawnienia do dawania instrukcji ZWZ w sprawach politycznych – lecz nie wojskowych – oraz kontrolowania budżetu, opiniowania nominacji na stanowiska w armii podziemnej oraz otrzymywania regularnych raportów na temat jej działalności. W tych ramach Cyryl Ratajski podjął się tworzenia podziemnego państwa na terenie okupowanego kraju. Utworzono departamenty odpowiedzialne za poszczególne sprawy:
1. Biuro Prezydialne miało zapewnić delegatowi i jego współpracownikom osobiste bezpieczeństwo przed Gestapo, organizując siatkę bezpiecznych lokali, fałszywych dokumentów tożsamości, pozwoleń na pracę itp. Z sekcją tą ściśle współdziałała sekcja finansowa Państwa Podziemnego, choć ostateczną kontrolę nad finansami, na które składały się środki przerzucone zza granicy oraz niewielkie składki miejscowe, sprawował Wydział Kontroli Biura. 2. Departament Spraw Wewnętrznych, kierowany przez Leopolda Rutkowskiego, odpowiadał za utworzenie w kraju piętnastu delegatur okręgowych, których zadaniem
było wykonywanie instrukcji centrali i oczywiście prowadzenie spraw lokalnych. Jednym z ich głównych zadań było przygotowywanie się do przejęcia obowiązków po wyzwoleniu spod okupacji. 3. Departament Prasy i Informacji, kierowany przez członka Stronnictwa Pracy Stanisława Kauzika, miał dostarczać Polakom wiarygodnych informacji na temat przebiegu wojny oraz zwalczać niemiecką propagandę. Wiązało się to ze śledzeniem audycji BBC oraz wydawaniem konspiracyjnych gazet. 4. Departament Edukacji i Kultury, kierowany przez Czesława Wycecha, miał za zadanie zadbać o przetrwanie polskiej kultury mimo niemieckich prób zniszczenia jej i zmiany Polaków w naród niewolników. Jednym z najważniejszych aspektów jego działalności była organizacja tajnego nauczania szkolnego i uniwersyteckiego. 5. Departament Pracy i Opieki Społecznej, początkowo kierowany przez Jana Stanisława Jankowskiego, zajmował się przede wszystkim zapewnianiem pomocy i wsparcia materialnego rodzinom więźniów politycznych. Wspierał także uczonych, profesorów, pisarzy i artystów, których przetrwanie uznawano za wartościowe dla narodu. 6. Departament Rolnictwa i Lasów Państwowych, kierowany przez Teofila Lorkiewicza, śledził niemiecką politykę rolną i przesiedleńczą oraz odpowiadał za planowanie odbudowy Ministerstwa Rolnictwa po wojnie i przygotowanie reformy rolnej. 7. Departament Sprawiedliwości, początkowo kierowany przez Leona Nowodzkiego, pilnie przyglądał się działalności sądów niemieckich, a także polskich sądów niższych instancji, których działalność została utrzymana w czasie okupacji. Podziemne sądy, które osądzały zdrajców, gestapowców i kolaborantów, podlegały Dyrektoratowi Oporu Cywilnego. 8. Departament Likwidacji Skutków Wojny, początkowo kierowany przez Antoniego Olszewskiego, współdziałając z Departamentem Robót Publicznych, rejestrował zniszczenia i straty wywołane przez okupanta celem oszacowania powojennych reparacji. 9. Kierownictwo Walki Cywilnej, którego przełożony Stefan Korboński został mianowany przez delegata rządu i komendanta głównego Armii Krajowej (ZWZ), zarządzało licznymi wydziałami: sądowym, sabotażowo-dywersyjnym, informacji radiowej, chemicznym, uzbrojenia, legalizacyjnym oraz rejestracji zbrodni niemieckich.
Polska pod okupacją
28 września 1939 r. Sowieci i Niemcy dokonali rozbioru Polski. Choć powrót do Niemiec ziem utraconych w 1919 r. nie budził kontrowersji, Hitler początkowo zastanawiał się nad utworzeniem niewielkiego polskiego państwa kadłubowego w celu dania Wielkiej Brytanii i Francji wymówki dla zawarcia pokoju. Gdy jednak 6 października alianci odrzucili niemiecką ofertę pokojową, Hitler w dekretach z 8 i 12 października ogłosił aneksję znacznych połaci zachodniej i północnej Polski, w tym województw pomorskiego i poznańskiego oraz pięciu powiatów województwa warszawskiego. Obszary te liczyły łącznie 94 tysiące kilometrów kwadratowych z 10 milionami mieszkańców, czyli było to około jednej czwartej części przedwojennej Polski. Pięć tygodni później tereny te włączono do niemieckiego obszaru celnego i walutowego. 26 października zadecydowano o losie pozostałych części Polski okupowanych przez Niemcy. Dr Hans Frank, najwyższy urzędnik cywilny przydzielony do Naczelnego Dowództwa Wehrmachtu na Wschodzie, ogłosił utworzenie Generalnego Gubernatorstwa pod swym przywództwem. Siedzibą władz miał być Kraków, teren zaś podzielono na dystrykty warszawski, lubelski, radomski i krakowski. Początkowo zamieszkiwało tam około 12 milionów osób. Na obszarach anektowanych na rozkaz Hitlera rozpoczęto pospieszną akcję przesiedleńczą. 7 października dyktator mianował Heinricha Himmlera „Komisarzem Rzeszy do spraw Umacniania Niemczyzny”, którego zadaniem było z jednej strony „sprowadzenie tych obywateli niemieckich i osób pochodzenia niemieckiego, które kwalifikują się do powrotu na stałe do Rzeszy”, z drugiej strony zaś „wyeliminowanie wpływów obcych elementów stanowiących zagrożenie dla Rzeszy i niemieckiej społeczności”. Zimą 1939–1940 r. w Wielkopolsce i na Pomorzu rozpoczęto wielką operację germanizacyjną. W pierwszej połowie grudnia w Wielkopolsce aresztowano niemal 90 tysięcy Polaków i Żydów, których zapędzono do wagonów bydlęcych i wywieziono za granicę Generalnego Gubernatorstwa. Spośród nich wyselekcjonowano zdrowych mężczyzn, których wywieziono na roboty przymusowe w głąb Rzeszy. Na terenie Generalnego Gubernatorstwa wypędzeni pozostali bez środków do życia i dachu nad głową. Dyrektor szpitala w Szczebrzeszynie dr Zygmunt Klukowski regularnie odnotowywał w dzienniku przybycie transportów wypędzonych. Na przykład 26 lipca 1940 r. wspomniał, że transport przybył o północy. Przesiedleńcy zostali tymczasowo zakwaterowani w niewykończonych domach oraz w budynku miejskiego ratusza. Polityce przesiedleńczej towarzyszyło bezwzględne dążenie do zniszczenia polskiej kultury i wykorzenienia polskiej tożsamości narodowej. Polskie szkoły, muzea, biblioteki i inne placówki kulturalne zostały zamknięte, zakazano też używania języka polskiego. Nazwy ulic, miejscowości i miast zostały przemianowane na niemieckie. Szczególnie mocno prześladowano Kościół rzymskokatolicki, który w przeszłości odgrywał istotną rolę w podtrzymywaniu polskości. Prymas Polski kardynał Hlond zauważył:
Władze niemieckie, a zwłaszcza Gestapo, zaciekle zwalczają katolickie duchowieństwo. Kościół musiał wycofać się do katakumb. Księża zaczynają odprawiać mszę i udzielać sakramentów w tajemnicy w domach prywatnych. Zapał księży jest zadziwiający, pobożność wiernych równie wielka, oddanie dla Kościoła heroiczne. [NA, FO371/2470]
Generalne Gubernatorstwo Na terenie Generalnego Gubernatorstwa Niemcy prowadzili w zasadzie taką samą politykę. Frank oznajmił podwładnym w grudniu 1939 r., że „miarodajną dla działalności rządu Guberni Generalnej jest wola Führera, aby ten obszar stanowił pierwszy teren kolonialny narodu niemieckiego. W Guberni Generalnej obowiązuje niemiecki punkt widzenia”[1]. Tak jak na terenach wcielonych do Rzeszy prześladowano przedstawicieli polskich elit. W Warszawie już 27 września aresztowano prezydenta Starzyńskiego. Kilka tygodni później w Krakowie aresztowano 183 profesorów i wykładowców Uniwersytetu Jagiellońskiego. Podobne działania prowadzono w całym Generalnym Gubernatorstwie. W końcu października w Lublinie zastępca Franka Arthur Seyss-Inquart wyjaśnił pracownikom niemieckiej administracji i miejscowym volksdeutschom, że polska inteligencja i elity mają zostać zniszczone tak samo jak Żydzi. Późniejsze wydarzenia dowodzą, że Seyss-Inquart nie rzucał słów na wiatr. Od końca października do początku lutego sterroryzowano ludność serią łapanek. Każdego dnia do więzienia na zamku dostarczano setki więźniów. Nauczyciele szkół podstawowych zostali wezwani na spotkanie z władzami, na którym zostali aresztowani. 11 listopada profesorowie Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego zostali aresztowani i rozstrzelani tuż przed Bożym Narodzeniem wraz z grupą urzędników miejskich. 12 lutego stracono kolejnych 180 osób. Jeden z księży, któremu udało się uciec do Rzymu, stwierdził w styczniu 1940 r., że „Niemcy systematycznie niszczyli katolicyzm i polskie tradycje z iście ateistyczną nienawiścią”. Podczas gdy Niemcy prowadzili bezlitosną wojnę przeciwko polskim elitom, Hans Frank nie zapominał o tym, że polski przemysł ma duże znaczenie dla niemieckiej machiny wojennej. Dlatego masom polskiej ludności należało zapewnić wyżywienie, ubranie oraz „nadzieję na to, że jeśli będą posłuszni, nie mają się czego obawiać”. Z biegiem wojny niemiecka eksploatacja gospodarcza Polaków się pogłębiała. Ludności najbardziej ciążył obowiązek pracy. W grudniu 1939 r. Frank zgodził się, by obowiązkowi pracy podlegali już czternastolatkowie. W maju 1940 r., żeby nie
szerzyć niepotrzebnej „paniki wśród Polaków”, Frank przedłożył pomysł wykorzystywania policyjnych obław w celu pozyskiwania pracowników przymusowych spośród przypadkowo zatrzymanych osób. Tak jak pozostała część nazistowskiego imperium, Generalne Gubernatorstwo charakteryzowało się korupcją, nieskutecznością oraz rywalizacją wewnętrzną, zwłaszcza pomiędzy SS a wojskiem. Na przykład 19 stycznia 1940 r. brytyjskie poselstwo w Bernie poinformowało Londyn, że „przekupność nowej (niemieckiej) administracji” jest według polskiego ambasadora jedną z rzeczy, które pozwalają znieść warunki w okupowanej Polsce – przynajmniej tym, którzy mają środki na łapówki. Pewien rabin z Łodzi, który niedługo wcześniej przybył do Szwajcarii, poinformował go, że powstało „osiem różnych biur, a w każdym z nich można było otrzymać pozwolenie, nawet jeśli wydania go odmówiły wszystkie pozostałe”. Potwierdziły to kolejne doniesienia z tego samego źródła. Przyjaciel polskiego ambasadora nie zdołał uzyskać oficjalnego zezwolenia na wyjazd z Poznania, lecz „załatwił sprawę z jednym z szoferów gauleitera za 500 złotych”. Za tę sumę szofer przewiózł go jedną z limuzyn gauleitera z Poznania do Warszawy, gdzie można było zorganizować wyjazd do Szwajcarii! Włoski dziennikarz Curzio Malaparte opisywał osobowość Hansa Franka jako skomplikowaną mieszankę „inteligencji, okrucieństwa, wyrafinowania i prostactwa”. Frank stworzył na Wawelu, w siedzibie polsko-litewskich królów, prawdziwie renesansowy dwór. Podkreślał na każdym kroku swą absolutną władzę w Generalnym Gubernatorstwie, jednakże podobnie jak w Niemczech, osobne państwo w państwie stanowiło tam SS. Obergruppenführer Friedrich Wilhelm Krüger, wyższy dowódca SS i policji w Generalnym Gubernatorstwie, stworzył własne władztwo, do którego Frank nie miał dostępu. Najważniejszym narzędziem władzy w Generalnym Gubernatorstwie był terror. W listopadzie 1939 r. utworzono specjalne sądy, zwykle złożone z urzędników służb bezpieczeństwa, w celu osądzania „terrorystów”. Zakładano, że zawodowi sędziowie niemieccy nie będą dość surowi. Liczba przestępstw karanych śmiercią przez cały czas rosła. Na przykład karze śmierci podlegać mogła osoba, która zaraziła Niemkę lub Niemca chorobą weneryczną, a także polscy oficerowie, którzy odmówili rejestracji, czy młodzi mężczyźni uchylający się od obowiązku pracy. Na śmierć skazywano także osoby prowadzące czarnorynkowy handel, zawyżające ceny lub ukrywające Żydów. Niemcy wykorzystywali zwykle zasadę odpowiedzialności zbiorowej. W dystrykcie lubelskim na przykład za każdego Niemca zabitego przez podziemie lub za każdy akt sabotażu mordowano co najmniej dwudziestu Polaków. Wraz z utworzeniem Generalnego Gubernatorstwa kwestia zapewnienia porządku przeszła z wojska na policję bezpieczeństwa, która składała się z Gestapo, Kripo (policji kryminalnej) i Sicherheitsdienst (SD, Służby Bezpieczeństwa). Z SD współpracowały ściśle Ordnungspolizei (Orpo,
Policja Porządkowa, odpowiedzialna za porządek w miastach), policja drogowa, policja leśna oraz policja przemysłowa. W każdym dystrykcie stacjonował też pułk SS, obficie wyposażony we wszelką broń, w tym ciężką. Oddziały SS wykorzystywano do zwalczania partyzantki lub do przeprowadzania wielkich egzekucji, takich jak mord na ponad trzech tysiącach przedstawicieli polskich elit w Palmirach w czerwcu 1940 r. Polska policja oraz, po podbiciu przez Niemców w 1941 r. byłych wschodnich terenów Polski, policja ukraińska, a także policja żydowska w gettach, były ściśle podporządkowane Niemcom. W zwalczaniu podziemia Niemcy polegali na informatorach, szpiegach, a przede wszystkim volksdeutschach, którzy dobrze znali społeczność lokalną i potrafili wytypować osoby, które najpewniej prowadziły działalność konspiracyjną. By natrafić na ślad działań podziemia, Gestapo czasami aresztowało dosłownie tysiące osób, z których część statystycznie musieli stanowić członkowie konspiracji. Polski historyk Czesław Madajczyk obliczył, że w podziemiu działało około sześciu procent mieszkańców Warszawy. Informacje wydobywano za pomocą tortur. Rutynową metodą przesłuchań było bicie pejczem, bykowcem lub kolbą karabinu. Do najdotkliwszych metod tortur należały rażenie prądem doprowadzanym do organów płciowych lub głowy albo przypalanie ogniem. Jeden z członków niemieckich władz okupacyjnych zauważył w 1943 r.:
Metody stosowane przez władze policyjne są bezwzględne, okrutne i niegodne człowieka. Obejmują łapanie ludzi w domach, na ulicach, placach, w lokalach, rozstrzeliwanie i wieszanie bez wyboru i dochodzenia winy (zbiorowa odpowiedzialność), stosowanie katuszy dla wymuszenia zeznań. (...) Wydaje się, że każdy środek i każdy pretekst jest dobry, by Polaka okaleczyć lub zniszczyć. [Cz. Madajczyk, Polityka III Rzeszy w okupowanej Polsce, t. II, Warszawa 1970, s. 259]
Niemieckie siły okupacyjne W okupowanej przez Niemcy części Polski wprowadzono prawo wojenne, po czym przekazano ją agendom niemieckiego rządu, choć ostatecznie na terenach tych pozostały wojska okupacyjne liczące nie mniej niż 300 tysięcy żołnierzy. Jesienią 1939 r. główne siły niemieckie zostały przegrupowane na zachód w ramach przygotowań do uderzenia na Francję. Oddziały pozostawione na wschodzie składały się głównie ze starszych rezerwistów, często przerażonych skalą zbrodni,
których świadkami byli na co dzień. Zabroniono im rozmawiać o tych wydarzeniach, jednakże, jak napisał szwedzki dziennikarz w gazecie „Politiken” z 4 lutego 1940 r., „i tak o tym mówią, a gdy słucha się ich opowiadań (...), można doskonale zrozumieć, dlaczego czują potrzebę zwierzenia się, wyrzucenia z siebie obrazów, które noszą w pamięci”. Potwierdził to były polski generał jezuitów o. Ledóchowski, który powiedział w styczniu brytyjskiemu ambasadorowi, że „słyszał o niemieckich żołnierzach wracających z Polski i opowiadających o okropnościach, jakich się dopuścili”. Żołnierze pochodzący z Bawarii, Sudetów czy Austrii byli nastawieni do Polaków przychylniej niż rekruci z północnych Niemiec lub Prus. Wśród Sudetczyków i Austriaków większy był też odsetek dezerterów. Zapewne dlatego niemieckie władze rozklejały obwieszczenia z groźbą kary śmierci dla każdego, kto sprzedałby cywilne ubranie niemieckiemu żołnierzowi. Watykan otrzymał doniesienia o żołnierzach z Bawarii spowiadających się przed Bożym Narodzeniem u księży, którzy sami byli prześladowani przez Gestapo. Zygmunt Klukowski napisał w dzienniku o protestach stacjonującej koło Zwierzyńca kompanii niemieckich żołnierzy, skarżących się na złe wyżywienie. 3 maja 1940 r. generał Sikorski poinformował brytyjskiego premiera Neville’a Chamberlaina, że koło Radomia zbuntowały się bawarskie oddziały, do których dołączyli robotnicy z miasta oraz polscy partyzanci działający w Górach Świętokrzyskich. Dwustu Bawarczyków zostało rozstrzelanych, „spalono wiele wiosek, wymordowano około 1500 mieszkańców, w tym kobiety i dzieci”. W świetle takich doniesień panowało zbyt optymistyczne przekonanie, że wojsko niemieckie jest na krawędzi rozkładu. Rzeczywistość jednakże zadała kłam tym ocenom. Po klęsce Francji większość niemieckich sił ponownie przegrupowano do Polski. Zygmunt Klukowski już 16 lipca 1940 r. odnotował napływ niemieckich oddziałów i opinię, że wojna z Rosją jest bliska. Postawa Wehrmachtu w okupowanej Polsce zmieniała się w zależności od sytuacji na frontach. Między kwietniem 1940 r. a wiosną 1942 r. regularne oddziały niemieckie odgrywały niewielką rolę w zapewnianiu bezpieczeństwa. Dopiero po pierwszych klęskach niemieckich w ZSRR i rozwoju partyzantki na terenach wschodniej Polski wojsko niemieckie zajęło się działaniami pacyfikacyjnymi.
Okupacja radziecka W okresie 1939–1941 na okupowanych ziemiach polskich nie można było udzielić odpowiedzi na pytanie, czy Sowieci, czy Niemcy są głównym wrogiem. Z oczywistych przyczyn Brytyjczycy i Francuzi usiłowali przekonać Polaków, że to Niemcy są „wrogiem nr 1”, jednakże aż do
niemieckiej agresji na ZSRR raczej bez powodzenia. Sikorski zgadzał się z tą oceną i już w lecie 1940 r. widział w ZSRR potencjalnego sojusznika, ale napotkał zdecydowany sprzeciw polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Stanisław Baliński, pierwszy sekretarz ambasady RP w Londynie, stwierdził, że „większość Polaków wybrałaby Niemcy jako mniejsze zło”. Według ocen brytyjskiego MSZ, w marcu 1941 r. istniały dowody na to, że sami Polacy krytykowali swój rząd na uchodźstwie za przymykanie oczu na „tragedię Polaków pod rządami radzieckimi”. Okupacja radziecka w latach 1939–1941 była równie brutalna jak okupacja niemiecka. Początkowo Sowietom bardzo pomogło nastawianie mniejszości narodowych przeciwko Polakom oraz wykorzystywanie miejscowych komunistów jako źródeł informacji służącej do walki ze „wspólnym wrogiem”. 22 października 1939 r. pod ścisłym nadzorem NKWD przeprowadzono plebiscyt w celu potwierdzenia woli wcielenia wschodnich ziem Polski do ZSRR. Zajęte tereny odgórnie poddano radzieckiej rewolucji w jej stalinowskim wydaniu. Znacjonalizowano gospodarkę, skolektywizowano majątki ziemskie, przede wszystkim jednakże NKWD rozpętało kampanię terroru, szeroko korzystając z doświadczeń uzyskanych w czasach stalinowskich czystek. Bezrobotni i uchodźcy zostali zarejestrowani z myślą o pracy w głębi ZSRR, a mężczyźni w wieku poborowym otrzymali powołanie do Armii Czerwonej. W początkach 1940 r. utworzono władze cywilne; radzieccy urzędnicy wraz z rodzinami napłynęli na tereny okupacyjne niczym szarańcza. Potrzebowali mieszkań, przez co nasilono wywłaszczanie osób uznanych za burżujów lub wrogów ludu. Sklepy i fabryki ogołocono z tekstyliów, leków, żywności i innych towarów. Wprowadzenie 23 grudnia 1939 r. rubla było dla ludności poważnym problemem, gdyż złotówki można było wymieniać za jedną dziesiątą wartości. Nastąpił gwałtowny wzrost cen. W szkołach, na uczelniach i w życiu publicznym wprowadzono program reedukacji. Językami urzędowymi stały się rosyjski i ukraiński; polskie dzieci musiały się ich nauczyć. Programy nauczania oparte były na komunistycznej ideologii. Stefan Kurylak, wówczas uczeń, wspominał, że aby uwypuklić „fałsz” istnienia Boga, dzieciom kazano prosić Go o cukierki. Gdy nic się nie stało, „nauczyciel w masce Stalina wszedł i dawał cukierki dzieciom, które poprosiły o nie wielkiego przywódcę”. Uniwersytet we Lwowie zreorganizowano na wzór uczelni radzieckich, ze specjalną katedrą marksizmu-leninizmu. Nowy reżim zamierzał wyeliminować polskich właścicieli ziemskich („panów”), oficerów, księży i intelektualistów. Tak jak Niemcy, ZSRR prowadził politykę deportacji. Między październikiem a końcem grudnia 1939 r. Niemcy wypędzili z terenów wcielonych do Rzeszy niemal 150 tysięcy osób, natomiast Sowieci deportowali na Syberię i do Kazachstanu około 1,7 miliona ludzi[2]. Stefan Kurylak wspomina mijające jego ogród „specjalne pociągi wakacyjne”, które transportowały całe rodziny na Syberię:
Noce były nieznośne nie tylko z powodu huku pociągów, ale i rozpaczliwych nawoływań dorosłych i dzieci, błagających (...) o wypuszczenie z zapieczętowanych wagonów. Zimą niekiedy znajdowano przy torach zamarznięte ciała. [Stefan Kurylak, IWM, 78/52/1] W ramach tych działań wszystkich schwytanych polskich oficerów przewieziono do obozów w Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku, gdzie poddawani byli intensywnym przesłuchaniom, żeby odnaleźć sympatyków komunizmu, którzy mogliby się przydać dla zaprowadzenia w przyszłości w Polsce komunistycznej władzy. Takich znalazła się tylko garstka. W kwietniu i maju 1940 r. przytłaczająca większość została zastrzelona przez enkawudzistów w Lesie Katyńskim oraz w Kalininie i Charkowie. Kolektywizacja, likwidacja polskich i ukraińskich stowarzyszeń kulturalnych oraz prześladowanie Kościoła prawosławnego i katolickiego odstręczyły od radzieckich rządów większość społeczeństwa. Jak zauważył jeden z brytyjskich dyplomatów służących w Moskwie, który odwiedził w styczniu 1940 r. Lwów: „Rosjanie zdołali osiągnąć tylko jedno: zjednoczyli Polaków i Ukraińców w nienawiści wobec wspólnego wroga”. Terror NKWD i Armii Czerwonej jednakże zapobiegł wybuchowi niezadowolenia. Oddziały, które zajęły okupowane tereny, zostały wycofane po radzieckiej agresji na Finlandię. Zastąpiły je oddziały drugiej kategorii, złożone niemal całkowicie ze źle wyposażonych, zdemoralizowanych żołnierzy. Szwedzka gazeta napisała w marcu 1940 r., że byli to głównie „niewyrośnięci Czerkiesi lub Kazbecy, świeżo przybyli z Mongolii”. We Lwowie mieszkańcy okazywali otwarcie niechęć wobec Armii Czerwonej. Brytyjski dyplomata przekazał w lutym Ministerstwu Spraw Zagranicznych historyjkę krążącą po mieście:
Oddział czerwonoarmistów (...) ćwiczył w jednym z parków u stóp wzgórza, z którego stoków zjeżdżały na nartach dzieci. Jeden z żołnierzy, który akurat się odwrócił, dostrzegł jadący nań rząd narciarzy; z krzykiem „O Boże, Finowie!” rzucił się do ucieczki, a za nim reszta oddziału. [NA, FO24471]
W styczniu 1940 r. poselstwo brytyjskie w Kownie donosiło, że w celu umocnienia morale sił okupacyjnych Moskwa musiała przysłać cztery nowe dywizje. Polska Policja Państwowa została rozformowana i zastąpiona milicją złożoną głównie
z Ukraińców i Białorusinów, wzmocnionych radzieckimi funkcjonariuszami z Kijowa. Jednakże najważniejszym elementem radzieckiej władzy na wschodnich terenach Polski było NKWD, którego personel stanowili głównie Rosjanie doświadczeni w likwidacji „wrogów ludu”. Wczesną wiosną z terenów radzieckiej okupacji udało się przemycić przejmującą relację:
Aresztowania są tak częste, że mężczyźni należący do inteligencji nie nocują w domach, lecz każdej nocy u kogoś innego. OGPU [NKWD] zawsze przychodzi nocą. Nigdy nie zna się przyczyny aresztowania. Każdy może donieść na kogo chce; wypisuje jego dane na kartce i wrzuca ją do skrzynki w biurze OGPU. Za każdego polskiego lub ukraińskiego patriotę czy działacza społecznego dostaje po 120 rubli (...), zabijani są nie tylko intelektualiści, ale także robotnicy i chłopi. Nie tak dawno aresztowano wszystkich polskich komunistów. Przyczyn nie podano. (...) Doświadczenie radzieckiego komunizmu w działaniu choćby przez kilka tygodni skutecznie leczy ze wszelkich sympatii do niego. [NA, FO889/223]
Wszystko to działo się jawnie i dlatego było jeszcze bardziej przerażające. Irena Haniewicz, która wówczas dopiero co rozpoczęła naukę szkolną w Dubnie, mieszkała tuż obok miejscowego więzienia. Doskonale pamięta krzyki ludzi torturowanych przez NKWD.
Polacy a okupacja Zniszczenie legalnych polskich władz i rozbiór państwa polskiego między Niemcy a ZSRR wytworzyły zjawisko nazywane przez socjologów „normatywną próżnią”. W odróżnieniu od Danii, Norwegii czy Francji Vichy nie było rządu, na którego zaleceniach Polacy mogli się oprzeć w swoich postawach wobec okupantów. Początkowo w najlepszym położeniu znaleźli się polscy chłopi z Generalnego Gubernatorstwa. Wojna czy nie wojna, ziemię trzeba było uprawiać. Dodatkową korzyścią było zniesienie długów zaciągniętych u Żydów czy przedsiębiorców rolnych. W pierwszym okresie nie nałożono nowych podatków, przymykano też oczy na wycinkę drzew z państwowych lasów. Wiosną 1940 r. jednakże zaczęły się wywózki na roboty oraz nałożono wysokie kontyngenty dostaw produktów rolnych, co zakończyło względnie pomyślny czas. Znacznie trudniejsze warunki
życia panowały w miastach, których mieszkańcy zmagali się z niedoborami żywności i opału, złymi warunkami mieszkaniowymi oraz nieustannym zagrożeniem aresztowaniem przez Gestapo czy też zagarnięciem na roboty w licznych łapankach. Podwójna okupacja doprowadziła do atomizacji polskiego społeczeństwa nie tylko z powodu likwidacji legalnego rządu, ale także zniszczenia samego państwa polskiego oraz organizacji spajających społeczeństwo. Nie dziwi zatem rozpowszechnienie się korupcji – w tym wydawania Żydów czy Polaków za pieniądze – alkoholizmu i pospolitej przestępczości. Niespodziewany upadek Polski oraz koszmar okupacji sprawiły, że społeczeństwo było zdezorientowane i chwytało się plotek. Doniesienia o tym, że „marszałek Rydz-Śmigły zajął Kraków” czy że „brytyjscy lotnicy bombardują niemieckie lotniska”, były powszechne, podobnie jak plotka, że na otoczonym kultem obrazie Matki Boskiej Jasnogórskiej pojawiła się data 12 grudnia 1939 r., która miała wyznaczać kres okupacji. Jak powiedział jeden z polskich oficerów sir Howardowi Kennardowi, ambasadorowi brytyjskiemu przy polskim Rządzie na Uchodźstwie, plotki te „są nieprawdziwe, a czasami wręcz nieprawdopodobne, ale ludność potrzebuje ich dla podtrzymania ducha”. Jednakże próżnię powstałą wskutek okupacji coraz skuteczniej wypełniało Państwo Podziemne. W marcu 1941 r. delegat rządu doniósł Londynowi, że różne grupy społeczne – artyści, lekarze, robotnicy i inni – pytają go o opinię na temat dozwolonego zakresu współpracy z okupantem. Podsumowując znaczenie istnienia Państwa Podziemnego dla Polaków żyjących pod okupacją, Jan Tomasz Gross napisał:
Komfort psychiczny wynikający z odzyskania poczucia kierownictwa w skomplikowanym moralnie otoczeniu okupowanego kraju, poczucie przynależności i więzi grupowych w czasie, gdy powszechnym doświadczeniem były izolacja i podejrzliwość wobec innych; wsparcie grupy ludzi gotowych ze wszystkich sił pomagać innym w niebezpieczeństwie, choćby dla konieczności przetrwania organizacji. [Gross, s. 280–281]
[1] S. Piotrowski, Dziennik Hansa Franka, Warszawa 1956, s. 400 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). [2] Liczba ta nie odpowiada wynikom najnowszych badań historycznych, przeprowadzonych po otwarciu radzieckich archiwów; wywózki objęły około 360–460 tysięcy polskich obywateli.
Kronika kampanii
Opór, wrzesień 1939–czerwiec 1940 Generał Tadeusz Bór-Komorowski, późniejszy komendant główny Armii Krajowej, stwierdził we wspomnieniach:
Reakcja w całej Polsce była żywiołowa i jednolita: Kraj całkowicie zalany przez dwu zaborców, rozdarty na dwie części, postanowił, że będzie walczył dalej. Takiego postanowienia nie zdołałby wymóc żaden dyktator, żaden przywódca, nie zdołałaby spowodować żadna partia, żadna klasa społeczna. Naród powziął je odruchowo i jednomyślnie. Bodaj nieczęsto zdarza się w historii, by przywódcy mogli z taką bezwzględną pewnością powiedzieć, że spełnili wolę całego społeczeństwa. [T. Bór-Komorowski, Armia podziemna, s. 30]
Była to, ogólnie rzecz biorąc, prawda, nawet jeśli początkowo niemiecka i radziecka przemoc nie dawała Polakom wielkiego wyboru poza pokornym znoszeniem swego losu. Co nieuniknione, pojawili się też kolaboranci, donosiciele i liczni oszuści udający członków podziemia. Wojenne wspomnienia Żydów pełne są informacji o szmalcownikach – Polakach gotowych brać od Niemców nagrody za wydawanie Żydów lub przejmować ich majątek. Dzienniki Klukowskiego dowodzą, jak częste były denuncjacje. W maju 1940 r. skarżył się on na przykład, że trudno było ukrywać kogokolwiek z powodu rosnącej fali donosów. „Podłość ludzka nie ma granic”[3]. Dla młodej Żydówki, członkini podziemia, Miriam Peleg-Mariańskiej, cała Warszawa była „skażona plagą
informatorów i szmalcowników – szantażystów i wymuszaczy”. Oczywiście błędem byłoby nadmierne podkreślanie skali zdrad i denuncjacji, do których doszło we wszystkich okupowanych krajach. Polacy byli do pewnego stopnia zmuszeni do kolaboracji z Niemcami. Ostatecznie niemiecka administracja Generalnego Gubernatorstwa w znacznej mierze oparta była na Polakach na stanowiskach niskiego i średniego szczebla. Zatrudnienie w niej chroniło przed wywózką na roboty do Rzeszy i w pewnej mierze przed Gestapo. Czasem pozwalało także urzędnikom pomagać Polakom, choć inni podejmowali współpracę, by ratować własną skórę. Oszukiwanie Niemców wyniesiono do rangi sztuki. W rezultacie trudno historykowi ocenić, czy dany urzędnik oszukiwał Niemców dla osobistej korzyści, czy ze względu na służbę dla podziemia. Opór przybierał najróżniejsze formy, od regularnej walki zbrojnej po drobne akty obywatelskiego nieposłuszeństwa. Niemiecki historyk Martin Broszat w swej pracy na temat nazistowskich Niemiec dokonał użytecznego rozróżnienia między nielicznymi konspiratorami gotowymi do użycia przemocy a znacznie liczniejszą grupą wzdragającą się przed tym. Ci ostatni przeciwstawiali się nazistom w sposób mało prowokacyjny, na przykład uczęszczając do kościoła zamiast na nazistowskie wiece. Pierwszą postawę nazwał „oporem”, drugą określił niemieckim słowem Resistanz, co jest terminem medycznym oznaczającym odporność na chorobę zakaźną. Gdyby kryteriów tych użyć do oceny sytuacji w Polsce, można wyselekcjonować liczne działania wynikające z osobistej odwagi, współczucia czy pragnienia obrony polskiej kultury przed Niemcami. Zwykle miały one charakter spontaniczny: mogło to być odrzucenie zaproszenia niemieckiego oficera do tańca, dostarczanie jedzenia jeńcom lub zamkniętym w getcie Żydom albo śpiewanie zakazanych pieśni w kościele. W ciągu sześciu miesięcy po wrześniowej klęsce powstały liczne grupy oporu. Polskie podziemie było mozaiką ugrupowań różnej wielkości i o odmiennych celach. Dla wielu oficerów pierwszą reakcją na porażkę – zwłaszcza w wypadku braku możliwości przedarcia się przez granicę węgierską lub rumuńską – było kontynuowanie oporu w lasach. Inni starali się stworzyć organizacje konspiracyjne w celu gromadzenia informacji, rozpowszechniania antyniemieckiej propagandy i prowadzenia aktów sabotażu. Do listopada w Generalnym Gubernatorstwie powstały dwie główne organizacje. W Warszawie Służba Zwycięstwu Polski (SZP) generała Tokarzewskiego, w Krakowie zaś organizacja BoraKomorowskiego i Klemensa Rudnickiego. Rudnicki i Komorowski pozyskali grupę oficerów sztabowych, która odbywała regularne spotkania konspiracyjne. Celem uniknięcia Gestapo nadawano miejscom spotkań takie kryptonimy jak „Klasztor”, „Jadalnia” itp. Nie prowadzono żadnej dokumentacji ani notatek. Bez przerwy odwiedzali ich wojskowi i cywile, w tym zakonnik „z dalekiego klasztoru”, którzy informowali o liczebności i działalności swych organizacji oraz prosili o instrukcje i rozkazy. Wszyscy ochotnicy byli organizowani w pięcioosobowe komórki. Jak
wyjaśniał później generał:
Każda komórka znała jedynie swoich pięciu członków. Każdy z członków miał za zadanie zawiązać nową komórkę z pięciu. W ten sposób narastała piramida rozszerzająca się ku dołowi. Nie wolno było używać prawdziwych nazwisk, wszystkim nakazano posługiwanie się pseudonimami. [T. Bór-Komorowski, Armia podziemna, s. 31]
W podobny sposób oficerowie, którzy zdołali uniknąć schwytania przez Niemców lub Sowietów, studenci, intelektualiści i przedstawiciele wolnych zawodów starali się nawiązać kontakt z podziemiem w Warszawie. Weźmy na przykład majora Alojzego Dziurę-Dziurskiego, pochodzącego ze Śląska pół-Niemca. Zdołał on uciec z radzieckiego transportu jeńców i powrócił do Polski ukryty w wagonie kolejowym. Po przekroczeniu granicy Generalnego Gubernatorstwa spotkał „obszarpanego staruszka”, swego byłego dowódcę, który zwerbował go do ruchu oporu. Otrzymał sfałszowaną przepustkę Luftwaffe, dzięki której dotarł do Warszawy, gdzie kapitan nazwiskiem Kłosiński zaprzysiągł go jako członka SZP. Otrzymał funkcję oficera uzbrojenia. Jego zadaniem było znalezienie skrytek z uzbrojeniem, poukrywanych w okolicach Częstochowy przez oddziały polskie we wrześniu 1939 r. Następnie informacje o lokalizacji tych skrytek przekazano czołowym przedstawicielom okolicznych społeczności, którzy najczęściej działali też w podziemiu. Wiele lat później Dziura-Dziurski wspominał, że „wraz z dwoma podoficerami rusznikarzami i sześcioma żołnierzami osłony robiliśmy zajazd na gospodarstwa, cmentarze, majątki i leśne kryjówki”. Choć wiele egzemplarzy broni uległo zniszczeniu, w ciągu trzech miesięcy przejęli trzy sprawne ciężkie karabiny maszynowe, osiem ręcznych karabinów maszynowych oraz dziesiątki karabinów i pistoletów z amunicją. Jeden z gospodarzy wskazał im także miejsce ukrycia haubicy kalibru 155 mm wraz z przodkiem amunicyjnym, ale dopiero wiosną można było ją przeholować w bezpieczne miejsce. Pewnego razu grupę Dziury-Dziurskiego zaskoczyli żołnierze niemieccy, jednakże zdołał on im wmówić, że bojownicy są gestapowcami chowającymi zabitych polskich bandytów! Dwujęzyczność Dziury-Dziurskiego czyniła z niego bezcennego współpracownika podziemia. W marcu 1940 r. wysłano go do Kielc, żeby zbadał działalność Reichsumsiedlungsgesellschaft, która wywłaszczała chłopów celem wybudowania na ich ziemi obiektów wojskowych. Dziurze-Dziurskiemu przygotowano dokumenty znającego niemiecki Ukraińca z zadaniem zgłoszenia się do pracy w roli tłumacza. Kilka miesięcy później został nawet kierownikiem budowy pięćdziesięciu baraków mieszkalnych dla esesmanów, dzięki czemu podziemie zyskało pełne plany wznoszonych budowli. Jadał w stołówce SS, obawiając się, że rozpozna go jakiś rekrut ze Śląska. Dlatego starał się być
bardziej niemiecki niż sami Niemcy i ostro reagował na najmniejszą krytykę Hitlera, Niemiec czy Wehrmachtu. Wkrótce tylko on sam w jednostce czytał partyjną gazetę „Völkischer Beobachter” czy esesmańską „Der Stürmer”! ZWZ – następca SZP – oraz liczne mniejsze grupki oporu działające samodzielnie zdobywały fundusze częściowo z zysków z czarnorynkowego handlu i licznych składek. Czasami różnica między wymuszeniem a dobrowolnymi datkami miała charakter raczej akademicki! Jeden z członków podziemia, młody Żyd Samuel Goldberg, z zawodu komediant, który przyłączył się do ruchu w końcu 1939 r., napisał wiele lat później:
Większość czasu spędzałem na zbieraniu pieniędzy od handlarzy na rynku. Podawano mi nazwiska handlarzy sympatyzujących z ruchem oporu. Podchodziłem do nich i żądałem pieniędzy. Handlarze dawali mi po 50 do 100 złotych i często podawali nazwisko innego sympatyka sprawy. Zastanawiam się, gdzie w tym wszystkim byli partyzanci (...), [krążyły plotki o oddziałach leśnych], ale całość nadal wyglądała na niezorganizowaną. [S. Goldberg, t. 2, IWM 06/521]
W dzienniku doktora Klukowskiego znajdują się liczne wzmianki o zbrojnych rabunkach, z których część bez wątpienia przeprowadziły oddziały podziemia. Na przykład 22 stycznia Klukowski opisał obrabowanie pracownika miejscowej fabryki, który wracał z Zamościa z kwotą 15 tysięcy złotych. Młody człowiek poprosił o podwiezienie, a po kilku minutach wyjął broń, wycelował w kierowcę i zabrał mu walizeczkę z pieniędzmi. Później Klukowski dowiedział się, że akcję przeprowadziło podziemie[4]. Utworzenie pięcioosobowych komórek konspiracyjnych miało na celu „atomizację” czy też izolację jego członków. Dana osoba lub grupka osób otrzymywała pewne zadania, nie miała jednak pojęcia o całym kontekście. Samuel Goldberg zawsze słyszał: „Jesteś jednym z nas”, ale, jak stwierdził później: „Kim byliśmy »my«, pozostawało tajemnicą”. Znał tylko cztery inne osoby ze swej komórki. Aby uniknąć robót przymusowych, uciekł z Piotrkowa do Warszawy, gdzie nawiązał kontakt z podziemiem poprzez „człowieka o nazwisku »Czarniecki« na jednym z podwórzy”. Przez kilka następnych miesięcy Goldberg był łącznikiem, agentem czarnorynkowym i dostawcą broni. Nauczono go wystrzegać się niemieckich patroli w czasie podróży pociągiem i pozbywać się przesyłek, zanim żandarmi wsiedli do pociągu. Jego pierwszym zadaniem było dostarczenie pistoletów do piekarni w Falenicach. Następnie posłano go z jego przyjacielem Zeligiem do Mińska, ale podczas noclegu w żydowskiej wiosce Dubra otrzymali nowe zadanie – przewieźć broń wraz z amunicją na saniach z ziarnem. Ponieważ śniegu było niewiele, w pewnym momencie sanie
utknęły. Naprzeciwko pojawiły się światła niemieckiej ciężarówki, ale skręciła ona w bok, zanim do nich dojechała. Samuel następnie otrzymał rozkaz powrotu do Warszawy, gdzie przydzielono mu kwaterę w burdelu. Ponieważ był Żydem, znajdował się w większym niebezpieczeństwie niż w getcie, zwłaszcza że burdelmama była fanatyczną antysemitką. Ostatecznie rozczarowany podziemiem Samuel postanowił schronić się w warszawskim getcie. Zdecydowanie odrzucił namowy Zeliga, który usiłował go do tego zniechęcić:
Jakie podziemie? – warknąłem. – Podziemie, które rabuje sklepy, zabija ludzi. (...) Ta organizacja to po prostu zorganizowana banda. Zupełnie nie szkodzą Niemcom, a ich działania tylko zwiększają prześladowania Polaków. [S. Goldberg, t. 2, IWM, 06/521]
W pierwszych miesiącach okupacji przeprowadzano liczne przerzuty uchodźców, zwłaszcza Żydów, którzy usiłowali uciec od niemieckich prześladowań do strefy radzieckiej. Student Z.R. Pomorski spotkał po mszy kogoś, kto poprosił go o przeprowadzenie grupy na obszar pod okupacją radziecką. W wypadku zatrzymania przez Sowietów zamierzał się tłumaczyć, że ucieka w celu kontynuowania studiów, a w wypadku zatrzymania przez Niemców miał mówić, że pracuje w pobliskim gospodarstwie. Odbył kilka udanych wypraw przez granicę i coraz lepiej radził sobie w nocy. W końcu jednakże wpadł na radziecki patrol. Zdołał uchronić podopiecznych, uciekając w pojedynkę i odwracając uwagę Sowietów. Jak napisał później:
Chodzi teraz tylko o to, by odciągnąć nagonkę – nagle odkrywasz potrzebną energię. (...) Zachowujesz się niczym lis. Kieruje tobą instynkt. Biegniesz aż po granice wytrzymałości ciała, a kiełkująca nadzieja pozwala wytrzymać wysiłek. Odgłosy pościgu zdają się dochodzić zewsząd – potem słychać błyski i strzały. Wtedy uświadamiasz sobie, że leżysz na ziemi, i nic już cię nie obchodzi. Jesteś zbyt zmęczony, nawet żeby myśleć. [Pomorski, IWM, 96/55/1] Pomorski został schwytany i zesłany na Syberię. Uciekł stamtąd w 1941 r., by dołączyć do Armii Polskiej w ZSRR. Polski ruch oporu przechodził różne stadia. Pomorski uważał, że jego działalność jest częścią „protopodziemia”. Dochodziło także do licznych spontanicznych aktów oporu. Gdy w lipcu 1940 r. grupa brytyjskich jeńców wojennych maszerowała w konwoju przez okolice Poznania, pracujące na
polach kobiety machały do nich przyjaźnie, a gdy sami zaczęli tam pracować, otrzymywali od nich przy każdej okazji jedzenie. Gordon Manners, który trafił do obozu jenieckiego nieopodal Torunia, widział, jak strażnicy strzelali do Polki odwiedzającej pobliski cmentarz, która usiłowała przekazać przez druty kolczaste chleb. Na szczęście zdołała uciec. Dwa miesiące później, we wrześniu, Manners zanotował w dzienniku, że dzieci przerzucały jabłka przez mur obozowy.
Pewna dziewczyna pożyczyła niemowlę i przechodząc obok nas, upuściła ukrytą w śpioszkach torbę bułek. Natychmiast stłoczyliśmy się wokół prezentu; zanim wartownicy do nas dotarli, po bułkach nie było już śladu. [IWM, 05/64/1]
Wobec dojmującego braku żywności wielu musiało łamać niemieckie zarządzenia. Taki dylemat dotknął na przykład rodzinę nazwiskiem Ślązak, która prowadziła w Łodzi sklep tekstylny. Już w październiku 1939 r. czternastoletni Jurek Ślązak wraz z matką jeździł raz w tygodniu na wieś, żeby nielegalnie kupić żywność, drżąc przed niemieckimi kontrolami. Kilkakrotnie omal nie zostali przyłapani. Jurek wraz z kolegami zajął się także o wiele bardziej ryzykownym zajęciem w postaci przekazywania chleba Żydom w getcie. Wysiadając z tramwaju na przystanku końcowym przed odwiedzinami u wuja, Jurek dostrzegł otwór w murze getta, przez który dzieci żebrały o jedzenie. Od tego momentu aż do zamurowania otworu wraz z kolegami dostarczał żywność. Jak później zauważył:
Robiliśmy te rzeczy, nie myśląc o niebezpieczeństwie ani o konsekwencjach, jakie spotkałyby nas i nasze rodziny, gdyby nas złapano. [Ślązak, IWM, 95/13/1]
Kościół katolicki, a także Kościół prawosławny w radzieckiej strefie okupacyjnej stanowiły dla ludności oparcie, a często próbowały przeciwstawiać się władzom okupacyjnym. Książę arcybiskup Sapieha w listopadzie 1940 r. wystosował apel do Hitlera w proteście przeciwko wypędzaniu Polaków z terenów wcielonych do Rzeszy – ale bez rezultatu. W Generalnym Gubernatorstwie kościoły stanowiły bastiony polskości. Liczne relacje mówią o księżach i zakonnicach skrycie wspierających podziemie. Dodawano otuchy nawet brytyjskim jeńcom. Gordon Manners na przykład wspomina siostrę zakonną, która mijając grupę jeńców, upuściła jednomarkowy banknot. W Krakowie podziemie zdołało zorganizować finansową pomoc dla Żydów poprzez zgromadzenie
sióstr urszulanek, a w innych miejscowościach pojedynczy księża czy zakonnice ukrywali Żydów lub załatwiali dla nich aryjskie dokumenty. W radzieckiej strefie okupacyjnej aresztowanych zostało wielu księży – tak polskich, jak i ukraińskich – kościoły obłożono wysokimi podatkami, jednakże trudno było je zlikwidować. Jak głosiła jedna z relacji ze strefy radzieckiej, która dotarła do brytyjskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych: „Zwłaszcza kobiety były gotowe bronić kościołów, nawet za cenę życia”. W obu strefach okupacyjnych pod warstewką oficjalnego spokoju wrzały oburzenie i gniew. Niekiedy dochodziło do otwartej konfrontacji. Pewien brytyjski dyplomata był świadkiem następującego incydentu we Lwowie w styczniu 1940 r.:
Czterech miejscowych milicjantów próbowało zapanować nad bardzo niespokojną kolejką. Używali skrajnie ostrych środków, zwłaszcza jeden z nich wyróżniał się sadyzmem. (...) Gdy przechodziłem, powalił starą chłopkę i zaczął ją okładać kolbą karabinu. Ona z trudem się podniosła na nogi i wyciągnęła z siatki wielką butelkę wódki, którą walnęła milicjanta między oczy. Butelka pękła na kawałki, milicjant zwalił się jak kłoda, a jego trzech kolegów, którzy usiłowali mu pomóc, zastygło w bezruchu wobec determinacji starszej pani trzymającej w garści zbitą szyjkę butelki. Tłum wiwatował. Trzej milicjanci w końcu udali, że nic nie widzieli, a starsza pani dotrzymała pola. [NA, FO371/24471]
Katalizatorem tworzenia się grup podziemnych była potrzeba zdobywania wiarygodnych informacji o sytuacji kraju, gdyż wpływało to na losy wszystkich rodzin. W oficjalnej prasie znaleźć można było jedynie propagandę i oficjalne obwieszczenia, choć niekiedy ocalałym polskim redaktorom udawało się przemycić zawoalowaną krytykę swych niemieckich panów. W październiku 1939 r. w Warszawie zaczęto publikować gazetkę „Polska Żyje”; w maju 1940 r. ukazało się pięć numerów. Na pierwszej stronie u góry umieszczano następujące oświadczenie:
Za biuletyn ten nie wolno pobierać żadnych opłat! Nie można pozwolić, by wpadł w ręce wroga. Nie wyrzucać. Nie niszczyć. Przeczytać i przekazać tylko komuś godnemu zaufania[5]. [NA, FO24476]
Szacowano, że gazeta docierała do około 150 tysięcy osób. Publikowano w niej artykuły, komunikaty rządu na uchodźstwie oraz doniesienia brytyjskich i francuskich stacji radiowych. Istniało kilka innych gazet podziemnych, jak „Wiadomości Polskie” czy „Głos Polski”, które popierały rząd generała Sikorskiego. Druga z tych gazet stanowiła w rzeczywistości oficjalny biuletyn rządu w Angers. Powielano także ulotki, których treść przepisywano w znacznej mierze z ulotek zrzucanych przez alianckie samoloty. Drukarnie przenoszono z miejsca na miejsce, żeby nie wykryło ich Gestapo. Doręczaniem gazet do punktów dystrybucyjnych zajmowały się często łączniczki, wiele ryzykując. W Krakowie na przykład młoda socjalistka Miriam Peleg-Mariańska wydawała gazetę „Wolność”. Dzięki podziemiu otrzymała „aryjskie” dokumenty. Pomagała jej Bronisława Langrod, żona byłego polskiego ambasadora przy Lidze Narodów. Zagrożenie wzrosło, gdy Bronisława została zmuszona do przyjęcia niemieckiego lokatora. Miriam wspominała, że pewnego dnia przeszedł on przez salon, w którym na stole leżał świeżo wydrukowany egzemplarz numeru. Miriam była bliska paniki, Bronisława jednakże spokojnie zauważyła: „Czemu się przejmujesz? Przecież on nie czyta po polsku!”.
Próby centralizacji oporu zbrojnego i unikanie przedwczesnych działań Kluczem do skuteczności ruchu oporu było połączenie licznych powstałych grup. W październiku 1939 r. generał Tokarzewski-Karaszewicz odbył niebezpieczną podróż po głównych miastach okupowanej przez Niemców Polski, podejmując pierwszą, niezbyt udaną próbę podporządkowania licznych grup oporu, których liczbę szacował na przynajmniej sto. Także generał Sikorski, powołując w styczniu 1940 r. ZWZ, nie zdołał w pełni scentralizować i skonsolidować ruchu oporu. W styczniu 1940 r. znajdujące się we Francji polskie naczelne dowództwo nakazywało Armii Krajowej (ZWZ) w ciągu kolejnych miesięcy powstrzymać się od aktywnych działań, a skoncentrować się na organizacji i gromadzeniu zaopatrzenia. Oddziały miały się zajmować tylko małym sabotażem. Naczelne dowództwo obawiało się, że bardziej aktywne działania wywołają niemieckie i radzieckie represje. Istniały nawet podejrzenia, że Niemcy pragną doprowadzić do wybuchu powstania. W Warszawie na przykład istniało kilka organizacji „rzekomo patriotycznych”, takich jak Związek Walki Czynnej, które w rzeczywistości stanowiły niemiecką prowokację. To
samo mówili wszyscy, którzy zdołali wydostać się z Polski i dotarli do Angers lub do alianckich przedstawicielstw. Sir Wilfried Greene, przewodniczący brytyjskiego sądu apelacyjnego, spotkał w Rzymie madame Potowską (krewną księcia Radziwiłła), która oświadczyła mu, że alianckie audycje radiowe nie powinny zachęcać Polaków do przedwczesnych działań, gdyż doprowadzi to jedynie do brutalnych represji. „Naszym hasłem winno być: cierpliwie czekać”. W praktyce jednakże takie grupy jak oddział „Hubala” w Górach Świętokrzyskich czy partyzanci w lasach i na moczarach radzieckiej strefy okupacyjnej ignorowały te zalecenia. Z Polski napływały doniesienia i plotki o działaniach, które zapewne były echem poczynań „Hubala”. W grudniu do Paryża dotarła wieść o oddziale polskim działającym na Kielecczyźnie. Miał on liczyć
około 250 ludzi, podzielonych na dziesięć grup. Posiadają one karabiny oraz trochę ręcznych i ciężkich karabinów maszynowych. Oddział ma także kilka dział polowych, radiostacje i działka przeciwpancerne. Sprzęt został dla bezpieczeństwa zakopany, lecz wilgoć i rdza bardzo utrudniają konserwację. Zebranie każdego mniejszego oddziału wymaga dwunastu godzin lub trzech dni, jeśli miałby wymaszerować z okolic stacjonowania. [NA HS4/163]
Te same źródła donosiły, że w regionie tym działały też „inne oddziały”, jeszcze nie w pełni zorganizowane, w Opocznie zaś istniała „organizacja polityczna” licząca około 500 członków. W marcu 1940 r. oddział „Hubala” zdołał wyeliminować cały niemiecki batalion nieopodal wioski Huciska. W odpowiedzi Niemcy sformowali specjalny oddział przeciwpartyzancki złożony z jednostek SS i Wehrmachtu, wyposażony w czołgi. W czerwcu 1940 r. do Paryża dotarło ponure zestawienie niemieckich represji: spalono czternaście wsi, zabito około 1200 mieszkańców. We wsi Szałasy „aresztowano wszystkich mężczyzn od piętnastego roku życia wzwyż. Część rozstrzelano, pozostałych zaś zamknięto w szkole, którą następnie podpalono”. 30 kwietnia „Hubal” wpadł w zasadzkę w wąwozie pod Opocznem i zginął. Jego okaleczone ciało Niemcy wystawili na widok w pobliskich wioskach, po czym zabrali je do Tomaszowa Mazowieckiego, gdzie je spalono lub skrycie pogrzebano, tak by grób nie stał się miejscem pamięci dla ruchu oporu. Zimą 1939/1940 donoszono też często o działalności grup polskich partyzantów w radzieckiej strefie okupacyjnej. W styczniu 1940 r. książę Karol Radziwiłł oznajmił brytyjskiemu ambasadorowi w Watykanie, że na bagnach Prypeci ukryły się „tysiące ludzi” z dużymi zapasami broni. Uważał, że zerwą się oni do powstania, gdy tylko Niemcy i Sowieci podejmą działania na innych frontach. W listopadzie podobne raporty przesłał rządowi polskiemu konsul z Rumunii; według niego na
Wołyniu i Polesiu przeciwko bolszewikom walczyli „partyzanci”, we wschodniej Galicji zaś powstała ukraińska organizacja „licząca około 10 tysięcy członków ze sporymi zapasami broni”, która pod dowództwem polskich oficerów przygotowuje się do walki z Sowietami. Wobec braku działań na froncie zachodnim część Polski pozostająca pod okupacją radziecką była potencjalnie lepszym miejscem na działania polskich partyzantów. Spacyfikowanie północnej części zajęło nieco czasu, wybuch wojny radziecko-fińskiej w końcu listopada doprowadził do wycofania stamtąd najlepszych oddziałów Armii Czerwonej, a wyniki pierwszych walk mogły sugerować, że Sowieci poniosą klęskę. Pewna „inteligentna polska dama”, która wyjechała ze Lwowa w okolicach Nowego Roku, powiadomiła ambasadora Kennarda:
Cztery miesiące okupacji (...) połączyły Polaków, Ukraińców i przynajmniej średniej klasy Żydów w stopniu, który niewielu uważałoby wcześniej za możliwy. Nikt nie szanuje rosyjskich okupantów i nietrudno będzie zorganizować powstanie, jeśli stanie się to szybko, zanim głód i aresztowania nie podkopią sił życiowych ludności. (...) Często zabijano rosyjskich oficerów nawet w samym Lwowie, przez co większość z nich nocami barykadowała się w mieszkaniach. Na prowincji grupy młodych mężczyzn i chłopców tworzyły się, były rozbijane i odtwarzały się na nowo. Bez wątpienia w lasach, a może nawet i w miastach znajdowały się duże zapasy broni. [NA, FO371/24470]
Dama ta jednakże wątpiła w to, że powstanie będzie skuteczne, jeśli z innej strony nie nastąpi „poważny atak” na „chwiejnego rosyjskiego kolosa”. Pułkownik Gubbins, ekspert od działań partyzanckich w departamencie MI (R) brytyjskiego Ministerstwa Wojny, który później miał zostać dyrektorem operacyjnym SOE na Europę Zachodnią i Środkową, przewidział możliwość wykorzystania przez Estończyków, Łotyszy i Litwinów wojny fińskiej dla pozbycia się oddziałów radzieckich z ich terytorium. W takim przypadku żołnierze polscy internowani na terenie tych krajów entuzjastycznie przyłączyliby się do walki, wywołując powszechne powstanie na wschodnich obszarach Polski. Porażka Finlandii w marcu 1940 r. położyła kres tym rojeniom.
Działania sabotażowe w Rumunii i na
Węgrzech Podczas gdy na terenie Polski szeroko zakrojony opór zbrojny był, wbrew złudzeniom niektórych awanturników, całkowicie wykluczony, można było prowadzić skromniejszą kampanię działań sabotażowych. Istniało mnóstwo kuszących celów i w samej Polsce, i poza nią, zwłaszcza w Rumunii i na Węgrzech, skąd ropę i inne surowce transportowano do Niemiec koleją i Dunajem. Jednakże zniszczenie tych linii komunikacyjnych wymagało dostarczenia odpowiedniego sprzętu i materiałów wybuchowych. W połowie października 1939 r. Polacy mieli już czynnych agentów na terenie Węgier i Rumunii. W Budapeszcie osobą kontaktową był pewien major Wojska Polskiego, zatrudniony w polskim poselstwie, choć rzeczywistym dowódcą był tajemniczy pan „A”, który kierował grupą dziewięciu oficerów działających na terenie Węgier. Każdy z tych oficerów prowadził swoich agentów w Polsce. Major był jedynie pośrednikiem i nie miał nawet upoważnienia do otwierania przesyłek adresowanych do pana „A”. Grupa ta z powodzeniem atakowała transporty zboża i ropy na barkach na Dunaju. Robili przecieki w ładowni, przez co przewożone zboże gniło; dziurawili zbiorniki z ropą, powodując wyciek do wód rzeki. Podobną organizację tworzono na terenie Rumunii, gdzie pan „B” poszukiwał ochotników w polskich obozach internowania. Zalążki grup powstawały także w Europie Północnej i Zachodniej. W Sztokholmie działał polski oficer usiłujący pozyskać personel spośród tych, którym udało się uciec do państw bałtyckich. Do Hagi posłano oficera, który miał ocenić, czy istnieje możliwość podjęcia współpracy z „miejscowymi”. Polski oficer działający w Szwajcarii nawiązał kontakt z przemytnikami diamentów odbywającymi wyprawy do Niemiec. Zadaniem agentów działających na terenie Holandii i Belgii było początkowo przemycanie materiałów propagandowych do Niemiec oraz sprawdzenie, czy „możliwe będzie wykorzystanie tego kanału do przerzucania ludzi”, żeby odszukać działających na terenie Niemiec agentów polskiego wywiadu, z którymi utracono kontakt po wrześniowej klęsce. Później liczono na to, że uda się utworzyć „szlak przez Ren w celu przerzutu sprzętu”. Brytyjczycy mieli duże możliwości wspierania Polaków w ich akcjach sabotażowych. W połowie października Ministerstwo Wojny skontaktowało się z Polakami poprzez departament MI (R). Odbyły się rozmowy prowadzone „z ogromną szczerością przez obie strony”. Ustalono, że armie ustanowią pełnomocników w Londynie, mających bezpośredni dostęp do naczelnych dowódców. Ich zadaniem będzie opracowywanie planów działań oraz utworzenie skutecznej organizacji prowadzącej działania sabotażowe. Zakres czynności obejmował:
• Wyselekcjonowanie personelu i zapewnienie mu przeniesień służbowych. • Szkolenie wybranych osób. • Dostarczenie materiałów wybuchowych, sprzętu itp. • Zapewnienie łączności radiowej. • Zorganizowanie dostaw sprzętu. • Przerzucanie wyszkolonych osób na teren ich działań. • Sporządzenie ogólnego planu działań. • Przekazywanie rozkazów. [NA, HS4/193] Na krótką metę MI (R) oraz wyznaczony polski oficer musieli ustalić, co naprawdę się dzieje na danych terenach, zwłaszcza dowiedzieć się jak najwięcej o „istniejących już organizacjach, ich stanie gotowości, ich celach i posiadanym sprzęcie, ich środkach łączności itp.”, a także stworzyć skuteczne kanały łączności umożliwiające bezpieczne dostarczanie broni, pieniędzy i ludzi. Wreszcie należało sporządzić plan działań, choć zgodnie z ogólną tendencją na przełomie 1939 i 1940 r. podkreślono, że „chwilowo opór musi mieć charakter bierny, tak by przeciwnik nie wiedział o formowaniu się organizacji”. W listopadzie pułkownik Gubbins został wysłany do Paryża, gdzie miał współpracować z podpułkownikiem Ganem z Oddziału II polskiego sztabu. Gano odwiedził Budapeszt, Belgrad i Bukareszt, polecając agentom, by nawiązali kontakty w Polsce i w ZSRR oraz by gromadzili zapasy broni. Tę ostatnią mieli najpierw umieścić w bezpiecznych skrytkach w pobliżu granicy, potem zaś „w zależności od okazji” przerzucić ją na północ do Polski. Na terenie Węgier ukryto już do tego czasu „kilkaset pistoletów i rewolwerów” zabranych przez uchodźców; trwało ewidencjonowanie tej broni. Agenci wręczyli też Ganowi długą listę zapotrzebowania z Wielkiej Brytanii, obejmującą granaty ręczne, żelatynę wybuchową (gelignit) oraz radiostacje, do których zasilania niezbędne były baterie z suchymi ogniwami. Gano omówił z Gubbinsem w Paryżu plany przyszłych działań sabotażowych. Podkreślając fakt, że na razie na terenie Polski nie należy podejmować żadnych akcji sabotażowych ani partyzanckich, zasugerował, by działania wymierzone przeciwko Niemcom prowadzić na terenie państw neutralnych w taki sposób, by niemożliwe było powiązanie ich z Polakami. Uważał, że najlepsze perspektywy co do tego istniały na Dunaju. W grudniu 1939 r. w Bratysławie znajdowało się około 150–200 pustych barek rzecznych. Polacy mieli na miejscu agentów i przygotowywali już plany. Gubbins doniósł, że „proponują umieścić bomby zegarowe w co drugiej barce”. Miał to być skuteczny sposób, gdyż barki te były drewniane i „najczęściej cumują burta w burtę”.
Dysponowano raportami polskich agentów na temat niemieckich fabryk na Górnym Śląsku, na których podstawie można było wypracować w przyszłości najlepszą metodę ich uszkodzenia. Otrzymano także raporty od agentów na terenie Niemiec poprzez, jak określił to Gano, system „skrzynek na listy”. Gano podawał przykład listu przesłanego do Budapesztu, zawierającego opis i szkic umocnień na Wale Zachodnim, wykonane przez niemieckiego robotnika. List został wysłany na Węgry, a cenzura nie zdołała odkryć dodatkowych informacji zapisanych atramentem sympatycznym. Z Węgier przesłano list do polskiego agenta w Rumunii. Dostarczanie materiałów niezbędnych do prowadzenia działań sabotażowych z Londynu na Węgry i do Rumunii wiązało się jednak z dużymi problemami. Brytyjskie poselstwo w Rumunii obawiało się, że dostarczenie przesyłek możliwe będzie jedynie poprzez wręczanie łapówek, co z kolei rodziło ryzyko szantażu. Dlatego proponowano, by przesyłki kierować do agenta w Belgradzie lub w Budapeszcie jako „towar tranzytowy”, a następnie wyładować w „jakimś ustronnym miejscu nad rzeką”. Polacy zdołali utworzyć w Budapeszcie i Bukareszcie składy i teoretycznie zdolni byli przyjmować około tony ładunków miesięcznie. Wielka Brytania jednakże poprzez istniejące kanały przerzutowe mogła wysyłać jedynie 250 kilogramów miesięcznie. Do końca stycznia wysłano kilka radiostacji oraz przygotowano plany kolejnych dostaw na luty. W lutym 1940 r. polskie plany działań sabotażowych wciąż jeszcze nie były dopracowane. Sformowano już grupy „chętnych i dobrze wykwalifikowanych osób” celem sabotowania transportów kolejowych. Zdecydowano się umieścić nieco szmerglu w łożyskach osi wagonów, by doprowadzić do przegrzewania się osi i awarii hamulców. Ponieważ linie kolejowe do Niemiec wiodły krętymi górskimi trasami, niesprawne hamulce musiały szybko spowodować znaczne zaburzenia ruchu. Kolejnym celem były niemieckie barki na węgierskim odcinku Dunaju. Angielscy i francuscy biznesmeni, wspierani finansowo przez swe rządy, już zakłócali dostawy rzeczne dla Niemiec, po prostu wynajmując za zawyżone ceny mniejsze barki, zdolne do żeglugi w górę Dunaju. Niedostatek dostępnych barek zmusił Niemców do transportowania towarów na pokładach greckich jednostek o dużym zanurzeniu. Mogły one docierać najwyżej do Turnau-Severin, gdzie ładunki przeładowywano na barki należące do niemiecko-rumuńskiej spółki. Dochodziło tam do stłoczenia barek, co tworzyło z nich potencjalnie dobry cel. Według źródeł polskich barki te były słabo strzeżone przez starszych wartowników, toteż szanse na udany sabotaż były spore. Już w listopadzie w Turnau-Severin zgromadzono oddziały sabotażystów. Dla ukrycia ich tożsamości gromadzono przedmioty pochodzące z Węgier – zapałki, guziki, papierosy, książki, a nawet nowe węgierskie gazety. W ten sposób za sprawców sabotażu uznano by miejscowych Węgrów, a nie Polaków. Istniały już też plany ataków na rurociągi transportujące ropę do rumuńskiego Giurgiu, gdzie
tankowano ją na dunajskie barki. Brytyjczycy otrzymali informację, że mobilizacja oddziałów mających przeprowadzić atak potrwa około trzech tygodni od chwili nadejścia sygnału z Londynu. Jednakże wcielenie planów w życie nie było takie łatwe. Agentów rumuńskich uważano za niepewnych, jako że ich cele często były odmienne od celów alianckich. Zdecydowano się zatem pozyskać „polskich patriotów” z rumuńskim obywatelstwem, ale do marca 1940 r. udało się wybrać jedynie sześć osób spośród rozważanych ponad 100 kandydatów. Polska siatka w Budapeszcie została spenetrowana przez niemiecki wywiad. Jak wspominał w 1974 r. wysłany wówczas na Węgry kapitan Peter Wilkinson, „w mieście panował zamęt”. Niewielka grupka Polaków, zachęcana przez brytyjską SIS, regularnie przekraczała granicę (pieszo i na nartach), dostarczając ruchowi oporu materiały wybuchowe. Jedną z najsławniejszych postaci była hrabina Skarbek, która w 1941 r. używała pseudonimu „Christine Granville”. Była pierwowzorem dziewczyny Jamesa Bonda – rozwiązła i niezwykle odważna. Budziła takie namiętności, że polski agent Józef Radzimski, którego awanse odrzuciła, próbował postrzelić się w genitalia, a kiedy chybił, rzucił się z mostu do Dunaju. Przeżył, gdyż rzeka była zamarznięta. Takie dramaty przyczyniały się do stanu „zamętu”, o którym donosił Wilkinson.
Działania organizacyjne, pozyskiwanie zaopatrzenia i akcje sabotażowe w Polsce W początkach 1940 r. na południowo-wschodnich ziemiach Polski istniał już zalążek organizacji zdolnej prowadzić działania sabotażowe przeciwko wybranym celom. W styczniu „polscy młodzieńcy” podpalili szyb naftowy koło Borysławia, ale był to jedynie odosobniony incydent. Wyznaczono dwa miejsca ataków na linie kolejowe Lwów–Przemyśl oraz Lwów–Podwołoczyska, wybrano także odpowiednie ładunki wybuchowe znajdujące się już w Polsce. Podejmowano także próby nawiązania kontaktu z kolejarzami, którzy świetnie znali polską sieć kolejową. Wiosną 1940 r. działania ruchu oporu na terenie Polski stawały się jednak coraz trudniejsze ze względu na zaostrzenie środków bezpieczeństwa na granicach między strefami okupacyjnymi. W czerwcu Wilkinson doniósł, że środki bezpieczeństwa na granicy polsko-rumuńskiej stały się tak surowe, że każda grupa kurierska musiała dysponować wsparciem „kompanii wolnego korpusu polskiego w Rumunii”. Kompania atakowała jeden z radzieckich posterunków granicznych, a w powstałym zamieszaniu kurierzy usiłowali się przedrzeć. Straty wynosiły nawet 50 procent. Dlatego
Polacy byli coraz mniej chętni do tracenia ludzi podczas prób przekraczania granicy. Radzili, by broń i materiały wybuchowe zostały zgromadzone w Turcji lub Egipcie, skąd można byłoby je ściągnąć, gdyby nadarzyła się okazja ich użycia. Przez granicę trzeba było przerzucać nie tylko materiały wybuchowe, broń ręczną i radiostacje. Polski ruch oporu potrzebował także pieniędzy. 15 marca Niemcy wprowadzili nowe banknoty 100, 500 i 1000-złotowe, pozostawiając mniejsze nominały w obiegu. Teoretycznie banknoty o niskich nominałach można było przemycać przez granicę tylko w wielkich nieporęcznych workach, co jeszcze bardziej narażało kurierów. Dlatego polski minister spraw zagranicznych zwrócił się do brytyjskiego rządu o zgodę na złożenie w Wielkiej Brytanii zamówienia na wykonanie wiernych falsyfikatów nowej waluty. Polski rząd obiecywał honorować po wojnie wszystkie wydane mu banknoty. Mimo oporów brytyjskiego Ministerstwa Skarbu wydano na to zgodę. W lutym 1941 r. generał Sosnkowski złożył raport na temat niektórych działań sabotażowych prowadzonych w obydwu strefach okupacyjnych aż do początku czerwca 1940 r. Najczęstszymi formami sabotażu były:
Spuszczanie paliwa z cystern w jadących pociągach, niszczenie paliwa poprzez dosypywanie cukru, podpalanie [paliwa] za pomocą spłonek czasowych nastawionych na długą zwłokę, gdy pociąg znajdował się już daleko na terytorium Rzeszy, wyrządzanie ukrytych szkód maszynom fabrycznym, wykolejanie pociągów, zanieczyszczanie zapasów żywności i wywoływanie chorób wśród ludzi i zwierząt. [NA, FO371/26723]
Sosnkowski podał następnie kilka przykładów aktów sabotażu w obu strefach, choć nie opatrzył ich datami: • Wykolejenie dwóch pociągów koło Łodzi – transportu wojska oraz transportu ropy. Zginęło lub zostało rannych wielu niemieckich żołnierzy, benzyna uległa spaleniu. Sami Niemcy rozstrzelali kilku własnych ludzi w ramach kary za zaniedbania służbowe. • Regularne akty sabotażu w fabrykach zbrojeniowych, na przykład w Starachowicach, gdzie uszkadzano maszyny lub wymontowywano z nich istotne części. • Zanieczyszczanie wagonów pociągów ekspresowych do Rzeszy zarazkami powodującymi poważne schorzenia nerek. W strefie radzieckiej sabotowano transporty do Rzeszy, w lwowskim Łyczakowie zniszczono znaczny skład amunicji i w pobliżu stacji kolejowej podpalono spore zapasy siana i żywności [źródło: NA, FO371/26723].
Upadek Francji Wiosną 1940 r. polski rząd na uchodźstwie z radością powitał zaproszenie generała Sikorskiego na udział w posiedzeniu alianckiej Najwyższej Rady Wojennej. Zdaniem Sikorskiego dowodziło to, że Polska ma „całkowicie równą pozycję wśród aliantów”, i kwestionowało twierdzenia niemieckiej propagandy, że Polska jest wyzyskiwana przez oba mocarstwa. Polacy okazali się godni miana czynnych sprzymierzeńców Wielkiej Brytanii i Francji. Wiosną 1940 r. dysponowali dwiema dywizjami, brygadą piechoty i brygadą zmechanizowaną we Francji. W kwietniu 1940 r. wysłali jedną z brygad do Norwegii. Oddziały polskie walczyły dzielnie w trakcie krótkiej kampanii zakończonej klęską Francji. Marszałek Pétain powiedział generałowi Sikorskiemu, że był świadkiem, jak polska 1. Dywizja Grenadierów odrzuciła w walce cztery dywizje niemieckie, i dodał: „Gdyby polskich dywizji było dziesięć, zwycięstwo byłoby pewne”. Po upadku Paryża 19 czerwca 1940 r. rząd polski rozpoczął ewakuację oddziałów. Na pokładach brytyjskich okrętów udało się umieścić około 22 500 polskich żołnierzy. Wieczorem 21 czerwca król Jerzy VI powitał na dworcu Paddington prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej. Generał Sikorski zamierzał kontynuować walkę z Niemcami poprzez odtworzenie oddziałów z żołnierzy ewakuowanych z Francji oraz dalsze kierowanie działaniami podziemia w kraju. Wpierw jednakże musiał potwierdzić pozycję we własnym rządzie w Londynie. Upadek Francji i bezładna ewakuacja rządu polskiego, a także sytuacja polskich żołnierzy w Wielkiej Brytanii obudziły osłabłą niechęć między przedstawicielami sanacji a członkami przedwojennej opozycji. Skłonność Sikorskiego do poszukiwania możliwości poprawy relacji ze Związkiem Radzieckim i utworzenia na jego terytorium polskiego legionu do walki z Niemcami – na wypadek wybuchu wojny Hitlera ze Stalinem – oburzyła także polskich konserwatystów. W pewnym momencie Sikorski lękał się nawet o własne bezpieczeństwo. Dzięki mediacji generała Sosnkowskiego zdołał uniknąć utworzenia nowego gabinetu pod przewodnictwem ministra spraw zagranicznych Augusta Zaleskiego. 19 lipca prezydent Raczkiewicz poprosił Sikorskiego o utworzenie nowego rządu jedności narodowej, opartego na „harmonijnej współpracy stronnictw”. W rzeczywistości stało się jednak jasne, jak stwierdził sir Howard Kennard, że „nie było dla niego alternatywy. (...) Polakom niełatwo byłoby sobie poradzić bez niego w roli męża stanu”. Po przegranej Francji i wypchnięciu wojsk brytyjskich z kontynentu europejskiego przed Sikorskim stanęło iście herkulesowe zadanie podtrzymania działalności ruchu oporu na terenie Polski.
Wpływ upadku Francji na ruch oporu w Polsce Zygmunt Klukowski napisał 16 czerwca 1940 r. w dzienniku: „Wiadomości z Francji coraz straszniejsze. Wszyscy chodzą przybici do ostateczności, wiara w zwycięstwo aliantów została poważnie zachwiana”. Nie ma wątpliwości, że wieści o francuskiej klęsce były dla Polaków szokiem. Major Alojzy Dziura-Dziurski był tak przygnębiony, że na pewien czas zrezygnował z działalności w ZWZ. Wiele lat później przyznał, że rozważał przyłączenie się do zwycięskich Niemców, którzy stali się panami Europy. Zrozumiał jednakże, że żaden Polak nie mógł tak postąpić, gdyż „brutalne represje niemieckie w Polsce wzbudzały oburzenie i sprzeciw, które, pomnożone, w końcu przyniosą Niemcom klęskę”. Dla polskiego podziemia zupełnie nieoczekiwana klęska Francji oraz ewakuacja sił brytyjskich z kontynentu oznaczały zmianę położenia. Przygotowywane dotychczas przez Sikorskiego i Sosnkowskiego plany zakładały narastanie polskiego oporu proporcjonalnie do porażek Niemiec na froncie zachodnim. Przewidywano zatem powtórkę z pierwszej wojny światowej – dopiero po odpowiednim osłabieniu niemieckiej machiny wojennej i wkroczeniu regularnych oddziałów polskich do kraju miało dojść do powszechnego powstania przeciwko Niemcom i Sowietom. Rzeczywistość przekreśliła ten scenariusz. Jak zauważył generał Bór-Komorowski, „Wszystkie logiczne przesłanki uzasadniające nadzieję, że Niemcy poniosą klęskę, i to bliską, rozwiały się”[6]. Trzy dni po upadku Paryża Bór-Komorowski udał się pociągiem do Warszawy na naradę z generałem Roweckim. Po drodze obserwował napawających się tryumfem Niemców. W Warszawie wraz z Roweckim zaczął się zastanawiać nad sytuacją. Klęska Francji przeorała strukturę organizacyjną ZWZ. Sieć łączności, szlaki kurierskie do Francji, za której pomocą przekazywano meldunki i rozkazy pomiędzy krajem a rządem na uchodźstwie, została właściwie zniszczona. Zanosiło się też na to, że polski ruch oporu pozostanie bez środków finansowych. Wszelkie myśli o powszechnym powstaniu się ulotniły. Obaj generałowie doszli do wniosku, że „jedynym wyjściem było przestawienie naszej organizacji na pracę długofalową”[7]. Przede wszystkim oznaczało to nasilenie działań wywiadowczych oraz wydawanie podziemnych gazet i materiałów propagandowych dla podtrzymania morale Polaków. Ruch oporu musiał także przekazywać Brytyjczykom wartościowe dane wywiadowcze z obszaru Niemiec, jako że znaczne połacie zachodnich części Polski zostały wcielone do Rzeszy. Ze względu na nasilenie niemieckich działań policyjnych generałowie doszli do wniosku, że na razie ruch oporu musi głębiej się zakonspirować i ograniczyć liczebność.
Następnych sześć miesięcy miało stanowić najcięższy okres w dziejach polskiego podziemia. Mimo to w Polsce nie pojawił się żaden Quisling ani kolaboracyjny rząd. Znany przedwojenny konserwatysta Władysław Studnicki na próżno usiłował przekonać Niemców do odbudowy państwa polskiego. Latem 1940 r. książę Janusz Radziwiłł, uwolniony z radzieckiego więzienia po osobistej interwencji Göringa, zdecydowanie odmówił współpracy z Niemcami. Polscy kurierzy przekraczający granicę Węgier donosili o niemieckiej kampanii propagandowej, która miała przekonać Polaków, że Niemcy są jedyną nadzieją na odbudowę państwa polskiego kosztem ZSRR, o ile powstanie polski legion do walki z Sowietami. Mowa była nawet o przygotowanych już mapach ukazujących zasięg geograficzny nowego państwa. Gdyby połączono to ze złagodzeniem polityki, działania te mogłyby być skuteczne, ale dla Niemców Polska była jedynie obszarem bezlitosnej eksploatacji. Po zwycięstwie na Zachodzie szansa na łagodniejsze traktowanie Polski była niewielka. 6 listopada 1940 r. Hans Frank oznajmił podwładnym, że Generalne Gubernatorstwo ma być dla Rzeszy jedynie ogromnym źródłem siły roboczej.
Londyn wobec polskiego ruchu oporu po upadku Francji Gdy polski rząd na uchodźstwie przybył do Londynu, większość polskich oddziałów wysłano do Szkocji rzekomo w celu obrony wybrzeża podczas ewentualnej próby niemieckiej inwazji. Polskie centrum polityczne i wojskowe umieszczono w hotelu Rubens przy Buckingham Palace Road w Londynie. 5 sierpnia 1940 r. podpisano umowy wojskowe, które ustaliły zasady współpracy między polskimi i brytyjskimi siłami zbrojnymi. Polska Rada Ministrów ogłosiła, że „Polska jest sprzymierzona z Wielką Brytanią i zgodnie z warunkami sojuszu Wojsko Polskie będzie walczyć ramię w ramię z wojskiem brytyjskim, gdzie tylko będzie taka potrzeba”. Po Dunkierce główną brytyjską bronią przeciwko Niemcom były sabotaż, bombardowanie z powietrza oraz blokada morska. Polska mogła się przyłączyć tylko do działań sabotażowych. 22 lipca z połączenia Secret Intelligence Service, wydziału propagandy Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz wydziału MI (R) Ministerstwa Wojny utworzono Special Operations Executive (SOE). Jak stwierdzili brytyjscy szefowie sztabu, „celem działań wywrotowych ma być nieustanne podkopywanie morale wojsk nieprzyjaciela, zwłaszcza na terenach okupowanych”. Na dłuższą metę SOE miała wspierać powstania na terenie całej okupowanej Europy, na razie jednakże priorytetem
było przerywanie łączności i osłabianie ducha bojowego wroga. W oszołomionej skalą niemieckich sukcesów Europie Polska bez wątpienia stanowiła jeden z kluczowych atutów, jakimi dysponowało SOE. Ogólne zwierzchnictwo nad SOE otrzymał minister wojny gospodarczej dr Dalton, a Ministerstwo Spraw Zagranicznych reprezentował Gledwyn Jebb. Sekcja polska SOE miała przy współpracy z Oddziałem VI polskiego Sztabu Naczelnego Wodza nawiązać łączność z polskim ruchem oporu i wspierać go na wszelkie możliwe sposoby, zwłaszcza poprzez dostarczanie ludzi i sprzętu. Choć większość polskich żołnierzy miała, jak napisał Jan Gross, „rozwodzić się nad swym losem” w Szkocji, pospiesznie zaczęto przygotowywać ludzi do działań specjalnych na terenie Polski. Do sierpnia pozyskano pięćdziesięciu żołnierzy. Stacjonowali oni w obozie nad Loch Ailort i od 17 września odbywali serię ośmiodniowych kursów w zamku Inverlochy w Fort William. Poza przeszkoleniem w rzucaniu granatów, używaniu materiałów wybuchowych oraz wysadzaniu obiektów uczono ich walki wręcz, skrytego poruszania się, śledzenia osób, a także „zabijania, sprawiania i przyrządzania owiec”. Brytyjski oficer kierujący szkoleniem, major Stacey, uważał Polaków za „ostrych jak musztarda”. Wybrani ochotnicy mieli realizować ważne zadania. W notatce służbowej sporządzonej przez Oddział VI dla SOE wyszczególniono potrzebne umiejętności:
• Operatorzy powinni być doświadczeni w obsłudze pistoletów maszynowych oraz przeszkoleni w „zamachach na życie pojedynczych osób lub niewielkich grup w domach, na ulicach, w pociągach itp.” • Powinni być specjalistami w stawianiu min oraz „radzić sobie w warunkach wymagających improwizacji”, np. sporządzaniu zapalników zegarowych, produkcji materiałów wybuchowych itp. • W szkoleniu należało położyć nacisk na wysadzanie i niszczenie środków transportu. Operatorzy mieli być zatem przeszkoleni w wykolejaniu pociągów, uszkadzaniu mostów i zwrotnic, stawianiu min przeciwpancernych na drogach i w wąskich przesmykach oraz niszczeniu linii telekomunikacyjnych. • Wszyscy żołnierze musieli umieć prowadzić samochody i motocykle. • Choć planowano także szkolić wyspecjalizowanych radiooperatorów, wszyscy uczestnicy szkolenia powinni się zapoznać z obsługą brytyjskiej radiostacji nadawczo-odbiorczej i „odbierać proste zaszyfrowane sygnały”. • Musieli umieć też przeżyć w „lasach i polach bez pomocy ze strony miejscowej ludności, nieustannie zmieniając miejsce pobytu i podejmując forsowne marsze”. • Niezbędne było szkolenie spadochronowe. • Musieli także świetnie znać strukturę niemieckiej armii, administrację partii
nazistowskiej, a także pojazdy i sprzęt używane przez Wehrmacht. • Musieli znać podstawy niemieckiego i rosyjskiego oraz w pewnym stopniu ukraiński, białoruski lub litewski. • Wreszcie „każdy z operatorów musiał umieć szkolić partyzantów w Polsce do działań dywersyjnych oraz dowodzić nimi”. [NA, HS4/315] Drugą gałęzią polskiego podziemia kierował profesor Kot, stronnik Sikorskiego, mianowany przezeń ministrem spraw wewnętrznych w londyńskim rządzie. Kot uważał, że jego zadaniem jest podsycanie niepokoju społecznego i przygotowanie w ten sposób gruntu pod rewolucję w Polsce. Na naradzie 11 października Kot pochwalił się Gledwynowi Jebbowi, że „może na przykład polecić polskim kolejarzom, a nawet szeregowym polskim policjantom, jak mają się zachowywać i co powinni robić” oraz że ma także kontakty wśród ogromnej armii Polaków wywiezionych do prac na roli i w fabrykach w Niemczech. Jednakże w rozmowie z Gubbinsem i Wilkinsonem 6 grudnia 1940 r. generał Sikorski stwierdził, że Kot odpowiada przede wszystkim za „podtrzymywanie ducha i morale kraju”. Wiązało się to z subsydiowaniem pewnych organizacji, takich jak związek kolejarzy. Siedzibą jego organizacji miał być Budapeszt. Kot zrobił wrażenie na Jebbie i Daltonie, którzy stwierdzili, że organizacja może wyrządzić Niemcom „poważne szkody”, jeśli otrzyma pomoc materialną i finansową. Rolę łącznika między Kotem, Oddziałem VI, SOE i Ministerstwem Wojny odgrywać miał Gubbins, którego włączono do SOE jako dyrektora szkolenia i operacji w stopniu generała brygady. Kot zażądał do swego użytku radiostacji na terenie Wielkiej Brytanii oraz sumy 20 milionów reichsmarek i 100 tysięcy dolarów. Miały one zostać wpłacone na konta rządu polskiego w ratach do lipca 1941 r. Środki te miały posłużyć do podtrzymania morale polskich agentów oraz urzędników, którzy zachowali lojalność wobec państwa polskiego. 7 listopada Kot zalecił SOE podjęcie „wszelkich możliwych środków” w celu dostarczenia pieniędzy do Polski, na przykład przekazania gotówki zrzucanym do Polski agentom lub przesłania jej pocztą dyplomatyczną do Watykanu, skąd mogliby ją odebrać polscy księża. Rząd brytyjski w zasadzie gotów był przekazać pieniądze, problem jednakże stanowiło pozyskanie niemieckiej waluty na rynkach w Sztokholmie, Lizbonie i Zurychu bez zwrócenia uwagi Niemców. Bank Anglii posiadał duże zapasy waluty francuskiej; zaproponowano zatem, by wymienić je na reichsmarki w strefie okupowanej Francji, to jednak wymagało czasu. Sam Kot zasugerował dokonanie „dyskretnego” rozeznania w organizacjach żydowskich w Londynie. 6 grudnia podczas narady w siedzibie rządu polskiego w hotelu Rubens z udziałem Sikorskiego,
Kota, Sosnkowskiego, Gubbinsa i Wilkinsona polski premier przedstawił postępy w rozbudowie polskiego ruchu oporu. Opisał podziemną organizację polityczną i podkreślił znaczenie uzyskiwania z Wielkiej Brytanii środków celem zakupu żywności i leków, dostarczanych w 1940 r. za darmo przez Amerykański Czerwony Krzyż, co w 1941 r. było już niemożliwe. Następnie poproszono generała Sosnkowskiego o nakreślenie sytuacji wojskowej w Polsce. Jego zdaniem istniała już „ograniczona tajna organizacja złożona z 30 tysięcy dobrych żołnierzy, w pełni uzbrojonych i wyposażonych”, która miała zostać zmobilizowana dopiero przy sprzyjającej sytuacji militarnej. Oprócz tego istniała też rezerwa pierwszego i drugiego powołania. Gdy Gubbins zauważył, że i organizacja wojskowa, i cywilna powinny pozostawać bierne do czasu, gdy pozycja Niemiec w Polsce zacznie wyraźnie słabnąć, Kot odparł, że sytuacja obu organizacji jest odmienna. „Organizacja polityczna musi działać czynnie, ponieważ morale mas słabnie z powodu niepowodzeń na innych frontach”. O strefie radzieckiej Kot powiedział, że niedawne masowe wywózki poważnie osłabiły tak organizację wojskową, jak i cywilną. W podsumowaniu Sikorski podkreślił, że obie organizacje były „przygotowane tak dobrze, jak pozwalały możliwości. Rząd brytyjski musi zdecydować, jakiej może udzielić pomocy”. Gubbins odpowiedział, że Wielka Brytania jest gotowa pomóc, lecz fundusze, możliwości transportu i wysokość dostaw są ograniczone, a ich skuteczne wykorzystanie zależy od dobrego planowania i koordynacji. Następnie Sikorski podniósł kwestię połączeń lotniczych z okupowaną Polską. Powiedział, że cztery polskie dywizjony bombowe otrzymały samoloty Vickers Wellington, poskarżył się jednakże, że brytyjskie Ministerstwo Lotnictwa „najwyraźniej wzdraga się przed rozdzielaniem sformowanych już dywizjonów dla uzyskania samolotów dla celów długodystansowych lotów do Polski”. Innym problemem były radiostacje. W tym czasie na terenie Anglii znajdowały się jedynie trzy polskie nadajniki używane przez wojsko, Secret Service oraz Oddział VI. Ostatecznie ustalono, że Kot i Oddział VI będą korzystali z tej samej radiostacji, lecz na innych częstotliwościach i z innymi szyframi.
Łączność z okupowaną Polską W marcu 1941 r. brytyjskie Ministerstwo Skarbu zgodziło się dostarczyć polskiemu rządowi na uchodźstwie 100 tysięcy dolarów oraz 20 milionów reichsmarek. Sumy te miały być wypłacane w miesięcznych ratach i zostać zaliczone na poczet udzielonego rządowi polskiemu kredytu w wysokości pięciu milionów funtów na pokrycie działań wojennych. Największy problem stanowiło
oczywiście przerzucenie pieniędzy do Polski. Początkowo SOE z wielką niechęcią odnosiła się do próśb Polaków o pieniądze ze względu na, jak to ujęto, „słabość i amatorski charakter organizacji Kota”. Przedstawiciele Polski w Lizbonie, Stambule i Budapeszcie byli uważani przez SOE „w najgorszym razie za złodziei, w najlepszym zaś za dyletantów”. Główne szlaki kurierskie do Polski wiodły przez Słowację, Węgry, Jugosławię i Bułgarię do Turcji, Grecji i wreszcie do Kairu. W styczniu 1941 r. 90 procent pieniędzy, większość poczty i wszyscy kurierzy przechodzili nadal przez Budapeszt, który mieścił także centrum polskiej łączności radiowej. Wiosną 1941 r. po niemieckej agresji na Jugosławię i Grecję utrzymywanie tych szlaków stawało się coraz trudniejsze. Polskie poselstwo w Budapeszcie zostało zamknięte 11 kwietnia. Polski agent „G.N. Norton” zdołał pospiesznie zorganizować przyjmowanie wiadomości przez tureckiego attaché wojskowego, który miał je przekazywać do Stambułu, ale nie zdecydowano się na wykorzystywanie tej drogi. Od grudnia 1940 r. zaczęły napływać niepokojące informacje o spenetrowaniu przez Niemców siatki kurierskiej i szpiegowskiej na Bałkanach, za którą odpowiadał Kot. Polski agent A/H2 twierdził, że „główną wtyczką” był niejaki Symeon Mikiciński, znany też jako „Paluchowicz”. Podając się za chilijskiego dyplomatę, Paluchowicz zdołał przekonać Kota, że może wydostawać ważne polskie osobistości z więzień. Oddał rzeczywiste usługi w przekonaniu Niemców do zwolnienia żony generała Sikorskiego. Tak naprawdę stanowiło to jednak przykrywkę dla pracy dla Abwehry. Według raportu A/H2 z grudnia 1940 r. Paluchowicz był odpowiedzialny za „akt bestialskiego sabotażu” w postaci zdradzenia tożsamości odbiorców przesyłanych do Polski pieniędzy, w rezultacie czego aresztowano ponad tysiąc osób. Dowody na jego zdradę były tak przekonujące, że Brytyjczycy za pomocą polskiego agenta ESS planowali porwać Paluchowicza w Stambule. Po dwóch próbach, gdy „tabletki nasenne” nie zadziałały, mimo podania obiektowi podwójnych dawek, Paluchowicz został wreszcie pobity do nieprzytomności, odurzony chloroformem i przewieziony samolotem do Palestyny, gdzie na sześć miesięcy trafił do więzienia. Następnie, ponieważ Polacy nie mieli uprawnień do sądzenia cywilów na terytorium brytyjskim, został wywieziony na pustynię i zastrzelony przez polskiego agenta Edwarda Szarkiewicza. Polskie siatki kurierskie w Jerozolimie i Kairze miały niebezpieczne luki. Pułkownik Zakrzewski, były attaché wojskowy w Budapeszcie, utworzył w Jerozolimie organizację określoną przez Wilkinsona mianem „bandy świrów”. Polski Oddział II wydalił go ze swych szeregów. Także w Kairze istniały niedociągnięcia wynikające głównie z rywalizacji między polskim chargé d’affaires w poselstwie, Tadeuszem Zasulińskim, uważanym za stronnika Kota, a pułkownikiem Józefem Mateckim, ps. „Jacob Alek”, z Oddziału VI. Kurierami Kota byli zwykle „bardzo młodzi mężczyźni”, często zdezorientowani i zdaniem Wilkinsona gotowi zaufać pierwszej obcej osobie znającej język polski. Po przybyciu nie zapewniano im bezpiecznych lokali ani odpowiedniej opieki. Jako przykład Wilkinson w dość zagadkowy sposób opisał SOE „przypadek młodego W”, polskiego kuriera, który
miał udać się z Kairu do Polski drogą lądową.
Po przyjeździe idzie natychmiast do Z [Zasulińskiego]. Szybko po [polskim] poselstwie rozchodzi się wieść, że Kavass [egipski urzędnik] zapytał J.A. [Jacob Alek], czy chce widzieć się z kurierem wybierającym się właśnie do (...), czy z tym, który dopiero co powrócił z (...). Niezadowolony Z wysyła W do miejscowego [polskiego] schroniska, zatłoczonego uchodźcami, głównie żydowskimi, którzy natychmiast interesują się żywo tym, po co tu przybył i co zamierza. [NA, HS4/198]
Ze względu na trudności wiążące się z podróżowaniem do Polski drogą lądową nie dziwi fakt, że polskie władze w styczniu 1941 r. podkreślały, iż „utworzenie szybkiej i bezpośredniej łączności z Polską jest obecnie kwestią najwyższego znaczenia”. Polacy nie tylko pragnęli móc zrzucać kurierów na spadochronach, ale także przeprowadzać lądowania samolotów w celu odebrania osób i przesyłek. Dlatego poproszono RAF o zorganizowanie comiesięcznych lotów do Polski. Ministerstwo Lotnictwa było w stanie użyczyć tylko jeden samolot Whitley, przystosowany do lotów długodystansowych. Przy współpracy z polskim Oddziałem VI zaprojektowano cylindryczne pojemniki, które można było zrzucać z luku bombowego. Pierwszy lot odbył się 15 lutego 1941 r.; zrzucono nad Polską trzech agentów. Mimo że wylądowali w pobliżu Cieszyna, około 150 kilometrów od celu, zdołali bezpiecznie dotrzeć do Warszawy. Jeden z nich, Žukauskas, który w 1943 r. zdołał powrócić do Londynu, napisał w raporcie, że do Warszawy dotarł bez problemów pieszo; zajmował się tam organizowaniem komitetów powitalnych dla kolejnych skoczków. Na następny lot trzeba było czekać ponad rok. Ministerstwo Lotnictwa odmówiło takich działań w miesiącach letnich, ponieważ przy tych odległościach samolot nie mógł wykonać lotu w obie strony w nocy. RAF odrzucił także prośbę o przekazanie trzech lub czterech dalekosiężnych samolotów, które obsadziłyby polskie załogi, gdyż maszyny te były potrzebne do wykonywania lotów bombowych.
Plany działań na przyszłość
Polski Sztab Naczelnego Wodza przez większą część zimy 1940/ /1941 r. opracowywał plany działań w Polsce i poza krajem. Polski Komitet Planowania przedstawił w styczniu 1941 r. kluczowy plan na ostatnie miesiące wojny. Zakładał on, że siły Wspólnoty Brytyjskiej zdominują powietrze i morza, a walka na wielu frontach doprowadzi do osłabienia Niemiec. Wówczas zbrojne powstanie w Polsce umożliwi wysadzenie brytyjskich desantów na wybrzeżach Bałtyku, w Holandii lub w Danii. Zakładano, że w Generalnym Gubernatorstwie da się zmobilizować około 180 tysięcy żołnierzy i może jeszcze cztery dywizje przybędą z terenów wcielonych do Rzeszy. Generalne Gubernatorstwo miało być „główną bazą powstania”, które będzie się „rozwijać” w stronę Pomorza celem uzyskania pomocy z zewnątrz. Jednocześnie powstańcy mieli sparaliżować ośrodki przemysłowe na obszarze Kraków–Lublin–Łódź. Według ostatniej wersji planu, przesłanej Gubbinsowi 5 maja 1941 r., „ruch zbrojny miałby charakter szeroko zakrojonej dywersji na skalę operacyjną”. Jego działalność polegać miała na aktach sabotażu, obliczonych na zdezorganizowanie niemieckich sił okupacyjnych poprzez sparaliżowanie systemu dowodzenia i uniemożliwienie przerzucenia wsparcia z Bałkanów czy Rzeszy. Rzecz jasna, na długo przed wybuchem powstania oddziały powstańcze musiały otrzymać wszystko, co niezbędne, w tym łącznościowców ze sprzętem, instruktorów itp. W sporządzonym w tym samym czasie dokumencie „Charakterystyka nowoczesnego ruchu powstańczego” Sztab Naczelnego Wodza stwierdził, że „powstania typu powszechnego, przy słabym uzbrojeniu w przestarzałą broń, są z góry skazane na niezwycięstwo [sic]”. Aby powstanie się powiodło, Polacy musieli otrzymać samoloty i czołgi. Dlatego konieczne było szybkie opanowanie terenów możliwych do użycia w roli lądowisk, na które można by bezzwłocznie dostarczyć ludzi i zaopatrzenie. Plan ten oznaczał w pewnym sensie aktualizację i uszczegółowienie polskiej strategii zwycięstwa. Miał on także umożliwić wkroczenie na teren Polski wojsk brytyjskich, by uniknąć najazdu Sowietów wykorzystujących osłabienie Niemiec. Oczywiście na przełomie 1940 i 1941 r. były to jedynie pobożne życzenia polskich sztabowców. W rzeczywistości w Polsce można było co najwyżej prowadzić skromne działania sabotażowe. 14 lutego generał Sosnkowski polecił generałowi Roweckiemu prowadzić sabotaż „w granicach działań sporadycznych”. Miały one obejmować sabotowanie transportów ropy i amunicji, maszyn w fabrykach zbrojeniowych, zwłaszcza na terenie Niemiec. Dla uniknięcia represji wobec ludności cywilnej miały to być czyny „nieuciążliwe”. W rozkazach podkreślono, że czas na zmasowane działania jeszcze nie nadszedł, pozwala się natomiast na ograniczone akcje w ramach samoobrony oraz zwalczania szpiegów i zdrajców, o ile delegat rządu na kraj wyrazi na nie zgodę.
Ruch oporu wśród Polonii Innym frontem działania było sięgnięcie po zasoby światowej Polonii w USA, Ameryce Południowej, Francji i innych krajach Europy Zachodniej, liczącej łącznie 8 milionów Polaków. Pomysłodawcą był współpracownik Kota, Jan Librach. Ideę tę zatwierdzili Sikorski oraz rząd brytyjski, który zgodził się przydzielić fundusze. Przy użyciu uzyskanych środków zamierzano formować grupy z zadaniem atakowania niemieckich obywateli i niemieckich przedsiębiorstw. W SOE utworzono Sekcję Mniejszości Polskiej w Europie (EU/P). Do maja 1941 r. „organizatorów” rozmieszczono już we Francji, Afryce Północnej, Danii i Ameryce Południowej. Polonia we Francji liczyła około 500 tysięcy cywilów. W ich gronie utworzono dwie organizacje ruchu oporu: „Angelicę”, podległą ministrowi spraw wewnętrznych Kotowi, oraz „Adjudicate”, prowadzoną przez Oddział II. Ta druga miała przeprowadzać małe akcje sabotażowe, a pierwsza postawiła przed sobą bardziej ambitne zadanie utworzenia we Francji podziemnego ruchu, który tak jak podziemie w Polsce miał się przygotowywać do wywołania w odpowiednim momencie antyniemieckiego powstania. Do lata udało się zwerbować około pięciu tysięcy Polaków do czynnych działań antyniemieckich. Komórki organizacji rozsiane były w około 70 okręgach; największą siłę organizacja miała w przemysłowym mieście Lille, gdzie liczba członków wynosiła około 1700. Inne grupy działały wokół Caen, Grenoble, Montluçon, Saint-Étienne, Tuluzy i Perpignan. Komórki organizacji działały też wśród polskich rolników zamieszkujących okolice Tuluzy i Limoges. Już nocą z 10 na 11 kwietnia 1941 r. nad Francją zrzucono sześciu polskich agentów z zadaniem zniszczenia elektrowni Passac koło Bordeaux, ale awaria instalacji elektrycznej samolotu zakłóciła misję; podczas lądowania na lotnisku Manston w hrabstwie Kent samolot się rozbił. Straty wśród załogi samolotu i szóstki spadochroniarzy wyniosły dwóch zabitych i czterech rannych. Polacy mieli także dobrą organizację w Ameryce Południowej. Komórki organizacyjne powstały w Brazylii, Argentynie, Urugwaju i Paragwaju, centrala zaś znajdowała się w Buenos Aires. W grudniu 1941 r. organizacja liczyła 500 członków i dysponowała agentami w biurach linii lotniczej Lahti-Condor, w policji oraz we władzach portu morskiego Buenos Aires. Rozpoczęto też tworzenie komórek w polskich organizacjach sportowych i kulturalnych na terenie Danii. Wreszcie około miliona Polek i Polaków było na przymusowych robotach na terenie Niemiec, gdzie próbowały do nich docierać organizacja Kota oraz Oddział VI, zamierzające zdobywać informacje na temat niemieckiego przemysłu. Już wcześniej źródła te dostarczały licznych danych wywiadowczych. Planowano bardziej intensywną kampanię propagandową. W lipcu 1941 r. SOE i Ministerstwo Spraw Zagranicznych z zaskoczeniem i wręcz niedowierzaniem przyjęły informacje
z polskich źródeł w Budapeszcie, iż grupy polskiego ruchu oporu na terenie Generalnego Gubernatorstwa otrzymywały „broń i amunicję, w tym karabiny maszynowe, w bardzo dużych ilościach” od organizacji niemieckich dysydentów „przy współudziale rządu radzieckiego” (notatka Ministerstwa Spraw Zagranicznych z 30 lipca 1941 r.). Do kontaktowania się z tymi siatkami konspiracyjnymi niezbędna była łączność radiowa. Oddział II i Oddział VI starały się dzielić posiadanymi zasobami. W Kairze dysponowano chałupniczo zbudowaną stuwatową radiostacją, zdolną do nawiązania łączności z Polską, Budapesztem, Belgradem i Bukaresztem. Organizacja ministra Kota miała też bezpośrednią łączność z Czarnogórą. W Stambule znajdowała się stuwatowa radiostacja Hallicrafter, istniały też zakonspirowane radiostacje w rejonie na północ od Bukaresztu, w pobliżu Budapesztu oraz w Belgradzie. Łączność z Lizboną i Sztokholmem odbywała się poprzez radiostacje ambasad, a z Francją kanałami Oddziału II łączono się z Vichy i Paryżem. Wiadomości przesyłano także przez dowódcę organizacji „Adjudicate”, porucznika Teodora Dzierzgowskiego, którego zadaniem było organizowanie drobnych działań sabotażowych oraz ewakuacja ważnych osób do Wielkiej Brytanii.
Narastanie oporu w okupowanej przez Niemców Polsce ZWZ stanowił już, przynajmniej na papierze, potencjalnie poważną siłę, mimo sporych problemów ze sprawowaniem ogólnej kontroli, gdyż poszczególne grupy i oddziały nadal miały własne cele i działały niezależnie od rozkazów komendy głównej w Warszawie. Generał Sosnkowski początkowo szacował liczebność podziemnej armii na 30 tysięcy żołnierzy, jednakże w końcu grudnia 1940 r. liczbę tę podniesiono do około 3500 oficerów i 48 tysięcy podoficerów i żołnierzy. Do tego dochodziły rezerwy: pierwsza liczyła około 286 oficerów i 70 tysięcy żołnierzy, którzy nie byli odpowiednio przeszkoleni do prowadzenia działań konspiracyjnych. Wyposażenie stanowiła głównie broń ukryta pod koniec września i w październiku 1939 r. – głównie karabiny i pistolety, z nieliczną bronią przeciwpancerną i moździerzami. Druga rezerwa, której członkowie byli zapisani do ZWZ, miała zostać zmobilizowana do roli partyzantów z chwilą wybuchu powstania. Według brytyjskich jeńców wojennych, którym udało się zbiec z niemieckich obozów jenieckich jesienią i zimą 1941 r., ZWZ posiadała już siatkę zdolną pomagać uciekinierom w przejściu przez granicę z ziemiami okupowanymi przez Sowietów. W większości przypadków brytyjscy wojskowi
donosili później, że miejscowa ludność odnosiła się do nich życzliwie w czasie przekazywania ich z wioski do wioski. Sięgnijmy po jeden tylko przykład: trzech żołnierzy – kapral Baindbridge oraz szeregowi Roberts i Waller – we wrześniu 1940 r. zbiegło z obozu jenieckiego w Chojnicach. Korzystali z map, które załatwił im obozowy lekarz, Polak. Otrzymali kontakt do organizacji podziemnej, „której miejscowy przywódca był niegdyś oficerem lotnictwa”, dostali również „pistolet Mauser dla obrony”. Znaleźli się w wiosce, w której ukrywał się także dezerter z niemieckiego wojska, a po pewnym czasie członek „organizacji” przeprowadził ich przez granicę do strefy radzieckiej. Polski przewodnik zamierzał doprowadzić ich do kryjówki „należącej do organizacji po stronie rosyjskiej”, ale wszyscy zostali aresztowani przez NKWD. Nieszczęśliwy polski przewodnik był „traktowany jeszcze gorzej” niż zbiegli jeńcy. Jednym z kluczowych zadań polskiego ruchu oporu było zbieranie informacji wywiadowczych z terenów okupowanej Polski oraz samej Rzeszy. Meldunki radiowe słano do Londynu co tydzień lub częściej, jeśli była taka potrzeba. Od zimy 1940/1941 r. informacje do Londynu płynęły szerokim strumieniem, kreśląc obraz rozbudowy sił niemieckich w Polsce. W marcu 1941 r. otrzymana z Polski ogólna ocena wywiadowcza oparta na „licznych cząstkowych, lecz wiarygodnych” meldunkach pozwoliła SOE, a następnie brytyjskiemu rządowi wyrobić sobie obraz niemieckich przygotowań do uderzenia na Związek Radziecki. Pilnie śledzono rozbudowę dróg i lotnisk, a także koncentrowanie wojsk i gromadzenie ogromnych ilości zaopatrzenia. Polskie źródła jednakże podkreślały, że wobec nieobecności niemieckich związków pancernych prowadzących wówczas działania na Bałkanach początek ofensywy w maju był „wysoce nieprawdopodobny”. Przez całą zimę 1940/1941 r. w Polsce kontynuowano ograniczone działania sabotażowe. Członkowie ZWZ szkolili robotników w arkanach sabotażu, a związek kolejarzy otrzymał polecenie nadmiernego eksploatowania lokomotyw i taboru w Polsce i w miarę możliwości także w Niemczech. W lutym 1941 r. około 43 procent lokomotyw w Generalnym Gubernatorstwie wymagało napraw. Do SOE dotarła także wieść, że we wrześniu i październiku 1940 r. w fabrykach w Mielcu wybuchły tajemnicze pożary, a „na Pradze w rzekomo przypadkowym pożarze spłonęły wielkie zapasy siana, zboża i żywności”. W niemieckiej prasie również było dużo doniesień o „niewyjaśnionych” pożarach lub aktach sabotażu. Na przykład 14 maja 1941 r. „Thorner Freiheit” doniósł o pożarze młynów w Lubiczu, Mokrem i Inowrocławiu. Wiosną 1940 r. generał Rowecki utworzył Związek Odwetu z zadaniem prowadzenia działań sabotażowych, dywersyjnych oraz retrybucyjnych wobec Niemców. Dowódcy odbywali szkolenie z taktyki, łączności, techniki, toksykologii oraz broni chemicznej i biologicznej. W maju 1941 r. generał Sosnkowski powiadomił generała Gubbinsa i SOE, że przy komendzie głównej ZWZ działa specjalne laboratorium przygotowujące „materiał niezbędny” do działań sabotażowych w rolnictwie
i leśnictwie, w tym hodowli zarazków i insektów celem zarażania zbiorów oraz lasów w Niemczech i Polsce. Do prowadzenia tych działań ZWZ wykorzystywał polskich jeńców wojennych lub robotników przymusowych. Bakterii używano także wiosną 1941 r. przeciwko niemieckim żołnierzom. W Polsce stwierdzono 178 przypadków tyfusu. Pewien Polak o pseudonimie „Jan”
znajdował szczególną przyjemność w szerzeniu chorób zakaźnych wśród Niemców. Ponieważ mówił płynnie po niemiecku, odwiedzał bary, nawiązywał rozmowę z niemieckim żołnierzem i we właściwym momencie wypuszczał z pudełeczka zarażoną tyfusem wesz prosto za kołnierz jego munduru. [Richard C. Lukas, Zapomniany holokaust, Poznań 2012, s. 120]
Ważnym elementem działalności ZWZ było także rozpowszechnianie propagandy. Głównym źródłem informacji były nadawane w języku polskim audycje BBC. W lipcu 1941 r. zdecydowano się przydzielić Polakom piętnaście minut dziennie, choć program poddawano cenzurze i łagodzono wszelką krytykę pod adresem ZSRR. Nadawane wiadomości były natychmiast przedrukowywane w polskiej prasie podziemnej i szybko rozchodziły się po całym Generalnym Gubernatorstwie. Na przykład 14 lutego 1941 r. Kennard poinformował Anthony’ego Edena o opowieści niedawno przybyłego do Londynu polskiego uchodźcy. Gdy tylko w BBC przekazano treść ważnego przemówienia Churchilla, uchodźca ten został „przez swych przywódców politycznych” wysłany do sąsiedniego miasteczka w celu przekazania nowych wieści. Gdy jednak dotarł tam kilka godzin później, okazało się, że po mieście krążyły już pospiesznie odbite ulotki z tymi samymi informacjami. Według Kennarda wiadomości najbardziej aktywnie rozpowszechniali Żydzi, a podziemne gazety były często drukowane lub powielane „za murami klasztorów”.
P OLSKI RUCH OP ORU W A USCH W ITZ, 1940– 1941 Polski ruch oporu sięgnął nawet do obozu Auschwitz, dokąd 14 czerwca 1940 r. dotarł pierwszy transport polskich więźniów. Trzy miesiące później Witold Pilecki, były oficer 13. Pułku Ułanów i członek jednej z licznych grup konspiracyjnych powstałych w Polsce w 1939 r., zdecydował się na ochotnika przeniknąć do obozu jako jeniec celem zorganizowania wśród więźniów grup oporu oraz dostarczania z wewnątrz informacji, które można by następnie przesłać do Londynu. Po niechętnej zgodzie dowódcy Pilecki we wrześniu świadomie pozwolił się aresztować. Gdy znalazł się w obozie, zaczął
tworzyć klasyczne pięcioosobowe komórki ruchu oporu; członkowie komórek znali się nawzajem, lecz nie znali członków innych komórek. Zgodnie z przekazanym przezeń do Warszawy raportem plan zakładał: • Podtrzymywanie na duchu kolegów przez dostarczanie i rozpowszechnianie wiadomości z zewnątrz. • Zorganizowanie w miarę możliwości dożywiania i rozdzielania odzieży wśród zorganizowanych. • Przekazywanie wiadomości na zewnątrz. • Przygotowanie oddziałów własnych do opanowania obozu, gdy nadejdzie nakaz chwili w postaci rozkazu zrzucenia tu broni lub siły żywej (desantu). [Józef Garliński, Oświęcim walczący, Londyn 1974, s. 43] Niezależnie od siebie powstawały także inne grupy oporu, podobnie jak w całej Polsce. Członkowie Polskiej Partii Socjalistycznej stworzyli własną grupę opartą na komórkach trzyosobowych, a członek prawicowego Obozu Narodowo-Radykalnego Jan Mosdorf organizował grupy sześcioosobowe. W roku 1941 ZWZ utworzył w obozie własną siatkę. Już w październiku 1940 r. Pilecki zdołał przekazać ustne meldunki o sytuacji w Auschwitz poprzez zwalnianych więźniów. W marcu 1941 r. żona Władysława Szpakowskiego, jednego z członków obozowego ruchu oporu, zdołała załatwić jego zwolnienie dzięki poparciu konsulatu Szwecji. Szpakowski zabrał ze sobą z obozu obszerny raport, który następnie przekazano przez kuriera do Londynu. Pilecki uciekł z obozu w 1943 r., rok później wziął udział w powstaniu warszawskim. Pozostał lojalny wobec polskiego rządu na uchodźstwie i w roku 1948 został stracony przez NKWD.
Od marca 1941 r. uprawiano propagandę na wielką skalę w formie broszur i ulotek. Głównymi kierunkami działań były:
• Podkreślanie nieporozumień i tarć między Gestapo, NSDAP i Wehrmachtem. • Wykorzystywanie obaw niemieckich żołnierzy o sytuację w kraju i los rodzin poprzez podkreślanie problemów finansowych i zagrożenia nalotami. • Podsycanie nastrojów separatystycznych w Austrii. • Wykorzystywanie problemów volksdeutschów, którzy oczekiwali na przesiedlenie na
terenach wcielonych do Rzeszy. [NA, HS4/197] Równolegle z prowadzeniem działań zbrojnych Państwo Podziemne zwalczało też kolaborantów. Pilnie przyglądano się Władysławowi Studnickiemu, przed wojną członkowi elit, który dążył do osiągnięcia porozumienia z Niemcami . Stwierdzono jednakże, że Studnicki działał w dobrej wierze, zresztą sami Niemcy wtrącili go w końcu do osławionego więzienia Pawiak. Polska prasa podziemna zaczęła drukować „listy niesławy”, na których umieszczano nazwiska Polaków zbyt blisko współpracujących z władzami niemieckimi, odwiedzających niemieckie kasyna lub dopuszczających się innych czynów „niezgodnych z honorem narodowym”. Najsłynniejszym przypadkiem był Igo Sym, urodzony w Austrii gwiazdor filmowy pochodzenia niemieckiego i ukraińskiego, który przed wojną podawał się za Polaka. Po zajęciu Warszawy Sym pospiesznie przyjął status volksdeutscha i został dyrektorem nowego niemieckiego teatru oraz kina nur für Deutsche (tylko dla Niemców). Poza niemieckimi sztukami Sym (na polecenie Niemców) wystawiał prymitywne inscenizacje świadomie podkopujące polskie poczucie godności. Zgodnie z raportem Kennarda z 19 marca 1941 r., „teatr (...) wraz z domami hazardu i tanią wódką miał służyć upodleniu narodu polskiego”. Sym był również informatorem Gestapo. W rezultacie 7 marca 1941 r. został zastrzelony w mieszkaniu przez dwóch żołnierzy ZWZ udających listonoszy. Kilka tygodni wcześniej, 19 lutego, doszło do kolejnego „wykonania wyroku”. Niemiecka gazeta „Krakauer Zeitung” doniosła o śmierci polskiego sędziego Witolda Wasilewskiego, który podobno kolaborował z Niemcami. Odpowiedź Niemców na te morderstwa była szybka i brutalna. W Warszawie wprowadzono godzinę policyjną oraz aresztowano trzydziestu zakładników, którzy mieli zostać zgładzeni w wypadku niewykrycia sprawców. W Londynie rząd na uchodźstwie był poruszony wiadomościami o tych wypadkach; uważano, że likwidacja zdrajców nie była warta represji, które musiały podjąć niemieckie władze okupacyjne. Kot zalecił nawet podziemiu „chwilowo” unikać takich aktów przemocy. Jak jednak zauważył ambasador Kennard, „to, czy społeczeństwo polskie, zwłaszcza młodzi mężczyźni skupieni w tajnych organizacjach zbrojnych, zechce słuchać takich rad z daleka, jest zupełnie inną sprawą”. Kiedy opisujemy różne działania ruchu oporu, nie możemy zapominać o wszechobecnym zagrożeniu więzieniem i torturami Gestapo. Polskie meldunki słane do Londynu na przełomie 1940 i 1941 r. przedstawiały sytuację w czarnych barwach. Na prowincji trwały wysiedlenia ludności w związku z budową lotnisk i innych obiektów wojskowych. W niektórych gminach dystryktu radomskiego z gospodarstw i domów wypędzono 20 procent ludności. Kolejny problem stanowiły rekwizycje zboża i żywności. Donoszono, że w lubelskim więzieniu przebywały dwa tysiące chłopów
wtrąconych tam za niewywiązanie się z dostaw zboża. W Warszawie następowały masowe aresztowania. Na przykład 10–14 stycznia aresztowano przynajmniej tysiąc osób podejrzewanych o udział w ruchu oporu; niektórzy byli harcerzami. Natężenie działań niemieckiej policji stanowiło poważne zagrożenie dla ruchu oporu. W ciągu dwóch lat aresztowano pięciu kolejnych komendantów obwodu śląskiego, a wiosną 1941 r. w Krakowie siedemnastu członków sztabu „Bora”, po tym jak Gestapo znalazło w dzienniku jego szefa sztabu adres jego kwatery znajdującej się w sklepie papierniczym. Sam „Bór” cudem uniknął aresztowania, a później musiał się ukrywać na wsi i mógł odwiedzać Kraków tylko w przebraniu mleczarza.
Radziecka strefa okupacyjna Radziecki ucisk na wschodnich ziemiach Polski nasilił się po pokonaniu Finlandii w marcu 1940 r. Wzmocniono ochronę granicy, przez co warszawskiej kwaterze ZWZ coraz trudniej było wysyłać oficerów wyznaczonych na dowódców oddziałów. Zbiegli jeńcy brytyjscy, którym w 1940 r. udzielono pomocy w przedostaniu się przez granicę ku, jak liczono, wolności, także zostali szybko schwytani i trafili do więzień. Wywózki elit, rzemieślników, całej służby leśnej, zamożniejszych chłopów oraz rodzin jeńców i wojskowych, którzy uciekli na Zachód, pozbawiły ruch oporu naturalnych przywódców i znacznie utrudniły budowę Państwa Podziemnego na wzór struktur powstających w Generalnym Gubernatorstwie. Pobór młodych Polaków w szeregi Armii Czerwonej oraz wywiezienie około 180 tysięcy jeńców, z których 25 tysięcy zamordowano w Katyniu i innych miejscach kaźni, zmniejszyły także bazę ludzką oporu. Łącznie do ZSRR deportowano niemal 1 492 000 Polaków[8]. Na ich miejsce przybyło mnóstwo radzieckich urzędników i ich rodzin. Szwedzka gazeta „Stockholms-Tidningen” stwierdziła sucho 18 marca 1941 r., że „niezliczeni dawni mieszkańcy zniknęli, zastąpieni przez nowo przybyłych”. Nie dziwi fakt, że ludność polska krytykowała rząd na uchodźstwie za niezwracanie wystarczającej uwagi na los Polaków pod radziecką okupacją. Choć radziecka strefa okupacyjna była Kopciuszkiem ruchu oporu, według generała Sosnkowskiego znajdowała się tam „regularna kadra” podporządkowana komendzie ZWZ w Warszawie, zdolna do podejmowania ograniczonych działań sabotażowych. Dzięki pieczołowitemu zebraniu fragmentów relacji ustnych, wspomnień i dzienników historyk Tomasz Strzembosz zdołał rzucić sporo światła na działalność ruchu oporu w północno-wschodniej części radzieckiej strefy
okupacyjnej. Na przekazanej Litwie Wileńszczyźnie podziemie zostało rozbite wiosną 1940 r., ale w nowogródzkim opór rodził się głównie spontanicznie poza kontrolą ZWZ aż do czerwca 1941 r. Wiosną 1940 r. ZWZ zdołał podporządkować sobie w regionie nr 2 w Białymstoku oddział partyzancki „majora R”, składający się z trzech grup. W październiku generał Rowecki zameldował, że lokalny dowódca w Białymstoku zdołał sformować „silne oddziały partyzanckie z bronią i amunicją, gotowe w każdej chwili do działania”. Na północnym wschodzie od granicy strefy niemieckiej funkcjonowała silna siatka oddziałów ZWZ. W grudniu 1939 r. z Warszawy przybył Aleksander Burski celem przejęcia kontroli nad siatką z centralą we wsi Jedwabne, którą w ciągu kilku miesięcy rozbudował tak, że obejmowała około dwudziestu miejscowości. Burski dowodził około 200 ludźmi, których przeszkolił w działaniach wywiadowczych i sabotażowych. W czerwcu jednakże w wyniku zdrady jednego z członków organizacji oddział został rozbity przez NKWD. Burski musiał uciekać przez granicę do Generalnego Gubernatorstwa. Oddziały partyzanckie utrzymywały się w Puszczy Augustowskiej aż do wkroczenia Niemców po 22 czerwca 1941 r. Większość ich członków stanowili chłopi, wzmocnieni przez ludzi, którym groziło aresztowanie lub wywózka przez NKWD. W początkach 1941 r. ZWZ przynajmniej nominalnie zdołał przejąć kontrolę nad tymi oddziałami. Partyzanci przemieszczali się z miejsca na miejsce w nielicznych „drużynach bojowych” złożonych z dowódcy i sześciu ludzi, ale w wypadku poważniejszych operacji skupiali się w większe grupy. Ich zadania obejmowały likwidację agentów NKWD i kolaborantów, czasami walczyły również z pogranicznikami i oddziałami NKWD. W marcu na południe od Augustowa doszło do, jak napisał Strzembosz, „poważnej potyczki”. W beznadziejnej sytuacji partyzantom często udawało się przedostawać przez granicę na anektowaną przez Niemcy Suwalszczyznę. Czasami jednak wpadali w ręce oficera Abwehry majora Diaczenki, byłego oficera Wojska Polskiego. Wówczas wysyłano ich zwykle za granicę z zadaniem prowadzenia działań sabotażowych lub szpiegowskich. Wielu jednakże zdołało uniknąć Abwehry i ukryć się w lasach.
Skutki dyplomatyczne operacji „Barbarossa” Niemiecka agresja na ZSRR, jak stwierdził Churchill, „zmieniła wartości i relacje w tej wojnie”. Od tego momentu Wielka Brytania przyjęła politykę unikania jakichkolwiek konfliktów z ZSRR, które mogłyby zaszkodzić porozumieniu z 1941 r. i sojuszowi z maja 1942 r. Dla Sikorskiego stało się
jasne, że jeśli Polska ma nadal cieszyć się brytyjskim poparciem, musi dojść do porozumienia ze Stalinem. Dlatego 30 lipca 1941 r. w gmachu brytyjskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych w obecności Churchilla i Edena generał Sikorski podpisał układ z radzieckim ambasadorem Iwanem Majskim. Na mocy układu znanego jako pakt Sikorski–Majski uznano niemiecko-radzieckie porozumienia z 1939 r. za niebyłe, oba kraje zaś stały się sojusznikami w walce z Niemcami. Na terenie ZSRR miała zostać sformowana polska armia z dowódcą „podporządkowanym w kwestiach operacyjnych radzieckiemu dowództwu naczelnemu”. Kwestii wschodnich granic Polski nie poruszono, ale w tajnym protokole oględnie napisano, że „różne roszczenia natury publicznej i prywatnej zostaną rozstrzygnięte podczas dalszych negocjacji pomiędzy obydwoma rządami”. 11 sierpnia z więzienia zwolniony został generał Władysław Anders, który za zgodą Sowietów został mianowany przez Sikorskiego naczelnym dowódcą polskich wojsk w ZSRR. Anders natychmiast założył punkty zbiorcze, w których miały zgłaszać się osoby zwalniane z łagrów i więzień. Jego pracę utrudniały wzajemna nieufność pomiędzy Polakami i Sowietami oraz tajemniczy niedostatek oficerów, których wywieziono w głąb ZSRR w 1939 roku. W celu wyjaśnienia nieporozumień generał Sikorski poleciał w grudniu do Moskwy na spotkanie ze Stalinem. Po trudnych rozmowach ostatecznie uzgodniono, że w ZSRR utworzonych zostanie sześć polskich dywizji, natomiast 20 tysięcy żołnierzy, głównie specjalistów technicznych, zostanie ewakuowanych z kraju. Anders jednakże szybko doszedł do wniosku, że na ziemi radzieckiej nie da się utworzyć prawdziwego wojska, więc zaproponował Sikorskiemu całkowitą ewakuację. Nie doszło do niej, ale Stalin zgodził się z tym, że sformowanie polskiego wojska na Bliskim Wschodzie pomoże Brytyjczykom ograniczyć niemieckie wpływy w tym regionie, z groźbą włączenia się Turcji do wojny po stronie Osi i wystawienia na atak roponośnego zagłębia na Kaukazie. Do grudnia 1942 r. wojsko generała Andersa – ponad 100 tysięcy żołnierzy, kobiet i dzieci – zostało ewakuowane do Iranu. Tysiące Polaków pozostawionych w ZSRR zostało odciętych od kontaktów z rządem na uchodźstwie. Wielu później wstąpiło do kontrolowanego przez komunistów Ludowego Wojska Polskiego, tworzonego przez generała Berlinga. W czasie grudniowych spotkań na Kremlu Sikorski nie przyjął propozycji Stalina, by omówić trudną kwestię wschodniej granicy Polski. Generał liczył na to, że po ewentualnym zwycięstwie ZSRR będzie tak wyczerpany walkami, że Stalin nie zdoła zatrzymać zagrabionych w 1939 r. wschodnich ziem Polski ani wpływać na politykę kraju. Było to oczywiście ryzykowne. Włączenie się Związku Radzieckiego do wojny przeciwko Niemcom w roli sojusznika Wielkiej Brytanii utrudniało sytuację Polski, gdyż oznaczało możliwość wyzwolenia od wschodu. Gdyby tak się stało, jaką Polskę odbudowaliby Sowieci? Czy Wielka Brytania, a od grudnia 1941 r. także Stany Zjednoczone, byłyby zdolne i skłonne do obrony przedwojennych granic Polski? Stosunki polsko-radzieckie cechowała chroniczna obopólna nieufność. W istocie oba kraje były wrogami prowadzącymi wspólnie wojnę
przeciwko Niemcom.
Warunki w Polsce, czerwiec 1941–styczeń 1943 Nastroje polskiego społeczeństwa wahały się między krótkimi okresami optymizmu i odnowionego niepokoju o przyszłość. Niemieckie uderzenie na ZSRR początkowo powitano z ulgą, gdyż oznaczało to konflikt pomiędzy dwoma wielkimi wrogami Polski, a wieści o wypowiedzeniu przez Hitlera wojny Stanom Zjednoczonym 11 grudnia 1941 r. wzbudziły wielką radość. Zygmunt Klukowski napisał w dzienniku: „Nastrój wspaniały, wszyscy nabrali otuchy i pełni są nadziei, że przyspieszy to zakończenie wojny, która musi przynieść zupełną klęskę Niemiec”[9]. Zniechęcenie powróciło jednak już wkrótce, po serii porażek aliantów zachodnich w pierwszych dziewięciu miesiącach 1942 r. oraz dotarciu wojsk niemieckich na Kaukaz. Natomiast wieść o zwycięstwie pod Al-Alamajn powitano entuzjastycznie. Jednakże wydarzenia na frontach schodziły na dalszy plan wobec codziennych trosk o znalezienie jedzenia i opału, o uniknięcie aresztowań oraz – jeśli ktoś był zdrowy – o uniknięcie wywózki na roboty do Rzeszy. Dziennik Zygmunta Klukowskiego staje się wręcz monotonną listą kolejnych rajdów Gestapo, mordów na Żydach i aresztowań. W Boże Narodzenie 1942 r. Klukowski zapisał: „Przeszło tydzień nic nie pisałem w swym dzienniku. Już mnie samemu znudziła się jednostajność tych zapisków, bo też tak układają się warunki naszego obecnego życia, że notować wypada wciąż jedno i to samo”. We wschodniej Polsce, zwłaszcza w powiatach janowskim i zamojskim, Polacy mieli także do czynienia z niemieckimi akcjami przesiedleńczymi, które groziły im całkowitym wyniszczeniem. Nadchodzące z Polski relacje obywateli państw neutralnych, duchownych oraz operatorów ruchu oporu malowały ponury obraz aresztowań, tortur i łapanek Gestapo oraz coraz większych braków na rynku. Podczas nasilenia łapanek ulice stawały się bardzo niebezpiecznym miejscem. Kiedy ludzie wychodzili rano do pracy, nie mieli żadnej pewności, że kiedykolwiek jeszcze zobaczą bliskich. Podobnie jeśli wieczorem ktoś się spóźniał, budziło to ogromny niepokój. Nadal prześladowany był Kościół. Na Uniwersytecie Stefana Batorego zamknięto wydział teologiczny, który przetrwał nawet okupację radziecką. Na terenach wcielonych do Rzeszy młodym mężczyznom groziło powołanie w szeregi Wehrmachtu, jako że uczyniono z nich niemieckich obywateli. W świetle losu
Żydów wielu Polaków zaczęło postrzegać niemiecką politykę, jak ujął to jeden z raportów z listopada 1942 r.,
jako początek akcji wyniszczającej podobnej do prowadzonej przeciwko Żydom, tym bardziej że mimo pozostania przy życiu bardzo niewielu Żydów (...) litewskie, łotewskie i ukraińskie oddziały pomocnicze nadal stacjonują w Polsce. [NA, FO371/31098]
We wszystkich częściach Polski obraz niemieckich represji był podobny. Wszelkie sugestie wypływające z niemieckiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych czy Wehrmachtu, by prowadzić bardziej ludzką politykę czy utworzyć satelickie państwo polskie, były odrzucane przez Hitlera, Himmlera i Hansa Franka. W maju 1942 r. delegat rządu na kraj powiadomił generała Sikorskiego: „Otrzymuję niepokojące wieści z różnych części kraju, zgodnie z którymi furor teutonicus osiągnął poziom morderczego szału, sieje śmierć i zniszczenie wśród niewinnej ludności polskiej”. Dopełnieniem tego koszmarnego obrazu były dojmujące braki rynkowe. W listopadzie 1941 r. przydział żywności dla Polaków wynosił ledwie 175 gramów czarnego chleba dziennie, 100–200 gramów mięsa miesięcznie i ledwie 400 gramów mąki na miesiąc. Niemal zupełnie brakowało węgla. Nie dziwi zatem, że przetrwanie Warszawy i innych dużych miast zależało od czarnego rynku. Na prowincji kontyngenty dostaw były coraz bardziej wyśrubowane. W powiecie janowskim w latach 1939–1944 wielkość obowiązkowych dostaw zboża i ziemniaków wzrosła siedmiokrotnie. Rolnikom, którzy nie dostarczyli odpowiedniej ilości, groziły grzywny, aresztowanie, a czasami nawet spalenie gospodarstwa.
Rosnący opór społeczny Paradoksalnie, im silniejszy stawał się niemiecki terror, tym bardziej umacniał wolę oporu Polaków. Państwo Podziemne oraz tajna armia stanowiły jedynie czubek góry lodowej oporu wobec niemieckiej okupacji. Bez powszechnego biernego oporu ludności być może sam ruch nie byłby w stanie przetrwać. Na prowincji, gdzie początkowo opór wobec niemieckiej okupacji był
słaby, rosnące interwencje niemieckie w życie codzienne wsi przyniosły zmianę postaw. Arbitralne przeniesienie świąt kościelnych na niedziele celem umożliwienia nieprzerwanych prac polowych, konfiskata dzwonów kościelnych, a następnie rosnący nacisk na pracę także w niedzielę odstręczały głęboko religijną ludność wiejską. Potęgowały to jeszcze biurokratyczne działania policyjne zmierzające do kontrolowania ludności. Przymusowe zbiórki żywności, nierealistycznie wysokie kontyngenty obowiązkowe oraz ogromny wzrost podatków prowadziły także do pauperyzacji ludności. Żywność stała się głównym źródłem bogactwa. Właścicielom większych gospodarstw otwarło to duże możliwości na czarnym rynku, podczas gdy drobni rolnicy musieli wykazywać się ogromną inicjatywą w oszukiwaniu władz. Im bardziej bezlitosny był niemiecki ucisk, tym bardziej przebiegli stawali się chłopi w oporze wobec żądań i wykorzystywaniu czarnego rynku. Jak napisał Marek Chodakiewicz:
Ta oddolna konspiracja tworzyła się poprzez objęcie najpierw członków rodziny, potem wybranych sąsiadów, wreszcie zaś kilku zaufanych urzędników. Podobne siatki tworzyły się praktycznie wszędzie, działały jednak najczęściej niezależnie od siebie. [M. Chodakiewicz, Between the Nazis and the Soviets, s. 120]
Na całym obszarze okupowanej Polski najskuteczniejszym elementem oporu był czarny rynek. Mieszkańcy miast wybierali się na wieś po żywność, a tysiące rolników jeździły do miast, by nielegalnie sprzedawać swoje produkty. Pociągi były pełne, jak napisał Klukowski, „drobnych przemytników”, którzy jechali na handel. Niemcy na próżno usiłowali położyć temu kres. Jerzy Ślązak, którego rodzice mieli kiedyś w Łodzi sklep tekstylny, pamięta na przykład, że po przejęciu tego sklepu przez volksdeutscha jego matka utrzymywała się z handlu na czarnym rynku. Wraz z nią odwiedzał raz w tygodniu gospodarstwo wuja, żeby zakupić żywność, którą następnie sprzedawali nielegalnie. Pewnego razu, gdy obładowani mięsem dotarli na dworzec w Sieradzu, trafili w sam środek akcji policyjnej i mogli jedynie odesłać mięso z powrotem. Innym razem podsłuchali rozmowę gestapowców, którzy planowali zrobić nalot na gospodarstwo hodowcy świń, niejakiego Kuzy, sąsiada wuja. Jerzego natychmiast posłano przez las, by ostrzegł Kuzę o zbliżającej się wizycie. Zdążył i zdołano ukryć wszystkie kompromitujące dowody przed przybyciem policji. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia. W całej Polsce aresztowano tysiące czarnorynkowych handlarzy i wysłano do obozów koncentracyjnych. Niedobory żywności i polityka obowiązkowych dostaw sprawiały, że z czarnego rynku korzystać musieli praktycznie wszyscy, by w ogóle pozostać przy życiu. W odróżnieniu od gospodarstw, na które łatwo było zorganizować rajd, czarnorynkowy
handel był mobilny, elastyczny i zdecentralizowany. Bez wątpienia była to najskuteczniejsza forma oporu cywilnego. Wywózki na roboty także budziły powszechną nienawiść. W swoim studium o powiecie janowskim we wschodniej Polsce Chodakiewicz wykazał, że w roku 1942 Niemcy byli w stanie uzyskać jedynie 8 procent niezbędnej siły roboczej. Dla uniknięcia wywózki sięgano po wszelkie środki. Przekupywano na przykład polskich urzędników pieniędzmi lub żywnością celem uzyskania zwolnień lub odroczeń. Czasami w zamian za wyłączenie młode kobiety oferowały usługi seksualne. Inni po prostu uciekali i ukrywali się w lasach lub dezerterowali z oddziałów Baudienstu. Niemcy stosowali przymus. Po wsiach krążyły oddziały policyjne oraz grupy wyspecjalizowanych „łapaczy”, niekiedy w przebraniu, by łatwiej podejść ofiary. Policja przeczesywała miejscowości, aresztując dziesiątki osób. Często nie wahali się wchodzić do kościołów podczas mszy. W lutym 1943 r. w powiecie janowskim schwytano około 500 Polaków, których wywieziono do Rzeszy. Początkowo jedyną ochroną przed policją były „szybkie nogi”. Na samą wieść o niemieckiej ekspedycji uciekały całe wioski, choć Niemcy nie wzdragali się przed strzelaniem do uciekinierów. W końcu chłopi zaczęli budować podziemne schrony, w których ukrywali ludzi, zwierzęta i produkty rolne. Początkowo niechęć chłopska wynikała głównie z własnych interesów, podobnie jak wcześniejsza kolaboracja. Stopniowo jednakże brutalność i zachłanność władz okupacyjnych wzmocniły nacjonalizm wśród polskich chłopów. Jak stwierdził pewien mieszkaniec Antolina w powiecie janowskim:
W 1942 r. wszystkie głosy krytyczne wobec Polski ucichły. Bezlitosność Niemców, ich bezczelność i arogancja przejawiana przez nich wobec „polskich świń” stanowiły najlepszą szkołę patriotyzmu. Był to bardzo pozytywny i pożądany czynnik! Moi [proniemieccy] oponenci zamknęli się. [Chodakiewicz, s. 120]
Polacy żyli w tak wielkim napięciu, że w nieunikniony sposób niekiedy czuli się zdradzeni przez sojuszników. Bardzo krytycznie odnosili się do braku odwetowych bombardowań Niemiec i byli rozczarowani ich niezdolnością do odnoszenia sukcesów – aż do Al-Alamajn. Uczucia te były tak silne, że (zgodnie z doniesieniem z Polski jesienią 1942 r.) szerzyła się „niechęć do kontynuowania walki podziemnej”, a popieranych przez Sowietów komunistycznych partyzantów zaczęto uważać za skuteczniejszą opcję w walce z Niemcami. Sowieccy i polscy komuniści oczywiście chętnie przeciwstawiali „bezwład” aliantów i popieranego przez Londyn polskiego podziemia „energii i zdecydowaniu bolszewików”. Stanowiło to duży problem szczególnie we wschodniej Polsce. By
przeciwstawić się tej propagandzie, 14 lutego 1942 r. generał Rowecki zmienił nazwę ZWZ na „Armia Krajowa” (AK), co miało podkreślić, że jest to podziemna armia polska.
Próby zaopatrywania podziemia z powietrza Niemiecka agresja na ZSRR oznaczała zwiększenie znaczenia strategicznego Polski. Jej terytorium stanowiło obecnie zaplecze frontu wschodniego – to przez Polskę przebiegały niemieckie linie zaopatrzeniowe. Gdy Armia Czerwona cofała się pod ciosami Wehrmachtu, Sowieci usilnie wzywali polskie podziemie, by wywołało powstanie na niemieckich tyłach i w ten sposób utrudniło Niemcom natarcie. Już we wrześniu 1941 r. Józef Retinger, zaufany doradca Sikorskiego, poinformował SOE o radzieckich naciskach na powstanie w Polsce. Jednakże polski rząd na uchodźstwie, a także brytyjski komitet szefów sztabu, SOE i sam Churchill uważali, że takie powstanie byłoby przedwczesne i powinno zostać odłożone aż „do bardziej sprzyjającej chwili”. Główną rolą polskiego podziemia miały zatem nadal być działania sabotażowe na niemieckich liniach komunikacyjnych oraz dostarczanie informacji wywiadowczych na temat ruchów wojsk, produkcji wojennej oraz innych kwestii interesujących Londyn i Moskwę. By móc skutecznie wykonywać te zadania, podziemie musiało otrzymać więcej radiostacji, materiałów wybuchowych, sprzętu sabotażowego, pieniędzy, wyszkolonych agentów oraz instruktorów. Do tego zaś konieczne było zorganizowanie skutecznej łączności lotniczej z Polską. Sprzeciwiało się temu brytyjskie Ministerstwo Lotnictwa, które podpułkownik Harold Perkins z SOE opisał jako „ścianę zbudowaną z niechęci do współpracy”. Ministerstwo było skrajnie niechętne do wyznaczania samolotów do działań, które uważało za poboczne. W lutym 1941 r. przeprowadzono tylko jeden lot, podczas którego zrzucono trzech agentów. W miesiącach letnich loty trzeba było zawiesić, ponieważ noce były zbyt krótkie, by umożliwić samolotom powrót pod osłoną ciemności. Jesienią 1941 r. na krótko pojawiła się nadzieja, że znany i ceniony przez generała Andersa i nowo mianowanego ambasadora RP w Moskwie Stanisława Kota generał Gieorgij Żukow otrzyma pełnomocnictwo do wynegocjowania umowy o użyczenie na terenie ZSRR lotnisk „dla pewnej liczby długodystansowych samolotów brytyjskich z brytyjskimi, polskimi lub mieszanymi załogami”. Ostatecznie jednak Żukow zaangażował się w obronę Moskwy i rozmów nie podjęto. W październiku brytyjskie Ministerstwo Lotnictwa wreszcie wyraziło zgodę na
przydzielenie 138. Eskadrze trzech bombowców Halifax z lotniska Tempsford do prowadzenia „zadań specjalnych”. W końcu 1941 i na początku 1942 r. przeprowadzono osiem operacji, ale tylko dwie, opatrzone kryptonimami „Łąka” i „Ziege”, zakończyły się pełnym powodzeniem. Pozostałych sześć, jak stwierdzono w „Raporcie o łączności lotniczej w sezonie 1941/1942”, „miało problemy wynikające głównie z niewystarczającego zasięgu samolotów lub błędów organizacyjnych”. W niektórych przypadkach dokonana w ostatniej chwili zmiana kodów lub rozkazów dezorientowała komitet powitalny, który nie potrafił przekazać zrozumiałych sygnałów nadlatującemu samolotowi. 28 grudnia 1941 r. dwóch agentów zginęło w czasie skoku na oślep. W lutym polski Sztab Naczelnego Wodza w Londynie otrzymał drogą radiową informację, że Armia Krajowa zamierza rozpocząć „działania dywersyjne przeciwko niemieckim liniom komunikacyjnym na tyłach frontu wschodniego”. W tym celu prosiła o przysłanie ośmiu instruktorów przeszkolonych w prowadzeniu działań patrolowych. Czterech miało udać się na Ukrainę, pozostali na Białoruś. Generał Rowecki zażądał także zapalników (zegarowych lub chemicznych) z możliwością ustawienia na zwłokę „od pół godziny do kilku dni” oraz dziesięciodniowego zapasu skondensowanej żywności na jednego spadochroniarza. Wreszcie „absolutnie niezbędna” była „duża suma w złotych monetach, o wartości przynajmniej 50 000 dolarów” – do realizacji zadań trzeba było przekupywać ukraińskich chłopów oraz nabywać materiały wybuchowe od niemieckich i radzieckich żołnierzy. Wobec perspektywy wznowienia niemieckiej ofensywy na froncie wschodnim w 1942 r. Komitet Obrony pod przewodnictwem Churchilla 26 marca zatwierdził zarówno polski plan prowadzenia działań sabotażowych na niemieckich liniach komunikacyjnych, jak i plany „przyspieszenia i kontynuowania” lotów zaopatrzeniowych do Polski. Lord Selborne, od niedawna minister wojny gospodarczej, zdołał także uzyskać zgodę Churchilla na wykorzystanie samolotów Liberator, które przewyższały zasięgiem halifaksy. Już nazajutrz jednakże minister lotnictwa sir Archibald Sinclair poinformował go, że liberatory nie są dostępne, a zamiast tego zwiększa przydział halifaksów do pięciu. Lepsze to niż nic: w nocy z 27 na 28 marca i z 8 na 9 kwietnia przeprowadzono do Polski cztery loty, podczas których zrzucono 22 agentów i pewną liczbę sprzętu. Kilka tygodni później Ministerstwo Lotnictwa niechętnie zgodziło się na jeszcze jeden czy dwa loty przed 5 maja, jednak ze względu na krótsze noce tylko do okolic Płocka. Teren ten jednakże nie spodobał się stronie polskiej ze względu na bliskość niemieckiej granicy i dużą liczbę stacjonujących tam wojsk niemieckich. Komitety powitalne mogły przyjąć zrzuty w rejonie około 100 kilometrów na południowy wschód od Płocka, ale Ministerstwo Lotnictwa uznało, że narażałoby to samoloty na „nadmierne ryzyko”. Ostatecznie ze względu na brak samolotów i konieczność zachowania dla celów szkoleniowych jedynej ocalałej polskiej załogi SOE zaleciło wstrzymanie lotów do Polski aż do września, gdy rozpoczynał się kolejny okres długich nocy. 20
kwietnia uznano całkiem słusznie, że Polacy zdołają podjąć pewne działania, ponieważ „w kwietniowych lotach dostarczono bezpiecznie połowę pieniędzy i część ludzi oraz sprzętu”. Podejmowane w lecie polskie próby uzyskania obiecanych przez USA liberatorów spełzły na niczym. W marcu generał Sikorski, pomijając rząd brytyjski, osobiście zaapelował do prezydenta Roosevelta o przekazanie sześciu liberatorów. Roosevelt udzielił zgody, w praktyce jednakże zmieniło się niewiele. Szef sztabu RAF, generał Charles Portal, odradził to Amerykanom, ponieważ Brytyjczycy starali się unikać prowadzenia lotów amerykańskimi samolotami z baz położonych na terenie Wielkiej Brytanii. Z drugiej strony jednakże RAF zapewnił halifaksy wyposażone w dodatkowe zbiorniki paliwa i ze zmniejszonym uzbrojeniem, dzięki czemu zwiększył się ich zasięg, a liczba spadochroniarzy przewożonych w jednym locie wzrosła do sześciu. Loty wznowiono w nocy z 2 na 3 września 1942 r. Początkowo z pełnym sukcesem – w ciągu dwóch nocy udało się dostarczyć:
1. 21 przeszkolonych agentów 2. 2 kurierów politycznych 3. 600 500 dolarów amerykańskich w banknotach 4. 620 200 dolarów amerykańskich w złotych monetach 5. 1 000 000 reichsmarek w banknotach 6. Urządzenie Rebecca (przenośna radiolatarnia dla samolotów) 7. 5 radiostacji umożliwiających łączność z Wielką Brytanią 8. 10 radioodbiorników umożliwiających odbiór audycji BBC 9. 15 zasobników z 2 tonami materiałów sabotażowych [NA, HS4/149]
Od sierpnia 1942 r. do kwietnia 1943 r. zrzucono 119 agentów i 49 ton zaopatrzenia. Loty do Polski były skrajnie ryzykowne, gdyż halifaksy operowały na granicy swego zasięgu. Przed ich załogami stało trudne zadanie: jak ujął to we wspomnieniach oficer łącznikowy RAF w Tempsford, podpułkownik Corby, należało „przelecieć 1000 czy 1300 kilometrów, wypatrzyć na polu trzy ręczne latarki i dokonać zrzutu z wysokości 150 metrów”. By dotrzeć do obszaru położonego na północ od Warszawy, musiały wyminąć obronę przeciwlotniczą Kilonii, a zatem obrać drogę nad Kattegatem i Bornholmem. Niektóre polskie załogi dla skrócenia dystansu były gotowe ryzykować lot nad Kilonią. Corby usłyszał potem, że jedna z tych załóg
została ostrzelana nad Kilonią przez artylerię przeciwlotniczą, gdy samolot pilotował
uszkodzony George, autopilot. Cała załoga tymczasem grała w pokera w głębi kadłuba. O takich sprawach nie dowiadywano się na odprawach, gdyż Polacy zawsze dziwnym zbiegiem okoliczności mieli problem ze zrozumieniem języka angielskiego! [J. Corby, IWM, 87/44/1] Gdy samolot docierał nad północną Polskę, zwykle starano się odszukać charakterystyczny element terenu, przeważnie zakole rzeki, zatokę lub wybrzeże, widoczne w świetle księżyca. Ustaliwszy w ten sposób położenie, kierowano się ku strefie zrzutu i wypatrywano świateł latarek. Później, gdy wprowadzono urządzenia Rebecca/Eureka, załogi miały odbiornik naprowadzający na sygnał znajdującej się na ziemi radiolatarni. Jednakże system ten nie był niezawodny i działał skutecznie jedynie wtedy, gdy akumulatory radiolatarni były całkowicie naładowane.
Działania dywersyjne na terenie Polski Docierające z Wielkiej Brytanii zrzuty, choć bezcenne, nie mogły zaspokoić zapotrzebowania Armii Krajowej na broń, amunicję i sprzęt. Dlatego AK musiała w znacznej mierze polegać na improwizacji. Początkowo większość działań prowadzono na niewielką skalę; głównie przebudowywano lub przystosowywano broń od Niemców. Jednakże wraz z rozszerzaniem skali działań sabotażowych jesienią 1942 r. trzeba było zorganizować podziemne wytwórnie. Wcześniej powstało już kilka zakonspirowanych warsztatów, obecnie jednakże poddano je centralnej kontroli pod kierunkiem inżyniera bezpośrednio podlegającego generałowi Borowi-Komorowskiemu, zastępcy komendanta głównego AK. Działania podzielono na dwa główne działy: część produkcji przeznaczono na potrzeby planowanego powstania i kierowano do zakonspirowanych skrytek, resztę zaś wykorzystywano przy bieżących zadaniach dywersyjnych. Po dłuższym okresie badań i eksperymentów uruchomiono produkcję pistoletów maszynowych i miotaczy ognia, a także kilku typów min do sabotowania ruchu kolejowego. Materiały niezbędne do produkcji pochodziły ze znajdujących się na terenie Polski, kontrolowanych przez Niemców fabryk, w których zatrudnieni byli Polacy. Pracujący dla podziemia naukowcy opracowali sposoby uzyskiwania z nawozów sztucznych saletry, podstawowego składnika do produkcji materiałów wybuchowych. W tym celu skradziono znaczną ilość nawozów z wytwórni w Chorzowie i Mościcach. W działaniach sabotażowych najczęściej wykorzystywano szedyt, ale do
jego produkcji niezbędny był chloran potasu. Fabryka w Radosze – jedyna w Polsce wytwórnia – była tak pilnie strzeżona przez Niemców, że wszelkie próby wykradzenia go były skazane na porażkę. Uzyskano jednakże pewną ilość dzięki przejęciu dwóch wiozących je wagonów kolejowych oraz napadowi na duży skład chemikaliów pod Warszawą. Zyskano w ten sposób tylko 1,5 tony, jednakże zapas ten uzupełniano regularnie poprzez dostawy z fabryki zapałek w Błoniu. Dzięki tym działaniom AK mogła prowadzić coraz skuteczniejsze działania sabotażowe. Londynowi trudno było uzyskać dokładne dane, ale polski Oddział VI w kwietniu 1942 r. otrzymał raport głoszący, iż od 1 lipca do 30 listopada 1941 r. zniszczono około 400 wagonów-cystern z benzyną, a także „zatkano” trzy szyby naftowe w zagłębiu Krosno–Jasło. W 1942 r. napływały kolejne raporty informujące o regularnie prowadzonych działaniach sabotażowych przeciwko liniom kolejowym wiodącym przez Polskę. W meldunkach z marca i kwietnia 1942 r. donoszono, że uszkodzone zostały 134 lokomotywy oraz 561 wagonów. Łącznie ataki te doprowadziły do znacznych opóźnień, zmusiły też władze niemieckie do ograniczenia przewozów pasażerskich i nasilenia środków bezpieczeństwa w całym systemie kolejowym. Latem 1942 r. na obszarach podległych Bahndirektionen (dyrekcje kolei) we Wrocławiu, Opolu, Poznaniu, Szczecinie, Gdańsku i Królewcu wszystkie mosty i wiadukty kolejowe musiały otrzymać stałą ochronę policji lub wojska. Im dalej na wschód, tym ostrzejsze środki bezpieczeństwa. W okolicach Lwowa linie kolejowe były patrolowane przez specjalne pociągi. Na liniach Lwów– Krasne–Tarnopol, Lwów–Brody i Lwów–Rawa Ruska posterunki znajdowały się „co kilkaset metrów”, a na linii Chełm–Dorohusk rozmieszczono dwuosobowe posterunki co 200 metrów. Na terenach o nasilonej działalności partyzanckiej, jak na przykład w rejonie Wołkowyska czy na Wileńszczyźnie, nocami między 22.00 a 3.00 ruch wstrzymywano w ogóle. Według raportu SOE na temat działań sabotażowych w okresie styczeń–lipiec 1942 r., „składy pozostawia się na dworcach, a odłączone lokomotywy z obsadą 6–7 żołnierzy patrolują linie (...) z prędkością 10 kilometrów na godzinę”. Nawet małe mosty były chronione przez wartowników. W październiku 1942 r. po raz pierwszy zamiast pojedynczych aktów sabotażu przeprowadzono skoordynowaną akcję. Komenda Główna AK zdołała poinformować Londyn o „wielkim planie”. Wykorzystując przeszkolonych w Wielkiej Brytanii specjalistów oraz dostarczony sprzęt, Polacy przeprowadzili pierwszą udaną operację przeciwko komunikacji kolejowej na wschód od Warszawy. W nocy z 6 na 7 października zaatakowano jednocześnie sześć linii, co doprowadziło do wstrzymania ruchu na 12 godzin. Nieustające działania sabotażowe nie tylko zmniejszały dostawy zaopatrzenia dla frontu wschodniego, ale zmuszały też Niemców do kierowania znacznej liczby żołnierzy do zadań wartowniczych. Zygmunt Klukowski opisał w dzienniku szczególnie emocjonujący atak na stację w Szczebrzeszynie, przeprowadzony w sylwestra 1942 r. Dworzec otoczyło około sześćdziesięciu ludzi, którzy rzucili sześć granatów ręcznych i rozkazali wszystkim położyć się na ziemi. Napastnicy
zabrali pieniądze z kasy biletowej oraz kilka kanistrów benzyny z magazynów, by na koniec podpalić wieżę ciśnień. Jednocześnie wysadzono w powietrze most kolejowy między Izbicą a Ruskimi Piaskami. Miejscowy niemiecki urzędnik zadzwonił na posterunek żandarmerii w Szczebrzeszynie, ale wszyscy żandarmi byli pijani i nie zareagowali.
Akcja „Wachlarz” Elementem „wielkiego planu” było prowadzenie działań sabotażowych na tyłach Wehrmachtu. Cały front wschodni, od Bałtyku po Morze Czarne, podzielono na siedem odcinków rozszerzających się promieniście niczym wachlarz od Warszawy. AK udało się umieścić agentów wśród robotników pracujących przy budowie lotnisk i koszar. Działali oni w pięcioosobowych grupach, które gromadziły się jedynie na czas akcji sabotażowej lub wojskowej. Według meldunku, który dotarł do Londynu w lipcu 1944 r., dowódcą akcji „Wachlarz” był major Łapecki, natomiast rekrutowaniem agentów zajmował się ksiądz noszący pseudonim „Miś”. Organizację pierwszej grupy „Wachlarza” powierzono oficerowi o pseudonimie „Donat Ponury”. Początkowo utworzono trzy grupy, które miały działać ze Lwowa, Brześcia i Wilna. Oddział operujący z Brześcia składał się z dwóch dziesięcioosobowych patroli oraz dowódcy. Według otrzymanych instrukcji, wszyscy ci ludzie zgłosili się w niemieckich urzędach w Warszawie do pracy na wschodzie i otrzymali odpowiednie przepustki. Następnie jeden z patroli przeniesiono do Pińska, gdzie jego dowódcą został przysłany z Anglii oficer znany jako „Mały Jaś”, drugi patrol zaś wysłano w kierunku Łunińca, 30 kilometrów dalej. Każda grupa otrzymała wyposażenie sabotażowe w postaci 30–40 kilogramów trotylu, zapalników Bickforda, materiałów wybuchowych, spłonek i lekkiego detonatora do zdalnego odpalania ładunków. Ponadto uzbrojenie stanowiło kilka pistoletów maszynowych i granaty ręczne. Łączność z dowództwem w Brześciu zapewniali miejscowi Polacy. Patrolem działającym z Pińska dowodził „mało energiczny” porucznik o pseudonimie „Tadeusz”. Jego łącznik został w lipcu aresztowany przez Gestapo, wkrótce potem zaś los ten spotkał cały patrol. Autorkami donosu mogły być dwie prostytutki z Pińska. Niektórym żołnierzom z patrolu udało się jednak uciec do Warszawy. Do października obniżyło się morale całej brzeskiej grupy; jej członkowie po kolei wracali do Warszawy. W listopadzie w rejon Mińska wysłano kolejną, pięćdziesięcioosobową grupę, która została jednak zdemaskowana i zlikwidowana, zanim zdołała podjąć działania. Brytyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych stwierdziło, że „działalność grupy
»Wachlarz« miała charakter eksperymentalny, a całą organizację po serii mniejszych lub większych niepowodzeń rozwiązano w lutym 1943 r.” Organizacja „Wachlarz” liczyła w szczytowym okresie działalności około tysiąca osób. Ich rzeczywistych osiągnięć nie można potwierdzić, ale dostarczone SOE zestawienie działań partyzanckich prowadzonych na wschodzie od stycznia do lipca 1942 r. wymienia serię ataków, z których część z pewnością stanowiła dzieło „Wachlarza”. Był to atak na młyn i niemieckie spichlerze wojskowe w Chełmie, przeprowadzony 16 maja, a także zasadzki i zdobywanie amunicji.
Wywiad i łączność, 1941–1942 Zapewne najważniejszym wkładem polskiego ruchu oporu w alianckie działania wojenne były informacje wywiadowcze, dostarczane poprzez kurierów oraz szyfrowane transmisje radiowe. Kurierzy nadal wykorzystywali szlaki lądowe wiodące przez Węgry, Rumunię, Szwecję, Hiszpanię lub Portugalię do Wielkiej Brytanii lub na Bliski Wschód. Alianci otrzymali informację o przygotowywanej na 1942 r. niemieckiej ofensywie, która miała doprowadzić Wehrmacht na Kaukaz. Przekazywano także szczegółowe informacje o niemieckich zbrodniach. W styczniu 1942 r. dostarczono z Polski negatywy zdjęć ukazujących koszmarne warunki panujące w obozach dla radzieckich jeńców wojennych, w listopadzie zaś alianci otrzymali szczegółowe informacje na temat eksterminacji Żydów.
J A K W IA DOM OŚĆ O „OSTA TE CZNYM ROZW IĄ ZA NIU” DOTA RŁA DO LONDYNU Wiosną 1942 r. do agentów Polskiego Państwa Podziemnego zaczęły docierać pogłoski o zagazowywaniu Żydów w Chełmnie nad Nerem. W lipcu rozpoczęła się likwidacja warszawskiego getta; robotnicy kolejowi donosili o transportach Żydów kierowanych do Treblinki. Informacje ze źródeł polskich i żydowskich przekazano do Londynu i Waszyngtonu, co jednak niepojęte, rządy obu krajów zachowały milczenie. Następnie podjęto decyzję o wysłaniu jako emisariusza naocznego świadka, Jana Kozielewskiego, ps. „Karski”, który w przebraniu estońskiego esesmana zdołał przeniknąć do obozu w Bełżcu i osobiście zobaczyć, co się tam dzieje. Otrzymał także informacje
bezpośrednio od czołowych przedstawicieli żydowskiego Bundu w Warszawie. Zdołał przedostać się drogą lądową do Londynu. W listopadzie 1942 r. przekazał rządom Polski i Wielkiej Brytanii oraz ambasadorowi USA informacje o sytuacji w Polsce oraz o zagładzie Żydów. Na potwierdzenie swych słów miał przemycony z Polski mikrofilm, dzięki któremu polski rząd na uchodźstwie dostarczył aliantom najwcześniejsze i bardzo szczegółowe informacje na temat Holokaustu. Niestety, jak napisał Stefan Korboński, szef Dyrektoriatu Oporu Cywilnego, choć Karski wypełnił misję, „praktycznie” nie osiągnęła ona żadnego rezultatu.
Ogromnym atutem polskich służb wywiadowczych było to, że ich macki rozciągały się na całą okupowaną Europę i do samego serca Rzeszy niemieckiej. Skutkiem zatrudniania polskich robotników w Niemczech i w zakładach niemieckich w Generalnym Gubernatorstwie było stworzenie strumienia informacji spływających do AK, która przy pomocy kurierów lub za pomocą radiodepesz przesyłała je do Londynu. Bezcenne były dokładne meldunki podziemia na temat wpływu nalotów na produkcję i warunki panujące w poszczególnych fabrykach. Pochodziły one w większości od zagranicznych robotników, wśród których wiosną 1942 r. było około 1 080 000 Polaków. W meldunkach na temat skutków nalotów na Hamburg prowadzonych w drugiej połowie października 1941 r. proszono RAF, by „nie bombardować ujścia koło Stadtpark w południowej dzielnicy Ottensen”, ponieważ znajdował się tam polski posterunek obserwacyjny. Meldunek zawierał także szczegółową analizę morale Niemców oraz pogarszających się warunków życia. Polscy robotnicy przymusowi zauważyli na przykład, że w berlińskiej fabryce hamulców Knorra dotkliwie brakowało tokarzy, których powołano do wojska, zastępując ich „młodzieńcami ze szkół technicznych i kobietami”. Polacy zauważyli też, że „największy ruch pasażerski panuje zawsze na liniach Hamburg–Berlin i Berlin–Wrocław” i że wagony były mocno zatłoczone, „zwłaszcza popołudniami. Większość pasażerów stanowią kobiety w żałobie (...), załatwiając kwestie dziedziczenia, oraz kobiety odwiedzające rannych”. 10 listopada 1941 r. do Londynu wysłano interesujący meldunek dotyczący Zagłębia Ruhry:
W Zagłębiu Ruhry, gdzie zabrano niemal wszystkich mężczyzn i gdzie propaganda komunistyczna jest najsilniejsza, niedawne represje wobec komunistów, w ramach których aresztowano wiele kobiet, doprowadziły do zwołania publicznych wieców, rozpraszanych przez umundurowanych funkcjonariuszy partyjnych. Na ścianach często widzi się wypisane kredą hasła „Heil Stalin!” lub symbole sierpa i młota. [NA, HS4/280]
Inny meldunek, z 8 listopada, opisuje skargi niemieckich żołnierzy powracających z frontu wschodniego. Wojskowi narzekali na brak bielizny i ciepłych kwater zapewniających ochronę przed mrozami. W Siedlcach na przykład
policja od pewnego czasu prowadzi obławy na dezerterów. 31 października ranni żołnierze z transportu pobili oficera i dwóch żandarmów. Często wspomina się o niemieckich żołnierzach proponujących sprzedaż broni (pistoletów). W tym samym meldunku przekazano też szczegółowe informacje o ruchu kolejowym przechodzącym przez Brześć. Odnotowano wagony z żywnością, benzyną i amunicją, a także transporty rannych, jeńców i żołnierzy zmierzające z frontu i na front. Gestapo darzyło polski wywiad niechętnym szacunkiem i usilnie starało się go spenetrować i obezwładnić poprzez aresztowania, egzekucje i próby nakłonienia Polaków, torturami lub przekupstwem, by stali się podwójnymi agentami. Jak napisał Korboński, „wywiązał się fascynujący pojedynek wywiadów, w czasie którego obie strony odnosiły zwycięstwa i porażki”. Jednym z największych sukcesów Gestapo było rozbicie w sierpniu 1942 r. siatki polskiego wywiadu w Warszawie wraz z przejęciem dużej ilości materiałów wywiadowczych oraz pieniędzy. Niemcy odkryli także ważny materiał rzucający światło na działalność polskich agentów w całej Europie Środkowej i Wschodniej. Raport na temat tego sukcesu trafił po wojnie w ręce alianckie, dzięki czemu historycy mogą zrekonstruować polską siatkę wywiadowczą na terenie Niemiec. Latem 1942 r. polskie służby wywiadowcze podzielone były na cztery sekcje:
• Sekcję centralną, obejmującą obszar Generalnego Gubernatorstwa (kryptonim „Stragan”). • Sekcję zachodnią, obejmującą całość terytorium Rzeszy (kryptonim „Lombard”). • Sekcję wschodnią, rozciągającą się od Bugu po linię frontu (kryptonim „Morskie Oko”). • Sekcję zajmującą się wyłącznie transportem kolejowym (kryptonim „Witzer”). [NA, HS4/268]
Terytorium Rzeszy pokrywała gęsta siatka punktów kontaktowych. Oficerowie prowadzący nakazywali agentom „zwracać uwagę głównie na”:
a) Zakłady i fabryki produkujące broń, gazy bojowe, samoloty, czołgi, okręty i benzynę
syntetyczną („ważne”). Mieli starać się poznać wielkość produkcji oraz jej miejsce przeznaczenia. Mieli też sporządzić plany lub szkice najważniejszych budynków, w których wykańczano produkty. W razie wystąpienia przestojów produkcyjnych mieli meldować o ich przyczynach. b) Wszelkie tajne, zamaskowane i silnie strzeżone fabryki, celem ich identyfikacji. c) Lotniska, zamaskowane lub tajne, ich funkcje (szkoleniowe, badawcze itp.) oraz typy znajdujących się na nich samolotów. d) Mieli też oceniać morale (cywilów i wojskowych), a także ich opinie na temat wydarzeń wojennych i reżimu. e) Jeśli to tylko możliwe, dzięki luźnym rozmowom z wojskowymi na przepustkach lub przechodzącymi rekonwalescencję uzyskiwać informacje o nowych rodzajach broni, zwłaszcza o ośrodkach szkolenia załóg U-Bootów i spadochroniarzy. [NA, HS4/268]
Informacje wywiadowcze uzyskiwane z tych źródeł miały być zbierane skrupulatnie, choć „bez okazywania szczególnego zainteresowania”. Należało przede wszystkim unikać dłuższych rozmów, które mogłyby wzbudzać podejrzenia. Agentom powtarzano, że wszelkie szkice fabryk, lotnisk itp. mają być „sporządzane na cienkim papierze” z podaniem ich „dokładnej lokalizacji” względem najbliższych stacji kolejowych, mostów, skrzyżowań dróg i przejazdów kolejowych oraz że cel „ma być opisany słownie, np. fabryka amunicji, 1,5 km na południe od stacji kolejowej x (...), zamaskowana sztuczną roślinnością”. Wszystkie zgromadzone informacje miały być wysyłane do Polski poprzez kurierów lub pocztą, ukryte w niewinnie wyglądających przedmiotach, takich jak wieczne pióra czy pluszowe misie. W korespondencji informacje należało napisać mlekiem lub sokiem z cytryny pomiędzy wierszami. Potem wysyłano dane wywiadowcze do Londynu. Szlak kurierski do Wielkiej Brytanii miał kilka wariantów. Wciąż jeszcze korzystano z ryzykownej trasy przez Bałkany do Turcji, skąd można było przedostać się do Egiptu lub Palestyny. Dzięki sfałszowanym dokumentom przynależności do Organizacji Todta agent mógł też podróżować przez Niemcy i Francję do granicy Hiszpanii. Na przykład we wrześniu 1943 r., podczas rozmów o scaleniu Narodowych Sił Zbrojnych z Armią Krajową w Warszawie, jeden z oficerów NSZ udał się osobiście do Londynu na rozmowy z rządem polskim na uchodźstwie. Otrzymał fałszywe dokumenty na nazwisko Bartke, dzięki którym mógł pojechać przez Niemcy i Francję. Dzięki Francuskiemu Czerwonemu Krzyżowi nawiązał kontakt z konsulem Wielkiej Brytanii w San Sebastian, co umożliwiło bezpieczną podróż do Madrytu. Tam skierowano go do polskiego porucznika zajmującego się przerzucaniem Polaków z Hiszpanii na Gibraltar.
Žukauskas, jeden z pierwszych agentów zrzuconych do Polski w marcu 1941 r., także pojechał przez Rzeszę; w październiku 1942 r. wyruszył zaopatrzony w dokumenty, które głosiły, że podróżuje do Alzacji jako ochotnik i robotnik wykwalifikowany. Podróż zajęła mu trzy dni. Był przepytywany przez policję w Katowicach i Mühlheim, gdzie Gestapo miało „wątpliwości co do tego, czemu podróżuje sam zamiast z grupą robotników”. Žukauskas odpowiedział, że jedynie wykonuje polecenia. Obawiał się zatrzymania w Mühlheim, więc nie czekał. „Wymknął się i wsiadł do innego pociągu”, który dowiózł go w pobliże granicy Szwajcarii. Ze Szwajcarii udał się przez Portugalię do Wielkiej Brytanii, gdy tylko zdołał uzyskać niezbędne wizy. Polskie placówki dyplomatyczne w państwach neutralnych na kontynencie europejskim stanowiły ważne centra przyjmujące kurierów i wiadomości napływające z Polski. Latem 1942 r. w Warszawie aresztowano siedmiu obywateli Szwecji, którym zarzucono, że zajmują się przekazywaniem funduszy od rządu na uchodźstwie dla ruchu oporu. Okazało się następnie, że służby szwedzkie i niemieckie zdołały złamać szyfr wykorzystywany do łączności między Londynem a ambasadą polską w Sztokholmie. Groziło to zwiększeniem niemieckiej presji na zamknięcie polskiego poselstwa w Sztokholmie oraz rodziło obawy, że Niemcy mogą odczytywać polskie depesze kierowane do ambasad w Szwajcarii, Portugalii i innych krajach.
Rozwój Armii Krajowej, czerwiec 1941– grudzień 1942 W sierpniu 1942 r. generał Sikorski polecił wszystkim grupom zbrojnym działającym na terenie Polski podporządkować się rozkazom AK. Bataliony Chłopskie, które nie zgadzały się z taktyką odkładania antyniemieckiego powstania na później, przystały na to (przynajmniej teoretycznie) na początku 1943 r. Paramilitarne siły narodowców, Narodowa Organizacja Wojskowa, także zgodziły się na scalenie, choć spora ich część oderwała się i utworzyła Narodowe Siły Zbrojne. Natomiast wspierana przez ZSRR Gwardia Ludowa zdecydowanie odmówiła uznania kierownictwa Armii Krajowej. W rzeczywistości sama AK pozostawała dość luźno zorganizowana. Angielska historyczka pochodzenia polskiego Anita Prazmowska stwierdziła, że „umowy zawarte pomiędzy przywódcami organizacji podziemnych nie zawsze były respektowane na prowincji, gdzie lokalni dowódcy sami określali zasady zachowania wobec przyjaznych lub rywalizujących organizacji”. W rozległych obszarach leśnych na wschodzie działało coraz więcej grup partyzanckich zupełnie
niezależnych od AK. W Generalnym Gubernatorstwie istniał także szereg niewielkich grup konspiracyjnych, takich jak „Muszkieterowie” Stefana Witkowskiego, które usilnie starały się zachować niezależność. W maju 1942 r. jedna z agentek tej organizacji, hrabina Mańkowska, poinformowała MI5 o stworzonym przez siebie pewnym szlaku kurierskim do Paryża oraz siatce bezpiecznych lokali, rozciągającej się przez całą nieokupowaną część Francji, Szwajcarię i Niemcy aż po Warszawę – całość działała niezależnie od AK. Wielkie powstanie nadal pozostawało celem AK, ale jego plany poddawano nieustannym modyfikacjom. Sporządzony w marcu 1943 r. dokument „Zasady polskich działań powstańczych” stwierdza:
Powstanie jako rodzaj działalności zbrojnej zajmuje miejsce w połowie drogi między działaniem oddziałów regularnych a rewoltą. Z tego powodu i ze względu na brak doświadczenia musimy opierać nasze poglądy na temat sposobu prowadzenia walki powstańczej na obu tych wzorcach. [NA, HS4/191]
W istocie, według notatki SOE z 21 sierpnia 1942 r. [NA, HS4/147], dokonano niewielu zmian w porównaniu z pierwszym planem sporządzonym zimą 1940–1941 r.. Celem nadal było uderzenie na siły niemieckie w Polsce w chwili, gdy większość armii niemieckiej będzie prowadziła walki „gdzie indziej”, gdy alianci zdołają utworzyć silny przyczółek na kontynencie europejskim i będą się przygotowywać do ostatecznego ataku na Niemcy. Liczono na to, że powstanie doprowadzi do wyzwolenia kraju oraz umożliwi mobilizację Armii Krajowej, która następnie będzie w stanie bronić granic Polski, a może nawet wkroczyć na terytorium Niemiec. Sygnałem do powstania miało być opanowanie przez wojska powietrznodesantowe i Armię Krajową czterech głównych ośrodków. Miały one obejmować lotniska, dzięki którym możliwe byłoby, po zapewnieniu osłony powietrznej, przyjmowanie samolotów z dostawami sprzętu. Dzięki temu AK mogłaby utworzyć kolejnych czterdzieści batalionów. Polacy kładli ogromny nacisk na to, że powstanie można było wywołać tylko raz – gdyby bowiem zakończyło się porażką, represje byłyby tak wielkie, że podjęcie wszelkich dalszych działań byłoby wykluczone. W zasadzie brytyjski komitet szefów sztabu zgadzał się z założeniami polskiego planu. SOE przeprowadziła natomiast jego ocenę techniczną. W Szkocji rozpoczęto też formowanie polskiej Brygady Spadochronowej, a do 138. Dywizjonu włączono polską eskadrę. Wszystko to jednakże nie mogło przysłonić faktu, że w 1942 r. warunki wstępne do rozpoczęcia realizacji planu były dalekie od spełnienia. Problem stanowiła też jego skala, jeśli uwzględnić niechęć RAF do wydzielenia
jakichkolwiek samolotów z sił prowadzących nocne niszczycielskie loty nad Niemcami. Oceniano, że w samym polskim „Dniu D” potrzebnych będzie 249 samolotów transportowych, a przygotowania do powstania wymagać będą zrzucenia w ciągu siedmiu miesięcy, od października do kwietnia, około 5 tysięcy zasobników ze sprzętem. Przy założeniu, że każdy samolot mógł zabierać cztery zasobniki, zaopatrywanie Armii Krajowej dla celów powstania wymagałoby użycia sześćdziesięciu samolotów. Dlatego też „wielka” rewolta pozostawała na razie w sferze marzeń. Dla większości spośród około 130 tysięcy członków tak zwanej „kadrowej organizacji” AK opór miał charakter mało spektakularny, choć nadal był ryzykowny, gdyż mógł skończyć się śmiercią lub wizytą w katowniach Gestapo. Zadania żołnierza AK zależały oczywiście od jego lub jej umiejętności oraz potrzeb miejscowej organizacji. Ochotników przydzielano do drukowania gazet, przenoszenia meldunków, opieki nad rannymi, zbierania informacji wywiadowczych, dokonywania zamachów i likwidacji lub prowadzenia działań sabotażowych. Wielu członków ruchu oporu było rekrutowanych dzięki znajomościom. Adam Truszkowski, który w 1939 r. zaciągnął się do warszawskiej Gwardii Obywatelskiej, zarabiał na życie konspiracyjnym nauczaniem języka angielskiego. Wiosną 1940 r. został zwerbowany do ZWZ przez pułkownika Radwana, jednego ze swych uczniów, być może z zamiarem organizowania w jego mieszkaniu „narad sztabowych”. Większość członków podziemia przez długi czas nie otrzymywała żadnych zadań. Truszkowski na przykład był członkiem sztabu Radwana, ale nie otrzymywał żadnych zadań, gdyż oszczędzano go do roli oficera łącznikowego z Brytyjczykami na czas powstania. Szkolenie wojskowe, przynajmniej w miastach, sprowadzało się często do wykładów bez zajęć praktycznych. Stanisław Rudziński, który za zachętą swego ojca latem 1941 r. wstąpił do NSZ, uczęszczał na „spotkania” dla najpierw sześciu, później zaś osiemnastu osób, które – jak powiedział brytyjskiemu oficerowi w 1945 r. – „składały się z wykładów teoretycznych na temat obsługi różnych rodzajów broni oraz wykładów z taktyki”. Rok później nastąpiła jego pierwsza i chyba jedyna akcja, gdy wraz z czterema innymi mężczyznami zaskoczył nocą w tunelu trzech niemieckich żołnierzy i rozbroił ich. Rudziński wstąpił później do podziemnej podchorążówki, a we wrześniu 1942 r. objął dowództwo nad sześcioosobową drużyną, jednakże jego działalność „obejmowała, jak wcześniej, tylko wykłady”. Znacznie bardziej dramatyczną historię o swej działalności podziemnej w Warszawie miał do opowiedzenia Zbigniew Tabęcki. Z zawodu urzędnik, w 1943 r. wstąpił do AK dzięki pośrednictwu zaprzyjaźnionego właściciela sklepu z warzywami. Znudzony kursami z obsługi broni i taktyki oraz brakiem jakichkolwiek czynnych działań, poprosił o przeniesienie do „komórki likwidacyjnej”. W sierpniu 1943 r. wyznaczono go do grupy wykonującej wyrok na volksdeutschu. Likwidacja poszła sprawnie, ale w drodze powrotnej oddział czekały przygody. Wsiedli do tak zatłoczonego
tramwaju, że jeden z żołnierzy, Jan Fabryński, musiał jechać na stopniu, trzymając się poręczy. Ponieważ było to zakazane, został zatrzymany przez niemieckich żandarmów. Fabryński, wciąż podniecony wcześniejszym czynem, zaczął strzelać, ale pechowo stało się to przed kawiarnią pełną Niemców. Ranny w nogę Fabryński został aresztowany przez esesmanów. Innym udało się rozbiec; poradzono im na pewien czas wyjechać z Warszawy. Dlatego Tabęcki zgłosił się do Organizacji Todta i wyjechał na roboty do Berlina. Ruch oporu przyciągał patriotycznie nastawionych, lecz nierozważnych młodych mężczyzn. Była to zapewne jego siła i jednocześnie słabość. Choć dokonywał wielkich osiągnięć, w nieunikniony sposób dochodziło też do niepowodzeń graniczących niekiedy z farsą. Rafał Smorczewski i jego bracia – synowie zamożnego ziemianina spod Zamościa – wstąpili do podziemia dzięki pośrednictwu przyjaciela rodziny. W końcu lata 1942 r. wysłano ich do Lublina celem zakończenia „szkolenia z konspiracji”. Zimą brata Rafała, Marka, „olśniło”. Zaproponował rozbrojenie niemieckich oficerów kwaterujących w ich domu rodzinnym. Nawiązano kontakt z dowództwem AK poprzez spokojnego i wyrozumiałego zarządcę. Plan zakładał, że akcja nie będzie miała nic wspólnego z rodziną Smorczewskich, której członkowie mieli spokojnie grać w brydża w chwili nadejścia AK. Marek miał zaprowadzić „napastników” do kwater Niemców z podniesionymi rękoma, by udawać kolejną ofiarę podziemia. Po dwóch dniach bezowocnego oczekiwania oddział w końcu przybył i bez problemu rozbroił zaskoczonych Niemców. Marek jednak był nieco zaskoczony, gdy porucznik AK na progu biblioteki „zwrócił się z uprzejmą prośbą o instrukcje, jak działa pistolet maszynowy Spandau”. Uzgodniono, że po dwudziestu minutach od odejścia oddziału rodzina poinformuje policję. Po drodze partyzanci odkryli, że zabudowania gospodarcze, w których także kwaterowali niemieccy żołnierze, są opuszczone i niepilnowane – żołnierze byli na przepustce. Pozostawili jednakże sporo broni i map, które skrzętnie zabrali partyzanci. Akcja przebiegła dobrze, ale Marek żegnał się, „z niedowierzaniem kręcąc głową na myśl o ignorancji partyzantów i niedbalstwie Niemców”[10].
Brytyjscy jeńcy a polskie podziemie Już we wrześniu 1940 r. w okolice Krakowa i Warszawy zaczęli przybywać brytyjscy jeńcy wojenni, którzy dostawszy się do niewoli w Belgii lub we Francji, zbiegli z obozów jenieckich położonych we wschodnich częściach Niemiec. Do sierpnia 1941 r. ich liczba wzrosła tak znacznie, że ZWZ/AK musiało przyjąć określone zasady postępowania wobec nich. Utworzono „Towarzystwo Polsko-
Angielskie”, w którego skład wchodziły najważniejsze osoby związane z ukrywaniem byłych jeńców. Niestety, w lecie 1941 r. Abwehra ujęła dwóch jeńców przerzucanych przez polskiego agenta szlakiem bałkańskim; ujawnili oni kilka ważnych adresów w Warszawie. Według meldunku skierowanego do Londynu, w ten sposób przy pomocy „pani M., z pochodzenia Brytyjki”, do organizacji przeniknął agent Gestapo udający oficera brytyjskiego wywiadu. W rezultacie 27 lutego 1942 r. aresztowano dwunastu członków organizacji. Zastąpił ją specjalny trzyosobowy komitet, ściśle współpracujący z Armią Krajową i delegatem rządu na kraj. Formowano także siatki organizujące samą ucieczkę żołnierzy z obozów jenieckich. Edmund Ziółkowski i Antoni Staruszkiewicz kierowali siatką bydgoską, złożoną tylko z czterech osób z „pełną swobodą poruszania się” i pozwoleniem na prowadzenie ciężarówek. Zdołali umieszczać zbiegów ze Stalagu XX na pokładach statków zmierzających do Szwecji, a ponadto dostarczali do obozu radioodbiorniki, ubrania cywilne, aparaty fotograficzne itp. Początkowo finansowali działalność poprzez sprzedawanie na czarnym rynku w Warszawie damskich pończoch produkowanych przez jedną z firm w Bydgoszczy, ale w połowie 1943 r. zaczęły się im kończyć pieniądze. W grudniu tegoż roku uciekli do Szwecji celem załatwienia funduszy. Od września 1940 r. do maja 1942 r. udzielono pomocy 65 brytyjskim wojskowym. 52 z nich zostało przerzuconych przez Węgry, Rumunię lub „Wschód”. Reszta pozostała w Polsce. Dwóch z nich, kapral Ronald Jeffery i sierżant John Ward, wstąpiło do Armii Krajowej. Złożone przez nich po powrocie do ojczyzny relacje są fascynującymi świadectwami codziennej działalności ruchu oporu. Jeffery z pomocą Polaków 3 stycznia 1942 r. zbiegł z obozu jenieckiego koło Łodzi. Ukrywano go w mieście do czasu zorganizowania fałszywego litewskiego paszportu i dokumentów tożsamości. Następnie polski przewodnik przeprowadził go przez granicę do Generalnego Gubernatorstwa. Jeffery trafił do Warszawy, gdzie tymczasowy lokal znalazła dlań pani Makowska, angielska żona Polaka, który opiekował się już około dziesięcioma zbiegłymi jeńcami. AK pokrywała część kosztów utrzymania jeńców. Jednakże Jeffery nie był darmozjadem. Wkrótce po przybyciu do Warszawy zaczął pracować dla podziemnej gazety: „w tajnym pokoju w mieście” słuchał wiadomości BBC i spisywał je w celu późniejszego przetłumaczenia. Obsługiwał także powielacz Gestetnera i wykonywał „fizyczną” pracę podczas drukowania gazety. Spenetrowanie przez Gestapo „Towarzystwa Polsko-Angielskiego” doprowadziło do schwytania wielu jeńców i ich polskich opiekunów, Jeffery’emu jednakże udało się uniknąć wpadki. Po rozbiciu Towarzystwa pośredniczył w działaniach AK na rzecz żywienia i ukrywania brytyjskich jeńców w Warszawie, w październiku 1942 r. pojechał nawet do Krakowa, skąd przywiózł czterech brytyjskich lotników. Następnie trafił do wywiadu Armii Krajowej. Po szkoleniu z zakresu szyfrów, kodów oraz dokonywania sabotażu w fabrykach i na statkach, przeprowadzonym przez „Józefa” – cichociemnego zrzuconego w marcu 1942 r. – Jeffery odbywał misje kurierskie i wywiadowcze do
Wiednia, Hamburga i Pragi. Po rozbiciu jego komórki wywiadu przez Gestapo w maju 1943 r. Jeffery, poszukujący środków utrzymania dla siebie i świeżo poślubionej Polki, zgodził się wstąpić do grupy likwidacyjnej, która wykonywała wyroki podziemnego wymiaru sprawiedliwości. Był przydatny w tych zadaniach, ponieważ „ubrany w bryczesy i oficerki wyglądał jak Niemiec”. Uczestniczył w egzekucji dwóch małżeństw oraz w ograbieniu domu zamożnego Polaka, „który zbytnio się bogacił dzięki znajomościom z Niemcami”. To, jak cienka mogła być linia dzieląca działania podziemia od pospolitej przestępczości, ilustruje zarządzenie, że wykonawcy wyroków mieli prawo zabierać dla siebie ubrania i drobne sumy pieniędzy z mieszkań ofiar. Jeffery zdołał sprzedać belę płótna na czarnym rynku za 15 tysięcy złotych. Jesienią 1943 r. Jeffery zdecydował się powrócić do Anglii. Zwrócił się do organizacji komunistycznej w Warszawie, ale odmówił podróży przez ZSRR. Ostatecznie dzięki kontaktom z ekscentrycznym Białorusinem i przekonaniu Niemców, że jest przydatnym Estończykiem, zdołał trafić do Szwecji. Stefański, jego polski opiekun, odnosił się do tego rozwiązania niechętnie, zgodził się jednakże, że był to najlepszy sposób na przedostanie się do Wielkiej Brytanii. Losy sierżanta Warda były mniej dramatyczne, przynajmniej aż do powstania warszawskiego. Po ucieczce z obozu jenieckiego w kwietniu 1941 r. nawiązał on kontakt z ZWZ poprzez katolickiego księdza z Sieradza, do którego poszedł do spowiedzi. Zabrano go do pobliskiego zakładu krawieckiego, gdzie ukrywał się przez trzy dni. Następnie poprzez łańcuch pośredników trafił do domu byłego pułkownika Wojska Polskiego. Początkowo ZWZ pragnęło przerzucić go przez granicę stref okupacyjnych, ale wybuch wojny niemiecko-radzieckiej pokrzyżował te plany. Otton Gordziałowski, wydawca gazety „Dzień”, przydzielił mu zadanie spisywania treści audycji BBC. Gdy Gestapo zamknęło gazetę i aresztowało drukarzy i kolporterów, Ward stał się częścią agencji informacyjnej złożonej z wielojęzycznych Polaków, którzy słuchali audycji po niemiecku, angielsku, czesku i turecku. Zajmował się montowaniem odbiorników i nadajników radiowych przeznaczonych dla „różnych podziemnych organizacji politycznych” w Warszawie, następnie zaś przeszkolił pięciu czy sześciu Polaków jako radiooperatorów. W czerwcu 1942 r. nabył powielacz Gestetnera, papier oraz tusz i zaczął publikować finansowany przez podziemie dziennik „Echo”, który osiągnął nakład około dwóch tysięcy egzemplarzy. W lutym 1943 r. przekazał kierowanie gazetą AK, ale kontynuował prace w agencji informacyjnej aż do października 1944 r. W czerwcu 1943 r. został zatrzymany przez niemieckiego policjanta w chwili, gdy miał przy sobie pistolet i różne kompromitujące materiały:
Chciał mnie przeszukać i obejrzeć mój ausweis. Zbiłem mu rękę z pistoletem i uderzyłem pięścią w szczękę. Wystrzelił, gdy go uderzyłem; kula trafiła mnie w prawe biodro. Gdy
padł, odbiegłem i wmieszałem się w tłum przechodniów. Potem zatrzymałem dorożkę i oddaliłem się z tej okolicy. Spędziłem trzy miesiące w łóżku, póki rana się nie zagoiła. [NA, HS4/256] Oczywiście nie wszystkich zbiegłych jeńców przyjęto tak dobrze. Los sierżanta Rofe’a w 1943 r. był godny pożałowania. Jak głosi złożony w 1944 r. po repatriacji przez ZSRR raport:
Uciekł po raz pierwszy w czerwcu 1943 r. do Polski dzięki pomocy AK z Jaworzna i górnika nazwiskiem Kawecki. Po dwóch tygodniach przekazano go pod adres we wsi Nowa Góra w Generalnym Gubernatorstwie, ale osoba kontaktowa nie chciała mu pomagać. Próbował następnie kontaktu z innymi Polakami w różnych wioskach, wszyscy jednakże bali się mu pomóc. Wreszcie we wsi Sucha jeden z Polaków wydał go policji, uznawszy go za Żyda. Po ustaleniu jego tożsamości odwieziono go do Lamsdorf [ob. Łambinowice]. [NA, HS4/260]
Walka za pomocą słowa Zadaniem prasy podziemnej było przeciwstawianie się izolacji Polaków poprzez publikowanie informacji o wydarzeniach na Zachodzie i froncie wschodnim oraz podkreślanie wszystkich niepowodzeń niemieckich. Dzięki nieustannemu promowaniu wiary w ostateczne zwycięstwo podziemna prasa zachęcała Polaków do przetrwania. Do czerwca 1942 r. pojawiło się około 150 podziemnych gazet i dzienników, choć na liczbę wydawanych tytułów wpływała też skuteczność Gestapo. Pisma ukazywały się w małym formacie, zwykle w postaci broszury liczącej do 16 stron. Większość stanowiły tygodniki, ukazywały się jednak też dzienniki i miesięczniki, w tym pisma specjalistyczne poświęcone np. rolnictwu czy wychowaniu młodzieży. Jak stwierdzono w wydawanym przez Ministerstwo Informacji Rządu Polskiego na Uchodźstwie „Polish Fortnightly Review”, same tytuły wydawanych czasopism wyrażały „niezłomną wolę walki”. Były to: „Polska Żyje”, „Walka Trwa”, „Do Broni”, „Wolna Polska” itp. Wiele z nich drukowało na stronach tytułowych patriotyczne slogany, czytelników zaś zachęcano do przekazywania ich dalej po
zakończeniu lektury. Wydawnictwa były finansowane przez Państwo Podziemne lub przez czytelników. Na ostatnich stronach często publikowano listę pseudonimów darczyńców. Czasopismo „Sprawa” wymieniało na przykład 214 datków, w tym jeden w postaci 40 złotych na obiad dla drukarzy, czy dary w postaci masła, jajek, a nawet piętnastu kotletów. Polskie Ministerstwo Informacji słusznie nazwało wolną prasę polską „jednym z najważniejszych przejawów żywotności i woli walki Polaków, którzy nie chcą podporządkować się uciskowi okupanta”. Niemcy także rozumieli jej znaczenie. Przyłapanie na czytaniu lub, co gorsza, na kolportowaniu gazety mogło skutkować uwięzieniem na Pawiaku lub w innym więzieniu. Wolna prasa umożliwiała zdobywanie wiadomości z zagranicy, głównie zbieranych z codziennych audycji BBC, zawierała również wnikliwe analizy alianckiej polityki, zwycięstw, a także porażek. Wiele uwagi poświęcano Niemcom – ich problemom gospodarczym i militarnym – oraz podkreślano wszelkie przejawy słabnącego morale w wojsku. 26 lutego 1942 r. na przykład agencja prasowa zamieściła krótkie doniesienie z Jędrzejowa: „Niemieccy żołnierze płacą dobrze za wszy, ponieważ posiadanie tych insektów na ubraniu oznacza odroczenie transportu na front wschodni”. Państwo Podziemne wykorzystywało prasę celem ostrzegania ludności, by nie chodziła do kawiarni odwiedzanych przez Niemców, oraz nawoływania do bojkotowania tytoniu i alkoholu wytwarzanego przez kontrolowany przez okupanta monopol. Ludności polecano też ignorować niemieckie żądania przekazywania nart i butów narciarskich na użytek Wehrmachtu na froncie wschodnim. „Jutro” informowało, że nielicznym narciarzom, którzy przekazali swój sprzęt wrogowi, naklejano na plecach kartki z napisem: „Jestem świnią, pomagam Niemcom”. Prasa podziemna poświęcała też wiele uwagi porządkom powojennym. Wojnę postrzegano jako rewolucję, która doprowadzi do umocnienia współpracy międzynarodowej, zwłaszcza zaś do zacieśnienia kontaktów między Polską a krajami bałkańskimi. Drugim obliczem podziemnej prasy była prowadzona przez Armię Krajową akcja „N”. Założeniem tej ostatniej było bezpośrednie atakowanie Niemców poprzez serię pamfletów, listów i czasopism w języku niemieckim. Dzięki inteligentnemu zastosowaniu czarnej propagandy zamierzano podkopać u przeciwnika wolę zwycięstwa. W czerwcu 1942 r. w akcji „N” brało udział około tysiąca osób, miesięcznie zaś wydawano 25–30 tysięcy egzemplarzy materiałów propagandowych. Najszerszy zasięg miała akcja w Generalnym Gubernatorstwie, gdzie istniało około sześćdziesięciu komórek w sześciu dystryktach, istniały jednak także komórki na terenach wcielonych do Rzeszy oraz na tyłach frontu wschodniego. Celem zapewnienia łączności między tymi komórkami a komendą AK utworzono cztery inspektoraty. Kolportaż publikacji „N” prowadzili głównie kolejarze, którzy musieli zupełnie legalnie podróżować w głąb Rzeszy lub na bezpośrednie zaplecze frontu wschodniego. Czasami jednak wysyłano je po prostu pocztą, wręczano kurierom, a nawet rozwożono w ambulansach. Broszurki
rozchodziły się szeroko. Ich egzemplarze znajdowano nad kanałem La Manche, gdzie przywieźli je młodzi rekruci z okolic Lublina. Na wschodzie odkrywano ich kopie w Orle czy w Smoleńsku, dokąd skrycie dostarczali je polscy kolejarze. Materiały wywrotowe były napisane przeważnie po niemiecku i przeznaczone dla niemieckich żołnierzy. Takie czasopisma jak „Der Soldat” czy „Der Hammer” podkreślały rozbieżności między wojskiem a NSDAP oraz wyolbrzymiały niesnaski pomiędzy czołowymi postaciami reżimu. „Die Heimat” podejmowała drażliwy temat skutków brytyjskich bombardowań dla życia rodzin żołnierzy. Często poruszanym tematem były kontakty seksualne pomiędzy Niemkami a jeńcami wojennymi i robotnikami przymusowymi. Jedna z ulotek zawierała apel fikcyjnej organizacji kobiecej z Kolonii, „Die Frauenschaft-Köln”, do żołnierzy na froncie. „Autorki” apelu, uderzając w patriotyczne i górnolotne tony, zwracały uwagę żołnierzy na „demoralizację szerzącą się wśród niemieckich kobiet, które żyją z obcymi robotnikami i jeńcami wojennymi”. Innym tematem było wiarołomstwo i niekompetencja sojuszników z państw Osi, którzy pozwalali Niemcom dźwigać największy ciężar zmagań. Umniejszano wagę japońskich zwycięstw w walkach z Brytyjczykami i Amerykanami, pisano natomiast, że „sojusz z (...) Japonią (...) jest sprzeczny z solidarnością białej rasy oraz szkodliwy dla interesów gospodarczych Niemiec”. Wykorzystywano też straty ponoszone przez Niemców na froncie wschodnim. W jednej z ulotek dawano szczegółowe porady, jak symulować różne przypadłości; przygotowane przez lekarzy porady miały na celu zwodzenie komisji poborowych, personelu w szpitalach oraz służb medycznych na froncie (NA, HS4/203). Skutecznym narzędziem propagandy był też humor. Drukowano antynazistowskie komiksy, felietony i żarty, wykorzystując format popularnego niemieckiego czasopisma „Erika”. Według doniesień polskich, nie widziało się żołnierzy niszczących te materiały. Jak głosił jeden z meldunków:
Żołnierze okazują wielkie zainteresowanie tą literaturą. Przekazują sobie nawzajem zdobyte egzemplarze, dbają, by nie wpadły w ręce nikogo niepowołanego, a nawet w miarę możliwości starają się je czytywać w grupach. [NA, HS4/203]
Materiały te cenili też niemieccy komuniści działający w szeregach Organizacji Todta. Donoszono, że na dworcu w Puławach, gdzie rozpowszechniano ulotki, grupa pijanych robotników wznosiła okrzyki „precz z Hitlerem!” czy „Polacy, zróbcie rewolucję!” Innym rodzajem działalności w ramach akcji „N” były próby skłócania Niemców poprzez
podkopywanie zaufania do rządów w Generalnym Gubernatorstwie. Na przykład wysłano 164 listy do niemieckich cywilów i żon urzędników w Warszawie z informacją, że dary dla rannych żołnierzy powinny być dostarczane do biura Kreishauptmanna. Oczywiście gdy donoszono prezenty, w biurze nic o tym nie wiedziano. Niektórzy Niemcy postanowili pozostawiać je w biurach, ale gdy zorientowali się, że cała sprawa jest fałszywa, zażądali zwrotu paczek. Prowadziło to do sporów, a w jednym przypadku nawet do bójki z policją. Jednym z działań było też wysłanie do 208 zakładów przemysłowych doskonale podrobionego oficjalnego zawiadomienia, że 2 maja – przeddzień polskiego święta narodowego – jest na rozkaz Hitlera dniem wolnym od pracy. W Warszawie pracę przerwano w 37 zakładach, w zakładach naprawczych taboru kolejowego w Pruszkowie zaś pracę przerwało dziewięć tysięcy robotników. Celem położenia kresu kolportażowi broszur i ulotek gubernator Warszawy w okólniku datowanym 8 maja 1942 r. podkreślał, że obowiązkiem każdego Niemca jest meldowanie o każdym przypadku ich pojawienia się i przekazywanie tych „mocno zakamuflowanych Hetzschriften [pism podżegających do nienawiści] władzom” bez czytania! Wydział Informacji i Propagandy AK wykorzystał ten okólnik jako dowód na to, że „główny cel akcji został osiągnięty – stopniowo podkopano zaufanie do prawdziwych publikacji i zarządzeń”.
Widmo komunizmu: komunistyczne grupy partyzanckie, 1941–1942 W lipcu 1941 r. Stalin, w obliczu możliwej klęski ZSRR, zaapelował do rzeszy żołnierzy Armii Czerwonej pozostałych za frontem lub zbiegłych z niemieckiej niewoli, by tworzyli:
oddziały partyzanckie (...) celem wysadzania mostów i dróg, uszkadzania linii telefonicznych i telegraficznych, podpalania lasów, składów i transportu. (...) Na obszarach okupowanych warunki dla wroga i wszystkich jego wspólników muszą stać się nieznośne. Muszą być ścigani i niszczeni na każdym kroku, a wszystkie ich plany niweczone.
Choć cel Stalina i polskiego ruchu oporu był ten sam: zniszczenie Niemiec, istniały też poważne rozbieżności. Sowieci już we wrześniu 1941 r. wzywali do prowadzenia w Polsce intensywnych
działań partyzanckich albo nawet rozpoczęcia powstania. Jak jednak widzieliśmy wcześniej, AK pragnęła odłożyć otwartą walkę z Niemcami do czasu, aż ci znajdą się o krok od klęski. Rok później minister obrony rządu na uchodźstwie, generał Marian Kukiel, stwierdził: „W razie przedwczesnego powstania Polska stałaby się bezużyteczna jak wystrzelony pocisk”. Na polskich Kresach Sowieci byli też coraz bardziej niechętni do współdziałania z Armią Krajową, chyba że jej oddziały zgodziłyby się całkowicie im podporządkować. Pod koniec lata na wschodnich terenach Polski zaczęły się tworzyć oddziały partyzanckie. We wrześniu Armia Czerwona zaczęła zrzucać na spadochronach przeszkolonych oficerów przeznaczonych na dowódców i instruktorów. Na przełomie 1941 i 1942 r., po odrzuceniu Niemców spod Moskwy, powstał korytarz witebski – szlak umożliwiający przeprowadzanie zaopatrzenia i ludzi na Białoruś i Ukrainę. W maju 1942 r. w Moskwie utworzono Centralny Sztab Partyzancki, w którego skład wchodzili wojskowi oraz członkowie białoruskiej partii komunistycznej. Dzięki temu ZSRR mógł zapewnić koordynację i sprawować kontrolę nad komunistycznymi oddziałami partyzanckimi na Litwie i na Ukrainie oraz na wschodnich krańcach Generalnego Gubernatorstwa. Partyzanci dzielili się na otriady (oddziały); cztery lub pięć oddziałów tworzyło brygadę posiadającą dowódcę oraz najczęściej także oficera politycznego. Oddział liczył od 50 do 200 partyzantów. Na wschodnich terenach Polski oddziały radzieckich partyzantów składały się ze zbiegłych jeńców radzieckich. W ich składzie znajdowali się czerwonoarmiści rekrutowani w dalekowschodnich częściach ZSRR, polscy komuniści, Ukraińcy oraz zbiegli z gett Żydzi. W maju 1942 r. Zygmunt Klukowski napisał w dzienniku: „We wsiach położonych wśród lasów gromadzi się coraz więcej uzbrojonych ludzi. Różne są tam grupy: i polityczne polskie, i bolszewickie, i zwykli bandyci. Nieraz trudno jest zorientować się, kto dokonał napadu”[11]. Radzieckie lotnictwo regularnie dostarczało zaopatrzenie, broń, radiostacje i przeszkolonych agentów, dokonując zrzutów pod Chełmem, Zamościem czy Lublinem, a nawet w rejonie Gór Świętokrzyskich w okolicach Kielc. Celem zwiększenia skuteczności działań partyzanckich w ZSRR utworzono ośrodek szkoleniowy. W sierpniu 1942 r. po dowódców brygad posłano samoloty, by przewieźć ich do Moskwy na spotkanie z samym Stalinem. Wysłuchali wykładu o znaczeniu rekrutowania większej liczby partyzantów oraz pouczenia, że muszą działać bardziej agresywnie i zdyscyplinowanie i koncentrować się szczególnie na niszczeniu niemieckich linii zaopatrzeniowych. Wytyczne Stalina dla partyzantów działających za frontem niemieckim podsumowano w pięciu prostych hasłach:
Bądź wierny partyzanckiej przysiędze. Zachowuj żelazną dyscyplinę. Strzeż partyzanckich sekretów. Miej broń w pogotowiu.
Rekrutuj dla sprawy partyzanckiej. [A. Levine, Fugitives of the Forest, Stoddart, Toronto 1998, s. 164] Napływające od 1942 r. do komendanta Sicherheitsdienst w dystrykcie lubelskim meldunki malują obraz rosnącego zamieszania. Każdego dnia grupy partyzantów, czy też, jak ich nieodmiennie nazywali Niemcy, „bandytów”, domagały się żywności od miejscowych, zdobywały broń i pieniądze oraz likwidowały informatorów i wszystkich, którzy się im sprzeciwiali. Niekiedy grupy te liczyły znacznie ponad 50 osób. Według biura bezpieczeństwa leśnego w Biłgoraju (powiat janowski), koło Ulanowa znajdowała się „dobrze uzbrojona grupa siedemdziesięciu rosyjskich bandytów”, którzy terroryzowali miejscowe lasy i leśników. Inny niemiecki meldunek z 29 września stwierdził: „Liczby incydentów i rabunków nie można już ustalić, ponieważ pomniejsze incydenty nie są zgłaszane. Ofiary boją się, że jeśli złożą doniesienie o incydentach, spotka je kara ze strony bandytów”. Dla nielicznych Żydów, którym udało się uciec z gett lub z rąk Einsatzgruppen, lasy i bagna wschodniej Polski lub Ukrainy były wymarzonym schronieniem, o ile udało im się przyłączyć do oddziału partyzanckiego. Fascynującą relację o życiu partyzanta pozostawił Josel Epelbaum (Joseph Pell), polski Żyd, któremu udało się wydostać z getta w Maniewiczach na Wołyniu. Miał szczęście nawiązać kontakt z oddziałem partyzanckim dowodzonym przez polskiego komunistę, byłego szpiega Józefa Sobiesiaka (pseudonim „Mak”). W skład oddziału wchodzili Rosjanie, Polacy i „antyfaszystowscy” Ukraińcy. „Mak” stworzył „republikę leśną” na bagnach na północ od Maniewicz, które stanowiły wymarzoną kryjówkę przed nowoczesną armią. W ciągu kilku miesięcy liczebność oddziału przekroczyła 500 partyzantów. W odróżnieniu od wielu dowódców „Mak” przyjmował w szeregi Żydów i cywilów. W meldunku AK do Londynu z 17 lipca umniejszano osiągnięcia tych grup partyzanckich. Stwierdzono, że nie podjęto dotychczas próby poważniejszego zakłócenia niemieckiego transportu i że akcje zwykle ograniczają się do atakowania słabszych posterunków policji lub pojedynczych Niemców. To prawda, że pierwsze próby zwalczania transportu były niemrawe; często poprzestawano na zerwaniu kilku odcinków szyn przy użyciu łomu, co łatwo można było naprawić. Jednakże na przełomie 1942 i 1943 r. z ZSRR dostarczono lepszy sprzęt, a wiosną 1943 r. partyzantom udało się sparaliżować całą sieć kolejową w północnej części Wołynia. Skuteczność oddziałów partyzanckich podlegających radzieckiej kontroli wzrastała, gdy otrzymywały one przeszkolonych dowódców, zrzuconych na spadochronach. Pod koniec 1942 r. na przykład pułkownik Anton Brimski wraz z oficerem politycznym został zrzucony na Wołyń celem przejęcia dowództwa nad działającymi tam oddziałami partyzanckimi. Brimski wprowadził surową dyscyplinę, nakazując
partyzantom każdego ranka myć się bez względu na pogodę oraz golić brody. W lasach utworzono szkoły partyzanckie, przez które przechodzili rekruci. W lipcu 1942 r. Zygmunt Klukowski usłyszał o „jakichś oddziałach leśnych, nawet konnych, o odbywających się musztrach, ćwiczeniach itp.”[12] Bagna i gęsto zalesione obszary wschodniej Polski, które chroniły polskich żołnierzy jesienią 1939 r., były bardziej sprzyjającymi terenami dla działań partyzanckich od płaskich, rolniczych terenów środkowej i zachodniej Polski. Partyzanci budowali ziemianki stanowiące niezbędne schronienie na czas zimy. Ściany okładano krowimi skórami dla ochrony przed zimnem, a belkowany strop pokryty ziemią i darnią wznosił się ponad otaczający teren tylko na kilkadziesiąt centymetrów. Oddział Josla Epelbauma zbudował kilkanaście ziemianek, w których nocowało po trzydziestu ludzi. W większości ziemianek znajdował się w środku opalany drewnem piecyk; komin stanowiła rura zbudowana z puszek po konserwach. Żywność zdobywano w gospodarstwach; poza ziemniakami składało się na nią mięso gotowane w przeciętych na pół beczkach. Najbardziej pożądaną zdobyczą były świnie, ponieważ solona wieprzowina znakomicie nadawała się na zapas żywności niezbędnej do przetrwania zimy. Komenda Armii Krajowej oraz rząd na uchodźstwie śledziły rozwój wydarzeń z mieszanymi uczuciami. Przede wszystkim uważano, że korzyści wynikające z działań partyzanckich są niewielkie w porównaniu ze skalą prowokowanych krwawych represji niemieckich. Doradca generała Sikorskiego Józef Retinger stwierdził w październiku 1942 r., że na całej Lubelszczyźnie trudno było znaleźć wioskę, w której nie byłoby kogoś zabitego przez Niemców. Na bagnach Prypeci trwała straszna rzeź; jeden z jej sprawców, członek estońskiego SS, stwierdził w 1945 r.: „Wydaje się, że historia cofnęła się o tysiąc lat, do czasów wypraw łupieżczych oszalałych, krwiożerczych Azjatów”. W Komendzie Głównej AK i w rządzie na uchodźstwie panowało przekonanie, że represje te były odpowiedzią Niemców na przedwczesne wezwania radzieckie do rozpoczęcia powstania. W maju Edward Raczyński bezskutecznie zwrócił się do radzieckiego ambasadora w Londynie, prosząc ZSRR o ograniczenie działań partyzanckich. W styczniu 1943 r. SOE otrzymała „ze ściśle tajnego” źródła listę zadań, jakie według AK realizowały w Polsce siły radzieckie:
• Działania wywiadowcze, sabotażowe i partyzanckie. • Przygotowanie zbrojnego powstania na niemieckich tyłach. • Stworzenie atmosfery przyjaznej dla ZSRR. • Zwalczanie sił sprzeciwiających się komunistom. • Wytworzenie w Polsce stanu anarchii, tak by „K” (czyli komuniści) zdołali przejąć władzę, a także usprawiedliwili interwencję zewnętrzną.
[NA, HS4/138]
Działania radzieckie biegły dwutorowo, poza organizowaniem działań partyzanckich zamierzano także, poprzez Komunistyczną Partię Polski (KPP) i Polską Partię Robotniczą (PPR), spenetrować niezależne polskie organizacje, takie jak AK i stronnictwa polityczne. Już w lipcu 1941 r. Oddział VI w Londynie otrzymał bardzo niepokojącą wiadomość o radzieckim pułkowniku, który działał na terenie warszawskiego getta. W lecie 1942 r. PPR prowadziła rekrutację nowych członków w środowisku robotników. Utworzyła także swoje zbrojne ramię, Gwardię Ludową (GL), która szkoliła grupy celem ścisłego współdziałania z partyzantami radzieckimi. Wydawała trzy podziemne czasopisma, które wzywały do natychmiastowego powstania zbrojnego i podkreślały, że pomoc dla narodu polskiego może nadejść jedynie od ZSRR. W gazetach tych relacjonowano głównie wiadomości nadawane przez moskiewskie radio „Kościuszko”, które nieustannie wzywało do natychmiastowego rozpoczęcia powstania i oskarżało AK i rząd na uchodźstwie o zdradę interesów Polski. Latem 1942 r. komunistyczne zagrożenie dla niepodległości Polski już wyraźnie rzucało się w oczy, ale wpływy komunistów ograniczały się głównie do wschodnich krańców Lubelszczyzny. Jednakże po ewentualnym usunięciu Niemców z Polski przez wojska radzieckie sytuacja ta uległaby diametralnej zmianie.
Kryzys zamojski Rozpoczęcie przez Niemców masowych wysiedleń na Zamojszczyźnie w końcu zmusiło AK do podjęcia ograniczonych działań partyzanckich. Wiosną 1942 r. dowódca SS i policji w dystrykcie lubelskim Odilo Globocnik ogłosił, że region wkrótce stanie się czysto niemieckim obszarem osiedleńczym, stanowiącym pomost pomiędzy zamieszkanymi przez Niemców terenami w krajach bałtyckich oraz w Galicji i Rumunii. 12 listopada Himmler wydał rozkaz uczynienia z Zamojszczyzny pierwszej niemieckiej kolonii w Generalnym Gubernatorstwie. Najpierw wysiedlono mieszkańców ośmiu wiosek. Opór był początkowo niewielki, gdyż zaskoczenie było całkowite. Potem doszło do kolejnych akcji: łącznie wysiedlono siłą do obozów przejściowych ponad 100 tysięcy Polaków w dwóch falach, od listopada 1942 r. do marca 1943 r. oraz od czerwca do sierpnia 1943 r. Na ich miejsce przywieziono około 13 tysięcy Niemców. Łącznie oznaczało to wypędzenie ponad 30
procent miejscowej ludności polskiej. Nazwę Zamość zmieniono na Himmlerstadt. 23 grudnia 1942 r. generał Rowecki meldował do Londynu:
Chłopi są wysyłani do obozów karnych, a potem do obozów pracy, lub deportowani do innych dystryktów. Niektórzy są po prostu wypędzani. Rodziny są rozdzielane w taki sposób: dzieci poniżej szóstego roku życia są zabierane do Niemiec; matki, które nie chcą ich oddać, są zabijane. Starsi i chorzy są wywożeni w nieznane miejsce. Według jednego z meldunków, transport tych ostatnich miał zmierzać do Oświęcimia [Auschwitz]. [NA, HS4/316]
Jak wielu Polaków, Rowecki obawiał się, że wypędzenia z Zamojszczyzny były jedynie preludium do wywózek i masakr, jakich wcześniej doświadczyli Żydzi. Generał poinformował rząd, że „Polacy nie pozwolą się wywieźć i wyniszczyć, ale podejmą walkę za wszelką cenę”. Rozkazał stawianie czynnego oporu i prowadzenie rozległego przeciwdziałania na terenie całego dystryktu lubelskiego. Rowecki poprosił także o wsparcie powietrzne działań w rejonie Zamościa i zaproponował wysłanie do Londynu listy celów dla RAF. Niebawem mieszkańcy zaczęli działać spontanicznie. Zygmunt Klukowski napisał 7 grudnia, że „w lasach gromadzi się coraz więcej mężczyzn z wysiedlonych wsi. (...) Wszyscy oni opanowani są żądzą zemsty”[13]. W początkach grudnia oddziały Batalionów Chłopskich, radzieckich partyzantów oraz AK zaczęły atakować niemieckich osiedleńców, linie kolejowe i mosty oraz nękać ruch niemiecki na drogach. Opór wobec niemieckich planów dla Zamojszczyzny przerodził się w działania partyzanckie na terenie całej Lubelszczyzny i zmusił Niemców do przerwania programu osiedleńczego. Jednakże reakcja polskiego rządu była mocno ograniczona. Minister spraw wewnętrznych Stanisław Mikołajczyk wygłosił orędzie radiowe, choć było ono sformułowane tak ostrożnie, że wielu Polaków uznało je za wezwanie do zachowania biernej postawy. W Boże Narodzenie rząd polski poinformował komendanta AK, że ma „za wszelką cenę ograniczać zasięg działań i zapobiec przeniesieniu się ich na inne dystrykty”. Zdecydowano się także nie prosić o pomoc Sowietów, ponieważ mogliby oni to uznać za pretekst do masowych zrzutów celem podsycania powstania. Posyłane instrukcje podkreślały, że „wszelkie przeciwdziałanie ma wyglądać na samoobronę, żeby uniknąć niepotrzebnych represji wobec ludności cywilnej w Warszawie i w innych miastach”. Polacy prosili o przeprowadzenie przez RAF specjalnych odwetowych bombardowań celów w Niemczech. Prośbę odrzucono, ale Ministerstwo Lotnictwa w zasadzie zgodziło się na zintensyfikowanie zrzutów nad Polską, nawet jeśli miałyby być prowadzone w „czasie bezksiężycowym”. Zamierzano
także nawiązać łączność radiową z Zamojszczyzną.
Polski ruch oporu we Francji Choć uwaga rządu polskiego skupiała się w naturalny sposób na Polsce, siatki „Adjudicate” i „Angelica” na terenie Francji były nadal rozwijane. W sierpniu 1942 r. „Angelica” kontrolowała około pięciu tysięcy agentów, prowadziła skuteczną kampanię propagandową oraz dostarczała do Londynu cenne informacje. 26 sierpnia 1942 r. Sikorski powiedział lordowi Selborne’owi, że siatka podtrzymuje „morale nie tylko Polaków, ale także licznych Francuzów, z którymi jest w kontakcie”. Organizacja publikowała też trzy podziemne gazety w języku polskim w nakładzie ponad 25 tysięcy egzemplarzy oraz liczne ulotki w języku francuskim. „Adjudicate” natomiast została rozbita – wszystkich 180 członków zostało aresztowanych, szef siatki zaś musiał uchodzić do Hiszpanii. Oznaczało to wielkie zagrożenie dla przyszłych działań polskiego podziemia we Francji i skłoniło generała Sikorskiego do dokonania gruntownej restrukturyzacji całej organizacji. Działaniami militarnymi kierować miał odtąd wyższy oficer rezydujący na terytorium Francji. Pion cywilny, w tym działania propagandowe i informacyjne, przygotowanie polskiej ludności we Francji na nadchodzące otwarcie drugiego frontu, planowanie akcji strajkowych i sabotażu przemysłowego oraz działania kontrwywiadowcze otrzymały kryptonim „Monika” i miały podlegać Mikołajczykowi i Ministerstwu Spraw Wewnętrznych. Generał Sikorski oceniał, że „spośród około 80 tysięcy rekrutów powołanych w 1940 r.” uda się sformować trzy dywizje Wojska Polskiego. Oceniano, że w obozach internowania w nieokupowanej części Francji znajduje się około 5 tysięcy oficerów, w całym kraju zaś rozrzuconych jest około 50 tysięcy zdrowych mężczyzn zdolnych do służby wojskowej, z których jedną trzecią można by zwerbować. Trzeba było też dostarczyć im broń.
Ambitne projekty dyplomatyczne 19 lutego 1942 r. Jan Librach, odpowiedzialny za mobilizowanie przedstawicieli Polonii, złożył
Gubbinsowi interesującą propozycję: polski rząd na uchodźstwie, dzięki swoim kontaktom na kontynencie i „specjalnej pozycji” wśród innych rządów alianckich przebywających na wygnaniu w Londynie, mógł działać jako „bezstronny pośrednik”, gdyby któryś z sojuszników Trzeciej Rzeszy (na przykład Węgry czy Rumunia) pragnął zawrzeć separatystyczny pokój z aliantami zachodnimi, by „zabezpieczyć się przed (a) klęską Niemiec oraz (b) wszystkimi implikacjami zwycięstwa radzieckiego”. Zasugerował zatem, by „Peter” (jego homme de confiance) zwrócił się w Lizbonie do tamtejszych przedstawicieli tych krajów, poprosił o możliwość wykorzystywania poczty dyplomatycznej oraz zgodę na organizowanie elementów dysydenckich w tych krajach przez polskich agentów. W wypadku załamania się Niemiec, według Libracha, dysydenci ci mogli przejąć władzę i wynegocjować rozsądne warunki z aliantami. Polacy, którzy „ułożyli się” z Sowietami, mogliby także pośredniczyć w porozumieniu między tymi krajami a Moskwą. Librach optymistycznie uważał, że z pomocą rządu brytyjskiego Polska będzie mogła hamować radzieckie ambicje. Jego zdaniem ci sojusznicy oraz państwa satelickie Trzeciej Rzeszy łączył wspólny interes w postaci uchronienia się w miarę możliwości przed radzieckim „Drang nach Berlin” (parciem na Berlin), który byłby bezpośrednim skutkiem alianckiego zwycięstwa. Gubbinsa uderzyła pewność siebie Libracha, który gotów był zwracać się do przedstawicieli obcych rządów pozostających w stanie wojny z Wielką Brytanią i „rozpoczynać tajne i daleko idące rozmowy!”
Pogarszające się stosunki pomiędzy rządem polskim a ZSRR Po wielkim zwycięstwie radzieckim pod Stalingradem w styczniu 1943 r., potwierdzonym równie wielką porażką niemiecką pod Kurskiem, stało się jasne, że o losie Polski w coraz większym stopniu decydować będzie Moskwa, nie zaś Londyn czy Waszyngton. Każde błyskotliwe zwycięstwo Armii Czerwonej oznaczało zmniejszenie chęci mocarstw zachodnich do interwencji w sprawie Polski i w rzeczy samej znacznie ją utrudniało. 1 marca Stalin potwierdził roszczenia radzieckie do terenów Polski anektowanych przez ZSRR we wrześniu 1939 r., a ambasador radziecki w Londynie Iwan Majski poinformował brytyjskiego ministra spraw zagranicznych Anthony’ego Edena, że Związek Radziecki będzie tolerował tylko taki rząd polski, który byłby przyjazny wobec Związku Radzieckiego, co zatem, jak powiedział, wyklucza Polaków z Londynu.
Katyń Konflikt między Moskwą a polskim rządem na uchodźstwie pogłębił się po ogłoszeniu 13 kwietnia 1943 r. przez Niemców odkrycia ciał kilku tysięcy polskich oficerów, wziętych do niewoli przez Armię Czerwoną we wrześniu i październiku 1939 r. Ciała były pogrzebane w masowych grobach w pobliżu Katynia. Niemcy przywieźli na miejsce delegację złożoną z dziewięciu Polaków, którzy osobiście mogli zobaczyć kilka tysięcy rozkładających się zwłok, wciąż ubranych w polskie mundury wojskowe. Armia Krajowa posłała na miejsce własnego obserwatora, który przez kilka dni pracował jako robotnik przy ekshumacjach i doszedł do wniosku, że w odnalezionych dołach znajduje się „jedynie” około czterech tysięcy ciał. Nie było jednakże wątpliwości co do tego, że ofiarami byli polscy oficerowie. Obserwator doniósł, że „wszystkie strzały zostały oddane w ten sam sposób: w podstawę czaszki tam, gdzie łączy się z karkiem” oraz że „piętnaście czy szesnaście przypadków pokazuje, co musieli przejść przed śmiercią”. Niektóre z płaszczy były przebite zapewne bagnetami, inne ciała miały złamane szczęki, a „w niektórych wypadkach płaszcze owinięte wokół głów i wypełnione trocinami”. Jak pisał obserwator AK, tak zapewne zabijano tych, którzy walczyli o życie: „kiedy wdychali trociny, dławili się”. Przywiózł także generałowi Roweckiemu zestaw znalezionych przy zwłokach dokumentów, w tym dziennik bliskiego przyjaciela jednego z oficerów sztabu AK. Grafolog następnie porównał charakter pisma z zapiskami pochodzącymi sprzed wojny z Wyższej Szkoły Wojennej, które pułkownik nadal posiadał. Napisano je tą samą ręką. Generał Sikorski, którego wielu oficerów uważało za niebezpiecznego zwolennika zaspokajania żądań ZSRR lub za cynicznego pragmatyka, przebywał w tym czasie na Bliskim Wschodzie. Dlatego szczegółowe oświadczenie na temat polsko-radzieckiej wymiany korespondencji w sprawie oficerów musiał opublikować minister obrony rządu na uchodźstwie, generał Marian Kukiel. Polacy zachowali się w bardzo wyważony sposób. Najlepiej podsumowuje to londyńska gazeta „Dzień Polski” z 15 kwietnia, która uznała, że niemieckie oskarżenia Sowietów o dokonanie zbrodni mogą być jedynie „kolejnym kłamstwem (...) obliczonym na wbicie klina w stosunki polsko-radzieckie”. Z drugiej strony jednakże nie można było zaprzeczyć, że los polskich oficerów z obozów w Kozielsku i Starobielsku pozostawał nieznany, a działania niemieckiej propagandy mogły zostać zneutralizowane jedynie wówczas, gdyby Sowieci udowodnili „że niemieckie doniesienia są fałszywe, i udzielili odpowiedzi na pytanie: »CO SIĘ STAŁO Z POLSKIMI OFICERAMI Z OBOZÓW W KOZIELSKU I STAROBIELSKU?«”. Stalin uznał te żądania za dowód antyradzieckiej kampanii i współdziałania między Hitlerem a rządem Sikorskiego, po czym zerwał z nim stosunki dyplomatyczne. Jako że Armia Czerwona coraz wyraźniej górowała nad Wehrmachtem, niweczyło to perspektywę dalszej współpracy między
ZSRR a Rządem RP. Dwie kolejne decyzje Stalina oznaczały zakwestionowanie legitymizacji rządu na uchodźstwie. Ogłosił on utworzenie w ZSRR nowej polskiej organizacji, Związku Patriotów Polskich (ZPP). Jego przywódczyni Wanda Wasilewska oświadczyła w przemówieniu radiowym 28 kwietnia, że rząd Sikorskiego nie ma prawa reprezentować narodu polskiego. Stalin wydał też zgodę na utworzenie zalążka nowego wojska polskiego, którego dowódcą miał być generał Zygmunt Berling. Obydwie te decyzje mogły potencjalnie mieć ogromne znaczenie dla przyszłości niepodległej Polski. Sikorski rozumiał, że jego rząd musi za wszelką cenę ponownie nawiązać stosunki dyplomatyczne z ZSRR, od tego bowiem zależały jakiekolwiek szanse na powojenną odbudowę niepodległego kraju. Dlatego jego śmierć 4 lipca w katastrofie samolotu (leciał z Gibraltaru po wizycie w oddziałach polskich na Bliskim Wschodzie) nie mogła nadejść w gorszym momencie. Odebrała Polakom symbol ich oporu, jedynego poważnego polityka polskiego, którego szanował Churchill. Jak stwierdzili historycy Coutouvidis i Reynolds, Sikorski był „niezastąpionym polskim atutem” na arenie międzynarodowej. Na stanowisku premiera zastąpił go Stanisław Mikołajczyk, który miał niewielkie doświadczenie dyplomatyczne. Naczelnym wodzem Wojska Polskiego został generał Sosnkowski, który w lipcu 1941 r. podał się do dymisji w proteście przeciwko zawarciu układu Sikorski–Majski.
Anglo-amerykański appeasement wobec ZSRR Stalingrad i Kursk w nieunikniony sposób zmieniły stosunki między aliantami zachodnimi a ZSRR. Jesienią 1943 r. wydawało się prawdopodobne, że Stalin wypchnie Niemców z ZSRR i wyzwoli Polskę bez pomocy Zachodu. Wielka Brytania i USA obawiały się, że wówczas Stalin może się zatrzymać i nie wspomóc ich w ostatecznym zniszczeniu Niemiec. Coraz bardziej istotne stawało się zatem zaspokajanie żądań Stalina i silniejsze związanie go z Wielką Koalicją. Na październikowej moskiewskiej konferencji ministrów spraw zagranicznych i listopadowym spotkaniu Churchilla, Roosevelta i Stalina w Teheranie obydwaj zachodni przywódcy zgodzili się na anektowanie przez Sowietów polskiego terytorium aż po linię Curzona i rekompensatę dla Polski na zachodzie kosztem Niemiec. W styczniu 1944 r. na dworcu Paddington w Londynie pojawiła się anonimowa ulotka podsumowująca dylemat, przed jakim stanęli w nowej sytuacji Polacy:
Żadne z państw anglosaskich nie ma chęci ani siły przeciwstawić się Rosji; Rosja jest czynnikiem, bez którego szybkie pokonanie Rzeszy niemieckiej byłoby trudne; każde rosyjskie żądanie, które nie jest sprzeczne z zasadą legalizmu w stosunkach międzynarodowych, musi zostać przyjęte; linia Curzona – jako podstawa do dyskusji – już raz została uznana za sprawiedliwą w świecie anglosaskim. [NA, HS4/138] Ostatnim ciosem dla szans Polski na wyjście z wojny z nienaruszonymi granicami była decyzja mocarstw zachodnich o otwarciu drugiego frontu we Francji zamiast atakowania Niemiec przez Bałkany. Nie było już żadnych szans na to, że pierwsze na terytorium Polski wkroczą oddziały mocarstw zachodnich. Jedyną nadzieją dla niekomunistycznego podziemia w Polsce oraz rządu na uchodźstwie było współdziałanie z Armią Czerwoną i sięgnięcie po władzę na wyzwolonych obszarach. Oczywiście przy dość optymistycznym założeniu, że Sowieci zechcą to tolerować!
Sytuacja w Polsce, styczeń 1943–sierpień 1944 W ciągu osiemnastu miesięcy przed wybuchem powstania warszawskiego w sierpniu 1944 r. niemiecka administracja Generalnego Gubernatorstwa znajdowała się pod rosnącą presją. Zygmunt Klukowski napisał, że w Zamościu Niemcy piją coraz więcej, a niemiecki burmistrz stara się zabezpieczyć swoje mieszkanie, i wyciągnął z tego raczej przedwczesny, jak na maj 1943 r., wniosek, że „wchodzimy w końcowy okres wojny”. Nie ma wątpliwości, że sytuacja w Polsce powoli zmierzała ku stanowi anarchii. W sierpniu londyński Oddział VI, opierając się na szeregu meldunków z Polski, stwierdził, że „warunki bezpieczeństwa na wsi stale się pogarszają, w miastach zaś, pomimo większych możliwości działania policji, nie widzi się poprawy”. Zbiegły z Polski kapral Jeffery podczas przesłuchań w Londynie w marcu 1944 r. nakreślił ponury obraz coraz bardziej skorumpowanych i niepewnych władz okupacyjnych. Zdaniem Jeffery’ego wielu Niemców już organizowało sobie ucieczkę z Polski na czas nieuchronnego upadku „poprzez załatwianie dla siebie polskich kenkart i kryjówek, by w razie potrzeby natychmiast pozbyć się niemieckiej tożsamości”. Pewna liczba Niemców starała się także kultywować związki z Polakami, „którzy, gdy zajdzie
potrzeba, świadczyliby o nich jako o »dobrych Niemcach«”. W obliczu narastającego chaosu gubernator Hans Frank doszedł do wniosku, że Rzesza powinna wykorzystać sprawę katyńską i zerwać z polityką terroru wobec Polaków. Za zgodą Goebbelsa poprosił Hitlera o wydanie rozkazu zwiększenia racji żywnościowych, położenia kresu publicznym egzekucjom starców, kobiet i dzieci oraz zmiany traktowania Polaków wywiezionych na roboty do Rzeszy. Nawet Sicherheitsdienst i Gestapo niechętnie przyznały, że trzeba porozumieć się z AK. Jednakże ograniczono się tylko do kilku gestów, takich jak otwarcie muzeum Chopina i wydrukowanie milionów antyradzieckich broszur propagandowych. Polacy przejrzeli niezdarne zabiegi Niemców i – pomimo obaw Brytyjczyków – znowu nie pojawił się żaden polski Quisling. W dalszym ciągu jednakże w Krakowie, Lublinie, Warszawie czy Zamościu powszechne były masowe aresztowania. Krakowska nauczycielka aż nazbyt dokładnie opisała to w swym dzienniku tuż przed Bożym Narodzeniem 1943 r.: „Gdy się wychodzi z domu, nie wie się, czy się do niego wróci. Wciąż trwają łapanki”. Miesiąc wcześniej napisała:
Za każdego zabitego Niemca na ulicach rozstrzeliwuje się dziesięciu Polaków. W radiu obwieszczają miejsce i czas egzekucji, by ludzie mogli przyjść i popatrzeć. Podają nazwiska nieszczęśników oraz ich wiek. Po kilku godzinach zbierają ciała i sypią piasek na krew i mózg na ziemi. Ludzie znoszą w takie miejsca kwiaty i świece. [K. Stankiewicz, IWM, 83/10/1]
W początkach 1943 r. Niemcy nasilili wywózki na roboty. W marcu 1943 r. tylko z dystryktu warszawskiego wywieziono do Rzeszy niemal 20 tysięcy robotników przymusowych. Na obszarach wcielonych wszyscy zdolni do walki Polacy znajdujący się na volkslistach podlegali poborowi do Wehrmachtu; rodziny dezerterów poddawano represjom. Stale pogarszała się też sytuacja gospodarcza. Zwłaszcza na wschodzie gospodarstwa były regularnie atakowane przez partyzantów i „bandytów”, a w całym Generalnym Gubernatorstwie niedostatek siły roboczej prowadził do spadku produkcji rolnej. Kontyngenty żywnościowe na potrzeby Wehrmachtu coraz bardziej utrudniały życie chłopom, co zwracało ich ku partyzantom. Doprowadziło to też do gwałtownego wzrostu cen żywności. Niemiecki gubernator dystryktu warszawskiego stwierdził w raporcie z kwietnia 1943 r., że „bez cienia przesady (...) robotnik nie jest zainteresowany swą wypłatą”. Przeciętna pensja robotnicza wynosiła 30 złotych tygodniowo, podczas gdy kilogram masła kosztował 250 złotych, a kilogram chleba 12 złotych i 50 groszy. Niemcy z jednej strony wciąż byli wystarczająco silni, by przeprowadzać brutalne represje, z drugiej strony jednakże nie mogli zapobiec pogrążaniu się Generalnego Gubernatorstwa
w anarchii. Polacy, szczególnie na wschodzie, doświadczali najgorszych przejawów obydwu powyższych skrajności. Na Lubelszczyźnie masowe wypędzenia prowokowały jedynie eskalację ataków radzieckich partyzantów, którzy często obierali za cel ocalałe jeszcze polskie wioski i gospodarstwa. Na Wołyniu i w Galicji Polacy podlegali natomiast „czystkom etnicznym” prowadzonym przez ukraińskich nacjonalistów. Wszystko to oczywiście działo się wśród koszmaru likwidacji gett i Holokaustu. W maju 1943 r. na przykład Zygmunt Klukowski wspomniał o „długich pociągach z Żydami”, które przejeżdżały przez Szczebrzeszyn w kierunku Chełma. „Po drodze Żydzi w biegu wyskakują z pociągów, żandarmi strzelają do nich i przeważnie zabijają lub ranią”[14].
Reorganizacja Państwa Podziemnego Nasilenie działań sabotażowych i podziemnych od czasu rozpoczęcia operacji „Barbarossa” doprowadziło najpierw do podporządkowania dwóch organizacji sabotażowych, Związku Odwetu i „Wachlarza”, Kierownictwu Dywersji (Kedywowi), które razem z Sekcjami Wojny Propagandowej oraz Sekcjami Wojny Psychologicznej zostały jesienią 1943 r. podporządkowane nowo utworzonemu Kierownictwu Walki Konspiracyjnej pod dowództwem komendanta Armii Krajowej. Wszystko to oznaczało pokrywanie się kompetencji z Kierownictwem Walki Cywilnej; oba piony zostały zatem później scalone w Kierownictwie Walki Podziemnej, które przejęło odpowiedzialność za prowadzenie walki z Niemcami. W skład kierownictwa wchodził komendant główny Armii Krajowej, jego szef sztabu, szef Kedywu, szef Biura Informacji i Propagandy oraz szef oporu społecznego.
Zamachy Armia Krajowa prowadziła coraz bardziej zuchwałe zamachy. Od stycznia 1943 r. do czerwca 1944 r. zlikwidowano 2015 agentów Gestapo. Bliski powodzenia był też zamach na Hansa Franka – zniszczeniu uległy pierwsze trzy wagony pociągu, którym podróżował. Celem mógł stać się każdy niemiecki urzędnik, który dał się poznać z brutalności. W Warszawie zlikwidowano na przykład
Kurta Hoffmanna, szefa Wydziału Pracy w zarządzie Warszawy, a także oficera kwaterunkowego Brauna. 20 kwietnia w Krakowie rzucono dwie bomby na samochód wyższego dowódcy SS i policji w Generalnym Gubernatorstwie, generała Friedricha Krügera, który został poważnie ranny. Najważniejszym zamachem przeprowadzonym przez AK była likwidacja SS-Brigadeführera Hansa Kutschery, od jesieni dowódcy SS i policji w dystrykcie warszawskim, którego zadaniem była likwidacja polskiego podziemia. Kutschera odniósł początkowo znaczne sukcesy dzięki polityce masowych represji. Wyeliminowanie go stało się koniecznością. „Bór” oszacował, że ceną za jego usunięcie byłoby życie przynajmniej 200 zakładników, ale był przekonany, że udany zamach zniechęci następców Kutschery do kontynuowania jego polityki. Planowanie operacji zajęło trzy miesiące. Sformowano specjalny oddział Kedywu pod dowództwem młodego porucznika o pseudonimie „Lot” [Bronisława Pietraszewicza – przyp. tłum.], niespełna dwudziestodwuletniego, który wziął już jednak udział w kilku udanych likwidacjach. Należało dokładnie śledzić styl życia i nawyki Kutschery, tak by można było wyznaczyć miejsce akcji; wybrano punkt tuż przy dowództwie SS. Relacja z wydarzeń 1 lutego 1944 r., choć z drugiej ręki, została następnie przekazana SOE przez kaprala Jeffery’ego:
O 8.30 rankiem w dniu egzekucji członkowie polskich sił podziemnych, uzbrojeni w pistolety maszynowe i granaty ukryte w kieszeniach w ubraniu, zajęli pozycje przy Alejach Ujazdowskich. Z bramy domu wyszedł dozorca i dostrzegł jednego z żołnierzy, manipulującego przy broni. Kazano mu pozostać na miejscu i nie wracać do domu pod groźbą zastrzelenia. Samochód Kutschery pojawił się jak zwykle w bramie gmachu biura i zatrzymał się, żeby poczekać, aż niemiecki wartownik podniesie szlaban. W tym momencie pojawił się samochód z ludźmi z polskich sił podziemnych, którzy zastrzelili wartownika otwierającego wjazd do budynku. Samochód Kutschery obrzucono granatami, od których na miejscu zginęli Kutschera i pozostali pasażerowie. Niemcy wewnątrz budynku, usłyszawszy strzały, wybiegli na zewnątrz. Rozpętała się walka pomiędzy Niemcami a grupami osłaniającymi akcję. Dwóch ludzi osłony zginęło na miejscu, lecz napastnicy zdołali się wycofać, zabierając rannych i zabitych. [NA, HS4/255]
Dostarczyli „Lota” i drugiego rannego do szpitala, skąd następnie zabrano ich w bezpieczne miejsce w celu ochrony przed Gestapo; rany jednakże okazały się śmiertelne. Dwaj inni żołnierze, „Sokół” [Kazimierz Sott – przyp. tłum.] oraz „Juno” [Zbigniew Gęsicki – przyp. tłum.], pojechali do
miasta, ale natknęli się na kordon policyjny przy moście Kierbedzia.
W jednej chwili „Sokół” i „Juno” wyskoczyli z wozu, wspięli się na balustradę i z dużej wysokości rzucili się do Wisły. (...) Zniknąwszy pod wodą, po chwili wynurzyli się obaj z powrotem na powierzchnię i zaczęli szybko płynąć z biegiem rzeki. Niemcy skoncentrowali na nich cały ogień broni maszynowej i ręcznej. Pierwszy został zabity „Sokół”. „Juno” płynął dalej. Z brzegów liczni ludzie przyglądali się z zapartym oddechem. Nagle rozległ się warkot łodzi motorowej. (...) Motorówka zrównała się z płynącym. Padły strzały z najbliższej odległości. Ciało śmiertelnie ranionego żołnierza wynurzyło się raz jeszcze, by zniknąć po chwili na zawsze. [T. Bór-Komorowski, Armia podziemna, s. 188]
Pierwszy dzień lutego był wielkim dniem Sekcji Likwidacyjnej Armii Krajowej. Podczas egzekucji Kutschery szef sekcji dochodzeniowej warszawskiego Arbeitsdienstu, Lubert, szedł do biura z kolegą. Nagle zatrzymało ich dwóch mężczyzn uzbrojonych w pistolety, którzy kazali im podnieść ręce. Lubert zginął na miejscu od strzału w głowę, drugiemu Niemcowi pozwolono uciec. Zamachowcy zniknęli, zwłoki Luberta zaś zaniesiono do biura. W czerwcu odniesiono kolejny sukces – zastrzelono szefa kieleckiego Gestapo Franza Witeka. Wcześniej próbowano go otruć, lecz Witek doznał jedynie lekkiej niedyspozycji.
Gestapo kontratakuje Sukcesy odnosiło także Gestapo. Niekiedy jego agentom udawało się spenetrować struktury podziemia; informatorzy, którzy udawali lojalnych Polaków, zdradzali członków konspiracji. Od 1 września 1943 do 19 lutego 1944 r. aresztowano lub zabito 14 221 żołnierzy AK. W kwietniu 1944 r. agent Gestapo zdołał odkryć siatkę kontaktową odpowiedzialną za wysyłanie informacji do Londynu; w samej Warszawie aresztowano dzięki jego informacjom 22 osoby. W tym samym miesiącu podziemie zdołało schwytać jednego ze swych agentów, Kasprzyckiego, który zdradził członków siatki rozciągającej się na teren Niemiec. 14 kwietnia 1944 r. dowództwo poinformowało przesłuchujących Kasprzyckiego, że skoro nie wahał się on zdradzić Gestapo wszystkiego, co
wiedział na temat polskiego podziemia oraz działających w nim osób, w tym nawet swoich przyjaciół,
nie należy mieć skrupułów wobec stosowania niemieckich metod przesłuchań, ponieważ poznanie stopnia spenetrowania nas przez Niemców oraz stosowanych przez nich do tego celu metod jest z przyczyn oczywistych najbardziej pilną kwestią. [NA, HS4/274]
Największym sukcesem Niemców było schwytanie 30 czerwca 1943 r. generała Roweckiego tuż po tym, jak wszedł on do uznawanego za bezpieczne mieszkania na ulicy Spiskiej w Warszawie. Zdrajcami byli Ludwik Kalkstein, ps. „Hanka”, oficer wywiadu AK, jego szwagier Świerczewski (ps. „Genes”) oraz narzeczona Świerczewskiego Blanka Kaczorowska (ps. „Sroka”) – którzy byli informatorami Gestapo. Zanim zdołano przygotować plany uwolnienia, Rowecki został wywieziony do Berlina. Z miejsca odrzucił wszelkie propozycje współpracowania z Niemcami przeciwko ZSRR i został przeniesiony do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen, gdzie zamordowano go 2 sierpnia 1944 r. Świerczewski, Kalkstein i Kaczorowska zostali wyrokiem podziemnego trybunału skazani na karę śmierci, powieszono jednak tylko Świerczewskiego. Kalkstein wstąpił do SS, Kaczorowska zaś uniknęła egzekucji, ponieważ była w ciąży. 1 lipca Bór-Komorowski otrzymał z Londynu informację o mianowaniu go komendantem głównym Armii Krajowej.
Wywiad, 1943–1944 Polacy nadal dostarczali aliantom dokładne i szczegółowe informacje wywiadowcze. Raporty wysyłano, jak widzieliśmy wyżej, drogą radiową lub za pośrednictwem kurierów podróżujących przez Węgry, Bałkany, Szwajcarię lub Szwecję. Kurierzy otrzymywali skomplikowane kody i instrukcje i podróżowali od kryjówki do kryjówki. Zanim uznano ich za zaufanych, musieli wymienić złożone hasła. Na przykład w maju 1944 r. kurierzy udający się do Berna otrzymali dokładne instrukcje w kwestii dotarcia do lokali kontaktowych. Jeden z nich znajdował się „100 metrów od przystanku [tramwajowego] naprzeciw Brasserie de la Chapelle”, w oficynie dużej kamienicy,
w której mieszkał niejaki „pan B.” wraz z małżonką. Kurier miał wypowiedzieć hasło, które (według angielskiego tłumaczenia dokonanego na potrzeby SOE przez Oddział VI) brzmiało: „Czy zastałem Jana z Lasu?”, na co pan B. miał spytać: „Tego kulawego?”. W ramach zabezpieczenia kurier miał wówczas potwierdzić: „Kulawego i ślepego”. Po zajęciu przez aliantów południowych Włoch w końcu 1943 r. wysyłanie do Polski zaopatrzenia i personelu stało się łatwiejsze. Ponieważ zapotrzebowanie na szczegółowe informacje wzrastało, coraz bardziej potrzebni byli wyszkoleni radiotelegrafiści, których zrzuty odbywały się teraz regularnie. Jednym z nich był Jan Cias, żołnierz kompanii łączności w Anglii, który zgłosił się do zadań specjalnych na terenie kraju. Po serii angielskich kursów oraz pięciotygodniowym szkoleniu zorganizowanym przez polski Oddział VI otrzymał nowe dokumenty tożsamości, w tym kenkartę, świadectwo urodzenia, przepustkę urlopową z jednej z fabryk w Radomiu oraz dwa adresy – jeden w Lublinie, drugi w Warszawie. W grudniu 1943 r. wraz z grupą czterdziestu innych popłynął z Liverpoolu do Algieru, stamtąd zaś do Tarentu. W nocy z 12 na 13 kwietnia 1944 r. wraz z trzema osobami został zrzucony na spadochronie około siedmiu kilometrów od Lublina. Jak wspominał niemal rok później po powrocie do Londynu, przyjął go podchorąży z dwudziestopięcioosobowym oddziałem, który natychmiast zajął się zasobnikami zrzuconymi z tego samego samolotu. Czwórkę przybyszów poprowadzono nocą do wioski, w której ukrywali się następnego dnia. W nocy zabrano ich do dowódcy okręgu AK. Cias i inny skoczek nazwiskiem Zielichowski pojechali „taksówką” do Lublina i zostali ukryci w mieszkaniu ważnego członka konspiracji, który był jednocześnie dyrektorem miejscowego technikum mechanicznego. Dwaj pozostali dotarli tam później ciężarówką. Następnego ranka Cias i Zielichowski zostali odebrani przez siostrę dowódcy okręgu i pojechali pociągiem do Warszawy. Tam przeprowadzano ich z jednej kryjówki do drugiej, wydano nowy zestaw dokumentów – te sfałszowane w Londynie uznano za nie dość dobre – kenkartę i ausweis na nazwisko Jan Kawka, który był pracownikiem niemieckiego warsztatu w Warszawie. Ciasowi przedstawiono także aktualną sytuację w Polsce. 23 czerwca łączniczka – niejaka panna Wiesia – zabrała go do Kielc, gdzie miał zajmować się obsługą specjalnego radionadajnika pozostającego w wyłącznej dyspozycji delegata rządu na kraj. Ochronę stanowił siedemnastoosobowy oddział, kryjówką zaś była skrytka w tartaku, w którym pracowali wyłącznie Polacy. 28 czerwca Cias zdołał nawiązać łączność z Londynem i rozpoczął regularne nadawanie wiadomości delegata rządu, które dowoziła przynajmniej raz na tydzień Wiesia. Miał go wkrótce zastąpić inny radiotelegrafista przysłany z Warszawy, tak się jednak nie stało, gdyż Niemcom udało się odkryć jedną z warszawskich radiostacji i aresztować trzech radiooperatorów. Cias pozostał zatem w Kielcach aż do końca powstania warszawskiego. W październiku ujęli go Niemcy, zdołał jednakże uciec z aresztu przed przesłuchaniem przez Gestapo. W marcu 1945 r. uniknął aresztowania przez NKWD, przyjmując tożsamość zmarłego
brytyjskiego jeńca.
Projekty rakiet balistycznych i samolotów Wraz z przenoszeniem niemieckich fabryk na teren Polski celem uniknięcia alianckich bombardowań w Londynie wzrastało zapotrzebowanie na dokładne informacje na temat ich produkcji. Przykładem jest tylko jeden zestaw instrukcji Oddziału VI dla Armii Krajowej z 16 maja 1944 r.; wywiadowcy AK mieli się dowiedzieć, jakich zmian dokonano w He 177, poznać położenie fabryki samolotów w Rendsburgu. Fabryka Focke-Wulfa z Bremy została przeniesiona w częściach do Polski. Dowiedzieć się dokąd. [NA, HS4/303]
Te szczegółowe listy zamówień dowodzą, jak bardzo skuteczność alianckiej ofensywy bombowej zależała od dopływu polskich danych wywiadowczych. Decydujące znaczenie miały jednakże polskie informacje na temat niemieckiego programu broni specjalnych – pocisków V-1 i rakiet V-2. W początkach 1943 r. w Peenemünde pracowało przynajmniej 15 tysięcy robotników przymusowych. Wiosną AK już otrzymała raporty od dwóch pracujących tam Polaków. Informacje te przekazano do Londynu. W sierpniu raport wywiadowczy brytyjskiego Ministerstwa Lotnictwa wymieniał dane z 30 marca jako pochodzące ze „źródła niezwykle wiarygodnego i znającego tematykę, które przez długi okres dostarczało bardzo wartościowych informacji”. Wieści ze źródeł polskich potwierdzali agenci we Francji, Luksemburgu i Belgii. W nocy z 17 na 18 sierpnia RAF przeprowadził nalot na Peenemünde. Uderzenie nie doprowadziło do wstrzymania produkcji, przekonało jednakże Niemców do przeniesienia jej do potężnego podziemnego kompleksu Mittelbau niedaleko Nordhausen w środkowych Niemczech. Poligon rakietowy przeniesiono w pobliże zburzonej wsi Blizna na terenie poligonu SS „Heidelager” niedaleko Dębicy, gdzie pierwsze próbne odpalenie rakiety odbyło się 5 listopada 1943 r. W początkach 1944 r. do Blizny nieprzerwanie posyłano rakiety celem prowadzenia próbnych strzelań. AK śledziła próby, nie była jednak w stanie dostarczyć dokładnych informacji na temat
sposobu odpalania. Rakiety wystrzeliwano zwykle na północ, tak by spadały w pobliżu Warszawy, Lublina i Radomia. Do miejsc upadku rakiet wysyłano zmotoryzowane patrole, które przejmowały pozostałe części, zanim AK udawało się je przechwycić. 20 maja 1944 r. jednakże jedna z rakiet V-2 spadła na bagnisty teren nad Bugiem w pobliżu Sarnaków, około 110 kilometrów na wschód od Warszawy. AK udało się dotrzeć w miejsce upadku przed przybyciem niemieckiej grupy odbiorczej. Miejscowy oddział zdołał ukryć rakietę przed Niemcami; następnie załadowano ją na wóz i wywieziono do stodoły w pobliskiej wsi HołowczyceKolonia. Antoni Kocjan z Biura Studiów AK zebrał grupę ekspertów w celu sfotografowania i sporządzenia rysunków części rakiety. Nad akcją zawisło poważne niebezpieczeństwo, gdy Kocjan został aresztowany przez Gestapo, jednakże mimo tortur Niemcom nie udało się wydobyć z niego żadnych informacji. Rząd brytyjski poprzez Oddział VI posłał serię szczegółowych pytań do Delegatury Rządu celem przekazania ich członkom Biura Studiów. 13 czerwca jedna z rakiet V-2 wystrzelonych z Peenemünde rozbiła się koło szwedzkiego Malmö. Szwedzi pozwolili brytyjskim agentom zbadać miejsce upadku i zabrać części rakiety 16 lipca samolotem. To zdarzenie nie umniejszało znaczenia polskiego sukcesu; można było sprawdzić, czy system zdalnego sterowania rakiety spadłej pod Malmö był urządzeniem doświadczalnym, czy też wchodził w skład standardowego wyposażenia rakiet V-2. Zorganizowano operację „Wildhorn/Most”, żeby przewieźć części rakiety z Polski do Anglii samolotem. 25 lipca z Brindisi wystartowała dakota z kilkoma Polakami, dziewiętnastoma walizkami ze sprzętem, pocztą oraz znacznymi sumami pieniędzy. Samolot wylądował na lądowisku „Motyl” 20 kilometrów na północny wschód od Tarnowa. Miejsce nie było bezpieczne, jako że drogi dojazdowe wypełniały niemieckie oddziały wycofujące się przed Armią Czerwoną, a co gorsza, kilka godzin wcześniej na polanie wylądowały dwa samoloty rozpoznawcze Fieseler Storch. Po pospiesznym rozładunku na pokład wniesiono pojemniki zawierające części rakiety i wpuszczono pasażerów, w tym socjalistę Tomasza Arciszewskiego oraz Józefa Retingera, dawnego doradcę Sikorskiego. W pobliskiej wiosce Wał-Ruda stacjonowali niemieccy żołnierze, na szczęście jednakże nie zainteresowali się tym, co działo się na polanie, zakładając zapewne, że jest tam samolot niemiecki. Wystartować udało się dopiero za czwartym razem. Najpierw zablokowały się hamulce. Gdy je naprawiono, koła samolotu zapadły się w miękkiej ziemi. Pospiesznie rozebrano stodołę, by położyć deski pod koła. Wreszcie po dwóch kolejnych próbach udało się wydostać samolot i ustawić go do startu. Jak napisał Jonathan Walker, „nawet odgłos pracujących pełną mocą dwóch silników Pratt & Whitney nie zaniepokoił wypoczywających żołnierzy Wehrmachtu”[15]. Części rakiety bezpiecznie dostarczono Oddziałowi VI, który przetłumaczył raporty na angielski i przekazał części brytyjskim naukowcom. 6 sierpnia Bliznę opanowały wojska radzieckie, ale
informacje nadal napływały od polskich agentów z terenu Francji. 3 sierpnia polskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych poinformowało lorda Selborne’a, że od 23 czerwca do 1 sierpnia
od naszych organizacji we Francji nadeszło 85 wiadomości, dotyczących a) położenia wyrzutni bomb latających, b) położenia składów bomb latających, c) zauważonych rezultatów bombardowania ww. oraz d) transportowania bomb latających. [NA, HS4/317]
Zagrożenie komunistyczne, 1943–1944 Po Stalingradzie, gdy Armia Czerwona odepchnęła Niemców, ale alianci zachodni nie otworzyli jeszcze drugiego frontu w Europie, piętą achillesową AK były związki z Londynem. AK z całą pewnością odgrywała dominującą rolę w oporze antyniemieckim w Polsce, jednakże po wkroczeniu wojsk radzieckich niepodległość Polski można było zagwarantować jedynie na mocy porozumień międzynarodowych. PPR (Polska Partia Robotnicza) miała atut w postaci ścisłych związków z Kremlem. Udawała niezależną patriotyczną organizację, w rzeczywistości jednakże przyjmowała rozkazy od nielicznego Związku Patriotów Polskich. W oczach AK PPR była radziecką agenturą. W miastach starała się pozyskiwać robotników i radykalnych intelektualistów, na wsi zaś jej celem byli małorolni chłopi, robotnicy rolni oraz deportowani. W początkach 1943 r. oceniano, że największą siłę PPR miała w Warszawie, Łodzi, Krakowie, Tarnowie i w dystryktach wschodnich Generalnego Gubernatorstwa, gdzie mogła liczyć na wsparcie radzieckich partyzantów. W kwietniu 1943 r. odbyły się rozmowy między PPR a AK, choć trudno dziś stwierdzić z czyjej inicjatywy. Obydwie organizacje w zasadzie zgadzały się na wspólne prowadzenie walki, ale rozmowy zostały zerwane, kiedy AK zażądała, by PPR uniezależniła się od wpływów obcych i uznała polskie granice z 1921 r. Szereg raportów AK dla Oddziału VI ukazuje „podejmowane przez radziecką agenturę, działającą w Polsce poprzez radzieckich partyzantów, Polską Partię Robotniczą i luźne grupy komunistów (...), próby spenetrowania polskiego podziemia w celu poznania tożsamości przywódców, zdradzenia ich Gestapo lub zlikwidowania własnymi siłami”. W lipcu 1943 r. delegaci PPR oraz dowódcy oddziałów Gwardii Ludowej zebrali się w dystrykcie siedleckim, żeby omówić plany likwidacji przywódców Polskiego Państwa Podziemnego. Plany te
wysłano do zatwierdzenia do Komitetu Centralnego PPR z instrukcją sporządzenia „dodatkowych, dokładnych list”. Przez całą zimę 1943/1944 r. do Londynu napływały liczne meldunki o dokonywanych przez GL porwaniach lub zamachach na oficerów AK i znanych antykomunistów polskiego podziemia. Działania polityczne podejmowane przez radziecką agenturę były zróżnicowane geograficznie. Na terenach wschodnich, opierając się na radzieckich oddziałach partyzanckich i agentach, działali „na mocy faktów dokonanych”, czyli na podstawie plebiscytów z 1939 r., które rzekomo dowiodły przytłaczającego poparcia ludności dla aneksji polskich kresów. Według raportu AK z 11 października 1943 r. oddział radziecki dowodzony przez niejakiego Pylypleńkę – w 1939 r. radnego miejskiego w Żytomierzu – przybył do okolic Łucka i zamiast walczyć z Niemcami, zajmował się organizowaniem wieców domagających się połączenia z ZSRR. W środkowej i zachodniej Polsce, tam, gdzie radzieckich partyzantów było niewielu, komuniści mało mówili o terytoriach wschodnich. Podkreślali fakt, że tylko Sowieci mogą wyzwolić Polskę z niemieckiego ucisku, a Wielka Brytania i USA dążą do własnych egoistycznych celów. „Robotnik”, organ prasowy PPR, napisał na przykład 23 września 1943 r., że „wojna z hitlerowcami stała się dla Anglii i Ameryki parawanem, za którym mocarstwa te przygotowują kontrrewolucyjną dyktaturę AMGOT [Allied Military Government for Occupied Territories, Sojuszniczy Rząd Wojskowy dla Terytoriów Okupowanych] w Europie”. Niezależnie od siania nieufności wobec mocarstw zachodnich, „rząd pułkowników” w Londynie i AK były celami nieustannych pomówień i wrogiej propagandy prowadzonych w prasie oraz na falach moskiewskiej rozgłośni radiowej „Kościuszko”. W listopadzie 1943 r. za zgodą Moskwy PPR opublikowała program polityczny zakładający odrodzenie niepodległej, demokratycznej Polski, w której wielkie posiadłości ziemskie zostaną rozparcelowane, a wielkimi fabrykami, bankami i kopalniami będą zarządzać komitety robotnicze. W styczniu 1944 r., kilka dni po przekroczeniu przez Armię Czerwoną przedwojennej granicy polsko-radzieckiej, PPR ogłosiła utworzenie Krajowej Rady Narodowej, sieci rad lokalnych, celem zorganizowania sympatyków polityki PPR i z zamiarem utworzenia nowego rządu w wyzwolonym kraju. Towarzyszyło temu ogłoszenie powstania Armii Ludowej, militarnego skrzydła PPR. Delegatura rządu natychmiast uznała te decyzje za zdradę istniejącego państwa polskiego. Mimo to jednakże propaganda PPR i Sowietów osiągnęła pewne sukcesy. Według doniesienia ze stycznia 1944 r., pochodzącego od „północnoeuropejskiego” biznesmena regularnie odwiedzającego Warszawę, robotnicy, z którymi zawsze starał się rozmawiać, mówili mu, że „tylko Rosjanie zdołali pobić wspólnego wroga”. Sukcesy aliantów zachodnich w Afryce i Włoszech oraz bombardowania Niemiec nie robiły najwyraźniej większego wrażenia. Wobec takich opinii nie dziwi fakt, iż w styczniu 1944 r. AK zdecydowała się utworzyć specjalną organizację „Antyk”, która miała śledzić komunistów i współpracujące z nimi organizacje.
W listopadzie 1943 r. „Bór” doszedł do wniosku, że AK została spenetrowana przez radziecką agenturę, więc powiadomił generała Sosnkowskiego w Londynie, że rozpoczął „w największej tajemnicy” tworzenie nowej organizacji podziemnej pod kryptonimem „NIE” (pierwsza sylaba słowa „niepodległość”), która miała rozpocząć działanie w wypadku radzieckiej okupacji.
Żydowski ruch oporu a Polacy Jak należy traktować żydowski ruch oporu w Polsce? Czy należy uważać go za część polskiego ruchu oporu, czy też za odrębny i samodzielny ruch? Tak dla Polaków, jak i dla Żydów głównym wrogiem byli Niemcy; jednakże, jak pisze Shmuel Krakówski, badacz żydowskiego ruchu oporu w Polsce, „różne drogi, jakimi Żydzi i nie-Żydzi dotarli do konspiracji, ich odmienne u podstaw cele, ich czasami nietożsami wrogowie oraz zupełnie inne relacje z miejscową ludnością świadczą o rozbieżności”. Choć Polacy musieli stawić czoło drakońskim prawom, a w przypadku zwycięstwa Niemców możliwości unicestwienia kultury i zniszczenia elit, Żydom przynajmniej po 1942 r. groziła całkowita i szybka eksterminacja, niezależnie od tego, czy kolaborowali z Niemcami czy nie. Dla Niemców stanowili oni przebiegłą i niebezpieczną rasę podludzi, którą należało całkowicie wyeliminować. Zapewne na dłuższą metę eksterminacja czekała także Słowian. Zdesperowani ocalali Żydzi, którzy przyłączyli się do partyzantów, zazwyczaj uważali Sowietów i GL za obrońców tak przed Niemcami, jak i polskimi nacjonalistami. We wrześniu 1939 r. Polskę zamieszkiwało około 3,5 miliona Żydów. Niemcy zmusili ich do noszenia opasek z gwiazdą Dawida, skonfiskowali znaczną część ich własności, a w latach 1940–1941 zapędzili do gett. Także i Żydzi podlegali przymusowi pracy. Początkowo, tak jak ogromna większość Polaków, Żydzi starali się przeżyć dzięki połączeniu oporu gospodarczego i kulturalnego oraz prób ułożenia się z Niemcami. Również musieli kupować żywność na czarnym rynku. W gettach przytłaczająca większość Żydów doszła do wniosku, że jedyną możliwą postawą jest całkowite podporządkowanie się Niemcom. Jak napisał Stefan Korboński w książce Polacy, Żydzi i Holokaust, ich „hasło brzmiało: To nie jest nasza wojna, to wojna Polaków z Niemcami”. Istniały, rzecz jasna, wyjątki, szczególnie pośród młodych Żydów. W końcu 1940 r. ZWZ mianował majora Alojzego Dziurę-Dziurskiego oficerem łącznikowym dla wszystkich żydowskich organizacji zbrojnych. Przybrawszy tożsamość niemieckiego inspektora epidemiologicznego, zdołał on nawiązać kontakt z niewielkimi organizacjami w gettach. W Warszawie spotkał się z porucznikiem Zychem, dowódcą organizacji wojskowej w getcie, i poradził mu zbudować kadrę
w oparciu o zwerbowanych już 21 osób, które w przyszłości miały się stać dowódcami plutonów. W getcie częstochowskim w sierpniu 1941 r. odbyło się spotkanie przedstawicieli kilku organizacji podziemnych, jednakże nie doszło do stworzenia wspólnego planu działania, ponieważ działacze zostali aresztowani w kwietniu 1942 r. W przeciwieństwie do innych gett, w Krakowie działacze – grupa młodych syjonistów i intelektualistów – doszli do wniosku, że opór w getcie jest niemożliwy ze względu na jego niewielkie rozmiary. Postanowili przenieść działania na samo miasto i stać się partyzantami miejskimi. W grudniu 1941 r. utworzyli obóz szkoleniowy w jednym z gospodarstw poza miastem. W 1942 r. rozpoczęło się opróżnianie gett poprzez organizowanie wywózek do obozów śmierci w Auschwitz, Treblince, Sobiborze, Bełżcu i Chełmnie nad Nerem. Wywózka Żydów z getta warszawskiego do Treblinki rozpoczęła się 22 lipca. W ciągu dwóch miesięcy wywieziono 300 tysięcy spośród około czterystutysięcznej ludności getta. Wkrótce zaczęły krążyć plotki o wymordowaniu wywiezionych w komorach gazowych. Zbyt późno stało się jasne, że podporządkowanie się Niemcom nie umożliwia przetrwania. By uniknąć podobnego losu, Żydzi w Polsce i nie tylko mieli dwie opcje: zginąć w walce lub uciekać.
Powstanie w getcie warszawskim, kwiecień– maj 1943 r. 13 września 1942 r., gdy tylko Niemcy wstrzymali wywózki, Żydowska Organizacja Bojowa w getcie warszawskim rozpoczęła przygotowania do następnej fazy. W odróżnieniu od polskiego ruchu oporu Żydzi nie mogli czekać na ostateczne zwycięstwo. Wobec przytłaczającej niemieckiej potęgi oraz polityki eksterminacyjnej mogli jedynie starać się zabić możliwie wielu Niemców i na koniec, jak powiedział dowódca ŻOB Mordechaj Anielewicz, „umrzeć jak bezpańskie psy”. ŻOB musiał najpierw pozyskać przedstawicieli najróżniejszych organizacji politycznych w getcie poprzez utworzenie Żydowskiego Komitetu Narodowego, który miał koordynować działania i werbować nowych członków ŻOB. Choć socjalistyczny Bund i syjonistyczny ruch rewizjonistyczny odmówiły przystąpienia do Komitetu, obydwa stronnictwa uznały potrzebę podjęcia walki zbrojnej. ŻOB zaczął rekrutację i szkolenie nowych ludzi. Do kwietnia zdołano sformować 22 grupy bojowe. Ruch syjonistyczny utworzył własną organizację zbrojną – Żydowski Związek Wojskowy, który składał się z przynajmniej dziesięciu dalszych grup. Łącznie siły te liczyły nieco ponad tysiąc bojowników.
Szkolenie i pozyskiwanie broni w getcie było trudne, toteż obie organizacje zwróciły się o pomoc do AK i GL. Początkowo generał Rowecki wzdragał się przed nazbyt bliską współpracą, gdyż podejrzewał, że w getcie dominują wpływy komunistyczne, i obawiał się, że radzieccy agenci spróbują sprowokować przedwczesny wybuch powstania w całej Warszawie. W grudniu jednakże Mordechajowi Anielewiczowi udało się przekonać AK, że siły ŻOB są ściśle kontrolowane. Przywódcy ŻOB odwiedzili tajną szkołę AK przy ul. Marszałkowskiej, gdzie przeszkolono ich w obsłudze broni i materiałów wybuchowych oraz w wytwarzaniu substancji zapalających, min i granatów. Dzięki kontaktom z polskim podziemiem oraz zakupom na czarnym rynku ŻOB zdołał zgromadzić pewien zapas broni, w tym przynajmniej jeden ręczny karabin maszynowy i jeden pistolet maszynowy. 18 stycznia 1943 r. grupy bojowe niespodziewanie zyskały okazję do przećwiczenia tego, czego się nauczyły, gdyż siły niemieckie wkroczyły do getta, żeby wznowić wywózki. Niemcy szybko zyskali przewagę, jednakże po trzech dniach wycofali się z getta, zapewne licząc na to, że zrealizują swoje cele później w bardziej „pokojowy” sposób. AK jednak była pod takim wrażeniem oporu stawianego przez ŻOB, że znacząco zwiększyła dostawy broni do getta, choć nadal była to kropla w morzu potrzeb. ŻOB wyciągnął ważne wnioski na przyszłość. Cywia Lubetkin, jedyna kobieta w szeregach organizacji, wspominała później:
Nauczyliśmy się, że przede wszystkim należy umieścić ludzi w czymś w rodzaju koszar, planować powstanie tak, by wszystkie grupy były w gotowości na swych pozycjach, oraz zadbać o to, by każdy dowódca kompanii, każdy dowódca rejonu i każdy bojownik wiedział, co robić, tak byśmy nie byli zaskoczeni, gdy Niemcy wznowią akcję. [Krakówski, The War of the Doomed, s. 182]
Nastąpiło to 19 kwietnia o 6 rano, gdy około dwóch tysięcy żołnierzy SS, policjantów oraz Ukraińców przeszkolonych w obozie SS w Trawnikach wkroczyło do getta pod osłoną samochodów pancernych wzdłuż głównych alei – Zamenhofa i Nalewek. Niemcy szli w gęstych kolumnach, co sugerowało, że niemiecki dowódca, pułkownik von Sammern-Frankeneg, zakładał, że siły w getcie będą dążyły do frontalnej konfrontacji. Jednakże wbrew tym przewidywaniom powstańcy otworzyli ogień z przygotowanych pozycji. Kolumna maszerująca ulicą Zamenhofa została zaskoczona i zmuszona do odwrotu. Von Sammern zorientował się, że ma do czynienia z przemyślaną i przygotowaną obroną. Zastąpił go generał major SS Jürgen Stroop, który szybko zreorganizował siły niemieckie i po sześciogodzinnej walce zmusił powstańców do odwrotu. Tego popołudnia na dachu siedziby dowództwa Żydowskiego Związku Wojskowego podniesiono dwie flagi: polską oraz
białą flagę ŻZW, która obecnie jest flagą Izraela. Przez cztery dni flagi te były widoczne z ulic Warszawy, co miało ogromną wartość propagandową i wywarło głębokie wrażenie na Polakach. Drugiego dnia walki toczyły się głównie w centrum getta i w terenie znanym jako szop szczotkarzy – rejony fabryk Toebbensa i Schultza. Niemcy odnieśli ograniczone sukcesy. Wieczorem powstańcy nadal kontrolowali szop szczotkarzy i większość obszaru wokół fabryk Toebbensa. Stroop nakazał wstrzymać walkę, lękając się ciężkich strat w starciu nocnym. Oddziały niemieckie zostały wycofane, wzmocniono kordon wokół getta. Punkt zwrotny nastąpił trzeciego dnia. Stroop postanowił zniszczyć obrońców ogniem, najpierw w szopie szczotkarzy, a potem systematycznie na terenie całego getta. 22 kwietnia, czwartego dnia powstania, całe centrum getta stanowiło morze ognia. Cywia Lubetkin wspominała potem: „Musieliśmy walczyć nie z Niemcami, ale z ogniem”. Mimo to jednak grupy bojowe w centrum getta zdołały wycofać się kanałami i tunelami i zająć nowe stanowiska w budynkach na tyłach, których nie objął jeszcze ogień. Piątego dnia Stroop ponownie zmienił taktykę, dzieląc getto na 24 sektory. Jego żołnierze otrzymali rozkaz przeczesania każdego z nich, niszczenia pozycji obronnych, wyciągania ludzi z kryjówek i wysadzania wszelkich znalezionych schronów. Stroop był przekonany, że taktyka ta doprowadzi do szybkiego zakończenia walk, jednakże szóstego dnia wciąż toczono walki wokół różnych punktów na terenie getta. 25 kwietnia Stroop wezwał Luftwaffe do zrzucenia bomb zapalających; jak sam wspominał, „nad gettem widać było morze płomieni”. Pod koniec pierwszego tygodnia Niemcom udało się zniszczyć pozycje obrońców na terenie getta. W ciągu drugiego i trzeciego tygodnia trwały walki o bunkry, które Niemcy metodycznie odkrywali i niszczyli. 8 maja Niemcy odnaleźli bunkier, w którym ukrywali się Anielewicz i około 100 żołnierzy ŻOB. Niemcy użyli świec dymnych, żeby zmusić obrońców do wyjścia, i zastrzelili większość z nich. Działania oczyszczające trwały jeszcze przynajmniej dwa tygodnie. Tylko bardzo nielicznym powstańcom udało się wydostać do lasów celem kontynuowania walki w oddziałach partyzanckich. W tym desperackim i dramatycznym zrywie AK i GL z konieczności odegrały marginalną jedynie rolę. Dla AK najistotniejsze było oszczędzanie sił i niedopuszczenie do rozszerzenia się powstania na „aryjską” stronę. Żydzi raczej rozumieli to stanowisko. Mimo to dostarczono powstańcom niewielkie ilości broni. Pewnej pomocy udzielono także podczas powstania. Na przykład kapitan Iwański 25 kwietnia wniósł do getta tunelem broń, amunicję i żywność dla oddziału żydowskiego na placu Muranowskim. Trzy dni później ten sam tunel posłużył niektórym oddziałom do zorganizowanej przez Iwańskiego próby ucieczki, ale większość powstańców zastrzelili już poza gettem niemieccy żołnierze.
Opór w pozostałych gettach W nocy z 15 na 16 sierpnia 1943 r. nastąpił krótki zryw oporu w getcie białostockim po rozpoczęciu jego likwidacji. Żydowska Organizacja Bojowa w getcie częstochowskim planowała utworzyć oddziały partyzanckie sabotujące niemieckie działania spoza getta, 25 kwietnia jednakże została zaskoczona tempem niemieckiej akcji i nie zdołała skutecznie się przeciwstawić. W mniejszych gettach poważniejszy opór był niemożliwy. Aby uniknąć komór gazowych, Żydzi mogli tylko albo uciec do lasu i przyłączyć się do partyzantów, albo liczyć na to, że ktoś się zlituje i udzieli im schronienia.
„Żegota” i polska pomoc dla Żydów Niektórzy Żydzi otrzymali pomoc od „Żegoty”, polskiej organizacji utworzonej pod patronatem rządu na uchodźstwie przez delegaturę na kraj. Jej zadaniem było udzielanie pomocy Żydom, którzy zdołali uciec z gett lub ukrywali się poza nimi. Dostarczano sfałszowane dokumenty, organizowano kryjówki, które oczywiście należało opłacać. Historyk Jan Grabowski ocenia, że „Żyd potrzebował przynajmniej dwa do trzech tysięcy złotych miesięcznie na opłacenie czynszu i ochrony”. Większość ocalałych Żydów uratowali jednakże Polacy, którzy nie mieli związków z „Żegotą”. Zwykle trzeba było zapłacić za sfałszowane dokumenty poświadczające, że dana osoba jest gojem. Na przykład ojciec Kitty Felix, by otrzymać sfałszowane świadectwa urodzenia, musiał zapłacić księdzu złotem, z którego dentysta w lubelskim getcie wykonał plomby w jej zębach. Kiedy Kitty i jej matka otrzymały niezbędne dokumenty, ksiądz doszedł jednak do paradoksalnego wniosku, że członkowie rodziny będą bezpieczniejsi, jeśli zostaną wywiezieni z transportem Polaków na roboty do Rzeszy. Na pewien czas okazało się to skuteczne, Kitty otrzymała pracę biurową w fabryce I.G. Farben, ale w końcu została zdradzona przez szpiega i trafiła do Auschwitz. Motywy przynajmniej niektórych Polaków ukrywających Żydów pozostają kontrowersyjne. Jeden z ocalałych, Mietek Pokorny, był przekonany, że
los Żydów, którym udało się uciec na stronę aryjską, był nie do pozazdroszczenia. (...)
Znajdowali się wśród wrogiej ludności, nieustannie obawiali się wymuszeń lub odkrycia. (...) Polacy uważali ukrywanych przez siebie Żydów za prawdziwych niewolników. [Mietek Pokorny (Parker), IWM, PP/MCR/378] Oczywiście jest to, mówiąc oględnie, ogromna generalizacja. Wielu Polaków ukrywało Żydów z motywów altruistycznych i zapłaciło za to życiem. Jak zauważył Jan Grabowski: „Niektórzy pomagali z chciwości, inni dlatego, że mieli złote serca”.
Działania partyzanckie: AK Rok 1943 stanowił punkt zwrotny w rozwoju Armii Krajowej. W odpowiedzi na niemieckie próby utworzenia kolonii na Zamojszczyźnie AK postanowiła stworzyć oddziały partyzanckie, które broniłyby polskiej ludności. Związek Odwetu oraz „Wachlarz” weszły do nowej organizacji o nazwie Kierownictwo Dywersji (Kedyw), która przejęła odpowiedzialność za formowanie, szkolenie i dowodzenie oddziałami partyzanckimi AK. W czerwcu 1943 r. w Polsce było przynajmniej 40 takich oddziałów, liczących po 30–100 żołnierzy. Działali głównie w wielkich kompleksach leśnych wokół Lublina, Kielc i Sandomierza oraz w Borach Tucholskich w północnej Polsce. Lasy zapewniały im schronienie i umożliwiały tworzenie obozów szkoleniowych. Wspomnienia majora Alojzego Dziury-Dziurskiego zawierają interesującą relację o formowaniu i szkoleniu grupy partyzanckiej Kedywu. We wrześniu 1943 r. Dziura-Dziurski otrzymał zadanie wyszkolenia elitarnej grupy przyszłych dowódców oddziałów partyzanckich. Obóz szkoleniowy utworzono w lasach w odległości około 80 kilometrów na północ od Krakowa. Jego grupa, która przyjęła za kryptonim nazwisko legendarnego dowódcy husarskiego, „Skrzetuski”, składała się z czterech oddziałów po dwunastu ludzi pod dowództwem oficera – były to oddział szturmowy, likwidacyjny, rozpoznawczy i wsparcia. Istniało też pięć sekcji: dowodzenia, łączności, zaopatrzenia, medyczna oraz transportowa. Ta ostatnia była największa, składała się z szesnastu konnych wozów, specjalnie przystosowanych do poruszania się po drogach niedostępnych dla pojazdów silnikowych. Uzbrojenie grupy składało się z „jednego cekaemu, trzech erkaemów, 12 pistoletów maszynowych, 32 pistoletów i 16 dubeltówek dla woźniców”. Komenda Główna AK nigdy nie zapominała o tym, że celem organizacji jest przejęcie władzy w Polsce w chwili załamania się Niemców. Wzdragano się więc przed atakami, które mogły jedynie
sprowokować niemieckie represje przeciwko ludności cywilnej. Dlatego nakazano dowódcom Kedywu, by każdą akcję prowadzili dopiero po dokładnym przygotowaniu, na obszarach słabo zaludnionych, górskich, gęsto zalesionych lub bagnistych. Najważniejszy był element zaskoczenia. Jak stwierdzono w regulaminie szkoleniowym AK z 1942 r. pt. „Notatki o wojnie partyzanckiej”, w najlepszym wypadku należy prowadzić atak nocą, a gdy okaże się to niemożliwe, „bardzo pożądane jest wykorzystanie mundurów wroga”. Podczas odwrotu dowódcy partyzantów mieli pamiętać, że „istotne jest dobre zacieranie wszystkich śladów na rzeczywistych drogach odwrotu i wykonywanie fałszywych tropów na innych drogach”. Ponieważ AK pragnęła bronić ludności przed rabusiami i bandytami, podobnie jak przed niemieckim terrorem, Kedyw – w odróżnieniu od GL i radzieckich oddziałów partyzanckich – wybierał cele rozważnie. W powiecie janowskim miejscowe dowództwo AK oświadczyło, iż „podczas akcji zdobywania broni, prowadzonych głównie przeciwko niemieckim policjantom, należy bezwarunkowo rozbrajać i nie zabijać”. Przykładem takich działań była akcja z lutego 1943 r. koło Szczebrzeszyna, gdzie dyrektor leśnictwa i niemiecki inspektor leśny zostali (według Zygmunta Klukowskiego) zatrzymani przez „partyzantów z AK”[16], którzy zabrali im pieniądze, dokumenty i ubrania, pozostawiając ich w bieliźnie. Wytyczne te major Dziura-Dziurski doprowadził w 1943 r. do ekstremum, gdy zamierzał usunąć ze swego okręgu niemieckich Einsatzkommandos, liczących łącznie około trzech tysięcy członków. Doszedł do wniosku, że powinien zacząć od dyplomacji, i wysłał nawet do Kreishauptmanna list z żądaniem ich wycofania się, gdyż „w przeciwnym razie żaden Niemiec nie będzie bezpieczny”, a polscy partyzanci przystąpią do ataku. Niemcy się wycofali, ale majora ostro skrytykował jego dowódca, inspektor okręgu Bolko, a nawet rząd na uchodźstwie, za podejmowanie rozmów z nieprzyjacielem. W Lublinie Kedyw musiał liczyć się z obroną ludności przed trzema zagrożeniami. Przede wszystkim na Zamojszczyźnie trwało wysiedlanie mieszkańców przed założeniem niemieckiej kolonii. Poza tym w okolicy działali liczni bandyci, a także nasilała się działalność oddziałów partyzanckich złożonych z polskich komunistów, ukrywających się Żydów oraz partyzantów radzieckich (często pod dowództwem oficera NKWD). Przez cały rok 1943 Niemcy prowadzili program wysiedleń. Dziennik Zygmunta Klukowskiego zawiera kolejne wzmianki o spacyfikowanych przez Niemców wioskach. 17 maja napisał on, że Niemcy zajmują wsi Wieloncza i Zawada, i dodał: „Obok szosy kręcą się wyrostki z Hitlerjugend ze swastyką na ramieniu”[17]. Nazwa jego rodzinnego miasta Szczebrzeszyn została zmieniona na Hauptdorf; stało się ono ośrodkiem administracyjnym dla 31 wsi i kolonii, z których 13 było już niemieckich. Jednakże gdy tylko niemieccy osadnicy zajmowali wioski, atakowali je partyzanci, zabierali inwentarz i zazwyczaj palili zabudowania. Kedyw najczynniej działał we wschodniej Polsce i na pograniczu polsko-ukraińskim. Raport do Londynu z marca 1944 r. podaje niedawne działania, w tym ataki na niemieckie posterunki,
zdobycie Rudomina niedaleko Wilna (gdzie niemiecki garnizon skapitulował) oraz wykolejenie pociągu Lublin–Stuttgart, w którym zginęło około 200 żołnierzy. Dla porównania jednakże trzeba pamiętać, że w okresie od lutego do lipca 1944 r. komandosi NKWD i radzieccy partyzanci wyrządzili znacznie większe szkody niż wszystkie polskie organizacje podziemne od października 1939 r. Do wczesnego lata 1944 r. najskuteczniejszą bronią AK pozostawał sabotaż niemieckich linii komunikacyjnych. Aby przeciwstawić się wysuwanym przez komunistów oskarżeniom o bezczynność, ambasador polski w ZSRR Tadeusz Romer przeprowadził w nocy z 26 na 27 lutego 1943 r. długą rozmowę ze Stalinem, trwającą od 22.25 do 1.40; przedłożył sporządzony przez AK i zatwierdzony przez generała Sikorskiego plan „jednoczesnego przerwania na przynajmniej kilka dni ruchu na wszystkich liniach kolejowych pozostających w naszym zasięgu i łączących Niemcy z frontem wschodnim”. Linie te stanowiły około 85 procent połączeń kolejowych zaopatrujących front. Stalin, pewny siebie po zwycięstwie pod Stalingradem, nie potrzebował polskiej pomocy i odradził wcielenie planu w życie przynajmniej na razie, nieszczerze obawiając się ciężkich strat wśród Polaków.
Akcja „Burza” Jesienią 1943 r. stawało się jasne, że to Sowieci wyzwolą Polskę. Co powinna zaplanować AK na tę coraz bardziej prawdopodobną ewentualność? 27 października rząd na uchodźstwie wydał generałowi Borowi-Komorowskiemu dwie instrukcje: I. W razie nawiązania stosunków dyplomatycznych polsko-sowieckich Armia Krajowa ma prowadzić wzmożoną akcję sabotażowo-dywersyjną na tyłach niemieckich, nawiązując współpracę z Armią Czerwoną. II. W razie nienawiązania stosunków polsko-sowieckich AK ma wykonywać wzmożoną akcję sabotażowo-dywersyjną jak w pierwszym wypadku, z tą jedynie różnicą, że władze administracyjne i Siły Zbrojne w kraju miałyby nadal pozostać w konspiracji i oczekiwać dalszych decyzji Rządu Polskiego. [T. Bór-Komorowski, Armia podziemna, s. 213–214]
„Bór” spiesznie odpowiedział, że druga ewentualność jest mało realna. Jak napisał: „Walczyć z uchodzącymi Niemcami, a równocześnie w obliczu Rosjan chować się ponownie w podziemia konspiracji było (...) w praktyce niewykonalne”. Z własnej inicjatywy, uzyskując zgodę delegata rządu, zmienił instrukcje. Lokalni dowódcy na wypadek wkroczenia Sowietów mieli się ujawniać i współdziałać z Armią Czerwoną w walce z Niemcami, ale i jasno przy tym informować, iż reprezentują rząd polski, a AK stanowi część Wojska Polskiego, lojalnego wobec naczelnego wodza w Londynie. Rząd na uchodźstwie zatwierdził tę zmianę dopiero w lutym 1944 r. W końcu listopada 1943 r. „Bór” wydał rozkaz inicjujący akcję „Burza”. Były to rozległe działania sabotażowe na liniach kolejowych i drogach oraz zmasowane operacje partyzanckie na tyłach wycofujących się Niemców. Akcję prowadzono od stycznia 1944 r. najpierw na terenach wschodniej Polski, aż po krwawą kulminację w sierpniu w Warszawie. Z politycznego punktu widzenia Polacy liczyli na to, że wywrą wrażenie na ZSRR i na tyle poprawią swoją pozycję wojskową, że zdobędą miejsce przy stole rokowań, które miały zadecydować o powojennej przyszłości Polski.
Zaopatrywanie AK z Włoch Prowadzenie akcji „Burza” wymagało jednakże zaopatrzenia i pieniędzy. Polacy zdobywali sprzęt z trzech źródeł: ze skrytek zawierających uzbrojenie z 1939 r., z dostaw lotniczych z Wielkiej Brytanii oraz ze zbiorów broni odebranej lub odkupionej od niemieckich żołnierzy; to ostatnie źródło było zdecydowanie najobfitsze. W marcu 1944 r. Polacy usilnie chcieli uzyskać zdobyczny sprzęt niemiecki we Włoszech, ale napotkali przeszkody biurokratyczne, jako że nie było odpowiednich rozporządzeń. Choć brytyjscy szefowie sztabów nie skąpili zaopatrzenia dla Polski, prawdziwym problemem był nadal niedobór samolotów, które mogłyby latać do Polski. Często w księżycowe noce, gdy loty były możliwe, pogoda lub przeciwdziałanie nieprzyjaciela utrudniały misje. Dodatkowym ryzykiem, jak ostrzegł SOE Oddział VI w lutym 1943 r., było to, że nawet w wypadku dokonania zrzutu w odpowiednim miejscu spadochroniarze „muszą być gotowi do walki wraz z komitetem powitalnym przeciwko grupom radzieckich sabotażystów, którzy nieustannie usiłują atakować nasze skrytki ze sprzętem”. We wrześniu 1943 r. trasa północna stała się skrajnie ryzykowna, ponieważ samoloty musiały pokonywać niemiecki pas obrony przeciwlotniczej, rozciągający się od północnej Danii aż po środkowe Niemcy. Spośród 22 samolotów wysłanych we wrześniu do Polski zestrzelonych zostało
sześć. W październiku w pierwsze księżycowe noce podjęto na prośbę Polaków próbę zmiany trasy i zwiększenia liczby lotów. Polacy zakładali możliwość zorganizowania sześćdziesięciu komitetów powitalnych, łącznie liczących dwa tysiące ludzi, ale tylko sześć z nich można było zorganizować w miejscach znajdujących się w zasięgu samolotów. Zdecydowano zatem, że samoloty do Polski najpierw będą kierować się do Afryki Północnej, a potem do Brindisi w południowych Włoszech. W styczniu 1944 r. w Brindisi zorganizowano 1586. eskadrę polską. Wraz ze 138. dywizjonem RAF tworzyły one 334. Skrzydło. Nowa organizacja początkowo nie poprawiła sytuacji. W pierwszych trzech miesiącach 1944 r. warunki pogodowe sprawiły, że przeprowadzono loty tylko w ciągu trzech nocy. Jak stwierdzono w notatce służbowej SOE, małe dostawy ledwo pozwalały Polakom „utrzymywać działalność tajnej armii na jej obecnym poziomie, który można określić jako ciągłe, lecz sporadyczne działania sabotażowe i izolowane działania partyzanckie, podejmowane głównie w celu przeciwdziałania represjom”. Jednakże w kwietniu i maju 1944 r. wszystkie wątpliwości zostały rozwiane – lepsze warunki pogodowe umożliwiły zrzucenie 104 cichociemnych i 17,5 tony zaopatrzenia, czyli ponad dwukrotnie więcej, niż wysłano w ciągu trzech poprzednich lat.
A KCJ E „M OST” 334. Skrzydło RAF zdołało także zorganizować lądowania samolotów na terenie Polski 15 kwietnia, 29 maja i 25 lipca 1944 r., opatrzone kryptonimami „Most I, II i III” („Wildhorn I, II i III”). Były one skrajnie ryzykowne, ponieważ nieuzbrojony samolot Dakota musiał przelecieć setki kilometrów z Brindisi i wylądować na polowym lądowisku przygotowanym przez AK. Pierwsza operacja miała wiele szczęścia: pas startowy był zbyt krótki, samolot wylądował także w samym środku niemieckiej akcji przeciwpartyzanckiej. AK straciła 40 ludzi podczas obrony pasa, ale samolot wystartował bezpiecznie z pięcioma pasażerami na pokładzie, w tym generałem Tatarem, ps. „Tabor”, który miał przejąć funkcję zastępcy szefa Sztabu Naczelnego Wodza w Londynie. Do akcji „Most II” wybrano polanę pod kryptonimem „Motyl”, położoną tuż na północ od Tarnowa. Operacja się udała, choć Retinger, który w kwietniu 1944 r. został zrzucony do Polski na spadochronie, się nie pojawił. Zdołał jednak dotrzeć na lądowisko na akcję „Most III”, której powodzenie wisiało na włosku, ponieważ samolot z bezcennym ładunkiem w postaci części rakiety V-2 zdołał wystartować dopiero po trzeciej próbie.
By uzmysłowić sobie, co to znaczy, trzeba wiedzieć, że w latach 1941–1943 zrzucono tylko 5126 kilogramów materiałów wybuchowych, podczas gdy w kwietniu 1944 r. dostarczono ich 6621 kilogramów, w maju zaś 5009 kilogramów. Po raz pierwszy przetransportowano też pewną liczbę ręcznych karabinów maszynowych, pistoletów maszynowych Sten oraz wyrzutni pocisków przeciwpancernych (PIAT). Było to z pewnością cenne zasilenie zapasów broni i materiałów wybuchowych AK, choć nadal, rzecz jasna, było tego stanowczo za mało.
Akcje „Jula” i „Ewa”, kwiecień 1944 Gdy w styczniu 1944 r. Armia Czerwona przekroczyła przedwojenną granicę Polski, AK musiała przeciwstawić się działaniom radzieckiej propagandy minimalizującej jej wkład w wyzwolenie wschodniej Polski. W tym celu generał Sosnkowski poinformował Bora-Komorowskiego, że sytuacja w południowo-wschodniej części frontu wymaga przecięcia niemieckich linii kolejowych wiodących ze wschodu na zachód z Krakowa przez Przemyśl, z Bielska-Białej do Lwowa oraz z Łodzi do Lwowa. Przygotowany plan pod kryptonimem „Jula” 28 marca przesłano do Londynu z prośbą o zatwierdzenie. Zgoda nadeszła w nocy z 2 na 3 kwietnia, samą akcję zaś przeprowadzono w dniach 6–9 kwietnia. Została wykonana wzorowo. Kosztem ledwie trzech rannych
a) Wysadzono przęsło długości 47 metrów mostu kolejowego na rzece Wisłok, na linii kolejowej Przeworsk–Rozwadów. – Przerwa w ruchu 48 godzin. b) Wysadzono przepust żelazny, 8 metrów długi, pod stacją Rogoźno na linii Rzeszów–Przeworsk pod przejeżdżającym pociągiem towarowym. Pociągi ratownicze wykoleiły się na minach samoczynnych. Ruch przywrócono na jednym tylko torze po 34 godzinach. c) Wysadzono przepust żelazny rozpiętości 75 metrów na linii kolejowej Jasło–Sanok pod pociągiem ze sprzętem wojennym koło stacji Nowosielce. – Przerwa w ruchu 33 godziny. [T. Bór-Komorowski, Armia podziemna, s. 230–231]
„Jula” była niewielką operacją. Jednakże w ramach przygotowań do operacji „Overlord” – czyli inwazji w Normandii – Armii Krajowej nakazano przeprowadzenie akcji „Ewa”, której celem było jednoczesne przerwanie wszystkich linii kolejowych biegnących z zachodu na wschód od Krakowa do
Lwowa oraz linii wiodących z północnego zachodu na południowy wschód z Łodzi oraz Warszawy do Lwowa. Generał Sosnkowski rozkazał też AK przygotowanie planów przerwania łączności wokół Warszawy, na Śląsku, na Pomorzu oraz w Białymstoku. Planów tych nie wcielono w życie, ponieważ były ściśle uzależnione od dokładnego skoordynowania ich z radzieckim uderzeniem na terenie południowo-wschodniej Polski. SOE rozumiało, że akcje „Jula” i „Ewa” miały „charakter głównie działania politycznego, nie militarnego”, jako że ich celem było zrobienie wrażenia na Sowietach. Gdy 6 czerwca siły alianckie wylądowały na plażach Normandii, zakłócanie niemieckiego transportu na terenie Polski przez podziemie traciło już znaczenie przy radzieckiej ofensywie w kierunku Bugu.
Działania partyzanckie: GL/AL oraz „leśni” Gwardia Ludowa późno pojawiła się w szeregach ruchu oporu. Przed czerwcem 1941 r. wszystkie proradzieckie stronnictwa w Polsce wspierały pakt Ribbentrop–Mołotow i nie uczestniczyły w ruchu oporu. GL została utworzona w styczniu 1942 r. przez Polską Partię Robotniczą, toteż pojawiła się na scenie w chwili, w której struktury ZWZ/AK i Polskiego Państwa Podziemnego były już ustalone. AK utworzyła liczne oddziały bojowe, które szkoliły się w oczekiwaniu na narodowe powstanie, i gromadziła zapasy amunicji. Dążyła także do podporządkowania sobie wszystkich sił podziemnych. GL natomiast brakowało broni, ludzi i wyszkolenia. Początkowo starała się ona pozyskiwać rozczarowanych członków AK, BCh, a nawet NSZ, ale z niewielkim powodzeniem. Jej naturalnymi sprzymierzeńcami byli zbiegli jeńcy radzieccy oraz Żydzi, którzy schronili się w lasach, uciekając przed Holokaustem. W grudniu 1942 r. GL zdołała stworzyć organizację, podzielono Polskę na siedem okręgów z ośrodkami w Warszawie, Lublinie, Radomiu i Kielcach, Krakowie, na Śląsku oraz we Lwowie, ale w początkach 1944 r. struktury GL uległy znacznemu osłabieniu, gdyż Gestapo aresztowało wielu działaczy. W styczniu 1944 r., w próbie zjednoczenia partii lewicowych i sił postępowych, utworzono Armię Ludową (AL), do której wstąpili członkowie GL. W lutym 1943 r. źródła SOE w Londynie oceniały liczbę komunistycznych partyzantów we wschodniej Polsce na 10 tysięcy, ale mniej więcej połowę z nich stanowili zbiegli radzieccy jeńcy lub dezerterzy. PPR, której członkowie formalnie przynajmniej należeli do GL, liczyła na to, że pozyska wsparcie dla swych działań, prowadząc (inaczej niż AK) aktywne działania zbrojne. Na przykład 1 lipca 1942 r. partyjna „Trybuna Wolności” grzmiała, że wojny nie sposób wygrać „tylko za pomocą cierpliwości”. W październiku 1942 r. do jednej z niemieckich kawiarni w Warszawie rzucono bombę; straty były duże, a zamach wywołał wielkie wrażenie na polskiej opinii. PPR jednakże najwięcej
energii wkładała w formowanie oddziałów partyzanckich we wschodniej Polsce. Do początku 1944 r., gdy w większej liczbie pojawili się przeszkoleni radzieccy sabotażyści, działania partyzantów GL/AL były bardzo często amatorskie i wywoływały brutalne represje niemieckie wobec ludności. Komunistyczni partyzanci utrzymywali się z zasobów terenu, na którym przebywali, co wiązało się z zabieraniem żywności siłą już i tak nieprzychylnie nastawionym chłopom, obciążonym do tego ogromnymi niemieckimi kontyngentami. Odmowa oddania zapasów oznaczała często spalenie domu lub nawet śmierć. Korzystali z tego najróżniejsi bandyci, którzy często udawali przedstawicieli tej czy innej podziemnej armii. Chłopi często musieli uciekać do lasów, by uniknąć niemal conocnych ataków. GL/AL prowadziła także brutalną walkę klasową, żeby oczyścić Polskę z grup społecznych wrogo nastawionych do komunizmu. Atakowali oficerów AK i miejscowych ziemian. W 1954 r. jeden z wyższych dowódców GL/AL w powiecie janowskim jawnie przyznał:
Byłem członkiem organizacji założonej do walki z Niemcami, zamiast tego jednak mordowaliśmy Polaków i Żydów. Powiedziano nam, że walka przeciwko reakcjonistom i NSZ jest ważniejsza od walki z Niemcami. [M.J. Chodakiewicz, s. 197]
Działania te wspomagali radzieccy partyzanci operujący na terytorium Polski oraz Centralne Biuro Komunistów Polskich w ZSRR, które podejrzliwie traktowało PPR. Latem 1943 r. Biuro poprosiło Stalina o wysłanie do Polski grup działaczy partyjnych przeszkolonych w ZSRR. W sierpniu 1943 r. przybył jeden z pierwszych oddziałów, dowodzony przez Leona Kasmana. Gdy znalazł się w dystrykcie lubelskim, miejscowy dowódca GL Mikołaj Demko (Mieczysław Moczar) żądał, żeby Kasman mu się podporządkował, ten jednak odmówił. Nie chciał również uznawać zwierzchnictwa władz PPR. Radzieckie oddziały partyzanckie współpracujące z GL/AL zamierzały zimą 1943/1944 przejąć kontrolę nad polskim Wołyniem. Nadchodzące do Londynu meldunki kreśliły niepokojący obraz. Na przykład w lutym 1944 r. rząd na uchodźstwie otrzymał informację, że niedaleko Łukowa
oddział Gwardii Ludowej, dowodzony przez radzieckiego sierżanta nazwiskiem Fiodow, starał się przejąć kontrolę nad okolicą i wyeliminować Tajną Armię [Armię Krajową]. „Mir”, dowódca oddziału Tajnej Armii, otrzymał od partyzantów wezwanie do stawienia się na spotkanie pod groźbą śmierci.
[NA, HS4/138]
Ten sam raport głosił także, że 20 grudnia 1943 r. trzech oficerów (w tym dowódca oddziału, „Bomba”) zostało zaproszonych do dowództwa radzieckich partyzantów w Bronisławce, gdzie powiedziano im wprost, że mają się rozejść i zniknąć z okolicy. Nie rozstrzelano ich od razu „tylko dzięki czujności oddziału”. Jednakże „Bomba” został ponownie wezwany do kwatery generała Szczytowa i tym razem zabity. Kilka tygodni później, 8 stycznia 1944 r., dowódca AK w okręgu Przedbraże wraz z lekarzem o imieniu Pietia i ordynansem został zaproszony do radzieckiego obozu w celu omówienia możliwości współpracy. Tydzień później patrol AK znalazł ciała wszystkich trzech; zginęli od strzału w potylicę. Najbardziej wymownym dowodem zamiarów Sowietów jest znaleziona przez AK „kopia nr 7” tajnego rozkazu wydanego przez oficera politycznego „Brygady im. Stalina”, który należał do oficera politycznego oddziału partyzanckiego im. Czapajewa. Był to rozkaz operacyjny z 30 listopada 1943 r., na którego mocy „wszyscy polscy partyzanci legionowi” w okolicy mieli zostać ujęci i wysłani do obozu. Opierających się należało zabijać na miejscu. Choć Sowieci nie ufali w pełni GL/AL, stanowiły one pionek w ich rękach. Jesienią 1943 r. lokalny dowódca GL wysłał grupę żydowskich partyzantów do ataku na ratusz w Lubartowie celem przejęcia wszystkich akt mieszkańców, jako że Niemcy planowali kolejną falę wywózek na roboty. Planowano podpalić budynek, tak by wyglądało na to, że wszystkie akta uległy spaleniu. Akcja się powiodła, ale jak wspominał potem jeden z partyzantów, Frank Blaichman, „prawdziwym celem było przesłanie ksiąg na stronę radziecką, by po wyzwoleniu Polski można było zdemaskować polskich kolaborantów”. Jednym z największych problemów generała Bora-Komorowskiego była panująca na terenach wschodniej Polski anarchia. Utrudniała ona i działania sabotażowe, i organizację w stosownym czasie większych działań zbrojnych. Jesienią 1943 r., jak wspominał później Rafał Smorczewski, „skala, różnorodność i częstotliwość [napadów] budziły lęk i stawały się nie do zniesienia”[18]. Majątku jego ojca strzegli kwaterujący w ich domu Niemcy, ale sąsiadów czterokrotnie napadła ta sama banda, grożąc oblaniem domu benzyną i spaleniem. Za każdym razem grupa zabierała świnię i znaczną sumę pieniędzy. Był to jeden z łagodniejszych przypadków. W rejonie Miechowa grupa komunistycznych partyzantów pod dowództwem niejakiego „Augusta II” miała zwyczaj w czasie napadów na majątki gwałcić wszystkie arystokratki. Obrabowała też i śmiertelnie pobiła znanego miejscowego młynarza. Ponieważ bardzo często dochodziło do podobnych wypadków, nie dziwi fakt, że Zygmunt Klukowski napisał 3 października 1943 r. w dzienniku: „Dookoła codziennie nic, tylko napady, napady i napady”[19]. Usiłując zapanować nad sytuacją, 15 września 1943 r. BórKomorowski rozkazał lokalnym dowódcom AK, żeby w razie konieczności podejmowali działania
przeciwko „tym rabusiom lub rewolucyjnym rabusiom”. Problem polegał na tym, że nie zawsze łatwo można było rozróżnić przynależność grup, ponieważ, jak wspominał potem Smorczewski, „członkowie [band] przechodzili z jednej do drugiej, jeżeli spodziewali się więcej zyskać, i dlatego nawet w prawdziwie patriotycznych oddziałach trafiały się zbrodnicze typy”[20]. Jeszcze przed wydaniem tego rozkazu AK zaczęła nękać partyzantów GL, żydowskich i radzieckich. Już w czerwcu 1943 r. Moczar, dowódca GL w rejonie Lublina, napisał: „Nasze oddziały muszą teraz toczyć walkę na dwóch frontach. Przywództwo podziemia [AK] organizuje oddziały, których zadaniem jest likwidacja »band komunistycznych, jeńców wojennych i Żydów«”. Rozkaz Bora-Komorowskiego sankcjonował rozstrzeliwanie przez AK członków GL/AL, radzieckich i żydowskich partyzantów, ale za znaczną część aktów przemocy odpowiadały NSZ. Prawdopodobnie to oddział NSZ zabił członków oddziału GL siekierami w sierpniu 1943 r. koło Janowca pod Lublinem. Jak wspomina Frank Blaichman, inna grupa zabiła 26 partyzantów żydowskich w lasach borowskich. Działania te wzbudzały chęć zemsty i rozkręcały spiralę przemocy. Jeden z oddziałów żydowskich działających pod auspicjami GL/AL, dowodzony przez Szmuela Jegiera, rozstrzelał Polaków winnych zabicia Żydów. Czasami wyroki te tolerowała AK. Blaichman wymienia jeden przypadek, gdy po tym, jak jego oddział spalił gospodarstwo chłopa, który wydał Żydów Gestapo, jego dowódcy zostali wezwani na spotkanie z AK i BCh; Żydzi jako świadków zabrali przedstawicieli GL/AL. Po wyjaśnieniu przez Blaichmana pobudek działania AK zaaprobowała ich czyn. W powiecie janowskim, jak ukazuje Marek Chodakiewicz, AK „wahała się między populistyczną pobłażliwością a nacjonalistyczną bezwzględnością”. W marcu 1944 r. miejscowe dowództwo nakazało likwidację 11 osób, „członków PPR oraz (...) rabusiów, których działalność zagrażała polskiej konspiracji i terroryzowała ludność”. W rejonie Miechowa „Kmicie” (majorowi DziurzeDziurskiemu) początkowo zakazano przeprowadzenia likwidacji komunistycznego oddziału „Augusta II” („z przyczyn politycznych”), w końcu jednakże postanowił on złamać zakaz „niezależnie od konsekwencji politycznych”. Dziura-Dziurski szanował natomiast miejscowego sekretarza PPR, który był „prawdziwym polskim patriotą”. Stosunki panujące między GL/AL i AK można w najlepszym razie określić jako „zbrojną neutralność”, chociaż czasami działania Niemców wymuszały nawet ich współpracę.
Wkroczenie Armii Czerwonej na terytorium Polski
W styczniu 1944 r. Armia Czerwona wznowiła ofensywę. Jedno z uderzeń wyprowadzono z rejonu Leningradu na Łotwę, a główny cios skierowano na południu przez granicę białorusko-ukraińską. Nocą z 3 na 4 stycznia oddziały radzieckie przekroczyły przedwojenną granicę i znalazły się na Wołyniu, 14 stycznia zaś dotarły do wschodniego krańca bagien Prypeci. Na terytoriach wschodnich za linią Curzona, które miały być wcielone do ZSRR, Stalin zamierzał w miarę możliwości przeprowadzać „czystki etniczne” wobec Polaków. W pierwszych siedmiu miesiącach roku o tempie realizacji tego celu decydował przebieg wydarzeń na froncie. Na terenie położonym na północ od bagien Prypeci, szczególnie na Nowogródczyźnie i Wileńszczyźnie (znajdujących się do lipca na niemieckich tyłach), radzieccy partyzanci nadal starali się likwidować członków AK. Inne metody stosowano na Wołyniu, Polesiu i w południowo-wschodniej Polsce, zajmowanej przez Armię Czerwoną od stycznia. Początkowo, do kwietnia, podejmowano ograniczoną współpracę wojskową z AK. Jednakże po pokonaniu Niemców Sowieci zaczęli przemieszczać ludność polską na wschód i przymusowo wcielać partyzantów AL i AK do sformowanej w ZSRR armii generała Berlinga. Zgodnie z meldunkiem, jaki dotarł do Londynu w maju, towarzyszyła temu przymusowa rekrutacja wszystkich zdrowych osób do pracy w szeregach brygad zaopatrzeniowych, które towarzyszyły marszowi Armii Czerwonej na zachód. „Pozostała część ludności – dzieci, starcy i chorzy – byli ewakuowani na wschód na takich samych zasadach jak w latach 1939–1941”.
A RM IA BE RLINGA Choć około 100 tysięcy Polaków opuściło ZSRR w 1942 r. wraz z generałem Andersem, na terenie radzieckim pozostawały wciąż setki tysięcy Polaków, z których można było sformować nowe wojsko. W lipcu 1943 r. istniała już dywizja licząca 14 380 żołnierzy, którą miesiąc później rozwinięto w korpus pod dowództwem generała Berlinga. Dywizja wzięła udział w bitwie pod Lenino, gdzie z powodu braku doświadczenia poniosła ciężkie straty. Wycofano ją następnie w okolice Smoleńska celem uzupełnienia i ukończenia szkolenia bojowego. Dopiero w kwietniu 1944 r. oddziały polskie zostały włączone do 1. Frontu Białoruskiego generała Rokossowskiego. Armia Berlinga odgrywała oczywiście rolę głównie polityczną: jej wkroczenie do Polski razem z taborami Armii Czerwonej oznaczało stworzenie siły, która mogłaby zniszczyć opozycję wobec budowy komunistycznej Polski.
Niepowodzenie polityczne akcji „Burza”, styczeń–lipiec 1944 Przygotowania do akcji „Burza” rozpoczęły się w końcu 1943 r., gdy zmobilizowano wszystkich żołnierzy AK na terenach wschodnich. Broń, amunicję, umundurowanie i wyposażenie medyczne stopniowo wyprowadzano do lasów. Tworzono bataliony, pułki, a nawet dywizje oznaczane przedwojennymi numerami. Pod koniec grudnia oddziały partyzanckie AK na wschodzie stały się znaczną siłą. AK i wojsko radzieckie nawiązały pierwszy kontakt na Wołyniu. W lutym miejscowy dowódca AK porozumiał się z dowódcą radzieckiej dywizji kawalerii; uzgodniono, że oficerowie dowodzący polskimi oddziałami partyzanckimi mają się ujawnić wobec sił radzieckich w Ostrogu, Równem, Przebrażu i kilku innych rejonach. Radziecki dowódca przyznał, że wszędzie otrzymywał wsparcie od polskiej armii podziemnej. W jednym przypadku oddziałom radzieckim udzielono pomocy „w znalezieniu drogi przez rzekę Ikwę”. Według meldunku przesłanego do Londynu, polskie oddziały partyzanckie pod nazwą „44/63. pułku” stoczyły 13 lutego walkę z „siłami niemieckoukraińskimi” w pobliżu wsi Lubniki i Krczumek [sic] na północ od Włodzimierza Wołyńskiego, zmuszając wroga do wycofania się ze stratą około 12 ludzi. Radziecki oddział partyzancki zaoferował pomoc, została ona jednakże odrzucona, ponieważ polski dowódca uważał, że kontroluje sytuację. Bolszewicy mieli wyrazić podziw dla „wartości bojowej polskich oddziałów”. Ponad tydzień później, także koło Włodzimierza Wołyńskiego, polski oddział stoczył zwycięską walkę z nieprzyjacielskim oddziałem „oczyszczającym (...), złożonym z batalionu niemieckiego, kilkuset Ukraińców i pułku Węgrów”. Gdy ci ostatni zorientowali się, z kim walczą, wycofali się. 20 marca AK zdobyła Turzysk i wzięła udział w bitwie o Kowel. 26 marca dowódca oddziałów AK, które obecnie zorganizowano w 27. Wołyńską Dywizję Piechoty, podpułkownik Kiwerski, ps. „Oliwa”, spotkał się z generałem Siergiejewem, dowódcą oddziałów Armii Czerwonej w rejonie Kowla. Siergiejew otrzymał od zwierzchników zgodę na współdziałanie z AK pod następującymi warunkami: Całkowite podporządkowanie taktyczne radzieckiemu dowództwu. Siły partyzanckie miały stać się regularną dywizją wojska; otrzymają cały niezbędny sprzęt. Żadne oddziały partyzanckie nie mogą pozostać za liniami radzieckimi.
Sowieci uznają, że siły te „są polską dywizją podlegającą rozkazom z Warszawy i Londynu”. [NA, HS4/138] Bór-Komorowski natychmiast przysłał swoją zgodę, ale pod warunkiem prawa do mianowania wyższych oficerów od dowódców batalionów wzwyż. Kiwerskiemu polecono:
Udzielając odpowiedzi dowódcy sowieckiemu, wyjaśnić, że wasza grupa jest pierwsza, na którą natrafili na terenie Rzeczypospolitej. W miarę ich wkraczania w głąb terenu natrafią na dalsze jednostki polskie walczące z Niemcami, które tak samo jak wy należą do Armii Krajowej. W tej perspektywie zachodzi potrzeba zasadniczego ułożenia stosunków między Rządem Sowieckim a Rządem Polskim w Londynie, co da możność zgodnego prowadzenia wojny z Niemcami na naszym terenie przez Związek Sowiecki i przez Polskę. [NA, HS4/138][21]
Jeśli kiedykolwiek współpraca polsko-radziecka układała się dobrze, to właśnie wówczas. Nastroje tych, którzy mieli nadzieję na nawiązanie współpracy pomiędzy Armią Czerwoną a AK, uległy poprawie. Szczególnie zadowoleni byli Mikołajczyk i brytyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych, a niemiecki raport dla gubernatora dystryktu lubelskiego z 20 kwietnia donosił z niepokojem, że „wieści o współdziałaniu AK z Armią Czerwoną rozchodzą się coraz szerzej”. Wkrótce jednak stało się jasne, że frontowe oddziały Armii Czerwonej są gotowe współdziałać z AK tylko na własnych warunkach i przy określonych zadaniach. Nie wahały się pozostawiać Polaków na pastwę losu, jeśli przebieg walki przybierał niekorzystny obrót. Na przykład 9 kwietnia 27. Dywizja współdziałała z radziecką dywizją kawalerii na północ od Włodzimierza Wołyńskiego, gdy spadł na nią silny niemiecki kontratak przeprowadzony przez 5. Dywizję Pancerną SS „Viking” oraz brygadę górską. Główne siły radzieckie wycofały się, porzucając Polaków i jeden pułk radzieckiej kawalerii w okrążeniu nad rzeką Turią. Po pięciu dniach walk oddziałom udało się przedrzeć przez pozycje niemieckie i schronić w lasach szackich, rozdzielających pozycje niemieckie i radzieckie. Stamtąd część oddziałów ruszyła na zachód w kierunku Lublina, pozostali zaś wycofali się na bagna Prypeci. Gdy jednak na scenie pojawiały się oddziały NKWD, kończyła się wszelka współpraca. Minister spraw wewnętrznych rządu na uchodźstwie Mieczysław Banaczyk poinformował władze brytyjskie 7 kwietnia, że radzieccy oficerowie ostrzegali swoich odpowiedników z AK, że „niedługo przyjdzie
NKWD i nie mogą ręczyć za to, co zrobi”. Tak się też stało. Na Wołyniu ich oddziałami kierował polski komunista, oficer polityczny i pisarz, „niejaki Putrament”, który natychmiast wydał rozkaz rozwiązania polskich oddziałów i wcielenia żołnierzy do sił radzieckich lub wojska Berlinga. Ci, którzy by się sprzeciwili, mieli zostać rozstrzelani. Resztki 27. Dywizji chroniące się na bagnach Prypeci zostały ostatecznie rozbrojone przez Sowietów; żołnierzy przewieziono do Kijowa, oficerowie zaś zniknęli w głębi ZSRR. Podobne rzeczy działy się w ciągu całej radzieckiej ofensywy letniej. Na Wileńszczyźnie początkowo AK i Sowieci także nawiązali współpracę. Bór-Komorowski poinformował Londyn, że „nocą z 7 na 8 lipca znaczne siły Armii Krajowej (około jednej dywizji), współdziałając z Armią Czerwoną, wykonały samodzielny atak na Wilno”. Tydzień później „znaczna część oddziałów wileńskich, licząca trzy bataliony i baterię artylerii, współdziałała z radziecką dywizją nad rzeką Wilią, 50 kilometrów na północny zachód od Wilna”. Jednakże po zajęciu miasta 13 lipca miejscowy dowódca AK pułkownik Krzyżanowski, ps. „Wilk”, zaczął się obawiać, że Sowieci zlikwidują oddziały AK, gdy tylko przezwyciężą trudności „związane z nadspodziewanie szybkim przebiegiem ofensywy”. Tydzień później Krzyżanowski informował o „rosnącym napięciu w stosunkach polskoradzieckich” i prosił o zrzucenie na spadochronach międzynarodowej komisji lub przynajmniej brytyjskich czy amerykańskich oficerów łącznikowych. 17 lipca wraz ze swym trzydziestoosobowym sztabem został zaproszony na spotkanie z generałem Iwanem Czerniachowskim, dowódcą 3. Frontu Białoruskiego. Żaden nie powrócił – wszyscy zostali aresztowani i wywiezieni do ZSRR. Podobnie było we wschodniej Polsce, gdzie około trzytysięczna 5. Dywizja Piechoty AK odegrała ważną rolę w walkach o Lwów w dniach 23–27 lipca. Po upadku miasta marszałek Koniew podziękował Polakom za „braterską współpracę”, mimo to jednakże żołnierze AK zostali rozbrojeni i zmuszeni do wstąpienia do wojska Berlinga lub do Armii Czerwonej. Oficerowie AK, mimo chęci przejścia do oddziałów Berlinga, zostali aresztowani i wywiezieni do ZSRR, skąd nigdy nie powrócili.
Interwencja SOE, maj 1944 Polski rząd na uchodźstwie, który nie utrzymywał stosunków dyplomatycznych z Moskwą, spodziewał się, że Brytyyjczycy wywrą wpływ na Stalina, żeby umożliwić współpracę między AK a Armią Czerwoną. Ponieważ wszelkie inicjatywy dyplomatyczne zawiodły, brytyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych zwróciło się o pomoc do SOE. Żeby uzmysłowić Sowietom potencjał wojskowy AK, SOE dostarczało brytyjskiej misji wojskowej w Moskwie zestawienia osiągnięć AK, od sabotażu
przez akcje likwidacyjne po działania partyzanckie. Nie wywarło to wrażenia na Sowietach, jako że polski wkład w tytaniczne zmagania na froncie wschodnim był jedynie marginalny, Stalin zaś nie miał zamiaru wzmacniać oddziałów stanowiących konkurencję dla wojska Berlinga. SOE bezskutecznie proponowało też wysłać do Moskwy wspólną brytyjsko-polską misję wojskową czy misję wyłącznie SOE albo zaprosić do Londynu specjalną misję radziecką w celu koordynowania działań polsko-radzieckich. Misja łącznikowa SOE w Moskwie nie zdołała doprowadzić do porozumienia z NKWD. 17 maja jeden z członków misji jadł obiad z urzędnikiem NKWD o kryptonimie „Greyman”. Podczas rozmowy poruszył temat możliwości współdziałania AK i Sowietów, ale nic nie wskórał. Jak poinformował SOE:
Podczas przyjaznej pogawędki [„Greyman”] zarzucił mi, że SOE nie pozwala NKWD korzystać z informacji wywiadowczych polskiej Tajnej Armii, dotyczących pozycji niemieckich itp. Sprzeciwiłem się i przypomniałem mu o naszych licznych propozycjach. (...) Zasugerowałem, że powinniśmy podjąć próbę np. na odcinku jednego korpusu czy dywizji we wschodniej Polsce. Zaplanować operację obejmującą działania przygotowywane przez dowódców korpusów lub dywizji. Ci informowaliby NKWD o tym, czego potrzebują, SOE zaś działałoby jako pośrednik w przekazywaniu instrukcji Polakom. [NA, HS4/138]
„Greyman” okazał duże zainteresowanie, ale odmówił powzięcia jakichkolwiek planów bez zgody swego przełożonego, „O”. Zgoda ta nigdy nie miała nadejść.
Opór za frontem niemieckim w Generalnym Gubernatorstwie, styczeń–lipiec 1944 Gdy Armia Czerwona zajmowała południowo-wschodnią Polskę, żołnierze AK i NSZ mogli albo wstąpić do oddziałów Berlinga, albo przekroczyć Bug i ukryć się w gęstych lasach, stanowiących idealny teren działań dla partyzantów. 9 czerwca rzekę przekroczyły resztki dywizji AK, tworząc zalążek jednej z najliczniejszych grup partyzanckich w lasach parczewskich. Według źródeł
niemieckich, dwa dni później oddział SS zaskoczył forsującą Bug około trzydziestoosobową grupę żołnierzy AK i zabił oficera. Z jego dziennika wynikało, że był to jeden z oddziałów „polskiej bandy liczącej kilka innych części”, które starały się przedostać na zachód, do Generalnego Gubernatorstwa. W dzienniku znaleziono informacje o planach, kierunkach marszu oraz łączności z innymi grupami. W lasach wokół Lublina i Zamościa, wobec spodziewanego nadejścia Sowietów, trwała już mobilizacja sił AK, NSZ, BCh i AL. Niemieccy urzędnicy zameldowali 22 kwietnia, że w powiecie puławskim Państwowy Korpus Bezpieczeństwa AK, zalążek przyszłej żandarmerii, miał już oddziały w każdej gminie. W niektórych wsiach zaczął rekrutować młodych mężczyzn. Jak zawsze spostrzegawczy Klukowski napisał w połowie kwietnia w dzienniku: „U naszych ludzi »w lesie« niebywałe dotąd ożywienie. Ćwiczenia, przeszkolenia, kursy, zbiórki, odprawy itp. odbywają się bez przerwy”[22]. Niemcy pocieszali się, że nie został wydany rozkaz powszechnej mobilizacji i że „poszczególne grupy partyzanckie decydują się na mobilizację, by pozyskać możliwie wielu żołnierzy dla swojej grupy”. Jednakże AK z pewnością przygotowywała się na odejście Niemców i prowadziła wielkie manewry. W lipcu ruch oporu przejął kontrolę nad całą północną częścią powiatu chełmskiego. Niemcy meldowali, że „wszystkie drogi były pod obserwacją, a chłopi pragnący udać się na targ we Włodawie musieli uzyskać przepustki od miejscowego dowódcy AK”. W całej Polsce stopniowo przechodzono od działalności konspiracyjnej do działań partyzanckich. Podpułkownik Jaźwiński (dowódca polskiej bazy w Brindisi) oceniał, że w „punkcie przyjęć” lub „bastionie” 319 w południowo-wschodniej Polsce znajdowało się około 10 tysięcy członków AK, którzy nie funkcjonowali już w warunkach konspiracji, ale jako „jawny oddział partyzancki”. Jak stwierdził pułkownik Threlfall, w ramach „dobrego początku w naszej pracy z KENSAL [Polską] posłano im (...) nieco mundurów polowych i butów”. 19 maja pięć spośród czternastu samolotów startujących z Włoch ze zrzutami dla AK skierowało się do bastionu 319. Także AL nie pozostawała bezczynna. 13 kwietnia Niemcy donosili, że „do Lublina przybyła grupa urzędników z Warszawy celem rekrutowania młodych ludzi” do walk ulicznych. Szkolenie ich miało rozpocząć się po Wielkanocy, w ramach przygotowań do przybycia Armii Czerwonej. Wobec planowanego na 22 czerwca rozpoczęcia operacji „Bagration”, czyli ofensywy prowadzonej w celu usunięcia Niemców z Białorusi i wschodniej Polski, Sowieci byli bardzo zainteresowani oddziałami partyzanckimi działającymi między Bugiem i Wisłą. Nasilono zrzuty spadochronowe. Radzieckie samoloty zrzuciły co najmniej 363 spadochroniarzy, w tym polskiego komunistę Mosze Satanowskiego oraz radzieckiego generała Baranowskiego. PPR otrzymała polecenie ścisłego współdziałania z Sowietami. W wielu obszarach (np. w powiecie Radyń) miała rekrutować rozproszone grupy Żydów, choć niekiedy antysemicko nastawieni dowódcy oddziałów AL ignorowali ten rozkaz. W rejonie Białobrzegów jedna ze wspieranych przez Sowietów grup partyzanckich,
dowodzona przez niejakiego „Serafina”, składała się z czterech 120-osobowych oddziałów. Według niemieckich źródeł grupie tej udało się nawet zestrzelić niemiecki samolot. Ujęto dwóch członków załogi, którzy wyskoczyli na spadochronach; natychmiast przybył po nich radziecki samolot, który zabrał ich do Moskwy. 8 lipca na posiedzeniu niemieckich urzędników dystryktu lubelskiego podpułkownik SS Reindorf nakreślił ponury obraz sytuacji:
W sierpniu 1942 r. żaden oddział partyzancki nie liczył więcej niż 100 ludzi. W marcu 1944 r. zaobserwowano 212 grup, których liczebność wynosiła od 100 do 3000 ludzi. Nasze zmotoryzowanie nie odgrywa roli – bandyci są szybsi, działają bardziej umiejętnie, są znacznie lepiej uzbrojeni, a dzięki doskonałej znajomości okolicy zawsze mają przewagę. Poza tym cieszą się całkowitym poparciem miejscowej ludności. Wiemy, że jedna z band zdołała przebyć 90 kilometrów w ciągu jednego dnia. Dla nas pokonywanie takich dystansów jest niemożliwe, nasze konie by tego nie wytrzymały. [IWM, AL2583/1]
Dlaczego zatem, przy tak sprzyjających warunkach, nie wybuchło na Lubelszczyźnie masowe powstanie? Główną przyczyną były głębokie podziały między AK, NSZ i AL. „Tylko z tego powodu nadal jesteśmy »panami sytuacji«”, podkreślał SS-Gruppenführer und Generalleutnant der Polizei Jakob Sporrenberg. Niekiedy podziały te przeradzały się w otwarte starcia. 2 lipca 1944 r. w Grabówce, według niemieckich źródeł, doszło do zaciętej i krwawej walki między oddziałem AL „Cienia” i „nacjonalistyczną” grupą „Chrzestnego”. Koło Batorza starła się „bolszewicka banda”, licząca około 500 osób uzbrojonych w karabiny maszynowe i broń przeciwpancerną, z grupą „nacjonalistyczną”. Kilka dni później oddział AK dowodzony przez niejakiego Jana Ocieca zdołał zastrzelić „Cienia” i około trzydziestu jego ludzi, tracąc szesnastu własnych żołnierzy. Wiele oddziałów AK zostało spenetrowanych przez komunistów. Niemcy dowiedzieli się na przykład po ujęciu oddziału AK koło miejscowości Sokół, że schwytali nie tylko „długo poszukiwanego terrorystę”, ale także szpiega PPR. Takie podziały pozwoliły Niemcom przeprowadzić w czerwcu dwie wielkie operacje przeciwpartyzanckie „Sturmwind”. Skierowano je na lasy biłgorajskie, które przecinały dwie ważne linie kolejowe. Niemcy zgromadzili około 25 tysięcy żołnierzy – większą część trzech dywizji Wehrmachtu, kałmucki pułk kawalerii, liczne oddziały policyjne oraz eskadrę bombowców. Ich celem było okrążenie około pięciotysięcznej grupy partyzantów działających w lasach janowskich i lipskich. Wśród nich były 3 tysiące partyzantów radzieckich, 560 żołnierzy AL (w tym przynajmniej
stu Żydów), 570 żołnierzy AK i około 700 członków BCh. Operacja „Sturmwind 1” się nie powiodła, ponieważ większości partyzantów udało się wyrwać z okrążenia i uciec do Puszczy Solskiej. Bardziej skuteczna okazała się operacja „Sturmwind 2”. Partyzanci w Puszczy Solskiej zostali ponownie okrążeni. Oddziały radzieckie i AL współdziałały ściśle pod dowództwem radzieckiego oficera Nikołaja Prokopiuka, natomiast oddziały AK i BCh walczyły samodzielnie, choć ostatecznie po ciężkich stratach zaakceptowały Prokopiuka jako dowódcę. Do 26 czerwca kilka oddziałów zostało całkowicie zniszczonych; pozostała część, oceniana przez Niemców na 2–3 tysiące, musiała próbować ucieczki. W jednym z ostatnich raportów sporządzonych na Lubelszczyźnie, z datą 15 lipca, Niemcy, opierając się na zeznaniach jeńców, oceniali, że w Puszczy Solskiej zostały okrążone następujące oddziały partyzanckie (należące głównie do AL):
Oddział AL „Rysia”, który wpadł w panikę, ale zdołał się przedrzeć przez pierścień okrążenia w grupach po 3–4 osoby. Oddział Batalionów Chłopskich liczący około 500 ludzi, z których większość zabito. „Warszawska Brygada” PPR, składająca się „z Polaków, Żydów i studentów” przybyłych ciężarówką z Warszawy, która także poniosła ciężkie straty. Oddział AL im. Wandy Wasilewskiej, złożony z 200 ludzi z Lublina i Kraśnika, został rozbity i od 21 czerwca nie prowadził łączności radiowej. Oddział im. Henryka Dąbrowskiego, liczący około 300 Rosjan, Żydów i nielicznych Polaków z okolic Puław. Oddział Korta, składający się z około 300 ludzi, głównie Rosjan. [IWM, AL/2583/1]
Armia Czerwona przekracza Bug 20 lipca oddziały radzieckie przekroczyły rzekę Bug, którą Sowieci oficjalnie uznawali za granicę pomiędzy ZSRR a „etnograficznymi ziemiami Polski”. Następnego dnia w Moskwie utworzono Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego (PKWN). 26 i 27 lipca jego przywódcy zawarli dwa ważne porozumienia z rządem radzieckim. Na mocy pierwszego uznawali linię Curzona za nową wschodnią granicę Polski, drugie zaś oddawało radzieckiemu dowództwu na czas trwania działań wojennych praktycznie całkowitą władzę na terenach polskich „wyzwolonych” przez Armię Czerwoną.
Zgodzono się także na pobór do armii Berlinga oraz wspieranie Armii Czerwonej dostawami zaopatrzenia i pomocą administracyjną. Po zakończeniu działań wojennych PKWN miał przejąć władzę w kraju. 28 lipca członkowie PKWN zostali przewiezieni samolotem do dopiero co wyzwolonego Chełma. W miarę marszu Armii Czerwonej w kierunku Lublina AK realizowała plan „Burza”, nękając wycofujące się oddziały niemieckie. Na Lubelszczyźnie partyzanci samodzielnie zdobyli siedem miast, a 24 lipca wsparli Armię Czerwoną w zdobywaniu samego Lublina. Drogi wiodące lasami i przez otwarty teren były przecinane przez oddziały radzieckie i AK. Jednakże wydarzenia przebiegały według przewidywalnego wzoru. Po krótkim okresie serdecznej współpracy dowódców AK aresztowano i wywożono w głąb ZSRR, młodsi oficerowie i żołnierze natomiast byli wcielani do armii Berlinga, o ile nie zdołali uciec do lasu. 26 lipca w Szczebrzeszynie Zygmunt Klukowski niecierpliwie wyczekiwał pojawienia się AK, jako pierwsze jednakże pojawiły się niewielkie oddziały radzieckie. O 8.00 do szpitala przybył radziecki oficer; podczas rozmowy Klukowski usłyszał nagle okrzyk:
„Nasi chłopcy idą!” Rzuciłem wszystko i wybiegłem przed szpital. Od strony Błonia w dwuszeregu szło dwudziestu kilku uzbrojonych młodych chłopaków w mundurach z czerwonymi szalikami na szyjach, z biało-czerwonymi opaskami na lewym ramieniu. Ludzi ogarnął szał – krzyczeli, płakali, rzucali kwiaty... [Z. Klukowski, Zamojszczyzna 1944–1959, s. 81]
Niestety niewiele dni później ta radość zniknęła, gdyż NKWD otworzyło kolejny rozdział w historii tortur, aresztowań i strachu.
Polski ruch oporu w Europie Oczywiście polski ruch oporu prowadził główne działania na terenie Polski, ale organizowane przez Oddział VI, polskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych oraz SOE siatki polskiego podziemia rozciągały się na całą okupowaną Europę. W Danii na przykład, zgodnie z umową pomiędzy polskim Ministerstwem Spraw Wewnętrznych a SOE, organizacja wywrotowa miała zajmować się Polakami
wcielonymi do Wehrmachtu oraz robotnikami Organizacji Todta, których „nie należało zachęcać do dezercji, ale (...) na wszelki sposób organizować w tajne komórki, by przy sprzyjającej okazji mogli podejmować działania antyniemieckie”. Silniejszy ruch oporu powstał we Francji, w której żyło około pół miliona polskich imigrantów , a także tysiące Polaków powołanych do Wehrmachtu i do Organizacji Todta. Pod koniec kwietnia władze polskie oceniły, że około 3200 Polaków zorganizowało się w komórki gotowe udzielić aliantom pomocy po inwazji na kontynent. Do tego czasu mieli się zajmować rozpowszechnianiem propagandy, szkoleniem grup bojowych oraz dostarczaniem informacji z wybranych obszarów, zwłaszcza stanowisk bomb V-1. Po lądowaniu w Normandii Polacy walczyli w ścisłej współpracy z maquis. Na południu Francji 25 sierpnia zrzucono na spadochronie polskiego oficera łącznikowego, kapitana Andrzeja Fedrę, którego zadaniem było organizowanie polskiego oporu pomiędzy Tulonem a Cannes i współdziałanie z alianckim desantem. Węgry nadal stanowiły ważny teren działalności polskiego wywiadu. W Budapeszcie utworzono niewielką komórkę Oddziału VI. Książę Andrzej Sapieha był osobistym przedstawicielem generała Bora-Komorowskiego. Jego zadaniem było organizowanie węgierskiej pomocy dla działalności Armii Krajowej. Gdy tylko było to możliwe, wysyłano do Londynu meldunki radiowe, przez kraj nadal przejeżdżali kurierzy. Na Węgrzech dokonywano także zakupów broni. Agent brytyjski, podpułkownik Howie, zdołał zorganizować tajną dostawę lamp radiowych z wytwórni Phillipsa do Polski. Sam w początkach 1944 r. miał w mieszkaniu radiostację, która nadawała co dwa dni aż do rozpoczęcia niemieckiej okupacji kraju 19 marca. Wówczas składanie meldunków stało się o wiele trudniejsze i „skrajnie niebezpieczne”. Niemcy posiadali radionamierniki umieszczone na ciężarówkach, w samolotach i w pojazdach cywilnych, które docierały na miejsce w ciągu trzech godzin od rozpoczęcia emisji. W początkach lipca książę Sapieha wraz z polskim radiooperatorem nadawał z domu na przedmieściach Budapesztu, gdy posiadłość otoczyli Niemcy; pierwsi gestapowcy zaczęli przechodzić przez mur rezydencji. Polacy zamierzali walczyć do końca, ale ku ich zaskoczeniu Niemcy nagle się wycofali. Okazało się, że w ostatniej chwili niemiecki oficer zauważył dużą antenę na dachu sąsiedniego domu i założył, że atakują złe miejsce! Od końca lipca 1944 r. polscy radiooperatorzy korzystali z „oficjalnego pobłażania” regenta Węgier, admirała Horthyego, a nawet pozwolono im na wysyłanie depesz do Londynu przez radiostację Pałacu Królewskiego w Budapeszcie, choć niemieckie naciski wkrótce położyły temu kres. Pod koniec 1943 r. polscy oficerowie umieszczeni w różnych krajach bałkańskich w celu utrzymywania szlaków kurierskich coraz częściej zajmowali się też polskimi zbiegami z Wehrmachtu lub z Organizacji Todta. W marcu 1943 r. brytyjskie Ministerstwo Wojny poinformowało Oddział VI, że znaczną część garnizonu niemieckiego rejonu Homolje we wschodniej Serbii stanowią
obywatele polscy. Niemcy, rzecz jasna, nie ufali im, pozwalając zachowywać broń jedynie na służbie. Agenci brytyjscy oceniali, że wielu z nich pragnęło zdezerterować i przyłączyć się do partyzantów. W sierpniu 1943 r. do Brytyjskiej Misji Wojskowej w Grecji przydzielono polskiego oficera, którego zadaniem było przesłuchiwanie polskich dezerterów, między innymi należących do greckich lub jugosłowiańskich oddziałów partyzanckich; oficer ten miał znaleźć „środki wykorzystywania Polaków w Grecji dla skutecznych działań w odpowiednim czasie”.
Powstanie warszawskie – decyzja o zrywie Polacy od dawna planowali rozpocząć powstanie, gdy Niemcy znajdą się w odwrocie, a ich władza w Polsce poważnie osłabnie. Już w zimie 1941 r. polski Sztab Naczelnego Wodza w Londynie sporządził ambitne plany ogólnokrajowego powstania, połączonego ze zdobyciem lotnisk, na których lądować miały samoloty transportowe dostarczające żołnierzy i sprzęt. Na pewnym etapie mówiło się nawet o opanowaniu „wybrzeża morskiego od Szczecina po Królewiec”, gdzie Royal Navy miała dostarczyć angielsko-polski korpus ekspedycyjny. Scenariusz ten jednakże zakładał, że wyzwolenie Polski nadejdzie od zachodu. Pierwotny plan przewidywał rozpoczęcie powstania dopiero wówczas, gdy wojska Wspólnoty Brytyjskiej znajdą się w odległości sześciu lub siedmiu dni marszu od Polski. Po Stalingradzie i Kursku stało się jednakże jasne, że to Armia Czerwona wkroczy do Polski pierwsza, Europa Wschodnia zaś stanie się radzieckim teatrem działań wojennych. Z tego powodu brytyjscy szefowie sztabów aprobowali jedynie ograniczone zrzuty zaopatrzenia dla grup sabotażowych i dywersyjnych. 7 marca 1944 r. szef Oddziału VI podpułkownik Michał Protasewicz optymistycznie zakładał, że szefowie sztabów niedługo zmienią decyzję. Oświadczył także: Niezależnie od tego, jaka decyzja zostanie podjęta (...), a nawet jeśli alianci nie dostarczą do Polski już ani jednej sztuki broni, Armia Krajowa wraz ze społeczeństwem Polski w odpowiednim momencie rozpocznie powstanie i podejmie próbę przejęcia władzy w swoim kraju. [NA, HS4/147]
SOE nie wątpiło w wagę tych słów. W notatce służbowej z lipca Richard Truszkowski dowodził, że to dążenie do powstania jest „żywiołowe” i należy je wykorzystać „jak najlepiej dla alianckiego wysiłku zbrojnego”. Sugerował, by do Polski wysłano niewielki oddział rozpoznawczy SOE celem poznania warunków na miejscu i dokonania oceny sił AK. Uważał, że należy wywołać powstanie po polskiej i słowackiej stronie Karpat, ponieważ „wyzwolonego obszaru w tym trudnym terenie będzie można długo bronić przed przeciwnikiem dysponującym znacznie lepszym uzbrojeniem”. Cztery miesiące wcześniej do tych samych wniosków doszedł podpułkownik Perkins. W liście z 8 marca do pułkownika Keswicka (szefa 43. Grupy Śródziemnomorskiej SOE), pracującego nad planem wykorzystania zniechęconych Węgrów, Bułgarów i Rumunów, stwierdził, że polskie powstanie „oznaczałoby szczyptę soli, która wydobędzie prawdziwy smak warzonego przez pana gulaszu”. 20 maja jednakże komitet szefów sztabu nie zmienił stanowiska. Choć zgodzili się oni, że wezwanie do powszechnego powstania stanowi wyłączną prerogatywę rządu polskiego, a czas jego wywołania powinien zależeć od dowódcy na miejscu, nieustępliwie twierdzili, że w ciągu lata i krótkich nocy ograniczających liczbę lotów do Polski wsparcie powinno być planowane „przy założeniu, że jego skala nie wzrośnie”. Dlatego zalecili, by Polacy skupiali się na działaniach dywersyjnych i sabotażowych. Podczas „nieoficjalnego spotkania” w końcu czerwca lub na początku lipca z udziałem zastępcy szefa sztabu naczelnego wodza generała Tatara (ps. „Tabor”) i Protasewicza Perkins mógł jedynie powtórzyć, iż SOE „nie jest obecnie w stanie nic zrobić w kwestii zwiększenia wsparcia dla Polski” oraz że „koordynacja polskich planów z planami alianckimi może nastąpić tylko w jednym kierunku – wschodnim”. Generał Tatar szybko zrozumiał okoliczności i podziękował Perkinsowi „za jasne i uczciwe przedstawienie obecnej sytuacji. (...) Czas niejasnych obietnic (...) dobiegł końca”. Ze względu na brak stosunków dyplomatycznych pomiędzy rządem na uchodźstwie a Moskwą zdawał się przekonany, że „obecnie należy kontynuować bieżącą działalność”. Rozkaz generała Sosnkowskiego z 7 lipca stanowi odzwierciedlenie tych uwarunkowań. Generał Bór-Komorowski otrzymał rozkaz dalszego prowadzenia akcji „Burza” w tempie „zależnym od sytuacji”. Sosnkowski dodał jednakże dwuznacznie:
Dla celów politycznych Rząd pragnął, by nadać akcji „Burza” miano „działań powstańczych”. Ja zająłem zdecydowane stanowisko, że nie wolno używać tej nomenklatury, by nie pociągnąć ludności do źle obliczonego zrywu powszechnego i nie wprowadzać w błąd niższych dowódców terenowych. [T. Bór-Komorowski, Armia podziemna, Warszawa 1994, s. 253]
W połowie lipca Armia Czerwona parła na zachód w dwóch potężnych grupach. Oddziały 1. Frontu Białoruskiego marszałka Rokossowskiego, działając z rejonu Kowla, 25 lipca dotarły do Wisły, 2 sierpnia zaś utworzyły przyczółek niedaleko Dęblina. 1. Front Ukraiński natomiast 26 lipca opanował Lwów, a dwa dni później sforsował Wisłę w rejonie Sandomierza. Niemiecka 4. Armia Pancerna została rozbita pod Zamościem; jej resztki 22 lipca otrzymały rozkaz odwrotu na lewy brzeg Wisły. Już wówczas Niemcy wycofywali się też z Warszawy. Gestapo niszczyło archiwa, a gubernator dystryktu i burmistrz miasta uciekli – choć 27 lipca gubernator otrzymał polecenie powrotu. 21 lipca Bór-Komorowski spotkał się z szefem sztabu AK i jego zastępcą. Oficerowie zgadzali się, że załamanie się armii niemieckiej i radziecka ofensywa tworzyły idealne warunki dla podjęcia próby powstania i samodzielnego opanowania Warszawy. 25 lipca premier Mikołajczyk i rząd upoważnili go, mimo zastrzeżeń Sosnkowskiego, do „ogłoszenia powstania w chwili, którą uznacie za stosowną”. Tego samego dnia Bór-Komorowski zarządził stan pogotowia i powiadomił drogą radiową rząd: „Jesteśmy gotowi w każdej chwili do walki o Warszawę”[23]. Tymczasem Sowieci byli coraz bliżej. Coraz częściej do miasta dobiegały odgłosy artylerii, a na wschodnich przedmieściach zaobserwowano radzieckie patrole. Zdawało się, że lada chwila Armia Czerwona wkroczy do miasta. 29 lipca Bór-Komorowski przybył na spotkanie Komisji Głównej Rady Jedności Narodowej, utworzonej w styczniu 1944 r. celem reprezentowania niekomunistycznych stronnictw politycznych. Komendant główny zadał dwa pytania: Czy AK powinna opanować miasto przed wkroczeniem Sowietów i ile czasu potrzebują przedstawiciele cywilni na przejęcie władzy. Na pierwsze pytanie otrzymał odpowiedź twierdzącą, na drugie zaś odpowiedziano mu: „Dwanaście godzin”. Dwa dni później, 31 lipca, generał Bór-Komorowski odbył naradę ze swymi zastępcami oraz z pułkownikiem Chruścielem, ps. „Monter”, komendantem okręgu warszawskiego AK. W pokoju obok przebywał delegat rządu Jankowski. Chruściel poinformował zebranych, że radzieckie czołgi zbliżają się do Pragi. Na podstawie tej informacji Jankowski zgodził się, że AK powinna „zaczynać”. Wówczas „Bór” zwrócił się do Chruściela i powiedział: „Jutro o piątej po południu rozpocznie pan działania”[24]. Jak napisał Bór-Komorowski we wspomnieniach, „moim zdaniem czas był właściwy do rozpoczęcia walki”[25]. Wielu jednak sprzeciwiało się tej decyzji. Generał Sosnkowski pozostawał sceptyczny, przewidując, że Sowieci nie przyjdą Polakom z pomocą. Tak jak generał Anders uważał, że powstanie nie może się powieść bez pomocy z zewnątrz i przerodzi się w bezsensowny rozlew krwi. Sosnkowski w desperacji poinformował Jana Nowaka-Jeziorańskiego, kuriera zmierzającego do Polski, że „pod względem wpływu na alianckie rządy i opinię publiczną” powstanie będzie prawdziwą „burzą w szklance wody!” Rok później Bór-Komorowski powiedział NowakowiJeziorańskiemu, że gdyby informacja ta nadeszła szybciej, mógłby wziąć ją pod uwagę.
W rzeczywistości jednakże trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób powstania można byłoby uniknąć. Większość cywilnej ludności miasta pragnęła zemsty na znienawidzonym okupancie. Rafał Smorczewski, który walczył w powstaniu, tak opisywał atmosferę dominującą w ostatnich dniach przed powstaniem:
Panował tajemniczy nastrój oczekiwania. Przechodnie zachowywali się inaczej niż dotychczas; wszystkim się spieszyło. Prawie nie widywaliśmy Niemców, z wyjątkiem strażników przed drzwiami do ich budynków albo funkcjonariuszy pędzących przez miasto w samochodach wojskowych lub na motocyklach. Mimo głębokiej konspiracji otaczającej przygotowania Armii Krajowej wiedziało się, że miasto powstanie przeciwko okupantowi. Odnosiło się wrażenie, że Niemcy są również tego świadomi, ale czują się bezsilni. [R. Smorczewski, Wojenny pomost. Wspomnienia, Warszawa 2009, s. 133]
Gdyby Bór-Komorowski nie wydał rozkazu rozpoczęcia powstania, z pewnością uczyniliby to komuniści. Sowieci kilka dni wcześniej utworzyli Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, który rościł sobie prawo do przerodzenia się w nowy rząd Polski po pokonaniu Niemców. Moskiewskie radio „Kościuszko” stwierdziło 16 maja, że AL prowadzi systematyczne działania bojowe na terenie całej Polski, 30 lipca zaś nadało wezwanie do rozpoczęcia powstania:
Nie pozwolimy Niemcom przekształcić Warszawy w redutę ich oporu. Wróg winien być w naszej stolicy rozbity i zniszczony błyskawicznie. Toteż musimy wszystkimi siłami dopomóc sojuszniczym wojskom sowieckim w wyzwoleniu naszej stolicy. [S. Korboński, Polskie Państwo Podziemne, Warszawa 2008, s. 175] 23 lipca sam Stalin poinformował Churchilla, że siły AL i generała Berlinga wspólnie wyzwolą miasto. Lekceważył „tak zwane organizacje podziemne”, kierowane przez rząd polski w Londynie, jako „efemeryczne i pozbawione wpływów”. Z pewnością znane wątpliwości Wielkiej Brytanii i USA powinny były ochłodzić entuzjazm dla powstania, ale w Polsce wiele osób optymistycznie zakładało, że kiedy powstanie już wybuchnie, Zachód będzie musiał udzielić pomocy. W Londynie Mikołajczyk – który przygotowywał się do lotu do Moskwy na bezpośrednie negocjacje ze Stalinem – miał nadzieję na to, że powstanie umocni jego pozycję negocjacyjną, a gdy już uda mu się osiągnąć porozumienie w kwestii Polski, Sowieci udzielą pomocy. Ze względu na doświadczenia ze współpracą z Sowietami na Wołyniu,
Wileńszczyźnie, we Lwowie i w Lublinie szanse na utworzenie przez Polaków niezależnego rządu wydawały się nikłe. Optymiści jednakże twierdzili, że jeśli cały świat ujrzy, jak polskie siły demokratyczne samodzielnie przejmują Warszawę, to Stalin nie ośmieli się zaryzykować trwałości Wielkiej Koalicji, przeciwstawiając się temu zbrojnie. Jak napisał Norman Davies, „nie robić nic oznaczało tyle, co po prostu dopraszać się jakiegoś innego nieszczęścia”[26]. 27 lipca Hitler wydał rozkaz zamiany Warszawy w twierdzę, a wieczorem Niemcy nadali przez megafony obwieszczenie wzywające 100 tysięcy mężczyzn w wieku 17–65 lat do stawienia się do robót fortyfikacyjnych. Bierność pozwoliłaby Niemcom zamienić Warszawę w drugi Stalingrad.
Wybuch powstania, 1–5 sierpnia Ponieważ łączniczki odebrały rozkazy dla dowódców oddziałów tuż przed godziną policyjną w poniedziałek 31 lipca, ci ostatni otrzymali je dopiero we wtorek rano, niektórzy zaś dopiero przed samą godziną „W”, wyznaczoną na 17.00. Mieli zatem niewiele czasu na przeprowadzenie mobilizacji oddziałów i musieli działać pospiesznie. Po południu 1 sierpnia Rafał Smorczewski jechał na partię brydża w południowej części Warszawy, gdy o 17.00 zauważył: Całe Śródmieście spowite kłębami ciemnego dymu! Niemal jednocześnie od strony Sadyby dobiegł grzechot karabinów maszynowych i wybuchy granatów. Piąta po południu, zaczęło się powstanie, a o nas zapomniano, nie wezwano na stanowiska! Marek, Wojtek Donimirski i ja popędziliśmy ulicą Idzikowskiego ku odgłosom walk. (...) Wkrótce natknęliśmy się na oddział AK, złożony z dziesięciu czy dwunastu wyjątkowo dobrze uzbrojonych chłopaków. Dostałem pistolet i dwa granaty. [R. Smorczewski, Wojenny pomost, s. 135]
Niektóre ważne osoby, tak jak Adam Truszkowski, który na wypadek powstania miał przyjąć rolę anglojęzycznego oficera łącznikowego i spikera radiowego, zostały zmobilizowane kilka dni przed godziną „W”. Sam Truszkowski otrzymał wezwanie 26 lipca, miał zameldować się w sztabie pułkownika Radwana przy placu Napoleona. Od chwili wybuchu powstania aż do końca był przydzielony do oficjalnej stacji radiowej AK (radio „Błyskawica”), znajdującej się początkowo
w piwnicach gmachu Polskiej Kasy Oszczędności. Przez pierwszych kilka dni radiostacja nie mogła nadawać ze względu na panującą w piwnicach wilgoć. Wieczorem 1 sierpnia około 600 kompanii AK rozpoczęło koncentrację na pozycjach wyjściowych. Szanse nie wyglądały dobrze. W rozpoznaniu AK istniały poważne luki, brakowało też uzbrojenia, ponieważ zawartość licznych skrytek została wywieziona wcześniej z miasta w ramach przygotowań do walk na prowincji. W ostatnich godzinach przed wybuchem powstania nie sposób było też ukryć przed Niemcami faktu koncentracji oddziałów. Młodzi, niedoświadczeni żołnierze AK rzucali się do walki przedwcześnie. Około 13.00 kilku żołnierzy batalionu AK „Parasol” postanowiło obrzucić butelkami z benzyną posterunek SS na Ochocie, a na Żoliborzu grupa żołnierzy AL została odkryta przez Niemców w kotłowni osiedlowej; doszło do walki, w której zginęło 21 żołnierzy AL. Niemieckie siły bezpieczeństwa były w pełni zmobilizowane, ulice zaś patrolowały samochody pancerne. Miejsce wybrane na siedzibę sztabu Bora-Komorowskiego było niefortunnie – fabryka Kamlera na Woli znajdowała się niebezpiecznie blisko koszar SS. Przeciwnik oczywiście dostrzegł uzbrojonych powstańców w fabryce; sztab był oblegany przez trzy godziny, aż do przybycia batalionu Kedywu wyznaczonego do ochrony. Żołnierze dotarli na miejsce z ulicy Okopowej, wysadzając ściany łączące strychy. Uszkodzeniu uległa radiostacja sztabu AK i dopiero w południe 2 sierpnia zdołał on skontaktować się z Londynem. W centrum miasta AK zmobilizowała około 75 procent żołnierzy, ale uzbrojenia było niewiele. Jak podaje profesor Włodzimierz Borodziej, na Starym Mieście w oddziale liczącym 901 żołnierzy były tylko 103 granaty, 48 pistoletów, 8 pistoletów maszynowych, 9 karabinów, jeden ciężki i dwa ręczne karabiny maszynowe oraz około tysiąca butelek z benzyną. Na przedmieściach, gdzie powstańcy byli lepiej uzbrojeni, mobilizacja przebiegała niezwykle powoli. Łącznie do 3 sierpnia udało się zmobilizować w Warszawie około 30 tysięcy żołnierzy. Znaczną większość stanowili żołnierze AK, były też jednak niewielkie grupy członków AL i NSZ. Na Starym Mieście AL miała około 300 żołnierzy. Pierwsze sukcesy powstańcy odnieśli w centrum Warszawy – na Starym Mieście oraz na Woli – gdzie znajdowało się niewiele oddziałów niemieckich. Wieczorem 1 sierpnia opanowano najwyższy budynek w Warszawie – gmach towarzystwa ubezpieczeń Prudential; o 20.00 na dachu podniesiono polską flagę. Opanowano także urząd pracy, byłą ambasadę czechosłowacką oraz Sąd Apelacyjny. Zdobyto położony na północ od centrum, przy ulicy Stawki, magazyn SS pełen mundurów i zapasów żywności. Dużym sukcesem było zajęcie elektrowni na Powiślu, której pracownicy przygotowywali się do tego już od 1942 r. Niemcy wzmocnili obronę budynku, nie wiedzieli jednakże, że broń i materiały wybuchowe zostały do niego przemycone już wcześniej. Ledwie 10 minut po godzinie „W” powstańcy oszołomili Niemców, detonując ładunki wybuchowe pod głównym budynkiem. Następnego dnia elektrownia została zdobyta: zabito 20 Niemców, 78 wzięto do niewoli. Straty AK
wyniosły 44 żołnierzy, w tym 17 poległych. Pojawiły się jednak poważne komplikacje. By umożliwić dostawy zaopatrzenia drogą powietrzną, AK usiłowała zdobyć lotniska Okęcie i Bielany, ale to się nie udało. Atak na koszary Luftwaffe na południe od centrum miasta został odparty z ciężkimi stratami. Nie powiodły się także próby zdobycia dwóch mostów na Wiśle – Kierbedzia i Poniatowskiego. Do powstania początkowo odnoszono się prawie powszechnie z entuzjazmem. Na Starym Mieście ochotnicy pospiesznie rzucili się do wznoszenia barykad. Na rynku Starego Miasta rozpalono wielkie ognisko, by pokazać Sowietom na drugim brzegu rzeki[27], że Starówka znajduje się w rękach powstańców. Wielu mieszkańców było jednak zaskoczonych. Niektórzy w chwili wybuchu walk przebywali na ulicach, zostali oddzieleni od rodzin i przyjaciół albo zabici. Ojciec Rafała Smorczewskiego, który wracał z recitalu muzycznego w centrum, został zaskoczony na krańcu ulicy Śniadeckich ogniem broni maszynowej i eksplozjami granatów i rzucił się do najbliższej bramy. Wpuszczono go do jednego z mieszkań; liczył na to, że wkrótce wróci do domu, okazało się jednakże, że znalazł się bardzo blisko jednej z barykad i miał pozostać w tym mieszkaniu aż do 4 października, drżąc o swoje życie. Dr Jakub Damaszek, Żyd ukrywający się na „aryjskich” papierach, także natknął się na „zupełnie niespodziewaną” strzelaninę w mieście. Udało mu się jednakże dotrzeć do swego mieszkania i w ciągu dwóch godzin zorganizował tam punkt opatrunkowy, a kilka dni później polowy szpital przy ulicy Piusa XI. Bilans pierwszego dnia powstania był niekorzystny dla obu stron. Niemcy zostali zmuszeni do ewakuacji odizolowanych garnizonów, a siedziba policji na Mokotowie została odcięta od dzielnicy niemieckiej na południe od Starego Miasta. By utrzymać Warszawę, Niemcy potrzebowali więcej żołnierzy i przede wszystkim otwarcia arterii wiodących ze wschodu na zachód. Polacy tymczasem nie zdołali zdobyć głównych gmachów i najważniejszych celów, ponieśli też bardzo duże straty, sięgające tego dnia 10 procent zmobilizowanych sił. Niemcy nie opuścili też centrali telefonicznej przy ulicy Piusa XI, dzięki czemu mogli utrzymać łączność telefoniczną i telegraficzną, podczas gdy AK musiała polegać wciąż na łącznikach. 2 sierpnia powstańcy kontynuowali działania ofensywne. Udało im się wyzwolić całe Stare Miasto, Śródmieście, robotniczą Wolę oraz dwie dzielnice położone nad Wisłą – Powiśle i Czerniaków – choć kolejna próba zdobycia północnego lotniska na Bielanach spełzła na niczym. Niemcy nadal nie mogli spacyfikować powstania. Generał Stahel, dowódca garnizonu miasta, stwierdził potem, że „niemiecki garnizon okazał się niezdolny do walk ulicznych pod względem taktyki, dowodzenia i materiału ludzkiego”. Na przykład 2 sierpnia dowódcy SS próbowali przebić się przez polskie barykady przy użyciu czołgów Tiger bez wsparcia piechoty; usiłowali dostać się do Pałacu Brühla, gdzie otoczony był Stahel ze swym sztabem. Przy barykadach na ulicy Karolkowie żołnierze Kedywu, uzbrojeni w zdobyczne pancerfausty oraz brytyjskie piaty, zdołali odeprzeć atak
i zdobyć dwa czołgi. W meldunku dziennym Stahel donosił o „krwawych stratach”, które szacował na 500 żołnierzy. Następnego dnia Niemcy ponownie użyli czołgów, tym razem osłanianych przez żywe tarcze w postaci przywiązanych do pancerzy cywilów, w próbie oczyszczenia drogi do mostu Poniatowskiego. Zdołali się przebić, jednakże powstańcy ponownie pospiesznie odbudowali barykady i odcięli dostęp do mostu.
Kontrakcja niemiecka Jak dotychczas AK zachowała inicjatywę. Dominował optymizm i wierzono, że powstanie zakończy się niedługo zwycięstwem. 4 sierpnia jednakże pojawiły się oznaki przygotowywanego niemieckiego kontruderzenia. Na rozkaz Himmlera sformowano specjalny korpus dowodzony przez SSObergruppenführera Ericha von dem Bacha, którego ogłoszono dowódcą wszystkich sił niemieckich na terenie Warszawy. Po zmobilizowaniu w skład korpusu wchodziły, jak napisał Norman Davies:
• Pułk z brygady SS RONA z Rosyjskiej Narodowej Armii Wyzwoleńczej pod dowództwem SS-Brigadeführera Bronisława Kamińskiego. • Pułk SS dowodzony przez SS-Standartenführera Oskara Dirlewangera (dwa bataliony, 3381 ludzi), w tym jednostki azerskie. • 608. pułk ochrony z Wrocławia. • Batalion policyjny z Poznania. • Pułk ochronny Luftwaffe. • Batalion zapasowy z dywizji pancerno-spadochronowej „Hermann Göring”. [N. Davies, Powstanie ’44, s. 342[28]]
Niemieckie uzupełnienia 3 sierpnia dotarły koleją do odległego o 23 kilometry Błonia i ruszyły na miasto. Von dem Bach miał nie tylko stłumić powstanie, ale, jak powiedział później polskiemu prokuratorowi podczas procesów norymberskich: • Rozstrzeliwać wszystkich pojmanych powstańców. • Mordować wszystkich cywilów. • Zrównać Warszawę z ziemią.
Jego przełożony, Himmler, widział w powstaniu wspaniałą okazję do zniszczenia Warszawy raz na zawsze i pozbawienia stolicy narodu, który „przez siedemset lat blokował nam drogę na wschód”. Tymczasem na skraju Woli i Ochoty dowodzący oddziałami uderzeniowymi von dem Bacha Gruppenführer Heinz Reinefarth zaczął zbierać siły do kontruderzenia. Według informacji przekazanych później do Sztokholmu przez córkę pułkownika Aleksandra Björklunda, który przyjął polskie obywatelstwo i pełnił niegdyś funkcję attaché wojskowego w ambasadzie Finlandii w Warszawie, wielu Polaków początkowo uznało żołnierzy Reinefartha za czołowy oddział Armii Czerwonej, gdyż wielu z nich mówiło po rosyjsku. Na ulicy Mochnaczka jeden z robotników powiedział mieszkańcom, że „Armia Czerwona pojawi się dziś [4 sierpnia] o godzinie pierwszej po południu”.
Wyciągnięto zapasy, lekarstwa i tym podobne z zamiarem zorganizowania pomocy dla rannych żołnierzy. O dwunastej przez Pole Mokotowskie przeszły oddziały, strzelając z broni maszynowej w kierunku miasta. Wydawało się, że byli to Sowieci. Ludzie zeszli do piwnic, czekając na wyzwolenie tej części miasta. Po dziesięciu minutach bramę domu wyłamano kolbami i jakaś banda wpadła do mieszkania naszego informatora. (...) Mieli niemieckie mundury, mówili po rosyjsku i byli zupełnie pijani. Spacyfikowali pomieszczenie w pięć minut, chwytając wszystko, co wartościowe. Nie zadowoliwszy się tym, pobili obecnych. Chcieli nawet zabić dziecko naszego informatora, ale napastnika udało się od tego odwieść za pomocą butelki wódki. Domowego psa zakłuto bagnetem, po czym wszystkich wyprowadzono na zewnątrz „pod ścianę”. (...) Przygotowali karabiny maszynowe, padł rozkaz ustawiania się trójkami, po czym wszystkich nagle popędzono ulicą Grójecką. (...) Około piętnastotysięczny tłum pędzono przez jakieś cztery kilometry między płonącymi domami. [NA, HS/4148]
Dotarli na stary targ warzywny Zieleniak, gdzie pozostali przez pięć dni, dostając dziennie szklankę wody na osobę. Po trzech dniach nieszczęśni otrzymali dwie krowy „zarżnięte wcześniej w bestialski sposób”. Kobiety rodziły dzieci i umierały wraz z noworodkami, a „najgorsze sceny rozgrywały się nocami, gdy kobiety i dziewczęta nawet dwunastoletnie były porywane i napastowane”. W końcu ludność wywieziono do obozu w Grodzisku, choć w panującym zamęcie wielu, może większej części, udało się uciec. 5 sierpnia Niemcy byli gotowi rozpocząć uderzenie na Wolę i Ochotę. Tego dnia na Woli doszło
do największej zbrodni w niemieckich działaniach – wymordowano około 30–40 tysięcy cywilów. Szpital Karola i Marii został zaatakowany i spalony oddział po oddziale, a siostry zakonne, pielęgniarki i chorzy byli gwałceni i mordowani. Liczba ofiar na Ochocie była mniejsza, gdyż żołnierzy brygady Kamińskiego interesował głównie rabunek. Na obszary kontrolowane przez powstańców napływały dziesiątki tysięcy uchodźców, których z trudem można było pomieścić i wyżywić. Jednakże wieści o masakrach wzmocniły więzy ludności cywilnej z powstańcami i jasno ukazywały, że nie ma alternatywy dla walki. 6 sierpnia Niemcy ponownie atakowali Wolę i Ochotę. Pojazdy pancerne pułku Dirlewangera, wykorzystując żywe tarcze, zdołały przełamać obronę AK na ulicy Elektoralnej i odblokować oblężone niemieckie pozycje w Ogrodzie Saskim. Następnego ranka udało im się ewakuować generała Stahela z Pałacu Brühla. Niemcy otworzyli też korytarz przez centrum miasta, dzięki czemu nawiązali łączność z innymi odciętymi pozycjami w mieście, choć przedostać się mogły tylko opancerzone pojazdy jadące z pełną prędkością. Do 11 sierpnia Niemcy umacniali się na opanowanych pozycjach. Pułk bezpieczeństwa pułkownika Schmidta bez większych trudności oczyścił teren byłego getta, ale żołnierze majora Recka napotkali zdecydowany opór wyborowych oddziałów Kedywu na cmentarzu żydowskim i na północno-zachodnim krańcu Woli, który złamali dopiero 11 sierpnia. Na Ochocie oddziały AK zdołały zlikwidować kompanię oddziałów RONA wraz z dowódcą. Gdy jednak Niemcy skierowali do walki oddziały pionierów wyposażone w goliaty, samobieżne, zdalnie sterowane miny, do zniszczenia reduty wawelskiej, umocnionego kwartału przy ulicy Wawelskiej, Machnowskiego i Uniwersyteckiej, oraz reduty kaliskiej w gmachu Monopolu Tytoniowego, powstańcy musieli się wycofać tunelami prowadzącymi do kanałów.
W OJ NA W KA NA ŁA CH Działalność kurierek i kurierów, transport rannych oraz dostawy amunicji w coraz większym stopniu prowadzono w kanałach. Ponieważ były wąskie, ruch odbywał się tylko w jednym kierunku. Dlatego wraz z intensyfikacją tras w kanałach konieczne było opracowanie specjalnych grafików i przesłanie ich dowódcom w poszczególnych dzielnicach za pośrednictwem Londynu, ponieważ ich słabe krótkofalowe radiostacje nie mogły nadawać ani odbierać sygnałów wysyłanych przez silne radiostacje. Z powodów bezpieczeństwa w kanałach nie było oświetlenia. Panował tam smród, półkolistą podłogę zaś zaściełał szlam pełen śmieci i tłuczonego szkła; najmniejsze skaleczenie powodowało zakażenie. By móc w ogóle się poruszać, ludzie musieli podpierać się dwoma kijami i wykonywać krótkie skoki. Na odcinkach wiodących pod
terenami opanowanymi przez przeciwnika Niemcy pozdejmowali pokrywy włazów, by móc wrzucać granaty ręczne, miny i puszki z gazem. Niekiedy w tunelach dochodziło do starć między powstańcami a niemieckimi saperami, toczonych po pas w ekskrementach. Walczono wręcz przy użyciu granatów lub noży, przeciwnicy często topili siebie nawzajem w szlamie i odchodach. Na punktach przecięcia kanałów Niemcy niekiedy wlewali do nich benzynę i podpalali. Generał Bór-Komorowski odmalował w swoich wspomnieniach dantejskie sceny rozgrywające się w kanałach.
Grozę walk w kanałach powiększały jeszcze jęki rannych i histeryczne śmiechy ludzi, którzy nie wytrzymywali nerwowo tego, co się tam działo. Żelazne pancerze przewodów kanalizacyjnych potęgowały każdy odgłos, każdy jęk czy okrzyk; każdy huk odbijał się stokrotnym echem, można go było usłyszeć z odległości paruset metrów. Nieraz zdarzało się, że kolumnę złożoną z kilkudziesięciu ludzi zatrzymywał jeden z idących na przedzie, jeśli zawiodły go nerwy w pobliżu otwartych włazów po niemieckiej stronie. [T. Bór-Komorowski, Armia podziemna, s. 365]
Atak na Stare Miasto, 8–19 sierpnia Von dem Bach skoncentrował się na zdobyciu Starego Miasta i odtworzeniu połączenia przez most kolejowy i most Kierbedzia w celu umożliwienia zaopatrywania tą drogą jednostek niemieckiej 9. Armii na prawym brzegu Wisły. Zadanie to jednakże nie było proste. Po odwrocie z Woli i Ochoty powstańcy zostali zepchnięci do pięciu głównych ośrodków oporu: Żoliborza, Starego Miasta, Śródmieścia, Mokotowa i Czerniakowa. Mniejszy teren był łatwiejszy do obrony, ponadto po niemieckich mordach na Woli żołnierze AK byli gotowi walczyć do końca, a po tygodniu starć nauczyli się prowadzić obronę w terenie miejskim. Oficer rozpoznawczy niemieckiej 9. Armii stwierdził, że chociaż w pierwszych dniach powstania
ostrzeliwali systematycznie ulice (...), teraz, gdy tylko pojawiają się Niemcy, nieprzyjaciel pozwala grupie uderzeniowej, miotaczom ognia, a nawet czołgom dotrzeć w określone miejsce, żeby zniszczyć ich dobrze mierzonym ogniem wyborowym. Żołnierze i ranni, którzy powrócili z walki, meldują, że zabici zginęli niemal wyłącznie od postrzałów w głowę. (...) Stanowiska strzeleckie mają wielkość pół cegły i większości nie da się zauważyć. [cyt. za: W. Borodziej, The Warsaw Uprising of 1944, s. 99] Żołnierze Dirlewangera przeprowadzili rozpoznanie bojem Starego Miasta w dniach 9 i 10 sierpnia, ale zrobili niewielkie postępy; udało im się jedynie opanować ruiny Zamku Królewskiego. W dniach 11 i 12 sierpnia wyprowadzili z nich uderzenia na południowy front Starego Miasta, załamały się one jednak pod intensywnym ogniem i gradem butelek z benzyną. Polacy umiejętnie wycofywali się z barykad ulicznych do budynków, piwnic i na podwórza, na sąsiednie ulice lub nawet do kościołów. Tak jak w Stalingradzie, walki przerodziły się w serię drobnych starć o pojedyncze budynki, wielokrotnie przechodzące z rąk do rąk. Skalę dramatu jedynie sygnalizuje raport z lotniczego rozpoznania fotograficznego, przeprowadzonego przez aliancki samolot 12 sierpnia:
Od czasu ostatniego rozpoznania fotograficznego Warszawy 15.06.44 znikły wszelkie oznaki normalnego miejskiego życia; nie ma ruchu ulicznego, kolejowego ani rzecznego, a nad północną częścią miasta unosi się chmura dymu z płonących na starym mieście pożarów. Zniszczenia na starym mieście są duże, zwłaszcza w dzielnicach VIII, XI i XII, gdzie znaczne obszary zostały kompletnie wypalone. (...) Nowsze części miasta, w tym przedmieścia, nie ucierpiały nawet w przybliżeniu tak bardzo. Wszystkie mosty kolejowe i drogowe na Wiśle pozostają nietknięte. Aktywność zdaje się skupiać wokół Dworca Centralnego. Wykop kolejowy prowadzący na zachód został zablokowany trzema wykolejonymi wagonami, spiętrzonymi w poprzek. Na ulicach wokół dworca i biegnących od toru wyścigowego na południu do dzielnicy II na północy wzniesiono improwizowane barykady z gruzów, pojazdów i tym podobnych. Wiele osób porusza się ulicami na północ od dworca, jest to jedyne miejsce w mieście, gdzie widać ludzi. Trudno dokonać dokładnej oceny, ale jest całkiem prawdopodobne, że w tej okolicy dochodzi do „incydentów”. W różnych punktach miasta widać grupy pojazdów. Największa i najbardziej jednorodna widoczna jest na dziedzińcu budynku Ministerstwa Edukacji, który płonie.
(...) Do starego miasta zbliżają się dwie niewielkie kolumny. Jedna jedzie z północy na południe ulicą Marymoncką, druga na zachód ulicą Grochowską w kierunku portu. Ze stacji rozrządowych w całym mieście znikła większość taboru, a na całej sieci kolejowej wokół miasta widać tylko jeden krótki pociąg towarowy. (...) Lotnisko na Bielanach zostało zaorane, a z 73 samolotów dostrzeżonych na lotnisku Okęcie 15.06.44 pozostał tylko jeden Fi 156 [Fieseler Storch]. [NA, HS4/156] Niemcy każdego dnia ponawiali ataki na Stare Miasto, ale po tygodniu zaciętych walk postępy były niewielkie. Pojazdy pancerne nie mogły skutecznie działać w wąskich uliczkach Starówki. Stopniowo jednakże przewaga uzbrojenia i przewaga liczebna zaczęły dawać o sobie znać. W dniach 17–23 sierpnia bombardowali Stare Miasto przy użyciu stukasów. Jak stwierdził sierżant John Ward, którego audycje radiowe były jedyną bezpośrednią łącznością rządu brytyjskiego z Warszawą, „stosują tę samą taktykę co podczas likwidacji getta, czyli palą ulicę za ulicą”. Choć morale polskich oddziałów bojowych walczących na Starym Mieście pozostawało wysokie, stan cywilów zaczął się pogarszać. Piwnice i schrony były ogromnie przepełnione, często nie sposób było się położyć. Brakowało opieki medycznej dla chorych, Niemcy zaś odcięli 14 sierpnia wodociągi, uniemożliwiając walkę z pożarami. 20 sierpnia Ward donosił, że „praktycznie na każdym skrawku ziemi w Warszawie drąży się studnie. Brak wody zaczyna być dotkliwy”. Tego samego dnia skończyły się środki znieczulające; lekarze musieli operować bez nich. Do 21 sierpnia powstańcy utracili około dwóch tysięcy ludzi, czyli około 30 procent stanu z 8 sierpnia. Stare Miasto i cała Warszawa musiały upaść bez dostaw zaopatrzenia i uzupełnień drogą powietrzną lub przełamania niemieckiego okrążenia. Oddziały AK podjęły dwie bezowocne próby wsparcia Starego Miasta. W nocy z 16 na 17 sierpnia nieudaną próbę przedarcia się podjęły siły partyzanckie z Puszczy Kampinoskiej. Bardziej ambitny był plan dwustronnego uderzenia z Żoliborza i Śródmieścia. W nocy z 20 na 21 sierpnia oddziały z Żoliborza, wzmocnione przez 650 partyzantów z Puszczy Kampinoskiej, uderzyły na Dworzec Gdański (mniej niż kilometr na północ od Starego Miasta), Niemcy jednak nie dali się zaskoczyć i napastnicy zostali zdziesiątkowani ogniem moździerzy, ciężkiej broni maszynowej i pociągu pancernego 75. Następnej nocy ponowiono atak siłami niemal tysiąca żołnierzy AK ze Starego Miasta i Żoliborza pod dowództwem generała Pełczyńskiego, szefa sztabu AK. Ponownie jednak zostali oni odparci z ciężkimi stratami.
Powstańcy wycofują się ze Starego Miasta Nieudany atak na Dworzec Gdański był punktem zwrotnym powstania. Gdy stało się jasne, że Starego Miasta nie można ocalić, morale cywilów i żołnierzy AK zaczęło słabnąć. W nocy z 25 na 26 sierpnia Komenda Główna wycofała się kanałami do Śródmieścia. Niemcy nadal bombardowali Starówkę z powietrza, a na ziemi odnieśli dwa ważne sukcesy. 26 sierpnia opanowali część mostu Kierbedzia i nie dali się z niej wyprzeć. Dwa dni później, przy użyciu czołgów i goliatów, ostatecznie zniszczyli polski punkt oporu w gmachu Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych, którego betonowe mury stanowiły klucz do obrony Starego Miasta. W ciągu dwóch kolejnych dni na obrońców Starego Miasta nieustannie napierały z południa siły Dirlewangera, które opanowały ruiny katedry św. Jana, oraz nacierające z północy siły Schmidta. Na Starówce znajdowało się około dwóch tysięcy żołnierzy AK i przynajmniej 35 tysięcy cywilów, którzy modlili się o przetrwanie w piwnicach i ruinach lub bez powodzenia usiłowali dostać się do kanałów. By powstrzymać narastającą panikę, żandarmeria AK oddawała strzały ostrzegawcze. Jak pisze Włodzimierz Borodziej, „dochodziło do przepychanek, rzucano wyzwiska i groźby”. Sytuacja była beznadziejna. Pułkownik Karol Ziemski, ps. „Wachnowski”, komendant sił powstańczych na Starym Mieście, postanowił wycofać najlepszych żołnierzy do Śródmieścia ze względu na brak amunicji. Ponieważ rannych nie sposób było transportować kanałami, Ziemski planował utworzenie korytarza zbieżnym uderzeniem oddziałów już ewakuowanych do Śródmieścia i pozostałych na Starówce. Grupa śródmiejska uderzyła zgodnie z planem, ale żołnierze ze Starego Miasta – wyczerpani i zdziesiątkowani – zebrali się zbyt późno i operacja zakończyła się niepowodzeniem. Podobna próba przeprowadzona dwa lub trzy tygodnie wcześniej mogłaby się powieść. 31 sierpnia pułkownik Chruściel wydał rozkaz wycofania ocalałych żołnierzy i tych rannych, których można było ewakuować kanałami. Odwrót rozpoczął się o 20.00 1 września. Wykorzystano dwa kanały – wysoki na dwa metry główny kolektor, o długości nieco ponad 1600 metrów, w którym poziom ścieków sięgał kolan, oraz drugi kanał, krótszy, ale trudniejszy do przejścia, gdyż nie można było się w nim wyprostować. Łącznie drogą tą przeszło około 4500 żołnierzy AK. Kapitan „Ryszard” w zdobycznym mundurze esesmana zdołał wyprowadzić osiemdziesięciu ludzi przez linie wroga aż do Śródmieścia. 2 września po kilkugodzinnym ostrzale artyleryjskim Niemcy zajęli Stare Miasto. Rozstrzelali na miejscu około siedmiu tysięcy rannych i cywilów. Pozostałych wywieziono do obozów koncentracyjnych lub na roboty do Rzeszy.
Śródmieście, Mokotów i Żoliborz Śródmieście zostało opanowane przez powstańców, z wyjątkiem kilku punktów niemieckiego oporu (najważniejszym z nich był gmach firmy telefonicznej, PAST-y). 20 sierpnia w dzielnicy znajdowało się około 23 tysięcy żołnierzy AK, w całym mieście zaś 47 tysięcy. W porównaniu z bojem o Stare Miasto starcia były mniej intensywne. Mimo to w kilku miejscach walczono zaciekle. 15 sierpnia niemieckie czołgi uderzyły na zachodnią część Śródmieścia, żeby uniemożliwić próby wsparcia Starego Miasta, ale zostały odparte z dużymi stratami – zniszczono lub uszkodzono siedem niemieckich pojazdów. 17 sierpnia grupie bojowej generała Rohra udało się jednak odnieść ważny sukces w postaci zdobycia browaru Haberbuscha oraz magazynu z zapasami żywności. Dwa dni później jego żołnierze opanowali Politechnikę. Polacy natomiast zdołali zdobyć nocnym atakiem obleganą od początku powstania PAST-ę. Oddział uderzeniowy przedostał się do piwnic nieznanym przeciwnikowi podziemnym przejściem. Zaatakowani granatami i miotaczami ognia Niemcy wycofali się na górne piętra, rankiem zaś skapitulowali. Zdobycie tego jedenastopiętrowego, najwyższego budynku Warszawy było dla powstańców dużym sukcesem psychologicznym. Na dachu niezwłocznie zawieszono polską flagę. Powstańcy nie odbili Politechniki, ale opanowali centralę telefoniczną na ulicy Piusa XI oraz posterunek policji na Krakowskim Przedmieściu, co wymagało także wyrzucenia Niemców z ruin kościoła św. Krzyża. Relację z tych walk nadano w radiu „Błyskawica” 24 sierpnia:
Posiłki niemieckie nadeszły z kościoła św. Krzyża. Trzeba było zdobyć kościół. Kaplicę Matki Bożej zdobyto dzięki granatom. Niemcy zostali tam zupełnie pobici. Jednocześnie zaciśnięto okrążenie wokół komendy policji. Niemcy mieli tam sześć karabinów maszynowych, z których zasypywali nasze pozycje ogniem; droga odwrotu była odcięta. Wystrzelaliśmy Niemców jak króliki. Przez otwarte drzwi Niemcy strzelali z dział, wszystkie domy wokół płonęły. Nasza straż ogniowa i cywile natychmiast ruszyli do akcji. Około południa pokazała się pierwsza grupa Niemców. Wreszcie było po wszystkim. Jeden z jeńców powiedział: „Porucznik Kutscher uciekł jak szaleniec, dostał kulę w brzuch i zabrano go do szpitala”. Do niewoli trafiło około trzydziestu jeńców. Na wszystkich twarzach pojawiła się radość, kiedy okazało się, że na zniszczonym ogniem artylerii kościele wciąż pozostał wymowny napis „sursum corda” [w górę serca]. [NA, HS4/156]
Niestety, sukcesy te nie zmieniły sytuacji Starego Miasta. Na Mokotowie pozycję powstańców poważnie wzmacniały Las Kabacki, bliskość gospodarstw i działek dostarczających żywność oraz fakt, że na południe od Warszawy stacjonowała węgierska 5. Dywizja, która odmówiła wzięcia udziału w tłumieniu powstania. Teoretycznie łatwo było dostarczyć posiłki z południowej Polski, ale oddziały AK z radomskiego i kieleckiego, liczące około pięciu tysięcy żołnierzy, nie zdołały przebić się przez pozycje niemieckie i dotrzeć do Warszawy. Około 400 żołnierzom udało się przedostać przez Las Kabacki, co zwiększyło liczebność obrońców w południowej części miasta do mniej wiecej trzech tysięcy, w tym około 300 kobiet. W nocy z 26 na 27 sierpnia i następnej podjęto próby przebicia się do Śródmieścia, ale udaremnili je niemieccy żołnierze obsadzający koszary przy parku Łazienkowskim. 29 sierpnia Niemcy poczuli się wystarczająco silni, by uderzyć na Mokotów. Powstańcy zostali wyparci z Sadyby, a tych, którzy uciekali przez pola na Dolny Mokotów, skosił ogień broni maszynowej. Na Żoliborzu panował względny spokój; od północy powstańcy mieli dostęp do Puszczy Kampinoskiej. Do 30 sierpnia odcinek ten podlegał węgierskiej 12. Dywizji Piechoty, która także odmówiła walki z Polakami. Miejscowe oddziały AK 20 sierpnia wzięły udział w uderzeniu na Dworzec Gdański (zob. wyżej), poniosły jednak ciężkie straty i nie uczestniczyły już w walkach o Stare Miasto. Pod koniec miesiąca wzmocniło ich około 800 żołnierzy, którzy przedostali się kanałami ze Starego Miasta. Dopiero w połowie września Niemcy przystąpili do ataku na Żoliborz.
Postawa Związku Radzieckiego Na rozpoczęcie powstania zgodzono się przy założeniu, iż nadejdzie radziecka pomoc wojskowa. Brak tego wsparcia aż do połowy września skazywał powstanie na niepowodzenie i ogromne straty. Wyjaśnienia przyczyn takiej decyzji Stalina nie można znaleźć w radzieckich archiwach, ponieważ brakuje tam najważniejszych dokumentów. Na przykład w serii dokumentów zatytułowanej „Przed oczyma Kremla” istnieje „ogromna luka” między 29 lipca a 21 sierpnia 1941 r., a w na pozór podstawowym zbiorze „Stalin a powstanie warszawskie” brakuje radzieckich dokumentów od 8 sierpnia do 16 września. Jak stwierdził Włodzimierz Borodziej, „znajdujemy się w sytuacji, w której brak dokumentów źródłowych musi zastąpić mniej lub bardziej logiczne wnioskowanie historyka”. Sytuacja militarna istotnie zdawała się sugerować, że Sowieci są bliscy zajęcia Warszawy. 8. Armia Gwardii zdobyła przyczółek na lewym brzegu Wisły pod Magnuszewem, a 2. Armia Pancerna, nacierająca na północny zachód od Warszawy, 27 lipca rozbiła w Garwolinie niemiecki
73. pułk piechoty. 31 lipca 2. Armia Pancerna znajdowała się na przedmieściach Warszawy, nad miastem zaś rozrzucono ulotki z apelem Mołotowa, wzywającym ludność do rozpoczęcia powstania, ale niemiecki kontratak zatrzymał radzieckie natarcie; 3. Korpus Pancerny został wyrzucony z Wołomina i zmuszony do wycofania się na około 30 kilometrów na wschód. Nie była to poważna porażka, ale opóźniła wyzwolenie Warszawy i dała Stalinowi czas na rozważenie sytuacji. 5 sierpnia generał Rokossowski poinformował Stalina, że w ciągu pięciu dni zamierza wznowić ofensywę na Warszawę, ale spotkał się ze sprzeciwem – nie wiemy, czy stał za tym osobiście Stalin. Nowy plan odraczał uderzenie do 25 sierpnia, co było oczywiście katastrofalną informacją dla powstańców. We wspomnieniach generał Bór-Komorowski opisał, jak zareagował, gdy rankiem 4 sierpnia ucichł dobiegający zza Wisły odgłos ognia radzieckiej artylerii.
Po czterech godzinach obudziłem się z niejasnym poczuciem niepokoju, którego nie mogłem w pierwszej chwili określić. (...) Wychyliłem się z balkonu, gdzie wyraźniej dochodziły odgłosy walki. Nasłuchując chwilę, zrozumiałem, co mnie niepokoiło. Huk spoza Wisły ustał. [T. Bór-Komorowski, Armia podziemna, s. 293]
Była to bardzo zła wiadomość, wciąż jednak istniała możliwość, że prowadzący rozmowy w Moskwie premier Mikołajczyk zdoła przekonać Stalina do udzielenia Warszawie pomocy. 3 sierpnia premier odbył przyjazną, lecz niezobowiązującą rozmowę ze Stalinem, 6 i 7 sierpnia zaś spotkał się z przywódcami PKWN celem omówienia kwestii przyszłego rządu Polski. PKWN zażądał 14 ministerstw, oferując przedstawicielom rządu na uchodźstwie jedynie cztery teki. Mikołajczyk zgodził się przedłożyć tę propozycję swemu gabinetowi. Podczas ostatniej rozmowy Stalin obiecał udzielić pomocy wojskowej dla powstańców warszawskich. Jednakże radziecki dyktator zapewne grał na zwłokę lub nie podjął jeszcze ostatecznej decyzji. 16 sierpnia to zrobił – poinformował Churchilla, że powstanie w Warszawie było „głupią awanturą”, więc radziecki rząd „nie może wziąć na siebie bezpośredniej ani pośredniej odpowiedzialności za jego wynik”. Głównym powodem, jak wspominał ambasador USA w Moskwie, była „bezlitosna kalkulacja polityczna”. Stalin pragnął zniszczenia AK i zwolenników rządu RP w Londynie, gdyż oznaczałoby to eliminację opozycji wobec PKWN. W praktyce oznaczało to wydanie na powstanie wyroku śmierci.
Pomoc z Zachodu: za mało i za późno 29 lipca generał Tatar, ps. „Tabor”, przedstawił Gubbinsowi listę polskich potrzeb: 1. Natychmiastowe zwiększenie zaopatrzenia i zrzutów w rejonie Warszawy. 2. Bombardowanie lotnisk koło Warszawy. 3. Skierowanie dywizjonów polskich mustangów do działania z tych lotnisk po ich opanowaniu przez AK. 4. Wysłanie Samodzielnej Brygady Spadochronowej. 5. Uznanie Armii Krajowej za sprzymierzoną siłę zbrojną, podlegającą konwencji genewskiej. 6. Wysłanie do Warszawy alianckiej misji wojskowej. [NA, HS4/317]
Połączony Sztab Planistyczny rozważył te postulaty i 30 lutego zalecił, by na wszystkie poza punktem 5 odpowiedzieć odmownie. Nawet to jednak natrafiło na poważne przeszkody ze strony Ministerstwa Spraw Zagranicznych, którego zdaniem jednostronna deklaracja brytyjska oznaczałaby naruszenie prerogatyw ZSRR na „radzieckim teatrze działań wojennych”. Zamiast tego 11 sierpnia brytyjski Gabinet Wojenny zalecił przekonanie radzieckiego rządu do wystosowania oświadczenia, „że wszystkie zorganizowane siły w Polsce walczące z Niemcami są przez radziecki rząd uznawane za posiadające pełne prawa kombatanckie”. Inicjatywa ta nie przyniosła powodzenia. Dopiero 29 sierpnia Wielka Brytania i Stany Zjednoczone wydały jednostronną deklarację uznającą AK za część Polskich Sił Zbrojnych. Wybuch powstania rzeczywiście natychmiast wpłynął na postawę Brytyjczyków. Pod presją Churchilla, do którego rząd polski zwrócił się z „dramatycznym apelem”, komitet szefów sztabu powiadomił brytyjską misję w Moskwie, by przekazała Sowietom polską prośbę o dostawy amunicji. Tego samego dnia skontaktowano się także z dowództwem lotnictwa alianckiego w basenie Morza Śródziemnego i przekazano jego dowódcy, marszałkowi lotnictwa Slessorowi, że należy pilnie odpowiedzieć na polskie apele o pomoc. 3 sierpnia pogoda wykluczała loty, ale po przeanalizowaniu proponowanej operacji generał Wilson, naczelny dowódca aliancki na śródziemnomorskim teatrze działań wojennych, oraz marszałek Slessor „niechętnie doszli do wniosku, że nie jest ona możliwa do zrealizowania nawet przy sprzyjającej pogodzie”:
Halifaksy i liberatory musiałyby lecieć na północ od Zagrzebia w ciągu dnia, podobnie w drodze powrotnej. Wobec pełni księżyca zapewne poniesiemy duże straty po drodze, a zrzut zaopatrzenia z niskiego pułapu nad terenem zabudowanym, który musi mieć silną obronę przeciwlotniczą, zapewne oznaczać będzie ciężkie straty samolotów. Znaczna część zrzuconego materiału z pewnością dostanie się w ręce wroga. [NA, HS4/148] Zastanawiali się także, jaki wpływ miałoby „takie fiasko” na Sowietów. Jak dodali: „Możemy sobie wyobrazić odwrotną sytuację, gdyby Rosjanie próbowali wspierać ruch oporu we Florencji”. Mimo to jednak następnej nocy, z 4 na 5 sierpnia, przeprowadzono zrzuty. Samoloty, które miały lecieć do Warszawy, skierowano nad inne cele. Jedna ze stref zrzutu znajdowała się ledwie 15 kilometrów na północny wschód od Warszawy. Dwa halifaksy z polskimi załogami złamały rozkazy, zrzucając dwanaście zasobników z bronią nad Wolą, gdzie zostały przejęte przez powstańców. Cztery samoloty jednak nie powróciły, a dwa rozbiły się przy lądowaniu. Z tego powodu ponownie zakazano dalszych lotów przy pełni księżyca; uznano, że samoloty były zbyt narażone na wykrycie przez niemieckie radary i samoloty broniące śląskiego zagłębia przemysłowego. Jak zauważył chłodno podpułkownik Threlfall, dowódca bazy 139 w Brindisi: „Zatem w chwili największej potrzeby nie tylko odmówiono pomocy Warszawie, ale wstrzymano wszelkie wsparcie dla Tajnej Armii”. Reakcja strony polskiej była zrozumiała. Prezydent Raczkiewicz natychmiast napisał do Churchilla, który przekazał jego list szefom sztabu. 6 sierpnia gniewną depeszę wysłał Bór-Komorowski, podkreślając fakt udzielenia przez siły polskie pomocy Wielkiej Brytanii w 1940 r., mimo nieotrzymania żadnej pomocy w 1939 r. Kończyła się następująco: „Nie prosimy o pomoc materiałową, ale żądamy jej natychmiast”. Mimo złowróżbnego milczenia radzieckich dział Polacy próbowali także porozumieć się z Moskwą. 8 sierpnia kapitan Kaługin – zbiegły jeniec – próbował skontaktować się ze Stalinem i Rokossowskim poprzez polską radiostację w Warszawie, która mogła przesyłać depesze do Moskwy jedynie za pośrednictwem Londynu. Powiadomił ZSRR, że
mimo heroizmu wojska i całej ludności Warszawy nadal istnieją potrzeby, których zaspokojenie pozwoli szybciej pokonać naszego wspólnego wroga. Potrzeba broni automatycznej, amunicji, granatów i broni przeciwpancernej. [NA, HS4/157]
Następnie podawał listę punktów zrzutu na terenie miasta. Po obietnicy pomocy udzielonej przez Stalina Mikołajczykowi 9 sierpnia brytyjscy szefowie sztabu uważali, że przejął on na siebie obowiązek zaopatrywania powstańców. Podobnie uznał chyba komendant w Warszawie, który sporządził plan przyjęcia radzieckiego oficera łącznikowego w Puszczy Kampinoskiej i przekazał go 10 sierpnia do Londynu. W nocy z 8 na 9 sierpnia z Brindisi nad Warszawę przyleciały trzy samoloty i dokonały udanego zrzutu na południowym skraju miasta. Następnej nocy wyruszyły trzy halifaksy i dwa liberatory. Halifaksy miały dokonać zrzutu nad Puszczą Kampinoską, gdzie znajdowały się trzy tysiące żołnierzy AK czekających na broń; liberatory miały kierować się nad plac Napoleona w Warszawie. Halifaksy wykonały zadanie, jeden z liberatorów jednakże nie zdołał wystartować z powodu awarii silnika. Drugi z powodzeniem doleciał nad Warszawę, plac Napoleona spowijała jednakże gęsta chmura dymu, toteż ostatecznie ładunek także zrzucono nad Puszczą Kampinoską. 10 i 11 sierpnia loty nad Polskę były wstrzymane z powodu złej pogody, natomiast nocą z 12 na 13 sierpnia wysłano 28 liberatorów, choć tylko 11 zdołało wykonać zadanie. Ilość zrzuconego materiału była, rzecz jasna, zupełnie niewystarczająca. Londyn nadal zasypywano żądaniami kolejnych lotów. 11 sierpnia dowództwo AK w Warszawie poinformowało rząd na uchodźstwie, że „żołnierze i ludność stolicy na próżno spoglądają w niebo i czekają na pomoc aliantów. (...) Są zaskoczeni, zdezorientowani i zaczynają się burzyć”. Tego samego dnia polski wicepremier napisał do przebywającego we Włoszech Churchilla, informując go, że bez skutecznego mostu powietrznego z użyciem co najmniej 200 samolotów Warszawa upadnie. Wspólny nacisk Polaków i SOE doprowadził do ponownego przeanalizowania problemu i skierowania do prowadzenia zrzutów dwóch kolejnych dywizjonów liberatorów. W dniach 12–17 sierpnia nad Warszawę wysłano 93 samoloty – nie wróciło 17, trzy zaś rozbiły się przy lądowaniu. Wobec tak wysokich strat 17 sierpnia ponownie wstrzymano loty do Warszawy, choć nadal prowadzono zrzuty w innych częściach Polski. 20 sierpnia Polacy zdołali uzyskać zgodę na kontynuowanie zrzutów dla Warszawy przez 1586. Eskadrę Specjalną, straty jednakże były bardzo ciężkie i 27 sierpnia zaprzestano misji. Generał Elliot z RAF otrzymał nową dyrektywę nadającą priorytet „innym celom w Polsce poza Warszawą, (...) nie wiążącym się z nadmiernymi stratami”. Lotnicy uznali to za wykluczenie Warszawy i Puszczy Kampinoskiej. Elliot dał się jednak przekonać do zmiany decyzji wobec krytycznej sytuacji Starego Miasta. 1 września siedmiu samolotom z polskimi załogami pozwolono na lot ze zrzutami nad Puszczą Kampinoską i w okolicy Kielc. Gdyby zadanie to się powiodło, następnej nocy polska eskadra miała lecieć nad Warszawę, wykorzystując opracowaną przez SOE nową technikę zrzutu, która umożliwiała samolotom trzymanie się na pułapie wyższym od zasięgu ognia lekkiej broni przeciwlotniczej. Niestety, stracono aż cztery samoloty i operacje ponownie
wstrzymano. 10 września nad Warszawę skierowano dwadzieścia samolotów; pięć maszyn nie wróciło – jedna rozbiła się w Jugosławii, cztery inne zaś zaginęły nad Polską. Z powodu unoszącej się nad Warszawą gęstej chmury dymu jedynie pięciu załogom udało się odnaleźć miejsca zrzutu. 13 września do Warszawy doleciały dwa polskie samoloty, 21 września zaś ostatni lot zaopatrzeniowy wykonało pięć samolotów południowoafrykańskich, które przeprowadziły zrzut nad Puszczą Kampinoską. Minimalna ilość zaopatrzenia potrzebna powstańcom wynosiła 90 zasobników każdej nocy, co oznaczało przynajmniej siedem samolotów. Rzadko udawało się osiągnąć ten poziom. Jednakże 21 sierpnia polski szef sztabu w Londynie poinformował SOE, że chociaż Warszawa przez poprzednie dwa tygodnie nie dostawała tego minimum, „nawet najmniejsze dostawy mają wielką wartość i pozwalają wytrzymać obrońcom”. W samej Warszawie niewielka liczba lotów alianckich wzbudziła wielkie rozczarowanie i rosnący gniew na Zachód. Na przykład „odezwa polskich kobiet do kobiet anglosaskich” z 28 sierpnia przypominała „siostrom” z Zachodu, że „społeczność przywykła wierzyć w uczciwość narodów anglosaskich, wierzyła, że dla narodów tych za słowami idą czyny i za obietnicami ich wypełnienie”. Tydzień wcześniej, 20 sierpnia, Bór-Komorowski gniewnie poinformował Londyn: „Od nocy z 16 na 17 września nie było żadnych zrzutów nad Warszawą ani w jej okolicy. Nawet nie próbujecie wyjaśnić dlaczego. Jesteśmy zdumieni waszą obojętnością i waszą angielską flegmą”. Takie uwagi były zrozumiałe. Oczywiście pomoc była zbyt skąpa i nadchodziła zbyt późno, ale udzielono jej przy poważnych stratach w ludziach i sprzęcie. Łącznie w sierpniu zrzucono 97,71 tony ładunków, choć dla Warszawy była to kropla w morzu! Jak stwierdził Robert Forczyk, w nocy z 26 na 27 i z 29 na 30 sierpnia przeprowadzono dwa naloty z udziałem 170 bombowców na Królewiec, położony około 70 kilometrów dalej od baz w Lincolnshire niż Warszawa. Królewiec nie był celem wojskowym i z pewnością znajdował się na terenie radzieckiego teatru działań. Te dwa naloty dowodzą bezsprzecznie, że RAF mógł prowadzić zmasowane operacje nad Polską. Robert Forczyk słusznie twierdzi, że gdyby bombowców brytyjskich użyć do zaopatrywania Warszawy, „AK mogłaby otrzymać dość broni do odparcia niemieckich ataków”. Mimo to Norman Davies nazwał zrzuty dla Warszawy „jedną z zapomnianych historii II wojny światowej”. Warszawa położona była około 1310 kilometrów od Brindisi. Samoloty leciały bez eskorty i mogły liczyć jedynie na własną broń pokładową. Nieopodal Krakowa znajdowała się baza szkolna myśliwców nocnych Luftwaffe, widoczność nad Warszawą poważnie ograniczała gęsta chmura dymu, samoloty zaś musiały nadlatywać na pułapie 50 metrów z prędkością zaledwie 200 kilometrów na godzinę. W drodze powrotnej nad Alpami często natrafiały na burze. Skrajne ryzyko wiążące się z lotami wspomina Henry Lloyd-Lyne, który latał w 178. dywizjonie. W nocy z 13 na 14 sierpnia 24 liberatory wystartowały
około ósmej wieczorem, a kurs prowadził niemal przez cały czas nad terytorium wroga. Obyło się bez większych trudności; spotkaliśmy jednego messerschmitta 109, ale nawet nie próbował atakować. (...) Potem kanadyjski pilot, porucznik Dougie Mac Rae, zwrócił się do mnie: „Powinno być widać rzekę”, ja na to: „Tak, widać ją”, on zaś powiedział: „To Wisła”. Lecieć tak daleko i znaleźć się dokładnie nad Wisłą, coś wspaniałego – pomyślałem. Potem Doug musiał wykonać zwrot i polecieć wzdłuż Wisły, tak mówili na odprawie, i po kilku minutach mogliśmy zobaczyć nasz cel skryty zupełnie za wielką chmurą dymu. Można było dostrzec czerwoną poświatę pożarów, tylko tyle widzieliśmy z Warszawy. Musieliśmy się wznieść, minąć trzy mosty, za trzecim skręcić w lewo, co miało nas wyprowadzić nad plac Krasińskich, gdzie Polki walczące w szeregach Armii Krajowej miały trzymać latarki sztormowe w kształcie krzyża, na który mieliśmy zrzucać nasze zasobniki. Znajdowały się one w komorze bombowej, jak bomby. Sądzę, że było to 12 zasobników. Około trzeciego mostu ogień przeciwlotniczy stał się naprawdę intensywny, i to ten moment ocalił mi życie. (...) Doug odezwał się przez interkom: „Lloyd, idź do burtowych kaemów, pomożesz uciszyć ogień z ziemi i przydasz się bardziej niż przy zrzucie. Powiem Gordonowi [nawigatorowi], by zawinął się tam i zrzucił zasobniki, gdy będziemy nad celem”. Natychmiast wstałem, nawet przez chwilę nie myśląc, że już tam nie wrócę, zostawiłem spadochron i poszedłem do karabinów burtowych, otworzyłem lewo- i prawoburtową strzelnicę, wystawiłem karabiny i otworzyłem ogień ku ziemi. Oczywiście wszystko słyszałem i wiedziałem, że górny i tylny strzelec także strzelają bez przerwy do celów na ziemi. (...) widziałem, że skrajny lewy silnik się pali (...), niedługo zapalił się też wewnętrzny lewy silnik, właściwie wydawało się, że płonie całe skrzydło (...), pociski przeciwlotnicze przebijały kadłub samolotu od spodu i przechodziły na wylot. Przypominały mi wówczas, i do dzisiaj przypominają, płonące piłki krykietowe. [H. Lloyd-Lyne, IWM, 97/23/1] Samolot zdołał cudem dotrzeć nad punkt zrzutu i nawet zrzucił zaopatrzenie, po czym roztrzaskał się w „zalesionym terenie”. Lloyd-Lyne był jedynym członkiem załogi, który ocalał, zapewne dlatego, że podmuch eksplozji jednego ze zbiorników paliwa wyrzucił go z wraku. Niemcy znaleźli go na wysepce na stawie w parku Paderewskiego i zabrali do szpitala wojskowego.
Wrzesień: dalszy opór 2 września generał Bór-Komorowski wysłał następującą depeszę do rządu na uchodźstwie: Utrata Starego Miasta stworzyła poważny wyłom w naszych pozycjach obronnych. Liczę się ze wzrostem nacisku nieprzyjaciela na inne dzielnice celem likwidowania kolejnych ośrodków naszego oporu. Zdecydowałem się bronić Warszawy do ostatka. Posiadamy zapasy żywności do 7 września, chleba do 5 września, amunicja niemal wyczerpana, czas, na jaki wystarczy, zależy od intensywności walk. Morale żołnierzy dobre. Cywile cierpią z powodu braku żywności, wody, dachu nad głową, ubrań i chorób. Ich morale spada i zależy od nadziei na szybkie zakończenie walk lub nasilenie pomocy. Możliwość dalszego oporu zależy nie tylko od naszej wytrzymałości, ale przede wszystkim od zaopatrzenia od was lub od sukcesów radzieckich wojsk na naszych ulicach. [NA, HS4/156]
Początkowo nie wydawało się, by dodatkowa pomoc miała nadejść. Pilne prośby Mikołajczyka o wysłanie do Warszawy polskiej Samodzielnej Brygady Spadochronowej ponownie spotkały się z odmową brytyjskich szefów sztabu ze zrozumiałego powodu, iż wiązałoby się to z katastrofalnymi stratami w ludziach i samolotach. 9 września stwierdzili oni, że „niewielu żołnierzy zrzuconych nad obszarami miasta bronionymi przez Armię Krajową zdołałoby wylądować bez kontuzji”. Tymczasem Niemcy, coraz bardziej obawiając się wznowienia radzieckiej ofensywy i opanowania Pragi – skąd Sowieci mogliby podjąć próbę sforsowania Wisły – zaatakowali nadbrzeżną dzielnicę Powiśle i do 6 września zmusili powstańców do wycofania się z niej. Nastąpiła zwyczajowa faza rozstrzeliwania jeńców i rannych, co spowodowało masową ucieczkę ludności do Śródmieścia i przygnębiło cywilów. Następnie Niemcy zaczęli atakować wschodnią część Śródmieścia oraz zdobyli Dworzec Centralny i hotel Polonia. Nie udało im się jednak, mimo dwudniowych zaciekłych walk, przeciąć połączenia między północną a południową częścią Śródmieścia. Pułk SS Dirlewangera oraz grupa bojowa Recka, wspierane zmasowanym bombardowaniem lotniczym i ostrzałem artyleryjskim, zdołały zepchnąć powstańców z Nowego Światu w kierunku placu Napoleona. Konieczność kapitulacji zdawała się bliska. 8 września Bór-Komorowski zaakceptował złożoną
przez von dem Bacha propozycję dwugodzinnego zawieszenia broni na zachodnim froncie walk w celu ewakuowania cywilów. Do rządu na uchodźstwie wysłał depeszę z informacją, że Warszawę może ocalić jedynie natychmiastowe bombardowanie niemieckich pozycji i przysłanie zaopatrzenia. W odpowiedzi poinformowano go, że szanse na przeprowadzenie takich operacji są praktycznie zerowe, dlatego udzielono mu zgody na kapitulację, jeśli taka będzie decyzja dowódców AK i delegata rządu. Tymczasem generał Rohr przekazał Polakom warunki kapitulacji, zgodnie z którymi żołnierze AK mieli otrzymać prawa kombatanckie, a ludność cywilna miała zostać ewakuowana. 9 września Bór-Komorowski sporządził nawet projekt listu kapitulacyjnego, ale nigdy go nie wysłał, ponieważ dostrzeżono po raz pierwszy od pięciu tygodni radzieckie samoloty, a następnego dnia z Pragi zaczęły dochodzić odgłosy ognia artyleryjskiego. Sowieci wznowili uderzenie na pozycje niemieckiego IV Korpusu Pancernego SS. 14 września niemieckie pozycje na wschodnim brzegu Wisły zostały opanowane, Niemcy zaś spodziewali się lada chwila próby forsowania rzeki. Polacy wciąż bronili się na Czerniakowie, który mógłby stanowić dogodny przyczółek na zachodnim brzegu rzeki. Wyeliminowanie go stało się teraz dla Niemców priorytetem. 11 września żołnierze Dirlewangera zdołali przebić korytarz łączący Czerniaków ze Śródmieściem, całkowicie odcinając dzielnicę. Jednakże Armia Czerwona nie podjęła próby zmasowanego forsowania rzeki. Sowieci byli gotowi co najwyżej do podejmowania symbolicznych działań, być może po to, żeby uspokoić obawy aliantów zachodnich. Po 14 września prowadzono ograniczone zrzuty żywności i sprzętu, większość jednak lądowała uszkodzona, ponieważ nie używano spadochronów. Łączność pomiędzy dowództwem powstania a sztabem generała Rokossowskiego także nie była dobra. W nocy z 15 na 16 września żołnierze 3. Dywizji Piechoty Ludowego Wojska Polskiego podjęli próbę forsowania Wisły na pontonach w celu połączenia się z żołnierzami Zgrupowania AK „Radosław”, broniącego się na niewielkim terenie na zachodnim brzegu. Pierwszej fali się udało, jednakże kolejna znalazła się pod zmasowanym ogniem Niemców. Radziecka zasłona dymna tylko pomogła Niemcom określić, gdzie znajdowały się pontony. W nocy z 17 na 18 września i następnej przerzucono dalsze uzupełnienia; inne oddziały wylądowały na Marymoncie, na północ od Żoliborza. Na oba przyczółki przerzucono łącznie około 1500 żołnierzy; około pięciu tysięcy zostało zabitych lub rannych w czasie forsowania Wisły. Sami żołnierze byli źle wyszkoleni. Większość stanowili polscy chłopi z Lubelszczyzny, zmobilizowani siłą w lipcu. Przeszli tylko podstawowe szkolenie, jedynie niektórzy z nich walczyli we wrześniu 1939 r. Rzuceni w wir walk na Czerniakowie okazali się w wielu przypadkach mało skuteczni lub wręcz bezużyteczni. Ostatecznie każdego „berlingowca” sparowano z żołnierzem AK, który w razie potrzeby korzystał z broni kolegi. Po przybyciu oddziałów Berlinga Niemcy ze zdwojoną siłą dążyli do zniszczenia przyczółków. Rozpoczęli zmasowane uderzenie z północy, zachodu i południa, wyczerpując oddziały „Radosława”
(podpułkownika Mazurkiewicza). 19 września postanowił on wycofać ostatnich 200 ocalałych żołnierzy kanałami. Jeden pluton batalionu „Zośka”, dowodzony przez kapitana Białousa, ps. „Jerzy”, do 23 września bronił się w grupie domów, wciąż licząc na radziecki desant. Mimo błagań o amunicję, żywność i przede wszystkim o żołnierzy działania zbrojne Sowietów ograniczały się do ostrzału artyleryjskiego pozycji niemieckich. Sowieci obiecali przysłać pontony po oddziały „Jerzego”, ale czekano na nie na próżno. Ostatecznie „Jerzy” z około 60 żołnierzami postanowił przebić się do Śródmieścia; na miejsce zdołali dotrzeć tylko on sam, dwóch żołnierzy i łączniczka. Pięć dni przed zniszczeniem przyczółków warszawskich i upadkiem Czerniakowa dla Warszawy zaświecił ostatni promyk nadziei. 10 września Stalin wreszcie przystał na to, by Amerykanie po dokonaniu zrzutu dla Warszawy mogli wylądować na lotnisku w Połtawie. Operację jednak nieustannie odkładano, aż 18 września przy pięknej pogodzie do Warszawy wystartowało 110 bombowców. Wypełniły one niebo nad polską stolicą i zrzuciły niemal 1300 zasobników z pułapu 4– 5 tysięcy metrów. Powitano je z entuzjazmem, ale wkrótce powróciło przygnębienie:
Spadochrony, które bezpośrednio po zrzuceniu unosiły się nad naszymi liniami, znosił wiatr dalej i dalej. Większość opadła ze swym ładunkiem na ulice i domy, które tydzień temu były jeszcze w naszych rękach, a które dziś były po stronie wroga. Gdy samoloty odleciały – tłumy wpatrzone przed chwilą jeszcze w niebo, krzyczące i wiwatujące radośnie, rozeszły się do piwnic i schronów ze smutnie pochylonymi głowami. (...) W pierwszych tygodniach, wówczas gdy trzymaliśmy dwie trzecie miasta – około tysiąca zasobników wpadłoby niewątpliwie w nasze ręce. Z tak dużą ilością broni i amunicji zdołalibyśmy nie tylko uwolnić całą Warszawę, ale ją też utrzymać. (...) Byliśmy świadkami wspaniałego pokazu siły lotnictwa Sprzymierzonych, których pomoc przyszła za późno. [T. Bór-Komorowski, Armia podziemna, s. 414–415]
Meldunek, który dotarł do Londynu wkrótce po zrzucie, głosił, że powstańcy zdołali przejąć 228 zasobników, choć według oceny polskiego dowódcy w ręce polskich wojskowych i cywilów wpadło jeszcze przynajmniej sto. Ogromna amerykańska misja z 18 września stanowiła tylko ograniczone wsparcie. Nie zapobiegła upadkowi Czerniakowa. 24 września von dem Bach rozpoczął atak na Mokotów. Ponieważ Niemcy doszli do wniosku, że wojska radzieckie po drugiej stronie Wisły chwilowo nie stanowią zagrożenia, siły von dem Bacha wzmocniła 19. Dywizja Pancerna oraz oddziały Dywizji Pancerno-Spadochronowej „Hermann Göring”. Żołnierze AK walczyli jak zwykle nieustępliwie, ale
przewaga wroga była zbyt wielka. 27 września Niemcy opanowali resztę Mokotowa; dwa tysiące powstańców, którzy trafili do niewoli, otrzymało status jeńców wojennych. Dwa dni później, 29 września, Niemcy rozpoczęli potężne uderzenie od południa na Żoliborz, przy silnym wsparciu artylerii i czołgów. Obrońcy ponownie stawili zacięty opór, ale mimo dostarczenia przez Sowietów pewnej ilości broni przeciwpancernej Niemcom udało się opanować połowę dzielnicy. Pułkownik Chruściel nawiązał łączność z oddziałami Ludowego Wojska Polskiego na drugim brzegu Wisły. Zapewniono go, że 30 września o godzinie 11.00 dostarczone zostaną pontony, by pod osłoną ognia artylerii i lotnictwa jego żołnierze mogli przeprawić się na prawy brzeg. Gdy rozpoczęli próbę przebicia się do rzeki, nadeszła wiadomość, że operację przesunięto na godzinę 19.00. By uniknąć dalszego rozlewu krwi, wobec przygotowania do rozmów kapitulacyjnych, generał Bór-Komorowski rozkazał ocalałym żołnierzom się poddać.
Kapitulacja Upadek Czerniakowa i Mokotowa oznaczał, że Niemcy praktycznie odnieśli zwycięstwo w bitwie o Warszawę i byli gotowi zgnieść ocalałe jeszcze ośrodki oporu powstańców. Zapasy żywności się skończyły i ludność głodowała. Nie można było spodziewać się skutecznej pomocy ani od aliantów zachodnich, ani od Sowietów. Jedynym wyjściem pozostawała zatem kapitulacja. 27 września von dem Bach zaproponował podjęcie negocjacji. Po naradzie z ocalałymi wyższymi dowódcami AK oraz delegatem rządu, który wydał zgodę na rozpoczęcie rozmów, Bór-Komorowski wysłał do Niemców parlamentariuszy, prosząc o przedstawienie propozycji. Von dem Bach, który pragnął możliwie szybko zakończyć walki, zaproponował ewakuację ludności cywilnej oraz przyznanie Armii Krajowej praw kombatanckich. 30 września polscy parlamentariusze ustalili zawieszenie broni z Niemcami od godziny 5.30 1 października do 6.30 2 października na czas ewakuacji ludności cywilnej, choć bardzo niewielu skorzystało z tej możliwości. 2 października Polacy podpisali umowę kapitulacyjną, walki zaś ustały o 21.00. Niemcy zgodzili się uznać wszystkich walczących w Warszawie żołnierzy AK i AL za jeńców wojennych i humanitarnie traktować cywilów, choć wszyscy musieli opuścić miasto. Ostatnie wiadomości z Warszawy były harde i bardziej krytyczne wobec Sowietów niż Niemców. 3 października generał Bór-Komorowski stwierdził w swoim ostatnim rozkazie dziennym:
Kapitulacja stolicy nie oznacza zawarcia pokoju z Niemcami. Polska, która walczyła
z Niemcami w ciągu pięciu lat okupacji, nawet po tej porażce i w tak niegodnej pozazdroszczenia sytuacji, nie przestanie walczyć. Żądania Moskwy były gorsze niż poddanie się wrogowi. Raczej umrzemy, niż zgodzimy się na te warunki. Sowieci chcieli nas deportować i zniszczyć w ten sam sposób co 10 tysięcy ofiar Katynia. [NA, HS4/156] „Biuletyn Informacyjny” podkreślał, że w szeregach AK poddawał się „najlepszy żołnierz świata”.
Nie wierzcie tym, którzy mówią, że wraz z upadkiem Warszawy złamany zostaje duch narodu polskiego. To tylko przejściowa porażka, która wkrótce minie, Warszawa zaś odrodzi się znowu, taka jak przed 1939 r. Żegnajcie, rodacy. Nie myślcie o nas źle. [NA, HS4/156]
Generał Chruściel wobec swoich żołnierzy tak bronił decyzji o kapitulacji:
Mieliśmy dwie alternatywy – Syberię lub obóz jeniecki. Po długich i trudnych rozważaniach wybraliśmy obóz. Każdy z was rozumie, że klęska Niemiec jest pewna, można jej oczekiwać w każdej chwili. Wtedy staniemy się wolni, podczas gdy z Syberii ludzie wracają bardzo rzadko, jeśli w ogóle. [NA, HS4/156]
Przebywający koło Krajowa major Dziura-Dziurski na wieść o kapitulacji Warszawy dostrzegł na twarzach swoich partyzantów „gniew i determinację. Gdyby wydano im rozkaz marszu na angloamerykańskich sojuszników, nie byłoby dziwne, jeśli wszyscy czy większość by to zrobiła!”. Wojsko opuszczało Warszawę w dniach 3–5 października. Armia Krajowa maszerowała długimi kolumnami do wyznaczonych punktów na pozycjach niemieckich. Wszyscy mieli na rękawach swoje biało-czerwone opaski i odznaki z białym orłem – ostatni raz. Mężczyźni mieli rozmaitą broń – od zdobytych na wrogu panzerfaustów po steny, karabiny i rewolwery. Kobiety niosły zestawy środków pierwszej pomocy, torby z pocztą, sprzęt radiowy. Niemal wszyscy byli obezwładniająco, wstrząsająco młodzi.
[N. Davies, Powstanie ’44, s. 564]
Kolumny pomaszerowały do stacji Ożarów, gdzie żołnierzy załadowano do pociągów i wywieziono do obozów jenieckich w Niemczech. Bór-Komorowski i Chruściel zostali odstawieni pod silnym konwojem do Berlina, stamtąd zaś do Oflagu 73 w Langwasser koło Norymbergi. W lutym 1945 r. przeniesiono ich do Colditz. Miasto musiało opuścić także około 500 tysięcy cywilów, którzy przeszli do obozu przejściowego w Pruszkowie. Jedna z maszerujących osób porównała „nasz polski exodus” do wyjścia Żydów z Egiptu. Większość cywilów pozostała na terenie Generalnego Gubernatorstwa, jednakże około 90 tysięcy wywieziono na roboty, około 60 tysięcy zaś – wbrew warunkom kapitulacji – zostało wysłanych do obozów koncentracyjnych. Za nimi pozostawało zniszczone miasto, w którym zginęło przynajmniej 15 tysięcy żołnierzy AK oraz prawdopodobnie 200 tysięcy cywilów. Straty niemieckie wyniosły około 1600 zabitych i siedmiu tysięcy rannych. Kapitulacji Warszawy przyglądała się w milczeniu Armia Czerwona. Jak napisał Norman Davies, „największa armia świata udawała, że jej nie ma”[29]. Choć na innych odcinkach frontu trwały zacięte walki, „tu, nad Wisłą, obie armie działały w cichej, niepisanej zmowie”.
Ludność cywilna podczas powstania Powstania nie można oceniać wyłącznie jako działań wojskowych. Nastroje ludności w nieunikniony sposób wpływały na morale powstańców; nie byliby oni w stanie walczyć bez cierpliwej pomocy ludności. Głównym celem powstania było zorganizowanie wolnej polskiej administracji przed wkroczeniem Sowietów. Dla osiągnięcia tego celu powstanie musiało odnieść szybki sukces. Ponieważ nie udało się opanować miasta, Warszawa została podzielona na oddzielone od siebie części. W ciągu pierwszych kilku dni administrację stanowiły struktury AK. Dopiero 9 sierpnia mianowano delegatów w celu administrowania częściami stolicy pozostającymi pod kontrolą powstańców. Na najniższym szczeblu działali komendanci domów i kwartałów oraz wybrane komitety, od których pracy zależało sprawne funkcjonowanie administracji. Do ich obowiązków należało zorganizowanie schronów przeciwlotniczych oraz straży pożarnej, zadbanie o wystarczające dostawy wody i piasku, znalezienie schronienia dla uchodźców z innych części miasta oraz dbanie
o zapas żywności dla podlegających im osób. Instrukcje, rozporządzenia i informacje przekazywano ludności poprzez komitety blokowe, plakaty, gazety oraz rozgłośnię Polskie Radio Warszawa. Harcerze roznosili pocztę powstańczą. Głównym zadaniem administracji cywilnej było dbanie o utrzymywanie miejskiej infrastruktury w jak najlepszym stanie, co było równie ważne i dla cywilów, i dla wojska. Póki elektrownia na Powiślu znajdowała się w rękach powstańców, powstańcza Warszawa miała energię elektryczną. Po jej upadku 5 września należało zorganizować akumulatory i generatory spalinowe dla szpitali, warsztatów uzbrojenia oraz dla oświetlania kanałów. Kiedy 14 sierpnia Niemcy zajęli filtry miejskie, stracono dostęp do wody. Rozpoczęto kopanie studni, często wyznaczając do tego niemieckich jeńców. Największym problemem stojącym przed cywilną administracją Warszawy był głód. Tworzono garkuchnie, a na Mokotowie żywność uzupełniano produktami z działek i ogrodów warzywnych. Wybuch powstania powszechnie powitano z entuzjazmem, co z pewnością pomogło powstańcom kontynuować walkę, mimo że nie udało się opanować całego miasta. W połowie sierpnia wobec braku perspektyw na powodzenie początkowa euforia opadła. Dzięki administracji oraz umiejętności improwizacji mieszkańcy Warszawy zdawali się przyzwyczajać do codziennej walki o przetrwanie. Jednakże upadek Starego Miasta i Powiśla pociągnął za sobą moralny kryzys i niemal na pewno skłonił Bora-Komorowskiego do kapitulacji. Zorganizowana 8 września przez Polski Czerwony Krzyż za zgodą Niemców ewakuacja stanowiła wentyl bezpieczeństwa; około sześciu tysięcy najbardziej zniechęconych mieszkańców Śródmieścia mogło opuścić teren walk. Po wznowieniu radzieckiej ofensywy na prawym brzegu Wisły i po amerykańskim zrzucie w dniu 18 września morale wyraźnie wzrosło, ale tylko na krótki czas, by pogorszyć się znacznie tuż przed kapitulacją. Joanna Hanson w pracy Nieludzkiej poddani próbie twierdzi, że odmowa opuszczenia Warszawy przez mieszkańców nie zawsze musiała oznaczać, że popierali oni powstanie. Ze względu na okrucieństwo Niemców, „mimo trudnych warunków bytowych i niebezpieczeństwa, jakie niosło życie w powstańczej Warszawie, ludzie byli przynajmniej między swoimi, pod polskimi władzami, pod osłoną polskiego wojska, którego los chcieli podzielić”[30]. Odegrało to kluczową rolę w przedłużeniu powstania i powstrzymało jego przeciwników i krytyków od opuszczenia miasta. Warto też podkreślić, że więzy łączące żołnierzy i cywilów były bardzo bliskie, gdyż wiele osób miało syna, męża czy ojca w szeregach powstańców; często walczyli oni w pobliżu własnych domów.
Trzy Polski, październik 1944 Jak stwierdził Richard Lukas, „powstanie warszawskie przesądziło o losie politycznych i wojskowych struktur Polskiego Państwa Podziemnego”[31]. Chociaż AK istniała jeszcze trzy miesiące, została tak osłabiona, że nie mogła już wywierać wpływu na politykę polską ani na przebieg działań wojennych. Bór-Komorowski tuż przed kapitulacją mianował swego szefa sztabu, generała Okulickiego, swoim następcą na stanowisku komendanta głównego Armii Krajowej. Okulicki został kilka miesięcy wcześniej zrzucony na spadochronie, a Gestapo nic o nim nie wiedziało. Aby uniknąć pojmania, Okulicki i jego oficerowie pojedynczo opuścili Warszawę. W październiku 1944 r. Polska była w praktyce podzielona na trzy różne części podlegające różnym władzom. Na wschód od Bugu znajdowały się tereny zaanektowane przez Związek Radziecki we wrześniu 1939 r., teraz ponownie wcielone do ZSRR. Między Bugiem a Wisłą działały władze tymczasowe – Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego z siedzibą w Lublinie – choć w rzeczywistości wszystkim zarządzały radzieckie siły okupacyjne, które kierowały działaniami wojska i służb bezpieczeństwa. Na zachód od Wisły leżały pozostałości Generalnego Gubernatorstwa oraz ziemie wcielone do Rzeszy. Na wschód od Bugu nie było większych perspektyw na opór wobec sił radzieckich. Jako że Stalin uważał te tereny za należące do ZSRR, ludność poddano radzieckim prawom. Działacze polityczni stronnictw wspierających Polskie Państwo Podziemne zostali szybko aresztowani, podobnie jak żołnierze AK wydani przez informatorów. Komendant okręgu wileńskiego AK zameldował 22 sierpnia rządowi polskiemu w Londynie, że Sowieci „prowadzą wrogą politykę wyniszczenia. (...) Kilka tysięcy mężczyzn zostało już wywiezionch na roboty w głąb Rosji”. Raport z okręgu lwowskiego z 11 września donosił, że w Złoczowie kobiety w wieku 18–25 lat były wywożone do pracy w kopalniach Doniecka, a niemal wszyscy ujęci przez Sowietów żołnierze AK trafili do łagrów w głębi ZSRR.
Opozycja wobec PKWN Gdy członkowie PKWN dotarli do Chełma, ogłosili, że są rządem, ignorując delegaturę i struktury władzy polskiej istniejące od roku 1940. Nad nimi jednakże był generał Nikołaj Bułganin,
mianowany radzieckim pełnomocnikiem dla wyzwolonych terenów Polski. Służba bezpieczeństwa składała się z wyszkolonego przez Sowietów batalionu specjalnego oraz pospiesznie sformowanej Milicji Obywatelskiej, złożonej z byłych żołnierzy AL i policjantów. Pieczę nad kwestiami bezpieczeństwa objął Stanisław Radkiewicz, który miał w przyszłości zostać ministrem bezpieczeństwa publicznego. W ciągu kilku kolejnych miesięcy PKWN nie zdołał ugruntować kontroli nad terenami okupowanymi przez Sowietów; jego władza ograniczała się właściwie do miast. Początkowo Gomułka i inni przywódcy komunistycznego podziemia nadal mówili o współdziałaniu z AK i „demokratycznym skrzydłem” rządu w Londynie, w praktyce jednakże do tego nie doszło. Na przykład 15 sierpnia PKWN ogłosił pobór wszystkich zdolnych do noszenia broni mężczyzn; AK jednakże poleciła swym żołnierzom się nie zgłaszać. We wrześniu na teren byłego niemieckiego poligonu rakietowego w Bliźnie przybyła misja aliancka dowodzona przez pułkownika Sandersa. Pomimo obecności radzieckich opiekunów Sanders zdołał wyrobić sobie interesujący pogląd na rządy PKWN na Lubelszczyźnie. W pobliżu frontu relacje między Armią Czerwoną a ludnością były zaskakująco dobre, ale na tyłach wyczuwało się „bardzo wyraźną nieufność” wobec Sowietów, a w samym Lublinie na ulicach maszerowała „cała kompania” wojsk NKWD. Mimo to Sanders zdołał nawiązać kontakt z polską ludnością. Dowiedział się, że szczególną niechęć wzbudza pobór do wojska i że oficerowie nowego Ludowego Wojska Polskiego są Rosjanami. Niektórzy z poborowych kwaterowali na terenie byłego obozu koncentracyjnego Majdanek, zamienionego w części na koszary. Powiedziano mu także, że żołnierzy źle żywiono i że byli „w praktyce więźniami”, gdyż nie dostawali przepustek do Lublina.
Gdziekolwiek się udaliśmy (poza obszarem przyfrontowym), widać było plakaty z portretami i krótkimi biogramami dziewięciu czy dziesięciu przywódców Komitetu Lubelskiego. Inne plakaty obwieszczały pobór, nakazywały zdawanie radiostacji, broni oraz opłacanie ubezpieczenia społecznego. Ponadto wzdłuż dróg widniały liczne tablice ze sloganami w języku rosyjskim i polskim, takie jak „Niech żyje Armia Czerwona!” czy „Chwała naszemu Wielkiemu Wodzowi Stalinowi!” [NA, HS4/146]
Tliły się też resztki wiary w pomoc aliantów zachodnich. Sanders usłyszał od amerykańskich kolegów historię amerykańskiego samolotu, zmuszonego do awaryjnego lądowania w pobliżu Lublina. Załoga udała się do pobliskiego miasteczka, gdzie natychmiast otoczyli ją Polacy, którzy krzyczeli: „Dzięki Bogu, przybyliście. Uwolnijcie nas od Ruskich!”. Oczywiście nic takiego nie mogło nastąpić. Co mogli zrobić Polacy przy bezczynności aliantów zachodnich wobec ich kraju?
W powiecie janowskim, zdaniem Marka Chodakiewicza, początkowo „osoby niechętne do kolaboracji dość skutecznie dostosowały swój modus vivendi do wyzwań nowej okupacji”. AK i jej sprzymierzeńcy po prostu sięgnęli ponownie po taktykę z początków roku 1940. Wszystkie oddziały partyzanckie zostały rozwiązane, członkom podziemia ponownie nakazano rozpowszechniać propagandę, zbierać informacje wywiadowcze, organizować bezpieczne lokale oraz infiltrować administrację lokalną, wojsko i policję. Zygmunt Klukowski zwierzył się swemu dziennikowi, że „cała nasza organizacja ponownie schodzi do podziemia. Rozpoczynamy nową fazę konspiracji”. W Szczebrzeszynie miejscowy inspektor AK, ps. „Adam”, zaczął się ukrywać; pojawiał się tylko czasami w celu odbycia narad w bezpiecznych lokalach, natomiast w powiecie janowskim miejscowy lekarz i członek komisji poborowej byli członkami AK. Wielu innych byłych członków ruchu oporu zgłosiło się do pracy w administracji lokalnej oraz w radach wiejskich. Jednakże przywódcy stronnictw niepodległościowych uważali, że członkowie podziemia nie powinni wstępować w szeregi wojska, muszą bojkotować PPR i starać się utrudniać dostawy produktów rolnych dla Armii Czerwonej oraz PKWN. W sierpniu 1944 r. jawny opór lub marsz na Warszawę w celu wsparcia powstania nie były już możliwe po przejściu wojsk. Sierżant Rofe, zbiegły brytyjski jeniec, widział w sierpniu grupę około 600 Polaków z okolic Lwowa, którzy maszerowali przez Grodzisk na pomoc Warszawie. Zostali zatrzymani przez grupkę żołnierzy radzieckich, którzy zabronili im iść dalej. Gdy to zignorowali, otoczył ich znacznie silniejszy oddział kawalerii wsparty czołgami. Oddział został rozbrojony, żołnierzom kazano wstąpić do Ludowego Wojska Polskiego, oficerów zaś aresztowano. Żołnierze szybko zdezerterowali i zaczęli się ukrywać w okolicy; opuszczający te strony Rofe wątpił, by w okolicznych wsiach było dość żywności dla nich wszystkich. Dziennik Zygmunta Klukowskiego zawiera wymowny opis codziennego życia w „Polsce lubelskiej”. Autor pisze o oporze biernym i czynnym, a także o bezlitosnych działaniach NKWD. W sierpniu stwierdził, że na Lubelszczyźnie organizacja AK „rozsypuje się”, a jej żołnierze rozproszyli się po całej okolicy, pracując w polu przy żniwach lub nic nie robiąc. Jednakże 24 sierpnia w Zamościu major „Wacław”, dowódca 9. pułku piechoty AK i inspektor okręgu, postanowił zignorować rozporządzenie PKWN o zarejestrowaniu do poboru do Ludowego Wojska Polskiego i rozpoczął reorganizację oddziałów AK z myślą o marszu do Warszawy. Jednocześnie wydał oświadczenie o lojalności wobec Armii Czerwonej, podkreślając pragnienie wspólnej walki z Niemcami. Decyzję tę przekazał dowódcy AK w Lublinie z prośbą o szybkie zatwierdzenie, ale nie można było tego zrobić do czasu zebrania wszystkich dowódców okręgów. Ze względu na skalę działań NKWD coraz trudniej było organizować takie narady. Każdego dnia do Klukowskiego docierały informacje o aresztowaniu lub wydaniu NKWD ważnych członków podziemia. W rezultacie w końcu sierpnia na naradzie postanowiono nie formować nowych jednostek bojowych, ale
skoncentrować się na edukowaniu ludności i tworzeniu wspólnego frontu przeciw komunizmowi, przy jednoczesnym zachowaniu kontaktów ze wszystkimi żołnierzami AK, tak by w razie potrzeby przeprowadzić szybką mobilizację. Jednakże utrzymywanie kontaktów nie było łatwe. Oficerowie AK, nawet jeśli zdołali uniknąć aresztowania, nie mieli wielkiego wpływu na dawne oddziały. By przetrwać, musieli się ukrywać i często robili to tak dobrze, że skontaktowanie się z nimi było praktycznie niemożliwe. Wiele oddziałów musiało uciekać się do rabunków i zastraszania. W końcu grudnia 1944 r. w okolicach Biłgoraja Armia Krajowa „praktycznie nie istniała”, a żołnierze byłych Batalionów Chłopskich masowo przechodzili na stronę PKWN. NKWD próbowało też – nie zawsze skutecznie – uniemożliwić byłym członkom Polskiego Państwa Podziemnego odgrywanie jakiejkolwiek roli w polityce czy administracji. Początkowo zamojski bankier Antoni Wiacek (występujący w podziemiu pod nazwiskiem „Janusz Sandomierski”) przewodniczył spotkaniom urzędników powiatowych. Jego zastępca, sędzia Witoszka (ps. „Marek”), i kilku innych czołowych urzędników byli lojalni wobec rządu w Londynie. Zajmowali się odbudowywaniem administracji powiatowej oraz życia gospodarczego i społecznego. Szczególnie istotnym zadaniem było odtwarzanie szkolnictwa i mianowanie nauczycieli. Pod naciskiem NKWD 3 sierpnia Wiacek musiał ustąpić na rzecz niejakiego Dubiela, członka Polskiej Partii Robotniczej. Oznaczało to natychmiastowe pogorszenie sytuacji zwolenników rządu w Londynie. Także w Lublinie usunięto ze stanowiska przedstawiciela rządu londyńskiego. Natomiast Biłgoraj i Hrubieszów zostały tymczasowo przejęte przez oddziały AK, administracja zaś znalazła się w rękach zwolenników rządu londyńskiego. W tym okresie przejściowym panował chaos. NKWD nie zamierzało przejść do porządku dziennego nad obecnością lojalnych wobec Londynu osób na szczytach administracji. 20 sierpnia Zygmunt Klukowski napisał w dzienniku, że „Sowieci powoli poszerzali swe wpływy”. Dubiel w towarzystwie radzieckiego pułkownika prowadził wizytację poszczególnych gmin, a w Szczebrzeszynie kontrolę nad administracją przejął radziecki komendant. NKWD zarekwirowało pomieszczenia w pałacu Zamoyskich; szczególnie interesowały ich piwnice – zapewne, jak pisał Klukowski, zamierzano urządzić w nich więzienie. Przejmowanie władzy przez Sowietów i PKWN na Lubelszczyźnie nie przebiegało bez oporu. Na przykład 7 października AK odniosła spektakularny sukces w postaci uwolnienia około dwudziestu więźniów z więzienia w Zamościu. Ani jeden strażnik nie został zabity, a prawdziwi przestępcy i Niemcy pozostali za kratami. Jednakże do listopada 1944 r. nieustanne akcje NKWD oraz donosy doprowadziły do rozbicia pozostałych sił AK, zwłaszcza że strach i poczucie wyczerpania odstręczały od nich ludność. By uciec przed codziennym terrorem, coraz większa liczba młodych mężczyzn wstępowała w szeregi Ludowego Wojska Polskiego. Do grudnia 1944 r. sowietyzacja zajętej przez Armię Czerwoną części Polski – mimo wciąż działających grup „bandytów” – poczyniła znaczne
postępy. Komuniści przejęli prasę. Fabryki, biura i służby publiczne były nacjonalizowane, przyspieszono też parcelację majątków ziemskich. Dla większości Polaków zamieszkujących tereny kontrolowane przez PKWN różnica między okupacją radziecką a niemiecką wydawała się niewielka.
Odbudowa Państwa Podziemnego w Generalnym Gubernatorstwie Delegat rządu, członkowie delegatury oraz Rady Jedności Narodowej nie byli objęci warunkami kapitulacji powstania warszawskiego. Nie musieli zatem ujawniać się przed Niemcami i zdołali wydostać się z Warszawy razem z ludnością. Niektórzy przywódcy, by uniknąć dekonspiracji, wstąpili do Rady Głównej Opiekuńczej lub do Polskiego Czerwonego Krzyża, inni zaś szukali anonimowości wśród mas uchodźców. W ostatnich dniach powstania Wydział Spraw Wewnętrznych sporządził plany umieszczenia najważniejszych urzędników w Krakowie lub w miastach położonych przy linii kolejki miejskiej, takich jak Pruszków czy Grodzisk. Obszary te szybko zapełniły się uchodźcami, ale po piekle warszawskim wydawały się wręcz rajem. Stefan Korboński, szef Kierownictwa Walki Cywilnej, wspominał po latach:
Odżywialiśmy się już normalnie i mieszkaliśmy w domach, w których były szyby i światło. Wody też było pod dostatkiem i godzinami leżeliśmy w wannach. A gdy do tego doda się jeszcze czyste łóżka, no, to raj zapanował na ziemi! Powstanie powoli zaczęło odchodzić w przeszłość jako straszny i wspaniały sen. Wszędzie naokoło kręcili się Niemcy, nie mogąc w żaden sposób opanować wędrówki wielkiego miasta. [S. Korboński, W imieniu Rzeczpospolitej, s. 393]
18 października delegat rządu Jankowski wystosował proklamację: „Delegatura rządu i Rada Jedności Narodowej opuściły Warszawę (...) w celu dalszego pełnienia obowiązków konstytucyjnych poza stolicą”. Oficjalnie rozwiązał także improwizowane ciała administracyjne, które utworzono ad hoc poza Warszawą podczas powstania, gdy uważano, iż całe przywództwo Państwa Podziemnego poległo w powstaniu. Podstawowym problemem stojącym przed delegaturą był los setek tysięcy
uchodźców z Warszawy. W praktyce jednak niewiele można było zrobić poza apelem do mieszkańców Generalnego Gubernatorstwa, by przyszli z pomocą uchodźcom i zapewnili im dach nad głową. Wystosowano też apele do Niemców, by nie rabowali i nie niszczyli Warszawy, ale nie przyniosły one skutku; do grudnia miasto zamieniono w morze ruin. Należało odtworzyć łączność radiową z Londynem oraz z inspektoratami terenowymi AK. Kilka radiostacji, w tym „amerykanka”, radiostacja delegata, zostało ukrytych w skrytkach pod ruinami Warszawy, inne zaś w jednym z grobowców na cmentarzu. Gdy próby zbudowania nadajnika zakończyły się niepowodzeniem, posłano chłopaka po „amerykankę”; zdołał on wywieźć ją z Warszawy mimo niemieckich kontroli. Radiostacja okazała się sprawna i umożliwiła łączność z Londynem. Delegaturę pospiesznie odtworzono. Większość personelu ulokowano w pobliżu torów kolejki dojazdowej, które to okolice Gestapo przezwało „Małym Londynem”. W ciągu kilku dni nawiązano kontakt z delegatem rządu oraz Komendą Główną AK, umieszczoną „na linii Częstochowa– Kraków”[32]. W ciągu kilku tygodni trzy najważniejsze departamenty zdołały odtworzyć strukturę, znaleźć nowe kryjówki i nawiązać kontakt z większością personelu. Departament Prasy i Informacji ponownie mógł wydawać oficjalny miesięcznik „Rzeczpospolita Polska”, a Departament Pracy i Opieki Społecznej zaczął poprzez Polski Czerwony Krzyż i Radę Główną Opiekuńczą kierować pieniądze na pomoc dla uchodźców i szpitali. Odtworzono także Departament Spraw Wewnętrznych celem nawiązania kontaktu z władzami wojskowymi oraz administracją terytorialną. Pierwszą naradę z udziałem wojskowych i cywilnych przywódców podziemia zorganizowano w listopadzie w Piotrkowie Trybunalskim w murach klasztoru, w którym w czasie powstania styczniowego w 1863 r. ukrywali się członkowie Rządu Narodowego. Trzej dyrektorzy departamentów złożyli sprawozdanie z postępów prac, ale cała narada przebiegała w ponurym nastroju. Priorytet przyznano oczywiście sprawom zagranicznym, nieuchronnej okupacji radzieckiej oraz kryzysowi w rządzie na uchodźstwie, którego premier Mikołajczyk zamierzał podać się do dymisji. Podjęto decyzję, by sprzeciwiać się wszelkim ustępstwom terytorialnym wobec ZSRR i kontynuować walkę. Gdy Korboński udał się na spoczynek w jednej z cel klasztornych, „sen pierzchnął. Myśli się pchały jedna za drugą i jedna gorsza od drugiej. Jedna fala wrogów ustępuje, druga nadchodzi”[33].
Konferencja w Moskwie, październik 1944
W październiku 1944 r. Churchill podjął kolejną próbę znalezienia rozwiązania kwestii polskiej. Przekonał Stalina, by wyraził zgodę na udział Mikołajczyka w rozmowach w Moskwie planowanych na październik. Premier był gotów jechać, o ile wzięte zostanie pod uwagę pismo polskiej Rady Ministrów w Londynie z 29 sierpnia 1944 r. Zaproponowano w nim, by PPR oraz cztery partie tworzące rząd londyński otrzymały równą liczbę tek w nowym rządzie polskim, utworzonym po pokonaniu Niemiec. Na niwie międzynarodowej celem było wynegocjowanie trwałego sojuszu polsko-radzieckiego, natomiast kwestię wschodniej granicy Polski miał rozstrzygnąć „Sejm Konstytucyjny wyłoniony zgodnie z zasadami demokracji”. Mikołajczyk odrzucił sugerowaną przez Churchilla możliwość zawarcia kompromisu między rządem na uchodźstwie a PKWN, zamiast tego trzymając się propozycji podziału władzy zawartej w piśmie. Stalin z miejsca nie zgodził się na praktyczną marginalizację PKWN, jednocześnie domagając się uznania linii Curzona za przyszłą granicę Polski. Pod naciskiem Churchilla Mikołajczyk doszedł do wniosku, że konieczne będzie zaakceptowanie linii Curzona, choć nie od razu poczynił to ustępstwo. Jeszcze groźniejsze było żądanie Stalina, by połączyć prawowity rząd w Londynie i PKWN. Oznaczało to, według Mikołajczyka, że niepodległość Polski zostanie „zmazana przez rządy agentów kominternu w Polsce”. Słusznie uznał on, że od rządu polskiego oczekuje się, by „popełnił z własnej woli samobójstwo”. Dlatego ku wielkiemu niezadowoleniu Churchilla odrzucił zaproszenie Stalina do wejścia w skład nowego rządu. Jednakże po powrocie do Londynu przekazał członkom swojego rządu, że trzeba będzie się zgodzić na linię Curzona. Gdy to odrzucono, podał się do dymisji. Zastąpił go Tomasz Arciszewski, który, choć był socjalistą, zdecydowanie sprzeciwiał się ugodom ze Stalinem. Rząd w Londynie był odtąd coraz bardziej marginalizowany.
Próba reorganizacji AK
Okulicki opuścił Warszawę 3 października w ubraniu cywilnym i zdołał uciec z transportu do Niemiec. Dotarł bezpiecznie do dowództwa radomskiego okręgu AK, by ostatecznie urządzić Komendę Główną w Częstochowie. Początkowo pracę utrudniała mu odmowa uznania nominacji przez rząd w Londynie ze względu na zbyt bliskie powiązania z generałem Sosnkowskim. Ostatecznie jednak w wyniku nalegań delegata Jankowskiego uznano Okulickiego komendantem głównym AK.
Po upadku Warszawy Armia Krajowa na terenie Generalnego Gubernatorstwa przeżywała głęboki kryzys. Zmobilizowane w czasie powstania oddziały AK ponownie przeszły do konspiracji, jako że brakowało broni i amunicji do utrzymywania ich w ciągłej gotowości. W grudniu Okulicki wysłał do Londynu pesymistyczną wiadomość:
Dużo oddziałów prowincjonalnych, a w szczególności te, które operowały w Puszczy Kampinoskiej, zostało rozbitych – żołnierze zaś tych oddziałów tułali się w terenie luzem lub małymi grupami. Wobec rozpaczliwego położenia, w jakim znaleźli się ci ludzie, powstało niebezpieczeństwo przekształcenia się takich grupek w zwykłe bandy rabunkowe lub przejścia ich do Armii Ludowej. [cyt. za: Krystyna Kersten, Narodziny systemu władzy, s. 94–95]
26 października Okulicki wydał „wytyczne na temat działalności zimą 1944–1945”. Przyznawał, że AK potrzebuje czasu na reorganizację i uzupełnienie. Odwołał akcję „Burza” oraz polecenie, by AK ujawniała się przed wkraczającymi oddziałami Armii Czerwonej. Podkreślił także konieczność scalenia wszystkich organizacji zbrojnych pod dowództwem AK i „przygotowywania się na najgorsze” poprzez przystosowanie organizacji podziemnej tak, by mogła „przetrwać możliwą okupację radziecką”. Przesłane w listopadzie instrukcje rządu w Londynie były mniej jasne; wydawały się próbą pogodzenia ognia z wodą: AK miała kontynuować walkę z Niemcami, ale powinna unikać działań mogących wywołać niemieckie represje. Jeśli chodziło o Armię Czerwoną, zdaniem rządu „częściowe, nawet minimalne ujawnianie się byłoby nadal celowe”[34]. Jak stwierdziła Krystyna Kersten, „był to plan pod każdym względem połowiczny, a do tego nierealny”[35].
Zaopatrzenie i łączność Do słabości AK przyczyniała się również niechęć Brytyjczyków i Amerykanów do prowadzenia zrzutów nad terytorium Generalnego Gubernatorstwa. Rząd polski oraz pełniący obowiązki naczelnego wodza generał Tatar nieustannie domagali się od SOE i Ministerstwa Lotnictwa, żeby wznowić loty z Wielkiej Brytanii i z Włoch. Selborne, Gubbins i członkowie Sekcji Polskiej SOE byli
przychylni. W październiku lord Selborne napisał do ministra lotnictwa, sir Archibalda Sinclaira, list, w którym gorąco popierał postulat wznowienia lotów, „ponieważ naszym obowiązkiem jest pomóc armii, która wykazała się taką odwagą”. Podpułkownik Threlfall (dowódca Sił 139 SOE we Włoszech) zameldował 5 października, że oficer meteorologiczny 334. Skrzydła dysponował prognozami, według których na przełomie jesieni i zimy miało być jedynie 12 nocy o pomyślnych warunkach na przeprowadzenie lotów. Gdyby zatem każdej z tych nocy z Brindisi wystartowało 30 samolotów, można byłoby zaopatrzyć oddziały AK w rejonie Radomia, Krakowa i Piotrkowa w minimalną ilość sprzętu. Lotnictwo śródziemnomorskiego teatru działań zgodziło się użyczyć 30 samolotów, ale w październiku i listopadzie przeprowadzono zaledwie osiem lotów, podczas których zrzucono 10 ton zaopatrzenia. Wynikało to po części ze złej pogody, po części z dotarcia Armii Czerwonej pod Budapeszt w sytuacji, gdy Stalin zdecydowanie odmawiał alianckim samolotom prawa przelotu nad terytorium kontrolowanym przez Sowietów. Trasa alternatywna wiodąca nad Danią uznawana była za nazbyt ryzykowną dla załóg brytyjskich z uwagi na siłę niemieckiego lotnictwa; polskim załogom pozwalano tamtędy latać. Podpułkownik Perkins stwierdził gorzko 20 listopada:
RAF (...) odmówił prowadzenia lotów przez załogi brytyjskie na podstawie raportu głoszącego, iż „niemal wszystkie samoloty meldowały o ogniu artylerii przeciwlotniczej, a jeden nawet zaobserwował nocny myśliwiec”. Nie dziwi nas zbytnio ten raport, ponieważ naszym zdaniem takich rzeczy należałoby się spodziewać podczas lotów nad terytorium wroga. [NA, HS4/156]
Perkins był także bardzo krytycznie nastawiony wobec decyzji, by jedynie Polakom pozwalać prowadzić te loty. Jak zauważył, było to „niedopuszczalne, by od Polaków oczekiwano podejmowania większego ryzyka niż od naszych”.
Skierowanie Brytyjskiej Misji Wojskowej do Polski
Po upadku Warszawy rząd brytyjski nie dysponował praktycznie żadnymi wiarygodnymi informacjami o sytuacji w Polsce, więc postanowił wreszcie wysłać tam oficerów łącznikowych. Być może decyzję tę przyspieszyła informacja o bliskiej ewakuacji sierżanta Johna Warda, który praktycznie pełnił rolę nieoficjalnego oficera łącznikowego w Warszawie podczas powstania. Jego telegramy były właściwie jedynym źródłem informacji docierających do brytyjskiego rządu podczas powstania, budziły zatem znaczne zainteresowanie. Według Perkinsa, gdy Ministerstwo Spraw Zagranicznych dowiedziało się, że Ward niedługo opuszcza Polskę, „ogarnęło ich przerażenie. Przechadzając się po marmurowych korytarzach, zadecydowali, że kaprala [sic] Warda zastąpić muszą doświadczeni brytyjscy obserwatorzy”. Polaków poinformowano o tej decyzji w początkach listopada. 1 listopada Perkins oznajmił generałowi Tatarowi i jego trzem współpracownikom, że poza przekazywaniem informacji misja miała też pełnić rolę „tarczy, gdy już Armia Czerwona ruszy dalej przez Polskę”. Tatar ucieszył się z decyzji, do której dążył nieprzerwanie od 1940 r. Jednakże ze względu na „dość delikatną” sytuację w sztabie Armii Krajowej, który przechodził reorganizację, oznajmił, że najpierw należy o tym ostrzec dowódców okręgów. Z powodu zmian w szeregach rządu na uchodźstwie w Londynie misja dotarła do Polski dopiero 28 grudnia. Dymisja Mikołajczyka i objęcie funkcji premiera przez Arciszewskiego 24 listopada przeraziło Ministerstwo Spraw Zagranicznych i brytyjski gabinet, który uznał to za przeszkodę przy rozwiązaniu kwestii granicy polsko-radzieckiej i kształtu powojennej Polski. 25 listopada rząd brytyjski podjął decyzję o wstrzymaniu wszystkich lotów do Polski i nałożył cenzurę na łączność Rządu RP z Polską. Brytyjską Misję Wojskową, która zmierzała już do Polski, wstrzymano na terenie Włoch. 4 grudnia Anthony Eden napisał do Churchilla:
Nasz pierwotny zamiar wysłania ich oparty był na założeniu, że będą przydzieleni do armii podlegającej monsieur Mikołajczykowi. Polska armia podziemna jest obecnie kontrolowana przez rząd, w którego stanowisku politycznym nie pokładamy zaufania, a obecność brytyjskich oficerów łącznikowych w Polsce może się dla nas okazać źródłem problemów. Rosjanie będą się także zastanawiać, dlaczego czekaliśmy aż do pojawienia się mniej przyjaznego rządu przed wykonaniem tego wyraźnego gestu poparcia wobec polskiej Armii Krajowej. [NA, HS4/318. Cyt. za: J. Walker, Polska osamotniona, s. 313]
30 listopada Perkins oficjalnie poinformował generała Tatara o tym fakcie. Ten ostatni w swej odpowiedzi z 5 grudnia nie owijał w bawełnę. Stwierdził, że Armia Krajowa zostanie pozbawiona amunicji, broni, sprzętu radiowego, środków medycznych i pieniędzy. Zakaz uniemożliwi zrzucanie
do Polski wykwalifikowanych specjalistów, na przykład radiooperatorów i oficerów sztabowych, a kurierzy nie będą mogli dostarczać najtajniejszych wiadomości. Wreszcie cenzurowanie korespondencji radiowej spowoduje długie i potencjalnie niebezpieczne opóźnienia w łączności „z oddziałami w polu”. Wszystko to, napisał Tatar, „wyrządzi szkody moralne i materialne, których skala będzie nie do przecenienia”, i doprowadzi ostatecznie do paraliżu i rozbicia całego ruchu oporu. Argumenty te poparło gorąco SOE, które stwierdziło, że naród polski „doskonale rozumie konieczność i zasadność dojścia do porozumienia z Rosjanami” i że rząd emigracyjny, a zwłaszcza komitet lubelski, rozmijają się z opinią publiczną. 20 grudnia na spotkaniu z Churchillem zdecydowano, że „należy wciąż dostarczać zaopatrzenie, w tym pieniądze, do okupowanej przez Niemców Polski, lecz nie na obszary położone blisko pozycji radzieckich”. Trzy dni później poinformowano o tym polskiego ambasadora, któremu także powiedziano, że oznacza to zgodę na wysłanie czekającej w Bari Brytyjskiej Misji Wojskowej. Jednakże rząd brytyjski nadal domagał się przerwania wszelkiej łączności z terenami polskimi okupowanymi przez Sowietów, a wiadomości dla terenów okupowanych przez Niemców były przed wysłaniem cenzurowane przez Brytyjczyków. Brytyjska Misja Wojskowa pod dowództwem pułkownika Hudsona została wreszcie zrzucona 28 grudnia około 50 kilometrów na północ od Katowic. Potem Ministerstwo Spraw Zagranicznych zawetowało dalsze zrzuty zaopatrzenia dla Polski ze względu na zbliżającą się konferencję w Jałcie.
Wywiad, sabotaż i działania partyzanckie na terenie Generalnego Gubernatorstwa, październik 1944–styczeń 1945 Na terenach okupowanych przez Niemców na zachód od Wisły przebywała wciąż znaczna liczba żołnierzy AK. Według informacji przekazanych SOE w grudniu, zmobilizowane były następujące siły: Radomskie: 429 plutonów pełnych, 29 plutonów kadrowych. Krakowskie: 487 plutonów pełnych, 185 kadrowych. Śląsk: 145 plutonów pełnych, 502 kadrowe. Łódzkie: 105 plutonów pełnych, 300 kadrowych.
Pomorze: 32 plutony pełne, 395 kadrowych. [NA, HS4/247] Łącznie zmobilizowanych pozostawało wciąż od 100 do 150 tysięcy żołnierzy AK. Pełne plutony liczyły od 50 do 70 żołnierzy, plutony kadrowe zaś między 25 a 30. Kontynuowano tam działania sabotażowe i partyzanckie. Ponieważ Niemcy ogołacali teren w ramach przygotowań do odwrotu, siły Armii Krajowej z powodzeniem ich nękały. Ze względu jednak na brak wyposażenia, bezpiecznych baz oraz niewielkiej siły ognia unikano bezpośrednich starć i dłuższych walk. Ograniczano się do działań sabotażowych oraz eliminowania członków sił bezpieczeństwa i kolaborantów. Docierające w październiku do Londynu raporty informowały na przykład, że między Krakowem a Śląskiem wykolejono transport kolejowy i rozbito więzienie, uwalniając znaczną liczbę przetrzymywanych. W grudniu telegram z tarnowskiego, tuż za frontem niemieckim, donosił o wysadzaniu przez AK mostów, zniszczeniu Gestapo w Tarnowie oraz niemieckiej baterii artylerii. To w nieunikniony sposób doprowadziło do niemieckich operacji przeciwpartyzanckich w próbie spacyfikowania tyłowych obszarów frontu przed nadchodzącą radziecką ofensywą. W dystrykcie radomskim w lasach w pobliżu wsi Krzepin 27 października trzy niemieckie bataliony zaatakowały oddziały Armii Krajowej. Rafał Smorczewski, obecnie zastępca dowódcy plutonu w znacznie osłabionej 7. Dywizji AK, wspominał, że jego pluton został początkowo zaskoczony.
Ranek przypominał wiele innych, jeśli nie liczyć wycia wiatru oraz deszczu siekącego okna chaty, w której nocowała nasza drużyna. Spaliśmy wszyscy na słomie przykrywającej podłogę jedynej dużej izby. Do apelu było jeszcze trochę czasu, więc drzemaliśmy, a tymczasem żona wieśniaka, która dawno już wstała, zdążyła rozniecić ogień w piecu i szykowała śniadanie. Przez wycie wichru doszły nas jakieś huki i hałasy. Jeden z naszych ludzi, obdarzony lepszym słuchem, usiadł i stwierdził, że według niego to odgłosy bitwy. Marek słyszał raczej bulgot wody w saganie. Wysłałem jednego z chłopaków na dwór. Za moment wpadł do chaty, wołając: – Salwy z karabinów maszynowych i wybuchy granatów po obu końcach wsi! Jesteśmy otoczeni! [Smorczewski, Wojenny pomost, s. 158]
Smorczewski zdołał wyprowadzić ludzi na zewnątrz i zająć pozycję obok drugiej kompanii na skraju lasu. Niemcy wyprowadzili zdecydowany atak, zmuszając partyzantów do odwrotu. Sytuację
uratował niespodziewany kontratak na lewe skrzydło niemieckie, wykonany przez inną część batalionu partyzanckiego. Niemcy się poddali. Byli to przeważnie esesmani, nieco policjantów i żołnierzy. Wśród nich znajdował się dowódca batalionu SS:
Tego wieczoru kazano naszemu plutonowi zameldować się w sztabie pułku. Dowódcę i jego współpracowników znaleźliśmy w lesie na niewielkiej polanie. Stali przed nim jeńcy, esesmani i policjanci, a ręce mieli związane za plecami. Skazano ich na śmierć przez rozstrzelanie, a nasz oddział został wskazany jako pluton egzekucyjny. Nie brakowało ludzi do wykonania tego rozkazu, więc trzymałem się z tyłu. Niemcy zostali odprowadzeni nieco dalej w głąb lasu, gdzie wcześniej wykopano rów, i zabici strzałem w tył głowy. Wszyscy żołnierze i podoficerowie zostali zwolnieni i pod strażą odprowadzeni do drogi na skraju lasu. [Smorczewski, Wojenny pomost, s. 160]
Odziały AK wciąż były w stanie odnosić niewielkie sukcesy, ale niedostatek broni i zaopatrzenia oraz nieustanny nacisk niemiecki dawały się we znaki. Po sukcesie pod Krzepinem 7. Dywizja została otoczona w lasach włoszczowskich; jedynym sposobem na uratowanie się było rozwiązanie dywizji i pozwolenie partyzantom na ucieczkę w pojedynkę. Gdy Brytyjska Misja Wojskowa dotarła w końcu grudnia do Polski, zameldowała o przypadkach rozwiązywania oddziałów AK. Jeden z oficerów AK z inspektoratu śląskiego, który dowodził „oddziałem uderzeniowym”, prowadził niewielkie wypady na terytorium Rzeszy, ale został zmuszony do wycofania się do Generalnego Gubernatorstwa, gdzie brak zaopatrzenia i surowa zima zmusiły go do zakończenia działalności. Z większych oddziałów 25. pułk piechoty AK, który wyrwał się z niemieckiego okrążenia w pobliżu Łodzi, „został niemal całkowicie zdemobilizowany poza jednym pododdziałem”. Podobny los spotkał 7. Dywizję, dowodzoną przez pułkownika „Wujka”[36]. Po kilku starciach z Niemcami – którzy w jednej z walk stracili 70 zabitych i ponad 100 jeńców – w początkach grudnia dywizja została rozwiązana, a żołnierzy skierowano do domów z poleceniem czekania na dalsze rozkazy.
AL i NSZ
Armia Ludowa miała względnie niewiele jednostek na zachód od Wisły. Gdy linia frontu się ustabilizowała, AL i radzieckie oddziały partyzanckie podjęły próbę sforsowania rzeki celem przedostania się na teren okupowany przez Sowietów. W październiku do Londynu dotarły meldunki, że oddziały AL i radzieccy spadochroniarze (zrzuceni w sierpniu i wrześniu) przebijają się na stronę radziecką. W nocy z 26 na 27 września około ośmiu tysiącom udało się przedostać na przyczółek pod Janowcem. Pozostałe oddziały były wykorzystywane przez Armię Czerwoną i PKWN do zadań wywiadowczych. Według źródeł AK były one źle wyszkolone, ich oficerowie zaś często pijani, więc z łatwością wpadały w ręce Niemców. John Ward poinformował, że każdej nocy podczas jego pobytu w podkieleckiej wsi oddziały AL napadały na okoliczne gospodarstwa i brały, co tylko chciały. Około 12 grudnia sam Ward wraz z porucznikiem AK został zatrzymany w lasach koło Krzepina przez grupę około 20 żołnierzy Armii Ludowej: „Po krótkiej dyskusji postanowili, że nas nie zastrzelą, ale obrabowali nas z płaszczy, butów, pieniędzy itp.” NSZ zerwała współpracę z AK w listopadzie 1944 r., by kilka miesięcy później połączyć się z Narodową Organizacją Wojskową i przerodzić się w Narodowy Związek Wojskowy. Był on nieprzejednanym wrogiem AL, gdyż jego członkowie uznali, szczególnie po powstaniu, że głównymi wrogami są Sowieci i polscy komuniści. Trudno jednoznacznie stwierdzić, do jakiego stopnia byli gotowi kolaborować z Niemcami. Najsłynniejszym oddziałem NSZ jesienią i wczesną zimą 1944 r. była Brygada Świętokrzyska, działająca w rejonie Kielc i licząca około tysiąca żołnierzy. Generał Okulicki poinformował Brytyjską Misję Wojskową, że Niemcy nie uważają NSZ za „zagrożenie”, ale faktyczna kolaboracja ograniczała się do grona dowódców. Krążyły także sprzeczne informacje o zaciętym starciu między Brygadą Świętokrzyską a Niemcami oraz o śmierci jej dowódcy, pułkownika Szackiego (ps. „Bohun”, „Dąbrowski”). Okulicki nie wiedział, czy to prawda. Według Misji Wojskowej, „jako przyczynę podawano dwie ewentualności. Po pierwsze, Bohun (...) nie przystał na niemieckie żądanie utworzenia Legionu Polskiego. Poza tym w szeregach NZS znajdowało się wielu sympatyków AK, którzy świadomie sprowokowali niemiecki atak, by uwolnić NSZ od zarzutu kolaboracji”.
Ofensywa radziecka, styczeń 1945 12 stycznia rozpoczęła się radziecka ofensywa w kierunku Odry i Niemiec. W nocy z 13 na 14 stycznia pułkownik Hudson usłyszał odgłosy zmasowanego ognia artyleryjskiego na wschodzie. Do 15 stycznia Armia Czerwona opanowała Kielce, a czołgi radzieckie dotarły do Włoszczowej.
Wieczorem 16 stycznia Brytyjską Misję Wojskową ponownie przeniesiono do bezpiecznego lokalu zamieszkanego przez młodych arystokratów i ich warszawskich przyjaciół, podobnie jak zastępcę dowódcy inspektoratu częstochowskiego AK. Wieczór był, jak zapisał w oficjalnym dzienniku pułkownik Hudson, smutny:
Wśród obecnych Polaków krąży wiele plotek na temat bliskości Rosjan i powszechnie się uważa, że to ostatnia noc świata, który znali przez ostatnie sześć lat. Choć oznaczało to wyzwolenie od Niemców, był to także początek okresu nowej niepewności dla Polski, a zwłaszcza dla członków ich klasy. Nasza gospodyni i niektórzy z gości postanowili natychmiast wyjechać na północ. [NA, HS4/249]
O północy Misja wyruszyła do niewielkiego wiejskiego domu, skąd zdołała wysłać kilka telegramów do Londynu wśród „nieustannego warkotu pojazdów na szosie ku północy i częstych serii broni maszynowej”. Ujawniwszy się przed miejscowym przywódcą politycznym AL, postanowili powiadomić Sowietów o swojej obecności, jako że Armia Czerwona znalazła się już na zachód od miejsca ich pobytu. Do wieczora 19 stycznia dotarła już do Krakowa i Łodzi, dwa dni wcześniej zdobyła ruiny Warszawy, a 2. Front Białoruski pod dowództwem marszałka Rokossowskiego nacierał przez Prusy Wschodnie i północną Polskę. 31 stycznia 1945 r. oddziały Armii Czerwonej sforsowały Odrę ledwie 80 kilometrów od Berlina. Poza kilkoma odizolowanymi ośrodkami niemieckiego oporu cała Polska znajdowała się już w rękach radzieckich. Nie powtórzyły się wydarzenia z akcji „Burza”. 19 listopada 1944 r. Rada Jedności Narodowej i Krajowa Rada Ministrów oznajmiły Mikołajczykowi, że „po bitwie o Warszawę »Burza« nie będzie miała żadnych skutków politycznych. Nie ma dla nas znaczenia, że jakaś miejscowość, która stanie się znana z powodu przelania naszej krwi, zostanie zajęta przez Sowietów pół dnia wcześniej”. Pułkownik Hudson z pewnością otrzymał od AK informację, że „nie podjęto żadnych kroków w celu zmobilizowania oddziałów terytorialnych. Rząd na uchodźstwie 17 stycznia zgodził się, by najważniejsi członkowie Państwa Podziemnego i partii politycznych nie ujawniali się Sowietom. Ich wycofanie się na zachód było dopuszczalne, o ile zadbano o utworzenie jakiejś zastępczej organizacji podziemnej. Podobnie oficerowie i żołnierze poszukiwani przez NKWD otrzymali zgodę na wycofanie się na zachód, jeśli ich oddziały nie pozostaną bez dowódców i wykonały swoje „zadania”. Mimo to jednak na początku radzieckiej ofensywy doszło do kilku niewielkich akcji antyniemieckich. Niektóre oddziały odegrały ważną rolę w usunięciu reszty Niemców z Krakowa, w Radomiu zaś żołnierze 72. pułku AK, ściśle współpracując z Armią Czerwoną, zabiły lub raniły
około 200 Niemców, potem jednak Polacy zostali otoczeni przez oddziały radzieckie – zapewne NKWD – i zastrzeleni, zanim zdołali się wycofać. Oczywiście nie było nawet mowy o tym, by Armia Czerwona respektowała decyzje rządu na uchodźstwie w Londynie albo tolerowała AK. Stalin postawił sprawę jasno, uznając 5 stycznia PKWN za Rząd Tymczasowy. Polacy z terenów po zachodniej stronie Wisły doświadczyli teraz tego samego, co ich rodacy na wschodzie już wycierpieli z rąk Armii Czerwonej. Doniesienia brytyjskich jeńców wojennych oraz źródeł politycznego i wojskowego skrzydła polskiego podziemia mówiły o rabunkach, gwałtach, kradzieżach i rekwizycjach. Rzekomo wydano wcześniej rozkaz, by Polsce oszczędzono radzieckich rabunków, ale teraz puściły wszelkie hamulce. John Ward był świadkiem przybycia oddziałów radzieckich do Raszkowa 18 stycznia 1945 r.:
Pierwsze siły radzieckie to był korpus pancerny. Tak oficerowie, jak żołnierze byli bardzo pijani. Po przybyciu zaczęli zachowywać się tak, jakby byli panami świata. W ciągu kilku dni zgwałcili wszystkie okoliczne kobiety powyżej 14 roku życia. (...) Bili polskich mężczyzn bez powodu, niektórych zastrzelili. Ukradli cały inwentarz z gospodarstw i zapędzili do innych wsi, gdzie sprzedali go za wódkę. [NA, HS4/256]
Sowieci bezlitośnie eliminowali członków AK i wszelkich przeciwników politycznych. Wszystkie wieści dochodzące z Polski były zgodne w opisach szybkich działań NKWD, które, tak jak na ziemiach wschodnich, pojawiało się natychmiast na terenach wyzwolonych przez Armię Czerwoną. W Krakowie na przykład już 21 stycznia personel NKWD zajmował się gromadzeniem informacji i czytaniem meldunków. Następnie rozpoczęły się aresztowania członków AK, urzędników i bogatszych chłopów, którzy mieli być wyeliminowani jako klasa.
Kontynuacja wojny z Niemcami poza granicami Polski Pod koniec stycznia do Oddziału VI w Londynie nadeszło jeszcze kilka raportów wywiadowczych z Polski, ale po zajęciu kraju przez Armię Czerwoną wszelkie konspiracyjne działania przeciwko
Niemcom ustały. 24 stycznia podczas narady Oddziału VI z przedstawicielami SOE podpułkownik Perkins kategorycznie stwierdził, że Brytyjczycy będą wspierali wszelkie akcje antyniemieckie, ale nie mogą wspierać żadnej organizacji na terenie okupowanej przez Sowietów Polski. Poza Polską natomiast nadal można było wiele zdziałać. W północnych Włoszech i w Norwegii wciąż znajdowały się tysiące Polaków wcielonych w szeregi Wehrmachtu, których można było łatwo przekonać do dezercji, jako że Niemcy nie byli już w stanie mścić się na ich rodzinach w Polsce. Pułkownik Utnik z Oddziału VI poinformował także o niedawnym przybyciu kuriera Jana Nowaka-Jeziorańskiego z informacją, że przywódcy ruchu oporu mogą podjąć próbę działania z terytorium Niemiec, gdzie żyło około trzech milionów polskich robotników przymusowych. W listopadzie 1944 r. SOE i specjalnie utworzone polskie Biuro Operacji Specjalnych planowały wysłać agentów do Niemiec z terenów Polski, Europy Zachodniej, Szwajcarii, Szwecji i Danii w ramach operacji „Dunstable”. Ich zadaniem było ujawnianie się przed polskimi robotnikami i utworzenie komórek organizacyjnych dla potrzeb przyszłych działań. W styczniu 1945 r. do Niemiec skierowano pięciu agentów i szkolono 40 kolejnych, ale zanim operacja „Dunstable” zdołała przynieść jakieś konkretne rezultaty, wojna dobiegła końca.
[3] Z. Klukowski, Zamojszczyzna 1918–1943, s. 152. [4] Klukowski napisał wprost, że był to napad wykonany „na własny rachunek” przez członka podziemia. Z. Klukowski, Zamojszczyzna 1918–1943, s. 209. [5] Tak w oryginale. Na znanych mi egzemplarzach pisano: „Za biuletyn ten nie wolno pobierać żadnych opłat! Dobry Polak biuletynu nie zniszczy, lecz odda zaufanemuj awnie, a nieznajomemu podrzuci skrycie”. Oczywiście nagłówek mógł ulegać zmianom w trakcie wydawania pisma. [6] T. Bór-Komorowski, Armia podziemna, Warszawa 2009, s. 61. [7] Tamże, s. 61. [8] Według wyników najnowszych badań archiwalnych ta liczba jest zawyżona mniej więcej trzykrotnie. [9] Z. Klukowski, Zamojszczyzna 1918–1943, s. 257. [10] Wszystkie powyższe cytaty: R. Smorczewski, Wojenny pomost, Warszawa 2009, s. 114–116. [11] Z. Klukowski, Zamojszczyzna 1918–1943, s. 274. [12] Z. Klukowski, Zamojszczyzna 1918–1943, s. 287. [13] Z. Klukowski, Zamojszczyzna 1918–1943, s. 315.
[14] Z. Klukowski, Zamojszczyzna 1918–1943, s. 343. [15] J. Walker, Polska osamotniona, przeł. Jan Szkudliński, Wydawnictwo Znak, Kraków 2010, s. 128. [16] Z. Klukowski, Zamojszczyzna 1918–1943, s. 333. Cały fragment brzmi tak: „Niedaleko za Białym Słupem »bolszewicy« [byli to partyzanci z AK – przyp. autora] najpierw ostrzelali samochód, a potem doszczętnie obrabowali Kosteckiego i owego Niemca, pozostawiając ich tylko w spodniach i koszulach. I pobili ich przy tym rzetelnie. Szofera i robotników nie tknięto”. [17] Z. Klukowski, Zamojszczyzna 1918–1943, s. 339. [18] R. Smorczewski, Wojenny pomost, s. 128. [19] Z. Klukowski, Zamojszczyzna 1918–1943, s. 379. [20] R. Smorczewski, Wojenny pomost, s. 128. [21] Tekstrozkazuza: T. Bór-Komorowski, Armia podziemna, s. 226. [22] Z. Klukowski, Zamojszczyzna 1918–1943, s. 31. [23] T. Bór-Komorowski, Armia podziemna, Warszawa1994, s. 262. [24] T. Bór-Komorowski, Armiapodziemna, Warszawa1994, s. 270. [25] Tamże. [26] N. Davies, Powstanie’44, Kraków 2004, s. 312. [27] Wbrew powszechnemu przekonaniu Armia Czerwona jeszcze nie zdobyła wówczas Pragi. [28] Występują znaczne rozbieżności między wydaniem polskim książki Daviesa a przytoczonym przez autora zestawieniem. W wydaniu polskim dywizję „Hermann Göring” mylnie określa się jako jednostkę Waffen-SS. [29] N. Davies, Powstanie’44, s. 561. [30] J. Hanson, Nieludzkiej poddani próbie. Ludność cywilna Warszawy w powstaniu 1944 r., Warszawa 1989, s. 116. [31] R. Lukas, Zapomniany holokaust, s. 365. [32] S. Korboński, W imieniu Rzeczpospolitej, s. 395. [33] Tamże, s. 400. [34] Cyt. za: K. Kersten, Narodziny systemu władzy, s. 95. [35] Tamże. [36] Pułkownik Gwido Karol Kawiński.
Pokłosie
Choć zdawało się, że wiosną 1945 r. AK i tak zwane „podziemie niepodległościowe” zamieniły jednego wroga na nowego, sytuacja była odmienna od tej z października 1939 r. Na konferencji jałtańskiej Wielka Trójka uzgodniła utworzenie w Polsce rządu tymczasowego, w którego skład, po konsultacjach w Moskwie, mieli wchodzić „demokratyczni przywódcy z Polski i spośród Polaków za granicą” i który miał rozpisać z czasem „wolne i nieskrępowane wybory”. Tymczasem władza pozostawała w rękach PKWN. Stał on przed ogromnymi problemami. Musiał odbudować administrację, odtworzyć rząd, ponownie uruchomić gospodarkę oraz zasymilować terytoria niemieckie, które miały zostać przyznane państwu polskiemu. By przetrwać i zneutralizować wrogów, PKWN początkowo polegał na sile Armii Czerwonej i NKWD, ale wczesną wiosną 1945 r. główne siły Armii Czerwonej przegrupowywały się już nad granice Niemiec, pozostawiwszy w Polsce jedynie kadrowe oddziały NKWD oraz niewielkie garnizony.
Rozwiązanie AK i powstanie organizacji „NIE” Jakie możliwości otwierały się przed Polskim Państwem Podziemnym po wyrzuceniu Niemców z Polski? W walce z ZSRR nie wsparłyby go ani Wielka Brytania, ani Stany Zjednoczone. Jak widzieliśmy wyżej, Brytyjczycy nie zgadzali się popierać ataków na oddziały radzieckie. Oznaczało
to przerwanie dostaw zaopatrzenia. 19 stycznia generał Okulicki rozwiązał AK, choć jego rozkaz niejasno mówił o przyszłości. „Walki z Sowietami nie chcemy prowadzić, ale nigdy nie zgodzimy się na inne życie niż tylko w całkowicie suwerennym, niepodległym i sprawiedliwie urządzonym społecznie Państwie Polskim”. Pozostawiwszy sobie znacznie skromniejsze grono współpracowników, Okulicki założył organizację „NIE”, planowaną przez generała Bora-Komorowskiego w listopadzie 1943 r.. Pod wieloma względami „NIE” miała się stać, jak napisał Norman Davies, „następczynią Armii Krajowej”. Przywódcą organizacji został dowódca Kedywu, generał Emil Fieldorf. Jego zadaniem było stworzenie organizacji kadrowej złożonej ze sprawdzonych osób o zdolnościach organizacyjnych i przywódczych. Mieli oni sporządzić plan działania przeciwko radzieckiej okupacji i rządom „Quislingów” z PKWN. Korboński stwierdził, że strukturę organizacji można porównać do „żelbetowego szkieletu budynku, który otrzyma ściany i wnętrza w odpowiednim czasie”.
Walka i konspiracja Co radziecka okupacja Polski oznaczała dla żołnierzy Armii Krajowej? Wiele oddziałów zostało rozwiązanych już na przełomie 1944 i 1945 r., niektóre jednak, szczególnie w lasach Lubelszczyzny, chroniły się przed aresztowaniem, torturami, wywózką lub śmiercią z rąk NKWD ponownie jako „ludzie z lasu”. Nielicznym szczęśliwcom udało się uciec do Włoch i do Europy Zachodniej. Brygada Świętokrzyska NSZ w styczniu 1945 r. wycofała się na Śląsk i do marca ukrywała się w lasach. By uniknąć sił NKWD i KBW, Brygada przeszła na niemiecki Śląsk; jej dowódcy udało się wynegocjować z Niemcami prawo przejścia przez pozycje niemieckie. Zgodnie z artykułem z „News Chronicle” z 30 lipca 1945 r., zawierającym relację szefa wywiadu Brygady, Niemcy złożyli propozycję sformowania polskiego legionu do walki z Sowietami, ale propozycję tę odrzucono, ponieważ rząd na uchodźstwie nie wypowiedział dotychczas wojny ZSRR. Oficerowie Brygady obiecali przystąpić do walki, „gdy Wielka Brytania, Ameryka i Polska wspólnie znajdą się w stanie wojny z Sowietami, co nastąpi wkrótce”. Brygada dotarła ostatecznie do Szumawy, około 50 kilometrów od Pilzna. Oddziałom NSZ/NZW pozostałym na terenie Polski nakazano się rozwiązać, żołnierzom zaś przechodzić na zachód, by uciec przed Sowietami. Wiosną i latem 1945 r. w panującym powojennym chaosie możliwe były ucieczki do Czechosłowacji lub do alianckich stref okupacyjnych na terenie Niemiec. Dla wielu była to jedyna możliwość ratunku przed NKWD i łagrem. Inni pragnęli wstąpić w szeregi 2. Korpusu Polskiego
generała Andersa. Rafał Smorczewski na przykład zdołał dotrzeć przez Austrię i Bawarię do Włoch, gdzie zaciągnął się do Wojska Polskiego. SOE starało się działać na rzecz swych dawnych agentów zrzuconych na spadochronach do Polski, którzy obecnie pragnęli powrócić z obawy przed NKWD. Wielu z nich przedostawało się przez Pilzno, gdzie najstarszym oficerem brytyjskim był podpułkownik Perkins z SOE. 27 czerwca zgłosiło się do niego trzech agentów proszących o pomoc w ucieczce na Zachód. Perkins natychmiast wysłał depeszę do Londynu, ale na wypadek odmowy przygotował dla nich dokumenty poświadczające, że są jeńcami z Samodzielnej Brygady Spadochronowej, wziętymi do niewoli w Holandii i pragnącymi dołączyć do swej jednostki po tym, jak nie udało im się odnaleźć rodzin na terenie Polski. W sierpniu upraszał Gubbinsa o wsparcie dla Piotra Czera[37], jeszcze jednego polskiego agenta SOE, niegdyś dowódcy AK na Lubelszczyźnie. Perkins bardzo podkreślał znaczenie tej sprawy: „Musimy, powtarzam, musimy dotrzymać naszych zobowiązań albo utracimy resztki szacunku w Europie Środkowej”. Pewna liczba Polaków z powodzeniem udawała brytyjskich jeńców i dostała się na statki w Odessie, skąd repatriowano żołnierzy Wspólnoty Brytyjskiej. W marcu 1945 r. Jan Cias trafił dzięki starym kontaktom z AK do Brytyjskiej Komisji Repatriacyjnej w Lublinie. Według relacji złożonej w Londynie 21 czerwca 1945 r.:
Podał nazwisko i podstawowe dane, a gdy wkrótce wszedł nowozelandzki major Croft, drzwi zamknięto, po czym Cias opowiedział swoją historię. Obiecano mu dalszą pomoc; major dał mu własne spodnie, a sam włożył galowe. Znaleziono też dlań bluzę i zapewniono nową tożsamość, której kazano się nauczyć na pamięć. Dano mu nazwisko zabitego jeńca (...) z pułku Cameron Highlanders (...), wziętego do niewoli w czerwcu 1940 r. pod Saint-Valerie. [NA, HS4/21]
Z pomocą brytyjskiego jeńca, niegdyś członka AK, zarejestrowano go w Czerwonym Krzyżu, po czym skierowano na rozmowę z radziecką komisją, którą udało mu się zwieść. 22 marca dotarł do Odessy, 17 kwietnia zaś wrócił do Gourock. Inną osobą przerzuconą wraz z transportem repatriowanych jeńców z Odessy była sześćdziesięcioośmioletnia Szkotka Jane Walker, która przybyła do Polski przed wojną jako nauczycielka i poślubiła Polaka. Ponieważ należała do AK i udzielała schronienia licznym jeńcom brytyjskim, była zaniepokojona. Jak wspominał starszy sierżant lotnictwa Mcphail, „bała się zostać, gdy tak wielu członków podziemia zniknęło bez śladu. Jako że była starszą panią, zabraliśmy ją ze sobą”.
Koniec Państwa Podziemnego, marzec– czerwiec 1945 6 marca delegat rządu Jankowski, generał Okulicki oraz przywódcy stronnictw politycznych otrzymali zaproszenia na spotkanie z generałem pułkownikiem Iwanowem, przedstawicielem dowódcy 1. Frontu Białoruskiego. Po wstępnych rozmowach okazało się, że Sowieci pragną omówić kwestię ujawnienia się partii politycznych i ich przystosowania się do nowej sytuacji w Polsce. Choć traktowano Sowietów z głęboką nieufnością, polscy politycy mimo wszystko liczyli na zawarcie z nimi porozumienia, które przyniesie Polsce pokój. Były to niestety pobożne życzenia. W Pruszkowie odbyły się dwa spotkania; na drugim aresztowano szesnastu przywódców Państwa Podziemnego, w tym Okulickiego i Jankowskiego. Zostali pospiesznie wywiezieni do Moskwy i zamknięci na Łubiance. 4 maja o fakcie ich aresztowania powiadomiono aliantów zachodnich. 21 czerwca oskarżono ich o prowadzenie dywersji na radzieckich tyłach; otrzymali wyroki od czterech miesięcy do dziesięciu lat więzienia. Tylko trzech uniewinniono. Jak napisał później Stefan Korboński, „opadła kurtyna po tragicznym przedstawieniu, którego wykonanie nosiło znamiona perfidnej ręki Stalina”. Aresztowania oznaczały zniszczenie kierownictwa Państwa Podziemnego. Jednakże z inicjatywy szefa Kierownictwa Walki Cywilnej Stefana Korbońskiego przywódcy partii politycznych wchodzących w skład Rady Jedności Narodowej odbyli 7, 16 i 24 kwietnia spotkania, na których zadecydowali o podtrzymywaniu Państwa Podziemnego w celu odzyskania niepodległości na przekór PKWN. Administrację uproszczono, odbudowano Radę Jedności Narodowej; zachowano jedynie departamenty finansów, spraw wewnętrznych, pracy i opieki społecznej oraz prasy i informacji. Chociaż Armia Krajowa została oficjalnie rozwiązana w styczniu, na stanowisko delegata sił zbrojnych na kraj mianowano pułkownika Rzepeckiego. Organizacja „NIE” została na rozkaz generała Andersa (nowego naczelnego wodza Wojska Polskiego) rozwiązana ze względu na spenetrowanie jej przez NKWD i liczne aresztowania. Rzepecki musiał balansować pomiędzy otwartym a biernym oporem. Nie miało być odwetu za aresztowanie szesnastu przywódców podziemia, z drugiej strony jednakże do obowiązków Rzepeckiego należały: Informowanie Centrali w Londynie o sytuacji w Kraju. Ochrona społeczeństwa i pracy konspiracyjnej przez likwidowanie szczególnie szkodliwych jednostek.
Współdziałanie z Centralą w realizacji przerzutu poczty, pieniędzy, niezbędnych materiałów i specjalistów. Oddziaływanie na żołnierzy Żymierskiego. [K. Kersten, Narodziny systemu władzy, Paryż 1984, s. 114] Państwo Podziemne przetrwało jeszcze do czerwca. Zaakceptowano podjętą w Jałcie decyzję o utworzeniu szerokiego Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, domagano się jednakże zwolnienia aresztowanych szesnastu przywódców i jak najszybszego rozpisania całkowicie wolnych wyborów. Starano się utrzymywać łączność radiową z Londynem i rozwiązać problemy wynikające z anektowania Prus Wschodnich oraz wywierania przez Sowietów bezlitosnej presji na Polaków pozostałych jeszcze na wschód od linii Curzona. Przedstawiciele podziemia radzili tym Polakom nie przesiedlać się dobrowolnie, ponieważ obecność Polaków na tych ziemiach była istotnym czynnikiem zadającym kłam radzieckim roszczeniom. Państwo Podziemne otrzymało poważny cios 29 maja, gdy z delegatury wycofali się członkowie Stronnictwa Ludowego, według których rząd na uchodźstwie nie reprezentował już narodu polskiego. Po utworzeniu Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej, w którego składzie znalazł się Mikołajczyk w randze wicepremiera, oraz przybyciu przedstawicieli rządu do Warszawy Polskie Państwo Podziemne rozwiązano. Rada Jedności Narodowej wydała „Testament Polski Podziemnej”, w którym stwierdzała:
Z chwilą powstania nowego rządu i uznania go przez mocarstwa zachodnie kończy się dla nas możliwość legalnej walki konspiracyjnej, opartej o uznawany powszechnie rząd w Londynie, a powstaje problem jawnej walki stronnictw demokratycznych w Polsce o cele narodu i swe programy. [S. Korboński, Polskie Państwo Podziemne, s. 230]
6 sierpnia pułkownik Rzepecki rozwiązał Delegaturę Sił Zbrojnych, miesiąc później jednak zastąpił ją nową organizacją, Wolność i Niezawisłość, WiN.
Bunt, kwiecień–lipiec 1945
Z końcem wojny gospodarka Polski znajdowała się w ruinie. Liczba ludności zmniejszyła się z 35 do 24 milionów. Około 65 procent zakładów przemysłowych zostało zniszczonych. Duże miasta, takie jak Warszawa, Gdańsk i Wrocław, były zrujnowane. Brakowało jedzenia, jako że Armia Czerwona i Ludowe Wojsko Polskie miały priorytet w przydziale żywności rekwirowanej siłą na wsi. To prowadziło do strajków i niepokojów społecznych, zwłaszcza na Śląsku. Gdyby zbiegły się one ze zbrojnym powstaniem na prowincji, pacyfikacja wymagałaby poważnej operacji wojskowej. By tego uniknąć, rząd sięgnął po drastyczne środki, żeby zapewnić wystarczające dostawy żywności dla miast. Kiedy w połowie lipca w Warszawie komitet PPR dowiedział się, że zapasów mąki wystarczy jedynie na dwa dni, natychmiast sprowadzono mąkę z prowincji. W ten sposób władze z najwyższym trudem utrzymywały społeczeństwo w ryzach. Komunistom znacznie łatwiej było kontrolować miasta dopiero co przejęte od Niemców, ponieważ napływające do nich masy zubożałych uchodźców ze wschodu nie były w stanie stawić zorganizowanego oporu. Jednakże organizacje podziemne wciąż działały, zwłaszcza w Krakowie. Brytyjski dyplomata, który odwiedził miasto w sierpniu, odnotował, że „niemal wszyscy studenci są w opozycji wobec rządu, wielu zaś żywi przekonania skrajnie prawicowe”. W ciągu dwóch dni pobytu w mieście widział także „Polaków konwojowanych do więzień przez polską policję bezpieczeństwa, wspieraną przez oddziały NKWD”. Jednakże opór partyzancki najsilniejszy był na prowincji, zwłaszcza – jak w czasie niemieckiej okupacji – w wielkich obszarach leśnych Kielecczyzny i Lubelszczyzny. Jeden z komunistycznych historyków napisał potem, że „rok 1945 był najtrudniejszym okresem w dziejach Lubelszczyzny”. Wiosną 1945 r. praktycznie wybuchło powstanie, które ograniczyło władzę komunistów do większych miast. Wymarsz większości wojsk radzieckich na zachód w styczniu i wiosenna pogoda ułatwiły wybuch buntu, ale główną jego przyczyną była brutalność radzieckich okupantów. Jeden z żołnierzy podziemia stwierdził wprost: „Nie byłoby konspiracji, gdyby nie aresztowania żołnierzy AK, którzy ujawnili się przed Sowietami w sierpniu 1944 r.” Do tego dochodziło też aresztowanie szesnastu przywódców Polski Podziemnej w marcu. Wiosną 1944 r. większość partyzantów, byłych członków AK, podzieliła się na osobne oddziały. Były one tylko luźno powiązane z Delegaturą Sił Zbrojnych na Kraj oraz jej następczynią, WiN. Mogły jednakże liczyć na wsparcie ludowców, od sierpnia 1945 r. występujących pod nazwą Polskiego Stronnictwa Ludowego, a także Kościoła katolickiego. Po odwiedzeniu obozu partyzanckiego koło Zamościa w czerwcu 1945 r. Zygmunt Klukowski tak opisywał charakter powstańców:
Są to swego rodzaju fanatycy, apodyktyczni w sądach, nawykli do rozstrzygania wielu spraw za pomocą siły, o przytępionej wrażliwości na dokonywane z ich rozkazu akty gwałtu i bezprawia. (...) Lecz równocześnie są pełni poświęcenia, stale narażeni na
wielkie niebezpieczeństwo, ścigani i prześladowani, nie mają od wielu lat własnego kąta. (...) Przed sobą mają jeden jedyny cel i dążą do niego z fanatyczną wiarą w zwycięstwo. [Z. Klukowski, Zamojszczyzna 1944–1959, s. 192] Latem 1945 r. wydawało się – przynajmniej na prowincji – że ten cel mogą osiągnąć. Partyzanci stosowali taktykę wykorzystywaną w walkach z Niemcami: kolportowali antykomunistyczne plakaty, przeprowadzali zamachy na urzędników, oficerów milicji oraz informatorów, a także napady na punkty zbierania kontyngentów żywnościowych. Często atakowali też więzienia i posterunki milicji. Zdobyto miasto Janów, gdzie uwolniono trzydziestu więźniów politycznych. 22 czerwca oddziały NZS/NZW zniszczyły posterunek milicji w Zakrzówku. Do końca miesiąca z siedemnastu posterunków milicji założonych w powiecie janowskim w 1944 r. ocalały jedynie trzy. Podobne sceny rozgrywały się w innych częściach Polski. W nocy z 4 na 5 sierpnia około 250 żołnierzy posiadających siedem ciężarówek opanowało Kielce i zdobyło szturmem więzienie, uwalniając 376 więźniów. Miesiąc później podobną akcję przeprowadzono w Radomiu. Jak pisał Chodakiewicz, było to „oddolne powtórzenie akcji »Burza«”. Przewodniczących rad PPR i urzędników neutralizowano poprzez egzekucje i zastraszanie. Władze komunistyczne musiały też tolerować mianowanie „niepodległościowców” lub członków PSL na stanowiska w administracji lokalnej. Jak miał pokazać czas, była to jednak sytuacja tymczasowa. Milicja Obywatelska, wojsko i siły bezpieczeństwa Rządu Tymczasowego były infiltrowane przez byłych akowców. W zestawieniu raportów na temat warunków w Polsce składanych dla władz brytyjskich od 11 stycznia do 1 maja 1945 r. podkreślono, że „nieznana liczba żołnierzy Armii Krajowej” służy w Ludowym Wojsku Polskim. „Niektórzy wstąpili z powodu braku środków do życia, znaczna liczba jednakże uczyniła to z pobudek patriotycznych, w celu zinfiltrowania wojska”. Sukcesy partyzantów w nieunikniony sposób prowadziły do zniechęcenia poborowych, którzy dominowali w armii. 5 maja na przykład Klukowski napisał, że zewsząd napływają wiadomości o likwidowaniu posterunków milicji i że „niektórzy milicjanci nie czekają, aż ich »rozbiorą«, i sami idą w świat. Już nie tylko pojedynczy żołnierze, ale całe oddziały dezerterują – częściowo do domu, częściowo »do lasu«”[38]. Nawet oficerowie z nowego wojska okazywali się niepewni. 30 maja 1945 r. pewien brytyjski dyplomata natknął się we foyer Teatru Bolszoj na dwóch młodych oficerów polskich, którzy przyjechali do Moskwy na kurs szkoleniowy. Spotkali się ponownie następnego dnia w parku Sokolnickim, gdzie pragnęli uniknąć szpiegów NKWD. Szczerze opisali mu sytuację w Polsce. Jeden z nich oświadczył, że Polacy nie są wolnym narodem. „Czują się jak ptaki w klatce, wciąż nękane przez brutala i obawiające się śmierci”. Oficer ten jasno też stwierdził, że prawowity rząd Polski jest w Londynie, nie w Warszawie.
W lipcu oddziały Armii Czerwonej i Ludowego Wojska Polskiego rozpoczęły zwalczanie partyzantki przy użyciu metod podobnych do niemieckich. Tworzono oddziały fałszywych partyzantów z szeregów żołnierzy służb bezpieczeństwa, prowadzono wielkie obławy na partyzantów. 1 września Zygmunt Klukowski odnotował, że żołnierze podziemia przeżywają ciężkie czasy. „Są stale tropieni, nigdzie nie mają bezpiecznego miejsca, w którym by mogli choć jedną noc spędzić spokojnie”[39]. W lipcu aresztowano kilku byłych przywódców AK, w tym delegatów z okręgów białostockiego, kieleckiego i centralnego. Mimo to po zakończeniu obław i fal aresztowań partyzanci ponownie wychodzili z lasów i przejmowali kontrolę nad prowincją.
Utworzenie Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej i pierwsza amnestia Sytuacja polityczna w Polsce była niejednoznaczna. Czasami wydawało się, że dla umęczonego wojną społeczeństwa pojawiał się promyk nadziei, że jednak możliwe stanie się utworzenie kompromisowego, demokratycznego rządu. W czerwcu 1945 r. po rozmowach w Moskwie powołano w końcu Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej, w którym Mikołajczyk był jednym z wicepremierów. Komuniści i ich sojusznicy polityczni objęli 17 spośród 21 resortów. Co istotne, kontrolowali kluczowe ministerstwa bezpieczeństwa publicznego, obrony, sprawiedliwości, informacji i propagandy oraz spraw zagranicznych. 21 sierpnia 1945 r. ogłoszono miesięczną amnestię dla wszystkich powstańców, którzy ujawnią się i złożą broń. Jednakże wyłączono spod niej tych, którzy „pełnili najwyższe funkcje dowódcze”. W końcu września termin amnestii przesunięto na 15 października. Na ujawnienie się zdecydowały się Bataliony Chłopskie, Szare Szeregi pod przywództwem Aleksandra Kamińskiego oraz około pięciu tysięcy byłych żołnierzy AK. By dostosować się do sytuacji, pułkownik Rzepecki utworzył nową organizację, znaną jako Wolność i Niezawisłość (WiN). Jej zadaniem było zorganizowanie pozostałych żołnierzy AK w polityczną grupę nacisku, która miała w czasie nadchodzących wyborów zwalczać PPR środkami politycznymi, nie wojskowymi. Zaakceptowano fakt, że nie dojdzie do wojny między Zachodem a ZSRR, co oznaczało, że wszelkie decyzje dotyczące przyszłego losu Polski zapaść mogą jedynie w samym kraju. W następnych miesiącach WiN współpracowała z PSL, które zdawało się jedyną siłą zdolną powstrzymać komunizm. Z tego powodu WiN była traktowana przez PPR i Sowietów ze skrajną nieufnością, gdyż uznawała za swój cel:
Wymuszenie wprowadzenia w Polsce zasad demokratycznych na wzór Europy Zachodniej. (...) Pierwszym krokiem dla osiągnięcia tego podstawowego celu jest wymuszenie przeprowadzenia uczciwych i demokratycznych wyborów do Sejmu Ustawodawczego.
Nic zatem dziwnego, że w listopadzie przywódcy WiN zostali aresztowani i że przejęto od organizacji znaczne sumy pieniędzy. Dzięki przesłuchaniom, w tym oczywiście torturom, NKWD dowiedziało się o związkach WiN i PSL. Koniec amnestii oznaczał początek nowej fali aresztowań i przemocy. Aresztowanych i zabitych zostało wielu współpracowników Mikołajczyka. Władysław Kojder, przewodniczący PSL w rejonie Przeworska i członek Rady Najwyższej partii, został we wrześniu w podejrzanych okolicznościach zamordowany; jego zwłoki znaleziono dopiero w maju 1947 r. 6 września zastrzelony został Bolesław Ściborek, sekretarz generalny PSL w Łodzi. Według relacji złożonej ambasadorowi Wielkiej Brytanii, służby bezpieczeństwa przyszły po niego o szóstej po południu, ale nie zastały go w domu. Funkcjonariusze powrócili o dziesiątej wieczorem, zamknęli córkę Ściborka w jej sypialni, a jego samego zastrzelili w łazience. Obwiązkowe dostawy żywności pozostawały kwestią zapalną i nadal odstręczały chłopów od nowych władz. W wielu mniejszych miastach ucisk, wymuszenia i niesprawiedliwość – oraz nieudolność i skala skorumpowania władz – doprowadziły do burzliwych protestów i surowych represji. Ambasador brytyjski poinformował, że 17 grudnia w Grójcu ludność zaatakowała siedzibę służb bezpieczeństwa i zabiła kilku czołowych funkcjonariuszy. W odwecie niespodziewanie zostali aresztowani dyrektor wiejskiej spółdzielni, naczelnik sądu, dyrektor miejscowego gimnazjum oraz chłop nazwiskiem Sikorski. Wywieziono ich z powiatu i zastrzelono. Później w „Życiu Warszawy” ukazały się nekrologi. Sikorski jednakże został tylko ranny, a gdy oprawcy odjechali, zdołał wydostać się z płytkiego grobu i dotrzeć do pobliskiego gospodarstwa, gdzie się nim zaopiekowano. Około tygodnia później udał się do Warszawy, żeby złożyć zeznanie przed wiarygodnym (czyli niekomunistycznym) sędzią i przed przywódcami PSL. Mikołajczyk, poparty przez ministra administracji Kiernika, 11 grudnia poruszył tę sprawę na posiedzeniu rządu. Berman – wiceminister w kancelarii premiera i członek intelektualnego zaplecza PPR – podobno tak się wściekł, że według relacji docierających do brytyjskiego ambasadora, miał „praktycznie dławić się z wściekłości, toczyć pianę z ust i zachowywać się jak zwierzę”. W wyniku dyskusji ustalono, że w przyszłości morderstwa polityczne będzie badać międzypartyjna komisja, w praktyce jednak zmieniło się niewiele. W listopadzie zostało wyeliminowane prawie całe dowództwo NSZ/NZW – oficerowie zostali aresztowani i oskarżeni o rzekome wymordowanie mieszkańców wioski Wierzchowiny. Gdy w lutym rozpoczął się proces, władze doczekały się kilku kompromitujących wpadek. Ambasada brytyjska
dowiedziała się, że trzech oskarżonych nie potwierdziło złożonych na przesłuchaniach zeznań, ponieważ „byli bici w korpus i podeszwy stóp, a nawet po twarzy gumowymi pałkami, i że przyznali się do winy, by ratować życie”. Sędzia miał na to „wzruszyć ramionami w rozpaczy”. Mordy, aresztowania i pokazowe procesy zwiększały napięcie polityczne, podsycały nienawiść do PPR i umożliwiały dalszy opór podziemny. Choć nie mamy bezpośrednich dowodów na koordynowanie działań pomiędzy PSL a partyzantką wiejską, z pewnością zbrojny opór zapewniał osłonę PSL i pozwalał mu prowadzić kampanię polityczną. Od końca 1945 do połowy 1946 r. przeprowadzono około dwustu zamachów na urzędników i zwolenników PPR miesięcznie. Wiosną natężenie działań wzrosło. 14 marca Zygmunt Klukowski napisał: „Starzy konspiratorzy liczą się poważnie z tym, że wkrótce znów przystąpią do przerwanej roboty”[40].
Wsparcie podziemia przez Polaków zza granicy W czasie działań ruchu oporu przeciwko Niemcom kluczową rolę odgrywało wsparcie brytyjskie, mimo jego względnie niedużej skali. W 1945 r. takiego wsparcia nie można było dłużej oczekiwać, ponieważ rząd brytyjski wciąż uważał Związek Radziecki za sojusznika i zamierzał doprowadzić do realizacji umowy jałtańskiej w postaci utworzenia w Polsce rządu tymczasowego i szybkiego przeprowadzenia wyborów. 11 maja komitet szefów sztabu nakazał Eisenhowerowi zaprzestać dostarczania do Polski wszelkiego sprzętu sabotażowego i wywiadowczego, 19 czerwca zaś zlikwidowano sekcję polską SOE. 2 lipca pozbawiono rząd na uchodźstwie przywilejów dyplomatycznych. Mimo tych wydarzeń do Polski nadal docierały pewne sumy pieniędzy oraz sprzęt – zwłaszcza radiostacje i broń. Pochodziły one głównie z 2. Korpusu Polskiego generała Andersa, od agend nieuznawanego już rządu oraz z okupowanych Niemiec, rejonu Pilzna w Czechosłowacji i z Brukseli. Komunistyczna gazeta „La Drapeau Rouge” napisała, że „powstał nowy rodzaj sztabu generalnego pod mianem Conseil Polonais de Belgique”. We wrześniu polski Rząd Tymczasowy stwierdził na podstawie radionasłuchu, że kurierzy polskiego podziemia otrzymali instrukcję nawiązania kontaktu z 1. Polską Dywizją Pancerną w Meppen, Samodzielną Brygadą Spadochronową w Bergen, polskim obozem w Murnau lub Misją Wojskową we Frankfurcie nad Menem. Jeszcze w grudniu 1944 r. rząd na uchodźstwie zdołał przesłać AK znaczne sumy pieniędzy
w dolarach, złotówkach i markach niemieckich. Gdy ustały loty zaopatrzeniowe z Włoch, w rękach Polaków znajdowało się nadal pięć milionów dolarów, które nakazano zwrócić Wielkiej Brytanii. Wysłano ponad trzy miliony, pozostałą część pieniędzy zaś zapakowano, żeby zabrał je do Londynu oddział polskich żołnierzy. Jednakże dowództwo polskie nakazało przekazać wszystko polskiej szkole radiotelegrafistów w Rzymie. W październiku 1945 r. raport brytyjskiego Ministerstwa Skarbu stwierdził, że „od tego momentu urywa się ślad tych funduszy dolarowych”. Dopiero w 1952 r. okazało się, że Wojsko Polskie wykorzystało część pieniędzy do zakupienia licznych mieszkań służących do szkoleń agentów, którzy mieli wrócić do kraju. Tak jak w czasie walki z Niemcami, najważniejszym wyposażeniem podziemia były radiostacje, które umożliwiały kontakty z Polakami za granicą oraz nadawanie instrukcji i wiadomości dla ludności w kraju. W maju 1945 r. w Polsce znajdowały się przynajmniej dwie nielegalne radiostacje, nazywane „Wyzwolenie” i „Wolność”. Zakonspirowana łączność radiowa z Londynem była utrzymywana przynajmniej do grudnia 1945 r. Zgodnie z umową polsko-angielską z 1942 r., polski personel zajmował się konstruowaniem radiostacji w Stanmore. 18 maja Gubbins przyznał się Cavendishowi-Bentinckowi, który miał zostać ambasadorem brytyjskim w Warszawie, że „nie jesteśmy zupełnie pewni, co Polacy zamierzają zrobić ze sprzętem wyprodukowanym w tej bazie”, SOE jednakże nie chciało wstrzymywać dostaw dla Polaków, ponieważ produkowali oni także sprzęt potrzebny dla brytyjskich operacji specjalnych prowadzonych na Dalekim Wschodzie. We wrześniu Rząd Tymczasowy złożył na ręce rządu brytyjskiego notę protestacyjną w kwestii nielegalnych transmisji radiowych z Londynu, załączając listę szesnastu radiooperatorów aresztowanych w Polsce w sierpniu oraz dokładne zestawienie transmisji i sygnałów wywoławczych radiostacji znajdujących się w Polsce i w Wielkiej Brytanii. Dostarczono też dowody przemawiające za tym, że używane w tych transmisjach radiostacje zostały wyprodukowane w Stanmore. Polskie radiostacje znajdowały się w Chipperfield koło King’s Langley oraz w Connington na północ od Cambridge. 30 września obie miały zostać przekazane Królewskiemu Korpusowi Łączności, pod nadzór Ministerstwa Wojny, ale w grudniu MI6 doniosło, że nadal znajdują się one pod kontrolą polskich żołnierzy. Radiostację w Connington likwidowali Polacy, ale nie rozliczali się z demontowanego sprzętu! Inne polskie radiostacje znajdowały się we Włoszech. Brytyjska radiowa służba bezpieczeństwa odkryła jedną pomiędzy Rzymem a Neapolem, kolejną zaś w okolicy Calcarno w północnowschodniej części kraju. Ta ostatnia prowadziła łączność ze Stambułem, Jerozolimą, Atenami, Kairem, Angorą, Teheranem, Bagdadem i Lizboną. W Rzymie radiostacja mieściła się w dużym bloku mieszkalnym. Kierował nią najprawdopodobniej pułkownik Hańcza, dowódca polskiej szkoły radiotelegrafistów. W październiku, być może żeby uprzedzić działania brytyjskie, generał Anders rozkazał polskiej żandarmerii wojskowej zlikwidować tę radiostację i aresztować pułkownika, ale
znaleziono go zastrzelonego w mieszkaniu. Gdy dowództwo alianckie zażądało raportu z tego incydentu, Anders umocnił brytyjskie podejrzenia, odpowiadając, że jest to wewnętrzna sprawa Polaków. Trudno określić, w jakim stopniu Hańcza był jedynie kozłem ofiarnym służącym odwiedzeniu aliantów od dalszych działań. Brytyjczycy nadal starali się zlokalizować polskie radiostacje w Rzymie, wykorzystując metody podobne do stosowanych przez Niemców w okupowanej Polsce. W listopadzie pod odpowiednią przykrywką zainstalowano oddział poszukiwawczy w jednym z bloków, z którego nadawano, ale nawet wówczas zlokalizowanie nadajnika okazało się trudne, ponieważ radiostacja nastawiona była głównie na odbiór. Jak napisano w grudniu w raporcie dla Ministerstwa Spraw Zagranicznych, przeprowadzono „przynajmniej jeden nalot” i mimo to nie znaleziono radiostacji. W lutym 1946 r. namierzono kolejną nielegalną radiostację w piwnicach Poselstwa Polskiego przy Stolicy Apostolskiej w Watykanie. Tak jak w latach 1939–1944, kluczowym elementem systemu łączności byli kurierzy przenoszący informacje, pieniądze, a czasami także broń. W czasach okupacji niemieckiej szlaki kurierskie wiodły do Polski drogą okrężną, a podróż trwała niekiedy wiele tygodni. Gdy latem 1945 r. alianci kontrolowali Włochy i mieli strefy okupacyjne w Niemczech i Austrii, a wojska amerykańskie znajdowały się w Pilźnie, droga do Polski była względnie łatwa. Trasy kurierów i uchodźców politycznych wiodły najczęściej przez Czechosłowację. Brygada Świętokrzyska NSZ, której udało się uciec z Polski do Szumawy, około 50 kilometrów od Pilzna , była, według dziennikarza Stefana Litauera z „News Chronicle”, „ośrodkiem kierującym intensywną działalnością na terenie Polski”. To stamtąd „przyjeżdżali i wyjeżdżali tajni kurierzy”. Mogła to być przesada, ale rzeczywiście wiosną NSZ zaczęła odbudowywać swoją organizację na terenie Polski. Także brytyjskie kontakty potwierdzają, że brygada stała się ośrodkiem gromadzącym rodziny i kurierów. Gdy w początkach sierpnia – głównie na skutek brytyjskich starań – przesunięto ją do Bawarii w amerykańskiej strefie okupacyjnej, Perkins, który pełnił obowiązki konsula brytyjskiego, poinformował Londyn o ich „oburzeniu, ponieważ moje działanie zerwało ich krótki szlak kurierski do granicy Polski, szlak, którym setki ich przyjaciół przedostawały się z Polski do strefy brytyjskiej i amerykańskiej, a liczni ich agenci wędrowali z powrotem do Polski”. W końcu miesiąca Amerykanie aresztowali dwóch kurierów z Polski, którzy mieli mikrofilm przeznaczony dla pułkownika Radwanda-Pfeiffera, co niemal z pewnością było pseudonimem. W lutym 1946 r. minister bezpieczeństwa publicznego Radkiewicz przedstawił liczne dowody rzekomo potwierdzające ścisłe związki między WiN a polskim Sztabem Naczelnego Wodza w Londynie oraz NSZ a sztabem generała Andersa we Włoszech. Choć niektóre z tych dowodów były bez wątpienia sfałszowane, fakt utrzymywania takich związków nie pozostawiał wątpliwości.
Generał Anders a rząd polski na uchodźstwie Wojsko Polskie i nieuznawany rząd na uchodźstwie z racji samego swego istnienia zagrażały Rządowi Tymczasowemu Polski. W 1946 r. przywódcy polskich wygnańców i środowiska opiniotwórcze już spoglądały w przyszłość, ogłaszając się ośrodkiem alternatywnej wizji Polski. Profesor Adam Pragier, jeden z przedwojennych przywódców PPS i były minister informacji rządu na uchodźstwie, na wykładzie wygłoszonym w Szkocji podkreślił, że samo istnienie Polskich Sił Zbrojnych „stanowi dla świata najbardziej wymowny protest wobec tego, co obecnie dzieje się z Polską”. Zwrócił się też do całego polskiego środowiska na Zachodzie, wzywając je do „zachowania ideologicznej solidarności” i uznania, że „problem Polski nie został jeszcze rozstrzygnięty, (...) ani nie została zakończona wojna światowa, mimo że działania wojenne ustały i zmieniły się fronty”. Trudno ocenić, jaki wpływ wywierali wówczas generał Anders i londyński rząd na Polaków. Dla dwóch młodych polskich poruczników, których brytyjski dyplomata napotkał w Moskwie w czerwcu 1945 r., określenie „rząd polski” oznaczało rząd rezydujący w Londynie. W dziennikach Zygmunta Klukowskiego także można znaleźć wzmianki, które wskazują na to, że dawny rząd na uchodźstwie oraz Anders nadal coś znaczyli w Polsce. W niedzielę 14 kwietnia 1946 r. podczas wiecu zorganizowanego w Szczebrzeszynie przez PPR jednemu z mówców przerwano okrzykiem: „Niech żyje rząd londyński!”[41]. Trzy miesiące później nocny odpoczynek miasta zakłóciła grupa około dwudziestu mężczyzn, którzy pobili szczególnie znienawidzonego komunistę i paradowali po mieście, strzelając na wiwat i śpiewając, że „armia Andersa zwycięży”[42]. Kiedy w czerwcu 1945 r. Brytyjczycy uznali rząd na uchodźstwie za nieprawomocny, dowództwo nad polskimi żołnierzami teoretycznie przeszło w ręce brytyjskiego Ministerstwa Wojny. We Włoszech jednakże, gdzie znajdowało się około 110 tysięcy żołnierzy 2. Korpusu Polskiego, brytyjska kontrola była jedynie nominalna. Jak napisano w jednym z raportów Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Anders uchodził za „dowódcę niezależnej armii sojuszniczej”. Generał, więziony przez Sowietów od 1939 r., nie miał złudzeń co do ZSRR i był jednym z najbardziej nieprzejednanych wrogów radzieckiej okupacji Polski. Był również przekonany, że wkrótce wybuchnie wojna pomiędzy Zachodem a ZSRR. Mógł zatem wykorzystywać swoją pozycję zdobywcy Monte Cassino do zachęcania do czynnego i biernego oporu wobec PPR i Sowietów. Nie oznacza to, że był inspiratorem wszystkich antykomunistycznych działań, jak twierdziła komunistyczna prasa. Jednakże zapewne prawdziwe jest stwierdzenie, że jego znana antypatia wobec ZSRR zachęcała niektórych jego oficerów do przyjmowania i wysyłania kurierów oraz wiadomości radiowych do
Polski. Większość oficerów korpusu także pochodziła ze wschodniej Polski i podzielała jego niechęć do komunistów. 2. Korpus przyciągał uchodzących z Polski byłych żołnierzy AK i jego liczebność wzrastała, mimo że do Polski powróciło około 14 tysięcy osób. W miejscowości Barletta utworzono obóz dla dipisów, gromadzący Polaków, którzy wydostali się z kraju podziemnymi kanałami. Potwierdził to 12 lutego Mikołajczyk w rozmowie z brytyjskim ambasadorem; według niego w ciągu poprzednich sześciu miesięcy Polskę opuściło kilka tysięcy osób, które chciały wstąpić do armii Andersa. Generał Anders stworzył we Włoszech coś w rodzaju „państwa w państwie”. Dzięki służbom społecznym w wojsku zdołał przejąć kontrolę nad całokształtem działań propagandowych w korpusie. Dwa korpuśne dzienniki oraz, jak napisał „Manchester Guardian” z 24 stycznia 1946 r., „niezliczone ulotki” krytykowały komunizm. Profesor Stanisław Kot, nowy polski ambasador w Rzymie, niegdyś członek rządu generała Sikorskiego, skarżył się, że listy przysyłane z Polski do żołnierzy były przechwytywane i cenzurowane. Kot był przekonany, że około połowy żołnierzy tak naprawdę pragnęło powrócić do Polski, ale uniemożliwiano im to. Anders rzekomo kazał ludziom obserwować budynek ambasady w dzień i w nocy, by móc zidentyfikować polskich żołnierzy usiłujących zgłosić się do powrotu. Dlatego Anders stał się celem brutalnej kampanii oszczerczej prowadzonej przez Warszawę. Oskarżano go o to, że jest faszystą likwidującym fizycznie swoich przeciwników, co powtarzały niektóre brytyjskie lewicowe gazety i deputowani. Komunistyczny „Głos Ludu” z 5 kwietnia stwierdził, że w Egipcie znajduje się szpital, w którym ludzie Andersa zamykają „trudne” osoby i z którego „nikt nigdy nie wraca”. Dla Brytyjczyków, pomimo wojennych zasług generała, był on politycznym dinozaurem niezdolnym pogodzić się z nową, „sproletaryzowaną” Polską. Ich zdaniem jego wrogość wobec Sowietów groziła ewentualnemu utworzeniu rządu przez Mikołajczyka. Jak zauważył 31 stycznia 1946 r. Orme Sargeant, stały podsekretarz w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, taki rząd „nie powstanie, o ile u podstaw jego programu nie znajdzie się utrzymanie dobrych stosunków z Rosją”. Pogląd ten podzielał Mikołajczyk, który powiedział brytyjskiemu ambasadorowi, że agenci Andersa wywoływali represje sił bezpieczeństwa, ponieważ wzywali chłopów do niewypełniania obowiązkowych dostaw żywności. Oświadczył, że im wcześniej oddziały Andersa zostaną rozformowane, tym lepiej. Po takich głosach dobiegających z Polski i z Ministerstwa Spraw Zagranicznych premier Clement Attlee zaprosił na 15 marca polskich dowódców wojskowych do Londynu i poinformował ich, że ich oddziały zostaną niedługo zdemobilizowane, a żołnierze będą mogli albo pozostać w Wielkiej Brytanii czy którymś z krajów Wspólnoty, albo wrócić do kraju. Miesiąc wcześniej generał Anders odrzucił zdecydowanie oskarżenia, jakoby inspirował prowadzenie w Polsce sabotażu. Mimo że, jak stwierdził, jego żołnierzom, którzy chcą wracać do
kraju, nie stawia się żadnych przeszkód,
nie mogłem usprawiedliwić w swoim sumieniu zachęcania kogokolwiek pozostającego pod moim dowództwem do powrotu w obecnych warunkach, podczas gdy ja sam nie jestem gotów tego uczynić. [NA, FO371/56464]
Trudno powiedzieć, w jakim stopniu Anders faktycznie inspirował podziemie w kraju. 21 kwietnia Cavendish-Bentinck poinformował Ministerstwo, że „wielokrotnie” prosił wiceministra spraw zagranicznych i innych członków warszawskiego rządu o dostarczenie mu przekonujących dowodów na kontakty pomiędzy „organizacjami terrorystycznymi” w Polsce a armią generała Andersa. Ponieważ dowodów takich nie otrzymał, doszedł do wniosku, że nie mieli niczego, co byłoby przekonujące. Stopień skomplikowania kwestii działalności podziemia ukazuje wiadomość wysłana przez brytyjską ambasadę w Rzymie 11 marca 1946 r. Wyższy oficer nazwiskiem Pulczyński, którego Mikołajczyk wskazywał jako organizatora tych podziemnych działań, był w rzeczywistości generałem Pełczyńskim, szefem sztabu Armii Krajowej, który po wyzwoleniu z obozu jenieckiego przybył do Londynu. Tam ponownie zaczął działać na rzecz podziemia i wysłał do Włoch kuriera, który został aresztowany. Pełczyński dopiero w grudniu odwiedził Włochy, żeby spotkać się z żoną, która sama zaangażowała się w polityczną intrygę z byłymi polskimi dyplomatami znajdującymi się w Rzymie. Pełczyński zobaczył się także z Andersem w nadziei na otrzymanie stanowiska w sztabie Korpusu, Anders jednakże odmówił, być może ze względu na rolę odegraną przez Pełczyńskiego w wybuchu powstania warszawskiego, którego nie aprobował.
Referendum i wybory powszechne, 1946– 1947 Ze względu na silną pozycję PSL na prowincji jej zwolennicy i sojusznicy spodziewali się, że ludowcy zdobędą znaczną większość w wyborach. Dlatego w marcu 1946 r. proradzieckie PPS i PPR zdecydowały się je odłożyć. Zamiast tego starały się pozyskać poparcie społeczne, rozpisując
referendum z trzema pytaniami, które Polacy mieli w ich kalkulacjach poprzeć. Pytano o reformę rolną i nacjonalizację, o jednoizbowy parlament oraz o nową granicę zachodnią z Niemcami. Mimo ciągłych niepokojów na prowincji PPR czuła się wystarczająco silna, by wyznaczyć datę referendum na 30 czerwca. PSL była świadoma, że referendum stanowi element kampanii zmierzającej do jej marginalizacji, ale zaleciła swoim zwolennikom głosowanie na „nie” w pierwszych dwóch kwestiach oraz na „tak” w ostatniej. Wiosną siły bezpieczeństwa rozpoczęły na terenie Polski wielkie obławy. W lutym Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego oraz około 10 tysięcy żołnierzy przeprowadzili obławy na Białostocczyźnie, Mazowszu i na Lubelszczyźnie. Zatrzymano około sześciu tysięcy podejrzanych, z których ponad 300 rozstrzelano. 29 marca utworzono Państwową Komisję Bezpieczeństwa z oddziałami w województwach, a na wschodnie tereny Polski skierowano ponad 150 tysięcy milicjantów i żołnierzy. W Kieleckiem w dniach 12–15 kwietnia aresztowano około 1600 osób. Szczególnie często skupiano się na działaczach PSL, palono także całe wioski. Najbardziej rażącym przykładem była wieś Wąwolnica w powiecie puławskim, gdzie siły bezpieczeństwa zachowywały się równie bezlitośnie jak niegdyś Niemcy. Niezależnie od terroru sformowano brygady propagandowe. Skierowano wojsko do pomocy przy żniwach, przy czym żołnierzom rozkazano nawiązywać przyjazne kontakty z miejscową ludnością. Brygady propagandowe działały na terenie całego kraju, kolportując gazety i ulotki. Zatrudniano dobrych mówców, wykorzystywano również orkiestry wojskowe i trupy teatralne do mamienia wyborców. Mimo to podziemie nie zostało bynajmniej złamane. PPR kontrolowała szczeble kierownicze sił bezpieczeństwa, ale niższe szczeble pozostawały niepewne. Zygmunt Klukowski w tym okresie nadal odnotowuje przypadki rozbijania więzień i likwidowania posterunków przez byłych żołnierzy AK. Często również wymienia akcje sił bezpieczeństwa. 19 czerwca zapisał: „Z różnych stron dochodzą niepokojące wieści o coraz liczniejszych aresztowaniach. Wszędzie coraz większy bałagan, chaos i dezorganizacja”[43]. 22 czerwca w Biłgoraju widział żołnierzy rozstawiających na chodnikach karabiny maszynowe w celu ochrony komisji referendalnych. Był jednakże zaskoczony, że przed siedzibą dowództwa żołnierze ułożyli z kamyków napis „Bóg, Honor, Ojczyzna”. 24 czerwca Klukowski został aresztowany, ale po kilku dniach, tuż przed referendum, zwolniono go. Opis tego dnia w Szczebrzeszynie daje wgląd w rzeczywistość polityczną w ówczesnej Polsce:
Słupy i ściany zalepiono plakatami („3 x tak”). Na rynku odbył się wiec propagandowy, na którym aż nadto wyraźnie ujawnił się nastrój ludności. Mówcom wciąż przerywano, wyśmiewano ich i gwizdano. W kilku miejscach rozlepiono na mieście ręcznie wykonane plakaty „Bolszewickie referendum” z karykaturą Stalina. (...) U dołu każdego plakatu napis: „Za zerwanie plakatu – kara śmierci” albo „Ja cię obserwuję”.
[Z. Klukowski, Zamojszczyzna 1944–1959, s. 246]
Wyniki referendum zostały przez władze sfałszowane. Oficjalnie 68 procent zagłosowało 3 razy „tak”, ale ujawnione czterdzieści lat później dokumenty dowodzą, że w rzeczywistości było to jedynie 29 procent. Referendum zatem było w rzeczywistości porażką tak dla PPR, jak i jej przeciwników. PPR zrozumiała, że mimo potężnej presji większość Polaków jej nie popiera, a opozycja w obliczu siły militarnej władzy oraz sfałszowania referendum była coraz bardziej przekonana, że sprzeciw jest bezskuteczny. Wszystko było gotowe do wyborów. Gdy w początkach września 1946 r. jeden z przywódców polskich komunistów Bolesław Bierut złożył wizytę Stalinowi, ten dał mu zielone światło do zniszczenia PSL. Termin wyznaczono na 19 stycznia 1947 r. W miesiącach poprzedzających wybory aresztowano 162 kandydatów PSL oraz tysiące działaczy i zwykłych członków partii. Rozbito struktury wyborcze ludowców. Brytyjskie i amerykańskie protesty zostały przez Rząd Tymczasowy zignorowane, chłopi zaś zostali poddani intensywnej propagandzie przez nowo utworzone wojskowe grupy ochronno-propagandowe. W wielu miejscach użyto siły lub grożono jej użyciem. Wybory 19 stycznia odbywały się w atmosferze niepokoju i zastraszenia. Oficjalnie „Blok Demokratyczny” otrzymał 80,1 procent głosów, a PSL ledwie 6,9 procent. Wyniki te były z pewnością sfałszowane. Mikołajczyk i ambasadorowie mocarstw zachodnich protestowali, jednakże było już za późno, by zmienić bieg wydarzeń. Droga do utworzenia jednopartyjnego, stalinowskiego państwa stała otworem.
Ocena 22 lutego 1947 r. ogłoszono kolejną amnestię dla członków podziemia. Według danych rządowych, ujawniło się około 55 tysięcy osób, oddając też 13 883 sztuki broni. W północno-wschodniej części Polski nadal prowadzono działania partyzanckie, ale oddziały były bezlitośnie tropione przez wojska rządowe i stopniowo traciły poparcie ludności. Los pozostałych podsumował Korboński, gdy „chłopiec z lasu” zapytał go, czy wobec bezowocności oporu powinien się ujawnić:
Zamiast wiary w zwycięstwo, które tocząca się wojna w końcu przyniesie, topniejąca z każdym dniem nadzieja na konflikt, który wprawdzie na pewno wybuchnie, ale nie
wiadomo, kiedy się zacznie. Zamiast zapału do walki i nieustannego nękania przeciwnika, przygnębiające wymykanie się z obław i nocne wędrówki po leśnych wertepach. Zamiast otwartych drzwi do każdej chaty, gościny i noclegu, zamknięte wrota i prośby, by iść dalej, gdyż będą aresztowania i represje. Zamiast zrzutów broni i zaopatrzenia, stare wystrzelane gruchoty i skąpa amunicja liczona na wagę złota. A nad tym wszystkim góruje głód, brak snu i okropne zmęczenie, którego nie można się pozbyć. [cyt. za: K. Kersten, Narodziny systemu władzy, s. 280] Przywódcy PPR byli świadomi, że ich panowanie w Polsce opiera się wyłącznie na obecności radzieckich bagnetów i wyczerpaniu społeczeństwa. Wraz z początkiem zimnej wojny nasiliły się aresztowania w Polsce. Po upłynięciu terminu amnestii wznowiono bezlitosne represje polityczne. Ich celem było nie tylko zniszczenie pozostałych struktur podziemnych, ale także wytworzenie atmosfery wszechogarniającego strachu, paraliżującego wolę oporu. „Zwycięstwo” wyborcze pozwoliło komunistom na osiągnięcie monopolu władzy – jednopartyjnego państwa. Dla pozoru pozostawiono stare instytucje, ale prawdziwą władzę sprawowało Biuro Polityczne partii, pozostające pod bezpośrednią kontrolą Sowietów. Wicepremierem i ministrem obrony mianowany został marszałek Rokossowski, syn Polaka i Rosjanki, który niegdyś służył carowi, a potem bolszewikom. W październiku 1947 r. Mikołajczyka ewakuowano z Polski, by uchronić go przed aresztowaniem i straceniem. Ukryto go w ciężarówce należącej do ambasady USA i wywieziono do Gdyni, gdzie udało się go wprowadzić na pokład brytyjskiego statku. W czerwcu 1948 r. nawet Gomułka stracił stanowisko pierwszego sekretarza partii; znalazł się w areszcie domowym za „odchylenie prawicowo-nacjonalistyczne”. W końcu 1947 r. historia zatoczyła koło. Polska ponownie znalazła się pod kontrolą obcego mocarstwa. Jak pisze Norman Davies, po nastaniu stalinizmu „ludzie w średnim wieku, urodzeni i wychowani w Warszawie czy Wilnie za czasów carskich, poczuli silne uczucie déjà vu”. Czy Polacy mogli w jakikolwiek sposób uniknąć tego losu, czy też był on, niczym w greckiej tragedii, nieunikniony? Polska była najbezpieczniejsza w czasach Rzeczpospolitej Obojga Narodów, na długo przed powstaniem imperiów rosyjskiego i niemieckiego. Państwo utworzone w 1919 r. mało przypominało pierwszą Rzeczpospolitą. Jego odrodzenie się było możliwe wyłącznie dzięki jednoczesnemu załamaniu się mocarstw, które podzieliły Polskę w 1815 r.: Austrii, Rosji i Prus–Niemiec. By przeciwstawić się odrodzeniu Rosji, Piłsudski najechał Ukrainę w próbie utrzymania Rosji poza krajami graniczącymi z Polską. Jednakże jego sukcesy umocniły wrogość ZSRR wobec Polski. Podobnie na zachodzie – przyznanie Polsce Pomorza oraz Górnego Śląska poważnie utrudniło
poprawę stosunków z Niemcami. Dlatego po odrodzeniu się niemieckiej potęgi i przy wzroście siły ZSRR Polska była zagrożona z obu stron. Kraj może przetrwałby jako satelita III Rzeszy, ale oznaczałoby to co najmniej kres niepodległości. Także ewentualne zawarcie sojuszu wojskowego z ZSRR oznaczałoby zagrożenie dla niepodległości Polski, ponieważ Sowieci nalegaliby na rozmieszczenie na terytorium kraju swoich wojsk. Zamiast tego Polacy postanowili przyjąć ulotne angielsko-francuskie gwarancje. Katastrofa 1939 r. ujawniła, jak bardzo fałszywe było przekonanie, że mocarstwa zachodnie przyjdą Polsce z pomocą i zaatakują Niemcy od zachodu. Pakt Ribbentrop–Mołotow i rozbiór Polski między ZSRR a III Rzeszę podkreśliły jasno fakt, iż Polska ma dwóch wrogów. Odzwierciedlała to organizacja ruchu oporu. Jedyną nadzieją była klęska Niemiec na zachodzie, tak jak w 1918 r. Wówczas można by było zmusić Sowietów do ustąpienia z Polski w sposób pokojowy lub za pomocą zbrojnego powstania. Po upadku Francji ten scenariusz był mniej prawdopodobny, natomiast niemiecka agresja na ZSRR przyniosła pakt Sikorski–Majski i perspektywę przynajmniej tymczasowej współpracy polsko-radzieckiej. Niemiecka agresja na Związek Radziecki zwiększała także rolę polskiego ruchu oporu, jako że przez Polskę biegły niemieckie linie komunikacyjne. Armia Krajowa coraz skuteczniej prowadziła działania sabotażowe i wywiadowcze oraz podkopywała morale przeciwnika za pomocą propagandy. Polski ruch oporu stał się najskuteczniejszym ruchem europejskim i zrodził nie tylko podziemną armię, ale Państwo Podziemne, które zapewniało obywatelom alternatywne struktury obok brutalnych rządów niemieckich. W roku 1943 Armia Krajowa wiązała już znaczne siły Niemiec i ich sojuszników. Jednakże nieufność między Polakami a Sowietami nigdy nie znikła. Ujawnienie zbrodni w Katyniu aż nazbyt jasno ukazało prawdziwy charakter radzieckich intencji wobec Polski. Gdy Wehrmacht został zepchnięty do obrony po klęskach pod Stalingradem i Kurskiem, długofalowe plany Stalina względem Polski ponownie wysunęły się na pierwszy plan, Armia Krajowa zaś stała się przeszkodą na drodze do utworzenia komunistycznej Polski. Na terenie Polski Stalin zwalczał dwóch przeciwników: Niemców oraz Armię Krajową i polskie elity. Na próżno Polacy czekali na pomoc od Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych; oba mocarstwa nie chciały wywierać presji na Stalina, obawiając się zerwania koalicji. Dlatego akcja „Burza” oraz przede wszystkim powstanie warszawskie były z góry skazane na porażkę. Po usunięciu Niemców z Polski dla większości mieszkańców z wyjątkiem niewielkiej grupy komunistów zmieniło się niewiele poza przeciwnikiem. Na terenach wschodnich Polacy byli wywożeni w głąb ZSRR lub przesiedlani siłą na zachód. Na pozostałym obszarze PKWN opierał się na sile NKWD, które zapewne było skuteczniejsze niż Gestapo. Po raz kolejny żołnierze AK i NZW zaszyli się w lasach, ale pozbawieni zaopatrzenia, wobec nieustannych działań
przeciwpartyzanckich, nie mieli większych szans na sukces. Sfałszowane wybory 19 stycznia 1947 r. otworzyły drogę do utworzenia stalinowskiego reżimu. Czy heroiczny i jedyny w swoim rodzaju polski ruch oporu był – jak często się to zdarzało w najnowszej historii Polski – odważny, idealistyczny, lecz skazany na zagładę? To prawda, że stanowił poważną siłę w walce z Niemcami aż do chwili, gdy został złamany w powstaniu warszawskim na skutek niepisanego porozumienia między Niemcami a Sowietami. Zgodnie z pragnieniami tych ostatnich polskie podziemie nigdy nie podniosło się po tej klęsce, nie zdołało też wywalczyć po wojnie wolnej i niepodległej Polski. Oficerowie i ziemianie, którzy odegrali tak wielką rolę w ruchu oporu, zostali wyeliminowani lub pozbawieni własności. Odtąd to robotnicy przemysłowi mieli rzucać komunistom wyzwania w latach 1956, 1970, 1976, by w 1980 r. utworzyć ruch „Solidarność”. Odwaga, upór i wola walki polskiego ruchu oporu jednakże nie zostały przez Sowietów zapomniane. Stalin próbował zgnieść go siłą, ale jego następcy byli ostrożniejsi. Ukazują to wydarzenia z Poznania w 1956 r., gdy robotnicy w zakładach kolejowych wyszli na ulicę, domagając się „chleba i wolności” oraz wycofania wojsk radzieckich. Doprowadziło to do przewrotu we władzach partii komunistycznej i powrotu Gomułki do władzy. Chruszczow początkowo rozważał użycie Armii Czerwonej do pacyfikacji Polski, ale się wycofał, stwierdzając, że „znalezienie powodu na rozpoczęcie zbrojnego konfliktu byłoby bardzo proste, jednakże znalezienie sposobu na jego zakończenie byłoby trudne”. Pewną rolę w tym rozumowaniu mogły odegrać uparcie krążące plotki, że w wypadku agresywnych działań Armii Czerwonej Wojsko Polskie było gotowe uderzyć na wschodnie Niemcy i położyć kres panowaniu radzieckiemu w Europie Środkowej! W 1956 r. stalinizm ustąpił miejsca Gomułkowskiemu narodowemu komunizmowi, przez co Polska stała się jednym z najbardziej niezależnych radzieckich satelitów aż do ogłoszenia w grudniu 1981 r. stanu wojennego. Jednakże dopiero po upadku komunizmu w ZSRR w latach 1989–1990 miała się odrodzić naprawdę demokratyczna Polska.
[37] Piotr Szewczyk, ps. „Czer”, cichociemny. [38] Z. Klukowski, Zamojszczyzna 1944–1959, s. 182. [39] Tamże, s. 202. [40] Tamże, s. 229. [41] Z. Klukowski, Zamojszczyzna 1944–1959, s. 231. [42] Tamże, s. 248. [43] Z. Klukowski, Zamojszczyzna 1944–1959, s. 240.
Załącznik 3: Słowniczek nazw i skrótów
Abweh‐ ra
niemiecki wywiad wojskowy
AK
Armia Krajowa
AL
Armia Ludowa
BCh
Bataliony Chłopskie
Oddział II
Oddział II polskiego Sztabu Głównego, odpowiedzialny za wywiad
Oddział VI
Oddział VI polskiego Sztabu Naczelnego Wodza, odpowie‐ dzialny za łączność z Polską i innymi terenami okupowany‐ mi
linia Curzo‐ na
wschodnia granica Polski, proponowana przez lorda Curzo‐ na w 1919 r.
Einsat‐ zgruppe
grupa operacyjna niemieckiej policji bezpieczeństwa
EU/P Sekcja
SOE zajmująca się działaniami polskimi poza granicami Polski
Gesta‐ po
Geheime Staatspolizei, niemiecka tajna policja państwo‐ wa
IWM
Imperial War Museum
ŻZW
Żydowski Związek Wojskowy
KB
Korpus Bezpieczeństwa (AK)
Kedyw
Kierownictwo Dywersji, stąd oddziały Kedywu
KPP
Komunistyczna Partia Polski
Kripo
Kriminalpolizei, niemiecka policja kryminalna
KRN
Krajowa Rada Narodowa
Lu‐ ftwaffe
niemieckie siły powietrzne
MI5
brytyjski wywiad wojskowy
MI(R)
oddział badawczy brytyjskiego wywiadu wojskowego
Akcja „N”
polskie działania w ramach wojny psychologicznej z Niem‐ cami
NA
National Archives, brytyjskie archiwa państwowe
NKWD
Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych, odpowiedzialny za bezpieczeństwo, wywiad i więziennictwo
NOW
Narodowa Organizacja Wojskowa
NSZ
Narodowe Siły Zbrojne
Ober‐ grup‐ penfüh‐ rer
wysoki stopień wojskowy w SS, niższy jedynie od Reichs‐ führera SS (Heinricha Himmlera)
Ord‐ nung‐ spolizei
Orpo, niemiecka policja porządkowa
PAL
Polska Armia Ludowa
PIAT
Projector, Infantry, Anti-Tank (brytyjska wyrzutnia poci‐ sków przeciwpancernych)
PKWN
Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego
PPR
Polska Partia Robotnicza
PPS
Polska Partia Socjalistyczna
PSL
Polskie Stronnictwo Ludowe
SPP
Studium Polski Podziemnej, Ealing, Londyn
Reich‐ sarbeit‐ samt
Urząd Pracy Rzeszy
sanacja
stronnictwo polityczne rządzące Polską od przewrotu ma‐ jowego
SD
Sicherheitsdienst, niemiecki Urząd Bezpieczeństwa
SOE
Special Operations Executive, brytyjskie biuro operacji specjalnych
SS
Schutzstaffeln, oddziały ochronne, powołane do fizycznej ochrony Hitlera, które jednakże od 1939 r. kontrolowały policję i miały własne siły zbrojne, Waffen-SS
SZP
Służba Zwycięstwu Polski
Organi‐
niemiecka organizacja dostarczająca siły roboczej dla pro‐
zacja Todta
jektów budowlanych, założona w 1933 r. przez Fritza Tod‐ ta, od 1940 r. w coraz większym stopniu korzystająca z pracy jeńców wojennych i robotników przymusowych
TRJN
Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej
V-1
Vergeltungswaffe 1, niemiecki pocisk samosterujący
V-2
Vergeltungswaffe 2, niemiecka rakieta balistyczna
volks‐ deut‐ sche
osoby niemieckiego pochodzenia mieszkające w Polsce
„Wa‐ chlarz”
organizacja dywersyjna Armii Krajowej działająca na tere‐ nie wschodniej Polski
WaffenSS
siły zbrojne SS
Wehr‐ macht
niemieckie siły zbrojne
WiN
Wolność i Niezawisłość, antykomunistyczna organizacja konspiracyjna
WSOP
Wojskowa Służba Ochrony Powstania
Żegota
Rada Pomocy Żydom
ŻOB
Żydowska Organizacja Bojowa
ZPP
Związek Patriotów Polskich
ZWZ
Związek Walki Zbrojnej
Załącznik 5: Wspomnienia ocalałych
W yw iad autor a z J anem Br odzkim , 30 s ier pnia 2011 r . W 1939 r. Jan Brodzki był szesnastolatkiem. W chwili rozpoczęcia wojny znajdował się w Warszawie, 7 września jednakże, jak wszyscy nastolatkowie w wieku 15–16 lat, otrzymał rozkaz wymarszu na zachód. Został ranny w głowę, ale 19 października zdołał powrócić do Warszawy. Po wyleczeniu rany znalazł się w zupełnie innym świecie. Nie mógł skończyć szkoły i musiał przez pewien czas pracować w niewielkiej firmie transportowej, założonej przez jego kuzyna, wykorzystującej nielegalnie zatrzymane konie. Przewozili wszelkiego rodzaju „trefne” towary – najpewniej zaopatrując rozkwitający czarny rynek. W 1941 r. jednakże Janowi udało się rozpocząć szkołę zawodową, po której ukończeniu w 1943 r. podjął pracę w laboratoriach firmy farmaceutycznej „Motor”. Nie wstąpił do AK, ale po wybuchu powstania warszawskiego został członkiem Biura Informacji i Propagandy na Mokotowie. 25 września przedostał się do Śródmieścia, po siedemnastu godzinach marszu kanałami. Po drodze się zgubił i choć nie był wysportowany, musiał pokonywać ponaddwumetrowe podziemne mury. Wspomina, że jeden z węzłów kanałów przypominał sklepioną katedrę. W Śródmieściu odnalazł matkę, która prowadziła garkuchnię, po czym wstąpił do oddziału AK swojego kuzyna. Po kapitulacji 2 października jego oddział patrolował miasto wraz z Niemcami, kontrolując przebieg ewakuacji. Jak wspominał, widział Niemców podpalających to, co zostało z Warszawy. 17 października skierowano go do Stalagu IVB w Mühlbergu w Niemczech. Po wyzwoleniu przez Sowietów wiosną 1945 r. zdołał uniknąć odesłania do Polski lub wywiezienia w głąb ZSRR – powiedział, ku wielkiemu zaskoczeniu radzieckiego członka Komisji Międzysojuszniczej, że został wzięty do niewoli w Afryce Wschodniej i przed powrotem do kraju musi odebrać zaległy żołd. Przetransportowano go samolotem do
Brukseli, po czym do Bushy Heath pod Londynem, gdzie dzięki pomocy przesłuchującego go oficera podkreślił, że jest żołnierzem, więc z tego powodu odesłano go do oddziałów polskich w Kirkcaldy w Szkocji.
W yw iad autor a z H anną Skr zyńs ką, 30 s ier pnia 2011 r . Wybuch wojny zaskoczył Hannę – jak wielu jej rodaków – podczas wakacji spędzanych we wschodniej Polsce. Zdołała powrócić do Warszawy i odnaleźć matkę oraz resztę rodziny. Ponieważ Niemcy zlikwidowali szkolnictwo ponadpodstawowe poza zawodowym, zamiast do gimnazjum i liceum musiała uczęszczać do szkoły dla szwaczek. Była harcerką i uczyła się zasad pierwszej pomocy, ale szybko ją to znudziło i zapragnęła wstąpić do konspiracji. Pierwszy kontakt nawiązała z organizacją komunistyczną, jednakże dzięki pomocy przyjaciół zdołała dotrzeć do organizacji narodowej. Wstąpiła do NOW, gdzie otrzymała numer 143 i funkcję łączniczki. Była to niekiedy niebezpieczna praca. Gdy pewnego razu przenosiła ważny meldunek zapisany na bibułce papierosowej ukrytej w rękawiczce, została zatrzymana przez policję i przeszukana; na szczęście policjanci nie kazali jej zdjąć rękawiczek. Innym razem, tuż przed godziną policyjną 22 czerwca 1941 r., wracała pospiesznie do domu, gdy tramwaj został zatrzymany z powodu przemarszu niekończącej się kolumny niemieckich oddziałów maszerujących na wschód. Tłumy czekały na możliwość przekroczenia ulicy. Nagle w kolumnie powstała przerwa i Hanna spróbowała przebiec, ale została zatrzymana przez niemieckiego żandarma, który ją kopnął. Ku jego zaskoczeniu zdołała go powalić na ziemię, po czym „pobiegła co sił w nogach” na drugą stronę drogi. Jak pamięta, po drugiej stronie przechodnie krzyczeli, by zwolniła, bo zwraca na siebie uwagę. Jak się zdaje, miała w czasie wojny wiele szczęścia. Dwa lata później, w 1943 r., policja zrobiła nalot na dom, w którym mieszkali jej rodzice. Została przeszukana przez trzech gestapowców w pokoju dozorcy, przed którym w kolejce stali inni mieszkańcy. Miała kenkartę, więc puszczono ją wolno. Wówczas udało jej się wydostać z kolejki swych rodziców i wyprowadzić ich przez bramę, jako że była już „frei”. W 1942 r. wstąpiła do AK jako łączniczka. W chwili wybuchu powstania miała się stawić w Śródmieściu, ale, tak jak wielu innych akowców, nie zdołała dotrzeć na miejsce zbiórki. Nie wiedziała, że także jej matka i siostra należały do AK. W drodze do Śródmieścia natknęła się na chłopaków budujących barykadę, którzy kazali jej się udać do punktu opatrunkowego. Noc spędziła w piwnicy. W końcu dotarła do centrum, gdzie zameldowała się w batalionie „Gustaw”. Dowódca powitał ją słowami: „Szkoda, że nie jesteś chłopakiem”. Pełniła rolę łączniczki i sanitariuszki w szpitalach; trzykrotnie została zasypana gruzami. 30 sierpnia uciekła, zgięta wpół, kanałami.
Przypadek sprawił, że szybko odnalazła matkę, która pracowała w oddziale zaopatrzeniowym i potrzebowała łączniczki. Po kapitulacji powstania pułkownik z Komendy Głównej AK powiedział matce Hanny, że bezpieczniej będzie opuścić Warszawę jeńcom wojennym niż cywilom. Jeńców zebrano w Ożarowie, po czym przewieziono wagonami bydlęcymi przez Fallingbostel i Bergen-Belsen do Oberlangen, gdzie w kwietniu Hanna i jej siostra zostały wyzwolone przez 1. Polską Dywizję Pancerną. Dziewczęta znalazły się pod opieką żołnierzy. Siostra Hanny przeprowadziła się ostatecznie do Belgii, Hanna zaś poślubiła majora Wojska Polskiego, z którym w 1947 r. osiadła w Wielkiej Brytanii. Jej ojciec nie miał tyle szczęścia. Został wywieziony przez Sowietów na Syberię, w końcu 1945 r. zaś powrócił z transportem jeńców wojennych. W 1951 r. został ponownie aresztowany przez komunistów; zwolniono go dopiero w roku 1956.
W yw iad autor a z H aliną Ser af inow icz, 13 w r ześ nia 2011 r . Z pierwszego okresu niemieckiej okupacji Halina pamięta dotkliwe niedobory żywności w Warszawie, gdzie mieszkała. Po wrześniu 1939 r. krótko kontynuowała naukę szkolną, potem jednakże, by pomóc matce, musiała podjąć pracę fryzjerki. Właściciel zakładu był Żydem, ale kierownictwo sprawował najstarszy brat Haliny, który wraz z żoną ukrywał owego właściciela. Halina wstąpiła do konspiracji dopiero w 1944 r., jako że wcześniej była po prostu zbyt pochłonięta pracą i nauką zawodu fryzjerki. Jej dwaj pozostali bracia jednakże dostali się w wicher wojny. Jeden został wywieziony na roboty do fabryki w Berlinie, gdzie miał sabotować w miarę możliwości produkcję. Drugi brat, Henryk, harcerz pasjonujący się sprawami wojskowymi, szybko znalazł się w AK, mimo że najstarszy brat uważał całe podziemie za głupotę. Halina wspomina, że Henryk często wyjeżdżał na całe miesiące i nagle powracał bez zapowiedzi. Trzykrotnie aresztowało go Gestapo, raz został „straszliwie pobity”. Halina uważa, że mogło się tak stać, ponieważ wyglądał na Żyda. W 1944 r. wywieziono go do obozu koncentracyjnego we Flossenburgu, a następnie do Dachau. Zmarł dwa tygodnie po wyzwoleniu przez wojska amerykańskie. Kiedy wybuchło powstanie, Halina, tak jak wielu innych, właśnie wracała do domu. Przedostanie się ze Starego Miasta do Śródmieścia zajęło jej trzy dni. Pragnęła odnaleźć matkę i powiedzieć jej, że wszystko z nią w porządku. Następnie znowu dotarła na Stare Miasto i zgłosiła się do walki. Przydzielono ją do 101. kompanii syndykalistów, wchodzącej w skład Zgrupowania „Róg”. Po sześćdziesięciu latach podziw Haliny dla bojowego ducha i odwagi powstańców się nie zmniejszył: byli oni, jak powiedziała, „prawdziwymi żołnierzami”. Kompania walczyła o Zamek Królewski, następnie zaś broniła archikatedry św. Jana na Starym Mieście. Halina pełniła głównie rolę
łączniczki, przenosząc w torbie granaty ręczne. Dobrze pamięta, że meldunków i rozkazów nie dawano jej na piśmie, zapamiętywała je i powtarzała po drodze przez cały czas. Czasami była też obserwatorką; z okna na piętrze Zamku Królewskiego obserwowała przebieg zaciekłej walki na placu Zamkowym i składała meldunki dowódcy kompanii. Pod koniec sierpnia wraz z kompanią przedostała się kanałami do Śródmieścia. Pamięta, że miejscami woda i szlam sięgały im po piersi. Gdy wyszli z kanałów, powitano ich radośnie, ale i zasypano pytaniami o los zaginionych. Zaginęła również bez śladu matka Haliny. Sama Halina czuła się w Śródmieściu o wiele bezpieczniej. Nadal pełniła rolę łączniczki w kompanii, która weszła w skład batalionu „Bończa”. Po kapitulacji powstania 2 października Halina została wysłana jako jeniec wojenny do Fallingbostel, a następnie do Bergen-Belsen. W ostatnich miesiącach wojny pracowała w Hanowerze przy odgruzowywaniu i rozładunku żywności z wagonów kolejowych. Została wyzwolona przez żołnierzy 1. Polskiej Dywizji Pancernej i powróciła na krótko do Polski.
W yw iad autor a z M ar ią Kar czew s ką-Schejb al ( ps . „M ar zenna”) , 20 w r ześ nia 2011 r . Rodzina Marii mieszkała początkowo na Pradze, ale z powodu bombardowań, najpierw niemieckich w 1939 r., a potem radzieckich w 1942 r., przeniosła się na pierwsze piętro domu przy placu Krasińskich. Maria doskonale pamięta odgłosy walk w getcie w kwietniu 1943 r. Mieszkanie było punktem spotkań jednej z grup konspiracyjnych, ale ojciec kategorycznie zabronił jej udziału. Jak powiedział, jej czas nadejdzie, „gdy zacznie się powstanie”. Czasami w mieszkaniu nocowali żydowscy uchodźcy, których następnie odsyłano na wieś. Pewnego wieczoru, gdy rodziców nie było w domu, do drzwi zapukali niemieccy policjanci, którzy chcieli wiedzieć, czy rodzina ukrywa Żydów. Przerażona Maria w panice była gotowa ich wpuścić, ale policjanci postanowili nie przeszukiwać mieszkania – ku ogromnej uldze ukrywającej się tam akurat Żydówki! Szkołę Marii zamknięto we wrześniu 1939 r. Gdy ją ponownie otwarto jako szkołę zawodową, nauczyciele nielegalnie nadal uczyli zakazanych przedmiotów. W razie pojawienia się Niemców nielegalne podręczniki ukrywano pod ławkami. W końcu jednak gimnazjum zamknięto, Maria zaś otrzymała z Arbeitsamtu list nakazujący podróż do Niemiec. Jej ojciec jednakże dzięki posiadanym kontaktom zdołał znaleźć dla niej pracę w sklepie z nasionami w Warszawie. O godzinie „W” 1 sierpnia 1944 r. Maria wracała ze sklepu do domu. Znalazła się w środku walk i musiała schronić się w piwnicy; do domu powróciła dopiero 3 sierpnia. Następnie wstąpiła do Zgrupowania „Kuba–Sosna” i trafiła jako łączniczka do batalionu „Łukasiński”. Jednym z jej zadań było również szukanie materiałów medycznych w zrujnowanych sklepach. Pod koniec sierpnia, tuż
przed upadkiem Starego Miasta, jej pluton otrzymał rozkaz ewakuacji kanałami. Główne kanały były jednakże tak zatłoczone, że trzeba było skorzystać ze wskazanego przez przewodnika trudnego do znalezienia włazu przy szpitalu psychiatrycznym przy ulicy Daniłowiczowskiej. Maria wraz z około trzydziestką powstańców zeszła do kanału około godziny 20.00. Powiedziano im, że przejście zajmie jakieś trzy godziny. W rzeczywistości jednakże wyszli z kanałów dopiero następnego dnia w południe. W pewnym momencie długa kolumna zatrzymała się przy przeszkodzie; wybuchła panika, niektórzy młodzi mężczyźni zaczęli histerycznie krzyczeć, że chcą ze sobą skończyć. Jak wspomina Maria, to głównie dziewczętom udało się ich uspokoić. Ostatecznie odkryli, że kanał blokują wzdęte zwłoki. Nakazano im na „trzy” jednocześnie pchnąć przeszkodę niczym ludzkim taranem. To zadziałało i mogli ruszyć dalej. W końcu wszyscy wyszli z kanałów koło gmachu Prudentialu na ulicy Świętokrzyskiej. Wiele osób, które poczuły świeże powietrze, straciło przytomność. W czasie marszu tunelami Maria zraniła się w głowę i już wychodząc, zaczęła dostawać gorączki. Jej największym pragnieniem jednak było się wykąpać, toteż weszła do jednej z przygotowanych w tym celu beczek z wodą. W beczce zasnęła, a przed utopieniem uratował ją dowódca, który dostrzegł jej nieobecność. Wyciągnięto ją z beczki, położono na noszach i zdezynfekowano ranę. Nie służyła więcej jako łączniczka, lecz zajmowała się poszukiwaniem żywności. 4 października wymaszerowała z Warszawy do obozu jenieckiego w Ożarowie, gdzie powstańców podzielono na grupy przed transportem do obozów w Niemczech. Znalazła się w Oberlangen, gdzie w kwietniu 1945 r. wyzwolili ją żołnierze 1. Polskiej Dywizji Pancernej. Następnie Maria dokończyła naukę w jednej z polskich placówek oświatowych otwartych na terenie Niemiec. Odrzuciła rady przysłanych z Polski komunistycznych oficerów, którzy namawiali uczniów do powrotu. Zamiast tego skorzystała z planu sporządzonego przez oficera łącznikowego i polskiego księdza i opuściła Niemcy przez przełęcz Brenner. Z 2. Korpusu Polskiego we Włoszech przybyły trzy polskie ciężarówki, rzekomo po zaopatrzenie. Uczennice zajęły w nich miejsca w lesie i pojechały przez przełęcz Brenner aż do Trani koło Bari, gdzie Maria przez trzy miesiące uczyła się w szkole z innymi polskimi dziewczętami, przybyłymi z Afryki i Indii. Po trzech miesiącach wysłano ją do obozu w Anglii. Poślubiła polskiego oficera, dołączyła też do niej matka. Jej ojciec został „wyzwolony” we wschodniej części Niemiec przez Sowietów, którzy wysłali go do pracy w kopalni koło Lipska, gdzie zaginął po nim wszelki ślad.
Fotografie
Fot. 1 Józef Piłsudski (1867–1935)
Fot. 2 Władysław Sikorski (1881–1943)
Fot. 3 Kazimierz Sosnkowski (1885–1969)
Fot. 4 Michał Tadeusz Karaszewicz-Tokarzewski (1893–1964)
Fot. 5 Stefan Starzyński (1893–1943?)
Fot. 6 Witold Pilecki, więzień Auschwitz i powstaniec warszawski, stracony przez bezpiekę w 1948 r.
Fot. 7 Henryk Dobrzański, ps. „Hubal” (1897–1940)
Fot. 8 Franciszek Kleeberg (1888–1941)
Fot. 9 Tadeusz Bór-Komorowski (1895–1966)
Fot. 10 Stanisław Kopański (1895–1976)
Fot. 11 Władysław Raczkiewicz (1885–1947)
Fot. 12 Stefan Rowecki, ps. „Grot” (1895–1944)
Fot. 13 Jan Karski (1914–2000)
Fot. 14 Colin Gubbins (1896–1976)
Fot. 15 Hans Michael Frank (1900–1946)
Fot. 16 Arthur Seyss-Inquart (1892–1946)
Fot. 17 Erich Julius Eberhard von dem Bach (1899–1972)
Fot. 18 Partyzanci AK
Fot. 19 Zbrodnia katyńska – ekshumacja ciał, 1943 r.
Fot. 20-21 Dwa zdjęcia partyzantów AK
Fot. 22 Oddział żydowskich partyzantów działających na Nowogródczyźnie
Fot. 23 Oddział partyzancki „Zbeda”
Fot. 24 Partyzanci z oddziału „Edelman” – żydowscy bojownicy działający na Lubelszczyźnie
Fot. 25 Getto warszawskie – deportacja ludności
Fot. 26-30 Żołnierze AK w czasie powstania warszawskiego
Fot. 31 Żołnierz AK w czasie powstania warszawskiego
Fot. 32 Dzieci w służbie AK, Warszawa, 1944 r.
Fot. 33 Sanitariuszka AK, Warszawa, 1944 r.
Fot. 34 Niemieccy żołnierze w czasie powstania warszawskiego
Fot. 35 Oskar Paul Dirlewanger (1895–1945)
Fot. 36 Niemiecki stukas bombarduje Stare Miasto
Fot. 37 Ruiny Warszawy po powstaniu
Polski ruch oporu 1939-1947 Spis tr eś ci Okładka Karta tytułowa Dedykacja Mapy Podziękowania Tło wydarzeń Polska: państwo zagrożone Planowanie działań partyzanckich Najazd i rozbiór Oblężenie Warszawy, 7–27 września 1939 Utworzenie polskiego rządu na uchodźstwie Opór „powrześniowy” Utworzenie polskiego podziemia Polska pod okupacją Generalne Gubernatorstwo Niemieckie siły okupacyjne Okupacja radziecka Polacy a okupacja Kronika kampanii Opór, wrzesień 1939–czerwiec 1940 Próby centralizacji oporu zbrojnego i unikanie przedwczesnych działań Działania sabotażowe w Rumunii i na Węgrzech Działania organizacyjne, pozyskiwanie zaopatrzenia i akcje sabotażowe w Polsce Upadek Francji Wpływ upadku Francji na ruch oporu w Polsce Londyn wobec polskiego ruchu oporu po upadku Francji Łączność z okupowaną Polską Plany działań na przyszłość Ruch oporu wśród Polonii Narastanie oporu w okupowanej przez Niemców Polsce
Radziecka strefa okupacyjna Skutki dyplomatyczne operacji „Barbarossa” Warunki w Polsce, czerwiec 1941–styczeń 1943 Rosnący opór społeczny Próby zaopatrywania podziemia z powietrza Działania dywersyjne na terenie Polski Akcja „Wachlarz” Wywiad i łączność, 1941–1942 Rozwój Armii Krajowej, czerwiec 1941–grudzień 1942 Brytyjscy jeńcy a polskie podziemie Walka za pomocą słowa Widmo komunizmu: komunistyczne grupy partyzanckie, 1941–1942 Kryzys zamojski Polski ruch oporu we Francji Ambitne projekty dyplomatyczne Pogarszające się stosunki pomiędzy rządem polskim a ZSRR Katyń Anglo-amerykański appeasement wobec ZSRR Sytuacja w Polsce, styczeń 1943–sierpień 1944 Reorganizacja Państwa Podziemnego Zamachy Gestapo kontratakuje Wywiad, 1943–1944 Projekty rakiet balistycznych i samolotów Zagrożenie komunistyczne, 1943–1944 Żydowski ruch oporu a Polacy Powstanie w getcie warszawskim, kwiecień–maj 1943 r. Opór w pozostałych gettach „Żegota” i polska pomoc dla Żydów Działania partyzanckie: AK Akcja „Burza” Zaopatrywanie AK z Włoch Akcje „Jula” i „Ewa”, kwiecień 1944 Działania partyzanckie: GL/AL oraz „leśni” Wkroczenie Armii Czerwonej na terytorium Polski
Niepowodzenie polityczne akcji „Burza”, styczeń–lipiec 1944 Interwencja SOE, maj 1944 Opór za frontem niemieckim w Generalnym Gubernatorstwie, styczeń–lipiec 1944 Armia Czerwona przekracza Bug Polski ruch oporu w Europie Powstanie warszawskie – decyzja o zrywie Wybuch powstania, 1–5 sierpnia Kontrakcja niemiecka Atak na Stare Miasto, 8–19 sierpnia Powstańcy wycofują się ze Starego Miasta Śródmieście, Mokotów i Żoliborz Postawa Związku Radzieckiego Pomoc z Zachodu: za mało i za późno Wrzesień: dalszy opór Kapitulacja Ludność cywilna podczas powstania Trzy Polski, październik 1944 Opozycja wobec PKWN Odbudowa Państwa Podziemnego w Generalnym Gubernatorstwie Konferencja w Moskwie, październik 1944 Próba reorganizacji AK Zaopatrzenie i łączność Skierowanie Brytyjskiej Misji Wojskowej do Polski Wywiad, sabotaż i działania partyzanckie na terenie Generalnego Gubernatorstwa, październik 1944–styczeń 1945 AL i NSZ Ofensywa radziecka, styczeń 1945 Kontynuacja wojny z Niemcami poza granicami Polski Pokłosie Rozwiązanie AK i powstanie organizacji „NIE” Walka i konspiracja Koniec Państwa Podziemnego, marzec–czerwiec 1945 Bunt, kwiecień–lipiec 1945 Utworzenie Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej i pierwsza amnestia Wsparcie podziemia przez Polaków zza granicy
Generał Anders a rząd polski na uchodźstwie Referendum i wybory powszechne, 1946–1947 Ocena Załącznik 1: Kalendarium najważniejszych wydarzeń Załącznik 2: Biogramy najważniejszych postaci Załącznik 3: Słowniczek nazw i skrótów Załącznik 4: Zestawienia sił i danych statystycznych Załącznik 5: Wspomnienia ocalałych Fotografie Źródła Karta redakcyjna
Tytuł oryginału The Polish Underground 1939-1947 Copyright © David G. Williamson 2012 Copyright © maps Christopher Summerville 2012 All rights reserved Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2015 Informacja o zabezpieczeniach W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa. Redaktor: Krzysztof Tropiło Projekt i opracowanie graficzne okładki: Zbigniew Mielnik Fotografia na okładce Eugeniusz Lokajski „Brok”/źródło: Muzeum Powstania Warszawskiego Wszystkie reprodukcje zamieszczono w książce jak w wydaniu oryginalnym. Wydawca podjął wszelkie starania w celu ustalenia właścicieli praw autorskich. W wypadku jakichkolwiek uwag czy niedopatrzeń prosimy o kontakt z wydawnictwem. Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Polski ruch oporu 1939-1947, wyd. I, Poznań 2015) ISBN 978-83-7818-929-9 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40; fax 61-867-37-74 e-mail:
[email protected]