Spis treści Karta redakcy jna Dedy kacja Część I Część II Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Część III Przy pisy
Ty tuł ory ginału: OORLOG EN TERPENTIJN Przekład: ALICJA OCZKO Redaktor prowadzący : ADAM PLUSZKA Redakcja: EWA KANIOWSKA Korekta: AGNIESZKA RADTKE, JAN JAROSZUK Projekt okładki, opracowanie graficzne i ty pograficzne: ANNA POL Łamanie: ANNA HEGMAN Zdjęcie na okładce: © Stephan Vanfleteren Pozostałe zdjęcia pochodzą z archiwum autora. Fragment Na Zachodzie bez zmian Ericha Marii Remarque’a w przekładzie Ry szarda Wojnakowskiego. Fragment Czuję. Zawrót głowy W.G. Sebalda w przekładzie Małgorzaty Łukasiewicz. Oorlog en terpentijn Copy right © 2013 by Stefan Hertmans Originally published by De Bezige Bij, Amsterdam. Copy right © for the translation by Alicja Oczko Copy right © for the Polish edition by Wy dawnictwo Marginesy, Warszawa 2015
Przekład powstał dzięki wsparciu finansowemu Flemish Literature Fund (www.flemishliterature.be)
Warszawa 2015 Wy danie pierwsze ISBN 978-83-65282-03-3 Wy dawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a 01-540 Warszawa tel. (+48) 22 839 91 27 e-mail:
[email protected] Konwersja: eLitera s.c.
MO JEMU O JCU
Dni stoją nieuchwytne niczym aniołowie w złocie i błękicie ponad pierścieniem zniszczenia. E.M. REMA RQ U E NA ZACH O D ZI E BEZ ZM I AN
Darmowe eBooki: www.eBook4me.pl
I
.
Pierwsze wspomnienie dziadka mam z plaży w Ostendzie – sześćdziesięciosześcioletni mężczy zna, przy kładnie w granatowy m garniturze, niebieską łopatką swojego wnuka wy kopał pły tki dołek, którego usy pany brzeg spłaszczy ł, by w miarę wy godnie mogli w nim z żoną usiąść. Niewy soki nasy p z ty łu nieco podwy ższy ł, żeby ich osłaniał przed sierpniową bry zą lądową nawiewającą na cofającą się linię fal pod wy sokimi smugami mgły. Zdjęli buty i skarpety i delikatnie poruszają palcami u nóg, rozkoszują się chłodem głębiej położonego, wilgotnego piasku – mnie jako sześciolatkowi zachowanie ty ch dwojga, wiecznie ubrany ch w czerń, szarości lub granat, wy daje się niezwy kle fry wolne. Pomimo ciepła i plaży dziadek ma na niemal ły sej głowie swoje czarne borsalino, jest ubrany w nieskazitelnie białą koszulę i jak zawsze nosi czarną kokardę, dużą, większą niż kokardy zwy kle by wają, która poza ty m ma dwa zwisające końce, co z daleka wy gląda, jakby przy wiązał sobie do szy i sy lwetkę czarnego anioła rozpościerającego skrzy dła. Moja matka szy ła te osobliwe kokardy zgodnie ze wskazówkami dziadka. Przez całe jego długie ży cie nie widziałem go inaczej niż z taką czarną kokardą z końcami jak poły fraka; musiał ich mieć dziesiątki, jedna z nich leży tu gdzieś między moimi książkami, relikt odległej, utraconej epoki. Po półgodzinie siedzenia na piasku zdjął jednak mary narkę, potem rozpiął złote spinki do mankietów i schował je do lewej kieszeni, następnie nawet podwinął rękawy koszuli, a raczej dwa razy je założy ł, dokładnie pod łokieć, każde zagięcie na szerokość wy krochmalonego mankietu, i teraz siedzi ze starannie złożoną mary narką udrapowaną na lewy m ramieniu – jedwabna podszewka lśni w popołudniowy m świetle – jakby pozował do impresjonisty cznego portretu. Jego wzrok zdaje się zatracać w odległy m tłumie ludzi, w poły kaczu ży letek, w ochlapujący ch się dzieciach, nawołujący ch i śmiejący ch się wy cieczkowiczach, którzy trzy mają się jedni drugich, jakby znowu by li dziećmi. To, co widzi, jest niczy m ruchomy obraz Jamesa Ensora, chociaż nie znosi dzieł tego bluźnierczego ostendczy ka o angielskim nazwisku. Ensor jest „bazgrolem”, a „bazgrol” stanowi obok „kaszmendy ” i „gawiedźstwa” najgorsze słowo przy gany, jakiego może wobec kogoś uży ć. To są bazgrole, ci współcześni malarze: nie mają już żadnego pojęcia o fijnschilderen[1] , o wszy stkich subtelny ch aspektach dawnego, szlachetnego sty lu malarskiego. Coś tam robią bez ładu i składu, przestali respektować zasady anatomii, nawet nie wiedzą, jak się kładzie laserunek, nie mieszają już sami farb, uży wają terpenty ny, jakby to by ła woda, nie mają pojęcia o własnoręczny m tłuczeniu pigmentu, o delikatny m oleju lniany m czy stosowaniu sy katy wy – nic dziwnego, że nie ma już wielkich malarzy.
Wiatr nieco się ochładza, dziadek z powrotem wy jmuje z kieszeni mary narki spinki do mankietów, odwija rękawy, starannie zapina koszulę, wkłada mary narkę i troskliwie pomaga żonie ułoży ć na ramionach oraz lśniący m koku jej ciemnosiwy ch włosów czarną koronkową manty lkę. – Chodź, Gabrielle – mówi. Oboje wstają, biorą do ręki buty, rozpoczy nają trochę mozolną wspinaczkę ku promenadzie, on ze spodniami jeszcze podwinięty mi na jakieś piętnaście centy metrów, ona z czarny mi pończochami upchnięty mi w buty, tak że widzę cztery białe ły dki pod ciemny mi torsami wolno i równomiernie poruszające się nad piaskiem. Dziadkowie idą w kierunku kamienny ch schodów, który mi mogą się dostać na wał. Tam usiądą na najbliższej ławeczce, będą długo otrzepy wać i czy ścić nogi, wkładać czarne skarpety na alabastrowe stopy, zawiązy wać buty ty m, co w tamty ch czasach nazy wało się jeszcze rijgkoorden – „troczkami do sznurowania”, a nie „sznurowadłami”. Ja sam, po ty m jak zawalił się mój sy stem kory tarzy z duży mi kamienny mi kulkami – moimi ulubiony mi bonketten – trzęsąc się, pobiegłem do matki. – Morze znów wraca – mówi, rozcierając mnie, żeby m się zagrzał, a nad wy dmami za nami pojawiają się pierwsze kłębiaste chmury. Wiatr czochra głowy wy dm; jakby swoimi podmuchami mierzwił wy dmom włosy, a te duże zwierzęta w kolorze piasku zapierały się przed nadchodzący m wieczorem. Dziadek ma już w ręce swoją lśniącą, pokry tą pokostem laskę z wiązowego drewna; odrobinę niecierpliwie czeka, aż wszy scy dotrzemy na promenadę. Potem idzie przodem; nie
jest wy soki, metr sześćdziesiąt osiem, jak często sam mówi, lecz tam, gdzie się pojawia, ludzie się rozstępują. Głowa prosto, lśniące nienaganną czernią wy sokie buty, spodnie w ostry kant, milcząca żona u ramienia, a w drugiej ręce laska – tak, w pewny m sensie zniecierpliwiony, idzie przed nami, odwracając się od czasu do czasu i wołając, że się spóźnimy na pociąg, jeśli będziemy się tak guzdrali. Chodzi jak wojskowy w stanie spoczy nku, to znaczy, nie tłukąc ociężale piętami, lecz zawsze najpierw opadając na poduszkę stopy, bo tak należy, od ponad pół wieku. Potem w jakiś sposób znika z moich wspomnień, a ja, ogarnięty nagły m przy pły wem jasności tej sceny z dawnej przeszłości, czuję się tak zmęczony, że mógłby m z miejsca zapaść w sen.
* Moim następny m wspomnieniem z nim związany m, bez żadnego przejścia, jest obraz cicho płaczącego mężczy zny – siedzi przy mały m stoliku, przy który m malował i pisał, ubrany w swój szary chałat, w czarny m kapeluszu na głowie. Żółte światło poranka wpada przez małe, obrośnięte winoroślą okno. W ręce trzy ma jedną z wielu reprodukcji, które regularnie wy ry wał z książek o sztuce, by wy korzy stać podczas sporządzania kopii (przy mocowy wał reprodukcję do deseczki, którą dwoma drewniany mi klamerkami przy pinał do palety malarskiej); trzy ma ilustrację w rękach, nie mogę dostrzec, co na niej jest, ale widzę, że po policzkach spły wają mu łzy i że w ciszy coś szepcze. Wbiegłem po trzech schodkach do jego niewielkiej pracowni, żeby mu powiedzieć, że wy kopałem szkielet szczura; teraz szy bko i po cichu się wy cofuję, moje kroki tłumi dy wan na stopniach, z powrotem zamy kam drzwi jego pokoju, lecz później, kiedy pije na dole kawę, zakradam się na górę i na stoliku znajduję ilustrację: to obraz nagiej kobiety, odwróconej plecami do widza, szczupłej kobiety z ciemny mi włosami. Leży na jakiejś sofie albo łóżku przed czerwoną kotarą, jej spokojnie zadumaną twarz widać w lustrze, które trzy ma przed nią kupidy n z niebieską wstążką na ramieniu; jej nagie plecy i krągłe pośladki są wy eksponowane. Mój wzrok przesuwa się na kruche ramiona, włosy delikatnie kręcące się na szy i, to znów na niemal obscenicznie zwróconą w stronę patrzącego pupę; przestraszony odkładam obrazek, schodzę na dół, dziadek jest w kuchni. Stoi przy mamie i śpiewa jej po francusku piosenkę, którą pamięta z czasów wojny.
* Lata mojego dzieciństwa zarosły jego opowieściami o pierwszej wojnie światowej, ciągle ty lko ta wojna: niejasne czy ny bohaterskie na błotnisty ch równinach w deszczu bomb, wśród turkoczący ch wy strzałów z karabinów, zjaw krzy czący ch w ciemności, wy wrzaskiwany ch po francusku rozkazów, to wszy stko przedstawiane z duży m wy czuciem efektu z jego bujanego fotela – drut kolczasty by ł wszechobecny, przy naszy ch uszach latały szrapnele, stukały pistolety maszy nowe, race kreśliły wy soki łuk na ciemny m firmamencie, odpalano moździerze i haubice, ty siąc bomb i granatów, podczas gdy sączące herbatę ciotki potakiwały z zachwy tem, a ja sam nie zapamiętałem wiele ponad to, że dziadek musiał by ć bohaterem w czasach dla mnie równie odległy ch jak średniowiecze, o który m uczy łem się w szkole. No
cóż, bohaterem i tak już by ł, dawał mi lekcje szermierki, ostrzy ł mój scy zory k, nauczy ł, jak ry sować chmury przez delikatne wy cieranie gumką kształtów, które najpierw naniosło się kawałkiem spalonego drewna z kominka, albo jak oddać niezliczone liście na drzewie, w rzeczy wistości ich wszy stkich nie ry sując – prawdziwa tajemnica sztuki, jak mówił. Opowieści by ły po to, żeby je zapominać, bo przecież wciąż powracały, nawet najdziwniejsze historie o sztuce i arty stach. To, że stary Beethoven z taką obsesją pracował nad dziewiątą sy mfonią, ponieważ by ł głuchy, już wiedziałem, lecz pewnego dnia doszła do tego zatrważająca informacja, że nawet nie zadawał sobie trudu, żeby w trakcie pracy stosownie udać się do toalety, ty lko po prostu „załatwiał swoją potrzebę obok fortepianu”, przez co – cy tuję – „piękną pieśń o ty m, że wszy scy ludzie stają się braćmi, komponował przy stercie kup”. Wy obrażałem więc sobie wielkiego głuchego jak pień kompozy tora w wiedeńskim wnętrzu ze złocisty mi kapitelami, w bujnej peruce, pończochach i kaloszach, obok metrowej wy sokości stosu odchodów w kształcie piramidy. I za każdy m razem, gdy rozbrzmiewało przepiękne adagio z Pastoralnej podczas jednego z nudny ch, długich niedzielny ch popołudni, kiedy rodzice i dziadkowie, kiwając głowami w takt radia, siedzieli na brązowej sofie ozdobionej kwiatowy mi moty wami, widziałem górę łajna obok lśniąco polakierowanego szpinetu; kukułka z Lasu Wiedeńskiego kukała między instrumentami dęty mi i skrzy pcami, a dziadek miał mocno zamknięte oczy : szacunek dla romanty cznego geniuszu, w który święcie wierzy ł, nie pozwalał mu w takich momentach patrzeć na powszedniość domowników. Dopiero wiele lat później uświadomiłem sobie, że on sam przez blisko półtora roku rzeczy wiście ży ł obok sterty odchodów – w nędzny ch okopach, w który ch gdy ty lko wy sunęło się głowę ponad krawędź, by swoją potrzebę załatwić gdzie indziej, za karę dostawało się kulę w łeb. To, o czy m chciał zapomnieć, wracało więc w strzępach opowieści, w absurdalny ch detalach i bez względu na to, czy owe strzępy i detale doty czy ły piekła, czy nieba, musiałem się nieźle nagłowić, żeby coś zrozumieć z tego, co się w nim przez całe ży cie rozgry wało: tej walki między pragnieniem wzniosłości a trzy mający m go w uścisku wspomnieniem śmierci i zagłady.
* W domu dziadek stale nosił tak zwane chałaciki, zawsze te same białe lub jasnoszare krótkie fartuchy robocze długości staroświeckich szlafroków, zakładane na białą koszulę z kokardą. Mimo że mama i jej mama prały je i gotowały, te bawełniane stare chałaciki, które nosił z niejakim wdziękiem, zawsze by ły pełne kolorowy ch plam: rozmazane smugi farby olejnej we wszy stkich kolorach tęczy, odciski palców wzdłuż i wszerz, kompozy cja niedbały ch, intry gujący ch pręg, kapry śne graffiti jako pozostałości prawdziwej pracy. Prawdziwą pracą, którą po przejściu na wcześniejszą emery turę z powodu inwalidztwa wojennego mógł spokojnie wy kony wać od czterdziestego piątego roku ży cia, by ło malowanie dla przy jemności. Niewielka pracownia, w której dzień w dzień stał przy mały m oknie, pachniała olejem lniany m, terpenty ną, płótnem, farbą olejną. Tak, nawet zapach duży ch, przy cinany ch nożem na wy miar kawałków gumki do wy cierania by ł wy czuwalny w niepowtarzalnej mieszaninie tworzącej ten klimat, w blasku nieskończony ch cichy ch godzin, które spędzał na gorliwy m i bezowocny m naśladowaniu mistrzów. By ł wirtuozowskim
kopistą, który posiadł wszelkie tajniki dawny ch materiałów i preparatów, uży wany ch przez malarzy od czasów renesansu. Po wojnie chodził w swoim rodzinny m mieście na wieczorowe lekcje ry sunku i malarstwa, mimo że odradzał mu to jego świętej pamięci ojciec, malarz fresków w kościołach i kaplicach. Chociaż w tamty ch czasach musiał także wy kony wać ciężką pracę fizy czną, nie poddawał się i w chwili, gdy mniej więcej miał już za sobą normalny wiek pozwalający na zawarcie małżeństwa, posiadał „świadectwo wy kształcenia w zakresie fijnschilderen i ry sunku zgodnie z anatomią”. Ze swojego okna widział zakręt dolnej Skaldy, łąki z powolny mi krowami, głęboko zanurzone barki przepły wające co rano z warkotem i pły tko zanurzone, szy bciej przemy kające puste statki, które pod wieczór opuszczały miasto. Niezliczoną ilość razy malował ten widok, za każdy m razem w inny m świetle i odcieniach, o innej porze dnia, innej porze roku, w inny m nastroju. Każdy listek czerwonej winorośli malował z natury – widocznie sztuka chce jednak czasem wy jątków od swojej nadrzędnej zasady iluzji – i dzięki temu, kiedy kopiował jakiś detal Ty cjana czy Rubensa, by ł wy trenowany w cierpliwości, celny m szkicowaniu węglem czy grafitem, w tajnikach mieszania kolorów, rozcieńczaniu pigmentów, odpowiednio długim odczekiwaniu po nałożeniu pierwszej warstwy, żeby na nią nanieść kolejną, która ma wy woły wać wrażenie głębi i przejrzy stości – drugiej z wielu prawdziwy ch tajemnic sztuki. Jego wielką pasją by ły korony drzew, chmury i udrapowane materiały. Dawał się ponieść ty m bezkształtny m kształtom, odpły wał w marzeniach do krainy światła i ciemności, chmur zasty gły ch w farbie olejnej, chiaroscuro, do świata, w który m ludzie mu się nie narzucali, bo by ło coś – trudno dociec co takiego – co się w nim załamało. Płochliwość stale mieszała się w nim z serdecznością, jakby nieustannie miał obawy, że ktoś podejdzie zby t blisko, dlatego że on sam by ł zby t uprzejmy. Jednocześnie przepełniała go swego rodzaju wy ższa, szlachetniejsza forma przy jaznej prostoduszności, naiwności, która stanowiła podstawę jego pogodnego nastroju. Jego małżeństwo z Gabrielle by ło niezmącone dla ty ch, którzy patrzy li na nie z boku. Zrośnięci ze sobą jak dwa stare drzewa, które przez dziesiątki lat przedzierały się nawzajem przez swoje korony w walce o skąpe światło, wiedli proste ży cie, przery wane jedy nie nieskrępowaną wesołością córki, ich jedy nego dziecka. Dni znikały w fałdach rozproszonego czasu. On malował. Służąca za atelier pracownia – trzy schodki do góry z niewielkiego kory tarza – stanowiła zarazem ich sy pialnię; to nieprawdopodobne, jak oczy wiste by ło kiedy ś dla ludzi ży cie w małej przestrzeni. Pod ścianą, za jego stolikiem do pracy stało łóżko, więc żona we śnie mogła się opierać o ścianę, bo w ty m, by ło nie by ło, wąskim łóżku spała daleko od niego. Fałdy i chmury ; korony drzew i woda. W najlepszy ch z jego zdecy dowanie trady cy jny ch prac pojawiały się za każdy m razem bezkształtne plamy, dziwne abstrakcy jne masy, które sam uważał za wierność przy rodzie, za malowanie według modelu, który Bóg stawiał mu przed oczami, a za który m on w swojej codziennej pracy pokornego kopisty musiał podążać z nad wy raz rzetelną cierpliwością. Zarazem stanowiły jednak my to, które wiernie płacił jako formę żałoby po przedwczesnej utracie ojca, pokornego malarza kościelnego Franciscusa.
* Ponad trzy dzieści lat przechowy wałem i trzy małem w zamknięciu zeszy ty, w który ch starannie, niezrównany m przedwojenny m pismem zanotował swoje wspomnienia; dał mi je kilka miesięcy przed śmiercią, w 1981 roku. Miał wtedy dziewięćdziesiąt lat. Urodził się w 1891 roku, jego ży cie nie wy dawało się niczy m więcej, jak przeskoczeniem przez siebie dwóch cy fr w roczniku. Między ty mi dwiema datami miały miejsce dwie wojny, tragiczne masowe rzezie, najbardziej bezwzględny wiek w całej historii ludzkości, powstanie i upadek nowoczesnej sztuki, światowa ekspansja przemy słu motory zacy jnego, zimna wojna, rozwój i upadek wielkich ideologii, wy nalezienie bakelitu, populary zacja telefonu i saksofonu, industrializacja, przemy sł filmowy, plastik, jazz, przemy sł lotniczy, lądowanie na Księży cu, wy ginięcie niezliczony ch gatunków zwierząt, pierwsze duże katastrofy ekologiczne, wy nalezienie penicy liny i inny ch anty bioty ków, maj 1968, pierwszy raport Klubu Rzy mskiego, muzy ka pop, wy nalezienie pigułki anty koncepcy jnej, emancy pacja kobiet, pojawienie się telewizji, pierwszy ch komputerów – i całe jego długie ży cie jako zapomnianego bohatera wojennego. Powierzając mi te zeszy ty, prosił o opisanie tego ży cia. Ży cia, które obejmuje niemal cały wiek i które zaczęło się na innej planecie. Na planecie wsi, polny ch dróg, powozów konny ch, latarni gazowy ch, balii, święty ch obrazków, stary ch szaf wnękowy ch. W czasach, w który ch czterdziestoletnie kobiety by ły kobietami w podeszły m wieku, w epoce wszechmocny ch proboszczów pachnący ch cy garami i brudną bielizną, krnąbrny ch dziewcząt z dobry ch domów w żeńskich klasztorach, wy ższy ch seminariów duchowny ch, zarządzeń biskupów i cesarzy ; epoce, która rozpoczęła swoją długą śmiertelną walkę, kiedy w 1914 roku mały, niechlujny Serb Gawriło Princip niezby t nawet celny m strzałem rozbił w drobny mak piękną iluzję starej Europy, dając ty m samy m powód do katastrofy, która miała dotknąć również mojego małego niebieskookiego dziadka, i na dobre zawładnąć jego ży ciem.
* Postanowiłem, że przeczy tam jego wspomnienia dopiero wtedy, gdy będę miał na to odpowiednio dużo czasu. Wy chodziłem z założenia, że ich lektura mnie przepełni i od razu zechcę napisać historię jego ży cia, inny mi słowy – że muszę by ć wolny, nie mieć inny ch zobowiązań, by móc się zająć ty lko ty m. Lata jednak mijały i zbliżały się dni, kiedy ze względu na nieuchronną rocznicę stulecia fatalnego roku 1914 miała się pojawić lawina książek, która do chaoty cznego prawie stosu istniejącego już materiału history cznego doda jeszcze tamę publikacji, książek równie niezliczony ch jak worki z piaskiem na równinie Izery, gorliwie udokumentowany ch, history czny ch, zmy ślony ch powieści i opowiadań, podczas gdy ja, ciesząc się przy wilejem jego wspomnień, bojaźliwie trzy małem je w zamknięciu, nie śmiałem otworzy ć nawet pierwszej strony, wiedząc, że będzie to moje rozliczenie z fragmentem własnego dzieciństwa, opowieść, która jeśli się nie pospieszę, pojawi się w chwili, gdy czy telnik, ziewając, odwróci się od kolejnej książki o tej przeklętej Wielkiej Wojnie. Trzy małem zeszy ty w zamknięciu, choć wiedziałem, że ponieważ chodzi o wy jątkowo dobrze udokumentowaną relację, ich miejsce jest w archiwum pierwszej
wojny światowej – inny mi słowy, że swoją skandaliczną indolencją zatajam w dodatku wy raziste świadectwo z pierwszej ręki, które powinno stanowić własność publiczną. Ponadto ogarnął mnie strach przed porażką, który mnie jeszcze bardziej blokował. A kiedy przy wołałem w pamięci kilka jego opowieści, tak jak je kiedy ś sły szałem, i zacząłem rozumieć prawdziwy przebieg oraz kulisy wy darzeń, ogarnęło mnie poczucie winy i bezsilności. Ponownie zmarnowałem cenne lata, pilnie zajmując się mnóstwem inny ch spraw, omijałem zeszy ty szerokim łukiem, ty ch cierpliwie milczący ch świadków, w który ch jego staranne, zgrabne, przedwojenne pismo by ło przechowy wane niczy m w skromnej szkatułce.
* W ty ch latach odwlekania i tłumionego poczucia winy wy szło jednak na jaw coś, co zdawało się tę kwestię czy nić jeszcze bardziej naglącą. Wujek, który przy szedł pomóc mojemu ojcu wy mienić kilka zbutwiały ch klepek starego parkietu w przednim pokoju skromnej willi, zbudowanej w 1930 roku na zlecenie dziadka, znalazł w niskiej piwniczce pod salonem, w najciemniejszy m kącie, zakurzony kamień nagrobny. Zawołał mojego ojca, obaj mężczy źni podpełzli na rękach i kolanach do tegoż kamienia, przy świecając sobie latarką. – Do licha, a więc tu go schował! – Usły szałem głos ojca.
Zataszczy li ciężki kamień do luku i wy jęli. Również wtedy nie dotarł do mnie prawdziwy przebieg wy darzeń, dziadek od dziesiątek lat już nie ży ł i nie rozumiałem, dlaczego ktoś miałby chować kamień nagrobny tak głęboko w piwnicy, najwidoczniej w wielkim przekonaniu, że nigdy nie ujrzy on światła dziennego. Po kolejny ch latach zobaczy łem, że ojciec za pomocą ciężkich metalowy ch uchwy tów zawiesił ten kamień na obrośnięty m ty mczasem bluszczem murze ogrodu, mniej więcej metr nad ziemią, za stary m garażem, w który m dawniej trzy mał swoje auto. Wtedy po raz pierwszy z uwagą przeczy tałem, co się na nim znajduje: POKÓJ JEJ DUSZY CELINA ANDRIES UR. 9-8-1868 ZM. 20-9-1931 WDOWA PO FRANCISCUSIE MARTIENIE ŻONA
HENRIEGO DE PAUWA
* Leżą przede mną dwa zeszy ty. Pierwszy jest mały i gruby, grzbiety stron ma pomalowane na czerwono. Jego okładkę wy konano z jasnoszarego lnu, jakby dostał uszy ty na miarę kubraczek z przedwojennego tweedu. Drugi zeszy t jest większy, prawie formatu A4, i ma staroświecką, marmurkowaną kartonową okładkę, trochę jak faux marbre, imitacja marmuru, którą dziadek sam tak chętnie nanosił na ściany. W pierwszy m zeszy cie spisał swoje wspomnienia z naznaczonej biedą młodości w Gandawie przed 1900 rokiem oraz część doświadczeń z pierwszej wojny światowej. Miał siedemdziesiąt dwa lata, gdy zaczął zapisy wać pierwszy zeszy t – widnieje w nim data 20 maja 1963 roku – może po to, żeby jednak móc komuś opowiedzieć, co zdeformowało jego ży cie, bo domownicy i członkowie rodziny mieli jego historii po dziurki w nosie i zby wali go słowami: „O ty m już często mówiłeś”, „Jestem zmęczony, idę spać” albo „Muszę już iść”. Jego żona, Gabrielle, nie ży ła już wtedy od pięciu lat; w ten czy inny sposób pisaniem zamknął okres żałoby. W pierwszy m zeszy cie stanowcze pismo prawie wcale nie ewoluowało; uży wał zwy kle granatowego atramentu, w przy jemny sposób układał opowieści jedną po drugiej, nasy cał je bogactwem wspomnień z czasów w szary m mieście prowincjonalny m – jeszcze widzę przed sobą jego pióro Watermana na małej, dziewiętnastowiecznej toaletce, którą pomalował w osobliwe moty wy drewna, w nadziei, że dzięki temu stanie się odrobinę podobna do zaby tkowego mebla. Pierwotny marmurowy blat prawdopodobnie kiedy ś się rozbił; niezręcznie nałożona drewniana deska okazała się nieco za mała. Przez lata pisał przy tej toaletce, choć by ła za wy soka i niewy godnie się przy niej siedziało. Ten stoliczek, którego prosta szuflada jest pobrudzona farbą olejną, stoi tu za mną, w pokoju, w który m piszę; nadal przechowuję w nim te dwa zeszy ty. Drugi, który zaczął zapisy wać, ponieważ, jak się okazało, żałował, że tak obszernie się rozpisał o swojej młodości napiętnowanej poniżający m ubóstwem, otwiera oświadczenie, że pierwszemu zeszy towi powierzy ł za dużo petite histoire i że musi wszy stko zacząć od nowa, lecz ty m razem będą to wy łącznie wspomnienia wojenne. Poza ty m pierwszy zeszy t się zapełnił, gdy dotarł zaledwie do połowy 1916 roku. Pisze: Mój dziennik o wojnie 1914–1918 w ponad połowie zapisany jest nudny mi opowieściami o latach dzieciństwa i wiele stron jest nieważny ch. Teraz piszę wy łącznie o wojnie, prawdziwie i szczerze, nie jako hołd. Bóg mi dopomóż. Ty lko moje przeży cia. Moje okropności. Streścił więc kilka już opowiedziany ch historii, gdzieniegdzie dodał nowe detale, by potem iść dalej do roku 1919. Ten drugi zeszy t zawiera kilka traumaty czny ch wy darzeń na równinie Izery, szczegóły na temat odniesiony ch obrażeń, okresu leczenia w Anglii, tak ważnego dla niego odkry cia fresku w Liverpoolu; po 1916 roku – kiedy to po raz drugi został ranny – staje
się bardziej zwięzły, ponieważ nie można bez końca powtarzać opisów pełnego brudu ży cia w okopach, duszenia ręką szczurów, które się nocą piecze nad ogniskiem, przenikliwy ch krzy ków okaleczony ch towarzy szy, majstrowania pokrwawiony mi rękami w błocie przy zwojach drutu kolczastego, stukotu karabinów maszy nowy ch, turkotania kartaczy, rozbry zgiwania się ziemi i porozry wany ch członków ciała. Zatrzy muje się za to na dłużej przy swoim trzecim poby cie w Anglii, mianowicie w Windermere w Krainie Jezior. Na ostatnich stronach drugiego zeszy tu, gdy dociera do dramaty cznego wy darzenia, które dotknęło go rok po wojnie, podczas epidemii hiszpańskiej gry py w 1919 roku, pismo się dezintegruje. Wy daje się, że odpuszcza sobie dy scy plinę, ale w ty m, co opowiada, pozostaje uderzająco powściągliwy. Linijki biegną teraz ukosem po stronie, falując z lewej do prawej; czasem powraca do starego, regularnego pisma, czasem wszy stko zaczy na pły wać. Prawdopodobnie by ł dobrze po osiemdziesiątce, kiedy z trudem gry zmolił ostatnie strony. Pisał wtedy długopisami w różny ch kolorach, a jego wzrok znacznie się pogorszy ł; o ile wiem, przez te dziesięciolecia, kiedy go znałem, nigdy nie sprawił sobie nowy ch okularów, może już prawie niczego nie widział na kartce, nad którą się mordował. Siedemnaście lat pracy nad, w sumie, sześciuset stronami odręcznego pisma. Jego pamięć wciąż jeszcze by ła tak niezawodna i zatrzy mała ty le szczegółów, że nie znajduję innego wy tłumaczenia niż to, że chodziło o pewną formę traumaty cznej niezawodności; w porównaniu z pierwszy m zeszy tem detale w drugim dowodzą, że by tował coraz głębiej w okopach swoich wspomnień. Przez całe ży cie nie mógł się uwolnić od szczegółów, od wirującego o zmierzchu liścia tuż przed ty m, gdy po raz kolejny spojrzał śmierci w oczy, od widoku martwy ch towarzy szy, zapachu błota, ciepławego wiatru na ziemi podziurawionej jak sito strzałami w pierwszy ch dniach wiosny, od strzępów rozerwanego konia w rozstrzelany m szpalerze. Na ostatniej stronie jest plama, jakby jakaś ciecz przesiąkła w ty m miejscu; jest dziura, wokół której po jednej stronie widnieje słowo „wieczorami”, a po drugiej – „panika”.
* Pozwoliłem lekturze, by we mnie wy brzmiała, a następnie zabrałem się do numerowania stron i notowania wy darzeń, które pokry wały się w pierwszy m i drugim zeszy cie. Prawie rok zajęło mi przepisanie jego wspomnień, co pozwoliło mi rozeznać się w sposobie, w jaki wy darzenia i przemilczane opowieści zazębiały się ze sobą. To by ła żmudna praca; z jednej strony nie dorówny wałem mu, ponieważ żadną miarą nie mogłem naśladować połączenia staroświeckiego wdzięku z niezręcznością i autenty cznością, nie wpadając w manierę, z drugiej – ponieważ przekładając na współczesny języ k jego zby t drobiazgowy sposób opowiadania, odnosiłem wrażenie, że go zdradzam. Nawet poprawianie jego często rozczulający ch błędów w pisowni napawało mnie lekkim poczuciem winy. Stanąłem w obliczu bolesnej prawdy każdego dzieła literackiego: najpierw musiałem się wy leczy ć z autenty cznej opowieści, zostawić ją, aby następnie móc ją odnaleźć na swój własny sposób. Czas naglił jednak bardziej niż kiedy kolwiek i gdzieś w głowie utkwiła mi my śl, że powinienem skończy ć tę pracę przed uroczy stościami rocznicowy mi Wielkiej Wojny, jego wojny. Moja walka z jego pamięcią. Niczy m urzędnik kancelary jny przedzierałem się przez setki ręcznie zapisany ch stronic,
przeklinając swój przeciętny sty l, który by ł wy nikiem dwuznacznej próby pozostania wierny m dziadkowi i zarazem opowiedzenia jego historii zgodnie z własny mi odczuciami. Następnie sporządziłem skorowidz wy darzeń i kluczowy ch słów, wy notowałem miejsca, które powinienem odwiedzić, i dałem do skopiowania zeszy ty w obawie przed ich utratą, po czy m zdeponowałem je w ogniotrwałej skry tce w banku; rozmawiałem z niewieloma ży jący mi jeszcze ocalały mi, wszy scy mogli mi przekazać jedy nie parę wy mieniany ch z wahaniem detali. Mojego ojca, a jego zięcia, który teraz jako jedy ny pozostał w domu nad brzegiem rzeki, poprosiłem z kolei o spisanie wszy stkiego, co sobie przy pomina. Na ty le trzeźwo i skutecznie, na ile pozwalało mu jego dziewięćdziesiąt lat, pomógł mi posklejać ze sobą fragmenty, apokry ficzne wersje, które dziadek przez dziesięciolecia żwawo rozpowiadał na prawo i lewo, i sprawdzić je z wersjami w zeszy tach oraz w pewny m sensie nauczy ć się postrzegać wszy stko we właściwy ch proporcjach.
* Kiedy patrzę na starą toaletkę stojącą tu za mną, widzę niską, krępą postać, z której bije niesamowita siła. Jasnoniebieskie oczy, teraz już ponad trzy dzieści lat od jego śmierci, bły szczą w głowie okolonej rzadkimi biały mi włosami, trochę jak na ty m sły nny m wizerunku starego Arthura Schopenhauera – niezłomne, wielkie osobowości, o który ch mówimy, że już nie istnieją, ponieważ ży cie utraciło spartańską powściągliwość konieczną, by takie temperamenty mogły dojrzewać i się rozwijać. Sły szę go, jak woła, sły szę, jak w zaraźliwy sposób podnosi głos, sły szę tessiturę jego opowieści, lecz specy ficzny ch słów ani zdań już nie ma. Są zapachy, które go otaczały, zapachy staroświeckiego malarza i coś nieokreślonego, jego zapach, jego kiedy ś cielesna obecność na świecie, daleko od chwili, w której to piszę. Kiedy odszedł w czasie jak postaci w stary ch mitach i opowieściach, ukonkretnił się w zupełnie inny sposób, a mianowicie poprzez inty mną przeszłość. I kiedy szukam śladów jego ży cia, najczęściej zdany na siebie samego, ponieważ niemal wszy stko zniknęło, nieraz się zastanawiam, czy m jest to coś, co w tak ambiwalentny sposób łączy nas z dziadkami. Czy nieobecnością walki pokoleń, jaką prowadzimy z rodzicami? W przepaści ziejącej między nami a nimi znajduje się bój o naszą urojoną indy widualność, a odległość w czasie daje nam iluzję, jakoby tam kry ła się większa prawda niż w ty m, co wiemy od swoich rodziców. To wielka, potężna naiwność stanowiąca dla nas bodziec do tego, żeby chcieć wiedzieć.
* O dziwo by ły też detale z mojego własnego świata, które dopiero po przeczy taniu jego wspomnień uwolniły swoje history czne tajemnice: złoty zegarek kieszonkowy, który rozpry snął się na posadzce; potajemnie wy palony, owalny papieros ze srebrnego etui, po który m zrobiło mi się niedobrze, kiedy miałem piętnaście lat; stary brązowo-czerwony szal na jednej z szaf odstawiony ch do podupadłej altanki obrośniętej winoroślą, naznaczonej rzadkimi odchodami kosów, które do niej zabłądziły i w panice obijały się o szy by, dopóki znów nie wy frunęły na oślep przez otwarte okno; pudełeczko ze srebrzy sty mi staroświeckimi przy borami do golenia, z którego wy doby wał się przenikliwy zapach ałunu i staromodnego my dła; niewielki folder z Liverpoolu, który tak często by ł rozkładany i składany, że zgięcia się przedarły ; metalowa puszka z jego odznakami honorowy mi i orderami, którą odnalazłem dopiero wiele lat po jego śmierci; czy szczona przez niego co ty dzień miedziana łuska ciężkiego pocisku arty lery jskiego – nazy wał go obus – na filarze balustrady schodów, którą przez całe dzieciństwo brałem za rodzaj niezgrabnego wazonu na kwiaty. Stopniowo czas odkry wał przede mną tajemnicę mojego dziadka – długie ży cie, którego największa część stanowiła zakończenie, epilog niemal średniowiecznego dzieciństwa, przepełnionego okropnościami ży cia młodego mężczy zny, odnalezionej po wojnie i utraconej
wielkiej pasji, opowieść o jego niezłomnej pokorze, bolesnej wstrzemięźliwości, dziecięcej odwadze, wewnętrzny ch walkach między pobożnością a pożądaniem, modlitwach odmawiany ch bez końca, na kolanach, kapelusz obok niego na kościelny m krześle, okolona bielą głowa pochy lona przed niezliczony mi obrazami święty ch i świecami płonący mi w mroku Domów Boży ch – tajemnicę namiętnej pełni ży cia w świecie, po którego zewnętrznej stronie nie by ło widać niczego ekscy tującego.
* Błądzę ulicami rodzinnego miasta i widzę je zupełnie inny mi oczami, niż kiedy wy jeżdżałem stąd ponad dziesięć lat temu. Jest chłodna wiosenna pogoda, takie chmury, jakie lubił malować. Stara fasada sklepu z rowerami, w który m kiedy ś dostałem swój pierwszy, czerwony, nadal istnieje, ale litery się zatarły. Mieszczańskie domy stoją osierocone przy asfaltowej drodze, która ma już niewiele wspólnego z przy jemny m ży ciem, do jakiego zostały zaprojektowane i zbudowane ponad sto lat temu. Zaczy na mży ć, samochody wolny mi sznurami przesuwają się aleją Heirnislaan – gdzieś za nią musiał się znajdować pozbawiony światła zaułek, w który m spędził swoje pierwsze lata, między stacją przetokową a miejskim kanałem. Teraz aleja ta stanowi część miejskiej obwodnicy ; wtedy by ła bulwarem z rzucający mi cień wy sokimi drzewami, pod który mi „wielmożne panie z wy ższej sfery ”, jak je z szacunkiem nazy wał, gruchając latem z okien swoich lekkich powozów, patrzy ły na szary ch jak popiół smarkaczy, którzy przy chodzili się na nie pogapić w niedzielne popołudnie. Przekraczał tę Heirnislaan w mgliste zimowe poranki w drewniakach, jak mały bohater z opowiadania Dickensa, taszcząc wiadro: chodził wy żebry wać węgiel u czarno lśniący ch mężczy zn, którzy ładowali tendry lokomoty w za „stacją kolei żelaznej” w Dampoort. Wróciwszy do domu, stawiał ciężkie wiadro za kozą w kuchni, a gdy matka przy chodziła zmęczona po pracy u mieszczańskiej rodziny, z zadowoleniem stwierdzała, że tego wieczoru nie będzie im dokuczało zimno i zjedzą ciepły posiłek. On sam zaraz potem biegł do szkoły i dostawał burę za spóźnienie. Jego siostry śmiały się z niego, bo nie radził sobie z języ kami i matematy ką. Gdzieś przy porośnięty m moty limi krzewami i bzami nasy pie linii kolejowej zasadził kiedy ś ziarno kukury dzy, a wschodzącej roślinie przy nosił codziennie wodę w pogiętej miseczce, dopóki nie zastał jej połamanej i wy rwanej – opisuje tę scenę, dodając, że „nasza rodzina powoli stawała się w uliczce coraz bardziej osamotniona”.
* Mijam zbudowane bez polotu osiedla, tam gdzie kiedy ś mieścił się gandawski Targ Zwierząt; wspomnienie tego miejsca noszę w sobie jako mocne doznanie zapachowe. Ten stary targ by dlęcy by ł zadaszoną otwartą halą, z żelazny mi słupami w regularny ch odstępach, przy który ch tupoczące by ki z przekrwiony mi oczami i śliną lecącą z py ska szarpały łańcuchy. Wodnista krew spły wała w zdeptaną podściółkę pod stoły do krojenia, a bezkształtne, jasnoróżowe stosy, które tworzy ły ułożone na sobie płuca, wy dawały się jeszcze ży ć w swojej śliskiej materii. Wy cięte serca leżały obok języ ków, głowy
sprzedawano na kilogramy, a oczy patrzące z miedzianej szali koły szącej się na hunsel – tak dziadek nazy wał poręczny hak wagi rzy mskiej, przekręcając słowo unster – by ły nieruchome, jakby się głęboko nad czy mś zastanawiały, minąwszy granice wszechobecnej śmierci; śmierci, która znajdowała się bliżej ży cia niż wszy stko, co ja, który nigdy nie doświadczy łem wojny, widziałem w swoim ży ciu. Zakładam, że musiał czasem mimowolnie i z odrazą my śleć o ty m stary m targu zwierzęcy m – pamiętając masakry, który ch by ł świadkiem nad brzegami Izery – o wnętrznościach, które się wy lewają na zewnątrz, dowodząc ty m samy m, że została przekroczona pewna granica, za którą ży cie miało by ć bezpieczne wobec chwy tliwy ch szponów śmierci. Mieszanina paniki i opanowania, widoczna w oczach czekający ch na rzeź owiec, by ła przez ówczesny ch sprzedawców niedbale i wesoło ignorowana. To by ły spokojne czasy w prowincjonalny m mieście około 1900 roku, wszy stko miało swoje miejsce, nędzny żebrak, jakim by ł dziadek, kręcił się między stolikami i wiedział, że jeśli choć odrobinę smętnie będzie mu patrzy ło z niebieskich dziecięcy ch oczu, w końcu coś mu rzucą: paręnaście deko krwawej kiszki, niestarannie oczy szczony z mięsa kawałek żeberka, na który m można by ło jeszcze ugotować zupę, odrobinę wołowiny na rosół. Kiedy później oglądał ze mną reprodukcje i doszedł do sły nnego rozpłatanego wołu Rembrandta, powiedział: – To jest tak dobrze namalowane, że wy czuwa się odór Targu Zwierząt.
* Jego matce, Céline Andries, „wolno” by ło się uczy ć, jak pisał – jej rodzice by li handlarzami zboża i ziemniaków, podobnie jak jej późniejsi teściowie. Ich córka ukończy ła szkołę średnią w eleganckim pensjonacie dla dziewcząt Piers de Raveschoot, w dziewiętnasty m wieku dostępny m jedy nie dla klasy uprzy wilejowanej finansowo. Mówiła po francusku i angielsku, znała na pamięć wiersze Prudensa van Duy sego, czy tała Lwa z Flandrii Hendrika Conscience’a i stała się przez to „proflamandzka”. Po zakończeniu nauki „służy ła”, jak to się wówczas nazy wało, u szlacheckiej rodziny pod Antwerpią – w dzielnicy Potter de Veldewijk w Ekeren. Poznała tam sty l ży cia zamożnego mieszczaństwa i od tamtej pory otaczała ją pewna wy tworna powściągliwość. To musiała by ć kobieta o niezwy kle silny m charakterze; mój dziadek podziwiał ją bezwarunkowo. W swoich wspomnieniach mówi o niej z mieszaniną zdy stansowanej miłości i inty mnej sy mpatii. Jego ojciec, Franciscus Martien, by ł „malarzem kościelny m”, utalentowany m chłopakiem niskiego pochodzenia, którego Céline poznała dlatego, że wchodząc do kościoła parafialnego, przez przy padek wpadła na jego drabinę, doprowadzając w ten sposób niemal do upadku skromnego malarza, który akurat restaurował czwartą stację Drogi Krzy żowej. Zanim przeczy tałem zeszy ty, opowieść o ich spotkaniu zawsze stanowiła dla mnie tajemnicę, historię, którą dziadek zby wał śmiechem, lecz którą z czułością spisał. Kiedy Céline niechcący uderzy ła o drabinę, coś spadło tuż obok niej z wy sokości – pędzel, szpachla, jedno z narzędzi, które miał zawieszone u pasa, to nie jest jasne. Stuknęło o kamienną posadzkę pustego kościoła, młoda kobieta spojrzała w górę i ujrzała przestraszonego mężczy znę, który o mały włos nie stracił równowagi. Drabina odchy liła się nieco od ściany, tak że musiał bły skawicznie oprzeć się o nią ciałem, żeby nie runąć w dół. Na jej surowej twarzy pojawił się uśmiech, poszła dalej, usiadła, żeby się pomodlić przy dwóch świecach, które się paliły przed Najświętszą Panienką, dwa płomy ki, o który ch potem mówiła, że to by ło tak, jakby tam w ciszy obok siebie płonęły ich dusze. Nędzny młodzieniec, który spoty ka wy tworną młodą kobietę w pusty m, cichy m kościele – w ich czasach takie spotkania bez osób trzecich należały do rzadkości. Spojrzał w dół, zobaczy ł czarną koronkową manty lkę udrapowaną na jej wy sokich prosty ch ramionach, zszedł z drabiny i onieśmielony, skrępowany czekał na nią przy bramie. Przeszła obok, mijając go o włos i spoglądając na niego przez moment: ironiczne jasnoszare oczy, jakby wy lewała przejrzy stą zimną wodę na jego duszę. Jasnoszare oczy, ale czarne włosy – jako malarza musiało go to uderzy ć; to określony ty p urody, który nie wy stępuje zby t często, powtarzał później zawsze mój dziadek, a wiedział, o czy m mówi. Franciscus stracił głowę – ty godniami wy patry wał ciemnego zjawiska, które boleśnie kazało na siebie czekać, aż popadł w rozpacz, dostał gorączki i zachorował. Przez kilka dni nie by ło go w pracy i w końcu wikariusz przy szedł powiedzieć jego rodzicom, że Franciscus straci posadę, jeśli nie wróci. Kiedy Céline w końcu ponownie zjawiła się w kościele w zwy kły dzień ty godnia, gdy większość ludzi nie ma czasu na takie wizy ty, wiedział, że przy szła dla niego. Z opowieści dziadka wnioskuję, że doszło do wielkiego zamieszania w jej rodzinie, która nie mogła znieść tego, że dobrze wy chowana córka miałaby się zadawać z takim nędzarzem; lecz widocznie dusza dumnej młodej kobiety została sprzedana rozczochranemu romanty cznemu arty ście, jego twarzy w ty pie El Greca, kościsty m rękom poplamiony m
farbą i wahający m się szczupły m palcom, jego leptosomicznej sy lwetce i chłopięcemu sposobowi chodzenia. Nie wiedząc o ty m, rodzina bogaty ch handlarzy dokonała tego, co w historii wciąż się powtarza: kiedy chłop się bogaci, zapewnia dzieciom mieszczańskie wy chowanie i trochę kultury, przez co odwracają się od jego materialnej obsesji i szukają szczęścia wy żej. Kosztowało ją to miesiące kłótni w domu, zanim dostała zgodę, żeby za niego wy jść. Groziła, że wy jedzie, wstąpi do klasztoru, ucieknie, sama nie wie dokąd, zamy kała się w swoim pokoju, stała się nieznośna, a skry cie my ślała: chcę go, mojego niebieskookiego malarza kościelnego, chcę go i go dostanę. Widok pięknej córki znikającej w klasztorze to nawet dla pobożnego handlarza jabłkami by ł o jeden most za daleko. Więc w końcu rodzice ustąpili; dobrze wy chowana i dumna Céline dostała swojego nędznego malarza. Wraz z nim dostała cały inwentarz, ży cie w biedzie, troski finansowe, słabe zdrowie Franciscusa, jego nocne napady kaszlu i ataki astmy, wilgoć ubogiego domu, duszne pokoje, w który ch wiedli ży cie, głód oraz niekończący się płacz i wrzaski pięciorga dzieci z rzędu. A męża traktowała jak szóste. „Ależ mój ty malarzu”, potrząsała głową, kiedy chciała go łagodnie wy śmiać. A on ją uwielbiał – kok jej lśniący ch włosów, szy ję, proste ramiona, zgrabne wy brzuszenie stawów nadgarstka, perfekcy jny kształt paznokci u rąk, blady dziwny blask, który emanował z niej, gdy mówiła.
* Przez swoje zakochanie i ślub z biedny m jak my sz kościelna, cierpiący m na astmę malarzem dumna Céline zaczęła wieść ży cie naznaczone harówką i mozolny m wiązaniem końca z końcem. Zawsze ubierała się na czarno, podobnie jak mąż i dzieci nosiła zwy kłe drewniaki; wy sokie eleganckie kozaczki, które miała jeszcze z domu, za bardzo odstawały od reszty jej rodziny i pozostały ch mieszkańców zaułka, więc schowała je gdzieś głęboko w starej szafie wnękowej, a sama tak jak inni chodziła, stukocząc sabotami. Aby trochę dorobić, wy kony wała różne prace. Przez jakiś czas reperowała ubrania lepiej usy tuowany m rodzinom, potem jednak zepsuła się jej stara pedałowa maszy na do szy cia, a nie miała pieniędzy na zakup nowej. Pisała listy dla niewy kształcony ch ludzi z okolicy, gdy musieli odpowiedzieć na urzędowe pismo, wy słać wiadomość członkowi rodziny czy wy stosować prośbę do adwokata – listy, które w tamty ch czasach mogły by ć sporządzane wy łącznie po francusku. Kiedy jej mąż ty godniami by ł nieobecny, wy kony wała prace dobroczy nne u sióstr w klasztorze – starała się pozy skać ich przy chy lność, żeby nie stracił pracy ; pięcioro swoich dzieci wy chowy wała tak schludnie i porządnie, jak mogła. Po moim dziadku, który by ł drugi, wkrótce przy szło na świat jeszcze dwóch braci i siostra. Céline przez jakiś czas sprzątała u francuskojęzy cznej rodziny w centrum miasta, a ta odrobina pieniędzy, którą przy nosiła do domu, zdawała się przeciekać jej przez palce jak woda. Poza ty m mieszkanie szy bko stało się za małe i dopiero gdy jej astmaty czny mąż na wiosnę znowu trochę nabrał sił, mogli pomy śleć o szukaniu większego domu, ale ty lko takiego w zły m stanie, ponieważ czy nsz nie mógł by ć wy ższy. Franciscus pracował przez pewien czas w klasztorze Braci Miłości, którzy bez skrupułów kazali mu za głodową stawkę przemalować cały refektarz. Niemniej rodzina by ła pobożna i bardzo wierząca; proboszcz regularnie u nich by wał, wy słuchiwał opowieści
Céline o ty raniu i gaszeniu mały ch pożarów, a kilka dni później przy sy łał paru klery ków z resztkami ze swojego suto zastawionego stołu. Franciscus, najlepiej jak się dało, odnowił stary wilgotny dom, wy mienił kruszący się kit i zniszczone futry ny, wzmocnił spróchniałe belki i zastąpił zbutwiałe stopnie na schodach do piwnicy nowy mi. Okolica, w której teraz mieszkali, gdzieś przy Oostakkerstraat w SintAmandsberg, bardziej im się podobała, przez niski mur ogrodu widzieli latem kilka poletek, nieco dalej znajdował się dziko kwitnący brzeg kanału, gdzie mogli nawet wy pasać kozę, żeby dzieci przy najmniej regularnie piły mleko i żeby można by ło własnoręcznie robić świeży ser. Wieczorami, w wąskim łóżku w przepełniony m pokoju dziecięcy m na górze dziadek sły szał rozmowy swoich rodziców w starej kuchni, na zmianę gruby głos i ciche odpowiedzi matki, anty foniczny śpiew dużej muchy mięsnej i turkawki, dzięki któremu mógł spokojnie zasnąć. To by ło małżeństwo, pisze, „z miłości głębokiej i szczerej, a kiedy matka głaskała chude policzki kaszlącego ojca, mówiła czasem « mój ty piękny łapserdaku» i wtedy jej jasnoszare oczy robiły się wilgotne”.
* Urbain Martien, nazwany ty m imieniem, ponieważ dziadek jego matki również takie nosił, by ł chłopcem, który wszy stkich sobie zjedny wał. Mocno zbudowany, miał długie loki, silne pięści i naiwne niebieskie oczy. Kręcił się za swoją wy tworną matką jak kaczka, zabawiając ją swoimi głupimi pomy słami, niepohamowaną skłonnością do pieszczot i błaznowania, tańczy ł w drewniakach, chodził z cy nową filiżanką po pralni i ukradkiem pił wodę z my dlinami, w której moczy ła się jego własna brudna bielizna. Podczas niedzielny ch wy cieczek samochodem sześć dekad później mimo podeszłego wieku nadal by ł wesoły jak dziecko i potrafił wlepiać oczy w niebo, podziwiając perfekcy jnie prześlizgującego się boeinga, i mówić, że piękne to wszy stko, wszy stko, co widział na świecie. Jego radość ży cia wy rosła na najciemniejszej ziemi – wy starczająco dużo napisał o ty m w swoich pamiętnikach. Urbain Martien, predesty nowany do wszy stkiego i do niczego (bo miał wiele nieokreślony ch talentów, mówiła ze śmiechem jego matka), by ł twardy m zawodnikiem, a mimo to człowiekiem czuły m i senty mentalny m. Jako siedemdziesięciolatek, stojąc w słońcu w wielkanocny poranek, ze łzami w oczach potrafił ni stąd, ni zowąd powiedzieć, że błękit kwitnący ch iry sów w ogrodzie za domem jest tak niezmiernie głęboki w połączeniu z ich jaskrawo żółty m środkiem, że przy prawia go o palpitacje serca, coś takiego, i że to grzech, że człowiek musi umrzeć, nie zrozumiawszy, jak coś takiego powstało. Kiedy jako siedmiolatkowi tłumaczono mu na katechezie, że Boga po prostu nie można zobaczy ć, nawet gdy nie ma chmur, ponieważ Bóg jest niewidzialny, więcej nawet, że nawet w przejrzy ste noce nie można spojrzeć poza gwiazdy, gdzie miałby przeby wać, oraz że wiary również nie można kontrolować, ponieważ w przeciwny m razie nie by łaby wiarą, powiedział znienacka: – Tak, wielebny, ale równie dobrze może wielebny powiedzieć, że po niebie pły ną miliony koników morskich, nikt ich przecież nie widzi. Zdumionemu księdzu opadła szczęka, jakby wy skoczy ła z zawiasów. Koniki morskie
szy bujące w zupełny m spokoju przez nieskończone ciemne przestrzenie, między gwiazdami czasem oddalony mi od siebie o lata świetlne, nigdy nie opuściły mojej wy obraźni i nadciągały za każdy m razem w podniosłej ciszy, cały mi stadami, kiedy ktoś zaczy nał mówić o dowodzie na istnienie Boga. Mimo wszy stko Urbain Martien by ł człowiekiem wierzący m, więcej nawet, po powrocie z Wielkiej Wojny nabrał zdecy dowanie świętoszkowaty ch cech. Dwa razy w ty godniu wstawał o wpół do szóstej, żeby uczestniczy ć w porannej mszy, w swoich idealnie wy glansowany ch botkach posuwał się w najgłębszej ciemności po lodzie i śniegu do kościoła, gdy nawet sam proboszcz sobie odpuszczał, latem siedział w chłodnej ciszy kościoła parafialnego, podczas gdy koraliki różańca przesuwały mu się w palcach, a usta lekko poruszały, szepcząc łacińskie modlitwy. Zapalał świeczki Matce Bożej Siedmiobolesnej i co ty dzień przy stępował do spowiedzi, z pochy loną głową, on, który wy dawał się zby t poczciwy na jakikolwiek drobny grzeszek.
* Świat, w jakim dorastał przed 1900 rokiem, wy pełniały zapachy, które ty mczasem w dużej mierze zniknęły : w rzadkiej wrześniowej mgle garbarnia wy dawała odór nie do zniesienia, węglarki z surowy m węglem jeździły tam i z powrotem przez ciemne zimowe miesiące, zapach końskiego łajna na ulicy w pierwszy ch poranny ch godzinach mógł w drzemiący m jeszcze przy uchy lony m oknie chłopcu wy woły wać wrażenie, że znajduje się gdzieś na wsi, podobnie jak obecny wszędzie w mieście zapach siana, ziół i trawy ; przenikliwa woń starego drewna i wilgotnej juty zdominowała mroczne zaułki, w który ch cukier, sól, mąkę i groch odważano jeszcze na korce i bez opakowania – en vrac, jak mówiono – wsy py wano do torebek i puszek przy niesiony ch przez kupujący ch. Na zamknięty ch podwórkach pachniało sadzonkami brukselki, zeskrobany m z ulicy końskim nawozem i suszący mi się liśćmi ty toniu. O swojej własnej matce, urodzonej w pierwszej ćwierci dziewiętnastego wieku, mówił, że jej czarny fartuch – który nazy wał zapaską – pachniał trzewiami młody ch króliczków. Jako starzec, siedząc jak na tronie w kręgu wpatrujący ch się w niego z podziwem ciotek i kuzy nów, potrafił jeszcze godzinami zatracać się w szczegółach z tego ży cia w ostatnim decennium dziewiętnastego wieku, dzieciństwa w siarkowy ch oparach wczesnego przemy słu, we wspomnieniu wołania handlarzy uliczny ch, zamy kania cienkich drewniany ch drzwi publicznej toalety na ty łach zaułka przy murze porośnięty m bluszczem, gdzie unosił się zapach moczu i pokrzy w. Codzienna szarość pierwszej industrialnej fali bez reszty określiła jego sposób my ślenia, mimo że wertując ty ch parę książek swojego ojca, wcześnie zaczął marzy ć o palecie kolorów Tintoretta i van Dy cka.
* Jest wiosna 2012 roku. Spędzam z sy nem kilka dni w Londy nie, nie ty lko po to, żeby pokazać mu pierwowzór jego ukochanego miasta, Nowego Jorku, lecz także z powodu male bonding, przy mierza, które ojciec musi czasem zawrzeć ze swoim piętnastoletnim sy nem, żeby uporać się ze wszy stkimi problemami wy chowawczy mi. Nie chcę go katować kulturą, spacerujemy po Covent Garden, idziemy coś zjeść w Carluccio’s, pijemy pints of bitter
w pubie i przy jemny m tonem rozmawiamy o naszy ch różnicach zdań, potem włóczy my się nocą wzdłuż Southbank, przeskakujemy z jednej linii metra do drugiej i jest nam fantasty cznie. Następnego dnia chcę mu jednak – ostrożnie dawkując, żeby nie wzbudzić w nim niechęci – pokazać też kilka muzeów, bo wiem, że mimo intelektualnego scepty cy zmu, do którego inspiruje go ciągle migający iPhone, jest wrażliwy na sztukę malarską. Miał zaledwie osiem lat, gdy w Wenecji kucnął przed portretem młodzieńca z szesnastego wieku i powiedział: – Tato, usiądź przy mnie, to takie ładne. Chodzimy więc razem po obszerny ch salach National Gallery, a ja nie chcę mu niczego narzucać. Staram się jednak, żeby śmy niby przy padkiem znaleźli się w sali numer cztery ze spektakularną anamorfozą Holbeina Ambasadorowie. Tłumaczę mu, jak za pomocą wy pukłego lusterka można zobaczy ć idealnie uformowaną czaszkę, lecz on się zastanawia, dlaczego w takim razie malarz tak ją zniekształcił. – Ponieważ śmierci nie można nigdy spojrzeć prosto w oczy, może dlatego – odpowiadam, to jednak zdaje się go za bardzo nie przekony wać. Następnie pokazuję mu Cztery żywioły, sły nne sceny targowe flamandzkiego malarza Joachima Beuckelaera, kiedy ś dumę gandawskiego Muzeum Sztuk Piękny ch, i wy jaśniam, że mimo religijny ch scen w tle, które swoją drogą są tak małe, że wy dają się wręcz nieistotne, w rzeczy wistości chodzi o sceny eroty czne. Wskazuję mu powszechnie stosowane sy mbole z tamtej epoki, wariacje, pozy cje i sugestie. Teraz jego uwaga przeradza się w pewną zadumę: czy z intelektualizmem ojca jest już tak źle, że w kramarzach widzi alfonsów, w sprzedawczy niach ry b ladacznice, w marchewkach i ry bach fallusy, w osełkach masła i minimalnie otwarty ch strąkach grochu waginy ? Idziemy dalej – i nagle się pojawia, a ponieważ dzieje się to bez jakiegokolwiek przy gotowania, moja świadomość doznaje frontalnego uderzenia. Wisi tam naga i niety kalna: Wenus z lustrem Velázqueza, znana jako Rokeby Venus. Obraz jest większy, niż sobie przy pominam, przy najmniej jeśli dobrze zapamiętałem nieco mniejszą kopię zrobioną kiedy ś przez dziadka; widziałem ją zaledwie w przelocie, gdzieś w jego niewielkiej pracowni. Włosy Wenus mają też jaśniejszy odcień niż na jego kopii – nie wiem, dlaczego staranny kopista, jakim by ł dziadek, namalował niemal czarne włosy. Zostaję wy strzelony w przeszłość – do dnia w dzieciństwie, kiedy przeskoczy łem trzy schodki do jego pokoju, a on siedział, płacząc w milczeniu, z reprodukcją tego obrazu w rękach. Długo stoję przed tą mistrzowską sceną, owładnięty wspomnieniem. Nieco dalej mój sy n, manipulując przy iPhonie, py ta: – Idziesz? To trochę żenujące, taki stary facet gapiący się na nagą kobietę.
Uświadamiam sobie, że rzeczy wiste przy czy ny mojego zachowania wy magają nieco zby t szczegółowy ch wy jaśnień, przy takuję, odry wam się od tego, co w szczegółach chciałby m badać jeszcze dłużej, oglądam się za siebie. Muszę ponownie obejrzeć kopię u ojca w domu. Pamiętam, co mi stale powtarzał: twój dziadek ty lko jeden raz widział swoją własną żonę nago, przez przy padek; my ła się w sobotnie popołudnie, a on wrócił nieco wcześniej niż zazwy czaj – my ła się ty lko wtedy, gdy wy słała go po coś z domu. Tego dnia obsy pała go wy zwiskami, lamentowała, a potem złoży ła skargę u jego matki na taką bezczelność, za co musiał uroczy ście przepraszać (matka prawdopodobnie rozważnie się nie wy chy lała). Nagość Wenus Velázqueza, tak oczy wista i ciepła, tak nieskrępowana, spokój w ty m leniwy m, królewskim ciele – to by ło coś, co mogło istnieć ty lko w sztuce malarskiej, ty lko i wy łącznie w pociesze sztuki malarskiej. Nigdy nie rozumiałem głębi tej gorzkiej pociechy lepiej niż tamtego wiosennego dnia w National Gallery, a odkąd zacząłem się zastanawiać nad detalami, które na kopii mogą coś dodać do istniejącego obrazu, dopatruję się jeszcze większy ch tajemnic w ty m, co wcześniej postrzegałem zaledwie jako niezdarne kopie. Znowu widzę przed sobą jego zapłakaną twarz tak dawno temu. Na Trafalgar Square się wy pogadza i fontanna perli się w słońcu wachlarzem rozchodzący ch się promieniście odcieni, w który ch pojawiają się i ponownie znikają czerwień marzanny, biel ołowiu i poblask kobaltu, nie jestem pewien, powinienem móc zapy tać o to dziadka. Nelson stoi jak mroczny anioł wy soko i nienaruszalnie na swojej opromienionej kolumnie; na stopniach Saint Martinin-the-Fields dziewczy na gra partitę Bacha. – Saint Martin, do licha – mówię do sy na – to kościół patrona mojego dziadka, jego rodowe nazwisko brzmiało przecież Martien.
– Dopiero teraz to sobie uświadomiłeś? – odpowiada, nie odry wając wzroku od popisów tancerzy breakdance, którzy toczą się po ziemi przed National Gallery. I nagle dociera do mnie bolesna my śl, że oni się nigdy nie poznają: mój przodek i mój potomek. Spoglądam na sy na, powstrzy muję chęć położenia mu ręki na ramieniu i py tam: – Dokąd idziemy wieczorem?
* Kiedy głęboko pod powierzchnią morza wy godnie śmigamy Eurostarem z powrotem do Brukseli, a ja opowiadam sy nowi, jak długo przeprawa trwała za mojej młodości – nocny statek z Ostendy do Dover z niemrawo dudniący mi silnikami koły sał się na falach – przy pomina mi się opowieść o nieszczęsny m rejsie dziadka w czasie wojny w 1915 roku. Po raz drugi został trafiony na froncie nad Izerą i odtransportowany z raną postrzałową w udzie, tuż pod pachwiną; wy słano go do nadmorskiej miejscowości Dinard w północnej Francji, żeby wrócił do zdrowia. Z położonego w pobliżu Saint-Malo wy brał się z kilkoma zdrowiejący mi towarzy szami w rejs do Southampton, ponieważ w Swansea chciał odwiedzić swojego przy branego brata, ledwo jednak znaleźli się na pełny m morzu, zerwał się silny sztorm, który trwał półtora dnia. Dziadek wrócił z Anglii załamany i wy czerpany, nazy wał to później jedny m z najcięższy ch doświadczeń czasu wojny. Sam mam jeszcze ży we wspomnienia nocnego statku, bełkoczący ch pijusów na pokładzie, twardy ch ławek, na który ch leżąc, koły saliśmy się przez część nocy, kredowy ch skał wy łaniający ch się w poranny m świetle, ulgi, że noc minęła bez sztormu. Podróżowanie do Anglii oznaczało wtedy jeszcze rejs naładowany sy mboliką; do Londy nu przy by wało się po trwającej pół dnia i całą noc podróży, wszy stko wy dawało się też przez to bardziej egzoty czne. Pamiętam słoneczny pokój przy Kensington Gardens, gdzie kiedy ś nocowałem. Czy tałem tam wiersze irlandzkiego poety Williama Butlera Yeatsa. Mój sy n wy słuchuje ty ch nostalgicznie brzmiący ch historii, przez chwilę zastanawia się w milczeniu, potem mówi: – Dziwne, wcześniej zawsze sobie wy obrażałem, że tunel pod kanałem jest ze szkła i że można zobaczy ć pły wające nad głową koniki morskie, a teraz nawet nie odnoszę wrażenia, że przeprawiamy się przez morze.
* Jakże często dziadek mi opowiadał, w jaki sposób zrodziła się jego pasja do sztuki malarskiej. Lecz dopiero czy tając jego wspomnienia, zrozumiałem, jak bardzo ta miłość wy ry ła się w dzieciństwie w jego duszy. Szczegółowo opisuje, jak jego ojciec, usiadłszy na drewniany m stołku – pędzel malarski i drewniana laska z watowaną główką w prawej ręce, paleta z należy cie nałożony mi odrobinkami farby obok niego na taborecie, jedno oko na wpół przy mknięte, a plecy zgarbione – retuszuje paznokcie u rąk anioła zwiastowania w Kaplicy Matki Bożej Siedmiobolesnej. Potem czeka go jeszcze podkolorowanie wy blakłego liścia niezręcznie namalowanej palmy dakty lowej na szóstej stacji Drogi Krzy żowej. Odchy la się nieco do ty łu, żeby ocenić rezultat, odwraca się do sy na i prosi o pędzel z cienką końcówką, żeby gdzieś dopracować kontur. Farby w dużej mierze miesza sam, kupowanie tubek by ło dla
niego zby t drogie. W otwartej skrzy neczce z drewna gruszy leżą grudki pigmentu, proszek z trującego kobaltu i słodko pachnące sjena, sepia oraz sinopia; buteleczki delikatnego oleju lnianego, terpenty ny, spiry tusu i sy katy wy ; cienkie noże i palety, stare pędzelki z rzadko spoty kanego wiewiórczego włosia; okrągłe pędzle, płaskie miotełki ze świńskiego włosia, dwa cienkie pędzle z włosia kuny, na które przez długi czas musiał odkładać pieniądze; gałganki przeróżny ch materiałów, od szorstkich po miękkie; ołówki, węgiel drzewny i bitumen – akcesoria na niekończące się ciche godziny, które Urbain spędza u swojego ojca. Siedzi grzecznie na kościelny m krześle przez całe popołudnie i widzi poruszające się ręce ojca. Ten stoi czasem wy soko na drabinie i musi wy czy niać karkołomne sztuczki – usunąć sadzę ze świec z chmury z Matką Boską, trudno dostępnej gdzieś nad boczny m ołtarzem; zaakcentować smugą brązowoczerwonej farby bliznę po dy mienicy dżumowej na kości udowej świętego Rocha, na nowo zaznaczy ć dziurki na sznurówki na staroświeckim bucie świętego Kry spina, oży wić złuszczony szmaragdowy płaszcz świętego Eligiusza, ponownie rozjaśnić trzy linie na pusty nny m piasku obok stóp świętego Idziego warstewką śmiertelnie trującej bieli ołowianej. Wy soko na stożkowato zakończonej drabinie widzi nogi ojca, jego obdarte spodnie, znoszone pantofle, i ma wrażenie, że ojciec stał się jedną z orientalny ch postaci drugiego planu na ścienny ch freskach. Sły szy ciche pociągnięcia szczotek, czasem trochę bardziej pory wcze – wiecznie błękitne niebo wiary jest czasem duże i wy maga szerokich pociągnięć. Zabarwiony mi wiązkami słoneczny blask wpada do środka przez witrażowe okna, rzucając kolorowe plamy na czarne marmurowe pły tki. W prześwitujący ch kolumnach światła widzi tańczące drobinki kurzu. Ojciec prosi go o pędzel numer pięć, Urbain nurkuje w skrzy ni, wy ławia go, ostrożnie wspina się do połowy drabiny i podaje niebezpiecznie pochy lającemu się do przodu ojcu. Następnie ostrożnie schodzi z drabiny i z rękami między kolanami siada na twardy m kościelny m krześle. Franciscus z trudem się prostuje, przez chwilę kaszle, przeciera rękawem brodę, macza pędzel w żelaznej miseczce przy mocowanej do pasa i wy konuje kilka jasnożółty ch pociągnięć po wy płowiałej chmurze, z której zstępuje zwiastujący anioł. Są to ciche, niekończące się dni. Kiedy nadchodzi południe, dzieli się z ojcem kanapkami, które przy gotowała im matka. Smalec i tłusta kiełbasa, gdy to możliwe, a twardy kozi ser w końcowe dni miesiąca. Żują i przeły kają, piją wodę z tej samej wgniecionej manierki. Kościół jest zamknięty, nikt się nie pojawi. To jest małe niebo Urbaina. Z zewnątrz docierają do nich ty lko niewy raźne odgłosy. Kiedy zegar wy bija godziny, sły szą skrzy pienie obracającego się belkowego mechanizmu i trzepot skrzy deł podry wający ch się ptaków pod kalenicą. Podskakując w swoich chodakach z taniego drewna wierzbowego, przez całą drogę do domu śpiewali głupie piosenki – dwa wesołe łapserdaki. Osiki, białe topole przy drodze zakurzonej żużlowy m py łem trzepotały listkami, a ojciec powiedział do sy na, że to tak, jakby te wszy stkie listki na wietrze by ły niezliczony mi mały mi tancereczkami. Mój dziadek spojrzał zdziwiony i zobaczy ł, że drzewa, które jeszcze przed chwilą stanowiły jedną całość, rozpadają się na nieopisanie wiele niezwy kły ch postaci, które do niego machają, niewy obrażalne przedstawienie. Przełknął ślinę, poczuł, jak jego ręka zamy ka się w ciepłej dłoni ojca.
*
Sześćdziesiąt lat później stoi na cmentarzu – kapelusz pod ręką, łzy w oczach, a między palcami koraliki różańca z drzewa różanego – niemal z zaciętością modląc się za swoją zmarłą żonę Gabrielle Ghy s. Na nagrobku znajduje się swego rodzaju kapliczka z witrażowy m oknem, na który m Duch Święty został przedstawiony jako biały gołąbek. W niszy przed oknem stoi figurka Matki Boskiej z białego marmuru, rozkładającej ręce za nieszczęśników i grzeszników, którzy pragną przy jść do niej. Sam nary sował tę figurkę i polecił kamieniarzowi wy konać ją według swoich wskazówek. Sy czy do mnie, żeby m w końcu przestał biegać tam i z powrotem. Dopiero co zagrabił ziemię przed grobem w ładne zbiegające się linie, a ja znowu po niej łażę jak prostak. Ja sam traktuję cmentarz jak plac zabaw. W ciepły m czerwcowy m słońcu biegam między storczy kami i liliami, pierwszy mi różami i rabatkami z fiołkami, pod akacjami i młody mi jesionami, skaczę po plamach światła rzucany ch przez delikatne listki na żużel ścieżek, klepię w plecy anioła z brązu na początku alejki za każdy m razem, gdy przechodzę, wy ciągam się na nagrzany m od słońca kamieniu starego grobu, dopóki dziadek z oburzeniem nie każe mi naty chmiast z niego zejść. Ni stąd, ni zowąd, z naiwnością mojego wieku py tam go, gdzie znajduje się grób jego rodziców. Osłupiały spogląda na mnie swoim stary m przeszy wający m wzrokiem, chce coś powiedzieć, zdaje się powstrzy my wać, zdejmuje py łek z rękawa w kolorze królewskiego błękitu i mówi: – Chodź, idziemy do domu.
Dopiero pół wieku później ojciec zdradzi mi tajemnicę, kiedy ku swemu zaskoczeniu odkry je ten stary kamień nagrobny, ukry ty kiedy ś przez dziadka w miejscu, którego wręcz niepodobna znaleźć. Kiedy wiele lat później odwiedzam rodzinny grób, leży na nim cienka warstwa śniegu, przez odblask tamtego dnia biała figurka Mary i wy daje się niemal przezroczy sta.
* Moja kochana Gabrielle! Jest czerwiec, piękny dzień, widzę stąd przepły wające statki żeglugi śródlądowej. Siedzę przy mały m stoliku, który pomalowałem w moty wy drewna, powinnaś go pamiętać. Dziś w południe by łem na Twoim grobie. Początkowo bardzo lekko padał deszcz, jakby krople spadały z błękitnego nieba. Zaraz potem znowu wy szło pełne słońce i witraż z ty łu kapliczki na Twoim nagrobku przepuścił światło, które mi przy pomniało kolorowe wiązki w kościołach z mojego dzieciństwa. Wnuki chodziły ścieżkami, mijając dużego anioła z brązu stojącego na początku alejki, w której zostałaś pochowana. Widziałem, jak szły po pagórku, w kierunku Campo Santo. One
tu niewiele z tego rozumieją, trajkoczą i bawią się, i ani przez chwilę nie są cicho. Wracając, widziałem martwą kunę przy stary m, przekrzy wiony m grobie, i to by ło tak, jakby cały smutek, który mam od Twojego odejścia, zebrał się w ty m martwy m, szty wny m zwierzęciu z brudny mi smugami błota na zimnej sierści. Pomy ślałem jeszcze: robi się z niej takie delikatne pędzelki. Przez cały czas pozostawałem przy kładny m wojskowy m, Gabrielle, i przy Marii i dzieciach nie okazy wałem ani śladu emocji. W domu otworzy łem szufladę, w której wszy stko leży nienaruszone – Twoja książeczka do nabożeństwa, bielizna, czapeczki na noc. Pozostaną tam, jak w prosty m relikwiarzu. Nasze małżeństwo nie by ło łatwe i Ty wiesz, jak walczy łem z diabelską otchłanią w sobie. Nasz Pan wiele nam dał, Gabrielle, mniej może, niż chcieliśmy, ale jednak aż nadto, by zachować milczenie.
* Lekcje szermierki, które pobierałem w przy bliżeniu między ósmy m a dwunasty m rokiem ży cia, rozgry wały się w kory tarzu, w holu zaraz za drzwiami wejściowy mi, zawsze od jedenastej do dwunastej w sobotę, z zapachem gotowanej właśnie w kuchni zupy w tle. Za nami znajdował się filar balustrady schodów, który zdobiła wy czy szczona łuska wielkiego pocisku arty lery jskiego z pierwszej wojny światowej. Na tokarce stojącej w starej altance dziadek cierpliwie i z oddaniem sporządził dwie drewniane kopie delikatny ch floretów, zaopatrzony ch w cienkie rękojeści, które wy ciął z kawałka metalu, a następnie za pomocą małego młotka nadał im jako taki elegancki kształt – z ukry waną dumą nazy wał tę metodę pracy „zimną kuźnią”. Nie nosiliśmy masek, więc na końcówki floretów nałoży ł kawałki korka wy cięte z zaty czek do butelek wina. Stawał przede mną w swoim szarobiały m chałaciku, szty wno ustawiał stopy przy sobie i nakazy wał mi robić to samo. – Mise en garde! – wołał. – Stopy prosto! Prostuj plecy ! Patrz wprost przed siebie! Floret uniesiony. Un-deux! Wszy stko w nas by ło wy prostowane, wy prężone, jakby śmy połknęli kołki, i prawidłowe, jak należy w akademii wojskowej, w której pobierał naukę w malowniczy ch latach 1908– 1912. – Krok do przodu, znowu do ty łu, wy pad... gotowe. Tierce... Pronation!... Sixte i Supination! I hop-la! Dessous! Reculez! Repos!... Mise en garde! Skakałem w kółko niczy m marionetka w filmie kostiumowy m, bojaźliwie uważając, żeby nie stawiać stóp na zewnątrz, do środka też nie; ugięcie kolana opanowane, pełna przy ty m gotowość do szy bkiego skoku do przodu lub do ty łu; unikałem jego zwinny ch pchnięć i próbowałem, zależnie od pozy cji, trzy mać drewniany floret w sixte, quarte, octave i septime – cztery określenia na lewo i prawo do góry, lewo i prawo w dół – a jednocześnie nie zostać trafiony m w nadgarstek, ponieważ musiałem operować floretem nie z przedramienia, lecz z ruchu nadgarstka. Trwało to tak przez godzinę, czasem prowokował mnie do natarcia, którego nie odpierał, lecz przy który m mnie zręcznie unikał, tak że pędziłem wprost do przodu jak młode cielę
i niespodziewanie lądowałem na drewniany m filarze balustrady, gdzie on zręcznie łapał nad moją głową łuskę granatu ze słowami: – Musisz się jeszcze wiele nauczy ć. Jeden z floretów odnalazłem później złamany w altance, w wielkiej skrzy ni z ziemią, w której rosną niemal stuletnie winorośle, niewy dające już prawie żadny ch winogron. Pod ty mi winoroślami stał w letnie poranki, zry wając owoce według uznania to tu, to tam i wy pluwając na ziemię skórki oraz pestki. Łączy ł się z ty m pewien dźwięk, cichutkie kichnięcie, które należy chy ba do moich najgłębszy ch wspomnień z dzieciństwa, bo poza ty m otacza je nieziemski spokój. Mamy tu do czy nienia, niejako na marginesie tego obrazu, z plamami letniego słońca, ciepłą ziemią, delikatny m zapachem karbolu i oleju smarowego.
* Sceny z jego dzieciństwa, 1900 rok. W obwisły ch stary ch pończochach, zby t duży ch drewniakach, w swoim szary m chałaciku, z dziewczęcy mi lokami w nieładzie i naiwny mi niebieskimi oczami grzecznie czeka, aż do małej bocznej bramy klasztornego dziedzińca podejdzie siostra z dwoma menażkami, jedną wy pełnioną po brzegi zupą, drugą plasterkami mięsa. Niemal z try umfem w piersi mija o zmierzchu oświetlone wy stawy sklepowe Dampoort, linię kolejową przy duży m doku portowy m, stację, z której z sapaniem rusza pociąg, przechodzi wąskimi ulicami między Land van Waaslaan a Dendermondsesteenweg – Biekorfstraat, Zeemstraat, Wasstraat, w kierunku Wielkiego Beginażu – za placy kiem z wy sokimi topolami, które kilka lat później zostaną ścięte. Gdzieś tam znajduje się sklepik ze słody czami; stawia obok siebie naczy nia, żeby odsapnąć i popatrzeć na smakoły ki w ubogo oświetlonej witry nie. W szklany ch pucharach leżą obok siebie kulki bzowe, landry nki, karmelki od Katrien, gałki any żowe i lukrecja, zwinięte pasemka czarny ch ciągutek, słodko-kwaśne cukierki i kwasiorki. Nagle staje obok niego jakiś mężczy zna, przy patruje się smarkaczowi z brudną buzią, widzi menażki z klasztoru i wrzuca do zupy parę groszy. – Masz, smy ku, wy ciągnij sobie, a będziesz miał swoje łakocie. Urbain patrzy na niego osłupiały, przez chwilę się ociąga, potem podwija rękaw i grzebie głęboko w letniej, tłustej zupie, dopóki nie wy czuje monet. Wy ławia je, wsadza do ust, żeby wy lizać do czy sta, odwija rękaw na ociekającą tłuszczem rękę, oblizuje palce i kupuje słody cze. Mlaskając, zbliża się do domu, przed wejściem skręca sobie na progu kostkę, zupa chlusta z przewracającej się menażki, żadna opowieść nie może przekonać matki, że nie zamienił zupy na parę słody czy. Odsiaduje karę, głodując bez kolacji w duszny m pokoiku, patrząc, jak o zmierzchu na zapadnięty ch dachach naprzeciwko gołąb wdrapuje się na gołębicę.
* Dwa razy w ty godniu przy chodziło kilku młodzieńców świeżo po studiach. Na zlecenie Dzieła Świętego Wincentego, insty tucji pomocy biedny m, wy sy łano ich do dzielnic
robotniczy ch. Czasem przy chodzili sobie po prostu pogawędzić, py tali, jak dzieci radzą sobie w szkole, dowiady wali się, czy nie by ło skarg, i zwy kle przy nosili też coś do jedzenia. Pewnego dnia znowu nieoczekiwanie się pojawili. Céline pracowała w ty m czasie w pobliżu jako sprzątaczka, u Włoszki, która zwracała się do niej „donna Cilla”. Urbain by ł w domu sam z rodzeństwem. Nudzili się, popołudnia bez rodziców by ły długie, urządzali akurat zawody w ty m, kto ugry zie największy kęs kanapki; mój dziadek właśnie koncertowo wy gry wał. W chwili gdy odgry zł cztery wielkie kęsy, jeden po drugim, a jego policzki by ły okrągłe jak u bobra, w kuchni stanęli nagle młodzieńcy od Świętego Wincentego, ich ciemnoszare płaszcze by ły jak zwisające skrzy dła udrapowane na ramionach. Bracia i siostry z pełny mi ustami uciekli w osłaniający mrok pod schodami, on, dławiąc się, stał przed dwugłowy m try bunałem, który uprzejmie, choć formalnie zapy tał, czy matka jest w domu. Pochy lili nad nim swoje wy sokie chude ciała, ich głowy koły sały się nad nim z szy derczy m uśmiechem. U wy ższego z ty ch dwóch zobaczy ł wy łaniający się rząd nieregularny ch, żółtawy ch zębów. Wielki kawałek chleba zbił mu się na podniebieniu w kleistą grudę ciasta. Nie mógł gry źć, bo miał zby t pełne usta, czuł, że przeły kanie też już nie jest możliwe, a wy pluć w ogóle się nie dało. Zakręciło mu się w głowie. Spod schodów dochodziło kichanie i parskanie rodzeństwa. Przez jego ciało przeszła fala mdłości. Miał wrażenie, że oczy wy chodzą mu z orbit; ty ch dwóch przy glądało mu się z uniesiony mi brwiami. – Chłopcze, zapomniałeś języ ka? Dusił się. Wzbierały w nim łzy. – Ten chłopiec jest nienormalny – usły szał wy ższego z dwójki. Wielka dłoń kościsto i niezręcznie poklepała go po ramieniu. Miał wrażenie, że ta ręka nie jest do niczego przy twierdzona, że gdzieś ty lko szy buje w powietrzu, że staje się coraz większa i zaraz chwy ci go za gardło. Potrząsnął głową, stłumił łzy, wy biegł na zewnątrz, na podwórko, i zwy miotował bry łę ciasta wraz z resztką zupy, którą zjadł chwilę wcześniej. Jeszcze czkając, wrócił do środka. Tamty ch dwóch już nie by ło. Na kuchenny m stole leżała kwadratowa karteczka z odciśnięty m na niej niebieskim tuszem do stempli: „Na 1 chleb”. Wziął karteczkę, schował do chałacika i wy biegł na ulicę. Do piekarza, u którego mógł odebrać chleb, by ło ponad kwadrans na piechotę. Zapomniał włoży ć coś cieplejszego i cały się trząsł. Jego drewniaki głośno stukały po ulicach. Kiedy dotarł do piekarza, wy dawało się, że ten już zamy ka. Wbiegł do środka, trzy mając karteczkę try umfalnie w górze przed ladą: – Proszę chleb dla mojej mamy. Piekarzowa przestudiowała świstek, uważnie przy jrzała się poczerwieniałemu chłopcu w wy świechtany m ubraniu, oddała mu karteluszek i stwierdziła: – Nic z tego. Mam jeszcze ty lko kilka chlebów dla stały ch klientów. Kiedy ponownie stał na ulicy, sły szał, jak kobieta za jego plecami przekręca klucz w zamku. W oddali rozbrzmiewał gwizdek parowy lokomoty wy, gdzieś przy Dampoort. Dźwięk ten zdawał się z trudem przebijać przez dżdży ste powietrze. Gdy spojrzał w górę, zobaczy ł stado dzikich gęsi w trójkątny m szy ku majestaty cznie machający ch skrzy dłami nad szary m miastem. Prastary odgłos ich krzy ków trochę go uspokoił. Trójkątny szy k wy glądał jak strzała wskazująca w kierunku portu, gdzie nad dachami i drzewami powstał niewy raźny pasek
światła, wolno otwierająca się szczelina w nadciągający m chłodno zmierzchu.
niskiego,
padającego
ukosem
blasku
* Dopiero teraz, czy tając jego wspomnienia, powoli zy skuję obraz jego młodości, przez co równie wiele wrażeń wy łania się raptem z mojej własnej pamięci, wy chodzi na światło, nabiera znaczenia, sensu, barwy i zapachu. Znienacka widzę go przed sobą, już leciwego; chce iść spać. Zdjął swój chałacik, koszulę i podkoszulek i widzę, pierwszy i jedy ny raz w ży ciu, jego gołe, białe plecy. Od ramion po wklęśnięcie kręgosłupa skóra jest usiana ciemnoniebieskimi wgłębieniami i bliznami. Odwraca się, surowo mówi: – No już, chłopcze, odejdź. Zamknę drzwi. Następnego dnia py tam go, skąd się wzięły te blizny : – Z wojny ? – Z odlewni żeliwa – odpowiada krótko. – Miałem trzy naście lat, kiedy zacząłem tam pracować.
* Czy tam, że w szkole niezby t nadążał za inny mi, ponieważ często by ł nieobecny. Jedny m z powodów by ło to, że regularnie w godzinach poranny ch musiał chodzić do apteki dla ubogich po niezbędne zaordy nowane leki dla chorego ojca. Z ręcznie po łacinie napisaną karteczką od doktora szedł do starej apteki i siadał w kolejce na twardej ławce, gdzie zwy kle już dziesiątka ludzi czekała, aż aptekarz wy chy li swoją imponującą ły są głowę przez drewniane przepierzenie, wołając: – Proszę pierwszą osobę! Po czy m powstawał tumult i kłótnia o to, kto przy szedł pierwszy. Kilka osób podry wało się i pchało. Okienko zatrzaskiwano, przeklinając. Kiedy emocje opadły, aptekarz ponownie otwierał okienko i py tał, czy mogliby się choć trochę zachowy wać jak kulturalni ludzie. Wtedy zaczy nano się przesiadać, to znów odchodzić z mruczeniem pod nosem. Najczęściej chłopiec by ł ostatni w kolejce, wracał do domu późny m popołudniem. Przy nosił ze sobą stramonium, trujący proszek z bielunia dziędzierzawy, i saletrę na papierze – wątpliwe lekarstwa, które w tamty ch czasach podawano astmaty kom. Ojciec, dy sząc, siedział za rozgrzany m piecem, ręka na poręczy ; mój dziadek kładł zapakowaną w cienki papier paczuszkę przy jego dłoni, skąd ojciec jeszcze przez chwilę jej nie ruszał, do następnego ataku kaszlu.
* Znowu opisuje pusty kościół w dni powszednie po szkole, kiedy jego ojciec stoi na drewnianej drabince schodkowej, retuszując lewą stopę świętego Piotra. – Chłopcze, podaj mi lazurowy błękit, oży wię trochę fałdę płaszcza świętego Piotra, a za chwilę podasz mi trochę kobaltu na cień, tam, na prawo od ciebie na palecie.
Potem ojciec na nowo nakłada wy kruszoną biel lilii przy Matce Boskiej za ołtarzem. To ponownie zwiastowanie. Młoda kobieta o flamandzkim profilu – mały podbródek, wy sokie blade czoło, wąski nos i spokojne niebieskie oczy – stoi w lśnieniu emitującej światło chmury, srebrzy sta, lepka masa oparów wokół jej pobożnej twarzy czki. Obok niej anioł z gałązką lilii o męskim i ciemny m obliczu, przepasany złocistą szarfą, bły szczącą wstążką, która za jego plecami wije się w górę aż do święty ch oparów. Na wstążce widnieje napis, który stał się nieczy telny, przebija z niego jeszcze parę liter, staroświeckie goty ckie znaki mające zachować boską tajemnicę. Czasem trzeba przy gotować trochę zaprawy gipsowej na deseczce ze stojący m brzegiem – szpachelką, która zrobiła się cienka, szy bko mieszać do uzy skania miękkiej masy, papki, którą należy nakładać szy bko, najlepiej jedny m pociągnięciem, równomiernie. Parę minut później powierzchnię wy gładza się kawałkiem gąbki zawiniętej w szmatkę, a podczas suszenia wy konuje się retusz pędzelkami, gałgankami, opuszkami palców albo kciukiem, wszy stko to naraz i szy bko, w skupieniu i ciszy. Nabożna atmosfera ty ch godzin jest dla niego święta. Gdy jest zimno, w wiązki światła wy dmuchuje chmurki pary, które się wzbijają jak kadzidło w niedzielę podczas mszy. Jego wiarę rozpala zauroczenie kolorami na starej palecie ojca, przy wilej by cia tam z nim sam na sam, kiedy duże wrota kościoła zostają za nimi zamknięte na ciężki żelazny klucz; nucenie ojca, tam na górze drabiny, jakby stanowił część sceny, którą maluje, trochę już w niebie, niebie z gipsu i farby, stary ch zapachów, zimna i pary, przefiltrowanego światła padającego z wy sokości na ich ręce i ramiona, jakby wy nosili siebie do sceny biblijnej. To jest adoracja sztuki malarskiej, osobista alegoria, sprzy siężenie między ojcem a sy nem.
* Tamte popołudnia w kościele ukształtowały niebo jego młodości, piekło miało jednak szy bko nadejść. Po kilku nieudany ch próbach zdoby cia pracy zaczy na terminować u swojego wuja Evarista, który jest „kowalem-tokarzem-mechanikiem”. Początkowo odpowiada za oliwienie wiertarek i tokarek oraz przy wlekanie bednarek, okrągły ch i kwadratowy ch prętów, ciężkich kawałków lanego żeliwa, profili kątowników, trudny ch do taszczenia stalowy ch blach. Po miesiącu może już z szefem albo kolegą z pracy wy kony wać zlecenia gdzie indziej. Po półtora roku dostaje pięćdziesiąt centy mów za dzień. Jest świadkiem potwornego wy padku przy pracy, kiedy kompletnie pijany sy n kowala wpada twarzą do rozpalonego pieca. Widzi, jak kowal, który zajęty kuciem, stoi ty łem do pieca i początkowo niczego nie zauważa, przeklinając, wy ciąga sy na z ognia, ale jest za późno. Ich oczom ukazuje się zmasakrowana głowa, osmalona, pomarszczona kula o niewy raźny ch ludzkich ry sach, z której kipi śluzowata ciecz zmieszana z krwawą śliną. Oczy są spalone na biało, jak u pieczonej ry by ; usta zastąpiła czarna dziura, w której lśnią odsłonięte górne zęby. Wchodzi parobek z wiadrem wody i chlusta nią na tę głowę. W duszący m sy czeniu i bulgotaniu, podczas którego woda głęboko wnika w spaloną skórę, dogory wający chłopiec, gulgocząc, wy daje ostatnie tchnienie, a jego ciało skręca się w drgawkach. W kroku na roboczy ch spodniach pojawia się nagle ciemna plama. Ojciec rzuca się na sy na, doty ka nierozpoznawalnej głowy, bierze ciało za ramiona i nic nie mówi. Siedzi bez ruchu przez kilka minut, nieustannie mamrocząc pod nosem ledwo sły szalne:
„Psiakrew!”. Na nikogo się nie ogląda, jakby chciał wbić swój wzrok w te białe gałki oczne. Robotnicy i uczniowie się gapią. – Zabierajcie się stąd wszy scy albo jeszcze któregoś tu zamorduję – mówi nagle, nie podnosząc oczu. Jeden za drugim wy chodzą powoli na dwór, gdzie niskie słońce oświetla stajnie i dachy. To jest pierwszy martwy człowiek, którego widzi mój dziadek. Pomoc psy chologiczna nie istniała; idzie do domu i przez cały wieczór się nie odzy wa. Przez następne dni chodzi do kuźni i zastaje zamknięte drzwi. Nie ma odwagi zapy tać, kiedy sy n kowala zostanie pochowany. Dowiaduje się o ty m kilka dni później, kiedy o świcie spoty ka przy bramie innego robotnika. – Do jakiegoś, psiakrew, dołu go wrzucili jak zwierzę, gdzieś z ty łu za domem, ksiądz jeszcze przy szedł popatrzeć, ale kowal złapał go za gardło. Ponieważ kuźnia przez ponad miesiąc jest zamknięta, zamówienia również czekają. Gdy praca zostaje podjęta na nowo, pojawiają się ty lko dwaj robotnicy i jeden uczeń: Urbain. Pracują bez zapału, wszy stko się wali, coraz więcej zleceń jest odwoły wany ch, coraz częściej kuźnia jest opuszczona, a tokarki stoją nietknięte. Ostatni pomocnik zatrudniony na pełny etat składa wy mówienie. Urbain odchodzi kilka dni później. Kowal nawet nie podnosi wzroku znad stołu do pracy, gdy chłopiec, wzruszy wszy ramionami i wy jąkawszy przeprosiny, kulejąc, wy chodzi na dwór; idzie trochę dziwnie, jakby się załatwił w spodnie.
* Potem sprawy toczą się szy bko. Po kilku następny ch ty godniach poszukiwań i prób trafia do odlewni żeliwa. Ciężka praca, ledwie trzy nastoletni chłopiec, który przez pierwsze dni chodzi zagubiony w ogłuszający m hałasie między mężczy znami taszczący mi ciężkie kawałki żeliwa, w piekielny m gorącu przy piecach, wśród wszechobecny ch krzy ków, wrzasków i prostackich żartów, w trujący m dy mie, który atakuje płuca. Oczy niektóry ch mężczy zn nabrały bladego poły sku od pracy w skwarze. Inni mają zdeformowane stopy, ponieważ nastąpili przy piecu na pły nne żelazo. Wy glądają jak dobrotliwe demony błąkające się po świecie podziemny m, opanowane i niezłomne, zamknięte w sobie i zawzięte. Młody m chłopcom, takim jak Urbain, nie wolno jeszcze wlec po wąskich kładkach ciężkich koszy pełny ch złomu, stawiają go więc przy otworze pieca, gdzie ze wszy stkich sił ma utrzy my wać w równowadze wielki drewniany zbiornik, kiedy pły nne żelazo przelewa się z ceramiczny ch ry nien do naczy nia wy wrotki. Mężczy źni stają wokół niego, opierając długie drewniane ły żki o zbiornik; dziadek musi ostrożnie przechy lać ty giel, tak żeby każdy mógł pobrać do formy odlewniczej odmierzoną porcję żeliwa. Upał odcina mu oddech, czuje, jakby oczy topniały mu w oczodołach. Kiedy struga się zmniejsza, wy żłobienie zostaje ponownie zatkane stożkowaty m czopem z ziemi na lancy. Ogień się rozpry skuje, sy czy i bulgocze na brzegach wy lotu pieca. Czasem wy pada z niego bry łka, jakiś diabeł pluje ogniem szeroko wokół siebie, wachlarzem iskier, pły nną stalą, która znaczy dziwaczny ślad na podłodze z ubitej ziemi, wy buch wulkanu w miniaturze. Wtedy z całej siły wielkimi łopatami trzeba narzucać mokrą glinę, żeby ogień nie rozprzestrzenił się na cały budy nek. Pewnego dnia do tego dochodzi: bry łka wy pada
z wy robionego paleniska, w przy gotowanej wanience nie ma odpowiedniej ilości wilgotnej ziemi, mężczy źni krzy czą do Urbaina, żeby odsunął zbiornik wy wrotkę i trzy mał go prosto, dopóki nie wrócą z ziemią z podwórka. Ognisty strumień zaczy na try skać z ty gla, który dziadek ze wszy stkich sił próbuje utrzy mać; wrzeszczą, że ty giel nie może się przewrócić, Urbain czuje, jak gorąco zaczy na go poły kać, zostaje oślepiony, ży wcem spalony, popada w omdlenie i nagle, po czy mś, co jest jak wy cie wiatru po wewnętrznej stronie uszu, zapada ogłuszająca cisza. Strumień ognia chlusta ze zbiornika; wy daje się, jakby jego ręce zniknęły. Pły nne żelazo toruje sobie drogę wokół drewniaków chłopca, ten czuje, jak trzeszczą pod naporem żaru – my śli o zdeformowany ch stopach, nie może uciec, za nim rusza się wszy stko, lecz on tego nie dostrzega, gorąco obejmuje go jak matka, koły sze, odurza, krzy ki i wrzaski odpły wają. Potem pojawiają się ciemne plamy w niezmierzony m, wabiący m, niebiańskim świetle: wielkie łopaty ziemi wszędzie wokół niego i na palenisku, mimo wszy stko stożkowaty kawałek ziemi na lancy, powrót czegoś, co zdaje się świadomością, sy czenie i bulgotanie, uczucie mdłości, duże ręce wy ciągające się w jego stronę i głosy, które go wołają: – Chodź, chłopcze, chodź szy bko. Lecz on się nie rusza; jego głowa kręci się na ramionach, wy stająca mu z kieszeni chusteczka zajęła się ogniem i płonie jak niebieski, etery czny kwiat u jego boku. Widzi skierowane w górę spojrzenia świętego namalowanego przez jego ojca na stary m fresku w zupełnie cichy m, niedzielny m kościele; chce tu zostać na zawsze. Wtedy po pasie usy panej ziemi ktoś do niego podchodzi, szarpie go za ramiona, bierze pod pachę i ciągnie. Ściśnięte ze sobą chodaki utkwiły w stężały m żelazie, nadbiega mężczy zna z łomem, żeby rozłupać je wokół jego stóp. Czuje to wszy stko jak we śnie, a gdy wreszcie wy jmują go z rozłupany ch drewniaków i wy noszą, wy miotuje tą odrobiną, którą zjadł tego dnia. Kładą go na podwórku w letniej mżawce, gdzie powoli dochodzi do siebie, patrząc na przesuwające się w górze szare chmury. Od tamtego czasu coś się we mnie zmieniło, pisze. Wy obrażam sobie, że jego matka to dostrzega już tamtego wieczoru: inaczej chodzi, coś tkwi w jego stopniowo coraz bardziej umięśnionej szy i i uniesiony ch ramionach. Jest niskiej i krępej postury, a praca w odlewni żeliwa czy ni go małomówny m. Na plecach ry sują mu się pierwsze dołki i blizny powstałe od iskier, które przy wy soko wzbijający m się ogniu spadają na robotników. Tamtego wieczoru matka widzi w jego oczach blask zadumy, przy kolacji Urbain patrzy błędny m wzrokiem i nie sły szy, co mówią inne dzieci. Twierdzi, że nie jest głodny, na podwórzu wy gląda za niski murek i widzi kilka zakonnic, które, mamrocząc same do siebie, przechodzą w trzepoczący ch czarny ch spódnicach, dziwne ptaki z innego świata. Ty lne drzwi skrzy pią, obok niego staje ojciec; w ostatnich ty godniach bardzo schudł i jego krucha postać kontrastuje z przy sadzistą sy lwetką młodego chłopaka, którego w milczeniu obejmuje ramieniem.
* Czy tam w gazecie, że młody gandawski polity k ma dla miasta nowy plan generalny.
Zbudowaną w latach sześćdziesiąty ch, wnikającą głęboko w centrum końcówkę autostrady, która przedzieliła na pół tak kiedy ś okazały Zuidpark, Park Południowy, należy zburzy ć i zastąpić podziemny m tunelem; martwy z powodu autostrady, dziewiętnastowieczny park zbudowany na założeniach klasy cy sty czny ch należałoby przy wrócić do łask, powinien stać się tutejszy m Central Parkiem i dumny m zwiastunem nowej ekologicznej epoki. Ten zjazd z autostrady od początku budził kontrowersje; kry ty cy widzieli w nim dowód na to, że dumne miasto prowincjonalne zamieniło swoją chlubę na pieniężny zy sk. Wzdłuż piękny ch alei Frère Orbanlaan i Gustaaf Callierlaan wy rosły apartamentowce dla zamożny ch, nadal jednak z widokiem na zjazd z autostrady. Popiersie wielkiego flamandzkiego poety Karela van Woestijnego stało dawniej poniekąd zagubione w skromny m parku, nieco dalej, w pozostałej części widniał pomnik króla Alberta I na koniu, a na końcu, gdzie kiedy ś znajdowała się piękna stacja, za nowoczesny m budy nkiem try ska teraz fontanna; pamiętam kolor begonii wiosną, kiedy tego budy nku jeszcze nie by ło. Wokół tego miejskiego parku jest dużo przeszłości, która zniknęła – przede wszy stkim dziewiętnastowieczny ogród zoologiczny i pełny wdzięku Zuidstatie, Dworzec Południowy. Stare zoo ze swoimi stawami i klombami, z kafeterią w bizanty jskim sty lu zniknęło, gdy mój dziadek miał czternaście lat. Na dawny ch moczarach Muinkmeersen powstały „czy nszówki z podwórkami” dla rodzin robotniczy ch. Mały nastrojowy park Muinkparkje, z mostem łukowy m i sztuczny mi skałkami, położony w rezy dencjalnej dzielnicy, która w ostatnim dziesięcioleciu stała się niespokojna w wy niku pojawienia się ogromnego kina, stanowi jedy ną pozostałość dawnego ogrodu zoologicznego. Wy obrażam sobie, jak dziadek chodził tamtędy z chłopakami z dzielnicy – pachnące truchłem klatki drapieżny ch zwierząt i zmęczone niekończący mi się sztuczkami słonie, wesoło przy patrujący się ludzie, oczarowani egzoty zmem niezmącony m jeszcze naszy mi współczesny mi problemami z sumieniem.
Dworzec Południowy, po drugiej stronie parku, by ł dumą ówczesnego miasta, wy glądający m jak pałac budy nkiem z obszerny m placem z przodu, na który m obok fontanny pośrodku rabaty stał pomnik gladiatora z brązu. W wolne niedzielne popołudnia – w soboty pracowano, ty dzień roboczy liczy ł sześć długich dni – dziadek chodził się tam włóczy ć z chłopakami z dzielnicy, ześlizgiwać się po skarpie z piaskowca, obserwować z podestu nadjeżdżające i odjeżdżające pociągi, czerpać przy jemność z by cia obsy py wany m kłębami sadzy i popiołu, wy rzucany mi jak w konwulsjach z szerokich kominów lokomoty w. W środku Dworzec Południowy prezentował sensacy jny widok: całą środkową część obszernej hali, wzniesionej ze stalowego wiązania i obficie przeszklonej u szczy tu w sty lu tamty ch czasów, zajmował imponujący klomb, na który m palmy, azalie i różne ozdobne wrzosy rosły pod kopułą przepuszczającą światło. Również duży plac przed dworcem by ł jasny i otwarty, emanował samoświadomością. Stację zburzono w 1930 roku. Kiedy teraz wy chodzę z podziemnego parkingu, patrzę na nowoczesną miejską bibliotekę z jednej strony i centrum handlowe z drugiej, tam gdzie kiedy ś, naprzeciwko dworca, znajdował się wy tworny Parkhotel. Młodsze pokolenie nie ma nawet poczucia straty, ta oczy wistość jest produktem uboczny m zapominania. Próbuję sobie wy obrazić, jak to by ło sto lat temu: rząd powozów, konie cierpliwie czekające z workiem owsa u szy i, woźnice, z obowiązkowy m wąsem, pijący w oberży piwo z kamiennego dzbanka, wszechobecny zapach końskiego nawozu, wchodzący i wy chodzący pasażerowie pod okazały m kapitelem fasady, by ć może katary nka, a na hełmie gladiatora z brązu siedzi gołąb. Nikt w najmniejszy m stopniu nie przy puszcza, co się wy darzy za niecałe dziesięć lat.
* Podążając stamtąd do górnego miasta, dochodzi się do Sint-Pietersplein, placu Świętego Piotra, na który m w tamty ch dniach regularnie prezentowano najnowszą osobliwość: za parę groszy można by ło w niedzielne popołudnie wejść do wiklinowego kosza pod wielkim balonem, który przy trzy my wany przez pewną liczbę kabli wznosił się w powietrze, przez jakiś czas tam balansował, żeby można by ło obejrzeć średniowieczne dachy w oddali, po czy m z powrotem wracał na ziemię. Nowomodne ekstrawagancje, mówili starsi, py cha przed upadkiem chodzi – osobliwość, którą chłopcy i ówcześni wojskowi z podkręcony mi wąsami uważali jednak za ekscy tującą. Mój dziadek z dumą nadmienia, że gdy balon w pewnej chwili zaczął się bujać od pory wów wiatru, mógł uścisnąć rękę sły nnemu już wtedy belgijskiemu lotnikowi Danielowi Kinetowi, człowiekowi współodpowiedzialnemu za ten projekt. Lotnik Daniel Kinet później znów się pojawi w zupełnie niespodziewany m momencie. O ile Park Południowy zbudowano według geometry czny ch, klasy cy sty czny ch założeń parkowy ch, o ty le inspiracją przy Citadelpark, Parku Cy tadeli, by ła romanty czna filozofia naturalnie wy glądającego krajobrazu, przy pominająca założenia starego ogrodu zoologicznego. Gandawa miała świadomość history cznego zdeterminowania przez zary s planisty czny z jednej strony, a krajobrazowy romanty zm z drugiej, czemu dała wy raz w obszarach rekreacy jny ch. Z wy jątkiem bramy wejściowej wy glądającej jak brama rzy mska, klasy cy sty czna
cy tadela, od której park wziął nazwę, również już dawno zniknęła, ustępując miejsca sły nnemu parkowi – by ły to właściwie stare, już w tamty ch czasach chy lące się ku upadkowi koszary, po który ch można jeszcze znaleźć sporady czne ślady fundamentów – scementowane romanty czne groty za wodospadem nadal istnieją, a ja wy obrażam sobie dziadka, który się tu wałęsa jako młody chłopak, w drewniakach, szty wne włosy gładko zaczesane, ręce w kieszeniach, a on z kolegami rzucają płaskimi kamy kami po wodzie stawu, w który m kwaczą kaczki.
Sam jeszcze pamiętam, jak w niedzielne popołudnia szedłem za rękę z prawie już wtedy siedemdziesięciolatkiem pod łacińską sentencją na bramie wejściowej – Nemo me impune lacessit, „Nikt nie wy zy wa mnie bezkarnie” – do muzeum, gdzie zapoznawał mnie z obrazami, które podziwiał – chy ba najbardziej ze wszy stkich olśniewające by ło wielkie płótno malarza Emile’a Clausa, zimowa scena, którą namalował w 1891 roku; nazy wa się Zimorodki, zdominowany przez kolory jasnożółty i biały obraz zamarzniętego i delikatnie ośnieżonego stawu, przedstawiający trzech chłopców w chodakach z prosty mi drewniany mi sankami. Ich ubrania są grube i szare, na brzegu stoi bałwan, w oddali dry fuje rząd wierzb głowiasty ch i leży zatopione w śniegu maleńkie gospodarstwo. Mroźna cisza krzy czy z obrazu: święto światła i widzialności, dla którego przeniósł na mnie uczucie głębokiej radości. Dopiero później uświadomiłem sobie, że pokazał mi scenę z roku swojego urodzenia – czy ż nie przy szedł na świat 9 sty cznia 1891 roku, a więc gdzieś podczas ty ch surowy ch zimowy ch miesięcy, w trakcie który ch Claus malował to płótno? Zwracam się do Królewskiego Insty tutu
Meteorologicznego w Ukkel o archiwalne dane pogodowe tamtego dnia. Okazuje się, że by ł pełen chłodnej mgły i lekkiego mrozu, wy obrażam sobie mgliste smugi u zbiegu Leie i Skaldy, jego matkę w połogu, zapach pieca, który nie chce ciągnąć z powodu niskiego ciśnienia powietrza, zawiniętego w wełniane chusty noworodka, którego akuszerka położy ła w pry mity wnej koły sce przy piecu, malarz Claus zaś maluje zamarznięty staw w pobliżu – biały jak skorupka jajka i ekspresy jny – po który m paru chłopców jeździ na ły żwach, mężczy źni, na który ch mój dziadek by ć może natknął się jako dziecko, kiedy oni by li młodzieńcami.
* Przede mną na biurku leży ciężki szary otoczak o szczególny m kształcie. Jest podłużny, ma siedemnaście centy metrów, jest szeroki na osiem i wy soki na nieco mniej niż cztery. Na rogach jest idealnie sy metry cznie zaokrąglony, strony górna i dolna są całkowicie gładkie; ty siące lat swobodnego przetaczania się tam i z powrotem w przy boju wy szlifowały ten kamień, nadając mu doskonały kształt, jakby został wy konany ludzką ręką; bardziej namacalny przy kład przy padkowości naturalnej perfekcji trudno sobie wy obrazić. Na płaskiej górnej stronie dziadek po powrocie z podróży namalował scenkę folklory sty czną: mężczy znę i kobietę w ciemny ch ubraniach, w tle wy łaniające się pagórki, morze, dziecięcą łódeczkę z żaglem. U góry nieco drżący mi czarny mi drukowany mi literami napisał cienkim pędzelkiem: „Rapallo”. Dostałem ten kamień od niego w czasie, kiedy zbierałem kamienie – musiałem mieć jakieś dwanaście lat. Nie od razu zainteresowało mnie, co na nim widnieje; chodziło o to, że dziadek coś tam namalował, dodając słowo, którego nie rozumiałem – szy bko zapomniałem, co mówił: że to miasto w północny ch Włoszech. Półtorej dekady po jego śmierci, w okresie, w który m próbowałem czy tać niezgłębione cantos poety Ezry Pounda, odwiedziliśmy z żoną, w drodze do Florencji, miasteczko Rapallo. Szliśmy małą kamienistą plażą tuż przy starej latarni i znalazłem tam – właściwie ku mojemu zdziwieniu, bo jakże często jest się ślepy m na własną przeszłość – otoczaki tego samego kształtu i wielkości; stąd go więc po prostu zabrał. Są w ży ciu człowieka takie chwile, w który ch wszy stko zaczy na mu się w środku przesuwać; pamiętam, jak otaczałem ramieniem swoją powabną młodą żonę, uczucie nieważkości i wolności; słońce, wiatr, zapach glonów i soli; nagłe wrażenie, że niemal fizy cznie znajduję się w ciele mojego dziadka, w miejscu, w który m on stał obok swojej wiernej, nieśmiałej Gabrielle w czarnej manty lce. By li w drodze do Rzy mu, by ła to jedna z pielgrzy mek zaplanowany ch przez jakąś organizację katolicką, a Rapallo stanowiło jedy nie pospieszny postój, przy puszczalnie miejsce, gdzie dostali chwilę na lunch i krótki spacer. Musiał zabrać ten kamień, kiedy w czarny ch ubraniach my szkowali po kamienistej plaży, a Gabrielle zapewne powiedziała: – Ależ Urbain, to o wiele za ciężkie do walizki, co ty robisz? A on, po swojemu uparty, trzy mał go w ręce, wsiadł z nim do autobusu – to musiało by ć gdzieś w połowie lat pięćdziesiąty ch – i przy taszczy ł ważący półtora kilograma kamień do
samego domu, gdzie go później pomalował jak talizman z podróży, z której nie zachowały się prawie żadne zdjęcia, umieszczając na nim tę scenkę, wy glądającą na tury sty czną. Co zadziwiające, malując kamień, nie czuł żadnej potrzeby uwiecznienia na nim własnego konkretnego doświadczenia, lecz namalował senty mentalny folklory sty czny banał, który widocznie wy rażał dla niego uczucie szczęścia tamtej chwili; całkiem też możliwe, że jest to coś, co rzeczy wiście widział, kto wie, może tamtego dnia naprawdę przechodzili tamtędy ludzie w trady cy jny ch strojach ludowy ch, może to by ł dzień świąteczny, tego się nie dojdzie. Ten wy jazd do Rzy mu by ł jedy ną zagraniczną podróżą, jaką odby ł w swoim długim ży ciu, z wy jątkiem wy jazdów rewalidacy jny ch do Anglii podczas pierwszej wojny światowej oraz podróży do Oslo, o której wiem bardzo mało, ty lko ty le, że często twierdził, iż ludzie mówią tam dialektem brzmiący m mniej więcej tak jak najbardziej ordy narna gwara gandawska, ty le że nie sposób niczego zrozumieć, co sprawdzałem kiedy ś w rozmowie z pisarzem Josteinem Gaarderem i co w dodatku okazało się prawdą. W rezultacie, jeśli chodzi o jego podróże, kamień ze scenką z Rapallo jest moim jedy ny m talizmanem, a kamienie po prostu milczą we wszy stkich języ kach. Ponieważ wspomnienia dziadka docierają jedy nie do 1919 roku, dwie trzecie jego ży cia pokry wa to milczenie.
* Rapallo jest prowincjonalne, lecz otwarte ku morzu. Filozof Friedrich Nietzsche spacerował tędy, gdy wpadł na pomy sł napisania bohaterskiego eposu nie o Empedoklesie (o który m prawdopodobnie przeczy tał u poety Friedricha Hölderlina), lecz o Zaratustrze. Poeta Ezra Pound, podobnie jak mój dziadek naznaczony ty m, co wy rządziła pierwsza wojna światowa, zamieszkał tu w 1942 roku, w okresie, w który m jego kochanka, amery kańska skrzy paczka Olga Rudge, zaszła w ciążę, a dziecko podrzuciła akuszerce, chłopce mówiącej po niemiecku. Pound się włóczy ł, nie znajdując spokoju, za każdy m razem wracał do Rapallo, pisał tam swoje pieśni, a we włoskim radio sarkał na usura, lichwiarskie prakty ki Ży dów, i przy łączy ł się do Mussoliniego. Dzięki wstawiennictwu Olgi spotkał nawet osobiście faszy stowskiego dy ktatora i próbował sprzedać Duce swoje pomy sły na ży dowską ekonomię lichwiarstwa; ten podobno odpowiedział bagatelizujący m ruchem ręki, że Pieśni są całkiem divertente, fait divers, co Pound później sam z pewną ironią przetworzy ł w jednej z nich. Yeats pisał w Rapallo o astrologii; Kokoschka namalował tam niemal impresjonisty czny widok na zatokę, a Joy ce by ł z wizy tą; Elmore Leonard umieścił w Rapallo akcję swojego thrillera Pronto. Drugiego maja 1945 roku, cztery dni po publiczny m linczu na Mussolinim, kiedy jego poturbowane ciało jak zarżnięty wół wisiało jeszcze na oczach wszy stkich obok ciała kochanki przy stacji benzy nowej w Mediolanie, faszy stowski poeta został przez party zantów wy ciągnięty z domu w idy lliczny m Rapallo i wy wieziony. Zdąży ł ty lko wsadzić do teczki wy danie Konfucjusza oraz słownik chiński. Parę dni później twierdził w wy wiadzie, że Hitler by ł Joanną d’Arc, a Duce przy wódcą, who had lost his head[2] – c’est le cas de le dire [3] . Uznano go za geniusza, który popadł w obłęd, i wsadzono w okolicach Pizy do klatki dla drapieżny ch zwierząt. Postarzały i oczy szczony, wsty dząc się swojego anty semickiego nonsensu, powiedział do Allena Ginsberga, wróciwszy do Rapallo:
– I was not a lunatic, I was a moron. – Nie by łem wariatem, by łem idiotą.
Trudno stwierdzić, w który m z niezliczony ch zagadkowy ch fragmentów zdań na temat morza skromne Rapallo odgry wa rolę w pieśniach. Pewne jest jednak, że znajduję się w miejscu, w który m ten człowiek, o równie niebieskich oczach i równie uparty m charakterze jak mój dziadek, na chwilę staje na tej samej linii co pobożny pielgrzy m w czarny m borsalino i z ciężkim kamieniem w torbie. Prawie nic ich nie łączy i zakładam, że mój dziadek w swoim długim ży ciu nigdy nawet nie sły szał nazwiska Pound. A jednak istnieje coś wspólnego, trudno wy czuwalnego, jakieś przelotne skojarzenie podsunięte przez najbardziej błahe podobieństwo, coś takiego, co ja miałem z głową Schopenhauera – co mi zawsze umy ka i należy do inny ch zwy czajów i oby czajów. Ludzie z czasów wielkich katastrof w Europie, na ile ich jeszcze rozumiemy ? Ponownie oglądam kamień, przesuwam czubkiem palca po delikatnie naniesiony ch pociągnięciach pędzla i uświadamiam sobie, że nic, co nie zostało zawarte w niemy ch, milczący ch przedmiotach, nie wraca w czasie; kamienie jak najbardziej przemawiają. Śledzę pociągnięcia pędzla, doty kając ty m samy m ruchu jego palców na ty m cichy m, zimny m kamieniu, tak jak kiedy ś doty kałem jego czoła, gdy umarł, a ja my ślałem przestraszony : czy kiedy kolwiek doty kałem czegoś, co jest zimniejsze niż to czoło, dlaczego nie otwiera oczu i nie odzy wa się do mnie?
* Są też przedmioty, które zniknęły, lecz które ty m bardziej błąkają się po moich wspomnieniach. My śl o złoty m zegarku kieszonkowy m, który podarował mi na dwunaste
urodziny, jest spośród nich chy ba najboleśniejsza i wraca najczęściej. W chwili, gdy zszedł ze schodów i z rozpromienioną twarzą wkroczy ł do salonu, wiedziałem, że ma dla mnie w zanadrzu coś specjalnego. – Otwórz rękę – powiedział i ostrożnie położy ł na niej klejnot. Podziękowałem, spojrzałem na niego, chciałem go objąć i zegarek wy sunął mi się z dłoni na podłogę z terakoty, na której się rozbił. Widziałem tę scenę niezliczoną ilość razy, i jego minę, konsternację oraz przeklinanie w duchu, kręcenie głową, zamy kanie oczu i powstrzy my waną złość, z jaką pozbierał rozbite części, wsadził je do kieszeni chałacika i wy szedł do ogrodu, żeby zniknąć tam na kilka godzin – w bezsenne noce często przy chodziło mi to na my śl, przy czy m za każdy m razem by łem skłonny stuknąć się w głowę i czasem też to robiłem. Gdy teraz jednak przeczy tałem w pierwszy m zeszy cie opisujący m jego młodzieńcze doświadczenia, o co naprawdę chodziło z ty m zegarkiem, wina, którą poczułem względem dziadka, okazała się nie do wy mazania. Zegarek należał jeszcze do dziadka jego ojca. Za każdy m razem, gdy popadali w skrajną nędzę, ojciec z matką wy sy łali chłopca z paroma wartościowy mi przedmiotami do lombardu, który nie bez pewnego poczucia cy nizmu nazwano Berg van Barmhartigheid, Góra Miłosierdzia – chrześcijańskiego i w pewny m sensie majętnego jak na swoje skromne cele. Góra Miłosierdzia nadal istnieje; duży budy nek w barokowy m sty lu, wznoszony na zlecenie świętoszkowatej pary książęcej Albrechta i Izabelli od 1620 roku, został udostępniony w 1622 roku, w czasie dotkliwej biedy, jaką przy niosły ze sobą wojny religijne. Obecnie pięknie odrestaurowana budowla, której fasadę wciąż zdobi napis „Mons Pietatis”, znajduje się przy Abrahamstraat, w pobliżu zamku Gravensteen, nastrojowej dzielnicy Prinsenhof, ulic Lievekaai, Gewad; od 1930 roku mieszczą się w niej archiwa miejskie. Budy nek py szni się jedną z najstarszy ch barokowy ch fasad w mieście; w pewny m sensie przy pomina włoskie palazzo. Dla chłopca z robotniczej dzielnicy przejście z przedmieścia do history cznego centrum stanowiło długą drogę i zakładam, że ten budy nek napawał go strachem. Pewnego dnia ojciec z żalem dał mu rzeczony zegarek, gorąco polecając, żeby go na litość boską nie upuścił. Z klejnotem w zaciśniętej dłoni chłopiec przeszedł przez bramę pod napisem „Mons Pietatis” i położy ł zegarek na stole ponuro patrzącej zakonnicy, która w zamian wetknęła mu trochę pieniędzy oraz poświadczenie; z ty m wrócił do domu. W ty ch trudny ch latach, gdy ojciec coraz częściej chorował, zaniósł do Góry Miłosierdzia kilka francuskich książek matki, jej naszy jnik i kameę z kości słoniowej z dziewczy ną z końskim ogonem, inkrustowaną srebrem, złoconą spinkę do włosów jej własnej matki, srebrne sztućce, obrus z brugijskiej koronki własnoręcznie wy konany przez jej babkę około połowy dziewiętnastego wieku. Po latach, gdy Franciscus zgromadził nieco pieniędzy, wy słał sy na do Góry Miłosierdzia z taką samą sumą, jaką swego czasu za nie dostali – Mons Pietatis poży czało biedakom bez odsetek, to również można przeczy tać na fasadzie – żeby odkupił zegarek jego własnego ojca, klnąc, by mu go do licha ciężkiego ty lko nie zabrali, na co jego żona, my śląc o zastawiony m sznurze pereł, powiedziała: – Ależ Franciscusie, chrześcijanin nie przeklina. Zegarek wrócił, a po przedwczesnej śmierci ojca Urbain otrzy mał go z rąk płaczącej
matki, która dodała, że ty m samy m staje się teraz mężczy zną w domu; wsadził go do kieszeni i nosił przez cały czas szkolenia wojskowego jako talizman, nosił go przy sobie przez całe cztery lata wojny. Delikatny mechanizm doświadczy ł piekła Schiplaken, okropności SintMargriete-Houtem, przeży ł odwrót przy Jabbeke i Ostendzie oraz następujące po nich potworne lata nad Izerą, od Mannekensvere do Stuivekenskerke. Tkwił w jego kieszeni, kiedy przeprawiał się do Southampton i my ślał, że umrze. Brakowało kilku centy metrów, by został trafiony, gdy dziadek, stojąc w błocie równiny Izery, reperował zasieki z drutu kolczastego i przestrzelono mu pachwinę. A znalazł niesławną śmierć w głupich chłopięcy ch rękach, w moje dwunaste urodziny, w dniu, który – gdy przeczy tałem jego wspomnienia – na zawsze wy ry ł się w mojej pamięci jako ten, w który m dopuściłem się wobec niego przewiny nie do wy mazania. Kiedy to wszy stko teraz sprawdzam, okazuje się, że zdarzenie to miało miejsce zaledwie dwa miesiące przed ty m, jak zasiadł do pamiętników. Chwilę wcześniej stracił więc z moich rąk swoje najcenniejsze wspomnienie.
Pewnego szarego dnia jadę do Gandawy ty lko po to, żeby przejść się bez celu obok tego budy nku, obejrzeć się za siebie, minąć go jeszcze raz, przejść na drugą stronę cichej ulicy i wpatry wać się w piękną odrestaurowaną fasadę. Kiedy ś tu leżał, kiedy ś dziadek wniósł go tu do środka, tłucze mi się po głowie, a ja go rozbiłem, pamiątkę rodzinną, która w jego młodości by ła już prawie anty kiem. Gdzie mogły się podziać uszkodzone pozostałości? Mija mnie
mężczy zna z dy szący m dobermanem na napiętej smy czy, sły szę gruchanie gołębi. Jest to czas, gdy już za późno na żal, w który m się tam bezradnie pogrążam.
* W niedzielne popołudnia zabierał mnie wiosną na Kouter, wielki plac, na który m targ kwiatowy by ł wtedy skromniejszy ch rozmiarów niż obecnie, a gdzie w chwili, gdy na podium zaczy nała grać orkiestra dęta, stawał w pierwszy m rzędzie, zwy kle w pobliżu z wiedeńska wy glądającej fasady Handelsbeurs, Giełdy Handlowej, laska wetknięta przed nim w ziemię, on nienagannie w granatowy m garniturze. Bezbłędnie znał na pamięć cały repertuar i wielokrotnie widziałem, że nuci wraz z muzy ką albo ry tmicznie kiwa głową, kiedy grano marsza lub melodię z Arlezjanki Bizeta, ty m wahający m się tonem niektóry ch muzy ków dęty ch, przez co odnosiło się wrażenie, jakby oboiści, klarneciści, waltorniści i zaczerwieniony mężczy zna na ry tmicznie puentujący m bombardonie musieli biec po koły szący m się moście, wy soko nad rwącą rzeką wy magającej party tury. Odchodząc po zakończeniu, często mówił mi z zadowoleniem: – Śpiewałem tu kiedy ś w chórze, który m dy ry gował Peter Benoit. Benoit, wielki flamandzki bard i kompozy tor oratorium o Skaldzie! Zdoby ł sły nną Prix de Rome, najwy ższy zaszczy t dla kompozy tora, dy ry gował w Pary żu jeszcze w Théâtre des Bouffes-Parisiens Jacques’a Offenbacha i założy ł Nederlands Ly risch Toneel, Niderlandzki Teatr Liry czny. Benoit, przez mojego dziadka stale nazy wany flamandzkim Brahmsem, zmarł w 1901 roku; dziadek musiał więc śpiewać w ty m odświętny m chórze, gdy nie miał jeszcze dziesięciu lat. Po chwili poszukiwań znajduję konkretny powód: z okazji ślubu księżniczki Elżbiety, księżnej Bawarii, z księciem Albertem oraz połączonej z ty m uroczy stej wizy ty w Dumny m Mieście w 1900 roku zgromadzono duży chór mieszany, w który m, po niezbędnej selekcji, uczestniczy ły też różne chóry dziecięce. To musiało by ć wielkie wy darzenie; orkiestra, którą utworzono z tej okazji na placu Kouter, by ła imponująca i musiała godnie harmonizować z wszędzie już wówczas znany m smakiem oraz zamiłowaniem muzy czny m młodej księżniczki, która później jako królowa uży czy ła swojego imienia jednemu z najbardziej prestiżowy ch konkursów muzy czny ch w Europie, Konkursowi Muzy cznemu Królowej Elżbiety Belgijskiej, o który, co sły szałem kilka lat temu, znany flamandzki dy ry gent zapy tał księcia: – Sire, czy nie należałoby w końcu zwinąć ten staroświecki cy rk? Na co książę Albert II, imiennik i wnuk małżonka naszej muzy kalnej królowej Elżbiety, który marnie zginął w wy niku wy padku, serdecznie puścił oko do towarzy szy stołu, a zuchwałemu dy ry gentowi odparł dobrodusznie: – Ależ z pana nicpoń, no, no.
Portret Petera Benoita pędzla Jana Van Beersa: Królewskie Muzeum Sztuk Piękny ch w Antwerpii; © www.lukasweb.be – Art in Flanders VZW, fot. Dominique Provost Wy stęp wielkiego flamandzkiego kompozy tora na placu Kouter w Gandawie anno 1900 wy warł w każdy m razie trwałe wrażenie na moim dziadku: autory tet Benoit prowadzącego gandawskie dziecięce chóry mógł zostać ugruntowany oburzony m podniesieniem jednej z jego legendarnie ciężkich brwi. Na znany m obrazie malarza Jana van Beersa jr., doskonały m studium charakteru, wciąż można sprawdzić, jak imponujące to by ły brwi, jakże głębokie worki pod oczami wielkiego zmęczonego poety dźwięków. Pewnego fizy cznego podobieństwa do sły nnej ciężkiej głowy starego Brahmsa rzeczy wiście trudno mu odmówić, lecz głowa Benoit jest o wiele bardziej brahmsowska niż głowa samego Brahmsa, że się tak wy rażę. Później regularnie słuchałem rzeczy wiście dość brahmsowsko brzmiący ch koncertów pianisty czny ch Benoit i nie potrafię przy ty m nie widzieć mojego dziadka siedzącego w niedzielę przy radiu, z zamknięty mi oczami i jedny m placem w powietrzu, cicho gwiżdżącego rozbudowaną melodię, co w sumie nie jest proste, zważy wszy na wolne tempo. Gwizdanie podnosiło się też czasem w chwilach, gdy muzy ka opadała, ale tak to już jest z wielkimi uniesieniami ducha.
* Z placu Kouter szło się do Veneziany, dawnej lodziarni, a zarazem restauracji w pobliżu średniowiecznego Gravensteen, nastrojowego i staroświeckiego lokalu, gdzie dziadek zawsze stawiał mi lody melonowe. Veneziana to by ło coś. Poeci przy chodzili tam pić kawę i plotkować, przechwalać się swoimi tajny mi kochankami w nostalgiczny ch kamienicach przy Coupure, czy tać gazetę albo uty skiwać na pogodę. Emery towanego gandawskiego kompozy tora Louisa de Meestera, który wcześniej by ł oddany nowoczesnej szkole Schönberga, lecz poza ty m potrafił patrzeć równie imponująco jak Peter Benoit, widy wałem tam jeszcze regularnie, rozsiadającego się z godnością obok swojej o wiele młodszej żony, która w dodatku, jak mówiono, sama by ła kelnerką w tejże nastrojowej lodziarni. Veneziana – w Gandawie sy mbol dla pokoleń uradowany ch wy jadaczy lodów – zniknęła, niestety, w 2006 roku, a ja zawsze miałem wrażenie, że jej koniec rozpoczął się z chwilą, gdy boss Nikki Zangrando postanowił odnowić wnętrze, zerwać brązowe boazerie i zastąpić wzruszające meble z lat trzy dziesty ch bezduszny mi nowoczesny mi przedmiotami. Ten człowiek, niedosłownie weneckiego pochodzenia, lecz jednak wy wodzący się z regionu Veneto, a mianowicie z okolic Cortiny d’Ampezzo, najwy raźniej nie docenił siły własnej trady cji stworzonej we flamandzkim mieście prowincjonalny m i nieroztropne uleganie presji zmian tamty ch dni z czasem okazało się śmiertelny m ciosem dla lokalu, który dla mnie zawsze będzie się łączy ł ze smakiem melona, owocu spoty kanego w tamty ch latach ty lko u zamożny ch, dlatego pewnego dnia wy znałem dziadkowi, że nawet nie wiem, jak wy gląda; na co on zabrał mnie na targ warzy wny w okolicy i naty chmiast kupił dwa słodko pachnące melony, o który ch jego Gabrielle w domu powiedziała: – Czy ś ty już zupełnie zwariował, Urbain? A kto to teraz zje, coś takiego?
* U mojego dziadka miłość do muzy ki by ła czy mś, co zazwy czaj wy rażało się jako melancholijne uniesienie. Bujające w powietrzu instrumenty dęte w liry cznej suicie Bizeta Arlezjanka, rzewna melodia z Rosamunde Schuberta, osławiony chór niewolników z Nabucca Verdiego, wszy stko odnosiło ten sam efekt: jego niebieskie oczy wilgotniały. Natomiast Wagner wzbudzał w nim niechęć i złość, przez co nieświadomie dokony wał tego samego wy boru co wielki filozof z młotkiem: również Nietzsche pod koniec ży cia pisał przecież, że przedkłada południową lekkość, Bejahung[4] ży cia i miłości Bizeta nad teutońskie odurzanie się opium misty czny ch mroków Wagnera. Offenbach nastrajał go pogodnie, a przy marszach wojskowy ch dziadek oży wał. Pastoralną Beethovena, zwłaszcza poruszenie wy wołane kukułką odzy wającą się w rześkim Lesie Wiedeńskim, znał na pamięć; zawdzięczane jego opowieściom paskudne szczegóły, które sobie przy ty m dopowiadałem w swojej dziecięcej wy obraźni, wy jaśniłem wcześniej. Nic jednak nie by ło mu tak drogie jak uwertura z suity Bizeta Arlezjanka: zaraźliwe marszowe tempo królowej, następująca po nim rzewna melodia w partii instrumentów dęty ch i dramaty czny, wręcz tragiczny zwrot znajdowały się tak blisko siebie, że stanowiły chy ba idealny wy raz jego całej osobowości. Na dodatek mógł czasem powiedzieć: „Ach, to światło na południu, nie masz o ty m pojęcia!”, zachowując poza ty m
całkowite milczenie. Kto wie, my ślał na plaży w Rapallo. Że ta arlezjanka, ta dziewczy na z Arles, która doprowadziła do śmierci swojego wielbiciela, by ła zaskakująco podobna do femme fatale Carmen z opery Bizeta o ty m samy m ty tule – która nazy wa miłość buntowniczy m ptakiem i stawia kochanka przed wy borem: kochaj mnie, a będziesz musiał mieć się na baczności, nie kochaj mnie, a jeszcze bardziej będziesz musiał mieć się na baczności – to, zgodnie z pokorny m moresem tamty ch dni panujący m we flamandzkich domach, pomijano milczeniem. Co innego miał począć? Jego ta trawiąca ży cie pasja minęła o włos, wy starczająco głęboko go jednak przy palając. Wy czuwałem to intuicy jnie w mroczny m zwrocie tego niezapomnianego preludium, które już samo w sobie ma moc całej opery.
* Miejsca to nie ty lko przestrzeń, lecz także czas. Inaczej patrzę na miasto, odkąd są ze mną wspomnienia dziadka. Moje my śli krążą wokół placu Kouter, który i ja znam od dzieciństwa jako uroczy ste miejsce, miejsce związane z niedzielny mi przedpołudniami, zapachem cięty ch kwiatów, które kupowali moi dziadkowie, staroświecką muzy ką dętą w idealnie odrestaurowany m pawilonie muzy czny m. Teraz jednak w zamknięty m języ ku fasad szukam miejsca, w który m stał dom, gdzie mój dziadek przez ty ch parę miesięcy, kiedy terminował u brukselskiego krawca Tombuy a, zadzwonił do drzwi pana Carpentiera, „odsprzedawcy ubrań”. Według opisu dziadka dom znajdował się „obok sły nnego literackiego Club des Nobles przy Kouter”. Łatwo go znaleźć: literacko-filozoficzny i dość ekskluzy wny Club des Nobles od 1802 roku mieścił się w rokokowy m budy nku znany m jako Hotel Falligan, który – pięknie odrestaurowany w odcieniu bliskim habsburskiej żółci – wciąż jeszcze py szni się na duży m miejskim placu; po obu stronach fasady widnieją Apollo i Diana, znajoma para: po prawej stoi Apollo, reprezentant sztuki, po lewej Diana, przedstawicielka łowów – sztuka i łowy, dwa zajęcia, który mi szlachetni z dawien dawna chętnie się chełpili, zwłaszcza ze względu na wy tworność sty lu, jaka się w nich przejawiała. Podczas zabiegu restauratorskiego w 1884 roku posągi zostały jednak „poddane retuszowi”, jak informuje mnie pewna strona internetowa, przy czy m dziwny m zbiegiem okoliczności Apollo otrzy mał łuk Diany, a z kolei Dianie przy szło się uczy ć grać na harfie. Tę przy musową zmianę zawodu trzeba bez dwóch zdań nazwać osobliwą i świadczy ona niewątpliwie o poszerzeniu hory zontów wy rafinowany ch szlachciców ówczesnego miasta. Po dziś dzień w budy nku ty m mieści się francuskojęzy cznie ukierunkowane Literackie Koło Falligan, jedna z ostatnich pozostałości nieistniejącej już prawie francuskojęzy cznej burżuazji gandawskiej, dość zamknięty, nostalgiczny świat, który w swoich wspomnieniach opisała między inny mi pisarka Suzanne Lilar. Lilar napisała także La confession anonyme [Anonimowe wy znanie], nowelę, którą André Delvaux w 1983 roku w poruszający sposób przerobił na mroczny i namiętny film Benvenuta, z niezapomnianą zmy słową Fanny Ardant w roli głównej i wspaniałą muzy ką wrażliwego kompozy tora Frédérica Devreesego; piękny plener stworzy ły między inny mi przemawiające do wy obraźni kamienice przy Coupure, tajemniczy duży dom otoczony ogrodem, który, gdy by m miał na to pieniądze, chętnie by m kupił.
Dom „odsprzedawcy ubrań” przy Kouter trudniej jest znaleźć; czy by ł na prawo, czy na lewo od Club des Nobles? Po lewej stoję przed sklepem, który rzucający mi się w oczy jaskrawozielony mi literami wbija mi do głowy, że naprawdę mogę nie ty lko wejść do środka, lecz także od razu stamtąd wy jść ze stały m łączem internetowy m. Parter, z kiczowatością ty pową dla handlarzy na cały m świecie, został spartaczony jakimiś tanimi czarny mi pły tami marmurowy mi. Ale cztery górne piętra, każde z piękną loggią, z całą pewnością świadczą o niemal pałacowej kamienicy z dziewiętnastego wieku. Po prawej stronie znajduje się ogromny budy nek należący obecnie do jakiegoś banku. Z fasadą szeroką na ponad dziesięć okien jest tak wielki, że chy ba nie został pomy ślany jako pry watne mieszkanie, nawet w czasach przedwojenny ch, kiedy zuchwałe prezentowanie osobistego bogactwa przechodzącemu pospólstwu uważano wszelako za oznakę moralnej subtelności. Na chy bił trafił stawiam więc na budy nek po lewej stronie, wy obrażam sobie, jak znamienicie i sty lowo wy glądał parter, teraz krzy kliwie brzy dki, kilka lat po 1900 roku, i dostrzegam trzy nastoletniego smarkacza, który za dziesięć centy mów dziennie, w drewniakach oraz zsunięty ch czarny ch pończochach musi biegać od drzwi do drzwi z ciężkimi stosami gotowy ch ubrań i który dzwoni do monsieura Carpentiera. Otwiera ktoś z domowego personelu, załóżmy, że kobieta, odbiera
ciężki pakunek, dziękuje po francusku z gandawskim akcentem, po czy m zamy ka drzwi – może chłopiec dostaje dodatkowego centy ma albo dwa, nie wiem. Biegnie z powrotem do domu krawca, którego adres się nie zachował, i od razu musi tam narąbać drewna dla wy magającej pani, rozpalić w piecu i nanieść węgla, potem znów biegnie do krawieckiego atelier, gdzie dostaje po uszach, bo za długo go nie by ło i ma brudne ręce. Krawiec szorstko go odsy ła, każąc przy prowadzić sy na ze szkoły. Po jakimś czasie chłopiec robi to codziennie, musi przy ty m nosić teczkę z książkami młodego panicza, bardzo uważając, żeby iść dwa kroki za nim, inaczej jest dźgany laską, którą dwunastolatek posługuje się z proustowską wy niosłością. Nie spisał tej anegdoty, lecz wielokrotnie sły szałem jego opowieść o ty m, jak to matka po dwóch miesiącach przy szła go zabrać z zakładu krawieckiego. Niespodziewanie stanęła na środku pomieszczenia, ku konsternacji nieśmiałego Urbaina, który już wy starczająco dostawał po głowie, jak twierdził, żeby na dodatek mierzy ć się z krnąbrnością matki. Ależ skądże znowu, ona nawet nie spojrzy na przy patrującego się bacznie znad binokli krawca. Sy nowi, który siedząc po turecku na duży m stole krawieckim, próbuje przy szy wać guziki do kawałka ścinka, patrzy prosto w oczy i mówi: – Chodź, chłopcze, koniec z ty m, idziemy do domu. Wtedy krawiec, spoglądając znad binokli na dumną kobietę z robotniczej dzielnicy, w drewniakach, jakby odkry ł karalucha na podłodze, odzy wa się wy niośle: – Madame, voulez-vous avoir la politesse...[5] Na co ona przery wa mu słowami: – Monsieur Tombuy, swoje dziesięć centy mów za dzień może pan sobie wsadzić, gdzie się panu podoba, avec politesse [6] – i ciągnąc za sobą za rękę osłupiałego sy na, wielkimi krokami wy chodzi z atelier i trzaska drzwiami. Podziw dla matki przebijający ze wszy stkich ty ch opowieści by ł wielki. Ciągle opisy wał jej dumną postawę, jej opanowanie, imponujący kok z czarny ch włosów, sposób, w jaki ludzie się rozstępowali, gdy przechodziła, jak milcząco jasnoszary mi oczami potrafiła przejrzeć na wy lot każdego samochwałę, aż odchodził zawsty dzony. Tamtego dnia idzie obok niej z bijący m sercem, poczucie odzy skanej wolności jest ogromne. Z natury jest bardziej uległy niż ona, pokora wobec wy ższej klasy społecznej nigdy go nie opuści. Wszy stko w jego ży ciu mówiło o uczuciu poniżania i wątpieniu w siebie, co często boleśnie się zderzało z odziedziczony m po matce poczuciem dumy. Do późny ch lat, kiedy z wizy tą przy chodził lekarz, godzinę wcześniej czy ścił uchwy t dużego dzwonka przy wejściu, klamkę główny ch drzwi, starą łuskę pocisku arty lery jskiego na filarze schodów, tak by cała miedź w domu i wokół niego lśniła na radosne przy jście Pana Doktora, przed który m przy najmniejszy m badaniu stawał na baczność, jakby ten by ł opry skliwy m szorstkim lekarzem wojskowy m, który w 1908 roku kwalifikował go do szkoły wojskowej.
* Nigdy nie potrafił przestać my śleć o traumaty czny m momencie, o wieczorze, gdy miał
mniej więcej dziesięć lat, kiedy obudziło go walenie do cienkich drzwi, krzy k matki, podniesione męskie głosy w domu. Wy grzebał się z łóżka i na palcach zszedł po schodach, a tam, w kuchni, w blady m świetle lampy siedział albo raczej zwisał z krzesła jego ojciec, „głowa we krwi i ranach”, jak zawsze mówił, opowiadając tę historię, dlatego tę scenę od małego kojarzy łem ze znany m chorałem Bacha o skatowany m Jezusie. Jeden z mężczy zn trzy mał w ręce mokry ręcznik i próbował zwilży ć nim rozbitą i obficie krwawiącą brew; drugi pocieszał Franciscusa, gdy ten wy ławiał z krwawiący ch ust złamany ząb; głowa opadała ojcu na pierś, matka ją podtrzy my wała. Ponieważ wpadł do kuchni, krzy cząc: „Tato! Tato!”, jeden z mężczy zn mocno złapał wierzgającego chłopca i kazał mu wracać do łóżka; ale matka, która nadal podtrzy my wała głowę wciąż mdlejącego ojca, powiedziała, że może zostać, skoro i tak to zobaczy ł. Na swoje pełne obaw py tania nie otrzy mał odpowiedzi, za bardzo zajmowano się poturbowany m, którego teraz przeniesiono na jego trzcinowe krzesło i podano mu trochę wody do picia. Krew popły nęła po szy i, nos by ł spuchnięty, krew spły wała też po rozdarty ch wargach, nawet na jego brązową aksamitną mary narkę, kleiła się również we włosach. Wszędzie krew, jego ojciec, jego przy jaciel, bohater z kościelny ch fresków! Mój dziadek jak przez mgłę sły szał strzępy tego, co się wy darzy ło, lecz dopiero gdy matka powiedziała, że teraz już sobie poradzi, a mężczy źni poszli do domu, zapewniając, że przy jdą następnego dnia zobaczy ć, jak Franciscus się miewa, gdy ojciec powoli doszedł do siebie, na jego głowie zaś pojawił się bandaż – dopiero wtedy poniekąd się uspokoił i usły szał, co naprawdę się stało. Ojciec udał się tamtego dnia z paroma stary mi kolegami na tak zwany potjesmarkt, pchli targ z ceramiką w Schellebelle, a wracając – chodzili wszędzie na piechotę, więc dopiero o zmroku by li z powrotem w mieście – w ich starej okolicy przy Heirnislaan poszedł jeszcze na kufel piwa. To by ło coś bardzo wy jątkowego jak na niego, ale cóż, dzień by ł świąteczny, wczesne lato, a od tego jednego piwa przecież nie umrze. W knajpie zaczęli śpiewać piosenki i nagle przy ich stole pojawił się mężczy zna nazy wany „panem władzą” z py taniem, czy mogą zamknąć swoje parszy we mordy. Zmiótł przy ty m ze stołu piwo jednego z nich. Tego nie powinien by ł robić: to by ło piwo olbrzy ma Louisa van den Broeckego. Ten wstał na całą swoją wy sokość, złapał „pana władzę” za gardło, py tając, o co chodzi. „Pan władza” zawołał: – Mam nie przy jmować od ciebie zamówień, parszy wy chadeku. Próbował się zamachnąć, ale zanim zdąży ł podnieść rękę, dostał cios, od którego poleciał na bufet. Klnąc, wy toczy ł się na zewnątrz, Louis poprosił o nowe piwo i na ty m się skończy ło. Kiedy pół godziny później wy szli, by ło ciemno. Przy kanale Rietgracht zostali napadnięci przez piątkę mężczy zn z „panem władzą” na czele. Zaszedł Louisa od ty łu. Ten go złapał i jak lalką rzucił nim do kanału. Kiedy mężczy zna się z niego wy grzebał i zaatakował Louisa nożem, olbrzy m huknął go jeszcze w twarz. Ty mczasem pozostali dopadli Franciscusa, dwóch siedziało mu na piersi i waliło, gdzie popadnie. Louis doskoczy ł do nich, odsunął ciosami, podniósł kapelusz „pana władzy ”, nałoży ł na głowę niczy m trofeum i razem z pozostałą dwójką znajomy ch, którzy rzucili się do ucieczki, a teraz ostrożnie wrócili, przy taszczy li na wpół nieprzy tomnego Franciscusa do domu. W domu Louis zauważy ł, że w kapeluszu widnieje nazwisko, okazało się to nazwisko wy bitnego socjalisty. „Pan wladza” dostał od sędziego rejonowego rok więzienia w zawieszeniu – co nie poprawiło i tak już wówczas napięty ch stosunków między katolikami a socjalistami.
Dla takich ludzi jak moi dziadkowie socjalizm oznaczał jedy nie zagrożenie, przemoc, ferment i strach. Od kilku lat w mieście panował społeczny niepokój – w niektóre wieczory „czerwoni” urządzali przemarsze przez dzielnice robotnicze, opisy wane przez dziadka z niechęcią i odrazą. Śpiewano, rozlegały się okrzy ki, żandarmi na koniach przeprowadzali szarże. Dochodziło do bijaty k, ściągnięto policjanta z konia i poturbowano. Biegnąc w drewniakach przed maszerujący mi, dziadek zdy szany wpadał do domu i zamy kał drzwi. „Ży liśmy w czasach zmartwy chwstania hołoty ”, pisał ze złością w swoim zeszy cie. Żołnierzy wy puszczony ch do cy wila ponownie powoły wano pod broń, żeby w La Louvière i Charleroi złamać wielki strajk, a idące z nim w parze powstania ludowe stłumić „z obnażoną szablą”. Mówiono o duży m wy padku górniczy m w walońskim Hornu, o nieludzkich warunkach, w jakich górnicy musieli tam pracować, o ry bakach z Ostendy, którzy utonęli, o wy czerpany ch dzieciach, który m pod zgrzeblarkami w fabry ce włókienniczej ury wało place, gdy łapały końcówki lnianego sznurka, o okaleczony ch metalowcach i o kulawy ch, którzy marnieli bez pracy, o liczny ch inny ch nieszczęściach, na jakie robotnicy by li wy stawieni w tamty ch czasach. Protest uliczny by ł jednak ty m ludziom obcy i napawał ich wstrętem, wy cofy wali się do swojego małego, cichego ży cia. W samej Gandawie dochodzi w tamty ch czasach do krwawy ch starć między socjalistami a policją. Umy sły się rozpalają; po obu stronach giną ludzie. W długie niedzielne wieczory sły szą „podjudzający głos czerwony ch mówców na ślepy ch podwórkach, gdzie tłoczy ł się prosty lud, żeby dać upust swojej nienawiści do każdego, komu powodzi się choćby odrobinę lepiej od nich”. Czasem raptusy krzy czą, że po prostu trzeba zabrać pieniądze stamtąd, gdzie one są, i że sami zapy tają bogaty ch, dlaczego nie zrobić tego od razu. Serce mojego dziesięcioletniego dziadka ściska się przez to ze strachu: ci wszy scy piękni panowie i panie zaraz się rozzłoszczą, a matka i ojciec stracą pracę. Ty mczasem w ich rodzinie odzy wa się przy ty m ton katolickiego dogmatu tamty ch dni: czerwoni są nieży czliwy mi, wulgarny mi ty pami, które zapomniały o swoim miejscu w świecie, piją na umór, popisują się i hałasują, zamiast pokornie wy kony wać swoją pracę. Wy daje się, że pierwsze manifestacje zostały pomy ślane ty lko po to, żeby w mały ch wy straszony ch robotnikach ciągle wzbudzać strach – każdy pochód „otwierały dwa szeregi, w każdy m dwunastu py szałkowaty ch osiłków, którzy na szerokich ulicach rozpędzali tłum aż po chodniki. Każda ceniąca sobie spokój rodzina zatrzaskiwała drzwi”. Również Kościół wtrąca swoje trzy grosze, żeby jak najszy bciej sabotować wszelkie okazje do porozumienia: takie spory wy chodzą na dobre machinom propagandowy m po obu stronach, ry czenie z mównicy w niczy m nie ustępuje temu na ulicach. W niedzielę ksiądz Vandermaelen grzmi o bezbożny ch herety kach, którzy znowu, jak w czasach rzy mskich, chcą godny ch szacunku wierny ch, chrześcijan, mordować i rzucać lwom na pożarcie. Chociaż mój dziadek sam by ł chłopcem z ludu, który przez całe ży cie w pewien sposób pozostał z tego dumny, mówił wy łącznie z odrazą o „czerwonej klice”, niebezpieczny m wrogu, którego oskarżał o to, że kultura jest mu obca, nie szanuje Boga ani przy kazań, brak mu poczucia sprawiedliwości. Wstrętem napawa go ordy narny socjalistów języ k, fakt, że bluźnią, że uży wają nie więcej niż trzy stu słów przez całe ży cie, że zatruwają place budowy swoimi
kłótniami i wy zwiskami, że swoją pensję, gdy ją ty lko dostaną do ręki, idą przepić w knajpie, zamiast, jak czy nił jego ojciec, lojalnie wrócić do domu i oddać ją rodzinie: „Wołali: « Precz z ty ranami» , lecz wy lazły z nich bestie, wiecznie cieszące się z cudzego nieszczęścia”. Zatrudniają, notuje w swoich pamiętnikach, członków rad gminny ch, członków parlamentu i ministrów ze swoich sfer, ale ci nowi wy brańcy narodu ledwo potrafią pisać i w rezultacie muszą się posiłkować ty m rodzajem ludzi, który wcześniej przeklęli. Orkiestrowana przez Kościół schizma ludności pracującej ulegała podczas takich wy darzeń dalszej polary zacji i wzmocnieniu, lecz ty m, co mój dziadek widział jako dziecko, by ł jego ojciec ze spuchniętą, obandażowaną głową w łóżku. A jego chłopięce serce stawało się nieczułe na to, co miał później nazwać wrogiem porządku i prawa. W latach pięćdziesiąty ch ta trauma na jakiś czas przeradza się w paranoję. Dziadek nieustannie mówi o mikrofonach założony ch przez socjalistów w jego domu, a kiedy każdemu chętnemu do słuchania opowiada, że zaproponowano mu tekę ministra z ramienia Chrześcijańskiej Partii Ludowej, lecz czerwoni podsłuchują go w jego własny m domu, nadchodzi czas, by do akcji wkroczy ł lekarz. Dziadek zostaje umieszczony w centrum psy chiatry czny m w Sleidinge, gdzie aplikuje mu się pięć wstrząsów elektry czny ch. Do domu wraca załamany, ty godniami z nikim nie rozmawia, płacze w altance pod zielony mi, mały mi winogronami. Od czasu do czasu to powraca, dziadek uderza pięściami w stół, ciska gromy na „gawiedźstwo” z zaułków – z którego notabene sam się wy wodzi – wy zy wa swojego proletariackiego bliźniego od „kaszmendy ” i pijaka, tak że dla świętego spokoju lepiej trzy mać wszy stkie gazety z dala od niego i nie dopuszczać go do słuchania wiadomości radiowy ch. Utarczki wokół kwestii króla w 1951 roku, a później, w latach sześćdziesiąty ch, codzienne śledzenie wiadomości w telewizji za każdy m razem rozjątrzają u niego stare rany. W dodatku przeciwieństwa między socjalistami a katolikami wy dają się teraz pokry wać z przeciwieństwami między Walonami a Flamandami, co przy pomina mu o poniżaniu w szkole wojskowej. Sły szy, że radzieccy komuniści niszczy li wszędzie stare ikony w kościołach, wy dłuby wali oczy święty m, że mordowano księży. Za każdy m razem wy daje się, jakby chciano jeszcze raz zamordować jego zmarłego ojca, zniszczono by nawet jego malowidła ścienne, gdy by ty lko nadarzy ła się ku temu okazja; profanacja, ni mniej, ni więcej. Po raz drugi robi się gorąco, dziadek bredzi i ponownie zostaje zamknięty, znów dostaje elektrowstrząsy. Z lat po drugiej wojnie światowej nie ma jego bezpośrednich relacji, bo milczał na temat wszy stkiego, co by ło naprawdę istotne; zostały ty lko apokry ficzne kawałki puzzli, przeróżne opowieści i wspomnienia ciotek, kuzy nów, moich rodziców. Ból, jaki mu to wszy stko sprawiało, znów się odezwał, kiedy mnie samego – gdy na uniwersy tecie uległem fascy nacji lewicowy m światem my śli – zrugał, że marnuję wszy stko, co rodzice dla mnie zrobili. W jego odczuciu po raz drugi rozbiłem jego drogocenne wspomnienia.
Nie na darmo, pomy ślałem później, urodził się w roku, w który m ukazała się osławiona ency klika papieska Rerum novarum, pamflet papieża Leona XIII o nagle społecznie ukierunkowany m katolicy zmie – po latach wspierania rodów szlacheckich i ary stokracji – czy m Kościół próbował przeciąć drogę narodzinom socjalisty czny ch związków zawodowy ch, między inny mi przez kopiowanie socjalisty czny ch żądań, uzupełniony ch zaleceniami na temat właśnie takiego rodzaju surowej oby czajności i posłuszeństwa, które mojego dziadka oddalały od jego niewierzący ch towarzy szy doli i niedoli.
* W małej pralni stoi przy pomalowanej na biało szafce na ojcowe przy bory do golenia. Po raz pierwszy próbuje zgolić puch z policzków. Patrzy w małe ospowate lustro, a ty m, kogo widzi, jest krępy, tęgi chłopak z gęstą szopą stojący ch włosów, z intensy wnie niebieskimi oczami i gdzieniegdzie pry szczem dużego formatu prześwitujący m przez jasny puch na policzkach. Stoi z podłużną brzy twą w dłoni, którą najpierw ostrożnie, tak jak pokazał mu ojciec, naostrzy ł na skórzany m pasku zamocowany m wcześniej za sprzączkę na klamce drzwi, aby można go by ło naciągnąć. Wkrótce skończy piętnaście lat, lecz pozostanie niewy sokiego wzrostu. Do podeszły ch lat będzie twierdził, że nie mógł w pełni urosnąć z powodu noszenia jako czternastolatek zby t duży ch ciężarów w odlewni żeliwa. Bierze pędzel do golenia, moczy w dużej miseczce letniej wody i wciera my dło w prawy policzek. Niezdarnie skrobie skórę, brzy twa w jego dużej pięści z czarny mi obwódkami na paznokciach. Jest tak, jakby nieznane zwierzę coś w nim budziło, coś, co jeszcze drzemie i niewy raźnie otwiera oczy, czemu zmącono dziecięcy letarg, sen, który jeszcze leniwie i ciepło, jak pierwszy podmuch letniego wiatru w maju, przeszy wa jego drżące ciało tam, w zimnej pralni, ciepło, które się rozchodzi od jego ust do uszu i rani go – zacina się, uświadamiając
sobie wrażliwość swojego ciała. Czuje, jak tam, w jego spodniach, robi się ciepło i twardo. Ściera my dło z policzka, do rozpalonej skóry przy kłada niebieskobiały kamień ałunu przy gotowany na szorstkim drewniany m regale, namy dla drugi policzek, lewą ręką naciąga skórę, jak to robił ojciec. W ty m momencie, z policzkiem pokry ty m biały m pieniący m się my dłem, dostrzega w lustrze twarz matki za sobą. Kobieta wstrzy muje oddech i z pewny m blaskiem w blady ch oczach patrzy na sy na – zauważa, że zobaczy ł ją w lustrze. Ich spojrzenia się spoty kają. On stoi z brzy twą w ręce i tępo się w nią wpatruje. Widzi, jak wy raz jej oczu łagodnieje – pewien rodzaj uśmiechu, przy który m nie porusza się żaden mięsień, ty lko wzrok się zmienia, tak jak promień światła przebija się przez zwały chmur, coś, co się prześlizguje i znika, zanim się to dobrze zobaczy ło. Wtedy matka wy chodzi, cicho zamy kając za sobą drzwi.
* W przy legły m domu umiera młoda kobieta. Od miesięcy choruje, narzeka na ból w plecach, w brzuchu. Ma czworo dzieci, które chodzą zaniedbane. Jej mąż, opry skliwy Henri, stolarz meblowy z zawodu, upija się i do późna w nocy przeby wa poza domem. Młoda żona, Emilie, ma trzy dzieści pięć lat. Stoi w kuchni wy chudzona i blada; wali pięścią w cienkie ściany po pomoc; krzy czy z bólu i błaga o śmierć. Céline bierze niemowlę z jej łona, zby t wcześnie urodzoną dziewczy nkę, która ma na imię Helena. Sama daje dziecku pierś, ponieważ karmi jeszcze swoją najmłodszą, Melanie. Karmienie piersią przez lata nie należało do rzadkości, oznaczało jedną osobę mniej przy stole. Przez następne dni sąsiadka szy bko mizernieje. Kiedy Céline przy nosi jej coś do jedzenia, ta niemal od razu to zwraca; krzy czy z bólu, gdy ktoś chce obejrzeć obrzęk na jej lędźwiach. Umiera prawdopodobnie na niewy kry ty nowotwór gdzieś w jelitach, jeśli mogę wy wnioskować z relacji dziadka; w chwili śmierci ma czarny guz na brzuchu. Mąż, Henri, przy prowadza pozostałe dzieci do domu Céline, nie wiedząc, co z nimi począć. To dla niej niewątpliwie duży dodatkowy ciężar: pięcioro jej własny ch plus czworo zza ściany. Po kilku ty godniach jest wy czerpana. Franciscus, nie mogąc patrzeć, jak żona się wy kańcza, wchodzi do Henriego, który drzemie w fotelu – domy nie mają progów, a drzwi w zaułkach nigdy nie zamy ka się na klucz – i żąda, żeby umieścił swoje dzieci w którejś z wielu insty tucji dobroczy nny ch, jakich w mieście nie brakuje. Henri robi to z ociąganiem, a po jakimś czasie sam się wy prowadza. Zabiera ze sobą najstarszego sy na, najstarsza córka Leonie przy chodzi do Céline dwa razy w ty godniu reperować ubrania, dzięki czemu zarabia trochę pieniędzy. Mój dziadek zy skuje w ten sposób czworo przy branego rodzeństwa, dla jego ubogich rodziców oznacza to dziewięcioro dzieci do wy ży wienia w czasie wakacji. Nigdy nie opowiadał o nich wiele, jedy nie to, że najstarszy, o imieniu Joris, kilka lat później mógł uczęszczać do szkoły średniej dzięki finansowej pomocy tej czy innej organizacji chrześcijańskiej, o co skry cie by ł trochę zazdrosny. Joris wy rósł na nieco zrzędliwego chłopaka, wiecznie zakochanego w dziewczy nach, który ch nie miał odwagi zagadnąć, niezręcznego i pedanty cznego, stale się czegoś czepiającego, ale czasami, ty lko czasami, chodzili jeszcze razem na Dworzec Południowy i wspominali dawne boskie dni, kiedy niedzielne popołudnia spędzali na włóczeniu się po spokojny m mieście. Po raz ostatni zobaczą
się gdzieś w rozgardiaszu egzaltowanego Londy nu w marcu 1915 roku. Jeden, mój dziadek, wraca ze swojej pierwszej rewalidacji jako bohater wojenny ; drugi, wy kształcony przy brany brat, którego dziadek podziwiał, ucieka po zgonie anemicznej żony i gdzieś tam w okolicach Londy nu zwy czajnie dopadnie go śmierć. „Ten wy kształcony student by ł moim przy jacielem – pisze stary Urbain swoim drżący m piękny m pismem – on, którego zawsze mogłem podziwiać, jak dawniej, wszy stko jedno czy by ł chory, czy zdrów jak ry ba, by ł moją nadzieją na lepsze ży cie”.
* W małej kaplicy żeńskiego pensjonatu sióstr od świętego Wincentego Franciscus miesiącami stał na własnoręcznie zbudowany ch rusztowaniach. Pobielił ściany, pomalował ornamenty filarów warstewką w kolorze złota, cienko i starannie, naprawił stare sceny biblijne, a nawet kilka domalował. Dostał pozwolenie oglądania w szkolnej bibliotece książek z ry cinami i ilustracjami przedstawiający mi postaci biblijne. Robił szkice na papierze, ćwiczenia, w który ch ry sował ręce we wszelkich możliwy ch pozy cjach. Ry sował też niezliczone głowy – ochocze głowy, czy tające lub patrzące, twarze wpatrujące się w dziecko, martwego węża lub herety ka w płomieniach, twarze, które powinny by ć bez wy razu i zadumane. Uczy ł się dostrzegać, że wielkich mistrzów można poznać po wy razie, jaki potrafią włoży ć w oczy, a on bardzo starał się zbliży ć do tego efektu: jak nary sować inteligencję w spojrzeniu? Jakie linie należy w ty m celu pociągnąć? Często pracował odłamkiem węgla drzewnego, który obejmował metalową pincetą; na drugim końcu pincety znajdował się maleńki kawałek gumki, który m ry sował jaśniejsze partie, stopniowo wy mazując nakreślone powierzchnie – to technika gumowania, której dziadek później nauczy i mnie podczas wspólnego ry sowania w parkach i ogrodach. Franciscus naby ł wszy stkie potrzebne rzeczy, przy dzielonego mu chłopca na posy łki wy słał po drogi pigment. Odważał, próbował, przesiewał, mieszał, rozcieńczał i ulepszał, aż uzy skał właściwą mieszankę. Na szeregu przy cięty ch na wy miar deseczek naniósł próbne pociągnięcia i porówny wał, dokładnie rozważał, zaczy nał od nowa. Śnieży ło, łapał mróz, przy szła odwilż, padało, wiało, nastała łagodniejsza pogoda, a Franciscus przez cały ten czas wdrapy wał się na swoje rusztowania, dzień w dzień, leżąc na plecach, tworzy ł malowidło sufitowe, gąszcz chmur i rozwiewany ch szat, serpenty n i niewy raźny ch twarzy, boską epifanię, która przy wodziła mu na my śl niebiańską muzy kę, muzy kę sfer, muzy kę w jego wy obraźni, muzy kę w jego zimny ch, skurczony ch pięściach, muzy kę linii, ry s, smug, płaszczy zn, fałd, wiązek światła i włosów, muzy kę bajeczny ch stworów, które stoją albo leżą wokół tego, co się dzieje: piesek z jasnobrązowy m py szczkiem, patrzący w górę na świętego; uciekający jeleń z cienkim, delikatny m porożem na tle drzewa morwowego – wy daje się nawet nie doty kać ziemi, jakby się przeistaczał w boskiego jednorożca z najczy stszego przesądu. Muzy ka czasu, muzy ka kolorów i niuansów, muzy ka bez dźwięku, ty lko buczący dźwięk daleko w szumie miasta wokół cichej kaplicy, w której by ł sam ze swoimi my ślami i marzeniami. Przez wiele ty godni z rzędu wracał do domu z plecami zeszty wniały mi od malowania na stojąco i odchy lania się przy ty m do ty łu, przez wiele dni farba ściekała mu na brodę, boleśnie zbijając się tam w grudki, czasem kapała na usta i musiał wy pluwać jej gorzki
smak; to z kolei podsunęło mu pomy sł rozcieńczania farby śliną, co gdzieniegdzie dało rzeczy wiście wspaniały efekt, zwłaszcza na błękitny m płaszczu Najświętszej Panienki Mary i – jak sam stwierdził, można by go zdjąć z jej ramion i nałoży ć własnej żonie. Po miesiącach ukończy ł wreszcie pracę i z dy skretną dumą pokazał ją szorstkiej przeory szy, która na tę okazję sprowadziła też opata jednego z pobliskich klasztorów. Oceniają prace, wy glądają na zadowolony ch, lecz próbują tego za bardzo nie okazy wać – prostemu człowiekowi nie należy przewracać w głowie komplementami, w przeciwny m razie koniec z jego poświęceniem. „Dobre siostrzy czki od świętego Wincentego” są nieco mniej powściągliwe. Ze wzrokiem skierowany m do nieba, z głową ukośnie przechy loną do ty łu jak u świętej Teresy Berniniego stoją przy nieporadny m malarzu kościelny m Franciscusie i zawsty dzają go, gruchając pochwały i wy wracając oczami. Chrześcijańskie insty tucje miasta sły szą o sukcesie prostego malarza, który potrafi tak cudowne rzeczy. Zostaje wezwany do ojca dy rektora zakładu dla głuchoniemy ch i nagle otrzy muje nowe zlecenie. – Franciscusie, mam dla ciebie dobre wieści. – Tak, Wasza Przewielebność. – Możesz wy jechać na rok do Liverpoolu, to duże zlecenie, w zakładzie psy chiatry czny m. – Gdzie to jest, Wasza Przewielebność? – W Anglii, Frans, sam zobaczy sz. – Ale, Wasza Przewielebność, nie mogę przecież zostawić żony i dzieci. – Dobrze ci zapłacą, Frans, i będziesz mógł wy sy łać rodzinie co miesiąc więcej pieniędzy, niż tu zarabiasz w pół roku. Masz osiem dni do namy słu, porozmawiaj z żoną. Pojadą z tobą wy specjalizowany cieśla i tłumacz. No dalej, jest dwunasta, idź raz wcześniej do domu, do rodziny. – Tak jest, Wasza Przewielebność. Dankuwelmerci[7] , Wasza Przewielebność. Kiedy o wpół do pierwszej staje nagle w kuchni, Céline nieomal umiera ze strachu: – Co się stało? Dlaczego tu jesteś o tej porze? Czy coś z dziećmi? Bierze ją w ramiona, uspokaja, opowiada, co usły szał. – Frans, jesteś postrzelony, tam nie ma niczego prócz mgły i brudnego powietrza z fabry k, to przecież niemożliwe z twoją astmą. – Nie, bądź spokojna, dy rektor mówi o dużej posiadłości, parku, po który m mogę spacerować, będę miał krótkie dni pracy, nie dłuższe niż osiem godzin. Nabiorę tam sił, zobaczy sz. Twarz Céline jest blada, a jej dolna warga drży. Nie wie, co począć; odwraca się, prostuje plecy, idzie na drugi koniec kuchni, schy la się, nabiera łopatkę węgla, bierze pogrzebacz, żeby podnieść pokry wkę pieca i wrzuca węgiel w tlący się otwór. Chmura drobny ch iskier wzbija się ku jej twarzy z na wpół zaciśnięty mi oczami. Jest w niej coś z diablicy, stwierdza raptem Frans, pociągającej, pięknej diablicy, z ty m ognisty m światłem w odbiciu blady ch oczu. Trochę się obawia tego, co nastąpi. – Już dobrze, Frans, już dobrze.
Nie rozmawiają więcej tego wieczoru. Przez następne ty godnie Céline dzień po dniu siedzi przy maszy nie do szy cia. Szy je trzy pary roboczy ch spodni, trzy mary narki z ciemnoszarego grubego lnu, garnitur na dni robocze, garnitur na niedzielę. W sobotę idzie z nim kupić duży kufer podróżny, w sklepie w pobliżu Sint-Jacobsplein, placu Świętego Jakuba. – Będziesz mi wierny, Frans? – Żartujesz sobie ze mnie. Chodź tu. Bierze ją w ramiona, głaszcze po plecach, tak po prostu na środku ulicy, gdzie mogą to zobaczy ć ludzie i bez wątpienia będą oburzeni. Ty dzień później muszą dzień po dniu składać wizy tę jego i jej rodzinie. Idioty czne py tania i żarty nie by ły bezpodstawne. Wy mienia z Céline spokojne spojrzenia. Jest tak, jakby w ciągu ostatnich ty godni stworzy li zupełnie inny rodzaj porozumienia, coś większego, a jednocześnie delikatniejszego, lecz od czego zarazem serce im truchleje, gdy na siebie patrzą. Wieczorem mocno się przy tulają, nic nie mówią. On głaszcze ją w ciemności, czuje, że jej policzek jest mokry. Ona nawet w łóżku ma wy prostowane plecy, my śli, jeszcze się złamie jak suche drewno. Ponownie ją głaszcze. – Już dobrze, Frans – mówi – lepiej, żeby nie doszło mi małe, gdy ty będziesz w Anglii. Leżą tak, wpatrując się w ciemność i nawzajem się pożądając, na plecach, słuchając swoich regularny ch oddechów, powstrzy mując się do nadejścia poranka. W ciągu dnia Céline siedzi z rękami na podołku i nie sły szy rozmów dokoła. Widzi siebie samotną w duży m łóżku, już teraz drży, w my ślach widzi brudny, zwy czajny, zimny zmierzch, odwraca się na bok i zaciska powieki. W przedostatni dzień ma dla niego prezent: brzy twę, kawałek my dła do golenia, skórzany pasek, odłamek ałunu i torbę z materiału na jego ubogie przy bory toaletowe. – Ależ Céline, nie trzeba by ło, kobieto. – Nie zgub tego, Frans, wiesz, że jestem przesądna.
* Pożegnanie z ojcem przy chodzi mojemu dziadkowi z trudem; jak wczoraj pamięta dzień, kiedy „ten wrażliwy człowiek o dobroduszny m charakterze” siedział naprzeciwko matki w koły szący m się, ciemny m powozie konny m, w który m przez szparę sączy ła się do środka zaledwie odrobina słońca, mgliście i dy skretnie oświetlając twarze milczącej pary małżeńskiej, jak na obrazach Georges’a de La Toura. W Zeebrugge pada deszcz, nie płacze, matka też nie, ale ma wrażenie, że na zawsze coś stracił. Wy soko na skarpie, pod zadaszeniem, gdzie deszcz jeszcze bardziej smaga twarze, w kłębach dy mu i popiołu z lokomoty wy żegnają się i widzą, jak skulona postać wnosi do pociągu jego torbę. W długiej drodze powrotnej, tłukąc się po niekończący ch się kamienisty ch drogach, matka kładzie mu rękę na ramieniu, mówiąc: – Teraz ty jesteś mężczy zną w domu, mój duży chłopaku. „W naszej rodzinie powstał wielki wy łom”, pisze. Ospałe, nieskończone ty kanie zegara
z kukułką, który ojciec dostał kiedy ś od dalekiego kuzy na i którego miedziane ciężarki co wieczór starannie podciągał, wy pełnia ich dni, odsuwa czas, który muszą przetrwać, ty kaniem odlicza ciężkie poranki, kiedy matka czeka na list, a listonosz nie zwalnia kroku przed ich drzwiami. Kiedy tak się jednak dzieje, zry wa się, łapie list z podłogi i idzie do ciemnego pokoju od frontu, z jedną ty lko palącą się lampką olejową, samotnie siada i czy ta, podczas gdy dzieci wy chodzą do szkoły. Serce wali jej jak oszalałe. Kosmy k włosów, który się wy sunął, opada na twarz; czy ta niezdarną pisaninę męża: Przede mną długi wieczór, a jestem tu zupełnie sam. Dużo trudu zajmuje mi znalezienie odpowiednich słów, wy bacz mi to. List do ciebie piszę najpierw ołówkiem, a potem przepisuję, za drugim razem znajduję lepsze zwroty, aby ci powiedzieć, jak się tu miewam. Przede wszy stkim noszę się schludnie i szy kownie, jakby m szedł z wy tworną wizy tą, i zakładam tę piękną kamizelkę, którą dla mnie uszy łaś. Mieszkam tu niedaleko kaplicy, którą mam pomalować. Jest w niej zimno i pusto, lecz mam nadzieję uczy nić z niej coś podniosłego. Kiedy jest brzy dka pogoda, idę tam odmawiać Pater noster za Ciebie. Każdego dnia kładę się o wpół do dziesiątej i rozmy ślam o Tobie. Po zachodniej stronie widzę jednako na wieki szare morze w oddali. Niech Bóg błogosławi i ma w opiece Ciebie, Céline, oraz nasze dzieci.
* Jest coraz bardziej zży ty z matką. Wspomnienie letniej burzy pozostaje jako obraz ich wspólnego ży cia. Kiedy maluchy leżą w łóżku, a on na mały m podwórku opowiada matce o tingel-tanglach, do który ch jego koledzy z odlewni żeliwa chodzą po pracy, ona zaś zaczepnie go py ta, czy też się ogląda za dziewczy nami, ciepły zmierzch przeszy wa nagle bły skawica, której nadejścia nie zauważy li, kilka sekund po niej rozlega się ogłuszający grzmot akurat w chwili, gdy się zaklina, że tego nigdy przenigdy nie robi, bo lubi patrzeć ty lko na nią, przez co jego senty mentalne wy znanie ginie w gwałtowny m zgiełku. Grzy wacze sfruwają z koły szący ch się tam i sam koron biały ch topoli w alei za domem. Gdy wbiegają do środka, deszcz chłoszcze dach, podwórko, ulicę, ich zamknięty świat, który jaśnieje w nierzeczy wistej poświacie. W kory tarzu na górze, w chwili, gdy Céline chce pójść utulić przebudzone i wy straszone maluchy, z wielką siłą otwiera się okno, rama uderza ją prosto w twarz, a deszcz wlewa się do środka. Upada na moment, podnosi się, woda spły wa po schodach. W blasku bły skawicy dziadek widzi krew na jej czole, wspólnie przy trzy mują okno, zamknięcie jest wy łamane. Prosi, żeby podpierała okno przed wy jący m wiatrem i uderzającą nawałnicą, zbiega na dół i między szczapami drewna szuka klina, który mógłby wbić w rowek. Potem wbiega z powrotem na górę po trzy schodki naraz, wbija klin, wiatr zawodzi i ry czy po dachu z luźno leżący mi dachówkami, które stukają w nocy. Przemoczeni do suchej nitki stoją razem w swoim kruchy m domu. Céline bierze sy na w ramiona. Siedemdziesięciolatek pisze:
Kiedy ona, moja śliczna matka, tak mnie przy tuliła do piersi, przepełniło mnie wielkie uczucie, a moje serce zaczęło bić jak szalone; ogromnie tęskniłem do ojca, widziałem krew na czole mamy, wy tarłem ją i musiałem się rozpłakać; nic nie robi większego wrażenia na chłopcu niż widok jego silnej matki nagle tak dziewczęcej i zranionej. Moja matka zaśmiała się, mówiąc: „Jesteś równie wrażliwy jak ojciec, to ty lko draśnięcie, głuptasie”, i przesunęła ręką po moich zmoczony ch deszczem włosach. A teraz, kiedy to piszę, znowu płaczę, my śląc o swojej matce w nocny ch niebieskich bły skawicach, w który m to miejscu przez chwilę stała przede mną nieruchomo jak na stary m piękny m portrecie. I ja sam, kiedy to czy tam, przy pominam sobie znienacka, że mi powiedział: – Wiele razy próbowałem namalować moją matkę z pamięci i nigdy mi się nie udało, nie potrafiłem dość celnie oddać jej wy razu, ostatnim razem połamałem obraz na kawałki, a płótno wrzuciłem do kozy. Natomiast Madonnę na krześle Rafaela malował co najmniej pięć razy, a spojrzenie dziecka szukającego schronienia w ramionach matki stawało się za każdy m razem coraz bardziej senne.
* Jakiś czas wcześniej by ł z przy jacielem z odlewni żeliwa w odwiedzinach u swojego najstarszego kuzy na, który pracował w starej fabry ce żelaty ny. – Musisz to kiedy ś zobaczy ć – powiedział kuzy n – nigdy tego nie zapomnisz. W któreś wolne popołudnie ruszy li więc w drogę. Działo się to w złocistoniebieskim październiku, kasztanowce przy starej alei by ły tak nieruchome w letnim powietrzu, że wy dało się, jakby świat wstrzy mał oddech, by pozwolić ulotnemu pięknu dnia w każdy m detalu dotrzeć do ży wy ch, którzy mają oczy i nos, i zmy sły, by je postrzegać. Dziadek, który od razu wpadał w radosny nastrój, gdy ty lko mógł spędzić z przy jacielem wolne popołudnie, podskakiwał jak wariat, śpiewał piosenkę o droździe i kosie, coś, co się ry mowało z dziewczy ną i chłopcem, tańczy ł na poboczu porośnięty m przekwitły m podagry cznikiem i try bulą i tak dotarli, ścigając się jeszcze na ostatnim odcinku, kto pierwszy będzie przy zardzewiałej, wielkiej bramie fabry ki, do budki dozorcy, który spojrzał na nich zza zakurzonego okienka i zapy tał, po co przy chodzą. – W odwiedziny do Alfonsa – wy jaśnił przy jaciel – jest moim kuzy nem. – Macie dobre obuwie? Mój niczego nieprzy puszczający dziadek złapał jeden ze swoich drewniaków i pokazał w okienku. Mężczy zna wy mamrotał coś niezrozumiałego, po czy m skinął głową w kierunku ponurego budy nku. W ty m momencie rozwarła się zardzewiała brama, a na zewnątrz wy toczy ł olbrzy mi drewniany wóz. Obite żelazem drewniane koła ogłuszająco terkotały po bruku. Koń brabancki, który ciągnął wóz, szedł wprost na nich, odskoczy li na bok. Z pianą wokół wędzidła zwierzę rzucało masy wny m posępny m łbem, w który m oczy skrzy ły się jakby żółtawy m opętaniem między skórzany mi klapkami. Chłopcy wśliznęli się do środka.
Skrzy piące na ciężkich zawiasach wrota bramy zostały z powrotem zatrzaśnięte przez człowieka w skórzany m płaszczu bez rękawów. Spojrzał na nich bez wy razu, ręką dał znać, żeby sobie poszli. Dopiero kiedy się odwrócili, zobaczy li duże stosy na dziedzińcu i zamarli. Pośrodku brudnego podwórza, usy pane w stertę w kształcie piramidy leżały głowy zwierząt wszelkiego rodzaju i wielkości. Łby koni, krów, owiec i świń lśniły w śluzowato pęczniejącej masie, dopiero co zrzuconej z wozu. Wokół tego bzy czała chmara gruby ch much, tak blisko i wściekle, że wy dawało się, jakby głowy spowijała hucząca, niebiesko poły skująca mgła – głowy ze zgaszony mi, wielkimi oczami, gapiące się rubiny, oczy krwawiące, oczy zapadnięte, martwe spojrzenia, ślepe źrenice, w który ch wiły się larwy. Ale nie ty lko te oczy, również ta masa py sków, mord i paszczy, z który ch kapała brunatna ślina; wy chodzące na wierzch języ ki, zakrwawione nozdrza, połamane rogi i bezkształtne kawały. Buchający fetor naty chmiast odciął im oddech. Mężczy zna podszedł bliżej. Miał na sobie szary płaszcz, cały opry skany, rękawice robocze, który ch rękawy sięgały mu do łokci. Na chy bił trafił złapał kilka łbów za rogi, oczy albo py sk, pogrzebał palcami w odrąbany m karku, żeby chwy t by ł pewny, pogmerał w pusty ch oczodołach. Z dziesięć głów rzucił na długie drewniane taczki, z który ch wy ciekała krwista breja, zawiózł je przez otwartą bramę do ceglanego budy nku. Chłopcy stali, wlepiając oczy w metrowej wy sokości stos wolno osuwający ch się łbów. Zdawało się, jakby tlen, ta przejrzy sta substancja, której do tej pory nawet nie by li świadomi, została teraz wy pchnięta z ich ży ł, płuc, oczu i serca i zastąpiona gęsty m, duszący m fluidem, który już zawsze będzie ich sklejał. Nie mówiąc ani słowa, poty kając się o zabrudzone kamienie brukowe, ruszy li w stronę hali fabry cznej, z której dochodziła bezładna zbitka głosów, dźwięku metalowy ch ostrzy przesuwany ch tam i z powrotem oraz przy tłaczającego łomotu, jakby ciał w wielkich kadziach, a gdzieś z ty łu, w szarości za hałasem, głębokie huczenie i drżenie. Kiedy ich oczy przy wy kły do mroku, zobaczy li dziesiątki mężczy zn stojący ch w rzędzie przy długich stołach, na który ch sortowano głowy według gatunku. Końskie łby do końskich łbów, owcze do owczy ch, świńskie do świńskich, to by ł łomot i głuche toczenie się grubokościsty ch mas, które przez to rzucanie i zderzanie zdawały się wy dalać coraz więcej cieczy, na końcu zaś długiego rzędu by ły rozłupy wane przez krzepkich mężczy zn z wielkimi tasakami na trzy kawałki. Płaszcze ty ch rębaczy by ły tak gęsto opry skane mazią, że wy glądały jak wy rzeźbione z pły nnego kamienia. Wrzucali kawałki głów do duży ch wanien stojący ch na ogniu palony m pół piętra niżej, gdzie uwijali się mężczy źni z łopatami węgla. Ich twarze jaśniały w żółtawy m blasku płomieni wy doby wający ch się z otworów. Dopiero teraz chłopcy spostrzegli, że wokół ich stóp coś się rusza, przesuwa, przemieszcza tam i z powrotem. Miriady biały ch larw, które wy padły z głów, pełzały grubą warstwą po podłodze. Popatrzy li na swoje otwarte drewniaki, potem na wy sokie buty mężczy zn. Z odrazą tupali nogami, zobaczy li, że przez to maź staje się ty lko jeszcze tłustsza, zaczęli szurać nogami, nie mieli odwagi zrobić ani kroku więcej. Mężczy zna, który jedną ręką sortował głowy, a drugą, brudną, ze stoickim spokojem jadł kanapkę, zobaczy ł ich i dał znak, żeby sobie poszli. Prawie otarł się o nich mężczy zna ponownie biegnący z taczkami, zrzucił im ładunek pod stopy. Czarny łeb by ka potoczy ł się aż ku nodze stołowej. Białe larwy od razu na nią wpełzły,
jakby niepowstrzy mana armia z innego świata została tu przy słana, by wszy stko przy kry ć i wy jeść do cna, żeby nic nie pozostało. To by ło zaćmienie w jasny dzień, ciemna substancja, z której wy ciskano coś niewy słowionego, odpady przerabiano na odpady, śmierć na maź. Kiedy chłopcy chcieli wy jść na dwór, zatrzy mał ich kuzy n, który klepnął Urbaina w ramię, krzy cząc: – Warto to zobaczy ć, prawda? Przy prawiony o mdłości zjełczały m zapachem ręki, która dotknęła jego koszuli, Urbain skinął głową na tak, potulna owieczka, która już nie beczy i na wszy stko jest gotowa, by le to tutaj się skończy ło. Ale się nie skończy ło. Kuzy n namówił ich do pójścia na ty ły hali, gdzie dźwięk mielący ch tarcz oraz koły szące podnoszenie się i opadanie olbrzy mich skórzany ch pasów napędowy ch gwałtownie zagłuszy ły walenie w wanienki i ry tmiczne mlaskanie tasaków. Ugotowaną maź przelewano tu do kadzi, skąd jako bulgocząca magma, siorbiąc i wirując, znikała w zasy sającej ją dziurze. To, co po drugiej stronie wy pły wało z zardzewiałego, dużego dzióbka, stanowiło – tak krzy czał im kuzy n do ucha – podstawę żelaty ny. Przelewano to do okrągły ch pojemników, po pięćdziesiąt litrów każdy, które następnie zamy kano pokry wą przy kręcaną śrubami przez mężczy zn w wielkich skórzany ch rękawicach. Kuzy n, który najwy raźniej by ł dozorcą dużej hali, szerokim ruchem wskazał na dziedziniec, gdzie między kamieniami rosła mizerna trawa i leżały zwierzęce skóry przy gotowane do garbowania w jeszcze innej hali, nieco dalej. Wielki ciągnięty przez konie wóz pełen beczek minął ich z dudnieniem. – Te smakowitości jadą teraz do zakładu przetwórczego – oznajmił – w który m maź jest filtrowana i pozbawiana zapachu. A stamtąd do wszy stkich zakątków kraju, do przeróżnego zastosowania. Uży wa się tego w drogich kremach eleganckich dam, które wcierają to w swoje nosy i policzki – wy szczerzy ł zęby w uśmiechu – jest w buteleczce gumy arabskiej, a także w słody czach, które tak łakomie ssiecie, jakby to by ła boska manna, jest w konfiturach, które robi dla was matka, smarujecie ty m kanapkę i o niczy m nie wiecie. Pełno w was wszy stkiego, co się tutaj z ty ch głów leje i sączy, chłopaki, pełno w was tego plugastwa, ale nie wiecie o ty m, bo zgniliznę można pozbawić zapachu, przefiltrować i odkazić, tak że w końcu już nie wiadomo, że ty m, co się ssie mlaskający mi usteczkami, jest śmierć, babeczki wcierają to paskudztwo w swoje delikatne biusty – bąbelki śliny pry skały mu z ust – to wszy stko jedno i to samo, ale ludzie o ty m nie wiedzą, no i dobrze, inaczej świat by się zatrzy mał. Zaśmiał się, pokazując żółte zęby, i czknął, patrząc ze współczuciem na zdumiony ch chłopaków, a w jego spojrzeniu bły snęło coś diabelskiego, co mojemu dziadkowi przy pomniało bezsensowną głupotę kozy na ich mały m miejskim podwórku. To ten pusty, debilny śmiech ponownie później usły szy w niewy obrażalny ch teraz jeszcze okolicznościach, kiedy szy bując między snem a jawą w lodowaty m błocie, będzie przemy śliwał rzeczy, które widział tamtego dnia – brud świata, to, co wchłaniał wbrew woli. A wszy stkie try bule i podagry czniki, wszy stkie rośliny, które koły sały się przy drodze jak rzesza zagubiony ch aniołów wołający ch do nich, że jeszcze nie jest tak źle ze światem,
wszy stko, co szeleściło, poruszało się i ży ło na skraju drogi późny m latem, gdzie turkawka jednostajnie gderała w cicho łopoczącej białej topoli, ostatnie rusałki admirały i pokrzy wniki, gajówka na gruszy – jakby nie sły szały, nie widziały, jakby obrabowano je ze wszelkich zmy słów. Szli obok siebie w milczeniu i kiwnęli sobie ty lko głowami na do widzenia tam, gdzie rozchodziły się ich drogi i gdzie w późny m słońcu chy botliwie stały pierwsze domy miasta, ogrzewane padający m z ukosa i żółtawy m światłem wczesnego wieczoru, jakby ktoś postawił na świecie wielką lampę, żeby oświetlić tajemnicę, której i tak nikt nie chce widzieć.
* Jest coś, co nie opuszcza jego my śli przez następne dni. To widok zwierzęcy ch głów na brudny m dziedzińcu. W jego wspomnieniach łagodne popołudniowe światło pada na tę stertę zatrważającej obrzy dliwości, a ty m, co widzi, są kolory, odcienie, najsubtelniejsze przejścia światła i cienia, szarości i czerwieni, sepii i granatu, bordo, które stało się niemal czarne, delikatnej żółci, prawie bieli, kawałka nienaruszonego futra tuż przy martwy m py sku. Przy pomina mu się jedna ze stary ch książek, którą przeglądał ojciec – a dokładnie jeden obraz, który jemu już jako małemu chłopcu zapadł w pamięć: tułów by ka namalowany przez sławnego Rembrandta. I jest to obraz, na który m coś, czego w istocie nie można nazwać piękny m, zostało zamienione w scenę posiadającą moc i urodę. Owo przeciwieństwo jest ty m, co go gry zie głęboko w środku. Kiedy wpatruje się w wy jący otwór pieca w odlewni żeliwa, a krople jak ogniste muchy tańczą wokół niego, powoli dociera do niego, że wraz z szokiem odrazy do apokalipty cznego stosu gnijącego mięsa pełnego martwy ch spojrzeń obudziło się coś, co nie daje mu spokoju, co boli, co otwiera w nim nową przestrzeń – że po raz pierwszy zrodziło się w nim pragnienie, które wy daje się większe niż on sam. Jest nim pragnienie ry sowania i malowania, a w chwili, gdy to sobie uświadamia, akurat kiedy znowu zaciska ręce na ciężkiej chochli z wrzący m żelazem, czuje, jakby ugięły się pod nim kolana. Nagła świadomość ogarnia go z gwałtowną siłą, która jednocześnie niesie w sobie coś z poczucia winy. Jest to poczucie, że chce robić to, co jego ojciec, pomieszane z gorzkim, przeszy wający m bólem, że za nim tęskni, że teraz, od razu, chciałby rzucić na ziemię chochlę gotującego się ognia, chciałby uciec do miejsca, gdzie jest cicho i jasno, gdzie jest jak w kościołach i kaplicach, w który ch siedział z ojcem przez wiele dni swojego dzieciństwa i gdzie ojciec retuszował rękę anioła, a światło wpadało do środka wiązką promieni zabarwioną przez okienne witraże i by ło tak cicho, że maleńkie smugi na ścianie wy pełniały całą przestrzeń. Wzbiera to w nim jak płacz, przenika jak bolesny, elektry czny wstrząs, który doby wa się z dużej głębi, stamtąd, gdzie to, co podświadome, czekało, by dojrzeć, zanim wy jdzie na światło dzienne, tam, w piekielny m hałasie, wśród młotkowania i krzy ków, taszczenia i rzucania, terkotu i szczęku – on marzy o ciszy, która jest niebiańska, tam pośrodku ciemnego pomieszczenia zakładu skrzącego się ogniem, pełnego harujący ch zjaw. I płacze. Ry czy, zaciskając ręce, które bolą, na ty m cholerny m szorstkim drewniany m trzonku tej przeklętej chochli pełnej ognia, i próbuje się skupić, dzielnie się trzy mać, robić to, co musi; lecz w ty m jedny m przebły sku wie, że nie chce dłużej robić tego, co musi, że chce by ć jak jego nieobecny ojciec. Chcę ry sować i malować, kołacze mu się po głowie, chcę ry sować, chcę się nauczy ć ry sować, i walczy z ciemną siłą, która nim potrząsa i go
oczy szcza. I przez cały dzień, kiedy sortuje żelazo, je kanapki albo chodzi niewy godny mi ścieżkami, po który ch wszy scy mężczy źni z odlewni łażą i łazęgują jak posłuszne osły i owce przez calusieńki dwunastogodzinny dzień, przez cały dzień żadne słowo nie może mu przejść przez gardło. – Urbain, jesteś chory ? Potrząsa głową. Zostawiają go w spokoju. Wracając do domu, znowu o wiele za późno, ponieważ wy magający klient koniecznie domagał się dostarczenia wy kończony ch profili jeszcze tego samego dnia, chwieje się na nogach. Jego drewniaki popękały od gorąca, a drzazga boleśnie utkwiła w zagłębieniu prawej stopy. Przy chodzi do domu i nie odzy wa się ani słowem. Idzie do swojego pokoju, po cichu wsuwa się do łóżka. My śląc o ojcu, pozwala swobodnie pły nąć łzom.
* Mimo że ojciec wielokrotnie mu to odradzał, od 1906 roku po ciężkich godzinach w odlewni żeliwa chodzi na lekcje ry sunku do wieczorowej szkoły Sint-Lucas, ucząc się u Le Frère Professeur de Dessin[8] nieustannego „kreślenia kreseczek, zawsze ty lko kreślenie kreseczek”, które po jakimś czasie budzi w nim dużą odrazę i zniechęca; to nie jest to, o czy m marzy. Z niejakim poczuciem winy przy pomina sobie nakaz ojca: „Rób w ży ciu, cokolwiek chcesz, ale na Boga, nie bierz się za ry sowanie ani malowanie, widzisz, do czego ja doszedłem; nie ży jesz we Florencji szesnastego wieku, nie zapominaj o ty m”. Przeważa jednak wspomnienie godzin w kościołach z ojcem, do którego zaczy na coraz bardziej tęsknić. W ciągu następny ch miesięcy dwa razy w ty godniu siedzi więc czerwony po uszy i z kawałkiem zaostrzonego scy zory kiem ołówka grafitowego w niezdarny ch rękach pochy lony nad kartką do ry sowania. Pierwsze ćwiczenie: płaskie kreseczki. Prawoskośne kreseczki. Lewoskośne kreseczki. Pionowe kreseczki. Skrzy żowane kreseczki. Kreseczki w zmienny ch odstępach. A kiedy zaczy na mu to jakoś iść, to samo ćwiczenie z węglem drzewny m. – Recommencez[9] , Urbain! Kreseczki, kreseczki, kreseczki. Widzi kreseczki na oknach, kreseczki na chmurach, kreseczki na oczach swoich kamratów, kreseczki na swoich marzeniach. Zasy pia nad kartką i śni o morzu lanego żeliwa, którego fale rozwijają się w pieniące głowy na bezkresnej czarnej plaży. Po szkole wieczorowej ledwie zauważa, że inni chłopcy, rozmawiając, idą jeszcze gdzieś na piwo. On rusza do domu i widzi kreseczki, nienawidzi kreseczek, jego praca na ty m cierpi, już dwa razy w ostatnich ty godniach zmarnował formę odlewniczą i został zrugany przez majstra. Po jakimś czasie regularnie opuszcza lekcje i zostaje z kolei zrugany przez Frère Professeur, gdy mimo wszy stko jeszcze raz się pojawia. Przeły ka rozczarowanie, leży w łóżku, rozmy ślając, podczas gdy na dole terkocze maszy na do szy cia matki, która musi dorabiać, żeby móc opłacić jego lekcje: czy to wszy stko jest tego warte? Dla nieskończonego rzędu głupich kreseczek? Jak miałby kiedy ś restaurować rękę anioła, jeśli ma w nieskończoność trzy razy w ty godniu kreślić kreseczki na kawałku papieru
gorszej jakości? Ze spokojem znosi gry mas światowca na twarzy mistrza, kiedy przy chodzi zgłosić, że znowu może wieczorami dłużej pracować. Z lekcji pozostaje mu jednak przy jaciel: chłopak, któremu po wy padku z maszy ną włókienniczą odjęto prawą rękę, ale który potrafi teraz świetnie ry sować lewą. On z ty ch kreseczek coś tworzy – całe kompozy cje, ry tmiczne warianty, wariacje długości, grubości i twardości, kreseczki od bardzo niewy raźny ch do bardzo ciemny ch, kreseczki o pewnej osobowości, długie i krótkie, armie kreseczek mówiący ch języ kiem, którego nie można usły szeć, ale za to ty m lepiej można zobaczy ć, warstwa na warstwie, jakby widział w ty m całe przestrzenie, bezkresne dy mensje i perspekty wy. Stają się hordami i wojskiem, odmaszerowujący mi marzeniami. Stają się budy nkami istniejący mi ty lko w duszy tego jednorękiego chłopca, palami przy drogach, niekończący mi się rzędami okien w koszarach widziany mi z boku, futury sty czny m miastem, urojony mi przestrzenny mi konstrukcjami, poziom po poziomie, perspekty wiczny m światem, w który m można zabłądzić, podczas gdy u niego pozostają jedy nie płaskimi kreseczkami. Chłopcu pozwalają na koniec semestru przejść do wy ższej klasy : ry sować bry ły, sześciany, kwadraty, kratkę, a potem objętości. I ponownie z ty ch głupich ćwiczeń robi cuda, magazy ny pełne tajemniczy ch pudeł, które człowiek chętnie by otworzy ł, żeby zobaczy ć, co stanowi tajemnicę ry sunku tego rodzaju – bry ły i jeszcze raz bry ły, otwarte pokoje i sale w pomniejszonej formie, nisze, wklęsłe i wy pukłe bry ły, jak on to robi, za każdy m razem wy daje się, jakby chłopak miał jakiś rodzaj wizji, jakiś rodzaj muzy kalny ch wariacji na węgiel drzewny i wy obraźnię, jego tułów lekko odwrócony, jakby nieustannie by ł gotowy do skoku do środka, w tajemniczą głębię świata, który ry sował. Kikut po drugiej stronie ciała, ten niepokaźny kikut w spięty m rękawie, delikatnie porusza się wraz z ciałem, zatacza małe kółka, zupełnie sam z siebie, napędzany dziwną siłą, a wy gląda to na wirtuozerskie kreseczki, ry sowane drugą ręką, które w ten czy inny sposób należy naładować znaczeniem i mocą. Mój dziadek widzi, jak kiepskie pozostają przy ty m jego własne ćwiczenia, i by ć może wraz z podziwem dla tego chłopaka przy chodzi też własne zniechęcenie. Zarazem jednak pozostaje mu to opętanie, fakt, że chłopiec by ć może również bez Cher Frère [10] wy my ślałby te wszy stkie konstrukcje, bo nie wy nikają nawet z polecenia, wy chodzą wprost spod jego ręki, świat bez przy czy ny ani celu, coś, co po prostu jest. W piątkowe wieczory zachodzi czasem pod witry nę Offenbauma na placu Vrijdagmarkt – starodawnego sklepu z materiałami do ry sowania i malowania „De Gouden Pluim”, Złote Pióro, który mieści się tam do dziś. Pędzelki z włosia kuny, cy rkle i ołówki, pudełka i pędzle, lniane płótno, bloki ry sunkowe leżą na nieostro oświetlonej wy stawie, a mój dziadek stoi z rękami w kieszeniach, świadomy swej winy, patrząc na te wszy stkie piękne przedmioty – marzenie, które go znowu wy pluło. Pewnego dnia niespodziewanie staje obok niego jednoręki chłopiec. – Urbain, dlaczego przestałeś przy chodzić? Wzrusza ramionami, milczy i wpatruje się w wy stawę. Chłopiec mówi: – Chodź ze mną, zacznij jeszcze raz.
Uparcie potrząsa głową. Lecz gdy jednoręki wirtuoz odchodzi, bierze głęboki oddech, zbiera się na odwagę, wchodzi do sklepu i za swoje marne kieszonkowe – pensję niemal w całości oddaje rodzinie – kupuje bloc de dessin[11] i parę nowy ch ołówków. W następny m ty godniu idzie do eleganckiej księgarni na rogu Voldersstraat i Veldstraat, gdzie na wy stawie leżą książki o sztuce. Przegląda kilka, parę razy bojaźliwie się ogląda, zapamiętuje ilustracje, zasy sa je do środka głowy, patrzy na ręce i oczy na urzekający ch obrazach van Dy cka, na włosy, turbany, łopoczące ubiory, umięśnione ramiona, parzące się węże u Tiepola, pokornie spuszczony wzrok dziewczy ny u Jordaensa, na dziwny wy raz twarzy przy patrujący ch się postaci z pewnego obrazu Piera della Franceski, na delikatne palladiańskie łuki willi na ty lny m planie fresków, dokładne pawie i perliczki na sy mboliczny ch podwórkach u de Hondecoetera, na kolory i kształty tańczące przed oczami jego chaoty cznej duszy. Ówczesny właściciel sklepu, powszechnie znany w mieście Adolphe Hoste, staje nagle przy nim, lustruje go z góry na dół, widzi brudne ubranie, czuje przenikający wszy stko zapach żelaza i surowego tłuszczu, jaki się wokół niego unosi, widzi drewniaki na piękny m parkiecie swojego sklepu i py ta: – Jak długo zamierzasz jeszcze brudzić moje drogie książki? Jeśli nie chcesz niczego kupić, monsieur, to zabieraj się stąd. Poniżony wy chodzi na dwór, klnie pod nosem, czuje się nagle dość silny, żeby te wszy stkie szkice i grafiki, te obrazy i freski nary sować ot tak, z pamięci, poczekajcie no ty lko, jeszcze kiedy ś zobaczy cie. Idzie do domu, wy ciąga z szuflady blok ry sunkowy, siada przy kuchenny m stole i podczas gdy inne dzieci grają w berka albo chowają się wokół jego nóg pod stołem, próbuje nary sować biblijną głowę, boga grzmotów, patriarchę, takiego, który ma moc przerwania klątwy. Odstawia straszną fuszerkę, powstaje wy krzy wiony, groteskowy rodzaj facjaty, paskudny nonsens przy pominający zmaltretowany łeb martwego by ka. Wy rzuca cenną, pokreśloną bezładny mi liniami kartkę do rozpalonej, huczącej kozy. Przez całą zimę, jeśli po kolacji starcza mu jeszcze sił, siedzi i ry suje. Najpierw próbuje odtworzy ć swoją leżącą na stole lewą rękę. Powstaje złośliwie zniekształcone łapsko, szpony gry fa albo coś podobnego, i bawi go to tak, że zniekształca je jeszcze bardziej, aż uzy skuje prawdziwą, przerażającą łapę, którą pokazuje dzieciom: – Patrzcie, potwór! Ich piski brzmią jak zachęta. Przery sowuje garnek na zupę. Powstaje nierówny, idioty czny kloc z nudny ch kresek węglem drzewny m. Dwie cebule stają się swego rodzaju grudami węgla kamiennego. Dobrze, w takim razie będzie ry sował z głowy bry ły węgla, całą stertę, to też nie jest takie proste. Teraz musi uważać, żeby niektóre z ty ch grud nie wy glądały jak cebule. Jabłko powoli zaczy na przy pominać jabłko. Nary sować ołówek kreślarski leżący na stole, niech będzie, nary sować mały cień wzdłuż niego, do tego przy dało się kreślenie kreseczek. Powoli, powoli dochodzi do siebie po osobisty ch upokorzeniach i zaczy na odczuwać przy jemność z tego, co robi. Cieszy go nawet to, co mu nie wy chodzi, ponieważ zwraca jego uwagę na jeszcze coś innego. A w ty m nieustanny m zmienianiu kształtów, w ty ch pły nny ch
metamorfozach, anamorfozach i odmianach pokrewny ch form otwiera się przed nim w ciągu długich zimowy ch miesięcy świat, do którego może wracać po żmudny ch dniach pracy, którego zaczy na wy czekiwać już od przerwy w południe, jedząc kanapki z letnią kawą i próbując nie słuchać wy buchów śmiechu ani chojrackich opowieści o rękach pod damskimi spódnicami, dziurkach w drzwiach do toalety, gorący ch służący ch w pralni, piękny m ty łku klaczy przy wy przęganiu i ty m podobny ch kwiatkach. Siada przed lustrem i próbuje nary sować swoją głowę. To, co na kartce szczerzy do niego zęby po całej godzinie knocenia, wy mazy wania, akcentowania, próbach zapanowania nad konturami, jest tak okropne, że sam musi się z tego śmiać. Matka przy chodzi popatrzeć mu przez ramię, wy ry wa kartkę. – No już, dajże mi popatrzeć, głuptasie. – Nie, matko, proszę, nie. My śli o chłopcu z jedną ręką, o nierzeczy wisty m świecie z kreseczek i bry ł. Chowa zagry zmolone kartki głęboko w szufladzie starej szafy ściennej w swoim pokoju, pod koszulkami i skarpetami. Następnego dnia zaczy na od nowa. Od nowa i od nowa, przez całą zimę. Przy chodzi wiosna, inni spacerują, pły wają, pierwszego ciepłego wiosennego dnia robią z dziewczy nami wy cieczkę statkiem po rzece Leie, lecz on ry suje, sam w domu, podczas gdy wszy scy są na dworze, pod biało przepły wający mi chmurami i letnim niebem, które zaczarowuje miasto. Ry suje i robi postępy, a siedząc tak w zupełnej samotności, czuje czasem w sobie moc, wielką, głęboką siłę, dzięki której nagle staje się kimś, kimś, kto potrafi coś, czego nie potrafią inni. Jakby po miesiącach nagle z mozołem osiągnął szczy t góry. Ach nie, głupcze, mówi inny głos w nim, to żaden szczy t, jesteś dopiero w drodze, to mały punkt na skalnej ścianie, miejsce, w który m możesz na chwilę odetchnąć, spojrzeć w dół i powiedzieć: „Już tak daleko zaszliśmy ”. Ta my śl wy pełnia go cichą dumą. Kiedy jednak spogląda w górę, to znaczy, kiedy my śli o reprodukcjach w księgarni, w której pokazano mu drzwi, wie, że czeka go długa, stroma droga. Lecz to również już go nie przeraża. Uświadamia sobie, jak bardzo pragnie ponownie ujrzeć ojca, żeby mu pokazać kilka szkiców. Bo to, że matka już dawno wy gadała się w listach, co on tu potajemnie wy prawia, jest oczy wiste. Chce zobaczy ć ojca, chce go ponownie zobaczy ć. Zapada w głęboki, pozbawiony marzeń sen.
* Nasze wy cieczki do księgarni Herckenrath, następcy Adolphe’a Hostego, miały w sobie coś z podniosłego ry tuału. Dziadek nigdy nie glansował swoich czarny ch botków z większą zawziętością niż wtedy, gdy „szliśmy do Herckenratha”. Nigdy nigdzie nie wchodził z większą elegancją i godnością, podczas gdy pan Herckenrath, który mógł się pochwalić dawną przy jaźnią ze sławny m poetą Karelem van de Woestijnem, gdzieś z ty łu sklepu ostrożnie wsuwał z powrotem na półkę kilka książek wy ciągnięty ch przez klientów. Pod ży czliwy m okiem pani domu dziadek wertował z cichy m szacunkiem parę woluminów, stał przy lśniący ch grzbietach, ukradkiem węsząc, gdy ujrzał coś, co go pociągało. Nigdy nie wy chodził, nie dokonawszy zakupu. Lekko zmęczone wy kwintnością spojrzenie
francuskojęzy cznej żony z mieszaniną sy mpatii i współczucia błądziło po jego borsalino, lasce, granatowy m garniturze i poniekąd ekstrawaganckiej, arty sty cznej kokardzie. Niedbale przesuwając wy twornie upierścienioną dłonią po okładce powieści Suzanne Lilar na stosiku przy kasie, czekała, aż rozwinie banknoty i wręczy jej dwa z nich. Pakowała jego książkę w ładny papier pakowy swojej znamienitej, ary stokraty cznej księgarni, wręczała mu ją z oszczędny m uśmiechem, z ledwo sły szalny m: Au revoir, monsieur[12] , znakiem jej dobrej woli, że traktuje go jak pełnowartościowego człowieka, choć mówi staroświeckim i przesadnie wy tworny m flamandzkim. Odbierał od niej książkę z obrazami Szkoły z Fontainebleau, lekko się skłaniał, brał mnie za rękę i mówił: – Chodź, chłopcze, idziemy na crème à la glace [13] do Veneziany. Sam wielokrotnie zachodziłem do księgarni Herckenrath, kupiłem w niej parę drogich tomów Plejady na cienkim papierze, moje pierwsze książki o filozofii, kilka cenny ch tomów z reprodukcjami malarstwa, monografię Tintoretta. Niewiele publikacji można by ło znaleźć po niderlandzku, a to, co leżało z boku na wy stawie, wy glądało raczej na ukry te niż wy stawione. Kiedy ś leżało tam kilka egzemplarzy mojej pierwszej książki, zagubiony ch między przewodnikiem tury sty czny m a tomem o kosmosie; ogarnął mnie smutek, kiedy pomy ślałem o ubogim łaziku w drewniakach, który tu kiedy ś my szkował w książkach i któremu pokazano drzwi, a który później tak często tu wracał jako mały seigneur. Moja pierwsza książka ukazała się pół roku po jego śmierci. Nigdy nie przy puszczał, że cokolwiek opublikuję. Po drugiej stronie ulicy, w wy glądającej jak wiedeńska piekarni ży dowskiego piekarza Blocha, siadały kobiety z lepszy ch domów, jedząc posmarowane masłem croissanty do kawy serwowanej w srebrny m dzbanku i czy tając przy ty m książkę kupioną u Herckenratha; starannie na czworo złożony papier leżał przy ich ozdobiony ch pierścieniami dłoniach. By ły tak eleganckie, że zamiast „dziewiętnaście franków” mówiły „dziewiątnoście frąków”.
* Jest bezwietrzny, delikatny dzień, kiedy jego ojciec wraca z Liverpoolu. Wszy scy razem czekają na niego na Dworcu Południowy m. Dziesiątki lat później dziadek potrafił to jeszcze dokładnie opisać, jakby przed jego oczami rozgry wała się scena ze starego filmu: pociąg z głośny m sy kiem i dudnieniem kół kończy bieg pod zadaszeniem stacji i zatrzy muje się z piskiem w tumanach dy mu i pary. Stoją na peronie w napierający m tłumie i zanim udaje się im go wy patrzy ć, ojciec oraz jego wąsaty kolega z pracy, Bracke, idą już w ich stronę, machając. Céline spieszy do nich, mała Melanie uczepiła się jej spódnicy i poty kając się, idzie razem z nią. Céline tak gwałtownie rzuca się mężowi na szy ję, że mała upada na ziemię. Franciscus patrzy na najmłodszą, która wy daje się go rozpoznawać ty lko jak przez mgłę. Z kieszeni płaszcza wy jmuje trochę słody czy. W powozie w drodze do domu małżonkowie przy glądają się sobie nieswojo. Woźnica strzela biczem. Rozmowa nie jest możliwa przez stukot końskich podków i turkot obity ch żelazem kół toczący ch się po kamieniach. Kiedy wjeżdżają na swoją ulicę, widzą tłum sąsiadów zgromadzony ch przed ich domem. Niektórzy klaszczą w dłonie. Kiedy jednak Franciscus, uśmiechnięty i blady ze
zmęczenia, wy siada podpierany przez żonę, robi się cicho. Tu i ówdzie ktoś pospiesznie ściska mu palce albo mimochodem kładzie rękę na ramieniu. Céline dziękuje im skinieniem głowy, woźnica wnosi wielki kufer na kory tarz, Céline wciska mu do ręki kilka monet. Wchodzą do swojego skromnego mieszkania i zamy kają drzwi. W domu ciotka i wujek ozdobili duży pokój własnoręcznie wy konany mi girlandami, w kuchni czeka na piecu duży garnek parującej zupy. Franciscus długo i w milczeniu rozgląda się dokoła, jakby się dziwił, że zastał wszy stko takie, jak zapamiętał: mizerny trawnik na duży m podwórzu, zagroda dla kozy, skaczący kanarek i zięba w prostej klatce na ptaki. Ledwie sły szy py tania członków rodziny, odwraca się do nich zdziwiony, bierze na ręce małą Melanie. Dziecko czuje się nieswojo; nieśmiało kładzie rączkę na jego nieogolony m policzku. Najstarsza, Clarisse, jest trochę zazdrosna i kapry śna, Jules i Emile chichoczą, Urbain coś przeły ka i milczy. Céline nie wie, co ze sobą zrobić. Wtedy ty ch dwoje znowu pada sobie w ramiona. Zmieszane dzieci widzą, jak matka głaszcze ojca po włosach i całuje w szy ję. Ojciec się wy swobadza, wy chodzi na kory tarz, odpina pasek wielkiego kufra podróżnego, daje chłopcom skórzaną piłkę, dziewczy nkom tablicę z haczy kami i numerami, z kółkiem do zarzucenia na haczy ki, a najmłodszej dziwnego drewnianego konika, w który m są otwory – konia trojańskiego, zrobionego przez Brackego, jak dodaje. Wy ciąga koniowi ogon, pokazuje, jak z zamknięty mi oczami trzeba próbować wsadzić ogon w odpowiedni otwór. Dzieci stoją i patrzą jak osłupiałe. Potem wy jmuje pudełko i podaje Céline. Za swoje nieduże pieniądze kupił jej kameę i łańcuszek. Spoglądając w lustro, matka przy kłada kameę do piersi. – Ty wariacie, ty. Chodź tu. Kiedy ojciec siada w pleciony m fotelu, w który m kiedy ś zawsze przesiady wał, dziewczy nki się droczą, żeby móc mu usiąść na kolanach. Drapie zarośniętą brodą po ich policzkach, tak że się szamoczą i chichoczą mu w ramię. Clarisse idzie odwiązać kozę i wpuszcza ją do środka. Ojciec klepie zwierzę po grzbiecie, pociera kostkami miejsce między jej rogami. – Postarzała się ta nasza Bet – mówi. Znowu długo patrzy na dwór. – Spójrz też na swojego najstarszego – odzy wa się Céline – jemu ciebie brakowało najbardziej ze wszy stkich, przez cały ten czas z oddaniem mnie wspierał, zaniedby wał przy jaciół, żeby tu ze mną wszy stko ogarnąć. I nauczy ł się czegoś, co cię wprawi w zdumienie. No, Urbain – zachęca – pokaż swoje ry sunki. Dziadek najpierw blednie, kręci głową na nie, wtedy widzi py tające spojrzenie ojca, z westchnieniem idzie po ry sunki. Franciscus bierze od niego stos papierów i ogląda kartki jedną po drugiej. Autoportrety, studia rąk, szkice, w który ch próbował postaw: zgięta noga, skrócony tułów, fragment podwiewanego materiału, powy kręcane drzewa, anioł z trąbą. Czasem nieudolne, lecz gdzieniegdzie trafne i ekspresy jne. Wtedy następuje coś, czego mój dziadek w żaden sposób nie mógł przewidzieć: ojciec zaczy na szlochać, kładzie papiery na stole i obejmuje sy na tak mocno, że temu ledwo starcza tchu. Potem odsuwa go od siebie, patrzy na niego, chce coś powiedzieć, znowu zaczy na płakać, ponownie próbuje coś powiedzieć, lecz sły chać ty lko kilka niezrozumiały ch ury wków
zdań. – Chodź Frans, chłopcze – mówi Céline. – Usiądź. Franciscus ściska rękę sy na i siedzi, w milczeniu mu się przy glądając. – Przepraszam – odzy wa się w końcu. – Nie wy obrażacie sobie, jak to jest, znowu tu by ć. Wszy stko jest takie swojskie, a jednak zmienione. Znów wy gląda przez okno, wy daje się zatopiony w my ślach. Kaszle – ostry i rozdzierający dźwięk. Céline podaje mu miseczkę zupy ; czuje, jak zimne są jego ręce. – Frans, taki jesteś zimny. – Wiem, kobieto, już od miesięcy. Jakby mi to w kościach siedziało. Gdzieś na ulicy sły szą człowieka z lirą korbową. – To on też jeszcze ży je? – py ta Franciscus. Na pusty m dachu pomieszczenia na ty łach kuchni gołębie trzepoczą skrzy dłami, gruchająca krzątanina samczy ka. Céline podaje mężowi kieliszek. – Proszę, napij się kropelkę, to cię rozgrzeje od środka. Wy pija od razu, krztusi się, kaszle. Céline płaską dłonią klepie go po plecach. – Chcesz jeszcze jednego? Przy takuje, upija z ponownie napełnionego kieliszka. Jego oddech skrzy pi i piszczy. Potem się zry wa, jakby coś mu przy szło do głowy, chce dalej rozpakowy wać swój kufer. Ale Céline mówi, że powinien najpierw odpocząć, żeby następnego dnia iść do Frère Econome [14] z prośbą o pracę. Najpierw się sprzeciwia, widzi, że żona wy sy ła dzieci na dwór ze słowami: „Pobawcie się przez godzinę na zewnątrz, ojciec jest zmęczony ”. Odwiązuje czarny fartuch i mówi: – No już, ty na górę – przy czy m jej oczy się rozjaśniają. Ciągnie go za rękę, on, prawie ulegle, idzie za nią po schodach. Dziadek pisze: Tak mój drogi ojciec ponownie wkroczy ł w nasze ży cie, a ja widziałem, kiedy zgarbiony wchodził na górę za przepełnioną radością matką, jak cienkie stały się jego włosy ; by ł stary jak na trzy dziestosiedmioletniego mężczy znę, jego twarz ostra, a pod oczami ciemne cienie. Całą moją radość z jego powrotu zdławił strach, strach, który mnie już nie opuścił.
* Idzie się powłóczy ć po ulicy. Jest jesień 1907 roku. Kilka miesięcy później skończy siedemnaście lat. Na gandawskich uliczkach jest cicho; ludzie wiodą swoje anonimowe, spokojne ży cie pełne drobny ch zmartwień. W Amery ce mówi się o The Great Panic,
wielkim kry zy sie bankowy m, który wy buchł po manipulacjach papierami wartościowy mi United Copper. Pierpont i Rockefeller pompują pieniądze w upadające banki. Z trudem udaje się zapobiec krachowi na giełdzie. W Egipcie lord Carnarvon dostaje zgodę na rozpoczęcie wy kopalisk w Tebach. Niemiecki cesarz Wilhelm II przy pły wa do Holandii okrętem wojenny m. Obiecuje królowej Wilhelminie, że w razie wojny Niemcy będą respektowały neutralność Holandii. Ale kto mówi o wojnie? Włoski muzy kant w zaułku śpiewa Vissi d’arte, Vissi d’amore: „Ży ję dla sztuki, ży ję dla miłości, nigdy nie skrzy wdziłem żadnej ży wej istoty ”. Urbain wrzuca dwie niklowe monety do puszki dy ndającej na skórzany m pasku pod wózkiem. Wieczorami, jak pisze, chodził zrobić ojcu w łóżku krzy ży k z magiczny m słowem: nebohemszeże – ty le w ich codzienny m języ ku zostało z tego, co kiedy ś by ło „niech Bóg cię błogosławi i strzeże”, co szło w parze z krzy ży kiem robiony m kciukiem na czole – wy tarta formuła, coś naiwnego i niezrozumiałego dla zewnętrznego świata, tajny kod, który ucisza serce podczas nocnej burzy. Nebohemszeże towarzy szy ło niezliczony m wieczorom mojego własnego dzieciństwa, tak jak kamień stanowi gładką pozostałość tego, co kiedy ś by ło nieregularny m kawałkiem skały w morzu, po ty siącach lat trafia gdzieś na nocny stolik, pozostawiony sobie, gdy chory zasy pia, cierpiąc przez swoje wspomnienia, w który ch ciągle, nieodparcie, błądzi nocą. Ciche, regularne trzeszczenie spręży n rodzicielskiego łóżka poprzez ściany jest jak rodzaj dalekiej muzy ki sfer, coś, co koły sze go do snu, bez my śli i bez snów.
* Po dalekiej zachodniej stronie miasta, ponownie w ty m czy inny m domu Braci Miłości, Frans został przy jęty do pracy, której ponoć by ło na pełne dwa lata. Chodziło o magazy ny i składy, gdzie surowa stolarka wy magała nowej warstwy farby, a w miejsce wy bity ch szy b w niezliczony ch stary ch ramach należało wstawić nowe. Frans, któremu regularnie dokuczały ostre ataki astmy, obawiał się tego zajęcia. Często godzinami musiał stać na rozchwiany ch drabinach, w przeciągu otwarty ch okien wy dłuby wać ze stary ch futry n odłamki szkła, usuwać stary kit tępy mi noży kami, przy cinać nowe szy by i je wkładać. Niekiedy sięgając po jakieś narzędzie, tracił równowagę i odruchowo szukał oparcia, a chwy tając się kruchy ch brzegów szkła, wielokrotnie rozcinał sobie ręce. Poza ty m nieustannie musiał przery wać, bo ojcowie zabierali go do różny ch inny ch robót. W ten sposób uciążliwa praca w zimny ch składach się przeciągała. Odliczał dni, ponieważ po zakończeniu tego zlecenia miał odnowić fresk w duży m refektarzu braci i uzupełnić go o „powłokę malarską z ornamentami” – wielki, uszkodzony przez wilgoć fresk, malowidło z osiemnastego wieku. To mu odpowiadało pod każdy m względem. Zaczął w trakcie robót stolarskich i w ten sposób pracował na zmianę, dzięki czemu co parę dni miał chwilę wy tchnienia. Wieczorami, siedząc za piecem w kuchni, szkicował dodatkowe postaci, bazując na szty chach, które znalazł w bibliotece ojców. Wielki fresk przedstawia Chry stusa jako młodego mężczy znę; w tle orientalnie poniekąd wy glądający
budy nek w ogrodzie, którego drzewa i krzewy są obwieszone odświętny mi wieńcami. Nadchodzą dziewki i parobkowie, obładowani koszami owoców i warzy w. Przy niskim stole z przodu siedzi ubogo odziana ludność wiejska, której donosi się jedzenie i picie. Sam Chry stus stoi na pierwszy m planie. Ruchem ręki pozdrawia stary ch nędzny ch ludzi i dzieci. Pod tą sceną, na delikatnie wijącej się wstędze w kolorze krwi wołu, ze złoty m brzeżkiem, Franciscus na nowo maluje tekst z Łukasza 14, wersy 21 i 23 – passus, w który m bogaty pan, którego przy jaciele nie przy szli, mówi do parobka: „Wy jdź zaraz na ulice i zaułki miast i przy prowadź tu ubogich, ułomny ch, ślepy ch i kulawy ch. Wy jdź na drogi i ścieżki i usilnie nakłaniaj do wejścia, tak aby zapełnił się mój dom” [15] .
* W internecie sprawdzam wszy stkie adresy klasztorów i insty tucji Braci Miłości, znajduję adresy w Gentbrugge, Oostakker, Gandawie, natrafiam na placówkę o nazwie SintFranciscus, ale mieści się w Mortsel. Nigdzie żadnego klasztoru, który znajduje się lub znajdował na zachód od miasta i w który m mój dziadek mógłby pracować. Czy się pomy lił? Dzwonię do drzwi różny ch konwentów i insty tucji. Żadna z nich nigdy nie posiadała takiego fresku w refektarzu, mury pomalowano jeszcze przed drugą wojną światową albo przeprowadzono prace budowlane, zawsze istnieje możliwość, że coś takiego istniało sto lat temu, cóż, trudno, żeby ktoś zdrapy wał dla mnie farbę ze ścian, jeśli dobrze rozumiem, co mi chcą powiedzieć, nieprawdaż? – i nie, w księgach czy archiwach nic takiego się nie zachowało, przy kro im wszy stkim bardzo, ale teraz muszą pilnie wracać, dziękujemy za wy rozumiałość, do widzenia.
* Fresk jest malowidłem, które należy wy kony wać na świeżo oty nkowanej ścianie. Kolory nanosi się na mokrą materię i schną razem z ty nkiem. Cała sztuka polega na ty m, żeby właściwie ocenić, jak kolory będą wy glądały po wy schnięciu, bo na mokro wszy stkie odcienie są ciemniejsze, niebieskie i czerwone stają się przez wilgoć ostrzejsze i intensy wniejsze, żółte i zielone bardziej matowe. Wy obraź sobie, że jednej z nadchodzący ch dziewek na drugim planie wielkiej sceny, którą Franciscus restauruje, wilgoć wy trawiła nogę. Wtedy ścianę należy najpierw posmarować mocno rozrzedzony m ty nkiem, aż ciemna plama wilgoci zniknie albo przy najmniej jak najbardziej się zatrze, nie może przy ty m powstać żadna różnica w reliefie. Ty m bardziej na świeżo nałożonej materii nie mogą powstać smugi, to jest zdradliwe, czasem widać to ty lko przy ukośnie padający m świetle i wtedy trzeba retuszować najdelikatniejszy m papierem ścierny m. Następnie nogę należy uzupełnić, lecz nie odcieniem, który tam widać; należy wy próbować różne zestawienia na pociągnięty ch ty nkiem i starannie ponumerowany ch deseczkach. Te próbki muszą wy schnąć, przy wilgotnej pogodzie może to trwać ponad ty dzień. Dopiero po wy schnięciu widać, czy efekt jest mniej więcej taki sam. Jeśli nie, trzeba próbować na nowo z następną deseczką. W ten sposób refektarz szy bko zapełniły dziesiątki suszący ch się deseczek, każda w inny m odcieniu. Tak mój pradziadek ostrożnie przy wracał brakującą nogę, szaroniebieskie fałdy
białej szaty, żółtawe jabłko na jednej z szal, kępkę trawy w cieniu. Za każdy m razem musiał dokładnie oglądać deseczkę i trzy mać ją obok miejsca do uzupełnienia. Kiedy do środka wpadało wieczorne słońce, a orientalna ściana by ł skąpana w zdradliwie czerwony m świetle, nie dało się pracować, nie przy klejając do wy sokich szy b stary ch gazet, lecz także i to by ło zwodnicze: rano, gdy światło zawierało więcej niebieskich odcieni, niektóre wstawki wy dawały się nie całkiem udane i mimo wszy stko istniały drobne różnice. Wtedy nie pozostawało nic innego, jak bardzo delikatnie nanieść jeszcze odrobinę rozcieńczonej farby albo, jeśli farba wy padła zby t ciemno, nałoży ć na nią bardzo cienką warstewkę mocno rozrzedzonej bieli, po czy m – żeby ta biel nie dominowała – w większości zetrzeć ją delikatną gąbką, kilka dni przed ostateczny m wy schnięciem ty nku. Jedna smuga za dużo i trzeba by ło wszy stko powtarzać od nowa. Tak mijały ty godnie na przy wracaniu kilku postaci na jednej ty lko ścianie, bez przy kładu czy grawiury, do który ch można by się odwoły wać. Bracia by li jednak zachwy ceni, od czasu do czasu przy nosili Fransowi miseczkę ciepłej zupy i wy chwalali pod niebiosa. Wtedy nie za bardzo wiedział, jaką postawę powinien przy jąć.
* W swoich wspomnieniach dziadek pisze sześćdziesiąt lat później: Jestem teraz stary i my ślę, że i ja mogę się trochę wy powiadać na temat malarstwa, robiłem to przez całe ży cie. A więc dokument leży tu przede mną, pokolorowany ry sunek zrekonstruowany ch fresków, z zaznaczony mi na nim jego dodatkami. Moje uwielbienie dla o wiele za wcześnie zmarłego ojca jeszcze bardziej nabrało kształtu, a moje serce się ściska, kiedy widzę, jak czule podkolorował rękę starego chłopa, bo w jego odczuciu każdy człowiek, jakkolwiek prosty, w równy m stopniu zasługiwał na jego uwagę. I tęsknię do niego, gdy sam powoli zbliżam się ku końcowi, teraz jeszcze bardziej niż przez całe ży cie. A ja się zastanawiam, już bardzo długo się zastanawiam, czy specjalnie zataja, że ojciec poprosił go kiedy ś, żeby pozował jako młody Chry stus, którego ramię i szy ję miał odtworzy ć. Zapy tałem o to później moją starą, gwałtowną ciotkę Melanie, która doży ła stu trzech lat i dość mgliście pamiętała szczegóły z tamty ch czasów, w jej obszerny m mieszkaniu przy Frère Orbanlaan obok Parku Południowego, gdzie godnie i świadomie królowała jako ostatni świadek na zawsze straconego czasu. Nie, ona też nie wiedziała za bardzo, gdzie znajdował się ten klasztor, by ła o wiele za mała, gdy ojciec umarł, o pokolorowany m szkicu fresku już w ogóle nie sły szała od niego, ty lko brat jej o nim powiedział. Kiedy ciotka Melanie, elegancko trzy mając filiżankę herbaty w wy suszonej, ozdobionej pierścieniem z delikatny m bry lantem dłoni, mówiła do mnie, wy obrażałem sobie dziadka, małego odlewniczego żeliwa ze zuży ty m prześcieradłem udrapowany m na krępy ch ramionach, pozującego jako Chry stus w ty m zimny m refektarzu w spokojny ch latach przed Wielką Wojną, i stojącego przed nim ojca, szkicującego go w milczeniu, i wy daje mi się, jakby ta scena stawała się w mojej
wy obraźni wspomnieniem, malarz, który maluje malarza, coś, co rzeczy wiście przeży łem i na co się mogę powołać, tu, teraz, kiedy powoli sam się starzeję, a zmarli coraz bardziej oży wają na nieusuwalny m fresku, alegoria, której żadna ży jąca dusza nie może nigdy przy wołać ani zobaczy ć, a która jest we mnie wy ry ta. – Dans le ciel il y a une danse [16] – mówiła dziarska ciotka Melanie, najmłodsza z nich wszy stkich, ostatnia z miotu, i śmiała się swoim stuletnim dziewczęcy m śmiechem.
* Stan mojego ukochanego ojca szy bko się pogarsza. Nie śpię w nocy. Obok siebie w łóżku sły szę regularny oddech starszego brata, Emile’a. W najbardziej od mojego łóżka oddalony m kącie, za rozsuwany m parawanem, śpią w alkowie dwie siostry, Clarisse i Melanie. Tuż przy drzwiach stoi łóżeczko najmłodszego Jules’a. Nie mogę zasnąć z powodu zby t nerwowego zmęczenia; nawiedzają mnie obrazy z odlewni. Latarnia uliczna rzuca ukosem mdłe światło na szczy t mojego łóżka. W nocny m mroku okno ry suje czarny krzy ż na pomalowanej na biało ścianie. Pokój wy pełnia dy m małej lampki oliwnej. Na ścieżce na dworze sły szę stukot sabotów i po odgłosie, w jaki przechodzący kaszle, próbuję zgadnąć, czy to mężczy zna, czy kobieta, ktoś młody czy posunięty w latach. W nogach mojego łóżka materac jest rozdarty, krótko przy cięta słoma wy pełnienia wy staje mi jak cy buchy między palcami. Dalej na tej samej ulicy znajduje się odlewnia. Ciężkie bramy są w nocy zamknięte. Obok niej, naprzeciwko czy nszówek z podwórkami, jest Café De Muy shond, do której przy chodzą dziewczy ny lekkich oby czajów. Słabo sły szę muzy kę, ktoś śpiewa na ulicy : – Tik-tak, skarży się skrzy dło wiatraka... spokojnie kręci się wciąż dalej... Po jakimś czasie sły szę własnego ojca, który wchodzi po schodach, oddy chając z trudem, wkrótce potem matka jeszcze raz wejdzie do pokoju, jeszcze raz cicho przy kry je maluchy, robiąc im krzy ży k, zgasi lampkę na gzy msie kominka. Potem będę słuchał ujadania owczarka w kojcu za podwórkiem odlewni, dalekiego gwizdu pociągu, szczęku żelazny ch kół, gdy ciężka lokomoty wa przechy la się na długim zakręcie do portu. Lecz najbardziej ze wszy stkiego słucham piszczącego, dy szącego oddechu ojca. Dobrze go sły szę, bo drzwi sy pialni rodziców są zawsze na wpół otwarte ze względu na nieustanną potrzebę świeżego powietrza. Wtedy zaczy nam się modlić, czasem przez godzinę, błagać Boga, żeby chronił ojca, ratował jego duszę i w miarę możliwości uleczy ł. Pozwalam paciorkom mojego różańca prześlizgiwać się między palcami i szepczę modlitwę, moja twarz jest czasem mokra od łez. Panie Boże, proszę, ratuj mojego ojca, proszę, Ojcze nasz, który ś jest w niebie, święć się imię Twoje... Zapadam w jakiś rodzaj znieczulenia, a kiedy się z niego budzę, sły szę, jak matka na dole w kuchni wy trząsa popiół z kraty pieca, podsy ca miechem ogień, żeby ciepłe mleko dla męża by ło szy bko gotowe. Potem z filiżanką mleka idzie na górę, sły szę, jak mówi do ojca: – Proszę, napij się, to ci dobrze zrobi na gardło. I odpocznij jeszcze trochę,
wszy stko będzie dobrze. Kiedy wstaję, w przelocie rzucam pospieszne spojrzenie do pokoju rodziców. Ojciec spokojnie śpi, leżąc na boku. Stare kołdry zsunęły się z niego. Wchodzę na palcach, starannie je poprawiam, przy kry wam ojca i wy my kam się na kory tarz. W spojrzeniu matki jest ty le otuchy, że opada ze mnie wszelki ciężar. Obejmuję ją, idę umy ć twarz przy hy drancie, wy pijam filiżankę cy korii, wkładam fartuch roboczy, zarzucam na ramię przy gotowany plecak z naszy kowany mi przez matkę kanapkami, przy drzwiach wsuwam stopy w drewniaki, wy chodzę na poranną ulicę. Jest koniec sty cznia, święta minęły, wkrótce karnawał, ludzie przez ty dzień chodzą wtedy wieczorami po ulicach w maskach i krzy czą, po chodnikach fruwają skrawki papieru jak ostatnia zamieć śnieżna, szare i pobrudzone. Café De Muy shond pęka w szwach od pijany ch, świętujący ch ludzi. Przy końcu naszej ulicy stoi dwóch żandarmów na koniach, ze szpadami u pasa, obserwujący ch fetującą hałastrę. Przez kolejne dni w mieście jest niezwy kle cicho. Jakby wszy scy zostawali w domu i lizali rany. Nadchodzą pierwsze ciepłe dni. Przeczucie wiosny, niebieskie niebo z biały mi pły nący mi chmurami nad smętny mi fabry kami. Jest nadzieja, która żegluje po zaułkach i ulicach. Mieszkańcy dzielnicy wnoszą na górę garnki szarego my dła i czy szczą pokoje zakurzone od miesięcy palenia w piecu, wszędzie szeroko pootwierano okna. Przy gotowano puszki farby i wiadra wapna, ściany od strony miejskich podwórek zostają pobielone w celu odkażenia, dołem zwy kle nanosi się czarny lśniący pas smoły ku ochronie przed wilgocią. Zapachy są swojskie, ludzie weselsi, a wróble stadami wzbijają się z ćwierkaniem i siadają na pączkujący ch ży wopłotach. Czarna, uboga ziemia miejskich podwórek jest nawożona końskim łajnem, które wy starczy zebrać z ulicy. Pośrodku tego dającego nadzieję, prostego świata narasta strach o stan mojego ojca, strach tak ciężki i paraliżujący, że chciałby m o nim powiedzieć drzewom i krzewom. Jego złośliwy kaszel utrzy muje się już od trzech dób. W ciągu dnia siedzi za rozpalony m piecem, trzęsąc się z zimna, nocą dy szy, leżąc w łóżku na trzech poduszkach, które podpierają jego bolący kręgosłup. Na dziąsłach odznacza mu się niebieska linia, znak zatrucia ołowiem, wy wołanego częstą pracą z bielą ołowiową – co niewątpliwie dodatkowo wzmaga jego duszności. Doktor codziennie zagląda, rodzina i sąsiedzi przy chodzą do matki po wieści. Sąsiadki stoją przy wejściu, szepcząc. Moja dzielna matka z głośny m trzaskiem zamy ka drzwi. W domu unosi się zapach przy prawiający o mdłości, zapach choroby. Na pobielonej ścianie przy łóżku, w który m leży ojciec, w ciągu ostatniego ty godnia pojawiły się dziesiątki kropel krwi od silnego kaszlu. Obok łóżka stoją nietknięte miseczki z rosołem i herbatą. Leżą rozmiękłe biszkopty, nienaruszone owoce. Z klasztoru przy chodzą go odwiedzić przeor i Frère Econome: – Frans, akurat tak dobrze ci szło, mamy nadzieję szy bko cię u nas znowu zobaczy ć, twoje deseczki już dobrze wy schły. Mój ojciec dy szy coraz ciężej, za każdy m razem starając się pokazać, że wie, w jakim jest stanie:
– Tak... tak... tak... tak... Przez calusieńki dzień, aż wszy scy chodzą od tego po ścianach. Matka stoi za trzcinowy m fotelem, w który m ojciec siedzi po południu, jęcząc. Położy ła ręce na oparciu. Jej wzrok błądzi na zewnątrz po podwórku, ku czubkom drzew, które się koły szą w szary m, blady m świetle. Wy puszczające pąki gałęzie uginają się na różne strony podczas kwietniowy ch burz jak wy ciągnięte do góry gołe ramiona. Oczy matki mają czerwone obwódki, lecz ani słowem się nie uskarża. Przeor i kwestor są pod wrażeniem. – Zrobimy, co w naszej mocy, madame Céline, i będziemy się wiele modlić za pani męża, bo stał się nam drogi. Matka wzrusza ramionami. Przez następną noc czuwamy z matką na zmianę, żeby służy ć naszemu ojcu pomocą. Wy czerpanie nieuchronnie prowadzi go do zapalenia płuc. Na początku dwudziestego wieku nie by ło niczego, co mogłoby złagodzić jego cierpienia: żadny ch anty bioty ków, żadnej penicy liny. Anno 1908 na szafce umierającego chorego na płuca stały : bieluń dziędzierzawa, kamfora, eter i tabletki dziegciowe. Matka znowu podaje mu słodzone mleko, żeby go wzmocnić i każe wy pić choć trochę, co on może robić ty lko z wielkim trudem, połowę od razu wy pluwając z powodu kaszlu. Cukier drażni mu gardło, mleko powoduje wy twarzanie jeszcze większej ilości dławiącego śluzu, ale w tamty ch czasach sobie tego nie uświadamialiśmy. Oddy chanie stało się dla niego wy czerpującą harówką, cały jego tułów się wy kręca i naciąga, żeby złapać najmniejszy haust powietrza. Przez brak tlenu we krwi jego serce bije ponad sto dwadzieścia razy na minutę, dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ma wy schnięte usta, ogry zione wargi. Jego oczy zdają się wy chodzić na wierzch za każdy m razem, gdy nie może złapać oddechu, czasem przez pół minuty. Chudnie w oczach, twarz mu się zapadła, a nos jest ostry jak u mumii. Prostuje się w łóżku: – Urbain... musisz... przy nieś paty k... gładki paty k... żeby mi wsadzić w usta... Matka krzy czy : – Frans, proszę, nie doprowadzaj nas do szału! Jeszcze nigdy jej takiej nie widziałem. Szarpie się za włosy, zgniata fartuch jak szmatę, kopie w ramę łóżka albo nogami w czarny ch pończochach tupie w podłogę z desek z bezsilnej złości. O świcie przy drzwiach stoi ksiądz, ze święty m olejem. Wy daje się, że w matce zaraz coś pęknie. Prowadzi wielebnego na górę. Modląc się, osuwa się na kolana przy ramie łóżka, podczas gdy duchowny odmawia swoje modlitwy, a do naszego majaczącego ojca ledwo dociera, co się dzieje. Kopcą oczernione sadzą olejowe lampy, w duszny m zamknięty m pokoju wisi dy m. Przy drzwiach wejściowy ch sąsiadki „trajlują i py tlują”, jak mówi matka z tłumioną złością. Godzinę później przy jeżdża lekarz swoją małą dwukółką. Nakazuje naty chmiastowe zabranie do szpitala. Dopiero późny m popołudniem pojawia się personel szpitalny : trzy zakonnice i dwóch robotników, którzy niosą ojca na
drewniany ch noszach. Matka opatula go w dwa płaszcze, jego i jej. – Tak, chłopcze, żeby ś się jeszcze bardziej nie przeziębił. On unosi górną wargę w blady m gry masie, który ma przedstawiać uśmiech. Patrzy na nas i dy szy do żony : – Do widzenia, kochanie. Wrócę... szy bko... Reszta ginie w napadzie kaszlu, który kończą wy mioty śluzem. Nosze zostają z trudem wsunięte na ty ł powozu konnego. Siadamy z matką na ławce. Ojciec bierze moją rękę, mamrocze kilka słów, który ch przez terkotanie kół i stukot podków nie rozumiem. Przy takuję, ojciec ściska mi palce. Kiedy zostaje przy jęty, karty szpitalne wy pełnione, a jego ubrania oddane, wracamy z matką w milczeniu. Zaciąga mnie do kaplicy Matki Bożej Siedmiobolesnej. Zapala tam kilka świec, pada na kolana, zatapia się w modlitwie, która zdaje się trwać wieki. W końcu rzuca się do przodu i tak leży. Siedzę obok niej, moja ręka na jej plecach. Spoglądam w górę i przez witrażowe okna widzę, że zapada zmierzch. Sły chać dzieci bawiące się na placy ku przed kaplicą. Świece przy figurce Mary i palą się tak spokojnie, że wy glądają jak zamrożone. Pod figurką widnieje niezdarnie wy pisany tekst: Vous qui tremblez, venez à Dieu car Il guérit[17] . Matka podnosi się dopiero, kiedy jest ciemno. Chodź, mówi. Ruszamy do domu, gdzie maluchy już się położy ły spać bez jedzenia. Długo jeszcze siedzę przy matce na brzegu łóżka. Nic nie mówimy. Następnego ranka jeszcze przed dziewiątą stoimy przy bramie szpitala. Zakonnice chodzą długim wy sokim kory tarzem tam i z powrotem, w pewny m sensie zakłopotane. Przy niesione wczoraj ubranie kładą na stole, przy który m siedzi lekarz. – Chère Dame [18] – mówi – proszę się nie lękać, Bóg tak chciał. Pani mąż miał, jak to się mówi, galopujące suchoty. Zasnął o trzeciej nad ranem. Proszę by ć dzielną i dbać o dzieci, Pan Bóg panią o to prosi. Podsuwa jej różaniec męża, jego portfel. Jego bielizna została zwinięta w paczuszkę. Bierze ją, bezwiednie odpowiada: Merci docteur, i chwiejny m krokiem wy chodzi na dwór. Staram się ją podpierać na ulicy, ale wy suwa mi się z rąk jak wiotka lalka. Pomagam jej usiąść na ławce przy rabatce, na której krokusy i narcy zy jaskrawo kwitną w żółto-niebieskich rzędach. Jakby to dopiero teraz w niej pękło, zaczy na szlochać tak bardzo, że my ślę, że się od tego udusi. Kopie jedny m drewniakiem w kwiaty. – Nie chcę tego, nie chcę, nie chcę – krzy czy. Próbuję ją uciszy ć, ale to ty lko pogarsza sprawę. Jej ciało trzęsie się i dy gocze, jakby szalał w niej szatan. Trzy mam ją za ramiona. Po ponad kwadransie wy daje się tak wy czerpana, że się uspokaja. Patrzy na mnie, jakby jej jasnoszare oczy błąkały się po głowie. – Jestem wdową w wieku trzy dziestu ośmiu lat – mówi. – Nie potrafię, nie chcę.
Znowu popada w gwałtowny płacz i zawodzenie. Tak jeszcze rano starannie upięty kok się rozpada; wy gląda trochę opętańczo. Dziwnie się czuję; nie mogę się przy zwy czaić; wy daje się, jakby w moich piersiach tkwiła kulka, twardy i obcy przedmiot, którego tam wcześniej nie by ło, a który jest tak szty wny, że sprawia niewy powiedziany ból. Nadchodzi Rosa, ciotka, która miała pilnować domu. Od razu widzi, co się musiało stać. Pomaga się podnieść mojej szlochającej matce, ciągnie ją ze sobą. Matka idzie obok niej chwiejny m krokiem jak manekin, pod drzewami przy Coupure. Co pewien czas się zatrzy muje i znowu zaczy na płakać, kilka razy upada. Jakiś mężczy zna podbiega i chce pomóc jej się podnieść; drapie mu rękę do krwi i przenikliwie krzy czy, żeby sobie poszedł. Bełkoczę bez sensu: że lekarze się pomy lili, że nasz ojciec na pewno ty lko zapadł w letarg, że pójdę zaraz sprawdzić i że... Matka daje mi brutalnego kuksańca. – Milcz, Urbain, proszę, trzy maj, na Boga, raz gębę na kłódkę. Milczeć, będziemy to robić przez wiele ty godni z rzędu; w domu się nie rozmawia z obawy przed szaleństwem naszej matki, która teraz zupełnie się zamknęła przed wszy stkim i wszy stkimi. Dzieci my je rano bez słowa; w milczeniu podaje im mleko, a wieczorem płatki owsiane i maślankę. Zmy wanie pozostawia Rosie, jeszcze przed dziećmi kładzie się do łóżka i śpi do następnego ranka. Nie stawia krzy ży ka przed snem, jest jak automat, duch, zjawa, która niewy raźnie przy pomina naszą matkę, ale do której nie można się odezwać. Raz siedzi przy stole i nagle zaczy na zawodzić jak pies: – Mój Frans, mój biedaczek. Kuli się, gwałtownie się trzęsąc. Zwy miotowała jedzenie obok krzesła. My, dzieci, patrzy my ze strachem; Melanie zaczy na płakać. Pomagam matce przejść do jej pokoju. Wiosenny wiatr głucho uderza w szy by. Słucham dziwnego trzeszczenia, jakby wiązanie starego domu delikatnie się poruszało w tę nieznośnie długą noc. Podczas pierwszego świtu na dachu gwiżdże kos, jakby zasy sał powietrze, całe powietrze świata, powietrze, który m nie odetchnął już nasz ojciec. Po trzech dniach, po pogrzebie dla ubogich, znowu poszedłem do odlewni żeliwa. Nikt mnie o nic nie spy tał, ale mężczy źni mnie oszczędzają, wy ręczają w najcięższy ch pracach. Wróciwszy do domu, zastaję matkę śpiącą w trzcinowy m fotelu męża. Jej długie czarne włosy są rozpuszczone, kapry śny wachlarz wokół bladej twarzy niczy m u bogini przeznaczenia. Koza wdarła się do środka, podłogę zaściełają pogry ziony chleb i warzy wa. Moich braci i sióstr nie ma. Rozluźniam sznurek na szy i zwierzęcia i zaciągam je na dwór. Wchodzę do Café De Muy shond: czy właściciel knajpy nie chce kupić naszej kozy ? Szef nie robi ceregieli, mówi, że dla niego w porządku. Sięga do kasy. Dostaję trzy dzieści franków za starą Bet, właściwie za dużo, lecz to niezbędne pieniądze, które okażą się wy starczające, by przetrwać finansowo pierwsze ty godnie. Kiedy wracam z nimi do domu i daję matce, patrzy na nie, jakby nie wiedziała, co to takiego. – Merci, Urbain.
Idzie na górę, wchodzi do pokoju, zamy ka drzwi. Po półgodzinie znowu schodzi na dół. Siedzę z rękami między kolanami, gapiąc się na dwór. – Proszę – mówi. Daje mi złoty zegarek ojca, kieszonkowy zegarek, po który poszedłem do Góry Miłosierdzia. – Dbaj o niego, Urbain, to jedy na pamiątka rodzinna, jaka nam jeszcze została. Ponownie znika na górze, nie pokazuje się więcej do następnego dnia.
* Po przepisaniu powy ższy ch stron leżałem w łóżku, nie mogąc zasnąć, a przede mną wy łaniała się w nocy ich epoka, ich świat, który zniknął, ich postaci – w poranek noworoczny ze śniegiem, kiedy pięcioro dzieci Céline i Franciscusa, w czasach mojego dzieciństwa ludzie w podeszły m wieku, weszło do środka: moja ciotka Clarisse, falujące białe włosy upięte w kok, trzęsąca się, ze swoją lśniącą laską w ręce, obok niej wiecznie sy piący dowcipami, palący fajkę Fons, hałaśliwa osoba, która regularnie pojawiała się w naszej kuchni niezapowiedziana, ze staromodny mi klamerkami na nogawkach spodni chroniący mi podczas jazdy na rowerze, i słodkim zapachem ty toniu fajkowego wokół siebie, jego siworude włosy szty wno sterczące na kanciastej głowie; zady szany wujek Jules, najmłodszy brat mojego dziadka, żonaty z Leontine, otwartą kobietą, która przez cały rok piła jenever z maleńkich kry ształowy ch kieliszków, trzy mała grubą rękę na przy kry ty m koronkami imponujący m biuście i na wszy stko, co widziała, mówiła ty lko: „O Boże, o Boże” („obosz, obosz”); wujek Emile, średni brat, mężczy zna, którego pamiętam już ty lko siedzącego w zakurzony m fotelu, cierpiącego na parkinsona; widzę, jak wciąż próbuje zapalić zapałkę, w nadziei, że znowu będzie mógł podpalić swój niedopałek cy gara, ale ręka mu dy gocze, powoli falując, przez co za każdy m razem gasi sobie zapałkę, dopóki mój dziadek, starszy od niego, lecz o wiele bardziej ży wotny, nie podniesie się i nie zapali mu jej, a astmaty czny też na dodatek Emile, wy puszczając ry tmicznie kłęby dy mu, zasy sa ogień w swoje cy garo, przy czy m wy daje się, jakby na moment wdy chał iskierki, a następnie je wy dmuchiwał w mały ch obłoczkach dy mu; w końcu ostatnia z rodzinnego miotu, ciotka Anie, przez jedno „n”, jak elegancka Melanie kazała się nazy wać w późniejszy m wieku, obok swojego nadmiernie wy perfumowanego wujka Odilona, który by ł fry zjerem i daleko po siedemdziesiątce nosił czarne falujące włosy, i o który m szeptano, że ma ciężką rękę. Na koniec człowiek, wokół którego wszy stko się toczy ło, najstarszy sy n, mój dziadek, obok swojej uśmiechającej się w milczeniu Gabrielle, u którego zgodnie z trady cją cała rodzina zbierała się w noworoczny poranek. Wpadali jeden za drugim, otrzepy wali i czy ścili czarne buty, tupiąc i wy cierając je o matę, wołając do mojej matki, że z jej pięknego, czy stego domu zrobią chlewik. Wnosili do środka zapach śniegu i chłodnego powietrza, woń pachnący ch naftaliną zimowy ch płaszczy z lodenu, norek oraz karakuł, zapach lawendy i szarego my dła. Ich ciemne postaci są większe niż w rzeczy wistości, ponieważ taki wizerunek później mimowolnie się powiększa wraz ze wzrostem własnego ciała i dlatego dorośli z dzieciństwa zawsze wy glądają jak zmarli, starzy bogowie, którzy ciągle nad nami górują. Żarty nie by ły wy ssane z palca, siadali, wzdy chając
i postękując: „Nie robimy się coraz młodsi, prawda, Urbain?”, odgrzeby wali wspomnienia, opowiadali historie, który m często towarzy szy ły salwy śmiechu, nagle potem milknące w zadumie zagady wanej jakimś: „Tak, tak, nie o wszy stkim w ży ciu decy duje się samemu...”. To tu, to tam westchnienie, zanim Fons nie zawołał do matki, że przez ostatnie lata zaczęła im żałować swojego eliksiru, po czy m dolewano do kieliszków, magdalenki i biszkopty ponownie puszczano w koło, Fons znowu wprowadzał nastrój wątpliwy m dowcipem, a kręcąca głową ciotka Clarisse mówiła: Fons, świntuch z ciebie, inni ty mczasem przebiegle się uśmiechali, dziadek z dezaprobatą patrzy ł za okno, a ja nie rozumiałem, w czy m rzecz. Teraz chciałby m ponownie usły szeć ich opowieści ze szczegółami, bo jako dziecko by łem widzący m ślepcem i sły szący m głuchy m, dy skretnie obecny w pokoju winny, który kilka lat później zniszczy zegarek ich świętej pamięci ojca. Pokój pod lanterneau, jak nazy wano świetlik z kolorowy m witrażem, szy bko wy pełniał się dy mem z papierosów i fajek. Butelka elixir d’anvers równie prędko się opróżniała, na prośbę Leontine na stole pojawiał się jenever. „To nawet lepsze na kolki u koni niż eliksir”, powiedział Jules, szczerząc zęby. Matka biegała tam i z powrotem ze „słodkim i słony m”, jak sama mówiła, rozmawiano o dzieciach i wnukach, o ty m, kto to zeszłego roku umarł i że to nie do pomy ślenia; o ty m, kto ma już w domu jeden z ty ch nowomodny ch aparatów, „telemorele”, jak pogardliwie mówił Jules, o ty m, jakie to zbędne i ogromnie interesujące, i jakie drogie, a także o problemach ze staroświecką radiofonią przewodową miasta, na co Melanie kokietery jnie stwierdzała, że kupuje ty lko najdroższe rzeczy, ponieważ tanie i tak ostatecznie wy chodzi drożej, Jules zaś wołał: – Nasza Melańcia jest tak samo afektowana jak nasza świętej pamięci matka! A dziadek oponował: – Nasza matka wcale nie by ła afektowana, co ty mówisz. Jąkając się i trzęsąc, Clarisse doży ła stu sześciu lat, z jasny m umy słem i spokojna jak zawsze; Melanie stu trzech, melancholijna i elegancka do ostatniego dnia; mój dziadek, dziarski i senty mentalny, dziewięćdziesięciu; Jules i Emile zmarli gdzieś w połowie siedemdziesiątki. To by li co do jednego twardziele, niezłomni ludzie, zahartowani przez biedę w młodości i straszne lata wojny, chrześcijańscy do szpiku kości, lecz jednocześnie pragmaty czni i trzeźwo ironiczni, gdy chodziło o konkretne okoliczności ich ży cia. Ich rachuba czasu by ła równie prosta, co efekty wna: liczono, że „to by ło przed Wielką Wojną” albo „to by ło już lata po Wielkiej Wojnie”. O drugiej wojnie światowej nie mówiło się dużo. Co by też można by ło o niej powiedzieć, cierpieli głód, jedli chleb z gałganków i obierki z ziemniaków, w Skaldzie pły wały grube jak ręka węgorze, Niemcy zawsze by li uprzejmi, kiedy się na nich naty kali przy niespodziewanej kontroli, trzeba przy znać, no i to: tak zwana kopalnia soli kawałek stąd została zniszczona od pocisków, ale to by ły faits divers. Siedzą, milczą, wzdy chają, śmieją się, kaszlą, przeły kają, piją jeszcze ły k, mówią: – No tak, człowieku, to jest coś, ży cie. Spoczy wające na kolanach ręce, widzę je przed sobą, jedna koścista z brudny mi obwódkami paznokci, inna delikatna lub blada. Nie mogę ich jednak nary sować, tak jak potrafił to dziadek. Wokół ich ciemny ch postaci roztacza się dziwny rodzaj nieziemskiego światła, stałe światło tego, co już nie może powrócić. Nie ma, przeminęło, gdzieniegdzie
krzy wo się zapadający kamień nagrobny, ich domy przebudowano albo zburzono, adresy się zatarły, ulice, przy który ch mieszkali, zmieniły się nie do poznania, mechanizm zegarowy się zatrzy mał, zębatki połamały, a ja coś tam próbuję bez ładu i składu zrobić z pozbierany mi częściami, wiedząc, że zegarka już nigdy nie uda mi się uruchomić, że nie będzie ty kał, ży ł, jak to robił przez cały wiek.
* Mija pół roku, zanim Céline się prostuje i zaczy na wracać do ży cia. To musiało by ć późne lato, dzień na początku sierpnia. Letnie miesiące upły nęły jej niezauważone – niejasne wrażenie mijającego czasu, prześlizgujące się światło, ciepłe noce z pogmatwany mi snami, zry wanie się w pocie czoła i poczucie, że przepełnia ją trucizna smutku i żałoby. Schudła, co w pewien sposób dodawało jej jeszcze więcej godności. Kilka biały ch włosów jaśniało w blasku jej koka, one również przy dawały jej charakteru, by ły powiewem oczy szczenia i stanowczości. Zawsze kiedy przechodziła obok wieszaka w kory tarzu, pocierała kostkami ręki o zimowy płaszcz zmarłego męża, wciąż tam wiszący. W powietrzu nad poletkami za domem widziała walkę – wrona nieustannie atakowała srokę, ptaki robiły piekielny hałas i czasem się kotłowały, odskakiwały od siebie, nalaty wały na siebie z prawdziwą pogardą dla śmierci, próbując w locie trafić się wściekle atakujący mi dziobami. Patrzy ła na kręgi, po jakich się poruszały. Podobało jej się to i robiło na niej wrażenie, a coś w jej ciele poczuło niejako nowy porządek. Jakby przez jej zatęchły, odrętwiały organizm popły nął strumień czy stej, chłodnej wody. Rozejrzała się dokoła, głęboko westchnęła i odniosła wrażenie, że ocknęła się z wielomiesięcznego znieczulenia. W domu panowały bałagan i brud, okna by ły matowe i zakurzone. Przeraziła się. Przez cały ten czas wy dawało się jej, że wszy stko robiła sumiennie jak zawsze. Gdzie są dzieci? Czy znowu bawią się na ulicy ? Gdzie się podziewają? Musiała przy znać, że nie wiedziała. Regularnie jadały u sąsiadów, wieczorami po szkole dłużej pozostawały poza domem i musiała chodzić od drzwi do drzwi, żeby je wszy stkie zaprowadzić do domu, kiedy nadchodziła pora, by się kłaść spać. Teraz uznała to nagle za poniżające i nie do zniesienia. Ży li z ubogiej pensji najstarszego sy na, a ostatnie zapasy dawno się skończy ły. Również Urbain jadał poza domem, nie wiedziała nawet gdzie. Znowu rozejrzała się ze zdziwieniem. A potem ponownie spojrzała na to ospałe sierpniowe niebo. Ptaki zniknęły. Kilka niskich chmur sunęło po dachu, zapowiadając deszcz. Nagle tego zapragnęła: spaceru w letnim deszczu. Wy szła na podwórko, spadły pierwsze krople. Uniosła twarz i załkała w ciszy. Pomogło, dało jej oddech, powstała w niej przestrzeń. Zdawało się, jakby się stała jednością z powietrzem wokół niej. Przełknęła, pozwoliła deszczowi spły wać z policzków na szy ję, efekt by ł zbawienny, jak balsam na ranę. Oparzelinę na jej duszy, ten pożar, należało ugasić. Raptem się rozpadało, woda lała się strumieniami. Rozsunęła ręce i uniosła je, wnętrzem dłoni do góry. Po niebie przetoczy ł się odległy grzmot. Jej grube czarne ubranie przemokło. Drżała z uczuciem zadowolenia – uczuciem, którego od dawna nie zaznała. Kiedy burza minęła, weszła do środka. Jej ubranie cuchnęło. Poszła do sy pialni, zdjęła je i włoży ła inne. To wtedy się wy prostowała.
Posprzątała dom. Ptasia klatka by ła pusta – gdzie się podziały zięba i kanarek? To, że najstarsza córka Clarisse pewnego dnia znalazła je martwe i w milczeniu wy rzuciła do śmieci, uszło jej uwadze. Nie zauważy ła nawet, że zimowy płaszcz męża od miesiąca nie wisiał już w kory tarzu, lecz w jej szafie na górze. Dopiero teraz to dostrzegła. My ślała, że dziś rano jeszcze przesunęła po nim ręką. Jak to wszy stko się stało? Niczego nie pamiętała, by ła pusta, ale po raz pierwszy też lżejsza, czy stsza. Następnego ranka o dziewiątej stała przy bramie Braci Miłości w Oostakker. Wpuszczono ją. Zapy tała przeora, czy mają dla niej pracę. Mieli. Może szy ć rzeczy dla zakładu dla obłąkany ch, który jest powiązany z zakonem. Jeszcze tego samego dnia poszła aż do zakładu doktora Josepha Guislaina przy Nieuwe Vaart i dostała zlecenia na szy cie ubrań. Od czasu do czasu zamówienia by ły dziwne: o wiele za długie rękawy należało niekiedy zszy ć ze sobą. W obszernej pralni stanęły dwie maszy ny do szy cia, z który ch jedną pozwolono jej poży czy ć z zakładu. Drugą kupiła na raty. Gdy ty lko najmłodsi poszli do szkoły – Emile pracował już jako pomoc w odlewni żeliwa, z Urbainem – przy chodziła Leonie, najstarsza córka młodo zmarłej poprzedniej sąsiadki, która niemal za darmo spieszy ła z pomocą, po czy m rozbrzmiewały stukot i terkotanie maszy n. Leonie przez cały dzień opowiadała idioty czne historie i plotki; Céline niewiele odpowiadała, ale by ło jasne, że ją to odprężało, odwracało my śli, a praca szła coraz lepiej. Pieniądze dostawała na czas, zajęcie by ło dobrze płatne. Znowu zapowiadała się trochę większa swoboda finansowa. Pewnego dnia, po oddaniu kolejny ch pięciu sztuk ubrań, Céline w towarzy stwie świergoczącej Leonie idzie kupić buty na Langemunt. Pierwsze ładne buty od czasów młodości – trwa to godzinę, zanim się zdecy duje, choć w sprzedaży są ty lko cztery modele, które na nią pasują. To folgowanie sobie uważa właściwie za śmieszne, ale uczucie głupiego szczęścia, które temu towarzy szy, łaskocze ją w środku. Decy duje się na parę czarny ch matowy ch sznurowany ch kozaczków. – Czuję się jak wy strojona damulka – śmieje się, a jej blade oczy na chwilę ironicznie jaśnieją, po raz pierwszy od dawna.
* Do drzwi regularnie pukają mężczy źni, którzy koniecznie chcą porozmawiać z nią o ży ciu, nieprawdaż, madame Céline? Są to eleganccy panowie, skromni urzędnicy, zwy kli robotnicy, widocznie nie brakuje w mieście wdowców, którzy sły szeli o śmierci jej męża. – Pani jest jeszcze tak piękną kobietą i tak zupełnie sama, to przecież nie jest ży cie dla takiej dzielnej kobitki, pomy ślałem sobie, pójdę kiedy ś... – Już dobrze, proszę się nie faty gować – mówi wtedy, podając mężczy źnie jego dopiero co odwieszony na krześle płaszcz. Czasem w drzwiach stoi mężczy zna z czapką w ręce, który – lękliwie i drżąc, z głową czerwoną jak burak – po prostu od razu się oświadcza. Niekiedy jest rozbawiona, niekiedy wzruszona, niekiedy zwija się ze śmiechu. Częściej wpada w złość i trzaska takiemu drzwiami przed nosem. Niektórzy odchodzą z opuszczony mi ramionami, inni proszą, by się zastanowiła,
czasem sły szy coś przy krego. Nawet Monsieur le Docteur pewnego dnia znowu przy chodzi z wizy tą i po jego przebiegły m uśmieszku oraz sugestiach o ty m, jak to jest niezdrowo, kiedy kobieta nie kładzie się regularnie pod mężczy zną, wie wy starczająco dużo. – Panie doktorze – py ta – czy zapomniał pan o przy siędze Hipokratesa, czy też mam kiedy ś wpaść na dy skretną pogawędkę do pańskiej żony ? Mężczy zna wy chodzi szy bciej, niż przy szedł. Na cmentarz chodzi sama, tak chce. Czasem nie ma jej godzinami. – Mamo, co tam robisz tak długo, by ło już ciemno, kiedy wróciłaś do domu. – Rozmawiam z waszy m ojcem, Urbain, to przy nosi ulgę memu sercu. – Mówisz mu też o wszy stkich zalotnikach pod drzwiami? – Tak – śmieje się. – Opowiadam mu o wszy stkim. Ty dzień później bierze ze sobą puszkę czarnej farby, żeby trochę pomalować żelazny krzy ż na ubogim grobie. Długo jej z ty m schodzi, cały czas my śli o ty m, że ciało jej ukochanego Fransa jest od niej oddalone zaledwie o metr. Jak on by teraz wy glądał... Na my śl o ty m kręci jej się w głowie. Chce paznokciami grzebać w ziemi. Wieczna drzemka, my śli, wieczna drzemka, psiakrew, psiakrew, on jest tak blisko mnie. Niemal do bólu zgrzy ta zębami. Potem bierze głęboki oddech, mroczna pokusa wy grzebania trumny ją wy czerpała. Zamy ka oczy, czeka, aż zawrót głowy minie, i cierpliwie maluje dalej. – Mój biedny malarzu – szepcze – popatrz, że też przy szło mi teraz malować twój krzy ż. Skończy wszy, podnosi wzrok. Nagle widzi te wszy stkie spojrzenia na wielu spłowiały ch portretach nagrobny ch. Odnosi wrażenie, że niezliczone oczy niezliczony ch zmarły ch są skierowane na nią. „Jak niezliczenie wielu śmierć już zabrała” – przy pomina sobie wers wiersza, ale już nie wie, gdzie go przeczy tała. Drży. Wokół nie ma ży wej duszy. Czy tak długo tu siedziała? Ściemnia się już. Będzie musiała się pospieszy ć, żeby dotrzeć do wy jścia, zanim stróż zamknie bramy cmentarza. Kuca jeszcze, chce się podnieść, zry wa się wiatr, naraz Céline sły szy za sobą ostry szelest, dochodzi z daleka i zbliża się z dużą szy bkością między grobami. O mój Boże, to diabeł, my śli, Frans, pomóż mi, diabeł po mnie idzie, czy m sobie na to zasłuży łam. Dy gocze, podnosi się, drży na cały m ciele. Duży kawałek szarego papieru sfruwa wprost na jej plecy, Céline tłumi krzy k, papier ześlizguje się jak wielka ręka, brudna natrętna ręka ocierająca się o jej lewe ramię. Potem nagle papier leci dalej między groby i w konwulsjach niczy m bezkształtne zwierzę zahacza się o krzew. Céline czuje, jak krew pulsuje jej w skroniach. Zupełnie wy trącona z równowagi, najszy bciej jak może idzie do wy jścia. Mężczy zna wy puszcza ją na zewnątrz, mamrocząc: „Dobranoc pani, dobranoc”, i z trzaskiem zamy ka za nią skrzy piącą bramę. Od tego dnia, kiedy idzie na cmentarz, zawsze zabiera ze sobą najstarszego sy na. – Musisz mnie chronić przez zły m duchem. – Śmieje się. – Załóżmy, że po mnie przy jdzie, co wtedy zrobisz? – Znowu się śmieje, lecz on widzi strach w jej blady m, niezgłębiony m spojrzeniu. „Moją matkę – pisze mój leciwy dziadek w pamiętnikach – ścigano jak godnego pożądania,
rzadkiego moty la”. Cały mi miesiącami zamy ka drzwi wejściowe na klucz, nawet w ciągu dnia.
* To musiało by ć niedługo potem, jak po Leonie zaczął przy chodzić ojciec. Pewnego dnia, wy sławszy ją do domu, stoi niezręcznie i ciężko w kuchni, wy kręca sobie dłonie i prosi Céline, żeby za niego wy szła. Ona parska śmiechem, odpowiadając, że to nie do pomy ślenia. On nalega, tłumacząc, że dobrze zarabia na chleb, a jej przy dałoby się trochę pomocy, i że on jako samotny wdowiec, a ona jako wdowa... Przery wa mu, mówiąc, że o ty m nie może by ć mowy. Henri jednak wraca; po jakimś czasie Céline zabrania mu przy chodzenia po córkę po pracy. Przez chwilę jest spokój, a potem zaczy nają nadchodzić liściki, które Leonie oddaje z chichoczący m zakłopotaniem. Nieporadnie napisane i pełne błędów, pomy ślane jako pochlebne liściki w komicznie formalny m sty lu, co mu strzeliło do głowy, wy rzuca je do wiadra na węgiel, widzi, że Leonie przy gry za dolną wargę. Po kolejny m pół roku i dziesiątkach coraz bardziej uszczy pliwy ch i pełny ch wy rzutów listów znowu się pojawia, z kapeluszem w ręce i zaczerwieniony na twarzy. Składa jej propozy cję z ultimatum: może się zastanawiać przez miesiąc, w przeciwny m razie jego córka nie będzie tu dłużej pracować. Zapy tana o zdanie Leonie od wszy stkiego się wy kręca, ale w końcu wy bąkuje, że by ć może pięknie by by ło, gdy by Céline została jej mamą, i zalewa się łzami. Dumna wdowa prostuje się w tak charaktery sty czny dla siebie sposób, milczy trzy ty godnie, po czy m mówi: – Dobrze, jeśli tak trzeba. Mój dziadek jest skonsternowany, oburzony, zdumiony, osłupiały. W swoich pamiętnikach uty skuje na prostaka, który wszedł do ich domu, który rozbijał szklanki, upuszczał widelec, nie rozumiał muzy ki, a malarstwa i piękna już w ogóle, przy stole nie odzy wał się złamany m słowem, jedzenie pochłaniał, potem zaś, błogo rozsiadłszy się w trzcinowy m fotelu ukochanego ojca, „pozwalał swojemu ciału na puszczanie bąków” – profanacja zawrotny ch rozmiarów. Matka nagle staje się dla niego zagadką, sfinksem, zamkniętą księgą, on nie może sobie wy obrazić, że ty ch dwoje coś łączy. Trwa to do chwili, gdy ponad rok później niechcący podsłuchuje rozmowę w niedzielny poranek. Właśnie wrócili z mszy. Matka ma na sobie odświętne ubranie, a w czarno lśniący kok wsunęła biały kwiat. Jest dopiero u progu czterdziestki, olśniewa w sile swoich lat. Dziadek sły szy, jak Henri szepcze: – No chodźże tu choć raz, pozwól sobie ten jeden raz, Céline, wy kończę się przez to. Ona odpowiada: – Dostałeś swoje małżeństwo ze względu na dzieci, tak jak sam prosiłeś, Henri, a warunek, jaki postawiłam, by ł jasny. Zostawiasz mnie w spokoju. A jak ci się nie podoba, zamieszkaj sobie znowu w pojedy nkę w swoim chlewiku i wsadź dzieci z powrotem do zakładu. – Zniszczę cię któregoś dnia – sły szy dziadek odpowiedź tamtego. W ty m momencie oczy zachodzą mu krwią, wpada do pokoju i widzi drwiący uśmieszek na twarzy matki, która puszcza do niego oko. Henri odwraca się jak zbity pies, znika, przez
cały następny dzień siedzi w knajpie.
* Tak niezdarny Henri de Pauw by ł, chcąc nie chcąc, nieproszony m drugim małżonkiem mojej dumnej prababki i jako taki znalazł się też w końcu na nagrobku, który mój dziadek prawdopodobnie gdzieś w latach pięćdziesiąty ch zabrał z cmentarza. Céline zmarła w 1931 roku, koncesja na grób trwała zapewne dwadzieścia pięć lat, a on zamiast ją przedłuży ć, zabrał kamień nagrobny ze sobą i schował w najgłębszy ch podziemiach domu. Jeśli to wy liczenie się zgadza, musiało się to wy darzy ć w 1956 roku, ja sam miałem wtedy pięć lat. Według mojego ojca dziadek poszedł po nagrobek na cmentarzu w Gentbrugge z taczkami, staroświecką pochy łą drewnianą skrzy nią z długimi drewniany mi uchwy tami, ciężkim jak ołów dziwolągiem, który m później woziłem jeszcze w kółko swoją młodszą siostrę. Cmentarz znajdował się mniej więcej na wprost miejsca, w który m wtedy mieszkał, lecz po drugiej stronie rzeki. Musiał więc z ty mi przy ciężkawy mi taczkami pójść aż do mostu na Skaldzie, przez jego wzniesienie, potem mniej więcej kilometr z powrotem na cmentarz za kościołem w Gentbrugge, tam musiał podnieść nielekki kamień, załadować i przejść z nim całą drogę przez most z powrotem do domu, w sumie około czterech kilometrów z nieporęczny mi taczkami na drewniany m kole, które by najmniej łatwo nie chodziło, z czego połowę ze spory m obciążeniem. Poza ty m przy każdej dziurze w drodze marmur mógł pęknąć, bo marmurowa pły ta, jeśli nie można jej postawić na boku, jest krucha jak ciastko; ostatecznie kosztowało go to prawdopodobnie pół dnia dźwigania. Kiedy go sobie wy obrażam taszczącego brzegami Skaldy taczki z nagrobkiem swojej zmarłej matki, bezprawnie jego zdaniem zbezczeszczony m nazwiskiem ojczy ma, którego nigdy nie uznał, my ślę o historii, którą mi tak często opowiadał, zawsze gdy rozbrzmiewała suita Peer Gynt Edvarda Griega, a to się działo dość regularnie. By ł to jeden z jego ulubiony ch kawałków, zawsze mu wtórował śpiewem. – Słuchaj – mówił wtedy. – Peer Gy nt wiezie na taczkach swoją zmarłą matkę do nieba: pompompom, pompom, pompom... pompompom, pompompom... Biegnie ry tmicznie, wiezie zmarłą mateczkę po górach i chmurach. Peer Gy nt zawozi mateczkę do nieba! I akompaniował muzy ce szerokimi gestami dy ry genta amatora. Lata później sam kupiłem, w dużej mierze z nostalgii, suitę, winy lową pły tę z naiwny m obrazkiem gór i chmur. Kiedy przeczy tałem tekst na okładce, zobaczy łem ku swojemu zdziwieniu, że pompomowana przez mojego dziadka czwarta część nazy wa się właściwie W grocie Króla Gór. Zacząłem szukać sceny, w której Peer Gy nt zawozi swoją mateczkę Azę do nieba, i dopiero wtedy sobie uświadomiłem, że on wcale tego nie robi. W dramacie Henrika Ibsena o ty m samy m ty tule opowiada ty lko swojej umierającej matce historię o przy jęciu u Króla Gór i w ostatnich majakach pozwala jej wierzy ć, że zawozi ją tam na saniach, mijając fiordy i świerki, do zamku Soria Moria, a nie do chrześcijańskiego nieba – mimo że przy bramie stoi święty Piotr, Aza zaś w swojej ostatniej chwili widzi niejasno wy łaniającego się Boga. Stałem nieco oszołomiony z pły tą w ręce. Dlaczego dziadek wy my ślił swoją wersję? Dopiero gdy ojciec mi wy jawił, w jaki sposób przy wiózł nagrobek swojej matki do domu, zacząłem rozumieć, że
by ć może mimowolne przeinaczenie opowieści o Peerze Gy ncie i obarczona poczuciem winy wy prawa dziadka, a następnie potajemne ukry cie nagrobka skry wały dramat, którego głębi mogłem się jedy nie domy ślać: zazdrosną miłość do nieprzy stępnej matki. Zły duch, którego przy jścia matka się bała, wielki ciemny papier, który przy kleił się do jej pleców niczy m diabelska ręka, a który w jego wy obraźni stał się brudną ręką Henriego, daremnie próbującego dotknąć jego matki. Lecz czy tamtego dnia Céline sama miała przez to na my śli coś, czego wtedy nie mógł pojąć? Dlaczego by ła tak wy trącona z równowagi i mówiła o ręce diabła? Czy już wtedy czuła się winna, czy Henri by ł w jej ży ciu tak szy bko po śmierci ojca? To by ło niewy obrażalne i niemożliwe. Przepaść po przepaści otwiera się w tej biegnącej ku dołowi spirali py tań. Kiedy pewnego pięknego dnia w październiku chodzę po cmentarzu w Gentbrugge w poszukiwaniu nazwisk krewny ch, którzy zniknęli, i zastanawiam się, gdzie mógł się kiedy ś znajdować grób mojej prababki, natrafiam po długich poszukiwaniach na nagrobek niejakiego, a jakże, Napoleona de Pauwa, znanego kiedy ś gandawskiego adwokata i budowniczego mostów, i nagle wszy stkie moje rzewne wspomnienia rozpry skują się w wy buchu śmiechu. Po drugiej stronie rzeki, między koły szący mi się koronami drzew, widzę dom, w który m nadal spokojnie mieszka jedy ny ży jący świadek: mój ojciec. Wokół starego budy nku pod wy soko poruszający mi się żurawiami prowadzone są błotniste głębokie wy kopy pod budowę: powstanie całe nowe osiedle. Gdy by jego dom, romanty czny dom z mojego dzieciństwa, nie stał w tak rzucający się w oczy sposób, osierocony jak domek Azy między wielkimi budowami, ledwie rozpoznałby m okolicę. Dzikie gęsi, kilka ociężale poruszający ch się bocianów w zanieczy szczony m błocie nabrzeża, nerwowe kurki wodne w czarny m, nasy cony m olejem szlamie. Okaleczona przy roda, wspomnienie. Pompompom, pompompom. Nucąc, wy chodzę ze starego cmentarza. W zapadający m zmierzchu, kiedy pozwalam adagio Edvarda Griega Śmierć Azy – tej niezrównanej muzy ce żałobnej dla zmarłej matki – przepły wać przeze mnie, widzę w wy obraźni olbrzy mie stare cienie migoczące wy soko nade mną jak poświata na ścianach groty, osobliwie powiększone przez ogień, którego nie znam.
* Dopiero po wielu latach przy pomniałem sobie, jak dziadek zaciągnął mnie kiedy ś na dwór, żeby m zobaczy ł gwiazdozbiór Wielkiej Niedźwiedzicy. – Patrz tam – powiedział z radosny m entuzjazmem, który w takich momentach bez reszty go ogarniał – patrz, widzisz te wielkie taczki? To Wielka Niedźwiedzica. Najpierw patrzy łem po prostu na czubek jego palca umazany granatową farbą olejną, lecz wtedy zobaczy łem, jak w miękkim powietrzu wczesnej wrześniowej nocy wielki równoległobok przesuwa się w ciszy nieboskłonu. – Konstelacja – tak dowodził – nie przedstawia rondelka, jak mówi wielu ludzi, przy pomina raczej taczki takiego dawno zapomnianego rodzaju, każda ścianka stożkowato zakończona, przez co skrzy nia zdaje się tworzy ć archaiczną koły skę, taczki jako koły ska, a długie drewniane uchwy ty widać też w gwiazdach na przedłużeniu gwiazdozbioru, to są taczki, na który ch Peer Gy nt wiózł swoją matkę do nieba.
Później zrozumiałem, że w ty ch stary ch taczkach uchwy ty wcale nie znajdują się nad skrzy nią, jak w gwiazdozbiorze, lecz poniżej powierzchni dna, żeby mogły udźwignąć ciężar – co logiczne, zgodne z zasadą dźwigni. Nie bądźmy dziecinni: jeśli gwiazdozbiór cokolwiek przy pomina, to sklepowy wózek w supermarkecie. Lecz takie czepianie się, dźwignia czy nie, nie mogło już ruszy ć siły wspomnień. Skojarzenie z Wielką Niedźwiedzicą by ło dla mnie jeszcze mniej wiary godne niż skojarzenie z rondelkiem. To niech już będą taczki. W ten sposób człowiek staje się zły m poetą, my ślałem później: tak jak on z powodu niesprawdzalny ch już wspomnień musiał w swojej głowie rzucić na jedną kupę rondelki, niedźwiedzice, sklepowe wózki, zmarłe matki, sanki, Peera Gy nta i taczki. A ja w swoich wspomnieniach nadal patrzę na wy ciągnięty palec dziadka, w każdą noc od nowa pełną jasny ch, milczący ch gwiazd.
* W lewy m rogu podwórka, przy stary m oknie, biegnie cy nkowa ry nna na deszczówkę spły wającą z dachu. Kończy się nad parterem na wy sokości człowieka. Pod nią stoi duża beczka, która zbiera wodę. Beczka jest zwy kle do połowy pełna, bo matka czerpie z niej w piątek, dzień, w który m robi pranie, czy nność ta zajmuje cały dzień. Kiedy jest drobna mżawka, woda w beczce chlupocze mały mi przery wany mi pluśnięciami czy raczej ciągiem gruby ch kropli, jedna cięższa od drugiej. Plum... plum... plimplim... plum... plusk... Wy obraźnia płata mi figle. Sły szę brzdąkanie na pianinie, pochodzi z tej magicznej półpełnej beczki, w której woda czarno lśni, gdy zary sowany w połowie księży c ślizga się po chmurach, jakby by ła głębsza niż najgłębsza studnia deszczowa. Widzę szklane kulki spadające po marmurowy ch schodach w wy sokich, jasny ch krużgankach, jest lato i ojciec się do mnie uśmiecha... Kry ształowe kule, długie, koły szące się wianki pereł ży randola, które poruszone letnią bry zą podzwaniają o siebie, dzy ń, dzy ń, dzy ń jak zakrzepłe łzy na balu maskowy m... Jednak nie... to woda w beczce, muzy ka w moich uszach, jak tańczące nuty na pięciolinii... plum... plufff... plikplikplik... plonsss... plummm... plum... Robię wszy stko, żeby nie sły szeć krzy ków i kłótni w kuchni.
* Spod jego starej podkładki na biurko wy ciągam sfaty gowaną karteczkę i wpatruję się w nią. Urbain Joseph Emile Martien. Żołnierz Regimentu Drugiej Linii, wiek: siedemnaście lat i dziewięć miesięcy Pierwsza Kompania – Pierwszy Batalion Matry kulacja/numer: 55238 Uczeń Szkoły Regimentowej w Courtrai-Kortrijk Sporządzono w Gandawie, środa 11 listopada 1908 roku
* Nie wy jaśnia, czy zapisał się do szkoły wojskowej w Kortrijk, żeby uwolnić się od napięć w domu. Pisze natomiast, że praca w odlewni stała się dla niego zby t ciężka. Jest też mowa o nowy m uczniu, który się przy mila do córki właściciela odlewni, przez co wszelkie uczciwe szanse w zakładzie wy dają mu się nagle stracone. W ty m niepewny m okresie dostaje pierwszy ch ataków duszności, „spadek po ojcu, który dalej ży je we mnie”. Kilka ty godni wcześniej ksiądz z parafii próbował go wy badać: czy nie ma wrażenia, że Pan go woła? – Bo dla takiego chłopaka jak ty – dodał ksiądz półgębkiem – bez dy plomu czy pieniędzy, są ty lko dwa sposoby na wy zwolenie się z niewolnictwa: zostać żołnierzem albo księdzem. To już w ogóle nie brzmiało jak podniosła misja, lecz jak forma nawracania, która w tak czy stej postaci nie przy szła mu na my śl. Dobrze, a więc żołnierz lub ksiądz. Za namową łowczego duszy czek ojca van Ackera SJ przez ty dzień odby wa swego rodzaju rekolekcje u jezuitów, ma jakby wizję swojego ojca stojącego pod malutkim kwitnący m na zielono drzewem morwowy m w klasztorny m ogrodzie. Źle śpi w mnisiej celi, godzinami tłucze mu się po głowie „żołnierz albo ksiądz” i po dniach modlitw, kazań oraz śpiewu, wróciwszy do domu, przecina węzeł. Decy duje się na szkołę wojskową, w której spędzi w sumie cztery lata. Cztery lata, kiedy to jest dobrze ubrany, dobrze obuty, dobrze karmiony, nie musi ty rać ani harować, jest za to musztrowany przez humorzasty ch sierżantów, bez zarzutu wy konuje absurdalne zadania, wy różnia się dokładnością, niezawodnością i dy scy pliną, po raz pierwszy w ży ciu ma sty czność z chłopakami z wy ższy ch sfer – i ich wdzięk, wy czucie, francuski akcent, swoboda finansowa i wy niosła uprzejmość sprawiają, że ponownie ogarnia go poczucie dużej niepewności, jakiego doświadczał w księgarni Adolphe’a Hostego. Przełożeni szy bko dostrzegają w nim cechy prawdziwego wojskowego, kogoś, kto ma lepsze wy niki, jest dokładniejszy, bardziej przekonujący, skromniejszy, a zarazem pewniejszy siebie niż inni. Zwiększają więc presję. Czasem jest karany za plamkę błota na spodniach czy oficerkach, podczas gdy inny m uchodzi to płazem. Nie zniechęca go to. Siedząc w areszcie, norze na wewnętrzny m dziedzińcu pod starą lipą, śpiewa piosenki zapamiętane z dzieciństwa. Następnego dnia staje niezłomnie przed komendantem, alkoholikiem z nabiegły mi krwią oczami, wy prostowany jak struna. – Très bien, Marsjèn, allez, retournez au service. – Merci mon commandant. Je m’appelle Martien, pas Marsjèn, à vos ordres, mon commandant. – Ta gueule, Marsjèn, psiakrew! [19]
* I na ty m – pisze stary Urbain Martien, wy godnie siedząc w małej pracowni przy obrośnięty m winoroślą oknie wy chodzący m na stronę wschodnią, z widokiem na wolno sunące po dolnej Skaldzie barki – zakończy ła się pierwsza część mojego ży cia. Jest wiosna 1968 roku. Właśnie wy pił kawę ze swoją córką. Wnuki, jak zwy kle marudząc i dokazując, poszły do szkoły. W domu jest cicho. Pogry za korzenne ciastko. W radiu mówią
o zamieszkach w Pary żu. Prawie tego nie sły szy. Gdzieś w zarastający m ogrodzie sąsiadów sikorka bogatka wy ćwierkuje swoją jednostajną melody jkę. Jest spokojny dzień z jasny mi chmurami. Ostatnio trochę dokucza mu melancholia. My śli o swojej zmarłej Gabrielle. Chciałby kiedy ś raz jeszcze móc jej wszy stko opowiedzieć. – O wojnie, Gabrielle. – Wiem, Urbain, człowieku, opowiadałeś mi to już dwadzieścia razy. Wtedy milczy. Bierze pędzle, lekko muska kupki ultramary ny, sjeny palonej, kraplaku i żółcieni neapolitańskiej, żeby zetrzeć warstewkę, która pojawiła się w ciągu nocy. Staje przed płótnem i podkolorowuje parę listków wiązu wokół podupadłego niewielkiego pałacu, który jest na wpół wy kończony. – Wiem, Gabrielle, dawno temu, dziewczy no. Lecz tamtego dnia nie podnosi się z krzesła. Znowu widzi, jak idzie na Kattenberg w Gandawie na komisję wojskową z chłopakiem, którego spoty ka ten sam los. Nie może już sobie przy pomnieć jego imienia, jakże on się nazy wał? Czy to by ł Albert, Adalbert czy Robert? Bèèrke, tak, więcej nie pamięta.
* Zostaje asem szermierki i celnego strzelania do tarczy oddalonej o trzy sta metrów (upokorzony przez niego oficer podejrzliwie każe sprawdzić karabin tego rekruta, który wy daje się nazby t wy ćwiczony ). Na własny ch błędach uczy się francuskiego od poniżający ch go zwierzchników i aroganckich chłopaków z burżuazji, z drugiej strony nie znosi jednak prostackiej obcesowości wielu flamandzkich gburów, którzy wieczorami przesiadują w karczmach, szczy pią dziewczy ny w pośladki i wy miotują do łóżka. Zaprzy jaźnia się z prosty m Walończy kiem, którego sześć lat później, na froncie, zobaczy konającego w straszny sposób w błocie. I jest posłuszny – również kiedy pijany komendant wrzeszczy : „Silence!”[20] , podczas gdy nikt nawet nie kiwnie palcem. Ale to silence – słowo – na papierze wy gląda całkiem inaczej, Urbain robi błąd, pisze: Cilense. Słowo to wy skakuje ze stronicy przede mną. Jak mógł się tak pomy lić? I wtedy świta mi coś absurdalnego: to zbitka silence oraz imienia, które go ciągle prześladuje: Céline, imienia jego matki. Silence, Céline – Cilense. Wpatruję się w ten dziwny wy raz, jakby do ciemnej studni duszy mojego dziadka wpadło światło. Przebły sk samotności, tłumionej tęsknoty, krzy k do matki, zduszony w tak piękny m nieistniejący m słowie Cilense. Widzę go, jak siedzi przy stoliku, pogry za korzenne ciastko. Pisze i milczy. Milczał będę i dzielny będę, matko, ja, który w nocy przetrwałem z tobą letnią burzę i by łem twoim mężczy zną w domu, gdy deszcz perlił się nam na włosach, przez chwilę by łem twoim jedy ny m fawory tem, twoim bohaterem z Koziej Wólki, jak mnie lubiłaś nazy wać. Ja, który chcąc nie chcąc, będę teraz mężczy zną, z dala od wszy stkiego, co znam. Silence, Cilense. Zapadła cisza, pisze pokorny kronikarz, w której nie miałem odwagi zakaszleć ani wy siąkać nosa, odznaczenia podzwaniały na piersi komendanta blaszany m dźwiękiem.
*
Po czterech latach trenowania się w pokorze, bezapelacy jnego posłuszeństwa dokuczliwy m wy bry kom pijackiego mazgaja Bellière’a, niekończącej się musztry w błocie i piasku, niezliczony ch nocy pełny ch bólu mięśni, snu i bezsenności w zimnej sali jego szkolenie wojskowe dobiega końca. Stał się krzepki, dumny i milczący. Idzie do cy wila, karabin i mundur oddaje w depozy t w Dendermonde. Wraca do domu, kilka miesięcy później dostaje powołanie do służby jako celnik w terenie nadgraniczny m za Zelzate. Matka wrzuca ten list do pieca: jeśli sądzi, że będzie ry zy kował ży cie przeciwko uzbrojony m złodziejom by dła i narażał zdrowie, leżąc nocami w deszczu w śpiworze między kanałami polderów, to niech na nią nie liczy. Mój dziadek przy takuje i milczy. Kilka ty godni później zgłasza się na kolej, gdzie zostaje przy jęty jako pracownik przemy słu metalowego w warsztatach w Gentbrugge. Jest to łagodny rok, rok porządku i spokoju. Lepiej dogaduje się z ojczy mem. Czasem spacerują razem brzegami Skaldy i uczą się rozumieć nawzajem w paru słowach. Ma prawie dwadzieścia jeden lat, nadszedł czas, żeby się rozejrzał za ładną i dobrze wy chowaną dziewczy ną, z którą się ożeni, uważa jego matka. Regularnie błądzi po mieście wy wrócony m do góry nogami z powodu zbliżającej się Wy stawy Światowej – Le Grand Expo International – która ma nanieść Gandawę na mapę świata. Jest mowa o niezgodzie wśród organizatorów oraz przy zlecaniu prac. Francuskojęzy czne mieszczaństwo szy bko wy stępuje z inicjaty wą, głównie dlatego, że Niemcy rozważają akty wne zainwestowanie w przedsięwzięcie, co z kolei zachęca zwolenników wschodzącego ruchu flamandzkiego do wy ciągnięcia niemieckiej karty, ponieważ liczą na wsparcie bratniego narodu germańskiego, który może im pomóc bronić swoich praw przeciwko francuskojęzy cznej supremacji we własny m mieście. W ten sposób tuż przed gandawską Wy stawą Światową interesy niemieckie i francuskie stoją w całkowitej opozy cji – w kakofonii wy staw światowy ch pierwszego dziesięciolecia dwudziestego wieku to który ś z kolei zły znak tego, co się zbliża. Nie da się wy badać, kto już wtedy, w ty ch gandawskich sprzeczkach, dostrzegał jakiś sy mbol, poza odniesieniem do wojny francuskoniemieckiej czterdzieści lat wcześniej i utarczek z przeszłości. Ostatecznie Francuzi zy skują przewagę za sprawą nacisków francuskojęzy cznej burżuazji gandawskiej. Niemcy wy cofują się z organizacji, wy stawa staje się sprawą całkowicie francuskojęzy czną, jest niedbale zarządzana i chaoty cznie przy gotowana. Właściwie nikt nie ma potrzeby urządzania kolejny ch targów, poza samy m ambitny m miastem. Zwolennicy ruchu flamandzkiego sarkają, sugerują, że wróg jest teraz wśród mieszkańców – ze swoją francuskojęzy czną arogancją wy ższa burżuazja stanowi „obcy narodowi” element w sercu społeczeństwa. Wy czuwalne stają się pierwsze rozłamy, w dodatku w projekcie, który miał pokazy wać jedność miasta. Wy rastają niezliczone gipsowe budowle, żeby pokazać społeczeństwu świetność zarówno nowego, jak i starego świata w całej ich różnorodności. Jest to koniec czasów kolonialnej retory ki i proporcjonalnie kiczowatego egzoty zmu. Do specjalnie zbudowanej wioski zostaje wsadzona grupa Senegalczy ków, ale brama wejściowa do tej afry kańskiej osady wy glądem przy pomina raczej bramę germańskiego zamku. Sam poby t Senegalczy ków staje się z kolei powodem do pełny ch oburzenia plotek o „pewny ch gandawskich dziewczy nach”, które z zalotny mi spojrzeniami miały się w Parku Cy tadeli wdzięczy ć do „dobrze zbudowany ch Murzy nów”, który ch tam można podziwiać. Kiedy po
wy stawie niektórzy z nich chcą pozostać w Gandawie, czy m prędzej wsadza się ich na statek do Afry ki. Jest też obecna delegacja plemienia Igorotów z Filipin. Wielki gandawski pisarz Cy riel Buy sse intuicy jnie charaktery zuje ich jako krzy żówkę małp z Mongołami. Ży jący w ubóstwie Igoroci również przeby wają w budowli wy glądającej na praflamandzką i średniowieczną. Po wy stawie, która trwa od kwietnia do listopada, niektóry ch z nich widuje się żebrzący ch na ulicach; młody Igorot umiera z powodu surowego klimatu, na który nie jest odporny, oraz, jak skwapliwie donoszą gazety, z tęsknoty do swojej głuszy. Ma na imię Timicheg. W 2011 roku, prawie sto lat po jego śmierci, po pewny ch przepy chankach w radach, komisjach oraz na forach internetowy ch miasto Gandawa nazwie tunel pod linią kolejową przy Dworcu Sint-Pieters imieniem tej nieszczęśliwej ofiary kolonialnego kiczu Wy stawy Światowej. Na uroczy sty m otwarciu naprawdę jest obecna filipińska delegacja, która w obecności ojca miasta i bonzów kolei wy raża pokorną wdzięczność.
* W ciągu letnich miesięcy 1913 roku Urbain wałęsa się w tłumie, z rękami w kieszeniach niedzielny ch spodni, zerkając na eleganckie gandawskie dziewczęta z lepszy ch domów, który ch nie ma odwagi zagadnąć. Jest głęboko wierzący i zamknięty w sobie. Od czasu do czasu z mały m szkicownikiem w ręku siada gdzieś na ławce i ry suje to, co widzi. W rzeczach, które po nim zostały, natrafiłem na szkice do niewielkiego obrazu, który sobie ży wo przy pominam: portret czarnego mężczy zny, pokry ta bruzdami i powściągliwa głowa jakby by wałego w świecie Chry stusa, patrzącego ciemny m wzrokiem. Czy namalował jedną z egzoty czny ch ofiar Wy stawy Światowej, kogoś, kogo spotkał w mieście? Z tego, co wiem, niepokaźny obraz zawsze wisiał w jego małej pracowni, tuż nad drzwiami, w miejscu, w który m zwy czajowo powinien wisieć krzy ż – kiedy ostatnio odwiedziłem ojca, zobaczy łem, że zniknął, a jego miejsce rzeczy wiście zajął drewniany krzy ży k. Co się nagle stało z obrazkiem? Mój ojciec też nie wiedział, lecz w moich wspomnieniach melancholijny portret na zawsze tam zostanie. Nigdy nie mogłem zgłębić sy mboliki tej egzoty cznej głowy i nigdy też nie py tałem o nią dziadka, ponieważ dopiero teraz, już pisząc, uświadamiam sobie, że musiało by ć coś więcej, może spotkanie albo rozmowa z jedny m z bezwsty dnie wy stawiony ch na pokaz ludzi – tak jak by ło więcej spraw, o który ch nie mówił, lecz o który ch zapewne my ślał w spokojne niedzielne popołudnia, kiedy program operowy w radiu koły sał inny ch członków rodziny do niosącej zapomnienie drzemki.
* Sy lwestra 1913 roku spędza z rodziną. Serwuje mężne opowieści o wojsku; młodsi bracia i siostry słuchają z podziwem. Jego przy brany brat Joris, poddający się ty mczasem swemu losowi anemiczny urzędnik biurowy, na wiosnę żeni się z dziewczy ną, która zdaje mu się „pobożna i pogodna”, ty lko nie może zajść w ciążę. Urbain ponownie zapisuje się na wieczorowy kurs ry sunku, ty m razem z większy m powodzeniem. Już po trzech miesiącach może przejść do ry sowania ży wego modela – chłopcy, spowici w obszerne przepaski na biodrach, pozują jako greckie posągi na sękaty ch pieńkach z zakurzonego gipsu. Od Frère
Professeur uczy się, że trzeba my śleć o mięśniach pod skórą, kiedy się ry suje kończy ny, że Leonardo da Vinci stworzy ł dla ciała uniwersalną ludzką miarę i że ry sując anioły, należy mimo wszy stko starać się by ć odrobinę wiary godny m, to znaczy : zastanowić się, jak przy twierdzić skrzy dła do ramion, bo z nimi muszą się przecież zgadzać mięśnie. Taka istota nie lata ot tak; anatomia jest czy mś więcej niż ciałem, dodaje tajemniczo.
* Niespodziewanie umiera młody kuzy n Céline. Jest lipiec 1914 roku. Człowiek ten, elektry k z zawodu, został w czasie pracy w kabinie porażony prądem z kabla pod wy sokim napięciem i poniósł śmierć na miejscu. Nie mają bezpośredniego dojazdu do gminy Evergem, gdzie zostaje pochowany. Céline prosi najstarszego sy na, żeby reprezentował rodzinę. Ponad dziesięciokilometrową drogę przeby wa więc sam, na piechotę. Przeprawia się przez kanał z Gandawy do Terneuzen. Na skromną uroczy stość przy szło niewiele osób; po mszy i złożeniu kondolencji od razu wraca. Jest przepiękna pogoda. Kiedy ponownie znajduje się po drugiej stronie kanału, idzie otwartą piaszczy stą równiną Port Arthur. Mija pomnik kapitana lotnika Daniela Kineta, który rozbił się tam swoim dwupłatowcem. Dobrze to pamięta, choć minęły już cztery lata. Tak jak go Kinet prosił po locie balonem nad placem Świętego Piotra, poszedł na zapowiadane z duży m wy przedzeniem pokazy lotnicze przy porcie, sy mbol nowy ch czasów, odwagi pły nącej z miasta, nadziei na spektakularną przy szłość w nowy m stuleciu. W drodze na równinę Port Arthur złoży ł tego dnia krótką wizy tę w miejscu pielgrzy mkowy m Matki Boskiej z Lourdes-Oostakker, a kiedy ze złożony mi rękami stał przy mary jnej grocie, na wy sokości mniejszej niż sto metrów przeleciał nad nim dwupłatowiec: Kinet wy kony wał już próbne loty przed pokazem, który miał uświetnić gandawski jarmark. Właściwy lot, zaplanowany na wpół do dziesiątej, miał by ć lotem do Ostendy, wzdłuż kanału Gandawa– Brugia–Ostenda. Założenie by ło takie, że Kinet uroczy ście wy ląduje na plaży, tuż przed czekającą tam na niego rodziną królewską. Około wpół do dziesiątej tamtego dziesiątego lipca 1910 roku Urbain stał w rozproszony m tłumie wpatrujący m się w niebo, kiedy maszy na Farmana przy głośny m aplauzie i zachęcający ch okrzy kach wzbiła się w powietrze. Nagle samolot zaczął robić zwrot, gwałtownie się przechy lił, a parę chwil później runął na ziemię. Uderzenie by ło potężne, maszy na wkręciła się w koronę drzewa, drzewo się złamało, gałęzie poleciały w powietrze, chmara wróbli rozpierzchła się na wszy stkie strony. W nierzeczy wistej ciszy tej chwili kilka osób pobiegło w to miejsce. Z maszy ny prawie nic nie zachowało się w całości. Ciężko rannego Kineta wy ciągnięto z wraka. Po udzieleniu pierwszej pomocy na miejscu przewieziono go do kliniki przy Kasteellaan. Odzy skał przy tomność, mógł nawet mówić, rozdartą otrzewną i uszkodzoną nerkę opatrzono chirurgicznie następnego dnia, lecz mimo to zmarł piętnastego lipca w wy niku zatrzy mania akcji serca, prawdopodobnie wy wołanego stresem pooperacy jny m. Mój dziadek stał przy wejściu do szpitala z gałązką winogron w koszy ku, ale nie dopuszczono go do sły nnego pacjenta. Napisał nieporadny liścik z ży czeniami szy bkiego powrotu do zdrowia, a kilka dni później dowiedział się z gazet o śmierci Kineta. W ten czy inny sposób ogromnie go to poruszy ło. Kinet stał się wzorcem odwagi i czegoś, co sam nazy wał „braniem się w garść”. Teraz, cztery lata później i znowu latem, w lipcu, zatrzy muje się na chwilę przy masy wnej
kamiennej bry le z napisem, którą dla uczczenia pamięci postawiono na dużej równinie przy porcie. Salutuje. Wokół pomnika fruwają moty le, na jednej z cienkich topoli po prawej stronie śpiewa drozd. Nieco dalej teren jest rozkopany ; trwa budowa drugiego wielkiego doku. Spory kawałek od samotnej ścieżki, którą idzie przez rozproszone zarośla i krzaki, stoją magazy ny z duży mi, nowomodny mi narzędziami. Na jedny m z magazy nów czy ta: Entreprises de Béton armé. To by ł nowy produkt, pisze w swoich pamiętnikach, o który m w tamty ch czasach jeszcze w ogóle nie sły szeliśmy (to się jednak szy bko zmieni: właśnie dlatego, że beton z fortów w Luik nie by ł zbrojony żelazem, nie mieli szans wobec ciężkich granatów i ognia niemieckich moździerzy ). Droga jest opuszczona; sły szy gdzieś jednostajną melody jkę pierwiosnka w krzewinie. Ma jeszcze niecały kilometr do miejsca pielgrzy mkowego Oostakker-Lourdes. To nieco więcej niż strzał z karabinu na dużą odległość, stwierdza – jakieś dwieście metrów w tamty ch czasach. Słońce schodzi niżej, ciepło dnia faluje na polnej drodze i opuszczony m terenie wokół niego. Na lewo od drogi jest niewielkie wzniesienie, jakby tama lub wał. Zwraca uwagę, że przez sy pki piasek przebija się młoda trawa, co wskazuje na to, że musi tam by ć bardziej wilgotno. Nagle dostrzega kilka ubrań na kupce, biały ch i niebieskich. Kolory Matki Boskiej, my śli. Z ciekawości robi parę kroków w tamtą stronę, wspina się na niski wał i widzi, że za nim znajduje się piaszczy ste jeziorko. Od razu doznaje tego, co w swoich pamiętnikach nazy wa „szokiem swojego młodzieńczego wieku”. Z jeziorka podnosi się mniej więcej osiemnastoletnia, przestraszona dziewczy na. Woda sięga jej ledwie do kolan. On stoi osłupiały – po raz pierwszy widzi młodą kobietę nago. Ona ze swej strony patrzy trochę wy czekująco, niemal przepraszająco. Oto stoi przed nim coś, w co nie może uwierzy ć, postać, która otwiera w nim zupełnie inny świat, świat, który on – przez pobożność i idące z nią w parze wy parcie – trzy mał w bojaźliwy m zamknięciu. Dziewczy na trwa w bezruchu w świetle późnego słońca i zdaje się czekać, sama na wy straszoną jednak nie wy gląda. On z kolei nie wie, jak się zachować. Muszę wy znać, pisze, że by łem wy trącony z równowagi; cisnęły mi się przeróżne py tania. Czy widziała, że nadchodzę? Dlaczego nie została pod wodą? Dlaczego jej ubrania leżały dziesiątki metrów od brzegu, widoczne dla każdego na wale? A może miała, jak on to nazy wa, „niestosowne” zamiary ? Czy nie narażała się na niebezpieczeństwo, że jakiś robotnik złapie ją w drodze do domu? W okolicy nie ma żadnego krzaka ani pieńka; ty lko nisko położony zbiornik chroni ją w ty m odludny m miejscu, w to ciepłe późne popołudnie. Oblewa się potem, dziewczy na patrzy teraz niemal z uśmiechem. On wy jąkuje słowa przeprosin, czuje, że kołnierzy k uwiera go w szy ję, gestem pokazuje, że nic się nie stało, odwraca się, potem znowu patrzy na dziewczy nę. Ona przez cały ten czas się nie rusza, ty lko powoli lewą ręką zakry wa pierś. On widzi jej ciemnoblond bukiecik na podbrzuszu, zacieniony stoczek małego pępka, wy pukłość dolnej części piersi nadal widoczną pod ręką, proste ramiona i lekko opadające na nie włosy – to wszy stko, co zna jedy nie z obrazów sprzed wieków, w dodatku z ilustracji w niejasny ch księgach. Że też coś takiego, ży we, nagie i czy ste, może stać przed nim! W mgnieniu oka zaczy na pojmować swoją nieprawdopodobną naiwność. Chce ją zapy tać, czy się nie boi, że coś się jej stanie. Nie potrafi się wy słowić, gesty kuluje przez nieskończoną minutę, że już sobie idzie, na łeb na szy ję z powrotem przełazi przez wał, szy bko odchodzi, czuje, że kręci mu się w głowie. Po
pięćdziesięciu metrach się ogląda. Najwy raźniej wy szła z wody ; widzi jej głowę nad wałem, patrzy na niego „niczy m zaciekawiona wiewiórka zza drzewa”. Pospiesznie rusza dalej, serce wali mu jak oszalałe. Ospały dzień, krzaki i samotna równina wy dają mu się nagle nierzeczy wiste. Wy trącony z równowagi znowu dociera do miejsca pielgrzy mek, idzie obok podzwaniający ch porcelanowy ch tabliczek dziękczy nny ch aż do groty, widzi tam figurkę Mary i Dziewicy, czuje ukłucie w piersi, wy grzebuje z kieszeni spodni różaniec i modli się po cichu o spokój w głowie. Jestem wojskowy m, my śli, jestem wojskowy m, widziałem dziewicę, dziewczy nę, o Matko Boga, nie Twój wizerunek, lecz kobietę jak u Giorgionego i Ty cjana, widziałem ży wą nagą dziewczy nę, ukazała mi się tak po prostu, miała białoniebieskie ubranie. O Mary jo Dziewico, cóżeś mi uczy niła? Tak mocno tłucze mu się to po pękającej głowie, że kilka godzin później w domu, w swoim pokoju, ponownie wątpi, czy naprawdę ją widział: czy to nie by ło urojenie, spowodowane upałem, samotnością, ry tuałem śmierci z przedpołudnia, ukośny m spojrzeniem jednej z jego dalekich ciemnoblond kuzy nek ubranej na czarno i pobożnie się modlącej na krześle wy platany m trzciną po drugiej stronie nawy środkowej w kościele? Czy nie by ło to wy stawienie na próbę przez podstępnego diabła? Próbuje ją nary sować z pamięci, robi się od tego jeszcze bardziej skołowany, drze papier i musi odmówić pięć różańców, zanim jego buntownicze podbrzusze trochę się uspokoi. Muszę by ć pobożny, muszę by ć pobożny ; nie wie, dlaczego tak trzeba, ale tak trzeba, tak trzeba. Miesiąc wcześniej w Sarajewie młody Serb Gawriło Princip zastrzelił habsburskiego arcy księcia Franciszka Ferdy nanda, a ty m samy m powiódł cały świat, taki, jakim znał go mój dziadek, ku zniszczeniu, lecz dziadek nie miał głowy do czy tania gazet. Wolał patrzeć na delikatnie rumieniące się Mary je Dziewice Rafaela i Botticellego i wy szczy py wać sobie bolesne „muszę” na dłoniach.
* Jest sty czeń 2012 roku. Kilka godzin spędziłem na cmentarzu Alsemberg Vorst, na południe od Brukseli, ponieważ w czasie swoich poszukiwań ustaliłem, że powinien się tam znajdować zaniedbany grób Daniela Kineta, bohatera, który się rozbił w miejscu, gdzie mój dziadek po raz pierwszy – i by ć może ostatni – w swoim ży ciu widział młodą dziewczy nę nago, zaledwie kilka miesięcy przed wy buchem Wielkiej Wojny. Ikar i Afrody ta, tak pomy ślałem, to zby t piękne, by mogło by ć prawdziwe. Pojechałem więc na cmentarz, przy padkiem położony blisko miejsca, w który m cały czas pisałem. W jaki sposób Kinet, Walończy k pochodzący z Jumet i chętnie podejmowany w Gandawie, trafił tu, na zapuszczony cmentarz na południe od Brukseli? Nie miałem kogo o to zapy tać. Jest jasny zimowy dzień. Chłodno lśniące buki za cmentarny m murem świszczą na wietrze, na ścieżkach pełny ch błotnisty ch kałuż leżą pozry wane gałęzie, dzień wcześniej by ła silna burza. Drzewo przewróciło się gdzieś na kilka stary ch mogił; niektóre podniszczone pły ty nagrobkowe są rozbite, kałuże przeświecają z otwarty ch grobów. Samo światło wy daje się namalowane tuszem, wy czy szczone. Stare nagrobki, z nieczy telny mi już napisami, ze skamieniały mi na biało plamami mchu na stary ch literach zawalają się na siebie i zapadają.
Plastikowe bukiety kwiatów zalegają w błocie, zwiane na stertę przy kaplicy grobowej; trzy drewniane krzy że leżą roztrzaskane jeden na drugim, odróżniając się od śmieci ty lko dzięki przełamany m na pół nazwiskom. Strome alejki znaczą głębokie wy żłobienia, wy ry te przez gwałtowną burzę. Gdzieniegdzie żwirowe ścieżki są oddzielone czerwono-białą plastikową taśmą. Struktura cmentarza jest dziwaczna. Najstarszą część z mauzoleami otacza mur, groby żołnierzy są położone dalej, w półkolach; znajdują się tam otwarte polanki, które wy dają się nie mieć żadnego przeznaczenia. Tu i ówdzie na ich skraju widnieje jakiś pojedy nczy nagrobek, bez oznaczenia. Jeszcze dalej rząd cy pry sów odgranicza miejsce, gdzie na stercie leżą wy rzucone narzędzia i przekwitłe chry zantemy. Nic nie wy daje się tu naprawdę smucić, wszy stko mówi o obojętny m, spokojny m przemijaniu. Mijając groby z takimi nazwiskami jak Corleone, Schiavoni i Devlamy nck, przechodząc obok Mrazka Marasco, Doudou do Jeunehomme’a, Tobianskiego-d’Altoffa, Percevala i Culota, trzy krotnie przemierzam błotniste miasto umarły ch, nie wy patrzy wszy prostego szarego kamienia grobu Kineta. Może znajduje się wśród dziesiątek mniejszy ch kamieni – ty mczasem przy gnieciony ch gruby mi warstwami bluszczu – który ch można się już ty lko domy ślać dzięki delikatnemu wy brzuszeniu w zielonej narośli. Nie mam kogo o to zapy tać, bo biuro jest zamknięte; staruszka, którą zagaduję, jest tak głucha, że mnie nie rozumie nawet wtedy, gdy krzy czę w jej zarośnięte kłaczkami uszy. Dopiero po miesiącach, podczas kolejny ch poszukiwań, odnajduję nagrobek: widnieją na nim anielskie skrzy dła bez ciała.
*
Jeszcze tego samego dnia jadę do portu w Gandawie, żeby znaleźć pomnik Kineta i ewentualnie także jeziorko, przy który m mój dziadek doznał przedwojennej epifanii na samej krawędzi starego świata; coś z tej idy lli powinienem móc jeszcze uchwy cić. Trafiam w chaos ruchu drogowego na obwodnicy wokół miasta, wjeżdżam na pas samochodów ciągnący się w kierunku wielkich silosów zbożowy ch przy drodze przemy słowej, między ciężarówki wy puszczające kłęby sadzy. Ty mczasem zachmurzy ło się i ochłodziło. Mój GPS zna ulicę Daniela Kineta. Prowadzi mnie na ziemię niczy ją pośrodku opuszczonej okolicy portowej, na mglisty teren przemy słowy, ku magazy nom, ogrodzeniom, olbrzy miej górze starego żelastwa przy ulicy Farmanweg – od nazwiska francuskiego konstruktora samolotów, który zaprojektował dwupłat Kineta. Po chwili szukania znajduję monument w miejscu, w który m Kinet się rozbił. Pomnik, osamotniony, znajduje się przy ulicy Singel, gdzie parkują dziesiątki żółto-czerwony ch ciężarówek, jedna za drugą. Wprost za nim wznosi się nieboty czny maszt energety czny. Przy nim wy ciosany z surowego piaskowca, wy soki na metr kamień zdaje się mało znaczący. Młoda kobieta z ciemnorudy mi kręcony mi włosami ubrana w skórzaną kurtkę i dżinsy robi zdjęcia na zimny m wietrze; oprócz nas dwojga nie ma tu ży wej duszy. Kobieta wsiada do swojego auta, odjeżdża. Nie zamieniliśmy ani słowa, ale w przelocie spojrzeliśmy na siebie z niejaką ciekawością. Kto, na Boga, przy jeżdża w środku ty godnia na te odludne tereny ? Kto w ogóle chodzi tu jeszcze sto metrów na piechotę, w świecie, który nie oferuje już ludzkiej miary ? Rozglądam się: ty lko bezimienna, zaniedbana przestrzeń, jaką wszędzie na ziemi zostawił po sobie wielki przemy sł. Przestrzenne collateral damage. Arkady jskie jeziorko, w który m mój dziadek miał ujrzeć swoje idy lliczne zjawisko, leży pogrzebane głęboko pod zbrojony m betonem zbożowy ch silosów. Chodziło by ć może o niewiele więcej niż małą nierówność w ówczesny m krajobrazie, niedbale rozkopaną przez buldożery w trakcie rozbudowy portu dziesiątki lat temu. Włączając się ponownie w korek, jadę stamtąd do miejsca pielgrzy mek LourdesOostakker, ty mczasem zaczęły się godziny szczy tu. Zanurzam się tam we wspomnienia z dzieciństwa: staroświecko i egzoty cznie wy glądający Hôtel de Lourdes, ciemna bazy lika z orientalny mi wąskimi kolumnami wzdłuż głównej nawy, wszędzie napisy czczące Mary ję, tabliczki z nazwiskami, liczne pamiątkowe tablice dla palesty ńskiej dziewczy ny, która dwa ty siące lat temu zaszła w ciążę bez skalania ludzkim nasieniem i przez to urodziła człowiekaboga. Kupuję folder z modlitwami do Matki Bożej Siedmiobolesnej, ulubienicy mojego dziadka. Nie ma nikogo. Na dworze po zimowemu zapadł zmierzch, wieje chłodem. Idę do groty, która znajduje się o wiele bliżej bazy liki, niż pamiętam. Dokładnie jednak tak, jak to już ty le lat tkwi w mojej pamięci, rozpoznaję drżące podzwanianie niezliczony ch porcelanowy ch pły tek dziękczy nny ch, koły szący ch się na ogrodzeniu i lekko o siebie uderzający ch w nieprzejrzany ch rzędach wzdłuż żwirowej ścieżki procesy jnej, etery czna muzy ka z dawny ch czasów, która spada na mnie z siłą tego, co zapomniane. Przed grotą z posągiem Matki Boskiej znajduje się figurka Bernadette Soubirous. Również ona jest ubrana na biało i niebiesko. Mała misty czka jest trochę odchy lona do ty łu w postawie oddającej cześć boską, z rękami złożony mi i uniesiony mi do zjawiska w podrobionej grocie, do samej Najświętszej Mary i Panny, którą otaczają liczne światełka, światełka, który ch w 1914 roku bez wątpienia jeszcze nie by ło. Tu, pocąc się, musiał się modlić. Próbuję w my ślach przejść drogę, którą on
przeszedł od jeziorka, od nagiej dziewczy ny z niebiesko-biały m ubraniem, do tego miejsca, ale to niemożliwe: obwodnica, budy nki, tereny przemy słowe, ogrodzenia, ulice, linia kolejowa, wszy stko biegnie w poprzek, jakby brutalna siła i nieuwaga, z jakimi nowoczesna technika wszędzie rozkopuje wspomnienia, przerwały starą songline. Przy ścieżce procesy jnej znajduje się siedem mniejszy ch grot, w który ch są przedstawione pobożne sceny. Palce mi marzną, muszę dokładnie zaciskać kołnierz płaszcza wokół szy i, żeby się nie przeziębić. W opustoszały m, żółtawo oświetlony m sklepie z religijną tandetą kupuję tabliczkę pamiątkową za piętnaście euro. Wy bieram neutralny tekst „Z wdzięczności”. To już nie jest dźwięcząca porcelana, lecz tania glina, może wy konana w straszny ch warunkach w jakimś kraju Trzeciego Świata przez głęboko wierzące dzieci. Kobieta o włosach ciemnoblond, około pięćdziesiątki, py ta, czy chcę haczy k do zawieszenia tabliczki na płocie. Mówię, że nie. Mimo wszy stko dokłada haczy k. Zapakowaną tabliczkę wsadzam do kieszeni, opuszczam odludny teren. Cały czas z zapamiętaniem chodzi przy mnie angielski kogut, jakby chciał mnie ostrzec, żeby m się nie waży ł choćby wskazać na jego trzy podskakujące z ty łu kurki. Stoję, jeszcze się trochę ociągam i rozglądam. Nigdy ulotność ludzkiego ży cia nie dotarła do mnie bardziej. O dziewczy nie, która podarowała mojemu dziadkowi misty cznie zabarwione wspomnienie cudownego zjawiska, nie wiem nic, żadnego nazwiska, pochodzenia, zdjęcia, ty lko jego wzmianka, wy rażająca nieomal przerażenie, o jej wy łaniającej się z wody sy lwetce – stała się czy stą wizją ludzkiej postaci, tak anonimową, że mogłaby stanowić wizerunek wy słany do innego gatunku mieszkańców wszechświata, żeby sobie wy obrazili, jak powinna wy glądać istota ludzka i czego się należy spodziewać, lądując na tej planecie. Jest to ostatni obraz starego, idy llicznego świata, który kilka dni później definity wnie się skończy ł. Radio samochodowe jojczy mi do uszu wiadomości dnia, jednak kiedy jadę, wszy stko ogarnia cisza, nigdy nie jechałem spokojniej, oderwany od wszy stkiego i wszy stkich, jakby m wracał z czegoś bardzo odległego i niewy obrażalnego, pogodzony z ty m, że wszy stko zniknęło. Siedząc w bazy lice, czy tałem książeczkę do nabożeństwa, którą ukradkiem wsadziłem do kieszeni: Jam ci ze skały doby ł wodę zdrową. Ty ś chciał, by m gory cz pił alkoholową. Boże święty i nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami.
II 1914–1918
1 Dlaczego przez całą noc sły szę w głowie te organy ? Przelatują dzikie gęsi, wciąż na nowo. Pierwsze nadleciały tuż przed świtem, w chłodny ch chwilach, zanim się rozwidniło. Żeglowały nad zagonami, gęgając, ze skrzy dłami rozświetlany mi przez pierwsze promienie wschodzącego słońca. Dy goczę tak bardzo, że czuję, jak kości trzeszczą mi w ciele. W oddali niebo rozpościera delikatny wachlarz szarości, różu, nikłej odrobiny barwy pomarańczowej. Ponad ty m wisi rzadka biel mgły ustępującej nad polami. Jest 5 sierpnia 1914 roku. Cztery dni temu, około godziny czwartej rano, załomotano do drzwi naszego domu. Członek rady gminy i agent policji; cichy, wy straszony głos matki; ja, który schodzę po schodach i widzę ją stojącą w otwarty ch drzwiach, ze zmierzwiony mi włosami i w pospiesznie założony m szlafroku. Miałem dziesięć minut, żeby w „pełny m umundurowaniu”, jak nazwał to agent, pojawić się przy drzwiach. Ktoś zaprowadzi wszy stkich chłopaków z dzielnicy na plac, gdzie się mamy zebrać. Nic nie mówię; moja matka nic nie mówi. Mocno mnie obejmuje, długo do siebie przy ciska, czuję jej senny oddech, zapach skóry. Puszcza mnie. Jej blade, niezgłębione spojrzenie. Nieumy ty wskakuję w ubranie i przeciągam grzebieniem przez włosy. Jestem Urbain Joseph Emile Martien, kapral, lat dwadzieścia trzy. Przez cztery lata kształciłem się w szkole wojskowej. Wiem, co mam robić, wiem, co to posłuszeństwo bez mrugnięcia okiem, potrafię godzinami stać w bezruchu na deszczu i zimnie. Nad okolicą przelatuje coraz więcej gęsi, gęgający ch o świcie gęsi, a ten dźwięk organów w mojej głowie nie ustaje. Tam w oddali, za niskim gospodarstwem, widzę czajki nad polami; wy glądają jak strzępy papieru wirującego na wietrze, lecz wiatru nie ma, nie porusza się żaden listek. Poranny chłód wzbija się z ziemi. Gdzieś obok sły szę szczękanie zębami. Do nosa wciska mi się niejasny zapach krowiego nawozu, pomieszany z zimny m kwaśny m powietrzem pokry ty ch rosą buraczany ch zagonów. Nasi oficerowie zapewnili nas, że przed zimą znów będziemy w domu. Mój garnizon ma pomagać strzec granic. To wszy stko, co nam powiedziano. Tamtego dnia, gdy wezwano nas pod broń, w szeregu przeszliśmy ulicą, dziesięciu chłopaków z sąsiedztwa jeden za drugim. Panowało swego rodzaju zdziwienie przeplatane chichotem i ogarnęła nas ekscy tacja. Pod wy sokim zadaszeniem Dworca Południowego zgromadzono dziesiątki maszerujący ch chłopaków. Powstało zamieszanie, wołano
i dy skutowano jeden przez drugiego, jakby dopiero teraz zaczęto sobie uświadamiać, co ma nastąpić. Kiedy czekałem z chłopakami z mojej ulicy, pojawiła się, koły sząc, ciotka Rosa. Miała przy sobie paczuszkę ze skarpetkami i chusteczkami oraz małą manierkę letniej kawy. Jej oczy otaczały czerwone obwódki. – To od biegania w poranny m chłodzie – powiedziała. Niekończące się składy pociągów, które wtaczały się na peron, sy czące lokomoty wy, zapach węgla i sadzy, tłumy chłopaków tłoczący ch się poszukiwaniu swojej jednostki – te ostatnie chwile przed odjazdem przeży wałem zby t nieświadomie, wszy stko działo się za szy bko. Widziałem młodego mężczy znę, który stał przy swoim ojcu i płakał. Widziałem plecak, który spadł i otwarty leżał na końcu peronu, wy sy pało się z niego kilka kanapek, które naty chmiast zostały zdeptane na miazgę przez spieszące stopy. Widziałem kurę, widziałem w oddali białą kurę, która jakby nigdy nic przechodziła przez tory ścigana przez czerwonobrązowego koguta. Przedziały zapełniły się po brzegi torbami i pakunkami. Siedzieliśmy jak śledzie w beczce. Pociąg, sapiąc, wolno ruszał, zatrzy my waliśmy się niezliczoną ilość razy. Szy bko zrobiło się uciążliwie gorąco; okien nie można by ło otwierać, ponieważ wtedy zawiewało do środka dy m i sadzę z lokomoty wy. Koło południa dotarliśmy do Dendermonde. W chaosie krzy czący ch do siebie wojskowy ch podzielono nas na przy padkowe dwunastoosobowe grupy. Wszy scy się pchali i szarpali, żeby by ć przy najmniej z kilkoma znajomy mi. Później tego dnia rekwirowano wszędzie stajnie, stry chy i szopy. Razem z paroma chłopakami z dzielnicy trafiliśmy na stry ch do rzeźnika. Dachówki przepuszczały wiązki słonecznego światła, sierpień tamtego roku by ł ładny m, ciepły m miesiącem. Sły chać by ło nieustanne dęcie w trąbki, wy krzy kiwanie rozkazów, klaksony ciężarówek torujący ch sobie drogę przez powoli ustępujący zamęt. W milczeniu położy liśmy się na snopkach słomy, które pospiesznie wrzucono do środka. Dzień upły nął na czekaniu. Pod wieczór dostarczono pod różne adresy przy działy, dla nas wszy stkich trochę chleba i mleka, zby t mało dla dwunastu ludzi. Rzeźnik kazał swojej wy rośniętej córce przy nieść nam cztery smażone kiełbasy i trochę gotowany ch podrobów. Połknęliśmy wszy stko w milczeniu, obróciliśmy się na bok i zasnęliśmy, jeszcze zanim się całkiem ściemniło. Minęły trzy dni i nic się nie wy darzy ło. Czwartego dnia koło południa odtrąbiono grand rassemblement[21] dla całego regimentu. W długich rzędach leżały przy gotowane dla nas nowe plecaki, na każdy m z nich karabin, kule i paczka sucharów. Oficerowie stali, przy patrując się, i wy krzy kiwali rozkazy. – En avant par quatre! Portez... l’arme! [22] Wy szliśmy około godziny siódmej następnego dnia, w dobry ch humorach, ponieważ sprawa ruszy ła z miejsca. Nikt z nas nie mógł przy puszczać, że spokojne miasteczko, które właśnie opuściliśmy, miesiąc później Niemcy obrócą w popiół. Dopiero gdy mieliśmy za sobą kilka godzin marszu, dotarły do nas huki: szliśmy w kierunku Luik, by ła mowa o „wrogu”, który zgromadził wszy stkie swoje oddziały wokół fortów Boncelles, Flémalle, Hollogne, Lantin, Chaudfontaine i inny ch wzmocniony ch twierdz w pobliżu miasta. Niemcy bardzo
chcieli przerwać kordon ty ch fortów; śmiano się i twierdzono, że to niemożliwe. Inni mówili, że kordon już został przerwany ; gdy by się okazało, że wróg rzeczy wiście się przedarł, mieliśmy przy jąć pierwsze uderzenie. Nasi oficerowie warczeli na każdego, kto próbował zadać dodatkowe py tanie. Maszerowaliśmy cały dzień, aż popękały nam odciski na piętach, a ciepła ciecz spły wała do szorstkich skarpetek. – Żółtodzioby – drwił podporucznik. – Zbabieliście od stanowczo za długiego siedzenia u matki w domu. Maszerowaliśmy przez Londerzeel i Steenokkerzeel. Tam odpoczęliśmy pół godziny, w jakimś strumy ku napełniliśmy manierki. Przemaszerowaliśmy przez Oud-Heverlee, a potem wprost przez Lowanium. Statiestraat by ła wy marła, nasze kroki tak głośno odbijały się echem od fasad, że napełniało nas to uczuciem mocy. Ponownie zrobiliśmy przerwę późny m popołudniem, mokrzy od potu, z pąsowy mi twarzami, poluzowany mi kołnierzy kami, w wy sokich butach, które na kwadrans skopy wano z nóg z gry masem boleści, przez co stopy puchły i ponowne zakładanie butów sprawiało później jeszcze więcej bólu. Przed zmrokiem, po wy czerpującej wędrówce liczącej prawie osiemdziesiąt kilometrów, dotarliśmy do Hakendover, przy siółka zaraz za Tienen. Powietrze by ło tak czy ste i spokojne, że zdawało się, jakby drzewa zostały uwięzione w zasty gły m ciepły m szkle. Jaskółki kręciły kółka w locie, komary tańczy ły nad kanałami. O niczy m więcej nie my ślałem. Zakwaterowano nas w duży m gospodarstwie. Krowy chodziły swobodnie po podwórzu przy oborach. Poprosiliśmy gospody nię o mleko; pokręciła głową, mamrocząc pod nosem, że mleko będzie dopiero na następny dzień. Jeden za drugim wspięliśmy się po chwiejnej drabinie na stry ch z sianem, który nam przy znano. Dokuczliwy głód; na podwórzu zamieszanie wśród oficerów i dy skusje po francusku. Aprowizacja gdzieś utknęła, nikt nie wiedział gdzie. Waloński żołnierz miał odwagę wy stawić głowę przez okienko i zawołać: – Armée bête! [23] Naty chmiast go odosobniono, trochę później sły szeliśmy, jak gdzieś w jednej z obór krzy czał i jęczał. Po godzinie nasz komendant spróbował uprzejmie: – Mon capitaine, vous n’avez rien pour mes garçons? Ils crèvent de faim. – Taisez-vous, Facherol[24] – odparł oficer. Splunął w piasek. W nocy spuściliśmy chy botliwą drabinkę, wy mknęliśmy się na dwór, po ciemku splądrowaliśmy sad, zjedliśmy ty le owoców, ile ty lko się dało, śmiertelnie zmęczeni wróciliśmy na stry ch z sianem, sły szeliśmy chrobotanie szczurów pod nami, popielice wśród dachówek. Monotonne bzy czenie komara tuż przy moim uchu.
* Teraz jednak już od wielu dni leży my za polem zboża, które zasłania nam widok.
Regularnie mamy ćwiczenia w terenie, które mają, zdaje się, służy ć przede wszy stkim temu, żeby nas czy mś zająć i zmęczy ć. Musieliśmy konsekwentnie wy cinać drzewa wzdłuż dróg wy lotowy ch. Leżą w nieładzie na drogach, żeby zapobiec atakowi z zaskoczenia, czemuś, w co właściwie nie wierzy my. W spokojny m chłodzie letniego poranka to tu, to tam chłopi koszą zboże, wolny zamach ich kos czasem się przy bliża, a potem znowu oddala – samotny, szeleszczący odgłos niezliczony ch kłosów spadający ch po cieniuteńkim ostrzu kosy, przery wany ty lko pry chaniem krowy na łące, szczekaniem psa w oddali. W ciepły m powietrzu jaskółki znowu kręcą kółka, gdzieś wy soko dostrzegam wzbijającego się skowronka. Powy żej błękitne, nieskazitelne niebo, które mi przy pomina freski mojego świętej pamięci ojca. Nic nie pozwala domy ślać się tego, o czy m tu nieustannie sły szy my : że trwa wojna. Jest ty lko pokój przepięknego sierpnia, miesiąca żniw, żółty ch gruszek i os, bardziej ospały ch much i bardziej rześkich poranków, delikatnego, spokojnego koły sania się jaśniejący ch plam w listowiu. Kiedy leżałem na słońcu, oddając się marzeniom i rozmy ślając, przed komendantem stanął tak zwany porte parole. Szepcze mu coś do ucha, ja zostaję wskazany. – Marsjèn! Zry wam się przestraszony, staję na baczność. – Oui mon commmandant, je m’appelle Martien, pas Marsjèn. – Marsjèn, taisez-vous, idiot! [25] Znowu szepty i spojrzenia w moją stronę. Po czy m, przy glądając mi się nieco wrogo, mówi powoli: – Madame votre maman est venue vous dire bonjour, Marsjèn.[26] Stuka szpicrutą w swój wy soki but z cholewą i fałszy wie się uśmiecha. Przechodzę przez podwórze i oto ona: moja matka. Smukła i dumna jak zawsze, czarne włosy w lśniący m koku, w najlepszy m czarny m ubraniu, w zdeptany ch czarny ch butach. Na ręce koszy k. Zaprowadzono nas poza zasięg wzroku inny ch żołnierzy, gdzieś za ży wopłot. – Usiądź, Urbain – zaczy na – mamy kwadrans. Obejmuje mnie, potem długo mi się przy gląda. Uśmiecha się. – Przeszłam wprost przez garnizony – mówi – nikt mnie nie zatrzy mał. Zapy tałam, czy mogę rozmawiać z podporucznikiem. No i patrz. Szeroko się do mnie uśmiecha. – Co? – py tam – Ty te całe sto... – Milcz, młokosie. Przenocowałam w Grimbergen. – Ależ mamo, dzisiaj są twoje urodziny... Przy takuje ze śmiechem, wy jmuje mleko i ciastka. Rozpromieniona patrzy na mnie, a ja wszy stko pochłaniam.
Pustą butelkę ciskam do kanału. Siedzimy obok siebie w milczeniu. Po kwadransie przy chodzi komendant, szepcze coś do matki, mówi, że czas minął. Do mnie wrzeszczy, że mam dołączy ć do swojej grupy. Mojej matce ponownie posy ła szy derczy uśmiech. – Désolé, madame.[27] Matka wstaje, robi mi krzy ży k na czole. – Nebohemszeże, Urbain. Wręcza mi koszy k przy kry ty ręcznikiem, mija komendanta, jakby by ł powietrzem, i znika za rzędem drzew, a ja z powrotem idę przez podwórko. W koszu znajduję stertę kanapek, stosik bielizny, kilka świeżo wy prasowany ch koszul i maleńką figurkę Bernadette Soubirous. Figurkę wsadzam do kieszeni spodni; zostanie tam do dnia, w który m ją i moje udo przeszy je kula. Przez całą resztę dnia jest mi ciężko. Jest dziewiąty sierpnia, środa, słońce świeci, moja matka ma urodziny. Wracam do obór na ty łach gospodarstwa, gdzie wszy scy z przejęciem wpatrują się w niebo. Na wschodzie, po delikatny m błękicie popołudnia wolno sunie zeppelin, olbrzy mi i nierzeczy wisty jak widzenie senne; chwilę później majestaty cznie mija słońce, rzucając cień na nasze zwrócone do góry twarze. Serce mi na moment zamiera: ta cicho nad naszy mi głowami przepły wająca baśniowa ry ba jest większa, bardziej imponująca, groźniejsza niż walki, które sobie wy obrażałem. Oficerowie wrzaskami zwołują zbiórkę. Sięgamy po karabiny i plecaki, sły szy my huki w oddali, wy buchy, odgłos uderzeń, w powietrzu bębni i grzmi rozproszony łoskot, przetacza się przez nas jak walec, kąsa nasze wnętrzności, sprawia, że mury drżą. W oddali bezgłośnie znika z pola widzenia nieziemskie zjawisko, które wprawiło nas w osłupienie; na wschodzie wzbijają się czarne kłęby dy mu, sły szy my straszne wy buchy, ptaki jak postrzelone zlatują w dół, by dło w szopach trwożliwie tupie kopy tami i szarpie łańcuchami, po raz pierwszy serce nam staje ze strachu i przerażenia. Godzinę później przy by wa kurier i pada na podwórzu z wy czerpania, nie mogąc złapać tchu. Przy szedł zameldować, że forty wokół Luik padły, donosi o podpaleniach i mordowaniu niewinny ch mieszkańców. Najwy raźniej rozgłasza się już wszędzie opowieści o samowolny ch egzekucjach odwetowy ch. Znowu maszerujemy trzy dzieści kilometrów na wschód. W rzeczy wistości generał von Emmich przy puścił szturm na forty wokół Luik już cztery dni wcześniej; próbował oblężenia zarówno od północy, jak i od południa, forsując między inny mi drogę między fortem Boncelles a rzeką Ourthe. Ponieważ znajdujemy się na zachód od miasta, w ogóle tego wszy stkiego nie widzieliśmy. Trzecia dy wizja została podobno zaatakowana przy forcie Evegnée. Ty mczasem z regularnością zegara grzmi w powietrzu nigdy niesły szany dźwięk, drży pod stopami, napełnia nas poczuciem, że znaczy my mniej niż liście na wietrze. Można by narobić w spodnie tam, gdzie się stoi. Dopiero o wiele później uświadomię sobie, że by liśmy jedny mi z pierwszy ch, którzy usły szeli dźwięk olbrzy miej armaty, sły nnej grubej berty. W połączeniu z nalotami – całkowicie nowy m zjawiskiem, które zredukowało wzmocnione forty do idioty czny ch otwarty ch ran – złamało to w ciągu kilku dni uważany za nie do pokonania belgijski opór w Luik. Fort Loncin został wy łączony
piętnastego sierpnia celny m strzałem w magazy n z prochem. Beton nie by ł jeszcze uzbrojony żelazem; to zadało śmiertelny cios stary m mastodontom, ostatnim pozostałościom z beztroskich czasów. Przy pomniał mi się skład koło Port Arthur tamtego dnia – teraz wy dawał się odległy – gdy zobaczy łem dziewczy nę w wodzie: Béton armé [28] .
* Ty mczasem stoimy w szy ku bojowy m, bagnet na karabinie. Oficerowie po francusku wy krzy kują rozkazy. Kiedy się wy wrzeszczą i wy krzy czą aż do ochry pnięcia, nasi dowódcy przekazują nam polecenia. Nakazuje się pomaszerować z powrotem na zachód. Po drodze sły szy my, że padły prawie wszy stkie forty i opór stał się niemożliwy. Niemcy uży wają ciężkich moździerzy kalibru czterdzieści dwa centy metry, które u nas są zupełnie nieznane. Zrobili nimi wy łomy we wszy stkich fortach w Luik; to przestarzałe bastiony, mogące stawiać opór co najwy żej kalibrowi dwadzieścia jeden. – Wróg się zbliża – krzy czy nasz komendant. – Wy każcie się bohaterską odwagą. Serce podchodzi mi do gardła. Robi mi się niedobrze. – Cy kory z nas, cy kory – mówi zezowaty Rudy z Lossy straat – powinniśmy pomaszerować na wschód, żeby tam, do cholery, wesprzeć trzecią dy wizję. Nikt się na to nie odzy wa; nasz marsz na zachód jest jednostajny, samotne polne drogi, suchy sierpień, zmęczony, ociężały sierpień. Jakaś kobieta w okolicach Waremme przebiega obok nas, dziko gesty kulując, i krzy czy coś, czego nie rozumiemy. Za sobą widzimy stopniowo zmniejszające się czarne kłęby dy mu. Pod wieczór docieramy do Tienen. Budy nki zostają zarekwirowane, kładziemy się na chłodny ch pły tkach podłogowy ch w pusty ch kory tarzach szkoły. Wy jmuję z plecaka matczy ne kanapki, dzielę się ty m, co mam, z chłopakami, który ch mi powierzono. Nikt nie odzy wa się ani słowem; wkrótce daje się sły szeć chrapanie wy czerpany ch żołnierzy. W ciągu kolejny ch dni zauważam zmianę w zachowaniu moich przełożony ch. Oficerowie nieco uważniej mi się przy glądają, komendanci odzy wają się do mnie z nieco większy m respektem, od czasu do czasu powiadamiają mnie, co zamierzają zrobić, py tają, z który mi ludźmi najchętniej by m współpracował, żeby utworzy ć grupę strzelców wy borowy ch. Wiem, że to nie ty lko dlatego, że kończy łem czteroletnią szkołę wojskową, również raczej nie przez sposób, w jaki panuję nad swoimi ludźmi, lecz głównie z powodu wrażenia, jakie moja dostojna i pewna siebie matka zrobiła na wojskowy ch.
* Piętnastego sierpnia stacjonujemy tuż nad Tienen, w Sint-Margriete-Houtem. Jeszcze przed wieczorem dostałem rozkaz doty czący ośmiu ludzi, który ch sam mogłem sobie wy brać i z który mi miałem objąć wartę na skrajny m lewy m skrzy dle regimentu, z linią bojową skierowaną na wschód. Gdzieś przy drodze z Vissenaken do Tienen rozbiliśmy pod wy soką ścianą domu namiot, przez który musi przejść każdy przechodzień. Kontrolujemy z grubsza – pod kątem tożsamości, ale przede wszy stkim pod kątem wy glądu i nastawienia – każdy może
by ć szpiegiem, jak nam powiedziano. Niemcy obiecy wali donosicielom nagrody, tu i ówdzie mówi się o zdradzie stanu. Na kilku zdrajcach ojczy zny wy konano już wy rok śmierci. Tamtego dnia, Wniebowzięcia Najświętszej Mary i Panny, została odprawiona msza pod goły m niebem. Widzę klęczący ch uchodźców, którzy płaczą, inni nieruchomo wpatrują się w zaimprowizowane na polu tabernakulum. Kapelan próbuje wy powiadać słowa pocieszenia, zaklęcia, które zdmuchuje letni wiatr. Tego dnia widzimy też, jak uty kając, nadchodzą pierwsi ranni. Pewien chłopak wy miotuje pod drzewem krwią. Ponieważ teren tutaj jest lekko pagórkowaty, widzimy poniżej nas na polu arty lerię ustawioną w szeregach. Żołnierze biegają tam i z powrotem. Następne dni upły wają w zamieszaniu i oczekiwaniu. Z Halen docierają do nas przerażające wieści o represjach wobec zwy kły ch oby wateli, wy bierany ch na chy bił trafił, który ch podejrzewa się o zdradę i zabija na ulicy strzałem w ty ł głowy, w szopach, piwnicach i pokojach domów. Przy wożeni są pierwsi ranni żołnierze, zostaje urządzony szpital polowy. Lekarz za pomocą zby t pry mity wny ch narzędzi chirurgiczny ch zaczy na wy kony wać amputacje upity m do nieprzy tomności chłopakom. Spokojne sierpniowe dni wy pełniają się w krótkim czasie krzy kiem i wrzaskiem. Od strony Halen dociera dudnienie moździerzy, zapach spalonego mięsa roztacza się po przy kry wany m wieczorną rosą polu. Siedemnastego sierpnia dowiadujemy się o zniszczeniu fortu Loncin dwa dni wcześniej. Prawie nie śpimy i popadamy w pewien rodzaj gorączkowego transu. Wielu żołnierzy maszeruje na rozkaz w kierunku Tienen. Nie widzimy, żeby który ś wracał.
* Osiemnastego sierpnia po południu ziemia niespodziewanie zadrżała. Zezowaty Rudy z Lossy straat przy łoży ł ucho, poderwał się i zawołał: – Zbliżają się! Zbliżają się! Złapaliśmy za karabiny, widzieliśmy, jak w oddali deszcz bomb zapalający ch spada na miasto Tienen. Nagle dosłownie zalał nas tłum krzy czący ch i lamentujący ch ludzi, którzy wołali: „Ratujcie nas! Ratujcie nas!”, i w panice wy wrócili w biegu nasz punkt kontrolny. Za nimi szła ubrana na czarno pielęgniarka, krzy cząc: – Couchez-vous! Couchez-vous! [29] Próbowała dać wszy stkim do zrozumienia, że powinni się rzucić na ziemię. Ponieważ jednak większość nie rozumiała po francusku, biegli dalej, nie oglądając się – naprzeciw śmierci. W szy bkim posuwaniu się naprzód niemieckich oddziałów by ło coś z ataku bły skawicznego. W ciągu mniej niż godziny zobaczy liśmy wy łaniającą się przed nami, poruszającą się ścianę z metalu, dy mu i ognia karabinowego; ich liczebna większość by ła miażdżąca i zbliżali się z głuchy m bębnieniem, które zdawało się zapowiadać Sąd Ostateczny. Wracające w panice przednie straże wpadały oszalałe ze strachu wprost w nasze ramiona, wrzeszczały, że mamy brać nogi za pas. Kilku zostało zatrzy many ch przez podpułkownika i zabrany ch; wiedzieliśmy, że za dezercję spotka ich ciężka kara.
Na równinie pod nami widzieliśmy, jak trzy nasze armaty zostały zmiecione za jedny m zamachem; odłamki metalu dolaty wały aż do naszy ch szeregów. Jeden z chłopaków z mojej grupy zaczął naraz kręcić się jak szalony, krzy cząc i płacząc: spadający kawałek metalu oderwał mu lewe przedramię. Starszy podoficer na łeb na szy ję przy biegł na mój posterunek z rozkazem, żeby m zebrał ludzi i naty chmiast ruszy ł do podpułkownika dwudziestego drugiego regimentu liniowego, trzy, cztery kilometry przed nami. – To samobójstwo! – zawołał jeden z chłopaków. Został wy ciągnięty z szeregu i pchnięty na ziemię. Ruszy liśmy, mijaliśmy ży wopłoty i brzegi kanałów, regularnie chowaliśmy się za rzędem drzew, od czasu do czasu rzucaliśmy się na ziemię z powodu spadający ch coraz bliżej nas granatów. Po półtora kilometra, na drodze do Grimde, piekło rozpętało się na dobre. Żołnierze z zakrwawiony mi bandażami na głowach leżeli wzdłuż drogi, wołając o pomoc; chłopak z odstrzeloną nogą wrzeszczał, że się wy krwawia. Nikt nie miał czasu, żeby się nimi zająć. Ataki zdawały się nadchodzić z dwóch stron i nas otaczać. Pobiegliśmy dalej. Z naprzeciwka szedł żołnierz piechoty, krzy czał, że zwariowaliśmy : – Chcesz zginąć? Spójrz za siebie – zawołał. Z moich ośmiu ludzi zostało zaledwie trzech, którzy szli za mną. Pochy leni biegliśmy dalej, wiedziałem, gdzie znajdował się posterunek oficerów, i biegłem do gospodarstwa w oddali. Za murem na wpół zburzony m od strzałów siedzieli na taczkach jęczący ranni, ale także zrozpaczeni uciekinierzy z Oplinter i Grimde, matki z dziećmi. Za mną mój towarzy sz Rudy zawołał: – Wy trzy maj, Urbain, już prawie jesteśmy. Kiedy zbliży liśmy się na kilkaset metrów do gospodarstwa, chcieliśmy się schronić za rzędem topól. Przeleciał dziwny sy czący dźwięk, coś jakby nagły pory w wiatru, przewrócił cztery drzewa, z trzaskiem grzmotnęły jedno przez drugie na drogę; jeden z moich ostatnich trzech ludzi poniósł śmierć na miejscu. Oficer dwudziestego drugiego regimentu stał z mały m plutonem za wałem z ziemi usy pany m przez wy buchające bomby. Przy czołgał się do mnie. Przekazałem mu, że dostałem rozkaz przedarcia się do niego z ośmioma wy szkolony mi strzelcami wy borowy mi i że zostało nas już ty lko trzech; że uważam, że to szaleństwo. Przy glądał mi się chwilę i odparł: – To na darmo. Tu nie ma już czego ratować. W okolicy padał deszcz granatów i bomb zapalający ch; nasze błony bębenkowe ledwo to wy trzy my wały, wszędzie płonęły domy i drzewa, dy m sunął w naszą stronę, dusząc i zaciemniając wszy stko w biały dzień. Leżeliśmy do późnego popołudnia; okolica bły skawicznie zmieniła się w swego rodzaju pusty nię, z pierwotnego krajobrazu w ciągu kilku godzin został zmieciony wszelki ślad cy wilizacji. Pod wieczór, gdy nad Tienen, Grimde i Sint-Margriete-Houtem jaśniała na niebie czerwona łuna i unosił się ciemny dy m, rozpoczęliśmy odwrót, skradając się raczej niż idąc. To by ło wojsko w zupełny m bezładzie, rodzaj ludzkich insektów, które jęcząc, łkając, wy miotując i płacząc, załamane wy cofy wały się w narastający mrok, mijając pachnące jeszcze dy mem z prochu doły, półży we.
Musiałem zdać raport podoficerowi, który nas wy słał – starszemu podoficerowi Dugniolle’owi, surowemu człowiekowi, który dosiadał smukłego siwka jabłkowitego i przemawiał do nas z wy ższością, oczy wiście po francusku. Warknął do mnie: – Marsjèn, traduis! – À vos ordres, mon commandant. Je m’appelle Martien, mon commandant. – Marsjèèn je dis, tais-toi, merde! [30] Trwało to do rana, zanim dostaliśmy się za ostatnie linie. Nieprzy jaciel nacierał ruchem okalający m, chy ba cudem uszliśmy z tego potrzasku. Szeptem prowadziłem naradę z oficerem: że powinniśmy się dużo nauczy ć od tego wroga. Sprzęt bojowy, jakiego nie mieliśmy, nie mówiąc o ty m, że nigdy takiego nie widzieliśmy, olbrzy mi zapas bomb zapalający ch w połączeniu z nacierający mi, nieprzerwanie strzelający mi oddziałami lądowy mi, ogień z karabinów maszy nowy ch, który jest nam zupełnie nieznany, ciężkie moździerze, bły skawiczna strategia oblężnicza, głębokie okopy, dzięki który m można zgromadzić dużą liczbę jeńców wojenny ch, psy chologiczny terror celowo siany przez ich oddziały poprzez egzekucje przy padkowy ch oby wateli i jeńców wojenny ch oraz równoczesne pojawianie się ze wszy stkich stron. Oficer przy taknął, kazał iść ze sobą, gdy się rozwidniło. Wy czerpani powlekliśmy się znowu koło Vissenaken i na kilka godzin położy liśmy się spać na ciepłej jeszcze ziemi, pomiędzy inny mi rozproszony mi żołnierzami, za paroma kopami siana w okolicach Boutersem. Kiedy tuż po szóstej chcieliśmy się zameldować u komendanta Dugniolle’a, przekazano nam, że został zabity razem ze swoim łącznikiem Denoëlle’em. Z głupoty zapy tałem, czy oprócz niego wielu jeszcze zginęło. – T’as encore des bêtises à dire, Marsjèn? – Je m’excuse, mon commandant.[31] W zamieszaniu naradzano się, co można zrobić. Od pierwszego kontaktu z wrogiem nasze oddziały zostały zdziesiątkowane i pozostało nam jedy nie przeprowadzać drobne ataki z zaskoczenia na flanki nieprzy jaciela w nadziei, że osłabimy ich morale i sprawimy wrażenie niezłomnego wojska. Robiliśmy to przez ty dzień z niezły m wy nikiem: tu i tam zadawaliśmy niemieckim liniom bolesne ciosy, lecz to czy niło też wroga przebiegły m i czujny m, i rozwścieczało go. Z dzikiej zemsty regularnie mordowano cy wilów. Nauczy liśmy się podejrzliwości dosłownie w stosunku do każdego: Niemcy wy sy łali szpiegów, którzy zakładali mundury naszy ch zabity ch chłopaków. Mówili łamany m francuskim do Flamandów i łamany m niderlandzkim do francuskojęzy czny ch, mając nadzieję, że w ten sposób nas zwiodą i wy łudzą informacje. Kiedy pewien żołnierz zastrzelił takiego szpiega, a inni zobaczy li belgijski mundur, w szeregach na chwilę wy buchła panika. Oficerowie sztorcowali nas wielokrotnie w ciągu dnia, mówili, że przy czy ną porażki pod Sint-Margriete-Houtem by ła nasza naiwność. Kiedy odpowiadaliśmy, że zrobiliśmy, co w naszej mocy, wrzeszczano, że mamy się zamknąć. Czasem musieliśmy maszerować piętnaście kilometrów albo więcej w zawrotny m tempie, żeby sprowokować poty czkę z przy gotowany m na wszy stko wrogiem, co za każdy m razem
kosztowało nas wielu ludzi i wy woły wało coraz więcej narzekania. Po ty godniu by liśmy wy czerpani, niedoży wieni, przy bici. Sy stematy cznie spy chano nas do ty łu: za Aarschot, Werchter, Haacht, Boortmeerbeek. Tam odpoczęliśmy parę dni i nareszcie porządnie nas zaprowiantowano. Kilku chłopaków cierpiało na silną biegunkę i atak kolki żółciowej: pili wodę z kanałów, w który ch leżały zwłoki. Mój plecak by ł szty wny od błota i brudu; w opuszczony m gospodarstwie wy płukaliśmy rzeczy. Odnalazłem swoje niemal zapomniane przy bory do ry sowania, węgiel drzewny i ołówek; kilka kartek papieru, które zabrałem z domu, by ło całkowicie poplamiony ch błotem. Z przy kry m uciskiem w gardle usiadłem oparty o pień drzewa i ry sowałem zniszczoną okolicę, sterty gruzu, leje po bombach, ciała, zgruchotane pnie drzew, martwego konia, którego widziałem – wisiał na złamany m wiązie, pionowo, na wpół oderwana, zakrwawiona i straszliwie wy krzy wiona głowa odcinała się w chłodny m poranny m powietrzu, jego nogi jak dziwne gałęzie splątane z resztkami drzewa. Pod rozerwany m, śmierdzący m brzuszy skiem pełny m much wisiało jeszcze na kawałku sznura parę desek z roztrzaskanego wozu. My ślałem o cichy m, uspokajający m odgłosie, jaki wy twarzały ręce ojca pocierające papier, kiedy szkicował w spokoju odległego niedzielnego popołudnia, i moje oczy tak bardzo nabiegły łzami, tak cholernie bardzo, że zmiąłem kartkę w kulkę i odrzuciłem ją od siebie, przeklinając. – Eh bien, ça va, Marsjèn?[32] Tego samego dnia król wy dał belgijskim oddziałom rozkaz wy cofania się z okolic wokół fortów Antwerpii, ale na razie dalej staliśmy obozem koło Boortmeerbeek. Sły szeliśmy od zrozpaczony ch uciekinierów, że Niemcy przeprowadzali jeszcze więcej akcji odwetowy ch na ludności Aarschot w postaci doraźny ch egzekucji. Spędzali wszy stkich mieszkańców pierwszej lepszej wsi w jedno miejsce, trzęsący m się mężczy znom nakazy wali ustawić się w rzędzie, ogłaszali, że stopień oporu obliczono na jedną trzecią, i co trzeciemu strzelali w głowę, a kobiety i dzieci miały obowiązek odciągnięcia i pogrzebania zwłok. Kobiety, które traciły opanowanie, zabijano kolbą karabinu, podczas gdy dzieci wisiały im u spódnic. Podobno w Walonii te okrucieństwa osiągały jeszcze większą skalę; pewien mężczy zna na dowód miał przy sobie cuchnący kaszkiet, w który m kleił się rozpry śnięty mózg jego brata. Straty w oddziałach belgijskich by ły tak ogromne, że ich rozmiar dopiero z czasem dotarł do naszej świadomości. Z obu duży ch regimentów zginęło tak wielu ludzi, że połączono je w jedną grupę, nie większą niż pojedy nczy regiment w normalny ch okolicznościach. Potwierdzało to nasze przy puszczenia, że ściągnięte tam wojsko w ciągu ty godnia zmniejszy ło się o połowę. Kilka dni później, w ostatnim ty godniu tamtego okropnego sierpnia, wy darzy ł się koszmar Schiplaken.
2 Dzisiaj trudno już sobie wy obrazić, przez jakie opuszczone tereny maszerowałem z moimi ośmioma nowy mi kompanami z trzeciego batalionu drugiego regimentu liniowego. W okolicach Boortmeerbeek na odcinku półtora kilometra odpadło dwóch towarzy szący ch nam żandarmów: jeden z szy derczy m uśmieszkiem przy szedł mi oświadczy ć, że zwichnął sobie nogę, drugi po prostu przy znał, że się boi, ponieważ jeździec na koniu stanowi łatwiejszy cel niż piechota. Nie traciłem na to ani słowa i ruchem ręki dałem do zrozumienia, że mogą robić, co chcą. Ostrożnie szliśmy dalej. Nieustannie musiałem napominać swoich ludzi, żeby zmieniali kierunek, jak zające w szczery m polu. Wokół straży przedniej zauważono niemieckich zwiadowców. Mój mózg pracował na pełny ch obrotach i musiałem bły skawicznie podejmować decy zje, od który ch zależało nasze ży cie. Przekroczy liśmy drogę Leuvensesteenweg, skręciliśmy na południowy zachód w stronę Kampenhout. Po różny ch porzucony ch przedmiotach widziałem, że nasze oddziały przemaszerowały w niewłaściwy m kierunku. Wszędzie panowały zamieszanie i panika. W lasach Schiplaken, gdzie ze względu na piękno letnich krzewów i drzew chętnie by m usiadł do szkicowania, minęliśmy jeziorko, przy który m leżał niebieski płaszcz lansjera, pozostawiony obok żółtej piaszczy stej skarpy. Z oddali pomy ślałem najpierw, że to żołnierz z bronią do ataku. Insty nktownie uniosłem karabin; ale to leżał jeden z rozciągnięty ch rękawów. W swoich wspomnieniach ujrzałem kupkę niebieskobiały ch ubrań nad wodą w Port Arthur ledwie miesiąc wcześniej. Wy dawało się to wieczność temu, coś ze świata, który straciliśmy w ciągu kilku dni. Wchodziliśmy głębiej w dający osłonę las. Zapadł wieczór, zmrok utrudniał nam posuwanie się naprzód; do Kampenhout mieliśmy nie dotrzeć. Wszędzie leżały na ziemi jakby ołowiane kulki, ślady kartaczy i granatów rozpry skowy ch, wskazujące na to, że w lesie stoczono bitwę. Gdzieniegdzie spadał pocisk arty lery jski w odległości mniejszej niż sto metrów od nas. Ziemia drżała; widzieliśmy rozbry zgującą się ziemię, walące się z trzaskiem drzewa, czasem sły szeliśmy odległe krzy ki. Przemy kaliśmy chy łkiem dalej przez narastający mrok. Ostrzał z karabinów stawał się głośniejszy i wy dawał się przy bliżać. Zatrzy maliśmy się w umówiony m miejscu. Stał tam, Bóg wie skąd przy wieziony, kry ty wóz naszego regimentu. Rozkazałem swoim ludziom ustawić karabiny w kozły, z dwoma wartownikami na stronę wschodnią. Zdałem raport. Kilku oficerów przy by ło w ciszy, trzy mając konie za cugle. Wszy scy dostali do jedzenia chleb i ser. Trochę później przy szedł jeszcze jeden oddział. Ku mojemu zdziwieniu rozpoznałem wśród ludzi mojego kuzy na Renégo, drugiego sy na wuja Evarista – jego pierwszego sy na widziałem, jak umierał w płomieniach pieca. René by ł blady i wy czerpany. Czasu na rozmowę nie mieliśmy. Oficerowie dostali do spania snopki słomy z wozu, my, piechurzy, spaliśmy na ziemi. Pod
żadny m pozorem nie wolno by ło niecić ognia; ty lko pod wozem wisiała lampa naftowa, rzucająca słaby blask na nasz sztandar beztrosko ciśnięty między bagnety. Nie mogłem zasnąć. Widziałem, jak twarze śpiący ch przy delikatny m świetle żołnierzy wy glądały, jakby by ły koloru miedzi, z ciepły m odcieniem, który można dostrzec na obrazach Goi; zacieniona strona ich twarzy wy dawała się czarna jak u Murzy nów. Cicho wy jąłem z plecaka blok ry sunkowy i zrobiłem kilka pospieszny ch szkiców, trochę mnie to uspokoiło. Później, po wojnie, jedną z głów chłopaków namalowałem farbą olejną jako głowę Chry stusa. Zaraz potem chy ba mimo wszy stko przy snąłem, bo nagle podskoczy łem od silnego huku. Tuż przy wozie powstał lej od bomby, bagnety leżały porozrzucane dookoła. Z wozu zwisało kilka zniszczony ch instrumentów muzy czny ch. Z naszego sztandaru został wy rwany mały złoty lew. Upewniliśmy się, że nikt nie jest ranny, i ponownie się położy liśmy ; mech by ł miękki i chłodny. Ponieważ nieustanie by ło sły chać szelest, koło północy jeden z oficerów kazał kilku żołnierzom objąć wartę w koronach drzew. Ze spania niewiele już wy szło. Od drugiej w nocy najciszej, jak to możliwe, zaczęliśmy się zbierać. Teraz ze wszy stkich stron ściągał też cały regiment; żołnierze, krocząc w milczeniu, łączy li się w duże oddziały, z cichy m szmerem posuwające się szy bko przez las. W oddali, na jego skraju, zobaczy liśmy płonące gospodarstwo. Żółte płomienie wy soko strzelały fajerwerkami rozkładający ch się jak wachlarz iskier. Uformowaliśmy dwa fronty : jeden w kierunku Lowanium, drugi w kierunku Brukseli. Nieco później zwiadowca ustalił, że zbliży liśmy się na mniej niż trzy sta metrów do pozy cji Niemców. Nasz regiment zaczął gorączkowo kopać doły, żeby się zabezpieczy ć. Od czasu do czasu przez szarzy znę świtu przelaty wały kule. Łopaty napoty kały korzenie drzew, robota szła wolno i robiono przy niej zby t dużo hałasu. Nerwowość narastała, wszy scy gorączkowo pracowali. Z wy doby tej ziemi usy py wano szańce. Przy gospodarstwie widzieliśmy niemieckich żołnierzy uwijający ch się wokół żaru ognia jak diabelskie sy lwetki. Theo Carlier, chłopak, którego znałem jeszcze z odlewni żeliwa, od razu wy celował, lecz jeden z oficerów, sy cząc z wściekłości, przy skoczy ł do niego i ściągnął mu rękę w dół: czy ten głupiec nie rozumie, że ci Niemcy chodzą sobie ty lko jako przy nęta w nadziei, że Belgowie strzałem z karabinów zdradzą swoje pozy cje? W półmroku widzieliśmy na pobliskiej drodze kilka jadący ch niemieckich ambulansów. Poza ty m by ło cicho jak makiem zasiał. Padał deszcz, smród tlącego się popiołu szedł w naszą stronę. Nasze okopy nie by ły wy starczająco głębokie, siedzieliśmy w nich niewy godnie i z nogami na wpół podwinięty mi pod siebie, w mokrej ziemi, czekając, aż nadejdą rozkazy. Po godzinie miałem dość nudy i nicnierobienia. Przekradłem się do podporucznika z py taniem, czy mogę pójść na zwiady ; sto metrów dalej leżał gruby buk, powalony przez pocisk arty lery jski. Oficer skinął i szepnął: – Uważaj, jeśli popełnisz jeden błąd, wszy scy zginiemy. Theo Carlier poszedł ze mną. Przeczołgaliśmy się aż do pnia drzewa, poruszając się na łokciach i z karabinem gotowy m do strzału. Leżąc za pniem, dojrzeliśmy ku naszemu przerażeniu dwie zakamuflowane szczeliny karabinów maszy nowy ch na niemieckiej pozy cji. Policzy liśmy do trzech i jednocześnie wy strzeliliśmy trzy kule w każdą ze szczelin. Długo by ło cicho, ale kiedy wy stawiłem głowę ponad pień, rozpętało się piekło. Strzelano ukośnie
obok nas, żeby nas wy pędzić zza pnia. Siedzieliśmy w pułapce. Kule świszczały dokoła, uderzały w pień, odłamki drewna latały nam przy uszach. Nie mogliśmy zrobić nic innego, jak poderwać się i biec ile sił w nogach, przeskakując od drzewa do drzewa między kulami. Rzuciliśmy się do najbliższego dołu. Z powodu deszczu woda w nim znacznie się podniosła; większość żołnierzy siedziała teraz już po kolana w błocie. Niemcy nadal sy stematy cznie strzelali: najpierw kilka kul dla wy wołania reakcji, a gdy ty lko gdzieś poruszy ła się głowa, dawali ognia z karabinów maszy nowy ch. Tak przeczekaliśmy cały dzień. Oficerowie ustawicznie nakłaniali nas do spokoju i rozwagi. Nie by ło zaopatrzenia, nasze żołądki skręcały się z głodu. Czerpaliśmy brudną wodę z dołów, żeby mimo wszy stko coś pić. Kiedy znowu się ściemniło, kilku żołnierzy przy szło rozdzielać kule w dołach, inni roznosili paczki mokry ch sucharów. Mieliśmy świadomość, że siedzimy jak szczury w pułapce oblężenia. Las, który miał nam dawać ochronę, okazał się zasadzką. Nad ranem ponownie rozpoczął się ostrzał z obu stron, ale trochę dalej sły szeliśmy o wiele cięższą arty lerię. Koło południa część naszy ch chłopaków leżała już martwa przy dole, z którego chcieli wstać. Jeden z nich, który zamierzał sięgnąć po swój bagnet za wozem, leżał z otwarty mi oczami na widoku wszy stkich. Kula przeszła mu przez usta, ty ł jego czaszki by ł rozerwany. Krew spły wała w mokry mech. Ponownie nastał wieczór, a sy tuacja się nie zmieniła. Oficerowie by li trupio bladzi i wzburzeni szeptali między sobą po francusku. Przeczołgałem się do nich, ponownie zapy tałem, czy mogę pójść na zwiady. Odradzono mi to, domy ślano się wszędzie zasadzek, sieć zamknęła się wokół nas. Noc przebiegła przy odgłosie strzałów z karabinów w oddali, grzmotów moździerzy, dudnieniu przetaczający m się po lesie, wzbijający ch się gołębiach, które w ciemności ślepo latały między gałęziami, przy bladej poświacie ognia w oddali, taktak-tak karabinów maszy nowy ch; gdzieś w lesie pohukiwała sowa. Półksięży c wy sunął się zza chmur, rzucając na śpiący ch śmiertelnie niebezpieczny poblask. Przez pierwsze godziny trzeciego dnia nad zagonami i łąkami wokół lasu wisiała poranna mgła; zdawało się, że Niemcy się wy cofali. Z daleka widzieliśmy, jak kościół i domy w Elewijt zostały ostrzelane i podpalone. Zatrąbiono na zbiórkę w głębi lasu. Wszędzie z trudem podnosili się mężczy źni, jak golemy uwalniające się od gliny, poty kali się o ciała zabity ch towarzy szy. Drżący, ogłuszeni, zeszty wniali od bólu w plecach i ze strupami błota na mundurach staliśmy w niedbały m szeregu, na wpół opierając się o karabiny. Okazało się, że oblężenie zostało przerwane, zagadką by ło dla nas, jak to się stało. Widocznie Niemcy mieli inne zmartwienia niż nasz drugi regiment liniowy. Ostrożnie opuściliśmy las, w szeregach po pięciu i batalionami. We wsi widzieliśmy sy czące na deszczu ruiny domów, zwierzęta i ludzi zabity ch strzałami z moździerzy, wy palony kościół, który dopiero siedem lat wcześniej został uroczy ście poświęcony przez kardy nała Merciera. Ty le zostało po potwornej bitwie w Schiplaken, która miała trafić do wszy stkich podręczników.
* Zniechęceni wlekliśmy się dalej w naszy ch śmierdzący ch, parujący ch mundurach. Wzdłuż drogi podchodziły kobiety z chlebem, dzbankiem mleka, czasem z kawałkiem szy nki.
Wy mieniały nazwiska, py tały o los swoich sy nów. Między wsiami przy roda by ła piękna jak marzenie. W oddali letnie chmury pły nęły nad falujący m zbożem, grupki drzew na polanach dawały cień przeżuwającemu by dłu, jaskółki i skowronki koziołkowały w powietrzu, tu i ówdzie w przejrzy sty ch strumy kach bły szczały cierniki, rzędy wierzb koły sały swoje korony w ciepłej bry zie. Przy szli mi na my śl siedemnastowieczni holenderscy malarze pejzaży, spokój ich scen, korony drzew, tak jak malował je angielski malarz Constable, naszpikowane plamkami światła i cienia, spokój przedstawionego na nich ży cia. Nasz garnizon zakwaterowano ty mczasowo w pobliżu Mechelen, w Sint-Katelijne-Waver. Nadeszło zaprowiantowanie i zaopatrzono nas w nową amunicję. Dni spędzałem na szkicowaniu i ry sowaniu. Ponieważ nie miałem już ołówka, ostrzy łem kawałki węgla drzewnego z wy gaszony ch ognisk i nimi ry sowałem. Szło mi nawet lepiej niż grafitem; linie stawały się pełniejsze i szrafując cienie, można by ło uzy skać wiele niuansów. Niektórzy żołnierze chcieli, żeby m ry sował ich twarze, by mogli wy słać portret ukochanej. Nie miałem jednak niczego do utrwalania węgla drzewnego i ry sunki szy bko się zacierały. Niektórzy je wy rzucali; znajdy wałem moje zamazane portrety pomięte w rowie. Dowiedzieliśmy się, że Niemcy zapragnęli Brukseli i po ty godniu w okolicach Mechelen szy bko posuwają się znów na południe, w kierunku Vilvoorde. Do nas ty mczasem dotarło też już wy starczająco dużo opowieści o rzeczy wisty m zasięgu katastrofy w Schiplaken i duch walki rósł wraz z naszą zaciętością. Wśród stale coraz bliżej grzmocącego deszczu granatów i ciężkich pocisków arty lery jskich zbliżaliśmy się do brzegów Zenne przy Eppegem. Niemcy usadowili się daleko w głębi po drugiej stronie, strzegąc mostu z karabinami maszy nowy mi. Podczas rozstawiania naszy ch własny ch karabinów maszy nowy ch padł kapitan Maréchal, powalony kulą w żołądek. Żołnierz, który chciał mu pomóc, oberwał latający m dokoła żelastwem. Zostawiliśmy kapitana na pewną śmierć, razem z jęczący m żołnierzem, przeklinając, schowaliśmy się w trawie, próbowaliśmy podczołgać się bliżej. Most należało jak najszy bciej odbić, a w razie konieczności zniszczy ć, żeby odciąć nieprzy jacielowi drogę. Niemcy oddawali w naszą stronę swoje śmiertelne salwy metr nad ziemią, w ciągle zmieniający ch się odstępach, żeby uniemożliwić nam posuwanie się do przodu. Widzieliśmy, jak kule, iskrząc się, odbijają się od żelaznej poręczy mostu, wokół nas rozpry skiwała się ziemia. Przed nami otworzy ł się szeroki pas łąki, na której leżały trupy koni. Ich brzuchy by ły porozry wane, a w mazi, która wy pły nęła ze spuchnięty ch bebechów, czatowały wrony, które podry wały się za każdy m razem, gdy salwy szły w ich stronę. Zenne ostro się tam wije i mieliśmy nadzieję, że zakolami nagiego wału niepostrzeżenie przedostaniemy się bliżej. Niemcy naty chmiast nas przejrzeli; znowu przy naszy ch uszach zaświszczały kule. Dziesiątki z nas skry ły się za wałem. Paru chłopaków próbowało zobaczy ć, skąd nadciąga arty leria; przy najmniejszy m podniesieniu głów by ły one od razu odstrzeliwane, a ciała podskakiwały od śmiertelnego szoku i spadały z głuchy m trzaskiem. Czołgaliśmy się po nich, najbardziej płasko, jak potrafiliśmy, między salwami ciągle sły szałem ty lko: „Cholera, cholera, cholera”. Nie by ło już od tego ucieczki. Osiemnastoletni chłopak leżał w trawie, głośno becząc. Sy knąłem do niego, żeby się zamknął, cicho leżał i czekał. Nakazałem ludziom w pobliżu strzelać co dziesięć sekund, z karabinów nad głowami tuż nad wałem, za każdy m razem ten najbardziej oddalony po lewej i najbardziej oddalony po prawej razem z ty m pośrodku;
potem znowu żołnierze obok i ci obok środkowego, a potem znów ci po bokach i w środku; komendant przy taknął z aprobatą i kazał ten rozkaz przekazać dalszy m szeregom. Ta takty ka najwy raźniej sprawiła oczekiwane wrażenie, że jest nas wielu, bo ku naszemu zdumieniu ujrzeliśmy nagle przy krzakach za łąkami dwudziestu Niemców, którzy z rękami nad głową wy sunęli się do przodu, krzy cząc: – Nicht schiessen! [33] W swoich szary ch mundurach, w budzący ch lęk lśniący ch spiczasty ch hełmach kroczy li w naszą stronę wolno jak we śnie, groźni i ponurzy, nawet kiedy się poddali. To by li pierwsi Niemcy, który ch zobaczy liśmy z tak bliska. Otworzy liśmy usta ze zdziwienia. Wzięcie jeńców wojenny ch, zdoby cie pierwszorzędny ch karabinów maszy nowy ch niespodziewanie trafiło się nam jak ślepej kurze ziarno. Pierwszy szereg naszego regimentu wstał i ruszy ł w ich stronę. Naty chmiast pierwszy szereg Niemców upadł płasko na ziemię i zaczęły szaleć karabiny maszy nowe z krzaków z ty łu. Zmiotło dziesięciu chłopaków; inni bły skawicznie rzucili się z powrotem w trawę. Strzelano trzy dzieści centy metrów nad ziemią, ale też z ukosa, więc wiedzieliśmy, że przy najmniej jeden karabin maszy nowy by ł zainstalowany wy żej. Teraz sam kląłem, pieniłem się z wściekłości z powodu tego tchórzliwego podstępu i poległy ch wszędzie dokoła. Z karabinem gotowy m do strzału podczołgałem się bliżej. Kula przeszy ła mi menażkę na plecach, usły szałem szczęk ły żki i widelca. Śledząc linię strzału, po kilku minutach dostrzegłem w wizjerze karabin maszy nowy w koronie drzewa. Podczołgałem się za jedno z cuchnący ch końskich ciał i spokojnie wy celowałem; mogłem nie mieć szansy na drugi strzał. Zrobiło mi się niedobrze od smrodu, musiałem chwilę odczekać, aż opanowałem chęć wy miotów, długo celowałem w jego słabo widoczną twarz między liśćmi i strzeliłem. Widziałem, jak Niemiec odchy lił się do ty łu, karabin spadł na ziemię. Zawołałem: – Ognia! Ognia! Ognia! Wszy scy żołnierze na łące wy strzelali równocześnie dużą część swojej amunicji. W krzakach powstał chaos, łamały się gałęzie, głośno krzy czano, mieliśmy wrażenie, że się wy cofują. Komendant poprosił, żeby kilku ludzi zrobiło wzdłuż brzegów rzeki rozpoznanie, jak sprawa wy gląda po drugiej stronie; znowu wstąpiła w nas nadzieja na wy rwanie się z kleszczy. Nikt się nie zgłosił. Poprosił jeszcze raz. Ja sam pomy ślałem: to nie powinni zawsze by ć ci sami, niech raz spróbuje ktoś inny, mam tego dosy ć. Lecz znowu zapadła martwa cisza. Komendant zaklął, powtórzy ł py tanie. W końcu, z gestem dezaprobaty dla swoich towarzy szy, podniosłem rękę. – Très bien, Marsjèn. Faites attention, caporal.[34] – À vos ordres, mon commandant. Rozgory czony, przeklinając swoich kompanów, poczołgałem się po stromy m brzegu Zenne, bez jakiejkolwiek osłony, czepiając się darniny, żeby się nie stoczy ć do wody. Ty mczasem zapadał zmrok. Odgłos wzlatujący ch leśny ch gołębi, plusk szczura wodnego powodowały, że ze strachu serce podchodziło mi do gardła. Coś we mnie pękło w chwili, gdy niby to poddający się Niemcy rzucili się w trawę, cholerne łajdaki. Miałem ochotę mordować, mordować bagnetem, serce waliło mi jak oszalałe. Nagle usły szałem za sobą szelest. W tej pozy cji nawet nie mogłem się odwrócić i by łem pewien, że wy biła moja
ostatnia godzina. Dopóki nie usły szałem głosu zezowatego Rudy ego z Lossy straat: – Martienku, to ja, czołgaj się cicho dalej, będę cię osłaniał, zatrzy maj się za sto metrów, odwróć się i ubezpieczaj mnie, i tak do przodu. W ten sposób, narażając ży cie, po wy eliminowaniu każdego niemieckiego łba, który po drugiej stronie odważy ł się wy sunąć nad wał, dotarliśmy po godzinie do oddziału inży niery jnego, który – z dala od miejsca, gdzie nasi ludzie tkwili w zasadzce – budował prowizory czny most. Uderzenia ich młotków, które musieli owijać stale rwący mi się szmatami, by ły przy tłumione. Zostawiliśmy w trawie plecaki i ekwipunek; odłoży łem karabin na bok i chy łkiem przemknąłem ku oddziałowi inży niery jnemu, żeby powiadomić o pozy cji Niemców. Ponieważ zrobiło się ciemno, zezowaty Rudy sam przemknął z powrotem, żeby przekazać pozostały m pozy cję ty mczasowego mostu. Pół godziny później wskazaną przez nas drogą przy czołgali się ludzie, w sumie setka, wolny długi wąż, który poruszał się w trawie. W końcu wszy scy bezpiecznie przeszli przez most. Nikt mnie nawet nie pozdrowił, nikt nie wy raził ani słowa podzięki, nikt nie przy niósł mojego karabinu. Klnąc, przeczołgałem się z powrotem kilkaset metrów po trawiastej stronie, żeby go zabrać. Z półgodzinny m opóźnieniem dołączy łem do ostatnich szeregów. Tamtej nocy, tak wcześnie we wrześniu, złapał mróz. Poły mojego przesiąkniętego błotem płaszcza zrobiły się szty wne jak deski, a ja drżałem, szczękałem zębami tak bardzo, że my ślałem, że mi popękają w ustach. Jedliśmy jakąś zimną owsiankę zbożową, którą nałożono nam do pogięty ch, brudny ch menażek. Ponieważ moja przeciekała, musiałem ją podtrzy my wać ręką, która całkiem się brudziła od tej niesmacznej papki. – Eppegem, o w mordę, ubawiłem się – powiedział Carlier i klepnął mnie w plecy. – Zostawcie mnie wszy scy w spokoju – odwarknąłem, a gdy Carlier rzucił: „Oj, oj, oj”, usiadłem kilkadziesiąt metrów dalej i odwróciłem się do niego plecami. Zanim naszedł zimny poranek, w ostatnich chwilach nocy, w który ch każde ży we stworzenie drży na pokry tej rosą gołej ziemi, śniłem o swojej matce. Stała przy otwarty m grobie ojca, lało jak z cebra, na jej plecach przy kleiła się duża ciemna kartka papieru, położy ła ojcu jego pędzle obok trumny w otwarty m dole, w który m podnosiła się woda, i płakała – moja matka, która nigdy nie płakała. Stałem za nią i przeklinając, strzelałem z karabinu maszy nowego w groby na cmentarzu, ja, który wcześniej nigdy nie przeklinałem. Wtedy nagle się obudziłem; czułem, że jest mi niedobrze. Zwy miotowałem kwaskowatą papkę na trawę.
* Podarowano nam, wy czerpany m i zniechęcony m, kilka dni spokoju. W lekkim deszczu, pocąc się koło południa i drżąc, gdy zapadał wieczór, maszerowaliśmy do kilku wsi, o który ch nam zameldowano, że mieszkańcy musieli je przy musowo opuścić. W siarkowożółty m wieczorny m powietrzu dotarliśmy do opuszczonego przy siółka. Mały urząd gminy zajęli oficerowie i podporucznik; nas w grupkach po osiem osób plus sierżanta umieszczono w rozproszony ch domach. Mnie, Carliera, zezowatego Rudy ’ego, Antoine’a Derdey na, Damana i Boonego, Vinusa De Blesera, mojego kuzy na Renégo oraz chłopaka z okolic
Vilvoorde zakwaterowano, jak się okazało, w mały m gospodarstwie sto metrów za wsią. Ubodzy mieszkańcy zostali prawdopodobnie niespodziewanie wy pędzeni ze swoich domów przez Niemców, którzy najwy raźniej od razu ruszy li dalej. Krowy pasły się na trawie za ogrodem warzy wny m, kozy i króliki biegały po wy biegu, jakby nic się nie stało. Domek pachniał wilgotna słomą i spalony m drewnem. Na prosty m drewniany m gzy msie nad kominkiem stały portrety, które zdawały się patrzeć na nas napominająco: chłopstwo o kwadratowy ch głowach, pięści na podołku, ich spojrzenia pozbawione wy razu. Zdjęliśmy swoje ciężkie pasy, wy dałem rozkaz schowania plecaków na poddaszu i ustawienia karabinów schludnie rzędem pod ścianą w wąskim kory tarzu. Poszedłem sprawdzić w piwnicy, czy mogliby śmy się tam schronić podczas ataku arty lery jskiego. Ku mojemu zdziwieniu znajdowało się tam co najmniej sto kilo ziemniaków; stała też niecka z peklowaną wieprzowiną w smalcu. W długich rzędach na regałach zobaczy łem słoje z zaprawiony mi warzy wami i owocami, a poza ty m pięć otwarty ch gliniany ch dzbanów, który ch zawartość by ła posy pana warstwą soli. Derdey n przy szedł za mną. – Ha, ha, chomikujący chłopi – Wy szczerzy ł zęby. Znalazł butelkę jenevera, złapał ją, mówiąc: – Chcę się tu zesrać na podłogę i schlać. Głupio się śmiejąc, złapał się w kroku. Zanim się spostrzegłem, zdzieliłem go przez głowę. Upadł na regały ze szklany mi słojami, butelka roztrzaskała się na podłodze. Krwawił z nosa; musiałem się powstrzy my wać, żeby go dalej nie tłuc. – Idź na górę i sprawdź, czy jest wy starczająco dużo naczy ń i sztućców, żeby nakry ć do stołu dla dziewięciu ludzi – warknąłem do niego. Zataczając się, ruszy ł po schodach, a kiedy ja sam wy szedłem na górę, akurat jeszcze zobaczy łem, jak odwraca portrety chłopów twarzami do ściany kominka. Vinus wszedł z ogrodu, zapy tał Derdey na, co my śli o ty m, żeby śmy zabili króliki na obiad, zanim Niemcy wrócą, żeby je pozjadać. – Zapy taj Urbaina – odparł Derdey n – on jest szefem. Spojrzałem w jego obłudne, fałszy we, uległe oczy. – Dobrze – zgodziłem się – zrobimy na wieczór ziemniaki z królikiem, a w ogrodzie leży wy starczająco dużo opadły ch owoców na mus jabłkowy. Chłopak z Vilvoorde powiedział, że w okolicy mieszka jego ciotka, i zapy tał, czy może u niej spędzić noc; przy niósłby chleb na śniadanie. Dałem mu pozwolenie i rozkazałem zameldować się następnego dnia przed ósmą. Daman i Derdey n stali na dworze, wpatrując się w niebo, żeby ustalić, skąd nadbiegają wzmagające się grzmoty. Nagle przez wieś i łąki przetoczy ła się ściana ogłuszającego huku. Wprawiła mury w drżenie. Zaraz po ty m usły szeliśmy dwa ciężkie uderzenia, jedno z nich dosięgło nawy wiejskiego kościoła, drugie spadło na pola, trzecie miało miejsce nieco później, blisko małej zagrody, w której się znajdowaliśmy. Szy by w przednim pokoiku zadzwoniły i rozleciały się na kawałki; kilka rzędów dachówek zsunęło się na ziemię, roztrzaskując na pły tkach przed domem.
Na chwilę zrobiło się cicho. Potem usły szeliśmy głos wołający : – Tu jest piwniczka z winem! Uderzenie jednego z pocisków arty lery jskich trafiło w sąsiedni dom; ziejący otwór na poziomie ulicy odsłonił dużą liczbę kosztowny ch butelek w kamienny ch niszach. Daman i Derdey n rzucili się na nie. Podporucznik by ł szy bszy od nich, zagrodził im drogę. Wrzasnął po francusku, że dla każdego żołnierza jest jedna butelka, a kto zostanie przy łapany z dwiema, będzie ukarany. Daman i Derdey n wrócili z butelkami, Vinus, Boone i zezowaty Rudy poszli po swoje. – Wy starczy już tego dla dziewięciu ludzi – powiedziałem do Carliera, który obierał ziemniaki przy ty lny ch drzwiach i wzruszy ł ramionami. Trochę później usły szałem krzy ki podporucznika. Geert, handlarz ry b, i Peutie, złodziej psów, zostali powaleni na podłogę, butelki, które schowali pod płaszczami rozbiły się, zabarwiając mundury na fioletowo. Krzy wy Segers wtargnął do wiejskiej piekarni i zwy cięsko wy szedł na zewnątrz z płaskim koszem ciastek i bułek. Trzy mał je wy soko nad głową, wołając, że każdy może sobie coś wy jąć, ty lko ma nie patrzeć, co bierze. Potknął się i ostatecznie wy lądował ze swoim koszem na bruku wśród napierający ch chłopaków. Każdy łapał, co ty lko wpadło mu w rękę, by ły śmiech, szturchanie, przekleństwa i krzy ki. Komendanci dali im wolną rękę. Około dziesiątej tamtego wieczoru spokojnie dy miły kominy zajętej wioski, z dala od wszelkiego wojennego hałasu, na drogach pachniało duszony m mięsem, jedliśmy królika w brązowy m sosie. Lało się wino, gdzieniegdzie by ło sły chać śpiewanie piosenek. My też śpiewaliśmy, trącaliśmy się kieliszkami i objadali, śmialiśmy się, jakby śmy by li na wiejskiej zabawie. Po posiłku siedziałem na dworze na stołku zaraz za oborami dla krów i po raz pierwszy od długiego czasu poczułem odrobinę spokoju. Powietrze by ło przejrzy ste, Wenus przebijała się nisko nad sadem, Wielka Niedźwiedzica wolno ciągnęła swoje taczki po nocny m niebie, trawa pachniała świeżo, wprawiając mnie w lekkie oszołomienie. Moje my śli pobiegły ku domowi, w który m matka by ła teraz sama z moimi dwiema siostrami. Dwaj bracia by li za młodzi na wcielenie do wojska, nie wiedziałem nawet, gdzie się podziewają. Widziałem zmarłego ojca, który siedzi pochy lony za piecem, paznokcie jego szczupły ch rąk z czarny mi obwódkami, jego jasne brwi. Akurat pomy ślałem, że mógłby m z pamięci nary sować jego twarz, gdy rozpętało się piekło. Atak karabinów maszy nowy ch z nisko przelatującego małego samolotu szedł w parze z grupami przy puszczający ch szturm i strzelający ch dokoła siebie Niemców. Czegoś takiego nigdy nie widzieliśmy. Ze wszy stkich stron padał deszcz kul. Daman, który dopiero co stał w drzwiach wejściowy ch i palił papierosa, leżał teraz martwy w kory tarzu, po posadzce pły nęła kałuża krwi, jego szy ja wy dawała się podarta kulami na strzępy, a głowa przy mocowana do ciała ledwie kilkoma tkankami. Równocześnie usły szeliśmy ostrzał z moździerzy. Pocisk arty lery jski uderzy ł w obory, spod który ch dopiero co pierzchnąłem, i sły szałem, jak by dło żałośnie ry czy i rzęzi. Wpadłem do domu. Mężczy źni uciekli do piwnicy, ich karabiny leżały rozrzucone w kory tarzu. Zgarnąłem je, zrzuciłem ze schodów i zawołałem do ludzi, że mają naty chmiast wy jść na górę. Zewsząd w nocy dochodziło
wołanie i krzy ki; w centrum wsi nad niskimi dachami kłębił się pomarańczowy dy m, to, co pozostało z kościoła, od nowego uderzenia stanęło w płomieniach, krzy czano w agonii i ze strachu, nisko nad naszy mi głowami przeleciały nagle chmary szpaków, trafiona została gdzieś studnia, szlam spry skał fasady i drzwi, okien wtedy już nigdzie nie by ło. Kazałem swoim ludziom szy bko przekraść się jeden za drugim za gospodarstwami wokół środka wsi, by podejść bliżej, sam szedłem jako ostatni. W padający m z przeciwnej strony świetle rozgorzały ch płomieni zobaczy liśmy dwudziestu Niemców spory kawałek przed nami, pobiegliśmy przez ogródki i skręciliśmy za placem kościelny m, gdzie ich przy uważy liśmy. Przy mierzali się właśnie do natarcia na urząd gminy, w który m zabary kadowali się oficerowie i podporucznik. Skoczy łem do przodu, dałem swoim ludziom znak, żeby wszy scy równocześnie otworzy li ogień. Nasza salwa trafiła Niemców w plecy, padli, jeszcze zanim się zdąży li zdziwić. Dwóm udało się odwrócić, Vinus upadł na ziemię, krzy cząc z bólu, ponownie wszy scy otworzy liśmy ogień, ostatni Niemcy walnęli o bruk. Rozgardiasz ucichł. Nagle sły chać by ło ty lko trzepot skrzy deł wzbijający ch się leśny ch gołębi i huczenie pożarów. Gdzieś w oddali pies wy ł jak wilk. Droga Mleczna skrzy ła się nieskończenie daleko w czarnej czeluści, w której obraca się w kółko ta głupia planeta. Przesunęliśmy się wzdłuż frontów domów z karabinami gotowy mi do strzału i nasadzony mi bagnetami, obawiając się zasadzki, ale niczego więcej nie by ło. Jeden z oficerów wy jrzał przez okno na górny m piętrze urzędu gminy. Obok niego ujrzałem strzelca karabinu maszy nowego, który mu zawsze towarzy szy ł. Machnąłem do nich, wołając, że jest bezpiecznie. Tu i ówdzie sły szeliśmy jęki ranny ch. Oficerowie jeden za drugim wy chodzili na zewnątrz, również chłopcy wy szli teraz z domów, niektórzy jeszcze pijani i otumanieni. Straciliśmy dwudziestu ludzi. Oficer klął pod nosem, po obu stronach głównej ulicy postawił kilka wart w rozproszony m szy ku, z każdej strony na wy sokości pierwszego piętra kazał umieścić karabin maszy nowy. – Pozostali idą teraz spać – zarządził – jutro znowu jest dzień. Do mnie powiedział: – Marsjèn, postaram się, żeby ś za to otrzy mał stopień. Zasalutowałem i wróciłem do swoich ludzi. Jęcząc i modląc się o śmierć, Boone leżał przed drzwiami naszej kwatery. Mundur pękł mu na piersi, nabrzmiewające wnętrzności by ły widoczne między lśniący mi guzikami mary narki. Zwy miotował na własną twarz. Wy tarłem go swoją brudną chusteczką. Zakląłem, ponieważ wcześniej w ciągu dnia przez głupotę Derdey na rozbiła się w piwnicy butelka jenevera. Boone nie męczy ł się długo. Krew z jego nosa i ust nagle zgęstniała i ściemniała, gulgotała i bulgotała, jego wzrok by ł rozbiegany, chwilę później stracił przy tomność, a po paru minutach nie ży ł. Zamknąłem mu oczy i kazałem swoim ludziom wy kopać dół za domem. Położy liśmy Boonego i Damana obok siebie, przy kry liśmy ich warstwą słomy, zanim ich zakopaliśmy. Theo Carlier zrobił pry mity wny krzy ż z kilku desek i nożem wy ciął w drewnie ich nazwiska. Zapadła noc, rosa osiadła na liściach, trawie i gałęziach. Świat by ł spokojny i niezrozumiały. Poły skując, rósł wschodzący księży c, ponadczasowy i wielki jak we śnie, jak żółty kawał sera za rzędem szumiący ch topoli. Modliłem się do Matki Bożej
Siedmiobolesnej, py tałem ją, dlaczego odwróciła swe oblicze od naszego świata. Głęboko wdy chałem ziemisty zapach jesiennej nocy, w który m unosił się ostatni ślad dy mu z prochu. Weszliśmy do środka, spałem w piwnicy na odrobinie słomy. Zezowaty Rudy, Carlier i Derdey n ułoży li się na ziemi. Jeden po drugim zapadali w bezmiernie głęboki sen, sen, który przy pominał powolne gaszenie światła, dużego dalekiego światła, które kilka godzin później na nowo przebijało się przez małe piwniczne okno, podczas gdy ptaki śpiewały jak oszalałe w stary ch jabłoniach, a kogut piał na kupie nawozu przy zniszczonej przez pociski stodole.
* Zanim ruszy liśmy dalej, wy doiliśmy dwie wolno chodzące krowy, napełniłem po brzegi bidon wy jęty z plecaka Boonego. Zabrałem jeszcze nieuszkodzoną menażkę po zabity m Damanie. Tak ruszy liśmy, z głową ciężką od wina z poprzedniego wieczoru, zgodnie z rozkazami wy marszu znowu na zachód w kierunku Humbeek. Po paru kilometrach wy strzeliły korki kilku bidonów: niektórzy żołnierze napełnili je pozostały m winem, lecz w wy niku potrząsania i narastającego ciepła zawartość zaczęła fermentować. Wy strzeliła łukiem na ich kołnierze i włosy, spły wała im po szy i i na kurtki. Ku uciesze inny ch szli dalej, przeklinając, w zabarwiony ch na fioletowo mundurach, otoczeni mgiełką kwaśnego alkoholu. Po południu zaczęło mży ć. Morale skacowany ch żołnierzy nikło w oczach. Obsuwaliśmy się na tłustej glinie polny ch dróg i śliskich jak lód, wy boisty ch kocich łbach podziurawiony ch od pocisków ulic. Ze szkoły dla chłopców, która została częściowo zmieciona przez pocisk arty lery jski, niespodziewanie wy biegło kilka sióstr. Przy gotowały duże ilości zupy, ponieważ sły szały o naszy m przy by ciu. Rozdzielały też puszki sardy nek i wołowiny. Oficerowie wołali, że nie możemy tracić czasu. Każdy napy chał plecak do pełna i z niechęcią ruszał dalej. Ty mczasem deszcz lodowato i nieprzy jemnie smagał nas po twarzach. Gdzieś za piaszczy sty m wałem natknęliśmy się na ślady wcześniejszy ch walk. Z pusto stojący ch domów przy niesiono okiennice i drzwi, leżały przerzucone przez małe kanały i doły. Za ty m znajdowały się opuszczone okopy, częściowo zakry te deskami i łatami. W błotnisty m dnie widzieliśmy odciski butów, ślady poślizgnięć i wy grzeby wany ch w pośpiechu rowów. Poprzednia kompania mogła stąd wy ruszy ć najwy żej półtorej godziny wcześniej. Dostaliśmy rozkaz poprzenoszenia wszy stkich desek, drzwi i okiennic i uży cia ich przy kopaniu okopu kilkaset metrów dalej. Sens tej wy czerpującej targaniny całkowicie nam umknął, dopóki w krzakach oddalony ch o kilkaset metrów nie zauważy liśmy wzmożonego ruchu. Wszy scy dostali rozkaz bły skawicznego pochy lenia się i wy kony wania całości prac w pozy cji czołgającej. Pły tkie doły z trudem kopano dalej na leżąco. Pot i deszcz spły wały nam po karku i plecach. Ponieważ wtedy nad Zenne wy szedłem z tego bez szwanku, ponownie otrzy małem polecenie udania się na zwiady i przeczołgania aż do następnego kanału za łąkami. Podporucznika, który teraz wy dawał rozkazy, Laurensa de Meestera, znałem jeszcze ze szkoły wojskowej w Kortrijk; miał dla mnie uznanie i bez ceregieli oraz zbędny ch słów dał mi to odczuć, powierzając takie zadania. Razem z Carlierem i Derdey nem do jakiejś piątej przekradaliśmy się wokół obozu Niemców. Zrobiłem szkic z jak najdokładniejszy m usy tuowaniem ich okopów; poszły na to ostatnie moje kartki zabrudzonego papieru do ry sowania.
Pod wieczór znowu musiałem pójść na rozpoznanie; cisza w zestawieniu z wy raźny mi śladami, które znaleźliśmy, wy dała się oficerom podejrzana. W zimnej wieczornej mgle błoto szty wniało w nieregularne twarde karbowania, które utrudniały czołganie się. Kiedy zbliżaliśmy się do skraju wsi na lewo od zagajnika, nagle znikąd nadbiegł potężny czarny koń. Prawie otarł się o nas w galopie, a gdy nas dostrzegł, popędził na pastwisko po naszej lewej i głośno pry chając, wy rzucił wy soko ty lne nogi, pozby wając się przy ty m zawartości toreb wiszący ch u siodła. Po ekwipunku od razu by ło widać, że chodzi o konia wrogich oddziałów. Zwierzę zniknęło tak, jak się pojawiło. Sły szeliśmy cichnące głuche dudnienie kopy t na pastwisku. Naty chmiast przemknąłem chy łkiem bliżej, znalazłem w trawie książkę z mapami topograficzny mi, kompas, lornetkę, notatnik. Kiedy kry ci przez ciemność wracaliśmy wy prostowani na nasze pozy cje, usły szeliśmy naraz, że koń się do nas zbliża. Gdy się obejrzeliśmy, zobaczy liśmy duże brązowe oczy jasno lśniące w nocny m mroku. Zwierzę postępowało krok po kroku, posłusznie, jakby rozpoznawało w nas swojego pana. Carlier, który w gospodarstwie rodziców nauczy ł się, jak się obchodzić z końmi, złapał go za cugle. Zwierzę, parskając, najpierw kilka razy gwałtownie szarpnęło głową, ty lny mi nogami deptało błoto, a potem pozwoliło się poprowadzić. Tak dotarliśmy do naszy ch okopów, ku wielkiemu zaskoczeniu podporucznika, który od razu wszy stko dokładnie przeanalizował. Ludzie się przy patry wali, apaty cznie jedli to, co w południe dostali od zakonnic przy szkole dla chłopców. Na blady m niebie pojawiły się ciemne rozstępy ; przebijały przez nie gwiazdy, szy bko się oziębiło. Ziemia parowała chłodem, wy glądała jak nieznana planeta z zimnej próchnicy, a my, maleńcy i drżący, siedzieliśmy sklejeni niczy m muchy w miodzie. Śniłem tej nocy o sy nu kowala z wy palony mi do białości oczami; mówił do mnie, ale nie mogłem go zrozumieć. – Niemogęzrozumieć – powtarzałem, on wy pluwał w moją stronę bąbelki śliny, wy palały mi twarz jak rozżarzone żelazo. Kiedy się obudziłem, dotarło do mnie, że to krople deszczu. W kwaskowatej porannej mgle niezadowolony i dy goczący naciągnąłem kapotę na głowę.
* Niedziela rano, w żadny m kościele w okolicy nie bito w dzwony, stada wron latały nad połamany mi topolami i zawalony mi domami po drugiej stronie. Każdy z nas dostał po dwa wojskowe suchary i kubek gorącej kawy. Chciwie złapałem ciepły garnuszek, chciałem się napić, ale sparzy łem sobie wargi; pospiesznie odsunąłem głowę, chciałem podmuchać na kawę, gdy jedna za drugą między kubkiem a moimi ustami przeleciały dwie kule w stronę wrót stodoły, gdzie sierżant nalewał kawę. Kule trafiły go w szy ję, zginął na miejscu, uderzy ł w drzwi stodoły, osunął się jak lalka. Wszy scy krzy czeli i chowali się w okopach, sięgali po karabiny. Podporucznik de Meester wrzeszczał rozkazy. Mnie rozkazał pobiec z dwudziestoma czterema ludźmi dwieście metrów na prawo, tam położy ć się na czatach i strzelać do wszy stkiego, co się rusza. Prześlizgiwaliśmy się przez trawę jak węgorze, dotarliśmy do pola ziemniaków – niespodziewane szczęście z uwagi na podwy ższone zagony, które nas osłaniały. Kiedy się ostrożnie podnosiliśmy, widzieliśmy ty lko opuszczone pola, a setki metrów dalej
samotny niski chłopski dom. Kiedy jednak spojrzałem przez niemiecką lornetkę, powierzoną mi przez de Meestera, zobaczy łem drżące i przesuwające się kępki trawy, łąkę w natarciu, bezgłośną i zdradliwą. Ten wrogi regiment musiał nas śledzić już od wczoraj i niewątpliwie zamierzał niespodziewanie i całkowicie nas wy mordować. Nagle dostrzegliśmy, że małe okno dachowe chłopskiego domu bły snęło we wschodzący m słońcu. – Tam instalują karabin maszy nowy – szepnąłem do swoich ludzi. Rozkazałem wszy stkim dwudziestu czterem po odliczeniu równocześnie wy palić w okno. Salwa rozbrzmiała jak z jednego karabinu. Przez lornetkę zobaczy łem sześciu, siedmiu mężczy zn w pośpiechu wy biegający ch z domu. Naty chmiast zaczęto strzelać na chy bił trafił przez liście, pola ziemniaków, my jednak leżeliśmy bezpiecznie za wałem. Widziałem, jak łąka przesuwa się dalej w naszą stronę, faluje, porusza się i wije. Moje serce biło dwa razy szy bciej. Zmarnowaliśmy dużo amunicji, każdemu pozostało zaledwie po dziesięć kul. Ponadto by liśmy odcięci od głównego regimentu. Kazałem puścić salwy wachlarzem i nisko przy ziemi, po jednej kuli równocześnie przez wszy stkich dwudziestu czterech. Ży wą łąkę ogarnął zamęt; przez długi czas nie strzelano w odpowiedzi. Nagle zobaczy liśmy nadlatujące pociski, które spadały kilkaset metrów za nami. Niemcy uznali, że nasze oddziały dostaną wsparcie, i próbowali je odciąć. Po raz pierwszy poczułem śmiertelny strach. Obok mnie, wy raźnie to czułem, młody żołnierz narobił w portki. Dy gotał na cały m ciele, a karabin odłoży ł na bok. – Kapralu – spy tał – czy mogę... – Zamknij się – uciąłem. – Mamy teraz inne zmartwienia niż twoje spodnie. Znowu na jakiś czas zapadła cisza. By ła prawie dziewiąta. Przy puszczałem, że wróg nie odważy się wejść w pole ziemniaków. Odetchnęliśmy. Zachęcająco skinąłem głową do spanikowanego chłopaka. Raptem niecałe dziesięć metrów od nas wy skoczy ł niemiecki oficer i skierował pistolet na mnie, ponieważ właśnie chciałem wy jrzeć ponad zieleń. Wy palił dwa razy. Ziemia pry snęła mi w twarz, kiedy się kry łem. Naty chmiast znów wy skoczy łem i strzeliłem szy bciej niż on; dał się zaskoczy ć, padł do ty łu i więcej się nie poruszy ł. Każdy z nas miał jeszcze pięć kul, utknęliśmy w martwy m punkcie. Sto metrów za nami spadały granaty moździerzowe i pociski arty lery jskie, cała okolica została przeorana. Przed nami znajdowała się nieznana liczba Niemców gotowy ch, żeby nas, ledwie dwudziestu ludzi, wy rżnąć. Popatrzy łem na twarze chłopaków. W napięciu wlepiali wzrok przez trawę, w każdej chwili gotowi na widok wy łaniającej się tuż przed nosem pikielhauby. Mieliśmy za mało amunicji, żeby dla odstraszenia strzelać na oślep. Przy szło mi do głowy, że podporucznik obiecał dać znak gołą szablą, gdy będzie bezpiecznie, żeby przeczołgać się z powrotem. Z Molenheuvel, gdzie leżeli zaczajeni koło stodoły, nie dochodził żaden dźwięk ani znak. W takim razie wracamy na własne ry zy ko, pomy ślałem i dałem rozkaz najbardziej oddalonemu żołnierzowi po lewej, żeby się zerwał i wracał biegiem. Po trzech skokach padł martwy. Kiedy znowu przez długi czas by ło cicho, ponownie dałem rozkaz żołnierzowi z samego przodu, żeby się zerwał i jak najszy bciej pobiegł z powrotem. Zwalił się po dziesięciu metrach, podziurawiony niewidzialny m ogniem,
który przelaty wał tuż nad polem ziemniaków. Czułem, że nienawiść pali mnie niczy m podnoszący się kwas żołądkowy, gorzka żółć, która wzbiera w moim ciele i sprawia, że kręci mi się w głowie od głupiej, pchającej ku śmierci energii. Miałem jeszcze dwie kule. Przesunąłem plecak tak, żeby wisiał mi na prawy m boku i chronił od postrzału, zerwałem się, pobiegłem ile sił w nogach na skraj przy ległego pola. Czułem latające wokół mnie kule. Kołnierz mojego płaszcza się oderwał, gorący doty k niemal musnął mi kark. Zaraz potem zostały przestrzelone rzemienie mojego plecaka, potknąłem się, przewróciłem o własny karabin i po prostu znalazłem się na skraju pola buraków z twarzą w ziemi. Karabin leżał trzy kroki za mną. Serce waliło mi jak oszalałe. Przeczołgałem się z powrotem na plecach, delikatnie przy ciągnąłem broń za pasek. Moi ludzie patrzy li na to sparaliżowani strachem. Gestem dałem znać, żeby rzucili mi swoje kule. Dziesięć naboi plasnęło wokół mnie w sy pką ziemię, do każdego ostrożnie się podczołgiwałem. Kiedy wszy stkie zebrałem, starannie wy tarłem je do czy sta, załadowałem karabin i strzelałem tuż nad ziemią, gdy ty lko coś się poruszy ło. Po trzech razach przez parę minut by ło cicho. Głośno zakaszlałem i skry łem się za wałem. Od razu strzelono w moją stronę, ja również naty chmiast strzeliłem. Ciemna postać poderwała się z krzy kiem i upadła na wznak. Potem zapadła cisza. Dałem swoim ludziom znak, żeby przekradli się do mnie jeden po drugim. Po stu metrach czołgaliśmy się na rękach i stopach, a po kolejny ch stu poderwaliśmy się i pobiegliśmy najszy bciej, jak się dało, lecz nic więcej się nie poruszy ło. Zdy szani siedzieliśmy przy stodole. Nikt się nie odzy wał. Ze wszy stkich stron nadchodzili żołnierze, niektórzy ranni i z ciemnoczerwony m bandażem na ramieniu, piersi lub nodze – bandażem zrobiony m z pasków własnej bielizny. Inni przy chodzili do naszego obozu ubłoceni, kulejąc, jak zombi, ży we trupy z oczami bły szczący mi w czarny ch twarzach. Tu i ówdzie w bliskiej odległości sły szeliśmy na polu rzężenie i jęczenie, nie wiedzieliśmy gdzie i nie odważy liśmy się ruszy ć zza osłaniającej nas ściany. Niemiecki koń został już zaszlachtowany, kilku żołnierzy bagnetami obdarło go ze skóry, a duże kawałki mięsa ułożono w stertę na stalowy ch drzwiach. Nie można by ło rozpalić ogniska, żeby je upiec; z mięsa unosił się zapach krwi, od którego robiło się niedobrze. Wieczorem, błądząc w całkowity ch ciemnościach, przy nieśliśmy dwóch moich poległy ch chłopaków. Sanitariusze poszli poszukać na polu jęczący ch ranny ch. Mój kuzy n René zginął niecałe sto metrów od miejsca, w który m sami stoczy liśmy walkę. Nie zobaczy łem go; sanitariusze już go zabrali. Zapewniono mnie, że nie cierpiał i „poległ na polu chwały ”, pusta formułka, którą wszędzie sły szeliśmy, na całe to odrażające umieranie wokół nas. Jego butów zażądał dla siebie ktoś inny – butów mojego kuzy na Renégo, bladziocha i py szałka, który marzy ł o ty m, żeby zostać szewcem. Jak przekazać staremu kowalowi Evaristowi, że stracił również drugiego sy na? Przemieściliśmy się do Zaventem. Długo klęczałem w kościele przy boczny m ołtarzu z obrazem mojego patrona. Dostaliśmy od podporucznika dodatkowe racje, gratulował nam odwagi i zimnej krwi. Mnie ży czliwie poklepał po ramieniu. – Tu as fait ce que tu pouvais, Marsjèn, ne t’en fais pas trop.[35] Kiedy tamtego wieczoru się położy łem, płakałem jak dziecko, z różańcem zaciśnięty m
w dłoni. W wielkim zamęcie modliłem się, żeby stłumić krzy k na całe gardło, który niczy m burza przewalał się po mojej skołowanej głowie i wy dawało się, jakby moja modlitwa naty chmiast ginęła w wewnętrzny m nieznośny m hałasie. Potem, po godzinie przy musowy ch modłów, nagle znowu usły szałem te dudniące, dalekie organy i zapadłem w sen.
3 Bitwa nad Izerą, październik 1914 roku Z mobilnego i uwikłanego w nieustanne akcje wojska liczącego sto dwadzieścia ty sięcy ludzi zostaliśmy zdziesiątkowani do nieregularnej zgrai, która dawała sobie radę, jak wy padło, dziesiątki razy w ostatniej chwili uniknęła śmierci, nieczuła na wrzody, pęcherze, dolegliwości i zranienia, który ch nabawiliśmy się od szorstkiego materiału noszonego wszędzie po błotnisty ch polach i w opuszczony ch wsiach. Zmęczeni na duszy i ciele, z karabinami, które jeszcze strzelały, lecz który m brakowało już precy zji z powodu wy robiony ch wy lotów luf, dostaliśmy w pierwszy m ty godniu października rozkaz przemieszczenia się marszobiegiem do oblężony ch wałów w południowo-zachodniej Flandrii. Po trzech dniach minęliśmy Jabbeke, dzień później udaliśmy się do Ostendy i rozdzieliliśmy w Middelkerke. Zakwaterowano nas w pusty ch domach, rzuciliśmy się na ciepłą kawę i kanapki, zasnęliśmy na cienkiej warstwie słomy, którą rozsy pano na podłogach z desek. Kilka godzin później obudzili nas trębacze i dobosze batalionu. Aby naszą otępiałą, wy czerpaną grupę nieco oży wić, dali nam po kubku kawy i po parę wy schnięty ch sucharów, które przeły kaliśmy w ciszy pełnej westchnień. Zaraz potem dostaliśmy rozkaz nowego marszobiegu – nie wiedzieliśmy dokąd. Sły szeliśmy od posłańca, że podobno Gandawa padnie; strach chwy cił mnie za gardło, kiedy pomy ślałem o matce. Szemrano, że Middelkerke to pułapka: z morzem za plecami nie mieliśmy dokąd uciekać przed atakujący mi oddziałami niemieckimi. Oficerowie wrzeszczeli, że mamy się zamknąć i iść dalej. Stopy miałem w strzępach, krew krzepła na moich szorstkich skarpetach, przez co coraz bardziej ocierały mi rany. Przy każdy m kroku uty kałem z bólu. Sły szałem, jak mówiono, że wkrótce zmienią nas oddziały angielskie i francuskie. Podobno. Kulejąc jak banda obdartusów – czako już dawno odrzucone, podziurawione od kul albo zdeptane, zastąpione zrabowany mi czapkami policy jny mi, kaszkietami i kapeluszami, spod który ch zwisały zmierzwione włosy ; wy sokie buty znalezione w gospodarstwie, buty zabity ch Niemców, plecaki z powiązany ch ze sobą szmat; ubłocona czereda zobojętniały ch nieszczęśników, którzy sarkając i stękając, posuwali się do przodu ku niewy obrażalnemu – pod nisko wiszący mi chmurami przeory waliśmy grząskie drogi chłostanej deszczem krainy. Chwilę po południu staliśmy w Ichtegem, czekając na rozkazy ze sztabu generalnego. Po ponad godzinie rozważań dowództwo wojska zdecy dowało, że mamy zrobić w ty ł zwrot. Protest tak bardzo się nasilił, że oficerowie wy ciągnęli szable i krzy czeli aż do ochry pnięcia, żeby uspokoić zgraję wy chudzony ch cieni. By ło przeklinanie, tupanie nogami, niektórzy rzucali się w trawę, zdejmowali buty ze zraniony ch stóp i wołali, że się więcej nie ruszą. Paru Walończy ków zaczęło beczeć jak owce:
– Armée bête, armée bête. Oficerowie popadli w nieskry wane zakłopotanie. Wy stąpiłem z szeregu, rozgory czony, ponieważ właśnie się dowiedziałem, że dzień wcześniej moja matka i siostra Clarisse przy jechały do Jabbeke, a mnie odmówiono przy witania się z nimi. Powiedziałem podporucznikowi de Meesterowi, że ludzie powinni najpierw dostać kilka godzin na odpoczy nek. Ty ch godzin nie dostaliśmy, przy szły rozkazy. Stwierdziłem, że w takim razie lepiej, żeby je nam przekazano, by śmy przy najmniej rozumieli sens tego wszy stkiego. – Martien – powiedział de Meester – nie podskakuj wy żej swojego ty łka. Wściekli zebraliśmy wszy stkie siły, poszliśmy z naszy m regimentem do Mannekensvere przez jedy ny most na drugą stronę Izery, gdzie przy zakolu na wy sokości Tervaete w końcu zarządzono postój. Po drodze oficerowie dali nam jednak parę razy odpocząć. Wy praliśmy zakrwawione, brudne skarpetki w strumy ku, przez minutę pomachaliśmy trochę nogami w zimnej wodzie. Dzieliliśmy między sobą talk. W końcu wy czerpani zwaliliśmy się na brzegi Izery. Od gładko prześlizgującej się wody odbijało się ciche nawoły wanie leśny ch gołębi wieczorową porą. W miękkim błocie widziałem świeże odciski kobiecego buta i dziecięcy ch stóp. Okolica wy dawała się jednak całkowicie opuszczona. Krowy i konie stały gdzieniegdzie samotnie na pusty ch polach. Ponownie rozdzielono suchary – duże blaszane pudełka Biscuits Parein, pudełka, o które walczono, gdy by ły opróżnione, bo można w nich by ło poręcznie przechowy wać różne drobne przedmioty. W nocy, zamiast spać, dalej gorączkowo pracowaliśmy. Tępy mi piłami, które mieliśmy przy sobie, należało ściąć tuż nad ziemią rząd wierzbowy ch pni; leżące drzewa i korony miały nas osłaniać przed wiatrem i deszczem. Najdłuższe pnie by ły przecinane wzdłuż, aby ich uży ć do przy kry cia części okopów. Oficerowie rozkazali wy kopać kanały, który ch można by ło bronić z dwóch stron. Zapy tałem o ich sens. Okazało się, że siedzimy w dziwny m zakręcie rzeki w kształcie litery S. Jeśli Niemcy przeszliby przez Izerę, zostaliby śmy naty chmiast otoczeni. W pobliskim gospodarstwie nastawiono kawę; piliśmy chciwie ze swoich żelazny ch kubków. By ła szósta rano, wszy scy pragnęli paru godzin snu. Akurat gdy krzy wy Segers z Lievensem wy szli z zagrody z który mś z kolei bidonem kawy, znowu rozpętało się piekło. Granat haubiczny uderzy ł tuż przy nich, jednego ścierając w proch. Nawet nie odnaleźliśmy jego ciała; drugi również zginął na miejscu. Jakby chcąc dać próbkę swojej celności, Niemcy zaraz potem zrzucili kilka dobrze wy mierzony ch bomb dokładnie na konie i krowy na pastwisku za naszy mi plecami. Widzieliśmy sterczące w powietrzu nogi zwierząt, wy stające jak paty ki z lejów po bombach; przez chwilę wił się wokół nich niebieski dy m z prochu. Wrogowi udało się przedostać przez ty mczasowy most na drugą stronę rzeki. Wy buchła panika, tu i ówdzie walczono bagnetami na karabinach. Potem pociski arty lery jskie zaczęły świszczeć nad naszy mi głowami. W mgnieniu oka gospodarstwo i sąsiadująca z nim stodoła zostały zrównane z ziemią. Około dziesiątej rano z miłego krajobrazu nic już nie zostało. Otaczała nas masa gruzów i przeoranej ziemi, pozbawionej jakichkolwiek oznak ży cia. Strzelaliśmy z karabinów maszy nowy ch w stronę, z której waliły haubice. Bomba dużego kalibru spadła przy naszy m stanowisku karabinowy m. Widzieliśmy ciała kompanów wy latujące w powietrze, porozry wane części ciał dosłownie fruwały nam
wokół uszu. Dni mijały jeden za drugim, miotaliśmy się między nagły m alarmem i trwającą godzinami ciszą, w której wy dawało się, że wszy stko wróciło do normy. Nasza arty leria w dużej mierze przestała funkcjonować, strzelanie też nie miało sensu: również tam wy loty luf by ły wy robione od gorąca, a nasze lekkie armaty nie miały wy starczająco dalekiego zasięgu. Na dodatek w niektóre dni lodowata mgła przesłaniała jakąkolwiek widoczność. Nocą bezszelestnie nadpły nęła rzeką tratwa, na której znajdowały się duże skrzy nie nowej amunicji. Nie mieliśmy pojęcia, jak trafiły aż do nas. To jednak, co ujrzeliśmy przed sobą następnego dnia o świcie, postawiło wszy stkich na nogi: z głowami tuż nad wodą przepły wało rzeką mnóstwo psów, królików, kotów, łasic, tchórzy i szczurów, jak armia nie z tej ziemi, ciągnąc wrażliwy mi py skami niezliczone trójkąty na gładkiej czarnej powierzchni wody ; otwarto śluzy w Nieuwpoort i aż do Stuivekenskerke, Pervijze, Tervaete oraz Schoorbakke tereny by ły stopniowo zalewane. Powoli do nas dotarło, że w ten sposób by ć może uda się powstrzy mać natarcie wroga. Patrzy liśmy z bijący m sercem. Strzelanie do uciekający ch zwierząt by ło jak najsurowiej zakazane, ponieważ zdradziłoby naszą pozy cję. I tak widzieliśmy ich, delikatnonosy ch posłańców z przeklętego świata, uchodzący ch przed niepojęty m armagedonem, jak wy chodzą na ląd, otrzepują wodę z futer, przebiegają obok naszy ch okopów, na nic nie zważając, uciekają na oślep jak lemingi. Nikt ich nie łapał, nie chciał zabijać, żeby je zjeść, mimo że by liśmy głodni. Niczy m anioły sądnego dnia w przebraniu, przemoczone zjawy zniknęły z pola widzenia, skacząc w szary m świetle poranka po lśniącej czernią błotnistej równinie. Zdumieni wpatry waliśmy się w ciemną powierzchnię marszczącej się za nimi rzeki. W oddali widzieliśmy niejasne odbicie zbliżającej się wody na polderach. Komendanci obeszli szeregi, powtarzając za każdy m razem, że zaprowiantowanie będzie przebiegało z trudem i że przez wiele dni sami będziemy musieli sobie radzić, przy niewielkim wsparciu z terenów za nami. Jedy ne, co nam jeszcze rozdano, to puszki sardy nek i mokre suchary. Ludzie klęli i zbierało się im na wy mioty przez pomieszanie dopiero co wy pitej kawy ze słony m smakiem sardy nek. Ogłoszono zakaz przemieszczania się za ty m, co się nazy wa naturalną potrzebą. Wielu żołnierzy zresztą już od ty godnia załatwiało się tam, gdzie siedziało, w ostateczny m wy padku sikano w spodnie, żeby przez chwilę poczuć ciepło w przeklętej porannej mgle. W kątach naszy ch okopów cały mi dniami narastała góra odchodów, próbowaliśmy patrzeć obok. Czasem rzucano na nią kilka łopatek ziemi, ale przenikliwy smród już od dawna tkwił w naszy ch głowach, naszy ch oddechach, naszy ch kościach. – Ży jemy tu, do kurwy nędzy, bardziej pry mity wnie niż jaskiniowcy – powiedział Carlier i splunął w błoto. Pewnego ranka, ty dzień później, usły szeliśmy płacz dziecka. Na drugim brzegu stał mniej więcej dziesięcioletni chłopiec. Komendant zabronił nam po niego iść. Carlier stwierdził, że to wsty d, zdjął mundur, skoczy ł do wody i popły nął na drugą stronę. Właśnie chciał podać dziecku rękę, gdy ono uciekło. Niemcy strzelili ze wszy stkich luf, nie mieliśmy pojęcia skąd. Carlier przewrócił się do ty łu, sturlał się po skarpie do wody, zanurzy ł, wy pły nął ponownie
dopiero wtedy, gdy dotarł do naszego brzegu. Wszy scy śledzili ten spektakl z zaparty m tchem; Carlier został wciągnięty na brzeg, komendant powiedział, że właściwie zasłuży ł na ciężką karę, lecz widząc nasze oburzenie na postępowanie Niemców, na ty m poprzestał. Przepełniało nas poczucie, że mamy naprzeciw siebie wroga pozbawionego jakichkolwiek moralny ch skrupułów. Ten rodzaj prowadzenia wojny psy chologicznej by ł dla nas czy mś nowy m, zostaliśmy wy chowani zgodnie z surowy m wojskowy m honorem, moralnością i kunsztem walki, opanowaliśmy elegancką szermierkę oraz wy kony wanie ćwiczeń ratunkowy ch, nauczy liśmy się refleksji nad honorem żołnierza i ojczy zny. To, co tutaj zobaczy liśmy, należało do innego porządku. Wy wróciło do góry nogami nasze my śli i uczucia, ze strachem w sercu czuliśmy, że staliśmy się inny mi ludźmi, gotowy mi do wszy stkiego, od czego wcześniej stroniliśmy. Ty mczasem kilku naszy ch oficerów sprzeczało się po francusku; jeden chciał wy dać rozkaz do przejścia przez rzekę, drugi wrzeszczał, że coś takiego to szaleństwo. – Gaspillage de munition et de vies humaines! [36] – ry knął de Meester. Po pewny m czasie chy ba jednak wy my ślili jakiś plan. W mały ch grupach od czterech do dziesięciu osób rozlokowano nas wzdłuż brzegów rzeki, żeby śmy z zakoli mieli widok na ewentualne manewry po drugiej stronie. Przy zniszczonej od kul zagrodzie stała setka ludzi gotowy ch do strzału, ustawiony ch w koło. Dostaliśmy szpadle i kopaliśmy w pewnej odległości od siebie, zbliżając się jeden do drugiego; po kilku godzinach powstał nowy okop długości stu metrów. Potem przekazano rozkaz, żeby śmy naty chmiast udali się do okopów i nie ruszali się z nich do odwołania. Zapadła noc; zasnęliśmy na cienkiej warstwie słomy, którą przy nieśliśmy ze zburzony ch stodół. Inni po prostu na błotnistej ziemi, niektórzy na wpół stojąc, pochy leni nad karabinem, jeszcze inni w pozy cji płodowej, z twarzami zwrócony mi ku niskiemu wałowi ziemnemu. Chciało się nam palić, ale dy m z papierosów mógłby nas zdradzić zwiadowcom nieprzy jaciela. Tamtej nocy znowu my ślałem o matce i nagle, nie wiem dlaczego, o ty m, że nigdy nie miałem dziewczy ny – coś, przez co regularnie stawałem się dla inny ch obiektem drwin. My ślałem o dziewczy nie w pły tkim jeziorku – czy to naprawdę by ło tak niedawno? Widziałem, jak się wy łania w ciepłej mgiełce letniego krajobrazu koło portu, ona, która nosiła ubranie Bernadette Soubirous. Jej miękka naga skóra płonęła jak plama światła w ciemności. Co wy wołuje ten cud, że w marzeniach widzimy światło i ży cie, podczas gdy wokół nas jest ciemno? Niepokój targał moim ciałem, dopadło mnie pożądanie, a diabeł tęsknoty do samozaspokojenia złapał mnie w swoje szpony. Tu i ówdzie sły szałem regularne przesuwanie materiału w ciemności, wiedziałem, co to oznacza. U inny ch to rozumiałem, ale sobie by m tego nie wy baczy ł. Zaczęło mnie dusić nieskończone pragnienie, żeby też się w końcu wy ładować, choć raz, niewidziany przez Wszechmogącego ani jego księży, niedostępny dla spowiedzi, tu, w ty m piekle śmierci i błota, z którego uciekły nawet rajskie zwierzęta. Czy można by, jeden raz? Jeszcze zanim cokolwiek mogłem przedsięwziąć, przez samą ty lko my śl o takiej możliwości ciepło i błogość spły nęły w moje wojskowe spodnie; przestraszy łem się, zakręciło mi się w głowie i zacząłem cicho płakać, modliłem się do Najświętszej Mary i Panny o wy baczenie mi słabości. Widziałem dziewczy nę, moje pożądanie nie ustawało, z westchnieniem przewracałem się w brudnej słomie, w końcu z palący m poczuciem winy
oddałem się samemu sobie, płakałem, modliłem się o przebaczenie grzechów, zapadłem w sen. Kiedy nas obudzono, potrząsając nami, znalazłem przy swojej głowie letni jeszcze kawałek pieczonej wieprzowiny, który nam wetknięto tuż przed zaśnięciem. Nie mogliśmy spać dłużej niż trzy godziny. Trębacze grali przy tłumione Te Velde [37] ; ogólny rozkaz nadszedł, gdy chwiejąc się z niewy spania, rozstawiliśmy się w okopach. – Soldats, portez-vous en avant! Pour les Flamands[38] , do szarży marsz! Naty chmiast krzy k paniki: – Cholera, w naszy ch okopach siedzą Niemcy ! Trąbki rozbrzmiały ; drżąc z zimna skoczy liśmy do przodu, niektórzy już opuścili okopy, w szeregach po czterech rzuciliśmy się na wroga, który w nocy przekroczy ł rzekę. Grenadier z czarny m kołpakiem pod ręką, zielony strzelec, kanonier z dawnego pasa fortów, saper, co rusz komendant wy strzeliwał parę kul koło ich głów, żeby ich osłaniać. Biegnąc tak i strzelając, pokonaliśmy ponad kilometr. – Na pozy cje! – Dalej, dalej, dalej, dołączać, do cholery ! Śmierć i nędza wisiały w chłodny m powietrzu. – Martien i Kimpe, od teraz pierwszy starszy sierżant. – Merci, mon commandant. – Baczność. – Oui, mon commandant. – Marroi, szeregowy. – Oui, mon commandant. – Pozostawajcie we trójkę na tej samej wy sokości, sto pięćdziesiąt metrów od siebie, oznaczcie każde miejsce, w który m możliwe jest zabezpieczenie przed wrogiem, próbujcie w ten sposób wy znaczy ć paralelę, wzdłuż której będziemy mogli wy jść naprzeciw wrogiemu frontowi. – Martien: pięćdziesiąt metrów dalej i na prawo. Kimpe w środku, Marroi po lewej. W razie oporu wracać i dołączy ć do nas. Bagnet na broń. Teraz! Na łeb na szy ję wy rwałem się jako pierwszy z pozy cji, przy mojej głowie latała darnina, wy rzucano gruz z piwnic, z dołu po pocisku arty lery jskim dałem szczupaka do leja po bombie, wskoczy łem za kikuty drzew, poczekałem na sy gnał, że inni mogą konty nuować naszą szarżę. Ale za nami zapadła cisza; nad głowami świszczały kule i granaty, bomby burzące i szrapnele. Na lewo od siebie nie dostrzegłem już Kimpego. Miał ruszy ć pięćdziesiąt metrów na mną, ale przeorany grunt przesłaniał jakąkolwiek widoczność. By łem skołowany, rzuciłem się na ziemię i czołgałem dalej najszy bciej, jak mogłem. Wszędzie zniszczone od kul zasieki z drutu kolczastego, martwe krowy, kawałki muru i pogiętego żelaza, głębokie kałuże i kratery, umierający, rozpaczliwie kręcący głową koń. Z py ska toczy ła mu się piana, a podkowy drapały błoto. Oddałem do zwierzęcia strzał łaski, trzy mając karabin przy jego wrażliwej,
pokry tej brązową sierścią głowie. Try snęły maź i krew. Ogień ze strony nieprzy jaciela by ł teraz tak blisko, że mogłem widzieć stanowiska karabinów maszy nowy ch, piekielne usta, które tak szczekały, kłapały i terkotały, że odechciewało mi się słuchać i patrzeć. Raptem doszedłem do zbocza. Przede mną, półtora metra wy żej, znajdowała się łąka. Tu nasi ludzie mogliby się bezpiecznie zgromadzić do ataku. Ale jak miałem ich zawiadomić? Zakręt by ł tutaj bardzo zdradliwy. Powrót oznaczał oczy wistą śmierć; nawet nasi ludzie by do mnie strzelali – nie wiedzieliby, że to ja. Musiałem więc przejść przez wał, żeby zobaczy ć, co się za nim mieści. Niespodziewanie na lewo od siebie zobaczy łem Kimpego, który się na niego wspinał; skoczy ł do przodu, zanurkował pod zniszczone zasieki. Zrobiłem to samo, szliśmy w odległości stu pięćdziesięciu metrów od siebie na linię wroga. To wariactwo, przeleciało mi przez głowę. Kule latały wokół mnie na wy sokości kolan, szedłem, przeskakując przez trupy i jeszcze raz trupy, leżały tak blisko siebie, że odcinało mi oddech; na końcu jednak przed nami miały się znajdować parallèle de départ[39] , które rozkazano nam oznakować. Jak szaleniec skakałem tam i z powrotem między świszczący mi wokół kulami, tańczy łem jak idiota, by ratować ży cie. Wreszcie dotarłem do najdalej do przodu wy suniętej bary kady. Teraz musiałem działać bły skawicznie. Skoczy łem, lecz poczułem uderzenie przechodzące przez moje ciało, nie wiedziałem gdzie, biały bły sk przed oczami, wrażenie, że mój brzuch się rozdziera. Pośród spadający ch mały ch bomb rozpry skowy ch przekoziołkowałem do suchego rowu. Trzęsąc się, leżałem płasko na brzuchu, lewa pachwina tak bolała, że przez minutę nie mogłem oddy chać i my ślałem, że się uduszę. Nie mogłem zawołać o pomoc, zakaszleć, nie mogłem dosięgnąć leżącego trochę dalej na brzegu karabinu, nie mogłem odwiązać ciężkiego plecaka, który spadł na mnie, by łem całkowicie sparaliżowany. Zamglony m wzrokiem widziałem wały Izery około stu metrów przed sobą. Zanim straciłem przy tomność, wy szeptałem: – Rozkazy wy pełnione, mon commandant. Potem zrobiło się czarno i cicho. Obudziłem się po długim czasie. Zapadał zmrok. Siąpiło pionowo z nieba, by łem przemoczony. Leżałem obok rowu, widocznie z niego wy lazłem, choć niczego takiego nie pamiętałem. By ć może już wiele godzin leżałem w pełni wy stawiony na wrogi ogień karabinowy. Na moim gardle spoczy wał ciężki but jakiegoś poległego. Odchrząknąłem, bardzo ostrożnie odwróciłem głowę: wszędzie wokół mnie martwi towarzy sze. Widocznie szturm skończy ł się tragicznie. Ból rozdzierał mi całe ciało. Leżałem dalej bez ruchu, aż się ściemniło i strzelanie ustało. Umierałem z pragnienia, dręczy ł mnie ból w pachwinie. W ciemności doty kałem lepiącego się od krwi krateru w miękkim ciele gdzieś pod brzuchem. Przez jakiś czas jęczałem, przekonany, że tu skonam. Nie wiedząc, co począć, w środku nocy, stękając, przeczołgałem się na łokciach przez szlam, ciągnąc za sobą bezwładne nogi. Najwy raźniej jednak nawet to wy woły wało szmer, teraz również w ciemności strzelano na oślep w moją stronę; ze zdarty mi łokciami, krwią kapiącą mi ze spodni i rękawów kurtki, modląc się do Najświętszej Mary i Panny, czołgałem się obok martwy ch krów, koni z rozdarty mi bebechami, zabity ch żołnierzy o odstrzelony ch twarzach, nie napoty kając żadnej ży wej duszy, może oprócz tamtego jednego chłopaka jęczącego gdzieś w mroku. Czasem stawiałem całą rękę na rozdarty m ciele zabitego, drżałem, czołgałem się daleko za opuszczony mi okopami.
Kiedy na niebie pojawiła się pierwsza zapowiedź świtu, czołgałem się, płacząc i, jak sądziłem, umierając, ku któremuś z kolei dołowi. Niczy m za sprawą cudu zobaczy łem w nim dwie pary noszy Czerwonego Krzy ża. Kucali przy nich doktor i dwóch młody ch księży. Widocznie znalazłem się setki metrów za linią walk. Stoczy łem się do dołu. Udzielono mi pierwszej pomocy, sły szałem, jak lekarz wojskowy coś szepcze, i znowu straciłem przy tomność. Kiedy się obudziłem, okazało się, że do moich piersi przy pięto kawałek kartonu; nie mogłem się wy starczająco poruszać, żeby zobaczy ć, co na nim jest. Wy wieziono mnie na wozie razem z inny mi ranny mi. Tłukliśmy się po zniszczony ch drogach, gdzieś za śmiertelny m zakolem Tervaete. Jeszcze tego samego ranka doskonale oszańcowane niemieckie oddziały wy mordowały karabinami maszy nowy mi i pociskami arty lery jskimi resztę naszego batalionu. Od Nieuwpoort po Diksmuide zginęło w niecały ty dzień sto pięćdziesiąt ty sięcy młody ch żołnierzy. Przez kilka dni leżałem w czy mś na wzór baraku, dy sząc z boleści. Tam też usły szałem, co wy szło z naszej wspaniałej parallèle de départ: komendant czekał na nasz sy gnał dwie godziny, żadnemu z nas trzech się nie udało. Z rozpaczy ruszy li z nagimi szablami i bagnetami na linie wroga i niemal bez wy jątku zostali wy cięci w pień. Ty lko po tej stronie frontu straciliśmy w ty dzień osiem ty sięcy oficerów. Wielu chłopaków umierało w błocie niezidenty fikowany ch, inni zostali ranni, pojmani albo zmarli na chłopskim wozie w drodze do tego baraku. Telepiąc się po zniszczony m od kul bruku, dotarłem z pozostały mi ranny mi ciężarówką na ty lną linię frontu. W uszkodzony m domku zbadał nas inny lekarz wojskowy, komendanci by li nieufni i zawsze gotowi przy łapać naciągaczy : niektórzy zakładali zakrwawiony mundur martwego kolegi i próbowali, jęcząc i wzdy chając, zabrać się z ranny mi. Dwaj młodzi kapelani by li w szoku. Nieustannie płakali i ich samy ch trzeba by ło wy wieźć. Za każdy m razem, gdy przy wożono nas do kolejnego punktu pomocy medy cznej, coraz dalej od frontu, badali nas lekarze, udzielano nam pomocy. I zostawało nas coraz mniej, widziałem chłopaków umierający ch obok mnie na otwartej skrzy ni ładunkowej ciężarówki. Szare niebo by ło surowe i puste; unoszące się na chłodny m wietrze wrony wy drapy wały swoje try umfalne okrzy ki głęboko w moim zniszczony m ciele. W końcu dojechaliśmy do Calais. W przejęty m hotelu po raz pierwszy położono nas do łóżek, dostaliśmy zupę i chleb. Potem zawieziono nas do szpitala, nie miałem pojęcia gdzie. Wy jęto mi kulę z pachwiny. Lekarz wojskowy stał przy moim łóżku, gdy się obudziłem. Wręczy ł mi kulę, jakby chodziło o odznaczenie. – Miał pan chance, mon ami[40] . Dwa centy metry bardziej do środka i trafiłaby w kręgosłup. To by oznaczało paraliż do końca ży cia. Poklepał mnie po policzku. Nie mogłem się ruszać. Spałem cały mi dniami, nic nie jadłem. Potem karmiono nas wodnistą zupą warzy wną, od której od razu dostawałem biegunki. Czułem się wątły jak jesienny listek na wietrze. Nocą męczy ły mnie koszmary, w który ch zabite konie wstawały z przesiąkniętego krwią błota i tratowały żołnierzy. Kiedy rano zobaczy łem pielęgniarki w szary ch mundurach, cicho chodzące tam i z powrotem, te milczące młode kobiety o przy tłumiony m głosie i ostrożny ch rękach, które nas doglądały, wy buchnąłem szlochem, którego się powsty dziłem. Następnego dnia zostaliśmy w pięćdziesięciu przeniesieni na pokład statku. Liverpool, mówiono, miano nas zawieźć do
Liverpoolu. Spałem przez całą podróż.
4 Z Liverpoolu, gdy pół roku później znowu rzucono nas w wir walki, zapamiętałem szok rozpoznania, który będzie mi towarzy szy ł przez całe ży cie. Zanim jednak sprawy zaszły tak daleko, podczas gradu i ulewy, przy lodowaty m wietrze wiejący m od szerokiej, niespokojnej Mersey wniesiono nas do szpitala tuż obok dużej katedry w budowie, przy Hope Street; potem wiosnę spędziliśmy w sanatorium, najpierw gdzieś w Wallasey, po drugiej stronie rzeki, później znów w Liverpoolu, w okolicach Toxteth. Dni mijały jak niewy raźny sen o spokoju i uldze. Przez kilka ty godni siedziałem na wózku inwalidzkim, pchany m przez milczącą pielęgniarkę o imieniu Maud. W ty ch pierwszy ch ty godniach trudno mi się by ło wy słowić, a nocą, gdy leżałem, nie śpiąc, wsty dziłem się swojego niezdarnego zachowania. Po jakimś czasie mogłem za pomocą pary kul pokuśty kać po kory tarzu tam i z powrotem. Nie odnalazłby m już sanatorium, w który m przeby waliśmy ; Maud powiedziała mi, że do nabrzeża Mersey jest dziesięć minut spacerem. Pamiętam, że ośrodek znajdował się przy parku, w który m za niskimi murami rosło kilka stary ch dębów. Przez pierwsze ty godnie każdy ruch sprawiał mi ból; w każdy m momencie dnia przekony wałem się, że nawet poruszenie ramieniem uruchamia mięśnie podbrzusza: jakby każdy m wy kony wany m gestem kierowało to miękkie miejsce. Miałem kłopoty z sikaniem i wsty dziłem się przed wy tworną pielęgniarką, która musiała mi pomagać z sondą – brązową rurką, z której wciąż wy pły wała wodnista krew do białej emaliowanej miseczki, którą przede mną trzy mała; kląłem pod nosem, kiedy poty kałem się o próg. Po półtora miesiąca by łem wy starczająco silny, by móc wy kony wać pierwsze ćwiczenia, mające mi przy wrócić kondy cję. Chodziłem na krótkie spacery, które stopniowo wy dłużałem. Siadałem pod drzewami cmentarza Saint James, żeby szkicować w cieniu nieukończonej katedry, przy której z powodu wojny wstrzy mano prace. Od razu kilku żołnierzy poprosiło mnie o portret. Gdy ich ry sowałem węglem drzewny m, milcząca Maud pochy lała się nad moją kartką. To by ł wiosenny dzień, połowa marca. Poczułem zapach leśny ch fiołków, a kiedy podniosłem wzrok, zobaczy łem jej zielone oczy patrzące na moje ręce. Przełknąłem ślinę i nie zastanawiając się nad ty m więcej – przede wszy stkim, żeby ukry ć, że się bardzo zdenerwowałem, bo nie wiedziałem, co powiedzieć – rzuciłem coś, co dopiero w tej chwili sobie uzmy słowiłem: że mój wcześnie zmarły ojciec przed laty też przeby wał gdzieś w okolicy, wy słany przez Kongregację Świętego Wincentego. Zastanawiała się przez chwilę, potem stwierdziła, że przy Saint James Street jest kościół Świętego Wincentego à Paulo, i poszła dalej. Od tamtej chwili nie zaznałem już spokoju. Jak mogłem by ć tak głupi i nie pomy śleć wcześniej o ty m, że mój ojciec tu ży ł, i to prawie przez rok? Czy wojna tak mnie skotłowała,
że straciłem pamięć? Nie mogłem sobie tego darować w bezsenne noce, które nastały. Gdzie malował mój ojciec? I co takiego? Gdy ty lko wrócił do domu, szy bko podupadł na zdrowiu; prawie o nic go nie py taliśmy, a on sam niewiele mówił, ponieważ mówienie kosztowało go dużo wy siłku. Dlaczego go nie wy py tałem o wy jazd? Pełen poczucia winy napisałem długi list do matki, w który m opowiedziałem o swoim poby cie w Liverpoolu. Gdy ty lko pogoda i moja kondy cja na to pozwalały, szedłem na poszukiwania. Na Saint James Street rzeczy wiście odnalazłem kościół Świętego Wincentego à Paulo. Z bijący m sercem wszedłem do wilgotnego, ponurego pomieszczenia; na wy blakły ch ścianach po lewej nie by ło żadnego śladu po malowidłach ścienny ch, które mógłby wy konać mój ojciec. Po prawej stronie wisiała Droga Krzy żowa w obrazach na drewnie. Tak się złoży ło, że w kościele by ło kilku robotników bielący ch ściany. Nie przy pominali sobie, żeby pod warstwą wapna znajdowały się freski. W ciągu kolejny ch dni odwiedziłem mniej więcej każdy kościół w Liverpoolu, dziwiłem się, jak wiele śladów katolicy zmu można tu znaleźć; Maud powiedziała mi, że to za sprawą irlandzkich imigrantów. By łem w kościele Najświętszego Serca, Świętego Filipa Neriego, który jeszcze budowano, w kościele Świętego Łukasza, który miał zostać zbombardowany podczas drugiej wojny światowej, w kościele Tomasza z Canterbury, Świętego Antoniego i w mniejszy ch kościołach, i kaplicach w dzielnicach dalej położony ch. Nigdzie nie znalazłem śladu malowideł ścienny ch, które mój ojciec gdzieś tutaj miał odnawiać i uzupełniać. Pracował w jakimś klasztorze albo szkole, przy pominałem sobie jak przez mgłę. Poszedłem więc aż do Everton Valley, żeby zajrzeć tam do Notre Dame College. Nigdzie nie znalazłem tego, czego szukałem, a obsesja i poczucie winy narastały z każdy m dniem. Pewnego późnego popołudnia, gdy spacerowałem wzdłuż doków i na chy bił trafił skręcałem w różne ulice, znalazłem się gdzieś na ubogich przedmieściach, zabłądziłem, doszedłem do ogrodu za ogrodzeniem i zobaczy łem budy nek klasztorny z mały m kościołem. Wszedłem do środka, nie robiąc sobie żadnej nadziei, jedy nie z zamiarem pomodlenia się za mojego świętej pamięci ojca. Uklęknąłem w prostej twardej ławce. Gdzieś paliło się kilka kopcący ch świec, a na kamiennej podłodze leżała na brzuchu modląca się kobieta. Wy jąłem różaniec z kieszeni. Zanurzy łem się w długiej i repety cy jnej modlitwie, która dawała mi spokój, i czułem, jakby wszy stko ze mnie opadało. Kiedy podniosłem się oczy szczony, zobaczy łem za ołtarzem malowidło ścienne, najwidoczniej przedstawiające świętego Franciszka; wianuszek mały ch ptaków fruwał nad jego na wpół ły są głową. Wszedłem po dwóch stopniach, mijając ołtarz i poczułem, jakby moje ciało poraził prąd: święty miał wy raźnie twarz mojego ojca. Nie wierzy łem własny m oczom, lecz on tam stał – namalował tu siebie samego, tu, gdzie nikt nie mógł wziąć mu tego za złe, i przekonany, że nikt nigdy się o ty m nie dowie ani tego nie zobaczy. Tutaj, z dala od ty ch, którzy go znali, mój ojciec uwiecznił siebie w postaci swojego patrona... To by ła jego twarz, na kilka miesięcy przed śmiercią, śmiercią, którą by ć może już czuł, gdy chy łkiem zakradała się do jego chudego ciała. Stałem zdumiony, patrząc na obraz. Tak wy glądała jego twarz, gdy odebraliśmy go z pociągu na stacji Gent-Zuid, Gandawa Południowa, tamtego odległego dnia w cichy ch latach przed wojną. Po prawej stronie świętego stał pastuszek, w żaden sposób nie można by ło temu
zaprzeczy ć, a ja doznałem drugiego wstrząsu: chłopiec, który czule wy ciągał rękę do świętego miał moją twarz. Spojrzałem jeszcze raz, przez moment przekonany, że przesadna wy obraźnia płata mi figle. Lecz nie, bardzo dokładnie namalował mnie z pamięci takiego, jaki wtedy by łem, chłopca w wieku mniej więcej czternastu lat, ze szty wny mi sterczący mi włosami, krótką mocną szy ją, niebieskimi oczami, które po nim odziedziczy łem – stałem tam obok ojca w skromny m kącie, skry ty w półmroku małego kościoła. Czy szkicował mnie, kiedy spałem za piecem w kuchni? Czy namalował to ty lko z pamięci? Nagle przy pomniałem sobie, że pozowałem do postaci Chry stusa w klasztorze Braci Miłości na krótko przed wy jazdem ojca do Liverpoolu. Czy zabrał ze sobą kilka szkiców? W takim celu czy może po prostu tak, jak później ludzie zabierali ze sobą w podróż zdjęcia bliskich? Nigdy nie pisnął na ten temat ani słowa. Z pewnością nie brał pod uwagę, że mógłby m to odkry ć. Przy pomniałem sobie jego wy buch płaczu, gdy zaraz po powrocie do domu zobaczy ł moje szkice: kto wie, może w tamtej chwili pomy ślał o ty m fresku... Od razu ogarnęły mnie wspomnienia kościołów, w który ch przez całe swoje dzieciństwo przesiady wałem obok niego. Wszy stko jeszcze widziałem przed sobą – jego ruchy, ciche pokasły wanie, gdy pracował w skupieniu, zapach terpenty ny i oleju. Przepełniła mnie melancholia i długo siedziałem, wpatrując się we fresk. Po półgodzinie wy szedłem na dwór. Zagłębiony we wspomnieniach i owładnięty pogmatwany mi emocjami wróciłem do centrum miasta. Ujrzałem pomnik Pallas Ateny w nagły m rozblasku słonecznego światła jak nieziemskie zjawisko rozpalające się nad kopułą Town Hall. Sły szałem mewy krzy czące nad ulicami, poszedłem na chwilę pomodlić się w Saint Nicholas Church, doszedłem aż do ostatniej stacji Great Western Railway nad niespokojną, ciemnoszarą Mersey. Siedziałem przy dokach na palu do cumowania, z niedowierzaniem wpatrując się w niewy raźny pasek niebieskiego nieba na Birkenhead. Tamtej nocy ledwo spałem. Znowu napisałem list do matki, w który m opowiedziałem jej, co zobaczy łem, zarazem jednak wy dawało mi się to tak niewy obrażalne, że ponownie zacząłem wątpić, czy po prostu nie wy my śliłem sobie tego wszy stkiego? Następnego dnia próbowałem odtworzy ć swoją krętą trasę. Szedłem ulicami i przez parki, placami i alejami, lecz ku mojej rozpaczy nie odnalazłem kościółka. Nie pozostało mi zby t wiele czasu; za kilka dni mieliśmy znów wy jechać do Londy nu. Cały mi dniami wy kony waliśmy przy gotowujące ćwiczenia, a ja po raz kolejny strasznie się denerwowałem swoją głupotą: że nie zapisałem nazwy kościółka ani ulicy ! Miałem jeszcze jedno wolne popołudnie i w ciągu ty ch kilku godzin, zanim przy szło mi się zameldować, jeszcze raz przeszedłem przez wszy stkie dzielnice, w który ch, jak sądziłem, by łem wcześniej. Zanim to sobie uświadomiłem, chodziłem w kółko i znowu stałem w punkcie wy jścia. Zdy szany wróciłem do sanatorium. Maud spojrzała na mnie podejrzliwy m wzrokiem i zapy tała, czy na pewno jestem gotowy do powrotu. – Wojskowy musi wy kony wać rozkazy – odparłem i zanim to sobie w pełni uświadomiłem, zasalutowałem. Miałem wrażenie, że w jej oczach zapaliła się iskierka drwiny. Zawsty dzony, zżerany żalem i pretensjami do samego siebie znalazłem się w transporcie do Londy nu. Poprzy siągłem sobie, że kiedy ś tu wrócę i odnajdę kościółek. Ponieważ do tego nie doszło, wiele lat później zwróciłem się do kongregacji w Gandawie o listę wszy stkich
kościołów i klasztorów w Liverpoolu, to by ło w 1939 roku. Mały walijski kościół odpowiadał mniej więcej temu, co sobie przy pominałem, lecz okazało się, że ty mczasem został rozebrany – trudno też by ło mi sobie wy obrazić, że to w nim miałby malować. Nigdy nie mogłem zapomnieć wrażenia, jakie zrobił na mnie widok tego dalekiego, utraconego fresku. By ć może nawet określił mnie jako człowieka, takiego, jakim się stałem, wahającego się między pełny m, trudny m ży ciem a cichy m, dający m mi pocieszenie malarstwem. Pomaszerowaliśmy na stację przy Lime Street. Czekały na nas ponure wagony, niektóre uszkodzone od kul karabinowy ch. Mijając wy sokie ciemne mury, przez czarne od sadzy tunele i mosty wy jechaliśmy z miasta. Szy bko zostawiliśmy daleko za sobą morską atmosferę znad brzegów Mersey. Po drodze widziałem przesuwające się spokojne pagórki i otoczone stary mi drzewami łąki przy Wolverton. Czułem się, jakby m został odsunięty od odnalezionego środka ciężkości mojego istnienia; dopiero wtedy uświadomiłem też sobie, że przez cały ten czas kochałem się w swojej pielęgniarce Maud, ale by łem zby t nieśmiały, żeby ją choćby pozdrowić, gdy w szeregach maszerowaliśmy do wojskowej ciężarówki. Ciągnęło mnie w pachwinie, czułem jeszcze bliznę, gdy by łem zmęczony długim chodzeniem, czasem dostawałem skurczów mięśni, który ch wcześniej nie by ło, ale wiedziałem również, że wy starczająco wróciłem do zdrowia i nie miałem już szans na uzy skanie przedłużenia poby tu w rajskiej ciszy kurortu. Schowałem szkicownik gdzieś głęboko w jutowy m worku, który przy wy jeździe dostałem do dy spozy cji. W miarę jak wjeżdżaliśmy dalej w głąb kraju, niebo się zaciągało, nad poszarzały mi przedmieściami zaczął padać deszcz. Węży kowate paski biegły jak szklane robaki po oknach przedziałów, które przepełniały rozmowy i śmiech, kaboty ńskie piosenki, dy m ty toniowy i zapach alkoholu. Twarde żołnierskie ży cie zaczęło się na nowo.
* W Londy nie ponownie zobaczy łem się ze swoim przy brany m bratem Jorisem. Jego anemiczna żona zginęła podczas bombardowania, on uciekł z wieloma inny mi, teraz błąkał się już od ty godni po mieście i regularnie zaglądał do sal sy pialny ch żołnierzy w poszukiwaniu znajomy ch. Rozpłakał się, kiedy mnie rozpoznał, powtarzał mi z naciskiem, żeby m by ł ostrożny, wy znał, że jego ży cie się zawaliło, że nie chce dłużej ży ć. Wy py ty wałem go o moją matkę i siostry, przekony wałem, że powinien wrócić do Gandawy, ponieważ tam jest jego dom, a w Londy nie się pogrąży. Powiedział, że obaj moi bracia znowu są w domu, co mi sprawiło ulgę. Emile miał dziewiętnaście lat, Jules szesnaście, w każdej chwili mogli zostać powołani. Jego własny brat Ray mond, mój drugi przy brany brat, też się gdzieś tułał, Joris nawet nie wiedział gdzie. By ł marzec 1915 roku. Kilka dni później mieliśmy się przeprawić na front wojenny. Jeszcze w Londy nie dostałem list od matki, który pocztą wojskową został przesłany z Liverpoolu. Poruszy ło ją to, co napisałem o malowidle ścienny m. Pisała, że chciałaby tam pojechać na pielgrzy mkę, ale że Henri niewątpliwie by jej tego zabronił. Uniknął powołania z powodu kulawej prawej nogi i zatruwa jej ży cie swoimi opry skliwy mi humorami. Tak otwarcie i jasno nigdy o nim nie pisała. Z mieszaniną smutku, wzruszenia i strachu patrzy łem na skały kredowe Dover powoli niknące za naszy m statkiem. By liśmy zaledwie godzinę na pełny m morzu, gdy w oddali znowu wy raźnie dał się sły szeć huk ciężkiej arty lerii;
przy pominał warczenie olbrzy miego zwierzęcia, które czekało na hory zoncie i wy głodzone rozwierało paszczę, żeby nas pożreć. Pły nęliśmy z powrotem do piekła.
* Kiedy melduję się w służbie medy cznej, badanie szy bko się kończy. – Eh bien, mon brave, marchez un peu. Allez-y! Un-deux, plus vite! [41] Dźwięk pieczątki opadającej z trzaskiem na biurko. – Bon pour le service actif. Au suivant! [42] Ze zdumieniem rozpoznaję swoją zniszczoną kapotę z na wpół odstrzelony m kołnierzem w pakiecie, który mi wręczono. Kiedy próbuję ponownie założy ć ten chemicznie wy czy szczony i znoszony łachman, zabierają mi go. Dostaję niebieski płaszcz z kulisty mi czarny mi guzikami, parę stary ch znoszony ch butów, czapkę z klapkami na uszy. Widocznie zapas wojskowy ch ubrań się wy czerpał. Tak oto, w ty m obcy m mundurze, by ć może ubraniu zabitego mieszkańca, w pojedy nkę pokonuję ostatni odcinek drogi na ty ły, mijając baterie rezerwistów, samotnie stojące w okolicy chłopskie domy, do który ch wchodzą i z który ch wy chodzą żołnierze. Nie widzę ani jednej znajomej twarzy i zaczy nam się martwić. Przeszedłszy długą aleję z odstrzelony mi w połowie topolami, sły szę nagle wy krzy kiwane na całe gardło polecenia. Oblatuje mnie strach, po raz pierwszy wy raźnie staje mi przed oczami ostatnia scena z poprzedniego roku – szturm z Kimpem na skarpę, na której zostałem postrzelony. Przez ży wopłot z ligustru dostrzegam wy sokiego oficera na podwórzu otwartego gospodarstwa, stojącego pośrodku żołnierzy, którzy tworzą spory krąg wokół niego i w milczeniu słuchają. Kiedy przechodzę przez otwartą bramę, większość odwraca głowę w moją stronę. Chcę się wy cofać, żeby nie zakłócać przemowy, lecz kapitan woła: – Approchez! [43] Próbuję przejść między mężczy znami, ale ktoś ciągnie mnie za ubranie, chwy ta za ręce, chce mnie objąć: – Martien, do licha ciężkiego, ży jesz jeszcze? A cóż ty tu wy prawiasz w ty m dziwny m stroju? To Kimpe kładzie mi ręce na ramionach. Jest teraz podporucznikiem Kimpe. – Rompez les rangs! [44] – krzy czy kapitan. Żołnierze salutują, odmaszerowują do stodoły. Kapitan nakazuje mi iść ze sobą i Kimpem. W swoim biurze, urządzony m w zatęchły m pokoju od frontu gospodarstwa, py ta o moje nazwisko. – C’est Martien, mon capitaine – mówi rozpromieniony Kimpe. – Taisez-vous, Kimpe. Nom? – Sergent-major Martien, mon capitaine.[45]
Nie można znaleźć żadny ch dokumentów, więc Kimpe musi po prostu złoży ć sprawozdanie o moich dokonaniach w czasie służby. Przy dzielają mnie do quatrième section[46] , zostanie sprawdzone, czy rzeczy wiście otrzy małem stopień pierwszego starszego sierżanta za zasługi, jakimi wy kazałem się na froncie. Dostaję dwudziestu ludzi pod swoje rozkazy na froncie w Noordschote. Mundur i nowy karabin mogę odebrać w pomieszczeniu na ty łach kuchni. Najwy raźniej front by ł spokojny i utrzy my wał się quasi-status quo, jak to Kimpe przemądrzale ujął. Ten pododdział właśnie wrócił ze śluzy w Boezinge, gdzie znowu poległo dwóch rekrutów, gdy Niemcy próbowali ją zdoby ć. – Soyez brave comme vous l’avez été auparavant[47] – mówi kapitan. Znacząco kiwa mi głową. Salutuję i wy chodzę na dwór; podbiega do mnie dziesięciu żołnierzy, klepią mnie po plecach, wołają jeden przez drugiego. – Stary piechurze, my śleliśmy, że od dawna wąchasz kwiatki od spodu... De Meester widział, jak padłeś, a potem nic więcej. Opowiadam swoją historię, milczę jednak na temat fresku ojca. Po południu odby wa się surowa inspekcja karabinów, amunicji i ży wności. Ostrzega się nas przed drutem kolczasty m w błocie podczas przekradania się, przed granatami, które nie wy buchły, jest mowa o nowy m ty pie, z którego po eksplozji wy doby wa się gaz łzawiący. Podobno Francuzi uży li go jako pierwsi, Anglicy niedługo potem. – Bromoaceton – mówi Kimpe. – To ohy dztwo stale jest nawiewane w naszą stronę. Jeśli przez parę minut będziesz wdy chał to świństwo, za kilka dni wy plujesz płuca z ciała i zdechniesz jak zwierzę. Pierwszy ty dzień spędzamy na niekończący m się napełnianiu worków z piaskiem. Na najmniejszy niespodziewany ruch odpowiada karabin maszy nowy po drugiej stronie, który za każdy m razem terkocze przez minutę. W każdej chwili musimy by ć przy gotowani na ataki z zaskoczenia. Cały regiment znajduje się w dziwny m stanie – w stanie gotowości, dwadzieścia cztery godziny na dobę: po jakimś czasie jest się bliskim całkowitego zeszty wnienia. Jednocześnie często cały mi dniami panuje taka cisza, że prawie zapominamy, iż ciągle grozi nam śmiertelne niebezpieczeństwo; obojętność zniewala nasze umy sły i ciała. Niektórzy chłopcy godzinami gapią się przed siebie bez konkretnego celu, jakby nie chcieli czegoś widzieć. Ktoś się rozgrzewa; po zimny ch poranny ch godzinach błotniste pola wokół nas parują i lśnią w dziwny m świetle. Nad hory zontem kręci się stado czajek, czasem sły szy my ochry płe skrzeczenie wron krążący ch przy rzędzie drzew, w duszne popołudnie łowimy uchem mewy w oddali, lecz poza ty m wy daje się, że zwierzęta nie należą do tego świata – oprócz szczurów, od który ch roi się w naszy ch okopach. Są wszędzie, ży jemy wśród ich przenikliwego pisku, przemy kają między nogami, gry zą wszy stko, na czy m świat stoi, śmierdzą i parzą się, mają młode, rosną, wy żerają nasze suchary i gry zą martwy ch chłopaków, nocą chodzą po twarzy, a kiedy jednego się zabije, w jego miejsce pojawia się
pięć inny ch. Czasem któregoś pieczemy, ale mięso smakuje brudem, błotem i jest kleiste. Komendant się pieni, że dostaniemy tu zarazy. Wy pluwamy ohy dne mięso, płuczemy usta słono-słodką wodą. Zaprowiantowanie odby wa się nocą i jest coraz bardziej skąpe – jedzenie w puszkach, lepkie suchary, żadny ch warzy w i żadny ch owoców, prawie nigdy świeżego mięsa, ty lko od czasu do czasu wilgotny czerstwy chleb, brudna woda o zapachu żelaza w pogięty ch manierkach. Po kilku dniach znowu krwawią mi dziąsła, po jeszcze paru następny ch nabawiam się biegunki. Nad nami przesuwają się białe chmury, tak jak się je sobie wy obraża w idy llicznej scenie. Są godziny, podczas który ch marznąc, odpoczy wamy w miejscu, gdzie znowu chce rosnąć trawa, wsparci na łokciu, ciesząc się zapachem wiosny i młodej zieleni. Najczęściej jednak czujemy zapach szczurzego moczu, smród wilgotnej słomy i wy kopany ch w pośpiechu latry n. By łoby lepiej, gdy by śmy zainfekowane tałatajstwo i gnijące resztki mogli spalić, lecz najmniejsza smuga dy mu skutkuje wściekły mi salwami. Kiedy przez kilka dni jest spokojnie i cicho, do okopów przy chodzi oficer, krzy czy, że to nie wesołe miasteczko, łapie za karabin i celowo oddaje kilka strzałów w powietrze, tak że piekło zaczy na się od nowa, bo Niemcy odpowiadają strzelaniem. W ten sposób ży jemy tu na swego rodzaju sądzie boży m bez Boga: to, co robimy lub czego nie robimy, zostaje poddane nieobliczalnemu osądowi, który w każdej chwili, za najbardziej banalny ruch, może skutkować śmiercią. Najmniejsza błędna ocena może się ot tak okazać ostatnią. Nie żeby śmierć stawała się przez to banalna, umieranie wy daje się jednak ty m bardziej absurdalne – to piekło bólu, bezkształtne okropieństwo, które wy łazi z ciała na wierzch, nieznośność jęczący ch chłopaków tuż przed śmiercią, ręce na ich rozdarty m ciele, to obmacy wanie śmiertelny ch ran i skomlenie za matką. To dzieci, niezliczeni zrujnowani zaledwie dwudziestoletni chłopcy, którzy powinni teraz iść radośnie przez ży cie, a pogrążają się tu w okropnościach. Modlę się codziennie. Jak robot w nieskończoność klepię modlitwy, ponieważ ich ry tm bardziej niż jakakolwiek niezłomna wiara pomaga mi podczas napadów rozpaczy i śmiertelnego strachu. Inni próbują zdoby ć nędzny kłaczek ty toniu albo ły k plugawo pędzonej brandy, przekazy wanej jeden drugiemu w lichwiarskiej wy mianie: twój zegarek na rękę za kieliszek brandy albo dziesięć papierosów – to taki rodzaj handlu przez całe dnie i zimne noce, podczas gdy huk wy strzałów dudni w naszy ch zgłodniały ch wnętrznościach. Uparcie trzy mam się tego jednego, co mnie jeszcze łączy z moją odległą młodością: zegarka ojca, który, cud nad cudami, wciąż chodzi. Ty ka w kieszeni mary narki jak drugie serce, a kiedy biorę go do rąk, widzę przed sobą fresk z Liverpoolu i rozmawiam w my ślach z ojcem tak długo, póki moje serce się nie uspokoi i nie zacznie bić w kojący m ry tmie jego zegarka.
* Ty m, co nam tutaj, za Izerą, jeszcze pozostaje, jest niewiele więcej niż pas ziemi, której ledwie można bronić, trochę zasikany ch okopów wokół kompletnie zniszczony ch wiosek, zbombardowane drogi, po który ch nie może już przejechać żaden pojazd, trzeszczący, przez nas samy ch z trudem przy ciągnięty wóz załadowany skrzy niami wilgotnej amunicji, któremu nieustannie grozi przewrócenie się do kanału, a my, tłumiąc ostrzegawcze okrzy ki, kopiemy
jak szaleni, by zdoby ć każde dziesięć metrów więcej; grzmiący oficerowie w oddzielony ch deskami duży ch dołach, z który ch piechurzy co dnia na nowo muszą czerpać wodę i czy ścić coraz bardziej wy brudzone szlamem oficerskie buty ; wieczne chodzenie po okopach w pochy leniu, w smrodzie i brudzie, w mundurach pełny ch wszy, z ty łkiem piekący m od podrażnień, ponieważ nie ma czy stej wody, żeby się umy ć po każdy m ataku biegunki, ze skurczami żołądka podczas czołgania się po gliniasty ch grudach ziemi niczy m trolle w okropnej bajce, ukośne wieczorne słońce gładzące pustą równinę, zastrzał w rozdarty ch palcach, które zahaczy ły o drut kolczasty, przerażające wspomnienie innego, nieprawdopodobnego ży cia, kiedy gdzieś w krzaku czarnego bzu nagle zaśpiewa drozd albo wiosenna bry za przy niesie zapach łąki daleko zza linii garnizonu; to znów rzucamy się płasko na brzuch przed pojawiający m się znikąd atakiem haubic, odrobina chleba, którą akurat mieliśmy w ręce, upada w szlam zdeptanego na papkę dna dy miącego okopu. Tuż nad głowami sły szy my znienacka małe samoloty naszy ch dwóch lotników: oto bohaterowie, Coppens i D’Oultremont, przemy kają nad pozy cjami wroga, zrzucają granaty, podry wają się tak szy bko, jak ty lko ich klekoty na to pozwalają, robią zwrot w ty ł, strzelają, będąc ostrzeliwany mi i za każdy m razem w ostatniej chwili bezpiecznie wracają, pozostawiając wroga zgrzy tającego zębami i knującego zemstę w swoich okopany ch twierdzach pełny ch urazy, szańcach nie do zdoby cia i śmiertelny ch gniazdach karabinów maszy nowy ch za lustrem wody. Wielu czuje się słabo i dopadł ich fatalizm, śpiewem dodają sobie odwagi, budzimy się pośrodku ogłuszającego zgiełku albo zasy piamy wraz z pierwszy mi promieniami słońca, wy czerpani manią prześladowczą, która nocami ogarnia nasze szeregi. Kilku chłopaków, wy straszony ch niespodziewany m hałasem w ciemności, zastrzeliło swoich towarzy szy. Dręczy nas to, nie dajemy już rady, musimy dać radę.
* To dziwne, ale ja sam zwy kle nie jestem przy gnębiony. Wręcz przeciwnie, z niewy jaśnionego źródła codziennie pły nie nowa energia, to nawet nie jest zawziętość, lecz czy sto abstrakcy jna energia, trwała przy jaźń między chłopakami, ich pry mity wny humor i głupie żarty, przez które każdy regularnie stoi przy ścianie okopu, dusząc się ze śmiechu, dopóki znowu komuś, kto przez chwilę by ł nieostrożny, nie zostanie odstrzelona ręka, a krzy k ofiary trzeba tłumić, wsadzając mu szmatę w usta, podczas gdy oficerowie ty lko sy czą ze swojego kurnika: – Silence! Silence là-bas! [48] Z okopów widzimy pas błękitnego nieba, po który m wy sokie białe chmury pły ną jak marzenie, w mżawce zmieniamy się na warcie, o zmroku czołgamy się dwa kilometry po litr mleka, biegamy tam i z powrotem w butach, które są ciężkie jak ołów od kleisty ch grud gliny, co rusz się wy wracamy albo widzimy, jak nasza menażka z jedzeniem zostaje zdeptana przez nieuważną stopę. Z łusek po nabojach najzręczniejsi, dla zabicia czasu, wy cinają małe miedziane damskie obrączki klingą bagnetu naostrzonego na skorupach bomby, przedmioty, które potem próbują sprzedać za pięć papierosów. Raz w ty godniu, nikt nie wie skąd, aż do transzei na ty łach przy chodzi domokrążca z gazetami: „Le vingtième siècle” [Dwudziesty
wiek] i „De Legerbode” [Kurier wojskowy ]. – C’est bien le vingtième siècle, merde alors, gardez votre courier, mon œil[49] , cholera – zrzędzi Kimpe. Staram się jak najlepiej utrzy mać posłuszeństwo; czasem, kiedy wy sy łam kilku na partol, sły szę jadowite: – Sam sobie idź, gówniany sierżancie. Odgry zam się, żeby się zamknęli; jednego, wiecznie się stawiającego Leody jczy ka Maigreta, strzeliłem raz w łeb. To odbudowuje autory tet i porządek, innej drogi nie ma. Jakże daleko odszedłem od tego, kim kiedy ś chciałem zostać, przemy ka mi czasem przez my śl.
* Zaczy na się czas pierwszy ch wiśni. Młoda chłopka przy chodzi niekiedy aż za pozy cje, mówi, że ma owoce na sprzedaż, ale nikt nie ma ani grosza, więc popy chają ją i szarpią, aż wy trącają protestującej dziewczy nie z rąk wszy stkie towary, kiedy zaś paru sięga jej pod spódnicę i zaczy na szarpać za bluzkę, a ona krzy czeć, grożę karami, daję parę przty czków. Ku mojemu zdziwieniu od razu potulnieją i się wy cofują. Współczuję ty m chłopakom; mało jest rzeczy, które mogą odwrócić ich my śli, ja sam regularnie podczy tuję ty ch parę francuskich książek, które przy niósł mi sprzedawca gazet. Czasem dostaję coś do czy tania od oficera, który jest mi wdzięczny za porządek w moim oddziale. O zmroku, kiedy ogarnia nas żałość, śpiewamy piosenki, które pamiętamy, en sourdine [50] ; piechur Laurent Mordin z Charleroi studiował muzy kę, uczy nas śpiewać wy sokościami tonów, które ze sobą współgrają, to bardzo ładne; mówi, że po wojnie stworzy my duży chór, i wszy scy wierzą mu na słowo. Do chwili, gdy następny tenorowy głos zawiśnie z piskiem na drucie kolczasty m przy kolejny m patrolu, a nam przy jdzie nocą spuścić ofiarę jak zwierzę do pły tkiego dołu, ciesząc się, że przy najmniej możemy go pochować, lecz nie wcześniej, niż kiedy rozbierzemy go po bieliznę ze wszy stkiego, co się nam jeszcze może przy dać. Stajemy się twardzi i jesteśmy senty mentalni; śmiejemy się i płaczemy na przemian; śpimy, czuwając i czuwamy, śpiąc; kłócimy się, obejmując, skaczemy sobie do oczu i jednocześnie wzruszamy ramionami; nic nie pozostaje już na swoim miejscu w naszy ch ciałach i umy słach, oddy chamy, póki ży jemy i ży jemy po prostu dlatego, że oddy chamy, dopóki to trwa. Hicketick, antwerpijczy k z zaciągu z 1914 roku, by ł wcześniej kuchmistrzem w ty m czy inny m kasy nie oficerskim; teraz leży tu, sarkając na paskudztwa, które jemy. Czasem, skradając się, wy rusza w teren i wraca z leśny m gołębiem, z rzadka z kurą, która się zgubiła, albo bażantem. Potem zdrapuje smalec z kilku kanapek, za wałem z ziemi rozpala o zmroku ognisko daleko za naszy mi okopami i w pokry wie swojej menażki piecze pokrojone na kawałki mięso, a nas aż skręca i błagamy o kawałeczek. Potem żujemy i przeły kamy, pozostaje posmak i uporczy we pragnienie większej ilości, gry ziemy chleb i popijamy cienkim piwem, które teraz zaopatrzenie przy wozi nam o nieregularny ch porach.
Mam skłonność do zapisy wania wszy stkiego, lecz brakuje na to czasu. Niekiedy rozmy ślam o ty m, jak stąd kiedy ś wy jdziemy, albo sporządzam parę szkiców końcem suchej gałęzi oczerniony m sadzą. To mnie uspokaja – ry sowanie. Chłopcy trzy mają się wtedy z daleka, okazują pewien respekt, kiedy jestem zajęty. Dlatego najczęściej szukam odosobnienia pod wieczór, który teraz długo wisi nad martwą okolicą. Ry suję ponure kikuty drzew tam, gdzie kiedy ś by ły cieniste zakątki; sterczący do góry dy szel wozu w kraterze; pozostałości dachu, który wy gląda jak zapadnięty wigwam; porośnięte trawą i pokrzy wami resztki muru. Na wy stający ch w górę łatach wiązania dachowego zawalonej krokwi wiszą darnie, które w wieczorny m mroku wy glądają jak głowy nabite na pal. Wzdry gam się i utrwalam to. Nad nami przelatuje stado kuropatw z ty mi krótkimi odgłosami ruf-ruf, ktoś zestrzeliwuje jedną w locie, parę chwil później rozpętuje się ogłuszający ostrzał arty lery jski, rzucamy się na rozpry skującą się wokół ziemię, głupkowaty śmiech przetacza się przez nasze szeregi, parskanie i idioty czny chichot, ponieważ znowu uszliśmy z ży ciem. – Patrz – mówi Hicketick – na wale siedzą dwie kuropatwy. Martien, kto strzela, ty czy ja? Jedny m strzałem musisz trafić je obie, inaczej je stracisz. Celuję i strzelam, wy daje się, że ptaki dały nura, w moim kierunku leci salwa, leżę, dopóki nie ucichnie. Również wróg ma dosy ć tej zabawy, strzelają bezmy ślnie, jakby z przy zwy czajenia. Hicketick klnie, podczołguję się w mroku; jedna kuropatwa jest martwa, druga leży w konwulsjach. Ukręcam im łebki, przekradam się z powrotem. Hicketick mówi, że nie możemy ich od razu przy rządzić, że mięso musi kruszeć przez kilka dni. Wzruszam ramionami, wsadzam ptaki do menażki zabitego towarzy sza. Znikam z pięcioma ze swoich ludzi na wartę przy świeżo założonej forpoczcie: dwadzieścia cztery godziny czuwania i notowania, jakie przesunięcia następują na niemieckich pozy cjach. Leży my tak blisko siebie, że kamieniami możemy nawzajem trafić w swoje stanowiska. Nawet gdy widzimy wy suwającą się ponad wał pikielhaubę, nie strzelamy. Wy woły wanie większy ch walk, które mogły by nas wszy stkich kosztować głowę, nie ma sensu. Kiedy jednak pod wieczór jakiś Niemiec nagle rzuca granat, który wy bucha blisko naszego dołu, jestem wściekły. Biorę jeden z granatów, wy ciągam zawleczkę i w złości rzucam w ich stronę. Zaty kamy uszy, czekając na wy buch. Nic. Nic się nie dzieje. Czekamy z niedowierzaniem: granat leży przed ich przy czółkiem i nie wy buchł. W ciemności wy sy łam po niego jednego z chłopaków. Chwilę później sły szy my huk, rozpętuje się piekielna strzelanina, wrzaski i krzy ki zarówno po drugiej stronie, jak u nas, granaty latają tam i z powrotem, uciekamy ile sił w nogach. Po dziesięciu minutach znowu wszędzie zapada cisza. Sowa nawołuje w krzy wo przy ciętej wierzbie nad kanałem, który bły szczy w niewy raźny m świetle księży ca. Wy słany po granat chłopak nie wrócił; mam na sumieniu jego śmierć. Wy daję swoim ludziom polecenia, by najbardziej bezszelestnie, jak to możliwe, ponownie obsadzili forpocztę, sam przekradam się do miejsca, w który m leży ofiara. Jestem tak blisko, że sły szę rozmawiający ch Niemców. Serce wali mi jak oszalałe. Próbuję w mule odciągnąć chłopaka z powrotem, ale nie jest to możliwe. Ma rozerwaną całą pierś, leży na plecach. Ostrożnie zabieram jego broń, amunicję, stawiam krzy ży k na czole. Nebohemszeże, przebiega mi przez głowę. Nebohemszeże, chłopie, cholera jasna. Na powrót zajmuję miejsce między mężczy znami w dole. Ich pretensje przekładają się
na przy tłaczającą ciszę. Następna zmiana przy chodzi po dziesięciu godzinach, jesteśmy zeszty wniali z zimna i wilgoci. W okopach znowu widzę Hicketicka. Py ta, gdzie są kuropatwy. Otwieram menażkę: rozchodzi się ostry smród. – Cholera, zepsuły się w dwadzieścia cztery godziny – mówi. Robaki roją się już w zapadnięty ch oczach. – Przy rządzę je w całej butelce czerwonego wina dla oficerów – puszcza oko i znika. Jest maj 1915 roku. „Le vingtième siècle” pisze: Il ne se passe toujours rien au front belge [51] .
5 Czas staje się monotonny m trwaniem, trwanie zatraca swój kierunek, kierunek ustępuje miejsca bezruchowi i nudzie, nuda czy ni obojętny m i ospały m, dni przeciekają nam przez palce. Niekiedy przez cały ty dzień rzeczy wiście nic się nie dzieje, ty dzień, w czasie którego komendanci próbują rozerwać swoich ludzi mały mi projektami, zbudowaniem z drewna lepszego schronienia dla oficerów, urządzeniem „wojennego cy rku” za ostatnią linią frontu, gdzie w letnie wieczory wy stawiany jest komiczny spektakl: piechur Jef Brebants chodzi po cienkich deskach jak groteskowa balerina, poty kając się, ubrany w tutu, szeroko sterczące spódnice nad kościsty mi kolanami, w gruby ch kapciach w kratkę na stopach z platfusem, dwie kulki zrolowany ch skarpet odznaczają się niczy m sękate piersi w jego staniku, szy bko jedna z nich zsuwa mu się na brzuch, a druga wy pada pod stopy. Paru żołnierzy śpiewa niewy bredną piosenkę, a on, tańcząc, traci z oczu brzeg podium i spada z niego z hukiem jak w pierwszy ch lepszy m slapsticku – białe nogi w powietrzu, brudne majtki widoczne dla wszy stkich. Mężczy źni ry czą, klepią się po udach, wrzeszczą, rzucają w powietrze czapki, w który ch roi się od wszy. Wesołość jest eksplozją, wy zwoleniem od duszącej obojętności czasu. Lecz w drodze powrotnej do okopów niezdarnego Jefa Brebantsa, który szaleje z radości po odniesiony m sukcesie, trafia w prawe oko nieprzy jacielska kula. Połowa jego twarzy zostaje zmieciona, chłopak rzęzi jak zwierzę, robi w portki, wy miotuje i pada na twarz. Ktoś oddaje do niego strzał łaski, ponieważ mózg zwisa mu z głowy. Wszy scy leży my płasko na ziemi, a przez ostatnie sto metrów się czołgamy, aż w końcu możemy się stoczy ć do okopów. Szkopy zawsze są blisko, te łajdaki ty lko czy hają i wy korzy stują każdą okazję, żeby nas zdemoralizować. Daje to czasem powód do wy buchu ślepej nienawiści – w ataku szału ktoś rzuca się z karabinem do przodu, sekundy później ląduje przeszy ty kulami gdzieś na podmokłej łące przed nami. Nocą ry zy kujemy własne ży cie, żeby pójść po straceńca i przy najmniej zapewnić mu godność dołu w ziemi, by następnie mógł zostać odnotowany jako „poległy na polu chwały ”. Tak jak w czasach mojego dzieciństwa robiła to matka, piszę inny m listy, zwy kle do tak zwanej wojennej matki chrzestnej, gospody ni, u której przeby wali podczas rewalidacji. Po francusku i po angielsku, tak jak potrafię, codziennie się więc douczam; dostarczono mi dwa małe słowniki i kiedy je wertuję albo sporządzam wersję na brudno, przechodzące obok chłopaki klepią mnie po plecach i py tają: – Marsjèn, ça va bien?[52]
Ry suję też plakaty na przedstawienia teatralne i niedzielne wieczorki, które odby wają się daleko za liniami, a mają na celu nas zabawić. W niektóre dni wszędzie na drzewach wiszą moje głowy klaunów i aktorów naszkicowane na kartonie albo namalowane akwarelą, a pod nimi lista nazwisk ty ch, którzy wy stępują. Wtedy drocząc się, py tają, skąd wziąłem lustro, żeby nary sować te idioty czne twarze. Kapela gra arie z Rycerskości wieśniaczej, Pieśni wiosennej Mendelssohna, Largo Händla albo kawałki z Arlezjanki Bizeta. Niektórzy chłopcy niemiłosiernie szlochają, ledwo usły szą trzy takty muzy ki. Czasem musimy trzy mać wartę bez zmiany. Trzy dni i noce kule świszczą nam koło uszu, dni, w czasie który ch posępniejemy i każdy w duchu my śli: kiedy nadejdzie moja kolej, żeby zakończy ć ży cie jak zwierzę? Przy wy woły waniu nazwisk niektórzy rzucają: – Mort pour la Patrie! [53] Albo: – Zmarł od żarcia słomy ! Cierpki śmiech, mamrotanie, komendanci szczerzą zęby i potrząsają głowami, coraz rzadziej jednak krzy czą. W milczeniu patrzę na pogrążający ch się w fatalizmie chłopaków, większość młodsza ode mnie – na facetów stworzony ch do wy kony wania dobrego zawodu, z sercem na właściwy m miejscu, chłopaków, którzy studiowali, a teraz powinni założy ć rodzinę i mieć dzieci – śmierdzący, ze świerzbem na ciele leżą tu w letnim deszczu, bez widoków na zmianę, grzęznąc w cy nizmie i popędzie śmierci, zobojętniali przez głupie żarty idiotów w regimencie, drapiąc się jak małpy i jęcząc, gdy podczas ataku kolki jelitowej trzęsą się i obawiają śmiertelnej infekcji, lękają się zabłąkanej kuli, wy padku z łamiący m się dy szlem rozklekotanego wozu, pry chania koni wolno zdy chający ch przez wiele nocy. Mniej więcej w połowie sierpnia znowu się zaczy na: stoimy w ciemności w kręgu, wezwani przez francuskojęzy cznego oficera. – Un homme de bonne volonté! Une fois, deux fois...[54] Nikt. Oficer pokasłuje, patrzy rozczarowany, powtarza py tanie. Ktoś skrobie butem ziemię. Nad nami migoczą gwiazdy, nisko nad hory zontem wschodzi księży c. W oddali nawołuje sowa. Ponownie złoszczę się na swoich ludzi. – Trzęsidupy – mówię półgłosem. Robię krok do przodu i salutuję. – À vos ordres, mon commandant. Dostaję polecenie rozbudowania wzmocnionego przy czółka, żeby przełamać ciągnącą się już od miesięcy sy tuację patową. Przy zalany m terenie przed nami trzeba półkolem ułoży ć zasieki z drutu kolczastego, w czterech rzędach, aż pod powierzchnię wody. Woda jest
zawiesista i śmierdzi, przy najmniejszy m niespodziewany m ruchu człowiek się ślizga na przeorany ch granatami warstwach mułu. To harówka na mniej więcej dwadzieścia nocy, do wy konania w ośmiu ludzi, który ch sam sobie mogę wy brać. Idę spać, odczekuję z selekcją do następnego ranka. Niełatwo jest ich przekonać, aż nadto są świadomi niebezpieczeństwa takich fuch. Dopiero koło południa sprzeczanie się i wzbranianie słabną i ośmiu idzie za mną na ty ły, żeby zabrać stamtąd pierwszy ładunek desek, palików, młotków, obcęgów, gwoździ i zwojów drutu kolczastego. Dostajemy rękawice robocze, grubsze ciuchy, wodery. Odbieramy talony dla pogotowia punktu medy cznego. Pierwszej nocy zaczy namy budowanie tratwy ; po odgłosach najwcześniejszy ch ostrożny ch uderzeń młotkiem naty chmiast rozpętuje się piekło wokół naszy ch głów. W ciemności wleczemy wszy stkie deski i belki z powrotem na wóz i ciągniemy go dwieście metrów do ty łu, gdzie następnego dnia, bezpieczni za wałem, budujemy tratwę owinięty mi bandażem młotkami. Koło południa zasy piamy ze zmęczenia, dostajemy pozwolenie na kilka godzin odpoczy nku w mały m chłopskim domku na ty łach, zostaje nam przy niesiony kociołek zupy. Wracamy do okopów, gdzie mężczy źni grają w karty i palą. Przy glądają się nam w milczeniu, z mieszaniną sarkazmu i podziwu. Następnej nocy wleczemy tratwę do przy czółka, przy wiązujemy ją powrozami do pniaka. Trzeba wbić pierwsze paliki. Ponownie po dwóch uderzeniach karabin po drugiej stronie otwiera ogień. Zry wają się kaczki, kwacząc i trzepocząc skrzy dłami, kule świszczą nam przy uszach. Opadamy do wody, znowu rozpętują się salwy na oślep. Księży c, którego przy by wa, wy łania się nad zniszczoną ziemią, zdradliwy, cichy księży c, który może nas kosztować ży cie. Nie możemy przez całą noc bezczy nnie patrzeć, więc szukamy kamieni, które owijamy w gałgany, poruszamy się jak najostrożniej, żeby nie spłoszy ć ptactwa wodnego. Szczury ze spiczasty mi py szczkami pły wają w blady m odbiciu, wy glądamy jak zombi, w zwolniony m tempie wy konujący niedorzeczne czy nności. Po dwóch nocach na całego dopada nas strach. Szkopy zdają się domy ślać, że coś tu się dzieje; czasem nad naszy mi głowami latają pociski świetlne. Zamieramy wówczas, oślepieni i z walący m sercem. Poruszenie się oznacza pewny koniec, tego nauczy łem swoich ludzi: nie ulegać panice, bły skawicznie my śleć i działać możliwie bezgłośnie. Za każdy m razem, gdy rozlegają się strzały, jak stado wy straszony ch owiec przy suwamy się blisko siebie za kilkoma przewrócony mi drzewami. Potem wy daję zgodę, żeby się napić trochę letniej kawy i zjeść duży kawał kwaśnego, twardego chleba. Siedzimy, żując i przeły kając, zapach błota miesza się z zapachem letniej nocy, z rozwiewający m się dy mem z prochu. Gdy Bonne się podnosi, a blisko jego głowy ze świstem przelatuje kula, rozsierdzony woła: – Pocałuj mnie, kurwa mać, w dupę, parszy wy Szkopie! – i strzela w tamtą stronę. Naty chmiast rozlega się salwa, przeszy ty kulami Bonne upada w pły tką wodę, wszędzie wy buchają granaty, ostrzał trwa ponad kwadrans. – Nasza praca poszła na marne – mówię do trzęsący ch się chłopaków. Chcą wracać do okopów, wy ciągam pistolet i ostrzegam: – Pierwszego, który się ruszy, sam zastrzelę. Sarkając, leżą dalej, odgrażają się jednak, że mnie znajdą, jeżeli kiedy ś wy jdą stąd cało.
– Gadaj zdrów – mówię. – Macie rację, to durna robota, ale to nie ja ją wy my śliłem. Nadchodzi poranek, śmiertelnie zmęczeni zapadamy na polu w sen, od czasu do czasu budzą nas wy krzy kiwane w oddali rozkazy, turkotanie wozu na zniszczonej drodze, nieskończone chmary komarów, bzy czące i piszczące wokół naszy ch głów w popołudniowej ciepłocie, aż całkiem wariujemy od uderzania się w policzek niezliczoną ilość razy. Ponad półtora ty godnia zajmuje nam rozciągnięcie drutu kolczastego na szerokość czterech rzędów. Pewnej nocy, gdy uby wa księży ca, zauważamy coś dziwnego, odpoczy wając po kilku godzinach pracy : w srebrzy ście oświetlonej trawie mrowią się ty siące mały ch węgorzy, wiją się i bły szczą, przezroczy sta armia młody ch ry b we wspaniałej nocnej ciszy. Wy chodzą z zalany ch, bluźnierczo śmierdzący ch słono-słodką wodą polderów, gdzie prawdopodobnie powstały tarliska. Jak wzrokiem sięgnąć, panuje olbrzy mie poruszenie, ten prastary ry tuał odby wa się w całkowitej ciszy. Niezliczone węgorzy ki falami ślizgają się po trawie, jakby wy kony wały jakiś rozkaz, roztacza się wokół nich zapach szlamu; wciąż pojawiają się nowe, zadziwiające zjawisko trwa ponad godzinę. Chłopcy patrzą z otwarty mi ustami, jeden z nich zaczy na drżeć. Księży c klęśnie, ostatnie węgorze prześlizgują się przed naszy mi zmęczony mi oczami, wy daje się nam, że śnimy. Po kilku godzinach budzi nas świecące w oczy słońce, a my się zastanawiamy, czy wszy stkim śniło się to samo. Po trzech ty godniach wreszcie kończy my budowę. Nasze ręce zniszczone, kręgosłupy połamane, kości rozmiękłe od wilgoci, oddech śmierdzący mułem i obrzy dliwościami. Ostatniej nocy nad ranem, gdy gorączkowo pracujemy, dopóki nie skończy my, stoję przy tratwie plecami do wroga i sprawdzam, czy drut kolczasty wszędzie jest tak samo napięty. Nagle sły szę wy buch. Przez kręgosłup przebiega mi wstrząs elektry czny, czuję mrowienie w cały m ciele, niespodziewanie pot gruby mi kroplami spły wa mi z czoła do chwy tający ch powietrze ust. – By ło blisko, prawda Martienku? – mówi ktoś obok mnie. W górnej części prawej nogawki moich woderów jest dziura, z której try ska krew. – Już dobrze – wy bąkuję i upadam twarzą w wodę. Rozlega się salwa, czuję, że się duszę błotem, obrazy przelatują mi przed oczami, wy stawiam głowę z wody, przekręcam się na plecy, muszę zwy miotować, o mało się ty m nie dławię, ktoś mnie przewraca na brzuch, ciągnie za włosy i pchnięciem pochy la mi głowę, mam czkawkę, szlocham, wy miotuję i łapię powietrze. Potem wszy stko robi się czarne. Budzę się od piekielnego bólu, który biegnie do pleców i szy i, gdy dwóch mężczy zn, poty kając się, niesie mnie do punktu medy cznego. Widzę oficera, który właśnie wy chodzi z namiotu. – Le travail est fini, mon commandant[55] – mówię i znowu ogarnia mnie swego rodzaju maligna. Dwóch sanitariuszy kładzie mnie na noszach, przemy wają ranę, czy szczą z błota i brudu, odkażają alkoholem, który sprawia, że podskakuję z bólu. Jeden z pielęgniarzy brutalnie mnie
odpy cha, łapię oddech i jak obłąkany uderzam głową w ramę podczas zakładania pierwszego opatrunku. Nosze zostają ułożone na płaskim aucie. Tłukąc się i skrzy piąc, samochód jedzie po dziurach i nierównościach do szpitala polowego w Hoogstade. Kładą mnie do łóżka, wariuję z bólu. Jest 18 sierpnia 1915 roku.
* – Jest pan ulubieńcem swojego regimentu – oznajmia pielęgniarka, my jąc mnie letnią wodą. – Pewien oficer przy szedł powiedzieć, że mamy poświęcać panu szczególną uwagę. Ma loki w kolorze miedzi, ta siostra, wy stają spod jej białoszarego czepka. Patrzy na mnie z uśmiechem swoimi duży mi zielony mi oczami. – Dostanie pan zaszczy tny medal z rąk króla, sły szałam. Sy czę z bólu, gdy sięga w okolice chirurgicznej rany ciętej na moim udzie, próbuję się uśmiechać. – Jestem zwy kły m starszy m sierżantem – wy bąkuję. – Niech pan jeszcze odpoczy wa – mówi. – Najpierw musi pan odzy skać siły. Przy kry wa mnie wy krochmalony m prześcieradłem, które naciąga i lekko gładzi płaską dłonią. Szeleszcząc, odchodzi w słońcu przez dużą salę, w której tu i ówdzie dają się sły szeć jęki i postękiwania. Śpię jak suseł mniej więcej od późnego popołudnia do połowy następnego ranka. Kolejnego dnia wszy stkich pięćdziesięciu żołnierzy z naszej dużej sali zostaje przełożony ch z łóżek na nosze i wy niesiony ch na wielką łąkę. Ku naszemu zdziwieniu jest tam kapela wy gry wająca melodie. Miedź bły szczy w popołudniowy m słońcu, bary ton śpiewa: J’aime le son du cor[56] , potem następuje Balet egipski Luiginiego. Słońce przebija się przez chmury, nad lekko wilgotną trawą unosi się kwiatowy zapach. Wrzesień wisi już w powietrzu, roztkliwia mnie jedwabista miękkość popołudnia w połączeniu z muzy ką. Cały ten nieprawdopodobny spokój, harmonia i dostatek – żadny ch wszy, żadny ch szczurów, żadnego mułu, żadny ch śmierdzący ch mundurów, żadnego dudnienia moździerzy, żadny ch umierający ch mężczy zn, żadny ch spuchnięty ch stóp w uwierający ch mokry ch butach, żadny ch chmar komarów wokół mojej głowy – odurza mnie to. Kiedy patrzę w bok, widzę rząd stojący ch nieco dalej zasłuchany ch pielęgniarek. Niektóre przechy liły głowę, jedna stoi z założony mi na piersiach rękami, inna śmieje się z czegoś, co jej ktoś szepcze do ucha. Andante chwy ta mnie za gardło. Przy pominam sobie pawilon muzy czny w moim odległy m rodzinny m mieście w niedzielny poranek, gdzie sły szałem tę muzy kę już jako dziecko, chodząc między ojcem a matką po placu Kouter. Pościel mojego łóżka pachnie szary m my dłem. W przerwach między częściami baletu sły szy my z bardzo daleka głuchy łomot oręża na froncie. Że tutaj, to niebo pełne światła i przejrzy stości istnieje za sprawą piekła w oddali... My ślę o swoich ludziach, którzy tam zostali, i o zezowaty m Rudy m z Lossy straat, który stwierdził: – Martienku, wy grałeś los na loterii, znowu masz spokój na pół roku, korzy staj z tego. Dzisiaj ja, jutro ty – mówi i się śmieje.
Ty dzień później już od wczesnego ranka panuje poruszenie. Siostry my ją nas szy bciej niż zwy kle i ze śmiechem mówią, że nie mogą niczego zdradzić. Ale po południu sprawa staje się jasna: oto do naszej sali szpitalnej – nie wierzy my własny m oczom – wchodzi sama królowa, w prosty m pielęgniarskim stroju. Idzie od łóżka do łóżka, za każdy m razem py ta, czy ranny żołnierz chce czekolady albo papierosów. Mnie daje jedno i drugie, mówiąc: – Jesteś courageux [57] , sły szałam, honneur[58] dla naszej ojczy zny. Wy bąkuję: – Wasza Wy sokość, ja... Chcę jej powiedzieć, że jeszcze jako dziecko śpiewałem dla niej na placu Kouter, zielonooka pielęgniarka stoi obok niej, odsuwa z czoła kilka loków w kolorze miedzi, zachęcająco się do mnie uśmiecha. Słowa grzęzną mi w gardle, doby wa się ze mnie jakiś rodzaj jęku. Ty mczasem królowa jest już dalej, muszę pilnie do toalety, nie mogę się ruszy ć, pocę się z rozpaczy i zakłopotania.
* Po trzech ty godniach nadal nie mogę podnieść rannej nogi ani na milimetr. Wraz z dwudziestoma inny mi zostaję, po konsultacji lekarza dy żurnego, umieszczony w transporcie do północnej Francji. Jedziemy wzdłuż wy brzeża, leży my na noszach, maltretowani telepaniem się po wy bojach. Dwoma samochodami wojskowy mi docieramy do kasy na w Dinard, przekształconego w szpital. Wielka sala z widokiem na morze. Cisza, szmer, słone powietrze, mewy o poranku, dalekie trąbienie łodzi ry backich. Utrzy mująca się nieobecność armatniego huku w tle piszczy nam w uszach. To dziwny widok, łóżka i jeszcze raz łóżka w kolistej sali balowej, a pomiędzy nimi przejścia dla pielęgniarek. To tu, to tam krzesło, na który m stoją buteleczki z lekarstwami i różne klamoty. Przez pierwsze dni jestem powietrzem, nikt się do mnie nie odzy wa, pielęgniarze przy noszący jedzenie nie pisną ani słowa. Dopiero po trzech dniach obchód robi wojskowy, który py ta o nasze nazwiska. Flamandzkie nazwiska, dostaje od tego szału, musimy je za każdy m razem sami pisać na kartce. Po kilku godzinach do łóżek zostają przy mocowane deseczki z naszy mi nazwiskami. Trochę później do sali wchodzi dwóch lekarzy wojskowy ch, badają każdego żołnierza przez kilka minut. Kiedy zbliżają się do mojego łóżka, jeden z nich gwałtownie odsłania pościel. – Levez la jambe. – Je ne peux pas. – Levez la jambe sergeant, puisque je vous l’ordonne! – C’est impossible, je suis désolé. – Bon. On verra.[59] Następnego dnia o ósmej rano przy moim łóżku staje kawał chłopa z podwinięty mi
rękawami. Krztuszę się ostatnim ły kiem kawy. Wy jmuje żelazne pudełko wazeliny, odkręca. Zagląda na chwilę do książeczki i odsuwa kołdrę z mojego łóżka. – Laissons voir Jésus! [60] – śmieje się. Płaską rękę trzy ma kilka centy metrów nad moim paluchem. – Eh bien mon vieux, donnez un bon coup de pied contre ma main[61] . Nie udaje mi się podnieść nogi ani o centy metr. Mięśnie są całkowicie sparaliżowane. Wtedy oprawca wkracza do akcji. Smaruje moje udo wazeliną i swoimi brutalny mi niedźwiedzimi łapskami zaczy na je szczy pać, uciskać, siekać i okładać. Pocę się, pry cham, wzdy cham i dy szę, niemal duszę się z bólu. – Mais voyons, gueulez, criez mon vieux, aspirez pour l’amour de Dieu, mon brave! [62] Łapie mnie za oba przeguby i każe zacisnąć ręce na żelazny ch tralkach pod łóżkiem. Ciągnę z całej siły, tortury trwają jeszcze ponad pięć minut. Kiedy jestem zupełnie wy czerpany, daje mi klapsa w pośladek, mówiąc: – Voilà, ça suffit pour la première fois. Tenez bon. À demain.[63] Następnego ranka na widok jego zbliżającej się zakazanej gęby tak mnie oblewa pot, że sączy mi się z czoła do oczu. Szczerzy zęby w szerokim uśmiechu. – On n’a pas peur, hein.[64] Klepie mnie w policzek i męka zaczy na się na nowo. Znów popy cha moje ręce ku tralkom łóżka. Po zakończeniu okazuje się, że wy giąłem słupki. – Je ne vous casse pas la cuisse, il ne faut pas casser votre lit[65] – chichocze. Po dziesięciu dniach w moją nogę zaczy na na powrót wstępować ży cie. To zdaje się dziwić samego sanitariusza. Jak się okazuje, my ślał, że mięśnie są zby t poważnie poszarpane, żeby się zagoiły. Minie jeszcze cały ty dzień, zanim będę mógł ostrożnie stanąć przy łóżku i próbować, czy dam radę oprzeć się również na rannej nodze. Naty chmiast się przewracam. Od tego momentu mogę jednak powoli wy kony wać drobne ćwiczenia w łóżku; nogę udaje się już podnieść na kilka centy metrów, brutal znajduje w ty m wielką przy jemność, wokół mnie wszędzie pełno wazeliny. Pewnego dnia w październiku, opierając się na lasce, po raz pierwszy samodzielnie kuśty kam na dwór. Morskie powietrze mnie oszałamia; dziwne światło rozświetla niebo, mewy szy bują nad parkiem oraz patry cjuszowskimi domami, morze jest spokojne i niebieskozielone, siadam na ławce przy wale. Ludzie spacerują obok mnie, gawędząc, kilka łódek koły sze się tuż za Baie du Prieuré. Na lewo przed sobą widzę w oddali średniowieczne
kontury Saint-Malo. Na drzewach szumią żółte i pokry te rosą liście, bry za szeleści po trawie, jest tak, jakby nigdy nie by ło wojny.
* Codziennie siedzę przez kilka godzin, przy glądając się i robiąc pobieżne szkice. Dziewczy na z okrągły m pudłem na kapelusz idąca pod wiatr; stara kobieta okutana w czarne, trzepoczące na wietrze ubranie, która rzuca chleb mewom, niebezpiecznie blisko zlatujący m do jej rąk; żołnierz o dwóch kulach, który mija mnie, uty kając, z jedny m kikutem nogi starannie owinięty m świeżo wy prasowaną nogawką. Ni stąd, ni zowąd staje za mną starszy mężczy zna. Ręka mi zamiera. – La prestidigation est un art très peu apprécié – odzy wa się i idzie dalej. Przez chwilę patrzę zaskoczony. Dlaczego ten obcy człowiek nazy wa sztukę ry sunku mało doceniany m kuglarstwem? Z Dinard do Saint-Malo i z powrotem spokojnie pły wają statki. Pewnego dnia udaję się w rejs. Woda jest gładka, ry by wy skakują ponad jej linię, mewy nurkują i krzy czą w biały m pasie piany za statkiem. Siedzę na pokładzie, jestem wy zwolony od wszy stkiego. W chwili, gdy o ty m my ślę, serce wali mi jak oszalałe, a we wspomnieniach widzę swoich towarzy szy czołgający ch się w błocie, wy czerpany ch i upadły ch na duchu. Gdy tego wieczoru znowu dochodzę do kasy na – ostrożnie, kroczek po kroczku, o kulach – podchodzi do mnie pielęgniarka i mnie strofuje: dlaczego podejmuję takie ry zy ko? Poza ty m przy łóżku czeka na mnie wiadomość. Rozry wam kopertę z widniejącą na niej małą koroną: mam zostać mianowany Ry cerzem Orderu Korony. Następnego dnia przy chodzi z kolei poczta z Anglii: mój przy brany brat Ray mond zaprasza mnie na kilka dni do siebie, do Swansea, gdzie przeby wa jako uchodźca. Jest już połowa listopada, gdy wczesny m rankiem wsiadamy z dwudziestoma żołnierzami na prom do Saint-Malo. Tam angielski konsul podstemplowuje nasze paszporty, a po południu zawożą nas na statek, którego kapitan wita nas wojskowy m pozdrowieniem. Przez godzinę spaceruję jeszcze po Saint-Malo; małe ulice, skały na plaży. Martwy konik morski jest gdzieś w przy boju przesuwany tam i z powrotem, lekki i przezroczy sty. Jestem w ży ciu sam, my ślę sobie, gdy z drugiego końca plaży nadchodzi młoda kobieta, i nie wiem, czy jeszcze kiedy kolwiek zobaczę matkę. Kobieta jest elegancka, choć ubrana całkiem na czarno; ma przy sobie małą parasolkę, którą przy każdy m kroku jak laskę wbija w twardy piasek. Nie mam odwagi spojrzeć jej w oczy. Kiedy mnie mija, oglądam się za nią i widzę, że ona robi to samo. Nasze spojrzenia na chwilę się spoty kają. Czasem jeszcze nogę przeszy wa mi ból, za bardzo się zmęczy łem. Wy czerpany docieram na statek, który odpły wa około czwartej po południu. Kilku żołnierzy jest już pijany ch; żołd, który dostaliśmy, od razu przepuszczają. Dzwoni dzwon pokładowy, rozlega się sy rena parowa, dźwięk uderza o fasady domów, zastanawiam się, gdzie mieszka młoda kobieta, i dopada mnie bezbrzeżna samotność.
Pły niemy do Southampton, miasta, które trzy lata wcześniej straciło dziewięciuset młody ch mężczy zn w katastrofie Titanica; większość z nich zamustrowała się jako majtkowie, robotnicy, zmy wacze lub ochmistrze. – Dużo tam samotny ch babek do usług – mówi jeden z żołnierzy, spluwa na pokład. Kapitan przy chodzi dać burę bełkoczący m żołnierzom. Przez całą podróż mają zostać na pokładzie, z korkowy m pasem na lędźwiach, i dostają surowy zakaz przechodzenia z przedniego pokładu na bakburtę. Wie, o czy m mówi – ciężkie kufry z metalowy mi częściami, które statek wiezie do Anglii, mogą się obluzować i nieuważny pasażer zostanie zmiażdżony między przesuwający m się ładunkiem a relingiem. Zajmuję miejsce na przy kry tej brezentem ławce przy bakburcie. Początkowo wszy stko idzie dobrze, spokojnie się koły szemy zaledwie pięćset metrów za małą wy spą Cézembre z jej osławiony m więzieniem, do którego sądy wojskowe wy sy łają wielu flamandzkich żołnierzy. Po godzinie pojawiają się pierwsze ciemne chmury kłębiaste nad fioletowy m morzem przed nami, zry wa się silny wiatr, mężczy źni przeklinają, kapitan przy chodzi na pokład i surowo zabrania wszy stkim poruszania się. Zaledwie kilka minut później statek zaczy na stawać dęba jak niechętny ogier; w powierzchni wody otwierają się doły, czasem głębokie na ponad pięć metrów, dziób w nie uderza, jakby spadał na metalowe pły ty. Trzęsie nami i szeroko się do siebie uśmiechamy, mocno trzy mając się ławki. Po kolejny ch paru minutach nad naszy mi głowami rozpętuje się burza; statek wy daje się stracony w kipiącej wodzie. Widzimy jak kapitanem w drodze do sterówki ciska o reling, jak się ślizga, z trudem podnosi i w pośpiechu znika w kabinie. Wiatr świszczy i wy je, wszy stkie diabły w piekle szaleją. Olbrzy mie fale chlustają na dek masami wody, które rozpry skują się jak wachlarze i sprawiają, że tracimy jakiekolwiek poczucie kierunku. Kładę się płasko pod ławką; jakiś żołnierz od razu wy miotuje mi na stopy. Od tamtej pory nie da się tego uniknąć, wszy scy dostają choroby morskiej, śmiertelnej choroby, wy rzy gujemy z ciała swoje dusze, niektórzy dopiero co wracający do zdrowia żołnierze płaczą z bólu, sztorm wciąż się nasila. Statek czasem unosi się dziobem wy soko ponad fale, by następnie z ogromny m łomotem spaść w olbrzy mi dół, my zaś my ślimy, że wy biła nasza ostatnia godzina. Jest noc, nie ma kierunku, ziemi, świata, żadnego pod czy nad, żadnego prawa ani lewa, są wy miociny i słona woda, jest hałas, trzeszczenie, statek zdaje się rozbijać, trwa to cały mi godzinami, a końca nie widać. Nad ranem niektórzy żołnierze, załamani i na wpół ży wi, leżą przy wiązani przez towarzy szy do rur bądź pali, bezwolnie turlając się tam i z powrotem jak luźne worki. Statek nie pły nie, lecz posuwa się zry wami, przy jmuje uderzenie po uderzeniu, bez steru na kotłujący m się morzu. Kapitan czeka. Czujemy spadające na nas chłosty, wstrząsani skurczami modlimy się, żeby to się wreszcie skończy ło. Około dziesiątej poprzedniego wieczoru mieliśmy by ć po drugiej stronie. W skąpy m świetle nigdzie nie widać ani śladu lądu. Całkowicie przekonani, że zginą, niektórzy żołnierze skomlą jak psy, w konwulsjach wy ciskając ze swoich ciał ostatnią odrobinę żółci, śliniąc się i zgrzy tając zębami z bólu i rozpaczy. Około dziewiątej jest w dużej mierze po sztormie, lecz morze nadal pozostaje tak
niespokojne, że już samo ponowne dudnienie silników wy starcza, żeby wszy stkim zaczęło się kręcić w głowie. Nieskończenie wolno i ukosem pod wiatr podpły wamy w okolice wy brzeża. Statki koły szące się przy wale trąbieniem ostrzegają nas przed cumowaniem; naty chmiast rozbiliby śmy się w drobny mak. Koły sze więc nami i rzuca aż do późnego popołudnia, bezbrzeżne nieszczęście niebiesko i biało pieni się na naszy ch wy cieńczony ch ciałach, tak jak musuje piana na naszy ch ustach, a my, z gębami wy krzy wiony mi jak u diabłów i demonów, czołgamy się, żeby unikać siebie nawzajem, i trzy mamy się ostatnią resztką woli. – To gorsze od tego, co przeży liśmy wcześniej w okopach – szepcze mi do ucha jakiś żołnierz, czkając. Dochodzi szósta, zanim kapitan zacznie ostrożnie halsować w stronę portu, do ty łu, metr po metrze. Unosi nas wy soka fala, ciska nami niemal na mur nabrzeża. Znowu pły niemy sto metrów od przy stani, wszy stkie koły szące się statki trąbią jak oszalałe, żeby nas ostrzec. Około siódmej wieczorem nasz statek stoi w porcie, nadal się koły sząc, a my, chore stworzenia, wszy i szczury, wy czołgujemy się i turlamy na nabrzeże jak umierający, jeszcze przez godzinę leży my w deszczu i wietrze, dy sząc, w zafajdany ch spodniach i oparach żółci wokół głów. Kiedy jesteśmy w stanie się podnieść – wciąż chwiejnie – jest już ciemno. Kapitan dokonuje inspekcji i nas liczy. Brakuje jednego żołnierza; nikt nie ma bladego pojęcia, co się z nim stało. – Za każdy m razem to samo – grzmi kapitan – znowu beknę za ochlaptusy, który ch wy rzuciło za burtę. Prowadzi nas do małej jadłodajni, gdzie możemy dojść do siebie. Dopiero teraz na siebie spoglądamy, ponieważ dziewczy ny, który m przy szło nas obsługiwać, zasłaniają usta rękami: jesteśmy żółci jak Chińczy cy, chudzi i wy czerpani atakiem kolki żółciowej, z zapadnięty mi oczami, odrażający, ze śladami zaschniętego śluzu na policzkach. Nikt nie chce jeść; na prosty ch pry czach, zaoferowany ch nam później w mały ch pokojach, od razu zapadamy w sen, podczas którego nikomu nic się nie śni, a ty mczasem na dworze, w ciemnościach, listopadowy sztorm głuchy mi uderzeniami szaleje wokół dachu.
* Następnego dnia drzemię w pociągu do Londy nu, gdzie dwie godziny czekam na połączenie, zamroczony i pusty, jak ktoś, kto stracił jakikolwiek cel i jakikolwiek kierunek w ży ciu. Tęsknię do towarzy szy w okopach. Z Londy nu jadę przez Bristol do Swansea. Skostniały i ponury, siedzę sam ze swoim smutkiem w pociągu powoli wlokący m się po opuszczony ch wzgórzach. Ży wopłoty i drzewa ociekają topniejący m śniegiem. Nikt się nie odzy wa. Wszędzie zamy śleni żołnierze na przesuwający ch się peronach, niektórzy z papierosem, wy raźnie wy kurowani i znowu w drodze na front. Inni jak ja, załamani i bladzi, w drodze na kilkuty godniową rewalidację. Daleko po północy docieramy do starej, podupadłej stacy jki. Py tam o drogę do home, w który m przeby wa Ray mond, godzinę
przedzieram się przez śnieg ścieżką biegnącą wzdłuż wy brzeża, dochodzę do niepokaźnego kurortu – długa ulica z paroma sklepami i niskimi domami, trzy hotele z widokiem na groblę. Wszy stko wy gląda na wy marłe; ty lko przy drewniany ch barakach przy wale stoi żołnierz na warcie, który w ciemności bierze mnie za oficera i staje na baczność. – Good evening, sir. – Good morning, you mean. Śmieje się, py ta: – How is war in Belgium? Mamroczę parę słów, py tam o drogę do Home Rest. Idę dalej wzdłuż linii morza; pieniste fale na delikatnie ośnieżonej plaży. Jeszcze żadnego światła w powietrzu, a już godzina siódma. Mam gorączkę i jestem wy czerpany, przy jednej z willi widzę fotel ogrodowy pod zadaszeniem. Kładę się na nim, w nodze czuję mrowienie, łomotanie i gorąco, jestem kompletnie wy kończony. Zwijam się jak dziecko, spadam do piekła wy rzutów sumienia: powinienem by ł jeszcze raz pojechać do Liverpoolu, żeby odnaleźć fresk ojca, co ja tu robię, ty lko po to, żeby na chwilę zobaczy ć Ray monda, moi towarzy sze ruszy li na kurację na południe Francji, jestem skończony m idiotą; zmarznięte stopy niemal odpadają mi od ciała, nigdy nie powinienem pły nąć w ten przeklęty rejs, jest mi niedobrze z wy czerpania i trzęsę się tak bardzo, że kości trzeszczą mi w ciele. W wy tworny m staroświeckim zameczku, który wy rósł z zimnej porannej mgły, spotkałem przy najmniej drugiego przy branego brata, wy py tałem go o moją matkę, siostry, ostrożnie, żeby go nie zranić, bo wie, co my ślę o jego ojcu jako mężu mojej matki. Około jedenastej przed południem, zapewne dlatego, że usiedliśmy blisko kominka, upadłem zemdlony na podłogę. Ocknąłem się dopiero po dwóch dniach, na moim ciele by ło w dodatku pełno czerwony ch plam od zatrucia krwi, którego się nabawiłem. Ży łem w ty m ustroniu półtora miesiąca jak ogłuszony – wy pły nąłem w morze z ry bakiem; okazało się, że duża ry ba, która po kilku godzinach zawisała na szorstkiej linie, to dogfish[66] , miotający się, niejadalny diabeł, który patrzy ł na nas szalony m wzrokiem, szczerząc zęby, gdy ry bak wy cinał mu nożem hak z szy i, po czy m pozwolił kolosalnemu zwierzęciu wy śliznąć się z powrotem do wirującej wody. Ślad krwi, nic więcej, znowu mokry śnieg w naszą twarz. Port Talbot, zapach morza, juty, liny, biedy. Góry kopalni węgla kamiennego w oddali. Niedobra ry ba, niedobra kawa, niedobry chleb. Mamy w ustach psujące się zęby i podły smak. Przeżuwamy w milczeniu, czasem targani mdłościami, i patrzy my na gołe drzewa na linii szarozielonego morza. Boże Narodzenie przy nosi mokry śnieg i smagający deszcz. Kilka pielęgniarek siedzi z nami przy skąpy m posiłku. Prawie nie rozmawiamy. Nowy Rok ledwo jest świętowany. W małej kaplicy trwają długie i monotonne modlitwy za naszy ch zmarły ch i ranny ch. Następnego dnia w oślepiający m zimowy m słońcu i przenikliwy m wietrze znajdujemy przy boczny m wale chudego jak szczapa, zabitego konia. Wszy stko wy daje się
nierzeczy wiste. Tęsknię za domem. W ostatnim dniu mojego poby tu odwiedzamy fabry kę amunicji w Swansea; oprowadza nas jeden z członków dy rekcji. Oży wiam się, mijając płonące piece, przy pomina mi się odlewnia żeliwa, rozmowa mnie rozwesela. Widzę nowe techniki, które wy wołują u mnie zdumienie – z grudy rozpalonego żeliwa w mgnieniu oka wy ciskany ch jest sto cieniutkich arkuszy na puszki konserwowe i kubki do picia dla żołnierzy. Coś we mnie nie potrafi już dokonać rozróżnienia między ty m, co my ślę, a ty m, co widzę. Koły sząc się w ty m samy m iry tująco powolny m pociągu, milcząc obok mojego przy branego brata, siedzę naprzeciwko trzech dziewcząt, Angielek głośno komentujący ch ty ch dwóch naiwny ch belgijskich żołnierzy ków, którzy ich zdaniem nie tknęli jeszcze kobiety i z który ch jeden, ten po lewej, nadawałby się do pozowania w parku jako pomnik z brązu Gamoniowatego Żołnierza, na którego robią gołębie. Pękają ze śmiechu dopóki, wy siadając, możliwie bezbłędny m angielskim nie ży czę im miłej dalszej podróży. Zasłaniają usta rękami, jedna przez drugą wy krzy kują różne przeprosiny, my wzruszamy ramionami, a kiedy opuszczamy peron, uprzejmie machając, czuję zawrót głowy, coś, co szaleje po moich wnętrznościach, w czy m strach i pożądanie przechodzą w pewien rodzaj mdłości, który nie opuści mnie przez całą drogę z powrotem na front, gdy znowu marznę w brudny m, rozklekotany m pociągu, wpatrując się przez brudne okna z plamami sadzy z tłustawy ch świec. Wszędzie widać ślady wandalizmu, na ławkach i na podłodze; zabrudzone toalety są paskudne i nie do uży tku. Żołnierze są zgorzkniały mi facetami, którzy wszy stko niszczą, gdy wracają z urlopu na front.
* Znowu mijają miesiące, podczas który ch na zmianę się nudzimy, przesy piamy pół dnia, a potem nagle na dwie godziny lądujemy w czy sty m okropieństwie – niespodziewany atak, wy krzy kiwanie rozkazów, panika, zamieszanie, krzy ki ranny ch, po czy m zabierani są zabici; okaleczone kawałki ludzkiego ciała w okopie, gdzie chwilę wcześniej siedział chłopak, palił papierosa i rozmawiał. Moja opowieść staje się monotonna, tak jak monotonna stała się wojna, jak monotonna stała się śmierć, jak monotonna stała się nasza nienawiść do Niemców, jak monotonne stało się samo ży cie, które zaczęło nas w końcu mierzić. Jedna rzecz w te nieokreślone dni głęboko mną wstrząsnęła. Pewnego wieczoru zabierają umierającego żołnierza, o który m sły szę, że ma ty lko jedna rękę, a który mimo to by ł bardzo dzielny ; pracował jako ochotnik w punkcie medy czny m. Dosięgła go spadająca belka w płonącej szopie. Idę ku noszom i rozpoznaję chłopaka ze szkoły ry sunku, mojego drogiego wirtuozowskiego kolegę, który tworzy ł światy z kreseczek. Jego kark wy daje się złamany, tkwi pod dziwny m kątem w stosunku do ciała. Chłopak na chwilę otwiera oczy i mnie rozpoznaje. Chce coś powiedzieć, prostuje się, widzę to, co już kiedy ś przy kuło mój wzrok: jak kikut ręki zgodnie porusza się pod rękawem jego rozdartego munduru. Potem opada. Bezczy nnie idę
przy noszach. Kiedy dochodzimy do punktu medy cznego, on już nie ży je.
* Mniej więcej w czerwcu 1916 roku po raz trzeci zostaję wy słany z misją, ty m razem na wy suniętą do przodu pozy cję zwiadowczą, do obory między dwiema liniami walki. Każdej nocy komendant wy sy ła tam trzech ludzi. Żaden nie wraca. Zaczy nają się protesty, sarkanie, następują kary i groźby. Po półtora ty godnia zostaję wezwany do objęcia tam warty z dwoma swoimi ludźmi. Salutuję, mówię, że zrobię wszy stko, lecz że to szaleństwo. Komendant rzuca, że mogę się spodziewać kary, jeśli kiedy kolwiek wrócę ży wy. Około północy ostrożnie przemy kamy do obory. W mdły m świetle widzimy wszędzie leżący ch martwy ch chłopaków. W samej oborze znajduje się jeszcze ich amunicja. Nakazuję obu mężczy znom, żeby każdy zebrał jak najwięcej kul, i rozstawiam ich na trzy metry od budy nku. Przekradam się naprzód pod ich osłoną, szkicuję punkty, w który ch domy ślam się karabinów maszy nowy ch, długość okopu, wy sokość wału obronnego. Przemy kam z powrotem. Dlaczego inny m to się nie udało? Zgarniamy wszy stkie kule, wsadzamy do naszy ch toreb. Skoro niespodziewanie dy sponujemy duży m zapasem amunicji, każę chłopakom na zmianę strzelać w równy ch odstępach, przez całą noc, dokładnie obliczając, ile kul potrzebujemy, żeby wy trwać, i z jakimi przerwami powinniśmy strzelać. Tamtej nocy nie pojawiają się żadni Niemcy, nie zostajemy pojmani, nad ranem wracamy z poczuciem try umfu. Lecz kiedy sądzimy, że jesteśmy w bezpiecznej strefie, rozpętuje się strzelanina. W kilka sekund widzę, ja chłopcy obok mnie zry wają się, żeby uciec, i naty chmiast zostają skoszeni; leżę nieruchomo. Po kilku minutach ostrożnie się podnoszę i od razu dostaję strzał z ty łu, tchórzliwy strzał, który ukosem przeszy wa mi plecy i mijając lędźwie, wy chodzi przy biodrze. Tamuję nadmierne try skanie krwi, muszę zwy miotować, najmocniej jak potrafię uciskam dużą rozdzierającą ranę z przodu, jeszcze w ciemności zanoszą mnie do szpitala polowego, gdzie lekarz wojskowy mówi: – Marsjèn, t’as un abonnement ou quoi?[67] Uśmiecham się, wszy stko się rozmazuje, obudzę się dopiero po trzech dniach z poplamiony m na brązowo bandażem wokół brzucha i potworny m bólem w plecach. Cały mi dniami mocno mnie znieczulano, ponieważ ból by łby nie do wy trzy mania, mówi pielęgniarka. Ponadto po wy leczeniu mam się stawić przed sądem wojskowy m za uży cie amunicji, która nie została mi przy znana przez zwierzchnika. Wzruszam ramionami, odpowiadam, żeby poszli do diabła. Leżenie plackiem, nuda, ból, frustracja, my śli o moich ludziach w błocie. Na rewalidację zostaję ty m razem wy słany na trzy miesiące do Lake District, do małej posiadłości w Windermere. Zaprzy jaźniam się z panią domu, Mrs Lamb, która gra ze mną w karty, a przy popołudniowej herbacie opowiada historie o swoich przodkach. Pod wieczór często spacerujemy razem po parku. Jej mąż też jest na froncie, między nami powstaje zaży łość, z którą nie bardzo umiemy sobie poradzić. Jestem ty lko zwy kły m żołnierzem z Gandawy,
wpajam sobie, kiedy leżę nocą w swoim obszerny m pokoju na pierwszy m piętrze i sły szę, jak Mrs Lamb jeszcze chodzi po kory tarzu. Podczas rewalidacji w Windermere czy tam w gazetach, że uży wa się nowego rodzaju trującego gazu, gazu musztardowego, który wy wołuje jeszcze straszniejsze skutki niż pociski arty lery jskie z gazem chlorowy m, które już poznaliśmy w 1915 roku. Czy tam o masowy ch mordach i nie śpię przez wiele nocy – mogę ty lko zgady wać, ilu moich towarzy szy ty mczasem zginęło. Teraz wy daje mi się niekiedy, że nasza transzeja by ła osłonięty m, względnie bezpieczny m miejscem, mimo że co ty dzień ginęli ludzie. W różny ch rozmowach coraz częściej sły szę, że ludzie brzy dzą się absurdalny mi, niedorzeczny mi rzeziami, które się ciągną bez końca: podobno nawet Niemcy mają dosy ć i masowo dezerterują. – Czy w Europie zostali jeszcze jacy ś młodzi mężczy źni? – py ta Mrs Lamb z Windermere, kładąc mi rękę na ramieniu. Czy tam angielskie gazety. Piszą o zupełnie inny ch sprawach niż francuskojęzy czne dzienniki belgijskie, do który ch od czasu do czasu mogłem zaglądać na froncie. Na pożegnanie daje mi duże opakowanie angielskich papierosów, żółte i owalnego kształtu, oraz szal, który dla mnie zrobiła, długi szal, przy da ci się w zimowe miesiące na froncie, mówi zatroskana. Bierze mnie w ramiona. Tego dnia, gdy musiałem opuścić Windermere, trząsłem się ze zgry zoty. W oddali widziałem szczy ty Langdale ry sujące się w jaśniejącej szarości wczesnego dnia. Front znowu czekał, to by ła trzecia zima, którą mieliśmy rozpocząć. Wróciwszy na front, usły szałem, że oficer dy żurny ciągle jeszcze chce mnie ukarać za niesubordy nację: kiedy ranny wróciłem z pozy cji zwiadowczej przy oborze, miałem przy sobie mnóstwo amunicji, którą tam zebrałem. Nie wolno uży wać amunicji, która nie została przy dzielona przez zwierzchnika, dopuściłem się ciężkiego wy kroczenia. Zostałem wezwany do podporucznika, który surowo do mnie przemawiał, wy mieniając możliwe sankcje. Kiedy ani drgnąłem i nadal stałem na baczność, czekając na decy zję, czy będę musiał stanąć przed sądem wojskowy m, przez długi czas patrzy ł mi prosto w oczy. Musiał z mojej twarzy wy czy tać rozgory czenie. Znowu zagłębił się na parę minut w akta, przy stawił pieczęć, złoży ł pod nią podpis, a potem powiedział: – Zamy kam sprawę, Martien. Dołącz do swojego oddziału. Odmaszerować. Zasalutowałem, nie powiedziałem ani słowa. Lecz od tamtego dnia straciłem animusz, zwłaszcza wiarę. Pogarda francuskojęzy czny ch oficerów, otwarte poniżanie i krzy wdzenie flamandzkich żołnierzy – to się staje coraz bardziej nieznośne, w miarę jak zwiększa się ofiara z ludzkiego ży cia. Ich postawa stanowi skrajne przeciwieństwo sposobu, w jaki prości Walończy cy okazują nam swoją przy jaźń i zwy kle są solidarni: wszy scy jesteśmy mięsem armatnim. Kiedy nam nieomal odmarzają palce, kiedy w gruby ch czapkach góralskich na głowie i ze strzępami flaneli w zdarty ch wojskowy ch butach rozcieramy się nawzajem cały mi dniami, próbując nie zamarznąć na śmierć, oficerowie siedzą w dobrze ogrzany ch chłopskich zagrodach. Co ty dzień podporucznik przy chodzi na pospieszną inspekcję, nos w górze, żartując, jak to zdrowo, że jest tak mroźno, bo całe robactwo też wy mrozi, teraz jeszcze ces Boches, te Szkopy. Nikt się nie śmieje, podporucznik wy niośle pokazuje nam plecy
i mówi do swojego sekundanta tak, że sły szy my : – Ils ne comprennent rien, ces cons de Flamands.[68] Pewnego dnia zostaję ponownie wezwany do komendanta, brukselczy ka, który zobowiązuje mnie do salutowania po każdy m zdaniu. Podczas gdy mnie w ten sposób poniża, a ja jak klaun po każdy m zdaniu muszę podnosić rękę do głowy i uderzać obcasami, on śmieje się szy derczo, patrzy i z wy ższością mi oznajmia, że zostanę przeniesiony do innej sekcji, ponieważ zby t uprzejmie obchodzę się ze swoimi ludźmi, stwarzając ty m samy m niebezpieczeństwo dla wojskowej dy scy pliny. Py tam, czy to odgórny rozkaz. Wrzeszczy po francusku, że Flamand nie zadaje py tań. Salutuję i znikam, w milczeniu zbieram swoje rzeczy. Chłopcy patrzą, nie rozumiejąc: – Co robisz, Martien? – Przenoszą mnie – rzucam. Wtedy następuje coś, czego nie mogłem przewidzieć: moich ludzi ogarnia złość, wszy scy razem idą do biura komendanta, stoją, wołając i machając pięściami. Wkrótce leci w powietrzu kilka kamieni. Komendant wy chodzi na zewnątrz, daremnie wrzeszczy, że mają się zamknąć, że podżegacze zostaną naty chmiast straceni. Zamieszanie jeszcze bardziej się przez to wzmaga, ze wszy stkich stron nadchodzą żołnierze, powiększając bunt. Wołają: – Flamandowie, jednoczcie się! Komendant robi się pąsowy, znika w środku, wraca z oficerem. Rozmawiają ze sobą. Wskazują na mnie – za buntującą się grupą wciąż jeszcze pakuję swoje rzeczy. Przy chodzi po mnie dwóch podporuczników, biorą mnie pod ramiona i ciągną brutalnie jak skazańca. Kiedy staję przed oficerem, prostuję się i salutuję. To ten sam, który mnie uchronił przed sądem wojskowy m. Ponownie z uwagą mi się przy gląda na wpół przy mknięty mi oczami. – Eh bien – mówi i uderza bacikiem w rękawiczkę na lewej ręce. Znów salutuję, wy jmuję z kieszeni żelazne pudełko z odznaczeniami, otwieram, pokazuję mu jedno po drugim, bez słowa. Rozumie, do czego zmierzam. Ogląda moje odznaczenia, potem długo na mnie patrzy. W końcu wy jmuje mój Order Ry cerski, mówi wolno i z naciskiem: – Sergent-major Marsjèn. Vous avez de grands mérites. Mais on vous a trompé. Cette décoration est une contrefaction.[69] Okazuje się, że moje najważniejsze odznaczenie jest falsy fikatem, zapewne prawdziwe sprzeniewierzy ł sam wręczający je komendant. Oficer rozgląda się, parskając. Komendant się kuli, chce zaprzeczy ć. – Taisez-vous, Delrue – warczy oficer. – J’en ai marre de l’humiliation des Flamands! – krzy czy. – Et vous tous – wskazuje na swoich komendantów i hałas na zewnątrz – vous êtes tous coupables de cette imposture, idiots. Tenez, Marsjèn, vous restez avec vos soldats dans votre régiment.[70] Obiecuje mi, że w ciągu kilku dni dostanę prawdziwe odznaczenie, a do tego czasu mam
zachować podróbkę jako dowód. Chłopaki wiwatują, rzucają czapkami w powietrze. Salutuję, dziękuję, próbuję uciszy ć swoich ludzi, żeby nie wy woły wać u oficerów jeszcze większej urazy. Wracamy do brudu, smrodu, nudy, nagły ch ataków, do nerwów, do padający ch czasem u naszy ch stóp zabity ch. Walijczy k w naszy m okopie mówi łamany m flamandzkim, że się wsty dzi. Tamtej nocy znaleźliśmy butelkę jenevera, nie wiem skąd się wzięła. Nakazuję puścić ją w obieg, chłopcy cicho śpiewają, wiszą nad nami nocne chmury, siąpi. Pocisk arty lery jski uderza blisko miejsc, w który ch leży my, wbija się głęboko w ziemię, nie wy bucha. Czekamy pełni trwogi, nic się nie dzieje. Czas zostawił nas samy ch sobie, znaleźliśmy się w jakiejś nierzeczy wistej, mrocznej fałdzie, gdzie nie można już znaleźć początku ani końca. Pory roku następują jedna po drugiej, chmury przepły wają – białe baśniowe stwory i kapry śni bogowie w wy sokim świetle popołudnia, jesteśmy przedwcześnie starzy, zachowujemy się jak zamknięte dzieci, zobojętniałe, niewrażliwe na ży cie i śmierć, jak mali fataliści.
* Zimą 1917/1918 chłopcy znów umierali z niedostatku, zimna, zapalenia płuc, ty fusu, smutku, chorób jelit, sy filisu, rozpaczy, wściekłości, bo ja wiem, lecz najpotworniejsze wieści, jakie sły szy my, dochodzą z Passendale w październiku i listopadzie tamtego roku. Siedzimy okopani, widzimy, że nasi noszowi są wzy wani jeden po drugim. Wszy scy mają na ustach słowo Passendale. Oficerowie milczą i patrzą w ziemię, gdy prosimy o wy jaśnienie. Ogień moździerzy w oddali jest gwałtowniejszy niż wszy stko, co do tej pory sły szeliśmy. Uży to gazu musztardowego, historie, które do nas docierają, są tak okropne, że jesteśmy wprost wdzięczni, mogąc gnić tu w błocie, narażeni jedy nie na zamarznięcie, zdradliwe karabiny maszy nowe i wy dani na łaskę wojskowy ch. Rany oparzeniowe od gazu musztardowego okazują się boleśniejsze niż wszy stko, co kiedy kolwiek widziano; podobno nie ma też żadnej maści ani lekarstwa na złagodzenie cierpień krzy czący ch ofiar. Morale spada niżej niż nocny mróz. Znowu dochodzi do przemilczany ch samobójstw – chłopcy idą w stronę nieprzy jacielskiego ognia i krzy czą: – No, strzelajcie, łajdaki, zastrzelcie mnie! Zwy kle ich prośba zostaje naty chmiast spełniona. W jakiś sposób do okopów trafia też coraz więcej alkoholu; chodzą słuchy, że dowództwo samo każe go dostarczać. Przechwalający się, bełkoczący żołnierze, którzy przez pół nocy jęczą do gwiazd, a nad ranem zasy piają, odurzeni i wy czerpani, i którzy we wczesny ch godzinach, kiedy zimno najbardziej dokuczliwie wgry za się w nasze ciała, zamarzają na śmierć. Wiosna przy nosi coraz więcej pogłosek o zbliżającej się kapitulacji wroga; czasem w oddali widzimy gromadę niemieckich żołnierzy bezładnie maszerujący ch jeden za drugim ku linii hory zontu, niczy m czarne zjawy na tle czerwonego wieczornego nieba; nie mamy pojęcia, co robią. Znowu nadchodzi lato. Wracają komary, szerszenie oraz infekcje; w ślepo zakończony m okopie, wołając o pomstę do nieba, śmierdzi olbrzy mia sterta odchodów; gdy próbujemy ją zakopać, trafiamy ty lko na trupy, oderwane części ciała, skorupy granatów. Zostawiamy to wszy stko i wy cofujemy się, nieomal wy miotując.
* Krótko po wy zwoleniu pozwolono mi pojechać na kilka dni do domu. Po drodze widzę nieszczęścia, jakie wy rządzono naszemu krajowi: zniszczone domy, tułaczy i awanturników, biedę. Lecz także ulgę, ponieważ jest pokój. Tu i ówdzie zauważa się próby plądrowania, bądź rozliczania się z ty mi, którzy współpracowali z wrogiem. Niektóre domy są kompletnie zniszczone. Znowu spoty kam się z matką, siostrami i braćmi, to wzruszające chwile. Moja matka, która na łeb na szy ję wy biega z domu w pantoflu na jednej, a drewniaku na drugiej nodze, widzi moje odznaczenia i wy bucha płaczem. Zmieniła się, wy gląda na wrażliwszą i delikatniejszą. Mój ojczy m Henri się postarzał, zrobił się ociężały i ponury i przez cały czas ukradkiem popija alkohol marnej jakości, który potajemnie pędzi z rabarbaru oraz na wpół zgniły ch gruszek. Ży cie w wojennej nędzy wszy stkich ich udręczy ło. Włosy matki całkiem posiwiały, jej dumne proste plecy się zgarbiły, lecz siła psy chiczna pozostała niezłomna. Moje siostry stały się urodziwy mi młody mi damami, Clarisse chodzi z hałaśliwy m rudy m chłopakiem, Fonsem, który dy mem z papierosów psuje powietrze w naszy m domu, ale swoimi bezustanny mi żartami rozśmiesza wszy stkich w biedzie i dotkliwy m niedostatku, które wojna przy niosła ze sobą ludziom w mieście. Kiedy wracam do swojego pułku, okazuje się, że pogłoski nie są bezpodstawne: ludność niemiecka sama się zbuntowała, front kruszy ł się już od miesięcy. W naszej ostatecznej drodze powrotnej kilka ty godni później, pośród wszelkiego możliwego gruzu, szmelcu i porzucony ch dział znajduję w rowie gdzieś w okolicach Merelbeke nienaruszoną skorupę pocisku arty lery jskiego; jest to duży kaliber, dwieście piętnaście milimetrów. Towarzy sze mnie wy śmiewają, ponieważ chcę tę ciężką rzecz taszczy ć ze sobą. Pocąc się, docieram tamtego popołudnia do domu i wręczam miedzianą skorupę matce, która stwierdza, że posadzi w niej kwiaty. Nigdy tego nie zrobiła; później postawiłem skorupę na filarze schodów naszego nowego domu, a Gabrielle, która nie lubiła sprzątać, mówiła: – Urbain, widać, że sam tę miedź regularnie czy ścisz. Robiłem to też wiernie przez całe ży cie, w każdy piątek przed południem, zanim rozpoczął się weekend i dzieci przy szły do domu.
* Docierają do mnie opowieści z okolicy : głodująca sąsiadka zaszła w ciążę z Niemcem, ponieważ w zamian za „cielesne obcowanie” obiecał jej chleb; po wojnie wy wleczono ją z domu, ogolono na ły so i skopano, potem poroniła. Chłopska córka schowała w stodole Niemca, z który m się w nocy kochała; ojciec ją tam przy łapał i skopał na śmierć, po czy m Niemiec roztrzaskał chłopu czaszkę i uciekł. Nagle wszędzie pojawiają się żarliwi patrioci, którzy wszelako w czasie wojny gorliwie handlowali potajemnie z Niemcami. Wszędzie gorączkowo usuwa się ślady i świadków. Wszędzie widzę zwadę, zawiść, plotki, zdradę, tchórzostwo i grabież, podczas gdy gazety z wielkim entuzjazmem piszą o ukochany m pokoju. My, żołnierze, którzy wróciliśmy, wiemy
swoje. Siedzimy cicho, walczy my z koszmarami, czasem wy buchamy płaczem z powodu zapachu świeżo wy prasowanego prania albo kubka ciepłego mleka. Na naszej ulicy wiszą gdzieniegdzie flagi, łopocząc na mokry m wietrze.
* Za naszy m domem, przy Aannemersstraat biegnącej prostopadle do naszej ulicy, zamieszkał kupiec, chłop, który się wzbogacił na wojnie. Handluje zbożem i ziemniakami. – Częstokroć nikt nie wiedział, skąd je brał – mówi matka. Firma ma z ty łu spory magazy n, wy dłużony dziedziniec, biegnący za murami naszy ch podwórek. Z okna swojej sy pialni widzę chodzący ch tam i z powrotem parobków oraz klientów. Chłop ma dwie córki. Jedna z nich, młodsza, jest podobna do mojej matki: dumna, ciemnowłosa piękność, która wolno i z pewnością siebie porusza się po dziedzińcu. Wieczorami wbrew sobie stoję na czatach, żeby zobaczy ć, jak przechodzi. Pewnego wieczoru otwieram okno i trochę brzdąkam na starej lutni, którą Jules przy niósł dawny mi laty. Młoda kobieta spogląda w górę, widzi mnie. Gram żołnierską melodię, śmieje się. Ma blade, żarliwe oczy, oczy jak u mojej matki, i takie same czarne włosy. Moje serce zaczy na tak mocno walić i nerwy mam tak napięte, że czuję potem, jak płoną mi w ciele blizny po ranach postrzałowy ch.
Przez ty ch parę ty godni, które jeszcze spędzam na froncie, ten obraz ani na chwilę nie opuszcza moich my śli. Pierwsze, co robię, gdy po niespodziewany m zwieszeniu broni jak banda odmieńców przy puszczamy szturm na przepełnione pociągi i śpiewając piosenki, wracamy do domu, to staję w swoim pokoju na czatach. Wojna się skończy ła. Widzę młodą kobietę tam na dole, zajętą na dziedzińcu, plecami do mnie. Nagle, jakby coś poczuła, gwałtownie się odwraca, a ja patrzę prosto w jej jaśniejące blade oczy. Robi mi się słabo i kręci w głowie, muszę się złapać oparcia w nogach łóżka.
III Nigdy by, powiedział [...], nie uwierzył, jak mogą się dłużyć dni, czas i życie, kiedy się jest na bocznym torze. W.G. Sebald, Czuję. Zawrót głowy
.
Siedzi przy starej toaletce, znowu podnosi wzrok. My śli o ty m, co powinien teraz powiedzieć. Po ty ch wszy stkich latach jego opowieść o wojnie nareszcie się skończy ła, teraz musi opisać, jak spotkał i stracił Marię Emelię. Jest rok 1976, lato, które wy ry je się w pamięci pokolenia ze względu na wy jątkowy upał i suszę. Mój dziadek jest stary, przez ostatnie trzy naście lat, z przerwami, spisy wał te wspomnienia. Czasem na całe ty godnie odkładał zeszy t, a raz nawet na pół roku; to by ło wówczas, gdy miał pisać, jak po raz trzeci został ranny i o zdradzie oficerów, jak to nazy wał. Obok niego leżą odznaczenia, dziś znowu je wy ciągnął, ponieważ wspomnienia by ły tak ży we. Przy padkiem w trakcie opisy wania pierwszego ponownego spotkania z Marią Emelią również ten drugi zeszy t prawie się zapełnia; pozostałe puste stronice nie wy starczą na oddanie wszy stkiego. Waha się, odkłada pióro, wy jmuje teczuszkę spod podkładki na biurko, zaczy na pisać list: Moja najdroższa Gabrielle, kiedy my ślę o śmierci Twojej drogiej siostry... Znowu odkłada pióro, słowa nie przy chodzą. Jest męczący upał, koniec lipca, cały świat zdaje się dogory wać. Zdejmuje czarny kapelusz z ły sej głowy i chusteczką ociera pot z czoła. Czy poprosić córkę, żeby kupiła mu trzeci zeszy t? Nie ma na to ochoty. Ostatnie stronice wiele go kosztowały. To wszy stko zaczy na się też zacierać, jego pismo się chwieje, ma artrety zm palców. Malowanie jeszcze jakoś mu idzie, godzinę dziennie, lecz stanie przy mały ch sztalugach coraz bardziej go męczy. Jego najstarszemu wnukowi urodzi się wkrótce dziecko. Rzadko go widuje, mieszka gdzieś w mały m gospodarstwie przy granicy z Holandią, pójście na uniwersy tet bardzo go zmieniło, z pobożnego i posłusznego stał się buntowniczy, drwi z Boga i przy kazań, sprawiając przy krość rodzicom. Tak to już jest: oni pracują i oszczędzają, żeby dzieci mogły studiować, a rezultat jest taki, że one tam, na uniwersy tecie, uczą się rzeczy, który mi później upokarzają rodziców. Włosy zwisają mu do połowy pleców, wy gląda to paskudnie. W jego czasach chłopcy musieli okazy wać charakter, by ć porządnie obcięci, przestrzegać dy scy pliny. Ty mczasem najstarszy wnuk my śli ty lko o przy jemnościach, słucha ty ch wariatów z Liverpoolu – tak, cholera, z Liverpoolu – i mądrzy się na temat polity ki. W ty ch jego niebieskich roboczy ch spodniach są rozdarcia. Nie tak został wy chowany, nie na polity ce, a już na pewno nie na polity ce czerwonej zgrai. Od upału robi mu się trochę niedobrze. A może to serce? Nie powinien by ł my śleć o Marii Emelii. Nie potrafi jednak inaczej. Przez kolejne dni zanotuje pokrótce kilka my śli z pierwszy ch miesięcy swojego narzeczeństwa.
W drugim zeszy cie widnieje potem jeszcze parę luźny ch zdań, rozpły wają się w coś o nocy i panice, atrament rozlewa się na kształt plamy od łez. Tam kończy się opis jego ży cia. W pewien sposób samo ży cie również się tam skończy ło.
* W etosie staroświeckiego żołnierza, który zaniknął, jest coś takiego, co dla nas ży jący ch w czasach zamachów terrory sty czny ch i pełny ch przemocy gier wy daje się nie do pomy ślenia. W ety ce przemocy dokonała się zmiana sty lu. Pokolenie belgijskich żołnierzy, który ch pchnięto w monstrualną paszczę niemieckich karabinów maszy nowy ch w pierwszy m roku wojny, dorastało jeszcze w duchu dziewiętnastowiecznej, stawiającej wy sokie wy magania moralności, wraz z jej dumą, honorem i naiwny mi ideałami. Najważniejszy mi przy miotami składający mi się na wojownicze morale by ły : odwaga, dy scy plina, umiłowanie całodziennego marszu, szacunek dla przy rody i bliźnich, uczciwość, poczucie honoru, gotowość do walki wręcz. Czy tano zabrane ze sobą książki, również literaturę, często nawet poezję, jakkolwiek chropowatą. Pobożność, absolutna niechęć do naduży ć seksualny ch, duży umiar aż po całkowite wstrzy my wanie się od alkoholu. Wojskowy musiał by ć przy kładem dla oby wateli, który ch miał chronić. Te wszy stkie staroświeckie cnoty poległy w piekle okopów pierwszej wojny światowej. Żołnierzy celowo upijano, zanim wy pchnięto ich na linię strzału (jedno z największy ch tabu wśród patrioty czny ch dziejopisarzy, lecz opowieści mojego dziadka nie pozostawiają co do tego żadny ch wątpliwości); by ło coraz więcej sekretny ch „tingel-tangli”, jak nazy wał je mój dziadek – pod koniec wojny by ły już właściwie wszędzie – gdzie zachęcano sfrustrowany ch żołnierzy do zaspokajania potrzeb seksualny ch w często mało delikatny sposób – novum samo w sobie, w tej zorganizowanej formie. Okrucieństwa i masowe rzezie definity wnie zmieniły morale, wizję ży cia, mentalność oraz oby czaje tego pokolenia. Z pól bitewny ch pachnący ch rozdeptany mi pastwiskami, z niejako jeszcze w godzinie śmierci salutujący ch umierający ch, z osiemnastowieczny ch sielankowy ch militarny ch scen malarskich wy pełniony ch pagórkami i grupami drzew pozostał zaduszony gazem musztardowy m mentalny bezład, zagony pełne oderwany ch kończy n, staroświeckiego gatunku ludzkiego, który został dosłownie porozry wany. Sprzy jający królowi Flamandowie wrócili do domu z traumą, wejściu zaś Alberta I do Brukseli w 1918 roku towarzy szy ła parada wojskowa, która na pierwszy rzut oka wy glądała na zwy cięską. Wielu żołnierzy, którzy wrócili, czuło jednak w sercu zmęczenie i rozczarowanie obok ulgi, jaką pokój przy niósł zrujnowanemu krajowi. Niektóry m z trudem udawało się zachowy wać pozory miłości do ojczy zny, oczekiwanej przy tej okazji. W szufladzie starego stolika dziadka odnalazłem niewielką teczkę z dwunastoma widokówkami, zdjęcia Brukseli fotografa S. Polaka. Na prostej kartonowej kopercie widniało ozdobny mi literami: Cortège historique de la rentrée triomphale du roi Albert et des armées alliées à Bruxelles le 22 novembre 1918[71] – lecz patrioty zm już wtedy nabrał dziwnego posmaku. Identy fikacja z wy ższy m ideałem została rozniesiona na strzępy ; pola zachodniej Flandrii by ły usiane resztkami zby t naiwny ch my śli i romanc. By ło muzy kowanie z „amery kańskim pododdziałem”, zdjęcie z przy jęcia, „Osobistości”, rzesza ubrany ch w togi mężczy zn
stojący ch wokół króla na schodach; zdjęcie z parady amery kańskiej arty lerii, pochód belgijskich strzelców (carabiniers), defilada z flagą znad Izery, szkocki band, francuska fanfara, uroczy sty powrót bohaterskiego burmistrza Adolphe’a Maxa do Brukseli, orszak z rodziną królewską, a w końcu zdjęcie tłoczący ch się, rozemocjonowany ch mas. Lecz gdzieś coś pękło i wiedzieli o ty m przy glądający się w milczeniu żołnierze, którzy nie wiwatowali razem z inny mi: inty mność europejskiej atmosfery została na dobre pogwałcona. Ty m, co wiało do środka przez infernalne dziury wy strzelane przez wojnę w humanizmie, by ł skwar moralnej pustki, ugoru, który z trudem dawał się już obsiać nowy mi ideałami, ponieważ aż nazby t jasne się stało, jak bardzo dano się zwieść. Nowa polity ka, która miała zapłonąć jeszcze większą siłą zniszczenia, by ła polity ką odwetu, resenty mentu, urazy, rozliczenia; nigdy jednak miał już nie wrócić wojskowy, dla którego tempo kroku by ło sprawą honoru, który nauczy ł się fechtować jak na lekcji baletu, który dość idioty cznie niejako kłaniał się wrogowi, by go następnie zakłuć. W brudzie okopów, w kłębach śmiertelnego gazu musztardowego i akcjach odwetowy ch przeciwko bezbronnej ludności, które Niemcy wszędzie urządzali, zatracił się kawałek staroświeckiego człowieczeństwa. Gdy miłujący pokój niemiecki pisarz w czasie wojen na Bałkanach pod koniec tego samego wieku zauważy ł, że akty przemocy stały się tak potworne, ponieważ wojskowe morale nie wie już, co to honor, przestał istnieć ludzki szacunek dla wroga, a walka zatraciła świadomość konwencji i formy, pokazał jedy nie czubek poczucia sty lu, który Europa utraciła. Prasa go pogrąży ła: twierdzono, że dokucza mu niewłaściwa nostalgia. Ta wzruszająca staroświeckość nigdy nie opuściła mojego dziadka, by ła w nim zby t głęboko wy ry ta; lecz jego nagle pojawiająca się nieufność w późniejszy ch czasach, jego mania prześladowcza w latach pięćdziesiąty ch, humory, złość i wściekłość bez widocznej przy czy ny i niewy mierzone w nikogo konkretnego – skierowane może jeszcze najbardziej przeciwko własnej utraconej prostoduszności – by ły w cichy, milczący, gorzki sposób bardzo wy mowne dla nas, którzy z nim ży liśmy.
* Jego matka od paru lat miała drugiego męża, gdy przeprowadzili się do domu przy Gentbruggestraat, niedaleko znanego tam „pięcioboku” – gdzie sty kało się pięć kierunków: kierunek ku jego korzeniom, most w Gentbrugge na Skaldzie, skąd pochodziła jego matka; kierunek ku malarstwu: ulica Prins Albertstraat, gdzie mieszkał jego przy jaciel, malarz Adolf Baey ens; kierunek ku jego wspomnieniom: przez Gentbruggestraat do Steenweg w stronę Dendermonde, a stamtąd do Dampoort, okolicy z jego wczesnego dzieciństwa; kierunek jego przy szłości: Destelbergenstraat, bo później tam dalej, nad brzegiem Skaldy zbudował dom; a w końcu miłość – Annemersstraat, ulica, która biegła prostopadle do Gentbruggestraat i przy której zamieszkał handlarz ziemniakami i zbożem, pan Ghy s z Sint-Denijs-Boekel. Za magazy nem widział ze swojego okna młodszą córkę chodzącą codziennie tam i z powrotem, jej dostojny krok, ich spojrzenia się krzy żowały. Pewnego wieczoru zebrał się na odwagę, obszedł budy nki i zadzwonił do drzwi Ghy sów. Został wpuszczony. Po godzinie wy szedł razem z nią, zabrał ją do siebie do domu i przedstawił matce.
– Matko, to jest Maria Emelia. Długa cisza. Ścisk w gardle. Dwie czarnowłose kobiety o blady ch oczach nawzajem ironicznie mierzy ły się wzrokiem, jedna wy glądała na młodszą wersję drugiej. – Dobrze, Urbain – odezwała się w końcu matka. Ścisnęła go za rękę. Dziewczy na objęła uśmiechającą się hardo kobietę. – Czy chce panienka filiżankę mleka? – Nie, dziękuję, to bardzo uprzejme. Cisza. Od tego dnia codziennie zachodził do domu przy szły ch teściów, a przez kupca by ł traktowany jak sy n. Pierwsze kina otwierają w Gandawie swoje podwoje. Wieczorami chodzi ze swoją dostojną narzeczoną oglądać wiadomości z tamty ch czasów, obrazy na szarawy ch ekranach, które dla nich sy mbolizują nowe czasy. Szaleje za nią. Chce z jej powodu kupić samochód, fiata 1919, ekscentry czny plan jak na mężczy znę w finansowo skromny m położeniu. Jego matka i młoda kobieta wy glądają jak starsza i młodsza siostra. Okropności wojny odsuwają się trochę na dalszy plan, choć miewa napady strachu, duszności i koszmary, z który ch budzi się spocony i zdy szany. W tamtej epoce nie istnieje pomoc po traumie; znosi to w pojedy nkę i uspokaja matkę, gdy zatroskana py ta, jak się miewa. Miłość mu służy. Skłonność do świętoszkowatości, która zdawała się mu wrodzona, w dużej mierze znika. Nadal jednak w niedzielę modli się na palcach do upadłego, siedząc przed boczny m ołtarzem w kościele Matki Bożej Siedmiobolesnej. Pokazuje ślicznej Marii Emelii Ghy s, która w tamtej chwili ma dwadzieścia pięć lat – on sam ty mczasem dwadzieścia siedem – freski i malowidła ścienne ojca, opowiada o obrazie, który widział w Liverpoolu. On bez przerwy mówi, ona towarzy szy mu wszędzie. Wy daje się, że miłość, którą jego przedwcześnie zmarły ociec darzy ł kiedy ś matkę, powtórzy ła się w postaci tej dumnej, ładnej młodej kobiety. Ta my śl go uspokaja i zapewnia mu równowagę, nosi Marię Emelię na rękach, wojenne okropności się zacierają, jest naprawdę szczęśliwy. Powstają plany małżeństwa, on ty mczasem ma pracę w warsztatach kolejowy ch przy Brusselsesteenweg w Ledebergu. Znowu chodzi na lekcje w akademii malarstwa. Obiecuje, że ją namaluje, jeśli zechce mu pozować.
* W jego wspomnieniach znajduję następujący zapis: Znalazłem boską dziewczy nę, z którą mogę podjąć zobowiązanie i zapomnieć o okropieństwie. Powiedziałem to już i zaśpiewałem: Oddechy, dy szenie / Serc unoszenie / Kochaj mnie. I tak dalej. Wspólnie robimy zakupy. Najbardziej lubię chodzić z nią na łąkę i patrzeć, jak młode źrebaki skaczą i wy rzucają w powietrze kopy ta. W niedzielę idziemy potańczy ć w sali koncertowej Het Volk, Naród, a potem jej powiem, że jest jak ten
źrebak. Kiedy Maria źle się czuje, przy noszę jej książki Courths-Mahlerowej, ale mówi, że chce poczy tać coś innego, a potem się śmieje i gwałtownie mnie obejmuje. Martwię się jej zdrowiem, jest taka blada jak figurka alabastrowa, ale jej policzki płoną i zawsze jest w dobry m humorze. – Odwagi – mówi – odwagi, mój żołnierzy ku, pobierzemy się na wiosnę.
* Jest 1919 rok. Hiszpańska gry pa szaleje po wy cieńczonej Europie – wirus, który podobno przy nieśli na stary konty nent amery kańscy żołnierze i który, co dość cy niczne, bły skawicznie się rozprzestrzenia, ponieważ wszędzie są organizowane masowe spotkania ku uczczeniu zakończenia wojny. Pochłania sto milionów ofiar na całej planecie, jest to cło wy ższe niż cena okropnej wojny, która właśnie przeminęła. Hiszpańska gry pa doty kała o dziwo głównie młody ch dorosły ch ludzi i w pewny m momencie mój dziadek obawia się, że został zarażony. Kaszle, dostaje gorączki, zaczy na go boleć gardło – pierwsze sy mptomy. Musi leżeć w łóżku, wszy scy trwożliwie wy czekują, lecz po ty godniu z tego wy chodzi. Teraz jego śliczna Maria Emelia zaczy na trochę chorować, jest blada i czuje się wy czerpana; zdarzają się jej omdlenia, ma niskie ciśnienie krwi. Pewnego dnia, gdy wracają z kina, na parę chwil traci świadomość; podtrzy muje ją, dopóki nie dojdzie do siebie. – To nic – mówi dziewczy na – to przez sceny z wojny w dzienniku, nie miałam pojęcia, co przeży łeś. W następną niedzielę robi się jej niedobrze, gdy spacerują wśród kwiatów po placu Kouter, odprowadza ją do domu, dziewczy na musi się od razu położy ć. Po kilku dniach okropnie kaszle, zwraca wszy stko, co zje. Jest coraz bardziej wy cieńczona, chudnie w oczach, on każdego wieczoru siedzi u niej przy łóżku i trzy ma ją za ręce. O swojej przy szłości rozmawiają zatroskany m tonem. Potem pojawiają się komplikacje: Maria Emelia dostaje zapalenia płuc. W tamtej chwili nie ma jeszcze niczego, co mogłoby złagodzić jej cierpienia. Penicy linę, pierwszy anty bioty k, wy naleziono w 1928 roku, na korty zon po raz pierwszy natrafiono w korze nadnercza w 1935 roku, rozszerzający oskrzela fenoterol zaczy na się stosować dopiero pod koniec dwudziestego wieku. Widzi, jak jego dumna narzeczona w ciągu kilku ty godni marnieje, staje się kaszlący m, wy niszczony m cieniem, a kiedy pojawiają się ataki duszności i zaczy na jej brakować powietrza, tak jak to widział u swojego ojca, my śli, że oszaleje. Lekarz stwierdza, że dziewczy na ma wodę w płucach. Tragiczny obrót sprawy. Pewnego dnia oznajmia mu: – Zwracam ci wolność, ze mną nie masz przy szłości. – Mario, proszę – błaga – nie mów tak, na Boga, masz gorączkę, to wszy stko. Bierze jej ręce w swoje. Ona wpatruje się w niego swoimi niezrównanie blady mi oczami tak długo i przenikliwie, że czuje chłód, zalewają go okropności, o który ch sądził, że od czasu wojny miał je już za sobą. Robi mu się niedobrze, dostaje zawrotów głowy, przeły ka, rzuca się na nią, jego twarz w jej luźno spoczy wający ch, czarny ch włosach. Leży cicho pod jego rozpaczliwy m płaczem, z nieobecny m wzrokiem głaszcze go po włosach.
Jej koniec, o czy m rozmawiano ze mną wy łącznie wtedy, gdy dziadka nie by ło w pobliżu, musiał by ć straszny. Woda tak bardzo rozdęła płuca, że jej serce zostało dosłownie zmiażdżone, co jak powiadają, powoduje ból nie do zniesienia. Przez ostatnie dni błagała o śmierć, a w swoich ostatnich godzinach ponownie go „zwolniła ze zobowiązań wobec siebie” – słowa, z powodu który ch, jak mi mówiono, płakał jeszcze po pięćdziesięciu latach. Zmarła w jego ramionach, wstrząsana bólem, który przez przy gniecione serce stawał się coraz większy ; nieprzy tomna leżała w jego ramionach bez ruchu, aż wy dała ostatnie tchnienie. Żadne słowa nie mogły wy razić jego zgry zoty. My ślał o samobójstwie, a pistolet, który miał jeszcze z czasów wojny, matka poszła wy rzucić do Skaldy. Znowu zachorował, ży wiąc nadzieję, że hiszpanka zabierze również jego – „żeby m dołączy ł do niej, Matki Boskiej i naszego świętej pamięci ojca”. Nie umarł jednak. By ł wy trzy mały jak uliczny kot, zahartowany przez odlewnię żeliwa, biedę, wojnę i niedostatek i ży ł dalej jak roślina na kawałku skały, wbrew swojej woli. Na samobójstwo by ł zby t ortodoksy jny, bo należy chy lić głowę przed losem, który zsy ła nam Pan. Na obrazku pamiątkowy m, na który m widniało nie zdjęcie Marii Emelii, lecz ukrzy żowany Chry stus, dobre i najsłodsze Serce Jezusa, sama kazała napisać dla niego pocieszające słowa, ostatniego dnia, gdy jeszcze by ła zupełnie przy tomna: „Dla Ciebie, ukochanego mego serca, z który m miałam nadzieję założy ć szczęśliwe ognisko domowe, błagam Ojca Niebieskiego, żeby Cię wzmacniał w Twoim ciężarze doświadczenia”. Jej rodzice, którzy ty mczasem zaprzy jaźnili się z jego matką, regularnie ją jeszcze odwiedzali. Niezmiennie przy prowadzali ze sobą starszą córkę, która została sama, płochliwą i milczącą Gabrielle – podpierała ściany i już wtedy miała nieco ponad trzy dzieści lat, a więc, jak w tamty ch czasach bezlitośnie mówiono, by ła stara panną. Po kilku miesiącach ojciec Ghy s zawołał do siebie mojego dziadka i z naciskiem prosił, żeby wspaniały Urbain mimo wszy stko nie zawiódł rodziny. Dziadek zrozumiał przekaz. Zebrał się w sobie, poprosił o ty dzień do namy słu, a wojskowy w nim zrobił to, co zawsze: zgodził się, ponieważ o coś go poproszono. – À vos ordres, mon commandant.
* I tak w 1920 roku ożenił się pierwszy starszy sierżant Urbain Joseph Emile Martien, odznaczony Krzy żem Ognia i trzy krotnie honorowy m Orderem Leopolda, z czego raz Krzy żem z trzema palmami, a raz Orderem Korony z jedną palmą, ponadto Krzy żem Ry cerskim za szczególne zasługi, odznaczeniem wojskowy m z paskiem, Krzy żem Wojenny m z trzema palmami i dwoma lwami, Krzy żem Żelazny m w kolorze Orderu Leopolda wraz z jeszcze inny mi odznaczeniami i honorowy mi odznakami – ożenił się, nie mając jeszcze trzy dziestu lat, z nieśmiałą i o trzy lata starszą Gabrielle Ghy s, która przez niemal czterdzieści lat miała by ć jego żoną i której okazy wał szczerą sy mpatię, by trzy mać swój sty l. We Wszy stkich Święty ch i Dzień Zaduszny niezależnie od pogody szli na grób Marii
Emelii, gdzie zmuszał żonę do odmawiania godzinami Ojcze nasz za zmarłą młodszą siostrę. Jego adoracja nabrała cech dewocji, Matka Boska Bolesna stała się ikoną jego własnej zmarłej Marii Emelii. Wy śpiewy wane imię Marii w Stabat Mater Scarlattiego wy wołało u niego kiedy ś taki atak duszności, że bezzwłocznie trzeba mu by ło podać zastrzy k z korty zonem. By liśmy już wtedy daleko w latach pięćdziesiąty ch, w latach, kiedy został umieszczony w szpital psy chiatry czny m. Ponieważ na obrazku pamiątkowy m z pogrzebu nie ma zdjęcia, bardzo długo, nie licząc często sły szany ch opowieści, nie miałem pojęcia, jak konkretnie wy glądała, bo chociaż języ k może opisać wrażenie, jakie ktoś wy wołuje, nie jest to jeszcze fizy czna tożsamość. Kiedy urodziła mu się córka, moja matka, obstawał przy ty m, żeby dostała na imię również Maria Emelia – Gabrielle mogła się ty lko zgodzić, bo dlaczego miałaby nie uczcić zmarłej siostry, która we wszy stkim by ła lepsza, mądrzejsza, bardziej elegancka, oszałamiająca? Przed laty ojciec powiedział mi w zaufaniu, że Maria Emelia Ghy s musiała by ć kobietą pełną radości ży cia, podobnie jak moja matka, i dał mi jasno do zrozumienia, co miał na my śli; wiem, że ich małżeństwo by ło intensy wne i fizy cznie przepełnione nieustający m zakochaniem, i to jest też to, co mój dziadek by ć może znalazłby w swojej Marii Emelii. Zamiast tego spędzał ży cie u boku dobrodusznej, lecz pozbawionej namiętności kobiety, która w łóżku spała w płaszczu przeciwdeszczowy m, ponieważ jej mąż miewał czasem te zwierzęce skłonności i widocznie ogarniała go wtedy szaleńcza potrzeba, żeby ją objąć. Dość prawdopodobne jest przy puszczenie, że zaledwie parę razy rzeczy wiście współży ł z tą kobietą, jego jedy ne doświadczenie z miłością fizy czną, i nasuwa się już ty lko py tanie, jak niedoskonałe musiało to by ć. Jedna z rodzinny ch legend mówi, że Gabrielle, gdy zaszła w ciążę, udała się do jego matki, domagając się, by ta naty chmiast przy wołała sy na do porządku, bo skoro zaszła w ciążę, czas skończy ć z ty mi świństwami. Reszta to milczenie, dewocja, modlenie się przed niezliczony mi ołtarzami Mary i Dziewicy, święte obrazki, reprodukcje siedemnastowieczny ch Wenus, Afrody t, Salome, Maj i Dian, Madonn, biało-niebieskie Najświętsze Mary je Panny, dziewczęta Ingres’a, subtelnie odry sowane niewiasty, leśne nimfy i rusty kalne wróżki, farba olejna, sztuka i asceza, wina i kara, świadomość grzechu i żal, smutek i uniesienie – niekończące się ciche niedziele jak ta, kiedy przy łapałem go kiedy ś ze łzami w oczach, wpatrującego się w reprodukcję Rokeby Venus Velázqueza. Smutne ciało i jego alegoria. Może największą ironią historii by ło to, że ty m samy m spotkał go los, jaki spotkał jego ojczy ma – musiało to w każdy m razie wy wołać u jego matki sprzeczne uczucia. W domu stale sły szałem, że należy zaufać losowi, który przeznaczy ł nam łaskawy Bóg. Tak czy owak, ta Maria Emelia, która by ła moją matką, ta radosna, ciepła kobieta, która by ła moją matką, czasem po kry jomu ubolewała nad swoim ojcem, przechy lała głowę i mówiła: – Może jednak powinnam się by ła inaczej nazy wać, może dałoby mu to więcej spokoju. Obraz pary starszy ch małżonków, którzy siedzą obok siebie spokojni i oczy szczeni, ze spleciony mi rękami, na zawsze wy palił mi się na siatkówce. Jest sobotnie popołudnie, za chwilę pójdziemy razem do miasta. Ona przełoży ła przez głowę swoją czarną manty lkę i udrapowała ją na ramionach na szary m żakiecie; dobrze pasuje do jej surowy ch ry sów. On siedzi prosto, elegancki w swoim granatowy m garniturze, mierzy ją ostry m wzrokiem
i mówi: – Dobrze wy glądasz, Gabrielle, chodź, idziemy. A ona, śmiejąc się melancholijnie, wstaje i odpowiada: – Ależ z ciebie uwodziciel, Urbain. Zatrzaskują za sobą drzwi. W domu jest cicho. Swoją drogą, kierowania samochodem nigdy więcej nie chciał się już uczy ć. Gabrielle by ła temu przeciwna, na coś takiego by ł o wiele za nerwowy, dodawała.
* Jak to właściwie jest, spędzić całe ży cie obok siostry swojej wielkiej miłości? Co z ry sami płomiennej Marii Emelii u lękliwej Gabrielle, kobiety, która odmawiała mu objęć? Czy w ten sposób pozostawał bliżej swojej wielkiej miłości? Czy też fakt, że pewna liczba jej cech nieuchronnie musiała powracać pod inną postacią, stanowił raczej torturę, której za wszelką cenę powinien by ł uniknąć? Iluzja miłości buduje się przecież na zasadzie niezastępowalności i niepowtarzalności. Czy „niemal podwojenie” oraz idące z nim w parze „to prawie nie to” nie naruszają pojęcia indy widualności ukochanej osoby właśnie w jej sednie? Czy nie jest to nieznośne dla tej drugiej, której przy szło ży ć ze świadomością tragicznej różnicy w podobieństwie i przez podobieństwo? Czy oporność mojej babki w sprawach inty mny ch wy nikała może z faktu, że w milczeniu to wy czuwała, by ła tego świadoma, cierpiała z tego powodu i uważała za upokarzające? Czy zatem on w swoim zbliżeniu do niej szukał z kolei tej wy imaginowanej drugiej, a chcąc objąć własną żonę, dopuszczał się właściwie pewnej formy zdrady i za każdy m razem, co dość tragiczne, by ł odrzucany ? Czy nie by ło to nieuniknione poddawanie się torturze po raz drugi, ty m razem przez całe ży cie? Jak początkowe zakochanie w płomiennej Marii Emelii przeniosło się na głęboką więź z powściągliwą Gabrielle? Za mało wiem o neurologii, by móc ocenić, co się dokładnie dzieje, gdy człowiek zostaje trafiony jak grom z jasnego nieba, zetknąwszy się z określoną osobą, określony m spojrzeniem, postawą, z czy mś, przez co ta osoba staje się dla niego jedy na w swoim rodzaju. Przy puszczam, że w jednej chwili zbiegają się bardzo złożone sprawy, dochodzi do pewnego rodzaju asocjacy jnej eksplozji, która wy wołuje wrażenie wy jątkowości, uczucie, że to wszy stko z całą pewnością bezpośrednio i bezwarunkowo ma znaczenie i sens. Zakochany widzi sy mbole w najtry wialniejszy ch rzeczach. Najbardziej skomplikowane wy daje mi się bezbłędne pogodzenie zjawiska fizy cznego z nieprzejrzy stą masą psy chiczną, emocjonalne konsekwencje ponoszone przez dotknięty umy sł. W przy padku mojego dziadka dochodzi do tego jeszcze trzeci czy nnik: fizy czne i charakterologiczne podobieństwo między jego własną ubóstwianą matką a wielką namiętnością. Czy może po części i to podobieństwo sobie wy fantazjował? Ale są też przecież świadkowie w postaci emery towany ch członków rodziny, którzy pamiętali, że by ła podobna do jego matki.
W ty m czworokącie uformowany m przez cztery kobiety – matkę, zmarłą ukochaną, jej starszą siostrę i córkę o fatalny m imieniu – mój dziadek spędził ży cie. Jedy na droga na zewnątrz wiodła ku mentalnej ramie sztuki malarskiej – wy sublimowany m, wiecznie młodzieńczy m postaciom u Giorgionego i Rafaela, młodej kobiecie na wspaniały m portrecie Palmy il Vecchia albo jego nagim Dianie i Kallisto, ku Wenus z Urbino Ty cjana, niezliczony m zmy słowy m młody m kobietom na freskach Tiepola, Wielkiej odalisce Ingres’a – to by ły inne kobiety, lecz w masie powy ry wany ch reprodukcji znajdy wałem między stronicami jego książek głównie ty py ciemnowłose, światowe kobiety z poprzednich epok pozujące do mity czny ch scen, poza ty m również portrety dumny ch mieszczek, czasem z ręką na gorsecie ze złotego brokatu albo z palcami na delikatnie oświetlonej szy i, jedna skromna perła w odwrócony m do patrzącego, na wpół widoczny m pod upięty mi włosami mały m uchu.
* Na temat lat dwudziesty ch niewiele można znaleźć. Początkowo wprowadzają się do małego mieszkania „za wodą”. W 1929 roku, roku wielkiego krachu na giełdzie, może za pieniądze teściów kupić wąski i długi kawałek ziemi na drugim brzegu Skaldy, przy opuszczonej ścieżce flisackiej. Teren jest tani, chodzi o stare, zakopane wy sy pisko śmieci sprzed wojny. Oczy szczanie skażonego terenu nie przy chodziło jeszcze ludziom do głowy. Mała, skromna willa z szerokim, nisko opadający m dachem zostaje zbudowana na podłożu, które mogłoby stanowić idealne stanowisko dla archeologii późnego wieku dziewiętnastego.
Pamiętam, jak często wy kopy wałem z czarnej, jałowej ziemi szkielety mały ch zwierząt. Układałem kosteczki obok siebie w rzędach w zaimprowizowany m namiocie, który dziadek dla mnie zbudował z grubo tkanego płótna żeglarskiego „jeszcze z wojny ”. Zakładam, że miał na my śli drugą wojnę. Moja matka przy chodzi na świat w 1922 roku. Dziecko jest kruche, a w dodatku astmaty czne jak jego ojciec i dziadek, lecz pełne ży cia, ma pogodny charakter i we wszy stkim stanowi przeciwieństwo swojej milczącej matki – tańczące ży we srebro o blond falujący ch włosach, zupełnie inna istota, która beztrosko przeciwdziała i sprzeciwia się zduszonej atmosferze rodzinnego domu. Gdy dorasta, zostaje skonfrontowana z surowy mi oby czajami swoich świętoszkowaty ch rodziców. Kiedy w wieku trzy nastu lat melduje, że dostała miesiączkę, ojciec daje jej w ucho za wy rażanie się bez ogródek, a milcząca matka wręcza stos flanelowy ch gałganków. Dom jest wy godny. Ma oficy nę, w której zostaje urządzona kuchnia z dwoma metalowy mi ręczny mi pompami nad zlewem, jedną na deszczówkę, a drugą na wodę ze studni. Wodę ze studni, czerpaną bezpośrednio z podłoża dawnego wy sy piska, pije się do woli bez gotowania. Studnia znajduje się ponadto obok szamba, które z kolei jest położone pod usmoloną komórką na węgiel. Pamiętam wiosenne dni, kiedy opróżniano szambo wiadrem przy mocowany m do dwumetrowego kija. Mój dziadek nazy wał to loete, smoczkiem, choć loet oznacza właściwie raczej pewien rodzaj skrobaka, jak mi mówi słownik. Gnojówką podlewano krzewy winorośli, róże i mieczy ki, iry sy i tulipany, śliwę oraz grusze, krzaki porzeczek i agrestu. To by ł słodki, przenikliwy zapach związany z wiosną i słońcem. To tam, w ty m w pewny m sensie rozmarzony m domu nad brzegiem Skaldy mój dziadek miał się stać szczęśliwy i spokojny. Do połowy lat trzy dziesty ch pracował na kolei, wy kazy wał wtedy sy mptomy pierwszego kry zy su psy chicznego. Przebadano go i w 1936 roku, w wieku czterdziestu pięciu lat, z powodu oznak umy słowego przemęczenia wy słano na emery turę. Wiedli skromne ży cie. Od 1918 roku, zaraz po wojnie, ministerstwo finansów wy płacało mu, jako wpisanemu do Wielkiej księgi rent związanych z narodowymi orderami, kwotę w wy sokości stu pięćdziesięciu franków belgijskich rocznie, wojskową rentę inwalidzką równą 3,75 euro. Jest też Carnet de Pécule, ze szczegółowy mi kwotami zapisany mi według dat wy płaty – kwoty wahają się między dwoma a pięcioma frankami belgijskimi. Ostatnie odnotowane płatności podają: Arrêté à la somme de cinq cent quatre-vingt-un francs septante centimes, le 23-12-1919, Le Quartier-maître ff.[72] W dniu 17 sty cznia 1922 roku dostał papiery rentowe z odnowiony m wpisem do Wielkiej księgi, pod numerem 954. Dokument został sporządzony à Mont-Saint-Amand-lez-Gand. W 1939 roku, siedemnaście lat później, ta wojenna renta się zwielokrotniła, lecz pozostała skromna. W pożółkły m dokumencie z 9 listopada 1939 roku (czy li dzień po zamachu na Hitlera w Monachium i dokładnie pięćdziesiąt lat przed upadkiem muru berlińskiego) znajduję specy fikację rocznej kwoty, którą mu wy płacano. Wojskową rentę w wy sokości 1269 franków; tak zwaną „rentę za pasek frontowy ”, wy noszącą 2248 franków, oraz rentę za narodowe ordery w wy sokości 748 franków, wszy stkiego razem 4265 franków rocznie, czy li 106 euro. Jego wojskowa renta pozostawała tak niska, ponieważ za zasługi wojenne nigdy nie dostał wy ższego stopnia niż
pierwszy starszy sierżant. Przepełniało go to rozgory czeniem; wszy scy walońscy sierżanci, jak twierdził, zostali awansowani na podporuczników z uwagi na swoje zasługi, nawet jego jedy ny flamandzki szwagier, David Ghy s, dlatego że mieszkał w Walonii, człowiek, który według niego nawet nie został ranny ; on jednak, mimo honorowy ch odznaczeń i odniesiony ch ran (mówił czasem o czwarty m, a nawet piąty m zranieniu, o czy m nie wspomina w pamiętnikach), pozostał sierżantem, „jak tak wielu flamandzkich chłopaków”. By ć może również dlatego ruch flamandzki podnosi głowę. Od tej pory zapisuje swoje imię jako Urbaan, a imię żony Gabriella; skarży się, że flamandzcy chłopcy by li w okopach monarchistami, francuskojęzy czni zaś – republikanami, lecz po wojnie dom królewski tego nie wy nagrodził, francuskojęzy czni ty m bardziej, w dodatku francuskojęzy czni – sarkał – od czasu tej skandalicznej dy skry minacji zachowują się tak, jakby by li wy brańcami broniący mi domu królewskiego przed Flamandami. – Oto nasza krew, kiedy nasze prawo? – mówił wtedy, cy tując tekst z osławionego wojennego kamienia z Merkem, i z wściekłością przy gry zał dolną wargę. Malowanie stanowi jakieś pocieszenie, lecz on nie posuwa się dalej niż martwe natury, które są przedstawiane zby t subtelnie, by miały charakter. To właśnie jego skłonność do wirtuozerii sprawia, że brakuje mu pewnej siły, by nadać swoim dziełom intensy wności. Cézanne, van Gogh i inni „bazgrole” napawają go wstrętem; malują odwrotną stroną pędzla, mówi z pogardą. Sporządza czuły portret swojej córki Marii; wpatrzona, obejmując lalkę, siedzi na wy platany m trzciną krzesełku. Jej niebieskie, odziedziczone po ojcu oczy spoglądają w spokojne nic. Namalowany wy daje się każdy włosek, lecz realizm, o czy m sam wie, jest kwestią dobrze przemy ślanego efektu.
* Na temat śmierci jego ukochanej matki Céline nie znajduję, o dziwo, niczego, ani słowa w pamiętnikach, żadny ch opowieści ze strony niewielu jeszcze ży jący ch członków rodziny. Umiera we wrześniu 1931 roku, on sam jest wtedy czterdziestoletnim mężczy zną pracujący m w warsztatach Wielkiego Arsenału Kolejowego w Gentbrugge, ojcem dziewięcioletniej córki, żonaty m z siostrą Marii Emelii oraz właścicielem domu budowanego nad brzegiem Skaldy. Zachowała się fotografia, na której widać go obok żony, a przy nich jego matkę; by ć może to jej ostatnie zdjęcie.
Bez trudu mogłoby to by ć zdjęcie Henriego Cartiera-Bressona, przy najmniej jeśli chodzi o nastrój i kompozy cję; w jedny m rzędzie siedzi on sam, jego żona Gabrielle w modny m kloszowy m kapelusiku w sty lu późny ch lat dwudziesty ch oraz przy sadzista starsza kobieta o nalanej twarzy, w niczy m nieprzy pominająca pełnej gracji damy z młodości. Céline wy gląda już raczej jak dobrze odży wiona chłopka posunięta w latach, jej pulchne ręce spoczy wają na ciemny m podołku, a niewy raźny cień sugeruje jakby lekkie owłosienie nad górną wargą. Również ona nosi taki ty powy wy pukły kapelusik z końca roaring twenties, burzliwy ch lat dwudziesty ch, śmieje się w jego stronę szeroko i najwy raźniej bardzo rozbawiona. On nosi swoje borsalino, czarne botki, białą koszulę, ciemny garnitur, spinkę w kołnierzy ku i oczy wiście obowiązkową kokardę ze zwisający mi końcami, choć są tu nieco krótsze. Siedzą na porośnięty m trawą stoku, a za nimi, kawałek wy żej, widać dziesiątki stojący ch ludzi, którzy wpatrują się w coś, co nie jest widoczne. Młoda jeszcze twarz mojego dziadka dziwnie kontrastuje z tak dobrze mi znany m ubraniem z jego późniejszy ch lat – czterdziestoletni mężczy zna w ty m skromny m, ciemny m ubiorze, to mówi też coś o surowy m świecie uczuć, w który m ży ł. Przeciętny mężczy zna w wieku czterdziestu lat wy gląda obecnie zupełnie inaczej: dżinsy, T-shirt, trampki, ewentualnie czapeczka z daszkiem, chłopięcość, która mówi, że o wiele trudniej jest się nam rozstawać z iluzjami ży cia. Jak widać, jemu w owy m przy odziewku surowej oby czajności tamty ch lat to pożegnanie ze złudzeniami młodości udało się w sposób niemal oczy wisty. Siedzi, wpatrując się w coś, co się
znajduje poza kadrem, my ślę, że z kimś rozmawia, ma dziwnie ułożone ręce, jakby trzy mał w palcach niewidzialną, bardzo cienką batutę. Ta scena przy pomina mi letni obraz z 1957 roku, który miałem w pamięci, wspomnienie plaży w Ostendzie. Uświadamiam sobie, że w ciągu dzielący ch je dwudziestu siedmiu lat prawdopodobnie niewiele się zmieniło w jego wy glądzie. Na odwrocie fotografii zanotował cienkim piórem stalowy m: Moja Mateczka by ła jedny m z dwustu uczestników pierwszej pielgrzy mki na Błonia Zmarły ch w Dixmuide: tutaj widać Ją na ostatniej, w jakiej uczestniczy ła w sierpniu 1930 roku. 250 000 Flamandów złoży ło hołd swoim zmarły m w ich dniu. Poszperawszy trochę, dowiedziałem się, że pierwszą, małą wieżę IJzertoren – która została zniszczona w czasie zamachu bombowego w marcu 1946 roku i zastąpiona większą, obecną wieżą – otwarto 24 sierpnia 1930 roku. W tej pierwszej wieży miało by ć wy mienione jego nazwisko, ze zdjęciem, wśród bohaterów bitwy nad Izerą. Rzekomo „nigdy niewy jaśniony ” zamach bombowy – który, jak powiadają, został przeprowadzony we współpracy z ruchem oporu na rozkaz wy ższego francuskojęzy cznego dowództwa wojskowego w celu pomszczenia flamandzkich kolaborantów w czasie drugiej wojny światowej – wy mazał wszelkie tego ślady. Podczas wizy ty w IJzertoren stwierdzam, że jedy ny stok znajduje się na terenie w bezpośrednim otoczeniu starej wieży ; siedzieli więc w centrum obchodów. Przed 1924 rokiem odby wały się pielgrzy mki do rozproszony ch miejsc pamięci nad Izerą, w 1924 roku do Diksmuide, gdzie zrobiono wspomniane zdjęcie. Oznacza to, że z history cznego punktu widzenia ta fotografia stanowi wartościowy dokument ze sły nnego dnia inauguracji, mówi mi jednak coś jeszcze: że matka mojego dziadka najwidoczniej tak bardzo by ła związana z małżonkami, że udała się wraz z nimi na uroczy stość, na którą przy by ły tłumy. Zdziwienie budzi to, że tego dnia na błoniach Diksmuide miałoby się rzeczy wiście zebrać ćwierć miliona ludzi, większość źródeł podaje liczby od sześćdziesięciu do stu ty sięcy (zakładam, że dziadek by ł oszołomiony duży m tłumem i uroczy stością, ale w każdy m razie: jakaż świeża i mobilizująca siła musiała wówczas emanować z izerskiej pielgrzy mki – z której jeszcze bił blask humanisty cznie nastawionego Ruchu Flamandzkiego, staroświecko dążącego do ukulturalnienia narodu – tak innej niż wy darzenie z lat osiemdziesiąty ch zakłócane przez neonazistów albo lata, w który ch atmosferę psuło tałatajstwo z ówczesnego Bloku Flamandzkiego, ponieważ pacy fisty czne przesłanie weteranów by ło w ich odczuciu „zby t lewicowe”). Jest coś logicznego w ty m, że mój dziadek, wskazując na swoją matkę, zapisuje zaimek osobowy „Ją” wielką literą. Gdzie jednak znajduje się jego ośmioletnia wówczas córka Maria? Czy to dziecko robi zdjęcie, staroświeckim i przecież o wiele bardziej skomplikowany m aparatem, niż jesteśmy dziś przy zwy czajeni? Ojczy m Henri de Pauw już wtedy nie ży je. A we wrześniu następnego roku umiera matka, młodo według naszy ch dzisiejszy ch norm. Ty m, co widzę na zdjęciu, jest uspokajająca codzienność, zwy kli ludzie na trawie, dwadzieścia metrów odpoczy wającego tłumu. Przy twarzy Gabrielle znajduje się plama na emulsji, przesłaniając trochę jej wy raz, odnoszę jednak wrażenie, że się śmieje. W niczy m nie przy pomina starszej, introwerty cznej kobiety, którą znałem jako moją babkę.
Jej kształtne ły dki są skrzy żowane, nosi buty na obcasach i pod każdy m względem wy gląda jak zwy kła, dobrze ubrana kobieta. Ma wtedy czterdzieści trzy lata. Céline dziewiątego sierpnia skończy ła sześćdziesiąt dwa, dwa ty godnie przed zrobieniem tego zdjęcia. Żadnej jednak wzmianki w pamiętnikach o jej śmierci. O latach trzy dziesty ch także prawie niczego nie znalazłem. Cilense... By ć może cisza na ich temat mówi wszy stko o jego ży ciu wtedy. Może by ł wdzięczny za ruty nę zwy kłego dnia, podczas gdy cały świat nieświadomie spieszy ł ku nowej katastrofie – a on sam ku swoim pierwszy m elektrowstrząsom. Teraz jednak przy puszczam, na podstawie tego, co wiem, że w tamty ch latach malował też tajemny portret swojego zakazanego marzenia, obraz, który miałem odkry ć dopiero później.
* Drugą wojnę światową spędza w domu, ży ją z jego nędznej emery tury. Krążą opowieści o masie ry b, które po półtora roku wojny jakby nigdy nic dawały się łowić w kry ształowo czy stej wodzie Skaldy, codziennie cudowny połów, ponieważ stanął zanieczy szczający przemy sł, albo o spokoju i zdrowy m powietrzu, jako że kominy przestały kopcić dy mem. Tak, trzeba by ło przemierzać kilometry po funt masła, kawałek boczku, parę kilo ziemniaków albo trochę mleka dla rozkwitającej młodej córki, ale od tego się nie umierało. Powtórzy ł się fragment ubóstwa z jego młodości. Z jego opowieści wy wnioskowałem, że go to nie smuciło. Wręcz przeciwnie, świat, który się zatrzy mał, napełniał go spokojem. Nie wiem, co my ślał, czuł, mówił, kiedy sły szał historie o frontach; ten okres spowija milczenie. By ła mowa o kilku konfrontacjach z niemieckimi żołnierzami, ponieważ wracał zby t późno przed godziną policy jną i musiał okazać swoją marchandise [73] : nędzną zdoby cz w postaci arty kułów spoży wczy ch, które poszedł kupić po lichwiarskich cenach u chłopa w odległy m Laarne. Stawał wtedy na baczność i recy tował: – Pierwszy starszy sierżant Martien, w stanie spoczy nku. Po czy m niemiecki wojskowy równie nienagannie go pozdrawiał i przepuszczał. Jest mowa o kartkach na ży wność, zły m chlebie, o sąsiadce, która w środku wojny powiedziała do niemieckiego wojskowego, kiedy przy szedł zasięgnąć informacji: „Dobrze jeszcze pamiętam, proszę pana, że to by ło w piątek sobotę”, po czy m zatrzasnęła zdumionemu Niemcowi drzwi przed nosem. Po roku wojny kończą się dostawy farby, papieru jest coraz mniej, a płótna już wcale. Jeszcze przez jakiś czas sam przy gotowuje farby na bazie składników, które zgromadził w szafie ściennej w oficy nie i maluje na drewniany ch deseczkach. Kiedy i to się kończy, musi poczekać do zakończenia wojny, zanim znowu wróci do tego zajęcia. Znów ry suje węglem drzewny m, doskonaląc swoje chiaroscuro.
* Dość późno stwierdził, jakkolwiek niewiary godnie to brzmi, że pewne kolory widzi niewłaściwie. To się musiało stać w połowie lat sześćdziesiąty ch. Daltonizm czy ślepota na barwy to dziwna przy padłość. Ponieważ chodzi o zmienne zaburzenie w widzeniu odcieni,
wy stępuje niemal ty le samo obrazów sy mptomów, ilu jest pacjentów. U niego chodziło o dość częstą częściową ślepotę na kolory, w wy niku której my lił ze sobą zwłaszcza barwy czerwone i zielone – nie sy stematy cznie, ty lko określone odcienie. Na przy kład jaskrawo zielony i jaskrawo czerwony w jego postrzeganiu w jakiś sposób zbliżały się do siebie; dojrzałe pąsowe owoce jarzębiny prawie wcale nie kontrastowały z poruszany mi przez wiatr liśćmi korony drzewa, zwłaszcza przy prostopadle padający m świetle słoneczny m. Ciemnozielony i czarny, szczególnie gdy chodziło o lśniące powierzchnie, takie jak na samochodach, odróżniał z największy m trudem. Co dziwne, czasem wy starczy ło mu na to zwrócić uwagę, wtedy lepiej się przy glądał i mówił: – Słusznie, teraz też to widzę. Podobno to schorzenie może by ć przez wiele pokoleń skry cie dziedziczone w linii żeńskiej, by w końcu ujawnić się u mężczy zny. Musiał je więc odziedziczy ć ze strony matki. Niedostrzeganie określony ch kolory sty czny ch niuansów miało daleko idące skutki, ponieważ do uzy skania określony ch odcieni otwierał trzy, cztery tubki Rembrandta – kolory, co do który ch nie mógł się my lić, bo po prostu by ły podpisane na opakowaniu – dodawał do tego kropelkę oleju lnianego, a potem mieszał. Wtedy zaczy nał się problem, bo przez mieszanie czasem niepostrzeżenie bardzo się oddalał od zamierzony ch pośrednich odcieni, a ponieważ my, którzy z nim ży liśmy, nie zwracaliśmy zby tnio uwagi na zawartość rzeczy wistości w malowany ch przez niego z dużą wrażliwością scenach, brązy lub czerwienie określony ch elementów krajobrazu mogły łatwo zostać odebrane jako osobista interpretacja lub ory ginalny efekt świetlny. Dopiero w dniu, w który m ze swoim kolegą, malarzem Adolfem Baey ensem, malowali wspólnie w pałacowy m ogrodzie w Bergenkruis, uświadomił sobie rozmiar swojego deficy tu. Miejsce pielgrzy mek Bergenkruis znajdowało się niedaleko jego domu. Poszli na piechotę – dwóch staromodny ch panów wędrujący ch bukową aleją, mimo ciepłej pogody elegancko ubrany ch w garnitury, białe koszule z kokardami i w kapeluszach na głowie, każdy z niewielkimi sztalugami pod pachą oraz przy borami do malowania w drewnianej skrzy nce poręcznie przewieszonej przez ramię. Ustawili się gdzieś wy godnie na łonie natury, jakby należeli jeszcze do dziewiętnastowiecznej szkoły malarskiej z Barbizon. Obaj malowali wiejski domek na skraju lasu, lecz wrócili z zupełnie inny mi obrazami – nie ty lko Baey ens mocniej skłaniał się ku ekspresjonizmowi, a jego technika by ła nieco bardziej kanciasta, lecz także domek u jednego by ł niebieski, a u drugiego czerwonobrązowy. Od tamtej chwili dziadek stał się nieufny wobec swojej własnej percepcji, a malując kolejny morski widoczek z poławiaczami krewetek, stwierdził pewnego poranka, że morze na płótnie nie jest zgodnie z rzeczy wistością zielonkawe, lecz stało się jakoś cholernie czerwonobrązowe. Brązowe morze, Boże święty. Przez przy padek by łem świadkiem tego dramaty cznego momentu. Zaklął, łzy napły nęły mu do oczu, roztrzaskał obrazek na swoim cenny m stoliku, wzburzony próbował podrzeć płótno, przez co wy brudził ręce mokrą jeszcze farbą. Wy tarł je w chałacik, spojrzał na mnie zdumiony, nie powiedział ani słowa, ty lko sy knął z bezsilnej wściekłości. Zobaczy łem abstrakcy jny obraz, który powstał z plam na jego roboczy m fartuchu, my ślę, że wtedy nie mogłem w pełni ocenić konsekwencji dramatu rozgry wającego się na moich oczach. To wy darzenie miało miejsce wiele lat po śmierci jego żony, licząc wstecz, szacuję, że musiało to by ć około roku 1962, miałem wtedy
jedenaście lat. Gabrielle zmarła w 1958 roku. Jak to możliwe, że tak długo nie by ło to dla niego oczy wiste? Od tamtej chwili coś się zmieniło w jego sty lu malowania. Jakby raptem zaczął tworzy ć trochę luźniej, mniej precy zy jnie, a bardziej nonszalancko, lecz równie dobrze jest możliwe, że zaczął gorzej widzieć. Znowu uciekał w to, co potrafił najlepiej, w ry sunek węglem, który stwarzał mu możliwość pracy we wspaniały m sfumato. Liczne są półnagie dziewczęta przy leśny m źródle, zjawiska przy pominające nimfy w półmroczny m borze, sugerujący m pierwotną czy stość, marzy cielskie partie chmur i gra światła mieniący ch się liści latem na rzadko uczęszczanej leśnej ścieżce. W tej technice by ł mistrzem w wy woły waniu melancholijnego, arkady jskiego nastroju. Wiele z ty ch dzieł rozdał jako prezenty dla członków rodziny, przy jaciół i znajomy ch. Nigdy nie widziałem, żeby na ty m, co malował czy ry sował, zarobił choć jednego starego belgijskiego franka; sądzę też, że to by łoby dla niego nie do pomy ślenia, że przy niosłoby wręcz ujmę jego poczuciu tego, co wzniosłe, czego przez całe ży cie szukał w malarstwie. Może nawet oznaczałoby zdradę jego zawsze biednego ojca, Franciscusa malarza fresków.
* Zabrał mnie ze sobą na Expo 58, Wy stawę Światową w Brukseli, on, który widział jeszcze wy stawę w 1913 roku. Zapamiętałem biel: białe budy nki, białe alejki, jasną, nadzwy czaj czy stą nową architekturę, nowoczesne duże okna, światło, białe światło, świat, który mnie oślepiał – w moim wspomnieniu wszy stko jest białe. Dla pokolenia, które ży ło jeszcze w domach ze stary mi mrocznawy mi pokojami, wszy stko to by ło oszałamiające. Atomium wy dawało się białe, drzewa wy dawały się białe, świat jawił się biały. Nawet chleb by ł biały, biały chleb z Expo. Dlaczego wszy stko by ło białe? By ć może są to strzępy amery kańskiego pawilonu w moim wspomnieniu albo futury sty cznego francuskiego, bo ja wiem? Ty lko ludzie by li czarni, tego jestem pewien. Wszy scy mężczy źni nosili czarne stroje, kobiety czarne spódnice i owszem, białe bluzki, a ja szedłem za rękę z dziadkiem ubrany m na czarno, miał czarny kapelusz i czarną kokardę. Biało-czarny świat. Nic więcej. Miałem siedem lat, on na wiosnę stracił żonę, musiał chodzić po wy stawie w głębokiej żałobie i tęsknić do niej. Poza ty m niczego sobie nie przy pominam, w moim wspomnieniu zmarła w fotelu, widziałem, jak pewnego wczesnego ranka odchrząkiwała, a miało to miejsce w maju tego samego roku – sierpień by ł już bardzo dawno temu dla siedmioletniego dziecka. Dopiero teraz, pół wieku później, to wszy stko wy daje się czasem tak dziwnie bliskie, ten świat na czarno-biało.
* Schiplaken, sty czeń 2012 W Google’u wy gląda to trochę jak ży wa mapa, na której mogę sobie jeszcze wy obrazić lasy tam, gdzie toczy ły się walki: przesuwając kursorem miedzy Sijsjeslaan a Beethovenlaan, między Body Fashion a Patrijzenweg, kamienny mi obozowiskami zurbanizowanego flamandzkiego krajobrazu, mogę obejrzeć i zbadać doty kiem, jakby m posiadał mapę wojskową w 3D albo leciał wojskowy m helikopterem nad miejscami, które trzeba nanieść na
mapę. Moje satelitarne spojrzenie ma zabawkową konstrukcję, lecz zdaje się przy bliżać rzeczy, przez całe roztargnione popołudnie. Cmentarz, który mnie interesuje, znajduje się przy Bieststraat, dobrze, kiedy jednak rzeczy wiście dojeżdżam tam samochodem, jest jeden z ty ch pozbawiony ch światła zimny ch dni, które sprawiają wrażenie, że ży je się tutaj pod wiecznie mokrą ścierką, gdy ty mczasem gdzie indziej na planecie, w szczęśliwy ch miejscach, widać świeży nieskończony błękit. Tu wszy stko wy daje się płaskie i nagie. Nowemu budownictwu brak fantazji, ty m wieczny m, przeklęty m cy pry som, laurowiśniom i gładkim trawnikom również. Betonowa droga jest opuszczona, jakiś samochód dostawczy dudni po szwach w nawierzchni z monotonny m tuktuk, tuktuk. W chwili, kiedy tam stoję, kończą się lekcje w szkółce obok cmentarza. Opiekunka macha lizakiem policy jny m w stronę pustej ulicy. Nagle ze wszy stkich stron wy łaniają się SUV-y, luksusowe samochody, busy i spacerujący rodzice; dzieci są odbierane, wpy chane do samochodów, trzaskają drzwi, auta przy spieszają, jedno po drugim znikają z oczu w stronę rozproszony ch dzielnic willowy ch. Znowu jest cicho; sły chać wiatr w nagich drzewach. Panuje dotkliwe zimno. Przy wejściu na cmentarz flaga obwisła jak martwy ptak. Robię zdjęcia pomnika – długiej ściany, na której czarny mi żelazny mi literami zapisano: BOHATEROM WALK ZE SCHIPLAKEN. Posępny monument pośrodku, na cokole, na który m widnieje inskry pcja PRO PATRIA i data walk (26 sierpnia–12 września 1914 roku), stanowi jedy ne świadectwo tego, co się tu w okolicy musiało rozegrać. Kamienny krzy ż spadł z cokołu, pozostała po nim ciemnoszara plama w kształcie krzy ża. Rzeźba z brązu dłuta Bernarda Cailliego przedstawia stojącą matkę, która pochy la się nad umierający m żołnierzem. On ma na sobie kapotę, a głowę w hełmie składa jej na kolanach; ona zdaje się kłaść mu na ramionach gałązkę palmową. U szy i z brązu wisi mu plecak. Jedna noga jakby ześliznęła się z cokołu, to czy ni pomnik dramaty czny m. Brąz jest poplamiony wilgocią i mchem. Wzdłuż muru, za który m obok dwóch bezkształtnie rozrośnięty ch cy pry sów wy łaniają się dachy szkółki, w dwóch rzędach leżą małe nagrobki – są to raczej ukośnie stojące tabliczki z nazwiskami – prawie stu poległy ch. Notuję kilka z nich, my śląc o ty m, że istnieje duża szansa, iż są to chłopcy, który ch znał mój dziadek: A. Van Dezande, B. De Munter, A. Vandecandelaere, J. Buffel, żołnierz karabinier, D. De Backer, arty lerzy sta, E. De Jonghe, J. Verhaeghe, A. De Groote, L.L. Coene, J. Cravez, wszy stko żołnierze regimentu drugiej linii. Nie ma sensu, żeby m zapisy wał te nazwiska. Robię to, żeby zająć ręce, szy bko jednak kostnieją mi palce i idę dalej z rękami w kieszeniach, pochy lony przed wiatrem. Na trawniku za cmentarzem stoi duży krucy fiks na cokole. Ponad murami widać na zimny m wietrze gołe, koły szące się korony drzew. W ty ch lasach się to wy darzy ło, my ślę. Ponownie wsiadam do samochodu, piaszczy sty mi dróżkami jadę przez odludne części lasu, to tu, to tam leżące między domostwami. Rzeczy wiście niczego nie widać, poza ty m jedny m zdezelowany m samochodem bez kół gdzieś w środku lasu, który zdaje się skupiać w sobie opuszczenie, brak czegokolwiek, co mogłoby wskazy wać na pamięć. Znowu gdzieś wy siadam, rozglądam się: nawet drzewa by ły inne. Nie ma tu ani jednego, które miałoby sto lat – by ć może wszy stkie bez wy jątku pochodzą z czasów po drugiej wojnie światowej. Żadnego świadka. Ani w piasku, ani wśród drzew, ani wśród domów czy dróg. I to rozważanie o nieobecności pośród ty ch zby t młody ch drzew powoduje, że nagle niemal cieleśnie sobie uświadamiam, jak daleko od
moich czasów znajduje się to wszy stko, co mnie tak zajmowało przez ostatnie lata. To prawie tak, jakby te nieme, o wiele za młode drzewa by ły obłudnikami, współwinny mi epoki.
Jadę do Sint-Margriete-Houtem, gdzie również stoczono potworną bitwę, mijam ulicę 22e Liniestraat, przejeżdżam obok Weerde i Elewijt – które dziadek widział, jak płonęło po bombardowaniach – z Boortmeerbeek do Kampenhout i dalej do Winksele, miejscowości, w który ch maszerował, biwakował, walczy ł, kopał, spał, biegał, ile sił w nogach: ta sama całkowita niepamięć, banalny i ukochany pokój – bądźcie pozdrowione. Sklepikarz, piekarz, puste miejsce parkingowe, mały supermarket, zby t elegancka designerska apteka, zardzewiały znak drogowy, sklepik z gazetami w ekscentry czny m plastikowy m kiosku, betonowa droga jak wstęga pustki w zimowe popołudnie. Nikogo na dworze, od czasu do czasu auto, które jedzie za szy bko. W moim samochodowy m radiu Symfonia na instrumenty dęte Strawińskiego, dramaty czna i pły nna muzy ka, idealnie pasująca do tego przepły wającego za oknem bezimiennego suburbium. Robi się druga, wpół do trzeciej, długo się ociągam, żeby za każdy m razem chłonąć to absolutne nic, to nic, które się nazy wa współczesność i które mnie otacza jak bezpieczny kokon. Wracam z pusty mi rękoma, nie mogę nawet doświadczy ć garści zimnego, zanieczy szczonego piasku z leśnej ścieżki jako formy kontaktu z ty m, co się tu kiedy ś wy darzy ło. Progi ograniczające prędkość, znaki drogowe, niecierpliwy wariat, który miga reflektorami, ponieważ chcę się trzy mać ograniczenia prędkości i który, gdy ty lko jest to w jakimś sensie możliwe, tak bły skawicznie mnie wy przedza, że przy rotundzie o mało nie wy pada z zakrętu. Flandria anno 2012. Nic. Absolutnie nic. Pozbawiona znaczenia
i bezpieczna, i dzięki Bogu. Robię jeszcze parę zdjęć, w domu znowu patrzę w Google’a, to wy daje się o wiele ciekawsze niż rzeczy wistość.
* W każdy piątek podczas letnich miesięcy udawał się z żoną, regularnie jednak również z nami, rodziną jego córki, do Brugii, gdzie w bazy lice Świętej Krwi, zwanej przez niego „Kaplicą Krwi”, nosił latarnię. Niezliczone są letnie piątkowe popołudnia, kiedy widziałem, jak wy stępował z szeregu podczas ry tuału, odbierał wręczaną mu wielką, umocowaną w stojaku w kolorze złota świecę i uroczy ście kroczy ł naprzód, postępując wśród modlącego się lub śpiewającego tłumu za odprawiający m nabożeństwo księdzem. Relikwia, którą wierni musieli całować w czasie uroczy stej mszy, napawała mnie mieszaniną odrazy i fascy nacji. Ksiądz siedział na niewielkim podwy ższeniu, szklaną tubę z brązowo przebarwiony m, wielowiekowy m kawałkiem materiału trzy mał szty wno przed sobą, jakby sam się jej trochę brzy dził; klejnot, jeśli dobrze pamiętam, miał brzegi wy kończone delikatny m złoty m zdobieniem. Za każdy m razem, gdy ktoś go, klęcząc, z uniżeniem pocałował, ksiądz niedbale ścierał białą chusteczką odcisk grzeszny ch ust, żeby następny wierzący mógł równie pokornie, co zmy słowo wnieść swój wkład w prastarą trady cję, nie narażając się na ry zy ko baktery jnego zakażenia przez cudzą gorliwość wy znaniową. Na zewnątrz Brugia huczała od zwy kłego, świeckiego ży cia. Flagi szeleściły, łódki pruły błotnistą wodę kanałów, na Rozenhoedkaai czy tano na głos Bruges umarłe po angielsku i recy towano wiersz Quai du Rosaire Rilkego po francusku. My tam w środku mieliśmy udział w tajny m ry tuale, który zapoczątkował Thierry Alzacki w dwunasty m wieku, kiedy przy wiózł ten zakrwawiony kawałek materiału z Ziemi Świętej, cząstki obecnie najbardziej wy buchowej części planety (dzisiaj prawdopodobnie wy toczono by mu proces za nielegalny eksport dziedzictwa narodowego, choć w dzisiejszej Jerozolimie są to sprawy skomplikowane). W święto Wniebowstąpienia by liśmy świadkami procesji krwi. Moje my śli krąży ły wokół przebarwionej na brązowo, nasączonej krwią szmatki, którą co ty dzień całowałem, a im starszy by łem, ty m bardziej łamałem sobie głowę nad trwałością teksty liów, zakrwawiony ch gałganków, relikwii. Im bardziej nieprawdopodobne mi się zdawało, że ta szmatka rzeczy wiście jest przesiąknięta Krwią Zbawiciela, ty m bardziej dziwiła mnie osobliwa magia nastrojowy ch ry tuałów, śpiewu, zachowań, odwiecznego poświęcenia bez solidny ch dowodów, krótko mówiąc, czy sta transcendentalna siła wierzącego bliźniego. Na zewnątrz by ł świat i to czy niło religię – spowity w kadzidle mrok w środku – atrakcy jną i wnikliwą. Zawsze się wy daje, że rezy gnacja z czegoś czy ni świat pociągający m i głębokim – łabędzie dry fowały na Minnewater, ostatnie beginki wy marły, podczas gdy zimowit kwitł w sierpniu na wilgotny ch podwórkach nad wodą. Japończy cy spieszy li przez miasto, niczego z niego nie rozumiejąc. Święta Krew by ła nieodłącznie związana z otrzy maniem wy stawny ch lodów, spacerowaniem po placu ‘t Zand, piciem staroświeckiej lemoniady w ogródku tej czy innej restauracji, gdzie gapiłem się kiedy ś na dwoje zakochany ch – starszy mężczy zna o przeszy wający m wzroku rozmawiał z młodą blondy nką z rozwiany mi lokami, która miała gęsią skórkę na rękach, dwoje zakochany ch ludzi, którzy zatracali się w swoich spojrzeniach i – ponieważ właściwie wy dawali się do siebie nie
pasować, a mimo wszy stko w tak oczy wisty sposób dzielili coś inty mnego – przepełniali mnie poczuciem tego, co niepojęte. Religia, tury sty ka, pierwsza eroty ka, lato i wy sokie strzępy chmur, trzepoczące proporce i zapach stary ch kościołów, niemrawe i ospałe pluskanie wody o dzioby biały ch łodzi. „Ten kielich jest Nowy m Przy mierzem we krwi mojej, która będzie za was wy lana” [74] – słowa księdza dźwięczały mi w uszach, choć ich nie rozumiałem. Noszenie latarni podczas coty godniowego ry tuału by ło dla mojego dziadka oznaczeniem w czasie, ry tmem, który niósł ty godnie przez lato, i kiedy o nim my ślę – plecy wy prostowane, a wrażliwa ły siejąca czaszka matowo lśniąca w złoty m świetle świec – rozumiem, dlaczego tak się do tego przy wiązał. Właściwie by ło w nim samy m coś z człowieka średniowiecza, potomka ponadczasowej żołnierskości, ry cerskości jak ta opisy wana w opowieściach o Graalu. Dlatego po latach w moich wspomnieniach brązowa szklana tuba w Kaplicy Krwi zlewa się ze stary mi opowieściami o Parsifalu i rozumiem, że dziadek by ł w istocie czy sty m Głupcem, od zawsze, szczery m prostoduszny m człowiekiem, który zy skał mój największy podziw, ponieważ zdawał się nie wiedzieć, co to egoizm, py cha, zadufanie, ty lko ta oczy wista usłużność, coś, co go naznaczało jako bohatera, a zarazem wzniosłego poczciwca. A kiedy to zrozumiałem, pewnego dnia znowu pojechałem do Brugii, po wielu latach, z zaparty m tchem stałem w Kaplicy Krwi, przy glądając się, i zrozumiałem, że właściwie bardzo mało rozumiem.
* Wiele lat po śmierci dziadka znalazłem w jego małej bibliotece zniszczony egzemplarz sły nnej noweli Georges’a Rodenbacha Bruges umarłe. Ta opowieść, w której główny bohater Hugues Viane spoty ka lekkomy ślnego sobowtóra swojej zmarłej ukochanej i musi stwierdzić, że może ona ucieleśniać zaledwie kary katurę jego pierwotnej pasji, by ła opatrzona niewy raźny mi podkreśleniami ołówkiem. Wertowałem pożółkłe strony ze wzruszający mi ilustracjami, lekko pokolorowany mi ry cinami przy wołujący mi atmosferę dziewiętnastowiecznej, zasty głej w goty ku Brugii. Gdzieś w połowie książeczki znajdowały się plamy niebieskiej farby olejnej, a na pustej stronie zobaczy łem zaczątek szkicu twarzy. „Brugia by ła jego martwą kochanką, zaś jego martwa kochanka by ła Brugią. Wszy stko łączy ło się we wspólny m przeznaczeniu”. Decy dującą rolę w opowieści odgry wa ry tuał Procesji Świętej Krwi. W dniu, w który m wy rusza procesja, kobieta śmieje się z bibelotów, które płaczący mężczy zna przez lata zbierał wokół siebie i przechowy wał w naiwny m uwielbieniu. Lekkomy ślna kobieta posuwa się jednak jeszcze dalej. Prowokuje go bluźnierczą trawestacją. Bierze pasemko włosów martwej Ofelii i drwiąc, paraduje z nim po pokoju. W ty m momencie Hugues’owi puszczają nerwy : dusi ją, ponieważ to bluźnierstwo unaocznia mu ironiczną prawdę kry jącą się za całą jego sublimacją. Jest to opowieść o niemożliwości powtórzenia wielkiej, jedy nej w swoim rodzaju miłości. Zarazem jest to jednak historia o nowoczesny m Orfeuszu. Hugues, podobnie jak Orfeusz, zstąpił do swego rodzaju królestwa zmarły ch, by tam odnaleźć postać swojej utraconej ukochanej, co musi się źle skończy ć. Tak jak Orfeusz traci ją dwukrotnie, ponieważ wspomnienie o niej pomy lił z jej ży wy m sobowtórem na ziemi.
Jak często mój dziadek czy tał tę nowelę o orfickiej miłości, jak często do niej wracał? Podkreślone by ło na przy kład zdanie, w który m Rodenbach stwierdza, że Hugues mógłby się oprzeć samobójstwu ty lko ze względu na misty czne wspominanie swojej Ofelii. Podobnie jak główny bohater opowiadania, mój dziadek w tajemnicy ży ł w mentalny m mauzoleum swojej utraconej ukochanej. Podobnie jak Hugues Viane dowiedział się, że to, co jedy ne w swoim rodzaju, nie może wrócić w sobowtórze, na pewno nie wtedy, gdy chodzi o jej starszą, lękliwą siostrę. Z tą książeczką w ręce uświadamiam sobie nagle, że by ł jakby żonaty m wdowcem. W ukry ciu płakał z taką samą troską jak ta powieściowa postać. Z ty łu – zdziwiło mnie to, ponieważ wtedy nie widziałem jeszcze związku – tkwiła wy rwana reprodukcja Rokeby Venus Velázqueza, z którą zastałem go kiedy ś płaczącego. Kilka stronic dalej by ł wsadzony cieniutki, starannie złożony kawałek kalki szkicowej z paroma długimi czarny mi włosami, kiedy ś starannie owinięty mi wokół czubka palców w idealną małą spiralę. Skry ta namiętność, skry ta nauka, która nas niczego nie uczy. Wierność temu, czego nie ma, lecz co wszy stko określiło, ubrało w formę, uży czy ło tajnego znaczenia. Najważniejszego nie mógł dzielić z inny mi. Malował więc drzewa, chmury, pawie, plażę w Ostendzie, podwórze i martwą naturę na częściowo posprzątany ch stołach – ogromna, cicha, oddana, smutna praca mająca ukoić płacz świata w najbardziej codzienny ch rzeczach.
* Nigdy nie namalował żadnej sceny wojennej. Nigdy nie przy szło mu do głowy, żeby nary sować coś ze swoich wojenny ch wspomnień, a po portretach towarzy szy węglem, o który ch mówi w pamiętnikach, nie zachował się ani ślad w ty m, co znalazłem po jego śmierci. Na żadny m z jego płócien nie wy stępuje wojskowy, może z wy jątkiem niewielkiego autoportretu z przy pięty mi odznaczeniami, w dość akademickim sty lu, prawdopodobnie sporządzonego w 1920 roku i by najmniej nie w duchu wojskowości, raczej coś jakby powiększone zdjęcie paszportowe farbą olejną, kto wie, może po to, by sprawić przy jemność chorej Marii Emelii. Istnieje jedy nie duży, oprawiony w ramę czarno-biały portret, na który m stoi w mundurze, by ć może powiększenie zdjęcia wy konanego zaraz po wojnie, które dopracował węglem, a o który m zawsze my ślałem, że to ry sunek, tak niewy raźne i rozmy te są niektóre linie. Na dole oprawionego portretu sam napisał: „Tak Urbain wrócił z wojny 1914–1918”. Na odwrocie jeszcze raz to samo, lecz inny m charakterem pisma, może jego matki. Więcej nie ma. Na niezliczony ch obrazach, jakie namalował, nie można znaleźć ani śladu nieszczęścia, co najwy żej płochliwą, błękitnawą chmurę oddaną nieco grubszy m pędzlem z włosia kuny, przesuwającą się przed wieczorny m słońcem, nawet nie zapowiedź Burzy Giorgionego nad Arkadią.
Tak czy owak, od czasu gdy stwierdził swoją ślepotę na kolory, powstało zaledwie kilka mniejszy ch prac, aż do połowy lat sześćdziesiąty ch, kiedy postanowił zrobić coś wielkiego. Istnieje dość imponujący obraz ukazujący świętego Marcina, który przecina swój płaszcz na dwoje i połowę oddaje żebrakowi, autorstwa Antona van Dy cka. Opowieść znana z ikonografii, jest to często malowany i popularny moty w, przedstawiany zarówno przez anonimowego węgierskiego mistrza, jak i przez Simonego Martiniego, Jacoba van Oosta i El Greca. Van Dy ck namalował dwa warianty tego moty wu: interpretację dy namiczną i dramaty czną. Mój dziadek stworzy ł wersję, która znajduje się w kościele parafialny m w Zaventem pod Brukselą, a którą van Dy ck namalował na zlecenie holenderskiego kanclerza księstwa Brabancji Ferdinanda van Boisschota w roku, w który m został on wy niesiony do stanu szlacheckiego. Marcin siedzi wy soko na swoim niemal biały m siwku, jego kiry s ciemno lśni, przy dając mu szlachetności i godności. Jego jedna noga mocno tkwi w strzemieniu, sugeruje siłę oraz zręczność. Jest młody, nosi pełne wdzięku czarne nakry cie głowy, z którego na wpół zwisa duże pióro. Na lewo od niego (po prawej ręce Marcina) widać drugiego jeźdźca, ubranego mniej wy my ślnie i jadącego na brązowy m koniu z białą plamką na głowie. Na prawo od niego, z umięśniony mi, anatomicznie wspaniale oddany mi plecami zwrócony mi w stronę widza, siedzi nagi żebrak na wiązce słomy. Pożądliwie ciągnie za rozry wany, płomiennie czerwony płaszcz. Obok niego znajduje się drugi żebrak w poniekąd orientalnej chuście na głowie, który spogląda w górę na szczodrego szlachcica, wy dy mając scepty cznie dolną wargę. Jest kaleki, klęczy i obejmuje częściowo widoczną kulę, o którą, sądząc po materiale
tuż pod jego pachą, tam się opiera. Potężnie skłaniający się do przodu koński kark, jedna noga uniesiona, napięte mięśnie na plecach żebraka: ta scena oddaje ruch, siłę i intensy wne ży cie. Marcin dzierży bardzo cienki rapier, który trzy ma prosto przy piersi, ponieważ jednak siedzi na koniu pochy ło, dla nas jest to ukosem – linia odcinająca górny kawałek materiału pod kątem mniej więcej dziewięćdziesięciu stopni. Dolny, oddzierany kawałek sfruwa na prawo, w inny m kierunku, w stronę przy jmującego, umięśnionego żebraka. Jeszcze sekunda, a płaszcz zostanie całkiem przecięty na pół i płachta czerwonego materiału bezkształtnie opadnie na żebraka. Po prawej stronie obrazu widać jeszcze fragment rzędu kolumn sprawiający ch anty czne wrażenie, w oddali za nimi suną nisko oświetlone wieczorne chmury. To mistrzowska scena. Wdzięk, przejrzy stość i czy ste linie świadczą nie ty lko o wielkim kunszcie van Dy cka, lecz także o zapale i młodzieńczości malarza, który w 1621 roku, kiedy to malował, miał zaledwie dwadzieścia dwa lata.
* To dla tej sceny mój dziadek przez ty dzień zbijał z drewna duży blejtram w obrośniętej winoroślą altance na ty łach ogrodu. Powiększy ł obraz do prawie dwóch metrów na dwa, dziwny m trafem format większy niż pierwotne płótno w Zaventem, liczące zaledwie sto siedemdziesiąt jeden na sto pięćdziesiąt sześć centy metrów. Świadectwo niespodziewanej odwagi i żądzy przy gód, gdy ż przeniesienie formatu wy magało dokładnego rastrowania reprodukcji w jego książce. Odświętnie ubrany poszedł do Złotego Pióra przy Vrijdagmarkt, gdzie kupił kawałek płótna, dwa i pół na dwa i pół metra, które wśród spojrzeń ludzi w tramwaju – sam hardo patrzy ł przed siebie – przy dźwigał do domu na ramieniu w dużej rolce, tak, że gdy od czasu do czasu się odwracał, niemal uderzał w przechodniów. Kiedy chciał naciągnąć płótno na blejtram, okazało się, że miejsce, które na nie przy gotował, mianowicie tuż nad jego pracownią, nie by ło wy starczająco duże: prawa zewnętrzna ściana klatki schodowej lekko się tam załamy wała i płótno by nie pasowało. Poza ty m sufit biegł tam trochę ukosem, więc ramę trzeba by ło ukosować również od góry. Rozebrał blejtram i nieświadomie skonstruował coś, co w tamty ch czasach by ło bardzo modne: zrobił tak zwane shaped canvas, płótno nieregularnego formatu. Dzięki stolarskiej przeróbce dokładnie dopasował prawy górny róg, tam gdzie partia chmur przechodzi w krzaczek wy rastający z pęknięcia w anty cznej kolumnie. Po prawej stronie wy padł też jeszcze kawałek kolumny, to by ła niezby t wielka strata. Luźno naciągnął płótno, delikatnie zwilży ł po odwrotnej stronie miękką gąbką, odczekał trzy dni, ponownie starannie naciągnął płaskimi kleszczami i dopiero potem ostatecznie wbił gwoździki. Kiedy wszy stko wy dawało mu się w porządku, wniósł wielkie płótno po schodach, manewrując, wstawił je do pracowni obok łóżka – teraz już z trudem mógł tam stać albo dostać się wieczorem do łóżka – i zaczął swoje wielkie dzieło, które zajęło ponad pół roku. Ry sował kratki na reprodukcji i ze szkłem powiększający m oraz miedziany m cy rklem – notabene otrzy many m w 1916 roku od wspaniałej Mrs Lamb z Windermere – ty godniami wpatry wał się pochy lony w ilustrację. Obejrzenie płótna tam, gdzie ono wisiało, w skromny m kościele parafialny m w Zaventem, gdzie widział je podczas odwrotu po dramaty cznej bitwie pod Schiplaken, w kościele pod wezwaniem Świętego Marcina jesienią
1914 roku i gdzie, co dziwne, niemal anonimowo wisi do dziś, nie by ło konieczne: miał je w szczegółach wy ry te w pamięci. Pewnego niedzielnego przedpołudnia na początku wojny drżąc, modlił się przed swoim patronem, poruszony ty m, co w miniony ch ty godniach spotkało go w okropieństwie Schiplaken i Sint-Margriete-Houtem. Dość uderzające, że jego kopia jest bez skazy, a wszy stkie kolory – na ile jestem to w stanie stwierdzić, nie wieszając obu wersji obok siebie – prawidłowe. Tak, kolory są trochę jaśniejsze, jakby ory ginalne płótno poddano czy szczeniu. W miłości do przedstawiania swojego patrona dziadek powtarzał dzieło ojca, który w Liverpoolu namalował własnego patrona, świętego Franciszka. Musiało mu to dać duże poczucie zadowolenia, ponieważ zatoczy ł koło: oddał w ten sposób cześć swojemu opłakiwanemu ojcu. W dokumentacji, którą przechowy wał między szkicami, znajduję kilka kartek wy rwany ch ze sły nnej Złotej legendy Jakuba da Voragine. Jest to ży wot świętego Marcina, rzy mskiego legionisty, który został chrześcijaninem. Oprócz różnorodny ch ciekawostek da Voragine wy mienia cnoty Marcina: pokorę, godność w walce, sprawiedliwość i cierpliwość, oddanie w modlitwie, biegłość w demaskowaniu demonów. To ostatnie dziadek podkreślił czerwony m ołówkiem. Marcin został patronem wszy stkich żołnierzy ; francuscy królowie nosili podczas walk szkaplerz świętego. Zapewne również Anton van Dy ck miał taki szkaplerz. Później temat zainspirował jeszcze mojego dziadka do stworzenia ty mpanonu z piaskowca w bas-relief, który zawisł nad drzwiami wejściowy mi małej willi. Miał wtedy siedemdziesiąt dwa lata, by ł bardzo ży wotny jak na swój wiek. Zdawało się, że trochę mniej opłakiwał żonę dzięki temu wielkiemu dziełu, przez które wy sublimował swoje skromne pochodzenie i nazwisko rodowe w malarskim świetle wielkiego van Dy cka. Okrzy ki podziwu nie by ły bezpodstawne, jego przy jaciel Adolf skwitował jednak wielkie płótno słowami: – Do tego nie miałby m cierpliwości, widzisz, do kopiowania. Puścił oko do jego córki Marii Emelii i przy jaźń osty gła.
* Kiedy w zwy kły, roboczy dzień idę obejrzeć pierwotny obraz w Zaventem, leje jak z cebra. W opustoszały m kościele cicho rozbrzmiewa muzy ka. Mijając masy wne kolumny, ostrożnie zbliżam się do obrazu, który wisi w prawy m boczny m ołtarzu, i próbuję sobie wy obrazić, jak klęczał tu w październiku 1914 roku w wy brudzony m mundurze na pierwszy m z trzech drewniany ch stopni, z plecakiem, karabinem i wgniecioną menażką obok siebie, wy czerpany brutalnością pierwszy ch konfrontacji z natarciem niemieckich oddziałów. Ponieważ przy zwy czaiłem się do większego formatu kopii, ory ginalne płótno wy pada jakby małe. Poza ty m rzeczy wiście ma ciemniejszy odcień. Zostało namalowane na siedmiu połączony ch ze sobą szerokich deskach, wy raźnie też odrestaurowane: poły sk nałożonego później oleju jest trochę za ostry, przez co arcy dzieło za mocno bły szczy. Ponadto czas i zmienny stopień wilgotności sprawiły, że deski lekko się wy brzuszy ły i widać sześć złączeń. Kory nckie kolumny ołtarza mieszczącego obraz są ozdobione imitacją marmuru i pomalowane na złoto. Nad moty wami w sty lu Ludwika XV widnieje w pozłacany m półłuku tarcza herbowa Ferdinanda van Boisschota. Rzuca mi się w oczy, że imitacja marmuru
przy pomina tę, którą dziadek sam wy konał w wy sokim kory tarzu swojego domu, więc i tam obraz jest nią otoczony. Imitacja stanowiła zresztą jedną z mocny ch stron dziadka: potrafił pomalować drzwi, ściany i kolumny moty wami drewna czy marmuru jak artisan[75] z dawny ch wieków. Ży czliwy kościelny wy nurza się zza kotary po prawej stronie ołtarza. Kiedy widzi, że długo siedzę przed obrazem, robię zdjęcia i notatki, przy chodzi zapalić kilka lamp przy boczny m ołtarzu. Wy rażam swoje zdziwienie faktem, że takie arcy dzieło, mające wy bitne znaczenie dla światowego dziedzictwa sztuki malarskiej, tak po prostu wisi niechronione i niemalże anonimowe we flamandzkim kościele parafialny m. Pobożnie składa kościste ręce, mówi, że by ł przy ty m, gdy podczas drugiej wojny światowej rozebrano kruche deski i ukry to w okolicznej piwnicy, żeby nie wpadły w ręce Niemców. Daje mi folder, sprawdzam zawarte w nim dane, tego samego dnia ponownie jadę do domu nad Skaldą, żeby obejrzeć kopię, dziwią mnie jasne, ostre kolory, wdzięk – ory ginalny żar, który może kry ć się w kopii.
* W tamty m okresie wy konał więcej udany ch kopii sły nny ch dzieł – na przy kład zdumiewającego portretu chłopca z dwoma psami my śliwskimi na smy czy pędzla Jana Erasmusa Quellinusa II. Dziecko jest pompaty cznie wy strojone, pozuje w bły szczącej, niebiesko-różowej, obszernej sukience, jak dziewczy nka. Dzieło to samo w sobie nie jest nawet zby t zajmujące, dość anegdoty czne i senty mentalne, lecz z malarskiego punktu widzenia wirtuozerskie, ty powy obraz antwerpskiej mentalności barokowej, który by ć może wy brał ty lko ze względu na techniczne wy zwanie, jakie stawiało przed nim malowanie mieniącego się materiału (i może z powodu własnej dziewczęcości we wczesny m dzieciństwie, o której czasem mówił ze śmiechem; pod koniec dziewiętnastego wieku chłopców w pierwszy ch latach ży cia, zanim nauczy li się załatwiać swoje naturalne potrzeby, często ubierano jak dziewczy nki, ponieważ sukienka pozwalała zaoszczędzić trochę rzeczy do prania). Nie udało mi się dociec, kiedy namalował Rokeby Venus Velázqueza, nie datował swoich płócien; ze sposobu malowania wnioskuję, że jest to dzieło z wczesnego okresu, prawdopodobnie z lat trzy dziesty ch, może jeszcze wcześniejsze.
* Jego najbardziej udaną kopią, jakby przy gotowaniem do ostatecznego dzieła, by ł sławny portret, przez wieki przy pisy wany Rembrandtowi, Mężczyzna w złotym hełmie, który znajduje się w Gemäldegalerie w Berlinie, lecz co do którego okazało się, że nie wy szedł spod pędzla samego mistrza, przez co stracił na wartości: spadła z ówczesny ch dwudziestu milionów marek do mniej niż miliona – otrzeźwiająca prawda, która została oszczędzona mojemu dziadkowi, eksperci ustalili ją bowiem w 1985 roku, cztery lata po jego śmierci. Niewątpliwie jednak ta kopia stała się dziadka ulubioną. Z powodu dużego sukcesu powtórzy ł ją kilka razy dla kręgu znajomy ch. Nie wiem, gdzie wiszą wszy stkie kopie jego autorstwa (kiedy ś ze zdumieniem stwierdziłem na przy kład, że w brukselskiej restauracji Le Paon Roy al, w sali na pierwszy m piętrze znajduje się jego kopia Podwórka z białym pawiem de Hondecoetera,
alegory czna scena o dominacji zła w świecie, która zainspirowała mnie do napisania całej książki; jak tam trafiła, jest dla mnie zagadką; okazało się też, że nie została podpisana, a od strony technicznej daleko jej by ło do kopii, którą sam posiadałem).
* To musiało by ć w dzień Świętego Mikołaja rano, pod koniec lat pięćdziesiąty ch, gdy na stole zastawiony m mandary nkami, pierniczkami i czekoladowy mi figurkami znalazłem wspaniały mały samolocik. Widocznie świątobliwy mąż przy niósł mi go tej nocy. By ł zrobiony z cienkich drewniany ch deszczułek, coś w rodzaju dwupłatowca, którego kadłub pomalowano na niebiesko, skrzy dła na czerwono, a ogon na żółto i czarno. Kółka zostały zmy ślnie wy konane z dwóch stary ch ćwiartek, ówczesny ch duży ch żelazny ch monet dwudziestopięciocenty mowy ch, które w środku miały dziurkę. Przez tę dziurkę został wsunięty cienki pręcik, za pomocą którego koła by ły przy twierdzone do kadłuba; ponieważ pręcik biegł przez nieco większy otworek w poprzek kadłuba, kółka mogły się obracać. Dwa trzpienie utrzy my wały pręcik na swoim miejscu. Samolocik by ł niezby t zręcznie wy cięty wy rzy narką, a potem opiłowany, i ty lko swojej niezłomnej wierze w Świętego Mikołaja zawdzięczam, że przez lata się nie zorientowałem, iż dziadek własnoręcznie go dla mnie zrobił; nigdy mu też więc za niego nie podziękowałem, chociaż wy konał go z wielką troską i miłością. Gdzie samolocik później się podział, tego nie wiem. Zakładam, że zagubił się gdzieś w zakurzony ch skrzy nkach ziemi w altance, ze złamany m skrzy dłem albo jedny m kółkiem mniej, zaplątany w kłębek nici i z klamrą wy stającą gdzieś jak odłamana nóżka, nie wiem. Dziesięciolecia później, z wy razistością, jaką może przy nieść sen o latach dzieciństwa, niespodziewanie ujrzałem przed sobą samolocik, odczy tałem litery i cy fry, które po przebudzeniu miałem wy raźnie przed oczami: DK100710. Zanotowałem je, zrozumiałem, że malując na nim zakodowaną nazwę, chciał, by samolocik wy glądał „jak prawdziwy ”, uznałem, że to urzekające, tego samego dnia miałem sen, który przy niósł mi jeszcze więcej wspomnień zagubionej zabawki z dzieciństwa, po czy m go zapomniałem. Kiedy jednak czy tałem jego pamiętniki i sprawdzałem różne rzeczy, natrafiłem na datę śmierci Daniela Kineta, pierwszego lotnika, którego maszy na miała wy padek na terenie Port Arthur, niedaleko miejsca, gdzie dziadek widział wy łaniającą się z jeziorka nagą dziewczy nę. Kinet rozbił się 10 lipca 1910 roku, mniej więcej o dziesiątej. Pamiętam nieudaną wizy tę dziadka w klinice, w której kilka dni później Kinet zmarł, i status bohatera, jaki ten człowiek miał w jego oczach. A więc DK100710... Niespodziewanie wy szło na jaw, że samolocik nosił tajny, lecz konkretny kod, kod jego wspomnienia o bohaterze belgijskiej awiacji. Ilu rzeczy nie rozumiałem? Im więcej czy tałem, ty m bardziej musiałem uczy ć się ży ć ze świadomością swojej niewiedzy. W ten sposób z mojej pamięci wy łoniły się inne ślady, ponieważ pamiętniki dziadka zdmuchnęły z nich kurz, a ja rozumiałem coraz więcej znaków. Pierwszy m papierosem, jakiego w ży ciu wy paliłem, by ł owalny żółtawy stary śmierdziuch, zrabowany ze srebrnej płaskiej papierośnicy leżącej w wąskiej szufladzie osławionego stolika dziadka. Miałem piętnaście lat, chciałem w końcu zapalić, poszedłem ze swoim trofeum na ty ły ogrodu, gdzie rosły krzaki, i do połowy wy paliłem ciężkiego, dziwnego papierosa. Od razu zrobiło mi się
niedobrze jak nigdy, a chwilę później zwy miotowałem. W jego wspomnieniach czy tałem o srebrny m pudełku z papierosami, które dostał od tajemniczej Mrs Lamb w Windermere i przez te wszy stkie lata przechowy wał jak fety sz, nie doty kając ich, bo z tego, co wiem, nigdy nie palił. Moja młodsza siostra regularnie otulała się w tamty ch czasach długim szalem, bez wątpienia ty m samy m, który otrzy mał w prezencie od tej samej kobiety, gdy musiał wrócić na front, szalem, który w jego opowieściach przy jął mity czne rozmiary i z każdą relacją zdawał się nieco wy dłużać. Rzeczy wisty szal leżał jednak cały ten czas zaniedbany w starej szufladzie. To również mówiło coś o sposobie, w jaki obchodził się z niedającą mu spokoju przeszłością. Tak więc odkry łem, że wszędzie w moim dzieciństwie są ślady, który ch nie potrafiłem odcy frować i dopiero łącząc wspomnienie z ty m, co czy tałem, mogłem rozpocząć skromną formę resty tucji, niewy starczające Wiedergutmachung za moją niesły chaną niewiedzę w owy m czasie.
* Nagle pojawia się ten obraz, ta scena, jakby rozgry wała się teraz na moich oczach: jest jakiś wiosenny dzień, chy ba kwiecień, światło jest białe i niskie, to musi by ć przedpołudnie. Dziadek stoi na żelazny m deklu studni na deszczówkę i tłumaczy mi, co to znaczy by ć żołnierzem i że dużo się jeszcze muszę nauczy ć. Stoję, pociągając nosem, i podziwiam go, a ponieważ ni stąd, ni zowąd py tam: „Potrafisz jeszcze stanąć na głowie?”, przez chwilę przy gląda mi się zasty gły m wzrokiem, wzdy cha, swoje borsalino kładzie na ławce pod ścianą, i hop, następuje cud: siedemdziesięcioletni mężczy zna podskakuje i staje na rękach, chałacik częściowo opada mu na oczy, lecz on się nie poddaje. – Patrz – rozlega się jego zduszony głos, podnosi jedną rękę w moją stronę, opierając się teraz ty lko na drugiej i na prawie ły sej łepety nie. Widzę, jak nogawki jego spodni powoli opadają, a białe ły dki sterczą w powietrzu jak ty czki. Stopy trzy ma prostopadle, trochę od siebie. Zanim jeszcze ochłonę ze zdziwienia, znowu stoi prosto przede mną, strzepuje kurz z rąk, ponownie nakłada na głowę kapelusz, po czy m nieco czerwony na twarzy oznajmia: – Wszy stko można, jak się chce. Milcząco zgadzam się ze słowami bohatera mojego dzieciństwa i nieśmiało się wy cofuję. Mówi, że idzie przy cinać i pogwizdując, znika w ogrodzie.
* Przez te wszy stkie lata coś mnie powstrzy my wało przed złożeniem nieodzowny ch wizy t na ty ch niekończący ch się cmentarzach z biały mi nagrobkami w Westhoek, w południowozachodniej Flandrii, albo w zainscenizowany ch okopach, które dla zainteresowanego historią widza mają w jak największy m stopniu wy glądać „niemal jak prawdziwe”. Jaki sens ma stanie przy moście w Tervaete, my ślałem, przy Stuivekenskerke albo na polderach, gdzie nadal rdzewieją niezliczone pociski arty lery jskie, które nie wy buchły, skoro wiem, że nic nie przy bliży mnie bardziej do jego doświadczeń niż stare zeszy ty na moim stole? Gdy w latach osiemdziesiąty ch poprzedniego wieku mieszkałem z dziewczy ną, która pochodziła
z południowo-zachodniej Flandrii, w niedzielę spacerowałem czasem po okolicy, chodziłem pod pomnik Käthe Kollwitz, odwiedzałem nastrojowy Talbot House, Ty ne Cot Cemetery, nieskończone cmentarze, wszy stko, co należy zobaczy ć, żeby móc rozmawiać o pierwszej wojnie światowej i o Westhoek. Czy tałem straszne książki o bitwie nad Sommą oraz wy koszeniu niezmierzony ch szeregów nacierający ch angielskich chłopaków i zastanawiałem się, co jeszcze można dodać do takich okropności. Jednak dopiero przed kilku laty, gdy ze swoim własny m sy nem zwiedzałem cy tadelę w Dinant, w ciągu półgodziny znalazłem się zatrważająco blisko tego, czego doświadczy ł mój dziadek. Duszna atmosfera okopów zbudowany ch w muzeum wojenny m, przy ćmione oświetlenie, naiwne, lecz skuteczne naśladowanie ży cia żołnierzy w latach wojny – ponieważ miało to miejsce w ty m ponury m pomieszczeniu, a mnie z trudem przy chodziło szukanie drogi wśród pochy ły ch ścieżek, wy dawało się, że nagle znajduję połączenie z krokami niepewnie stawiany mi w ciemności przez mojego dziadka. Doty kałem rękami scementowany ch worków z piaskiem, widziałem areał, karabiny, niezdarne kukły żołnierzy, którzy siedzieli jak szczury w pułapce. Unosił się tam stęchły zapach, jaki wy stępuje we wszy stkich muzeach history czny ch. Światło z mdły ch żarówek smętnie oświetlało nieruchome postaci, rzucało cienie, które kładły się na sztuczny ch okopach jak ponure plamy. To by ło tak, jakby m pokony wał drogę z powrotem do świata zmarły ch, pod prąd, a Eury dy ka ze wspomnienia wstała i wzięła mnie za rękę. Tak jak subtelny filozof z młotkiem trafnie kiedy ś powiedział w Antychryście, nie mogę już patrzeć na żaden obraz, nie widząc przy ty m gestów, ponieważ rozumiem, że nie chodzi o książkę o niewinności, lecz o przesiąknięte history czną winą czy tanie, które poruszy ło moje własne ży cie.
* Skoro, jak się zdaje, powoli opowiedziałem tę historię, czas na ostatnie obrazy, chwy tający za serce portret Gabrielle oraz tajemniczy akt jej siostry, który odkry łem dopiero na samy m końcu. Podchodzę do niego ostrożnie i w milczeniu, jak człowiek, który w iluzory czny m muzeum ostrożnie się zbliża z rękami na plecach, zdejmuje okulary z krótkowzrocznego nosa, pochy la się ku obrazowi i uśmiecha z powodu szczegółu, który widzi ty lko on. W sali wspomnień panuje cisza, za jego plecami przechodzi kobieta, dla ochłody wachlująca się folderem w dłoni, nie zwraca uwagi na obcego mężczy znę, który z baranim uśmiechem na twarzy przy patruje się eksponatowi w roztargnieniu, z nosem prawie na stary m płótnie w kruszącej się, pozłacanej ramie.
Portret Gabrielle, sporządzony na podstawie małego czarno-białego zdjęcia z obrazka pamiątkowego, ma niemal klasy czny charakter i może się mierzy ć z szeregiem najlepszy ch kobiecy ch portretów w trady cji realisty cznej. Na siwy ch włosach ma udrapowaną czarną manty lkę, nosi swój szary żakiet i bluzkę z białej koronki spiętą kameą z kości słoniowej. Patrzy na widza z całkowity m spokojem. Jej spojrzenie jest ty m z pogodny ch dni, kiedy siedziała na ławce w ogrodzie, przy glądając się codzienny m sprawom wokół siebie, które mogły czy nić ją szczęśliwą. W główny m odcieniu jest pewien złoty poblask, na jej twarz zdaje się padać jakiś rodzaj wieczornego światła. Ta prawie idealizacja stanowi dowód jego miłości i oddania, a więc zarazem oczy szczenia i odnalezionej w końcu harmonii. Nie by ło to oczy wiste, zważy wszy na sposób, w jaki zmarła. Rok przed śmiercią dostała wy lewu, po który m z trudem wracała do zdrowia. Wy szła z niego nieco zdziecinniała, musiała się na nowo uczy ć chodzić, jeść, mówić. On by ł troskliwy i przejęty, codziennie jej doglądał, my ł ją, ubierał – teraz musiała odłoży ć na bok swoją pruderię, siłą rzeczy, skoro na jakiekolwiek spełnienie cielesnej inty mności by ło za późno. Metodą prób i błędów niezliczoną ilość razy pomagał jej od nowa uczy ć się stać na nogach, ponownie stawiać pierwsze kroki, jakby by ła jego drugim, za późno urodzony m dzieckiem. Stopniowo, mimo że jej zdolność my ślenia i mówienia zostały wy raźnie naruszone, stawała
się względnie wesołą, spokojną i cichą staruszką, która siedziała sobie, drzemiąc i potrafiła pokazać, że jeśli o nią chodzi, jest dobrze tak, jak jest. Pewnego ranka nastąpił drugi wy lew krwi do mózgu. Siedziała na krześle przy oknie, jak często miała w zwy czaju, nagle szeroko otworzy ła oczy, ży ły na jej szy i przeraźliwie spuchły, szy ja i twarz zrobiły się fioletowe, charcząc, złapała się za gardło, spadła ukosem z krzesła. Panika, w jaką wpadli moja matka i dziadek, wy warła na mnie duże wrażenie. Patrzy łem na to zasty gły z przerażenia, dopóki matka nie wy pchnęła mnie za drzwi, mówiąc, że mam iść do szkoły. Ten obraz pozostał mi na całe ży cie i wtedy też widziałem ją po raz ostatni; gdy tamtego wieczoru wróciłem do domu, by ła ponownie w szpitalu, a kilka dni później zmarła. Za każdy m razem, gdy jeszcze odwiedzam dom, ten tak suwerenny portret niewzruszenie się we mnie wpatruje. Zaprzecza tragicznemu wspomnieniu, a jednak jest tak dobrze utrafiony, tak realisty czny, że ciągle jeszcze się wy daje, jakby Gabrielle miała zacząć mówić. Niewątpliwie jest to jedy ne wspaniałe, ory ginalne osiągniecie malarskie, jakiego dokonał mój dziadek, jakby całe jego ży cie stanowiło ćwiczenie do tego portretu oczy szczenia. Jednocześnie nie mogłem sobie odpuścić rozważania, czy malując Gabrielle, on także się zastanawiał, w jaki sposób zestarzałaby się jej młodsza siostra Maria Emelia, gdy by ży ła. Obraz, jaki skry cie w sobie nosił, nie mógł się zestarzeć, podczas gdy jej siostra solidnie posunęła się w latach, jakby zamiast niej. Gabrielle by ła czy mś w rodzaju portretu dandy sa Doriana Grey a. I tak portret mojej babki zaczął mi przy pominać te staroświeckie obrazki z dzieciństwa, które poruszone pokazy wały inną ilustrację i który mi do woli można się by ło bawić, lekko je odwracając: dwie siostry, z który ch starsza jest apokry ficzną wersją młodszej, namalowaną po śmierci ich obu.
* Tego, że jednak znajdę portret drugiej siostry, choć starannie ukry ty, nie mogłem sobie wy obrazić. Lecz ty dzień później znowu pojechałem do domu nad rzeką. Wy py ty wałem swojego sędziwego ojca o różne szczegóły i okoliczności. Wy ciągnął blaszane pudełko z pomieszczenia na wpół ukry tego za przepierzeniem na stry chu, gdzie kiedy ś znajdował się mój dziecięcy pokój. Kluczy k zaginął, ostrożnie otworzy liśmy pudełko mały m śrubokrętem. Leżały w nim dziesiątki zdjęć, na przy kład fotografie rodziców mojego dziadka, dzięki który m po raz pierwszy ujrzałem Franciscusa i Céline, szty wno pozujący ch przy drewniany m filarze i kotarze z górskim krajobrazem gdzieś na przełomie wieków; zdjęcia paszportowe dziadka w wieku trzy dziestu lat; jego tak zwaną kartę ogniową z czasów wojny. Dowiedziałem się z niej, że od 1938 roku, a więc gdy już od dwóch lat by ł na kolejowej emery turze, miał prawo do skromnej dodatkowej renty inwalidzkiej wy noszącej kilkaset stary ch franków belgijskich (odnajduję jego nazwisko, sprawdzając niekończące się listy odznaczony ch Krzy żem Ognia, w tomie 37–38, strona 14; dwa nazwiska dalej widnieje niejaki Charles Martien z Gentbrugge, co do którego nie udało mi się ustalić, czy by ł rodziną). Poza ty m wy ciągamy z ojcem z blaszanego pudełka teczkę z pocztówkami, które dziadek wy słał z Windermere w Lake District do swojej matki, liczne zdjęcia członków rodziny, kilka pamiątkowy ch obrazków żołnierzy, przepiękny drewniany przy bornik z miedziany m cy rklem i jedwabną tasiemką w postaci zakładki z delikatnie wy haftowany m tekstem Bear the cross,
and wear the crown[76] , krzy ż i korona; fotografię uroczej angielskiej pielęgniarki z Liverpoolu, podpisaną: Yours sincerely, Maud Forrester; zdjęcia ze szkoły wojskowej (płaska czapka, niebieski płaszcz z lśniący mi guzikami); przepustkę do belgijskich muzeów z 1948 roku wy stawioną przez Ogólną Dy rekcję Sztuk Piękny ch i Literatury. Znajduję też kawałki rozbitego zegarka jego ojca; obok leży kula, na której scy zory kiem niezdarnie wy ry to „1916”. Przede wszy stkim jednak i niezmiennie natrafiam na zdjęcia bez nazwy i daty, zdjęcia młodej kobiety, która nie może by ć nikim inny m jak Marią Emelią. Moje przy puszczenie się potwierdza, gdy znajduję fotografię, na której widnieją razem z Gabrielle, prawie jak bliźniaczki, a jednak tak różne w postawie i sile oddziały wania, każda po swojej stronie z ręką na ramieniu ich stojącej pośrodku matki. Z jednej połówki, na której jest Maria Emelia, znajduję następnie dziesięć niewy raźny ch odbitek, zwy kle powiększony ch do formatu nieco mniejszego od widokówki (trzy naście na osiem centy metrów). A w końcu, na samy m dnie pudełka, w zamkniętej kopercie, jasny, piękny portret en face, co do którego nie można mieć żadnej wątpliwości: to twarz Marii Emelii. Po raz pierwszy wpatruję się w te niezmącone ry sy, to oblicze zawierające klucz do tajnego ży cia uczuciowego mojego dziadka, tę młodą kobietę, która mogła by ć moją babką, której jakąś część mogłem nosić w sobie. Widzę prosty nos, blady, lecz wrażliwy wzrok, ciemne włosy upięte w surowy kok, spiczastą delikatną brodę, długą szy ję nad wy cięciem prostej białej bluzki. Po kilku chwilach uświadamiam sobie, że ta kobieta nigdy nie mogłaby by ć moją babką; gdy by dziadek ożenił się z kobietą swoich marzeń, po prostu by mnie nie by ło. Ona jest niemożliwością innego ja. Różnice w wy konaniu i formacie liczny ch odbitek wy raźnie świadczą o ty m, że nie zostały sporządzone w ty m samy m momencie; nie chodziło więc o przy padkowe decy zje. Zlecenie zrobienia kopii istniejącego zdjęcia bez dostępnego negaty wu by ło czy mś, po co, z pewnością za pierwszy m razem, musiał się udać do „Pana Portrecisty ” na placu kościelny m parafii Najświętszego Serca, pół godziny na piechotę. Potem czekało się ty dzień na nowy negaty w i odbitki i znowu pełna godzina tam i z powrotem. Dlaczego ty le odbitek tego samego zdjęcia? I gdzie się podział negaty w? Czy zawsze marzy ł o namalowaniu jej portretu, lecz nigdy nie zdoby ł się na odwagę? Jak niezliczenie wiele razy te szarawe fotografie potajemnie przeszły przez jego ręce? Dlaczego najładniejszy, duży portret znajduje się w zaklejonej kopercie? Nie wiem. Pamiętam niejasne przeczucie, które mnie ogarnęło, gdy stałem z sy nem w londy ńskiej National Gallery przed Rokeby Venus Velázqueza. Py tam ojca, czy wie może, gdzie teraz znajduje się kopia tego obrazu. Przy pomniałem sobie, że w dzieciństwie widziałem go gdzieś na stry chu. Wspinamy się razem po trochę już rozchwiany ch schodach na stry ch, gdzieś w kącie znajdujemy dwadzieścia zakurzony ch obrazów bez ram, najwy raźniej od dziesiątków lat upchany ch jeden na drugi. Przedostatni jest kopią Rokeby Venus. Wy ciągamy płótno ze sterty, zdmuchujemy kurz i oto ona, leży naga i pełna cichej dumy, w całej swojej oczy wistej urokliwości: Wenus Velázqueza. I do licha... krew napły wa mi do głowy : twarz w lustrze, która na nas patrzy – nie jest twarzą modelki Velázqueza, lecz bezsprzecznie tą, którą dopiero co widziałem na szary m zdjęciu z koperty – twarzą o blady ch, jaśniejący ch oczach – twarzą Marii Emelii. Stąd też te ciemne włosy, na które zwróciłem uwagę w Londy nie... Zaczy na mi się niemal kręcić
w głowie, gdy sobie uświadamiam, że ta kopia, choć wy gląda zupełnie identy cznie, nigdy nie by ła kopią, lecz skry ty m aktem miłosny m; zręczny kopista, jakim by ł mój dziadek, z dużą subtelnością tak pozmieniał szczegóły, że wolno mu by ło wy obrazić sobie swoją zmarłą ukochaną na chwilę nagą – największy grzech, obiekt jego najgłębszego pragnienia, które przez całe ży cie dręczy ło jego uszkodzoną duszę. Nie zrobił tego, malując jej ciało, którego nigdy nie widział, lecz zmieniając twarz w lustrze w jej twarz – która przez odbicie w zasadzie nie jest związana z ciałem. Nagle leżała tam przed nami ta podwójna postać, nowa i naga, wskazując na stare zakurzone płótno: Wenus Velázqueza z obliczem wy idealizowanej Marii Emelii. To, co zdawało się naśladownictwem, skry wało więc ory ginał jego pasji – malarska szarada stała się w ten sposób alegorią ukry tej miłości, o której nie mógł zapomnieć. Niektórzy ludzie nie ży ją dostatecznie długo, by dojść do siebie po szoku miłości, nawet jeśli doży wają niemal stu lat. Dopiero teraz rozumiem, dlaczego ten obraz przez dziesiątki lat stał na stry chu: w pobożnej Gabrielle jego widok musiał budzić zgrozę. Kto wie, może ten portret jej siostry jako nagiej Wenus stanowił bluźnierstwo wobec miłości małżeńskiej, prawdziwy powód jej seksualnej odmowy. Nigdy się tego nie dowiem. Zdjęcie z koperty, zauważam to dopiero po powrocie do domu, nosi niewy raźne ślady wy mazanego, leciutko nary sowanego rastra.
* Pewnego ranka w o wiele za zimny m maju 2012 roku postanowiłem odwiedzić zakole Tervaete, bardziej żeby uspokoić sumienie niż rzeczy wiście znaleźć tam coś, co właściwie, dzięki lekturze pamiętników dziadka, od dawna wiedziałem. Od zawsze lubuję się w słony m zapachu przy pominający m morze, które zniknęło, jaki w mgliste dni może się unosić nad polderowy m krajobrazem – ziemia, tak płaska jak woda, tak niezmierzona i spokojna jak morze, które ustąpiło. Słonawa woda w rozlewiskach, słone powietrze, ciężki zapach gruntu i by dła, ta tak budząca zaufanie, prosta ziemia, pocieszenie pły nące z wiejskiego, ży cia w zgodzie ze sobą. Pośrodku takiego krajobrazu dziesiątki ty sięcy flamandzkich, niemieckich, francuskich i angielskich chłopaków leżało w błocie, które ssało i poły kało, które wy sy chało i skrzy piało, które się kurzy ło i trzaskało, a przez niespodziewane ulewy ponownie nasiąkało wilgotny m zimnem i parowało kwaśny m zapachem – poldery w majowe lub wrześniowe dni, z czajkami koziołkujący mi w powietrzu ponad polami, kwaskowaty zapach topoli, obory dla świń, wszędzie dookoła hory zont. Oczarowanie zmy słów wzięło górę. Tervaete nie jest nawet przy siółkiem. TomTom odnajduje ty lko Tervaetestraat na terenie Diksmuide. Można się udać przez przy siółek Stuivekenskerke, wtedy przejeżdża się obok okazałej wiejskiej posiadłości z bramą w kształcie łuku, podjazdem i ładny m dziedzińcem, oazy spokoju i sty lowego wy cofania. Teraz mieści się tam hotel o nazwie Willa Zamkowa Viconia; w 1914 roku dobra te by ły znane jako domostwo Vicogne. Przechodzę obok idealnie zadbany ch krzewów i ścieżek i dowiaduję się, że w czasie wojny Niemcy krótko okupowali budy nki i zamierzali urządzić w nich jedną ze swoich główny ch kwater. Gospodarstwo mogło stanowić punkt strategiczny podczas tworzenia planów przekroczenia tego cholernego zakola
Izery, zaledwie kilkaset metrów dalej. W dniu 24 października 1914 roku oddziały belgijskie zamieniły je w gruzy, podobnie jak wcześniej most na Izerze i kościół w Stuivekenskerke. Zniszczenie ty ch trzech strategiczny ch punktów powstrzy mało niemieckie natarcie. Ponieważ mój dziadek swoje wspomnienia z bitwy nad Izerą sy tuuje między siedemnasty m a dwudziesty m czwarty m października 1914 roku, brał udział w tej bitwie, a wzmiankowane przez niego gospodarstwo to by ć może Vicogne. Droga ku rzece jest opuszczona. Gdy ty lko wejdzie się na wał Izery, widać most w Tervaete, który stanowił granicę między dwoma światami: Europą okupowaną a Europą aliantów. Teraz stoi tu tury sty czna tabliczka informująca, że vate oznacza bród, „pły tkie miejsce na równinie Izery, które można przejść”. Jakże wszy stko jest tu widoczne, jak płaskie, nigdzie żadnego miejsca, żeby się ukry ć... Można by ło jedy nie zejść pod ziemię, jak szczury i krety, to by ła jedy na możliwość: schować się przed bezkresny m otwarty m niebem. Hory zont znajduje się na wy sokości trzech ósmy ch ziemi i pięciu ósmy ch nieba, to stosunek złotego podziału, ideał malarzy krajobrazowy ch i estetów. Nisko pod olbrzy mim niebem topole, łąki, błota, namuliska, rozlewiska, a dalej, tam na prawo ode mnie: śmiertelne zakole rzeki w kształcie „S”. Krajobraz pełen spokoju, krajobraz pełen winy. Tuż za mostem, przy regularny m, delikatny m, dźwięczący m odgłosie paru kurek wodny ch w tle, znajduję skromny pomnik. Fotografuję tekst, żeby go później przepisać: POLEGŁYM Z 2. BATALIONU 1. KOMPANII GRENADIERÓW, KTÓRZY 22 PAŹDZIERNIKA 1914 ROKU ZGINĘLI PODCZAS NATARCIA PRZEPROWADZONEGO NA ROZKAZ MAJORA HRABIEGO HENDRIKA D’OULTREMONTA Pozłacane litery, kartonowy krzy ży k z plastikową różą, która za każdy m razem, gdy ją prostuję, od razu z powrotem przechy la się w lekkiej mżawce. Ry czące by ki w oborze po drugiej stronie rzeki. W zaroślach trzciny dźwięk, którego nie sły szałem od dziesiątków lat: zwariowane radosne krzy ki trzcinniczka. Nawet kukułka, wy raźnie odzy wająca się na drugim brzegu – ją również rzadko się już sły szy. Stary przesąd mówi, że dobry m rokiem będzie taki, w który m na wiosnę usły szy się wołanie kukułki. Co za dziewiczość. Cisza. Spokój. Ciche, dalekie dźwięki, które i on musiał sły szeć, musieli sły szeć wszy scy czekający w śmiertelny m strachu żołnierze: idy lla w piekle. Milczący krajobraz, obojętna przy roda, urok, niepamięć ziemi, niepamięć w spokojnie
pły nącej wodzie, która miała oddzielać ży cie od śmierci. W ten mglisty wiosenny poranek wszy stkie ptaki są jak dusze dziwny ch istot, wołające coś, czego nie rozumiem. Misty ka czasu i przestrzeni. Co za dziwna ziemia, na której przy zwy czailiśmy się ży ć. Stateczek o nazwie Doesburg przepły wa z warkotem, dobrze usposobieni Holendrzy przy jaźnie machają do Belga, który stoi z notatnikiem w rękach, wpatrując się w wodę, by ć może jestem dla nich miły m couleur locale [77] . Są mewy, które w poszukiwaniu poży wienia udały się w głąb kraju, w brązowej wodzie pły wa coś jakby rękaw, tuż pod powierzchnią. Wąską drogą przemy ka samochód dostawczy, w oddali zaczy na szczekać pies, wzdłuż kanału rosną młode jesiony, krowy w wy sokiej trawie wy dają się zanurzone w zieleni obrazu z czasów Constable’a. Przez to dziwne zakole rzeki nie zawsze widać, co jest drugim brzegiem, a co ty m, bardzo zdradliwe musiało by ć ustalanie, co się gdzie dzieje; można by ło sądzić, że pikielhauba nad trawą jest po twojej stronie, podczas gdy ona nigdy nie przekroczy ła rzeki. Równie dobrze mogło jednak by ć na odwrót, wtedy śmierć niespodziewanie skakała ci na kark i wrzeszczała coś w języ ku Goethego. Kwitnący głóg, powój, kaczeńce, pałki, wroty cz, lecz nigdzie nie ma maków, żadny ch czerwony ch plam na zieleni. No poppies at all in Flanders Fields.[78] Obecnie natura jest nieco bardziej powściągliwa: poppies rosną i kwitną zwłaszcza w rozkopanej ziemi. To znaczy, że wojenne okoliczności, co dość cy niczne, spowodowały ich obfite kwitnienie. Nic nie szumi tak kojąco jak topole nad rzeką w zimny, cichy majowy dzień. Kormorany, ły ski, perkozy nisko nad wodą z ty m swoim śmieszny m czubkiem, czapla na paliku, która się zry wa, gdy podchodzę. Stoi i czuwa, i wy daje się zastanawiać nad swoją niemożnością zastanawiania się. Most w Tervaete ma dzwonek, który dźwięczy, gdy most się obraca, żeby przepuścić statki. Dzwonek sły chać z kilkuset metrów, w położony m dalej gospodarstwie pieje kogut. Wszy stko jest sły szalne, przejrzy ste i ciche. Jaka to musiała by ć dziwna, rajska pułapka, zanim bombardowania całkowicie obróciły ją w gruz i błoto – łączenie się ży cia i śmierci w dźwiękach ziemi. Wy obrażam sobie pozaziemskie istoty, które w ty m samy m momencie sfrunęły by na tę planetę i po raz pierwszy usły szały te dźwięki. To musiałoby by ć czarujące i ekstaty czne dla umy słów, które tego jeszcze nie znają: śpiew trzcinniczka. Co za dziwy, jak się robi coś takiego? Idę kilkaset metrów opuszczoną drogą wzdłuż wody. W okolicy jest ty lko jedna osłona: ten podwy ższony wał naprzeciwko. Od strony Stuivekenskerke, gdzie wał jest płaski, tworzy ważną przeszkodę, za którą cholerni Niemcy mogli się ukry ć. Trzeba by ło granaty przerzucać łukiem, strzelać na oślep w nadziei na plon, o Flandrio. Belgowie strzelali w odpowiedzi z nieprzewidy walny ch miejsc, szy bko się przemieszczając za ziemny m wałem i wszechobecny mi okopami. Frustracja po niemieckiej stronie, zawsze wy starczająco wiele powodów do akcji odwetowy ch na paru nieuważny ch żołnierzach na warcie. Droga wzdłuż wału to teraz niewiele więcej niż ulubiona trasa kolarzy amatorów. Regularnie jakiś nią przemy ka, sapiąc, plastikowe okulary na nosie, wzrok skierowany na asfalt, niezmiennie w mundurze z tej epoki: ciekawy strój, drogie sportowe buty, lśniący kask, kosztowny rower jak pohukujący ptak między hartujący mi się udami. Sportowiec niczy m
prawnuk żołnierza w jego ciężkim jak ołów ry nsztunku. Ten sam wiek, inna planeta. W miarę posuwania się naprzód mogę mniej więcej ocenić, gdzie mój dziadek ry zy kował ży cie w czasie natarcia na wał. Minąwszy zakole, uświadamiam też sobie, jak cały mi dniami mogli utrzy mać tratwę poza zasięgiem wzroku Niemców albo od drugiej strony ukradkiem dostarczać zaopatrzenie tak, by wróg tego nie widział. Dosłownie wszy stko jest związane z ty m zakolem rzeki w kształcie „S”. Logika pola bitwy, szachy z przy padkiem i śmiercią. Za zakolem znajduje się tabliczka: „Dbający o przy rodę wędkarz korzy sta wy łącznie z istniejącego łowiska i szanuje nabrzeżną roślinność”. Tam gdzie teraz ani jeden listek żadnej rośliny nie jest naruszony, korzenie rosną głęboko w ziemi, która jest ży zna i tłusta od dziwnego nawozu zwanego człowiekiem, przy jaznego dla biotopu materiału, który łatwo przekształca się w próchnicę. Fakt, że tak nierealnie spokojne, leżące na uboczu miejsce mogło się stać dekoracją takich okropności, jeszcze raz pokazuje, jak bardzo każda wojenna logika kłóci się ze wszy stkimi naturalny mi dany mi, ze zwy kły m czasem, normalny m przebiegiem rzeczy, który ostatecznie niczego nie chce i mało zatrzy muje z tego, co ludzie robią. Znowu nadpły wa statek, ty m razem pełen uczniów i nauczy cieli: do licha, nazy wa się IJZERSTAR, IzeraStar. Wesoło szczebioczący pasażerowie machają do postaci na brzegu, która im odmachuje. Co za spokojna równina. Wy starczy ło wejść na drzewo, żeby zobaczy ć okopy wroga. Ty lko że nie by ło już drzew, by ły ty lko doły i garby. Rozjechana pustułka klei się do asfaltu, przejeżdża po niej mknący kolarz, wzbija się kilka piórek. Czy to Armando wprowadził pojęcie obarczonego winą krajobrazu? A może Claude Lanzmann z ty mi zdradzieckimi lasami w filmie Shoah? Tutejszy krajobraz mógłby w każdy m razie by ć obrazem Anselma Kiefera, krajobrazem z niewidzialny mi bliznami po katastrofie, która zniknęła. Lecz nie, jednak nie, to wcale nie Kiefer. Pociągnięcie pędzlem jest zby t delikatne, zby t czułe, widzę każdy kwiatek i każdy listek. To romanty czny obraz, oczy wiście, że też wcześniej tego nie dostrzegłem, to zdecy dowanie coś dla staroświeckiego, częściowo ślepego na kolory fijnschildera, malarza szczegółu, i to z zaburzeniem w widzeniu zielonej barwy – z ty mi wszy stkimi wspaniały mi odcieniami zieleni tu dokoła i bez żadny ch czerwony ch plam maków, które wprowadzały by go w błąd. Za tarliskiem okonia, płoci, krąpia i kiełbia (ponownie wy godna zielona tablica informacy jna) stoi przy drodze, jakby ją tu postawiono dla niego, mała kapliczka Mary jna: Nie przechodź tędy O ludzka stopo Nie kłaniając się Mary i głęboko
Kiedy stoję, zastanawiając się, jak ludzka stopa może się kłaniać Mary i, nadjeżdża dudniący traktor z ty mi dziwny mi, przy pominający mi insekty wy pustkami, który mi za chwilę będzie zatruwał pola. No poppies anymore. To wszy stko by ło tak dawno temu, przed stu laty, spaceruję tu z jego genami w swoim ciele, bardziej samotny niż palec i na wszy stko spóźniony. I znowu kukułka, gdzieś blisko, głośno jak w snach, dlatego napędza mi strachu. Zimną wiosną fruwa nad krzewami, nawołując jak w czasach mojego dzieciństwa. Dziadek kopiuje zegar z kukułką w mroczny m salonie, to on naciąga miedziane ciężarki i mówi do mojej matki coś niezrozumiałego o czasie.
* W jego ostatnich latach pewien utwór muzy czny potrafił go wzruszy ć bardziej niż inne, przenieść od nas w wy imaginowane miejsce, w który m nie mieliśmy do niego dostępu, dopóki nie wy brzmiała ostatnia nuta: muzy ka baletowa z Rosamunde Schuberta. Nie wiem dokładnie, co go tak poruszało w tej poniekąd milutkiej, lecz tak naturalnie pły nącej melodii, nie mam pojęcia, czy z tą muzy ką wiązało się jakieś jego konkretne wspomnienie – czy zabrzmiała kiedy ś na jakimś koncercie, na który m z kimś by ł, czy też wy darzy ło się coś w chwili, gdy rozbrzmiewała z brązowego, przy kręconego do ściany pudełka radiofonii przewodowej w latach pięćdziesiąty ch. Nie by ło wówczas szczegółowy ch zapowiedzi programu, więc kiedy w radiu rozbrzmiewała Rosamunde, działo się to zwy kle niespodziewanie. W jego oddechu dawał się sły szeć jakby szloch, zasłaniał twarz dłońmi, sły szeliśmy, że z trudem łapie powietrze, na powrót kontroluje oddech, zwalnia, aż zasapany
jak jego ojciec, odnajduje ry tm oddechu, który znów prowadzi do pojednania jego organizmu z doznany m właśnie szokiem rozpoznania. Zaczy nało się od dźwięków lekkiej muzy czki baletowej, w której sły chać jakby taniec wróżek, na zmianę z posępniejszą kadencją repliki męskim głosem, przechodzącej we fragment melodii, to znów stapiającej się z taneczny m ry tmem. Ale trzecie intermedium stanowiło dla niego sedno jego dziwnego wzruszenia, emocję sprawiającą, że świat wokół niego przestawał istnieć. Sły chać w ty m andantino tak oczy wiste połączenie melancholii i bezpieczeństwa, położy ło ono na wspomnieniu mojego dzieciństwa taką zasłonę żałości i dalekiego piękna, że za każdy m razem, gdy widzę jeden z jego wielu ry sunków węglem w sfumato, z którego na żółknący m papierze za zakurzony m szkłem wy łania się ulotna postać kobieca, widzę jego, jak siedzi pośrodku własnoręcznie nary sowanego krajobrazu, gdzieś przy niemieckim źródle nie do odnalezienia w zmy ślony m niemieckim lesie. Na głowie ma swoje borsalino i widzę, że ciężko oddy cha. Lecz nie, niczego nie sły szę, zupełnie niczego, dopóki gdzieś w oddali nie rozlegną się pierwsze dźwięki tego andantino i nie pojawią się obrazy, rzut oka na szarą, cichą epokę, w której tajemnice stanowiły normalny sposób ży cia, nadawały mu kształt, a ukry tą wrażliwością przemilczany ch pragnień zadawały ciężkie ciosy. Z kolei inna muzy ka baletowa zdawała się go uspokajać: andantino G-dur, który m kończy się Rosamunde, odrodzenie sielankowej lekkości po melancholii – jego najistotniejszego nastroju. Może też Schubert miał charakter, który czy nił go niezwy kle pokrewną duszą. Jego przy gnębienie, wy sublimowane eroty czne westchnienia, upodobanie do uduchowienia idące w parze z tragiczną historią jego ży cia stanowiły kombinację czy nników, które do niego przemawiały – Schubert przez całe ży cie by ł biedny i niedoceniany, a jego twórczy rozwój cierpiał zagrożony służbą wojskową. Nosił imię wcześnie zmarłego ojca mojego dziadka; w jego muzy ce dawała się sły szeć pewna zależność między prostodusznością a głęboką czułością, ciemna ży ciowa odwaga w połączeniu z nadwrażliwością, cechy charakteru, które znajdy wały wy raz w ty m niewinnie brzmiący m andantino. Mnóstwo by ło niedziel, w które tego słuchał, a wokół nas wszy stko cichło. A może zdarzy ło się to ty lko parę razy, które w mojej pamięci zbiły się w całe ży cie?
Na żadne z ty ch py tań nie można udzielić odpowiedzi. Ale że wtedy, właśnie w ty m dniu, gdy z cichego domu mojego ojca zabrałem pudełko, w który m znajdowało się zdjęcie Marii Emelii i po raz pierwszy spojrzałem tej młodej kobiecie w twarz – że właśnie wtedy, jadąc z powrotem do domu, usły szałem w samochodowy m radiu andantino z Rosamunde, doznałem takiego wstrząsu, że niemal wy padłem z drogi, serce zaczęło mi szy bko bić, krew pulsowała w skroniach, a gdy zaparkowałem na poboczu, drżący mi rękami ponownie otworzy łem blaszane pudełko i wy jąłem zdjęcie – coś we mnie zaczęło przy bierać na sile, niejako wraz z moim zmarły m dziadkiem, który niczy m łagodny diabeł zdawał się brać w posiadanie moje ciało, całkowicie mnie zajmować swoimi uczuciami, swoim światem, który zawsze pozostawał dla mnie zamknięty, a ja sam, do cholery, siedziałem ze ściśnięty m gardłem, przy gry zając dolną wargę, gdy ty mczasem radiowy głos ogłosił już zakończenie trwającego zaledwie siedem minut andantino i zaczęło się coś Paganiniego, kompozy tora, do którego z powodu pustej wirtuozerskiej brawury od zawsze czułem niechęć. Na portrecie Schuberta namalowany m przez Wilhelma Augusta Riedera w 1875 roku (to znaczy prawie pięćdziesiąt lat po śmierci Schuberta, na podstawie pastelu sprzed pół wieku) kompozy tor został odwzorowany z piórem w prawej ręce, jego łokieć spoczy wa na party turze; dwudziestoośmioletni wówczas mężczy zna patrzy z pewnością siebie, wy gląda na zdrowego
i przy chy lnie usposobionego, nosi dużą czarną kokardę na nieskazitelnie białej koszuli. W ty m okresie odrzucił propozy cję objęcia urzędu nadwornego kompozy tora, żeby pozostać wolny m i niezależny m i pozuje tak pewny siebie, jak mój dziadek tego próbował na swoim poniekąd nieudany m autoportrecie, na który m w lewej ręce zaciska paletę malarską.
* W ostatnich latach malowanie przy chodziło mu z coraz większy m trudem. Dokuczała mu podagra, szty wnienie stawów i rąk, przez które pędzel wy ślizgiwał się z palców, zaćma, która zaburzała jego widzenie, tak że musiał pracować coraz bardziej na wy czucie, czasem z konieczności rozsmarowując farbę palcami w impresjonisty czną plamę – on, który nie cierpiał malowania palcami u ty ch wszy stkich nowoczesny ch „bazgroli”, on, mały mistrz uwiecznionego z oddaniem detalu, człowiek potrafiący kiedy ś drobiazgowo odwzorować etery czny biały kwiatuszek malarskiego smutku. Dziwne plamy powstawały na jego oszczędny ch mały ch płótnach tam, gdzie powinny się znajdować twarze, malował naiwne samochodziki z wy pukły mi oponami na nabrzeżu Skaldy pod swoim oknem, z niezdarnością dziecka, które po raz pierwszy ekspery mentuje z farbą olejną, dziwaczne pismo oślepły ch czubków palców, które po omacku i drżąc, przesuwały się po płótnie, albo próbował namalować półnagiego dworzanina – poplamiona imitacja wzorująca się na reprodukcji Ty cjana – który skończy ł jako zamglony duch na swego rodzaju wy naturzony m Degas, nie dostrzegając bolesnej ironii ty ch wszy stkich mały ch tragedii. Stał szty wny od bólu w plecach, człapał stopa za stopą po kolorowy ch, wy krzy wiony ch pły tkach kuchennej podłogi. W swoim bujany m fotelu trzy mał gazetę tak blisko twarzy, że wy dawało się, jakby chciał zwąchać z niej wiadomości. Jadł mniej niż ptaszek, często siedział, cicho śpiewając samemu sobie. By ł tak sędziwy, że nie potrafił już sobie założy ć ani zdjąć skarpetek, ani obciąć zwapniony ch paznokci u nóg. W końcu nie by ł w stanie samodzielnie się umy ć. Jego córka dostała zgodę, wprawdzie dopiero po długim naleganiu, na wy kąpanie go raz w ty godniu i pielęgnowanie. Czasami chciał przy ty m mieć na głowie swoje stare borsalino, bo odnosił wrażenie, że jest przeciąg, wszędzie i zawsze przeciąg, nawet w ciepłe i bezwietrzne dni, jakby w samy m ży ciu powstały szpary ; kruchy nagi starzec w czarny m kapeluszu w kąpieli, blizny i dołki na plecach widoczne i wy czuwalne ty lko dla jego córki. Nocami regularnie trzeba by ło wzy wać lekarza, ponieważ duszności coraz bardziej zaciskały mu gardło. Doktor Rombouts, jak nazy wał się stary lekarz z imponujący mi brwiami i szopą siwy ch włosów jak u Beethovena, w wolny m czasie bawił się trochę w rzeźbiarstwo. W łagodny m blasku staroświeckiej nocnej lampki panowie siedzieli razem, cicho rozmawiając o idealnej anatomii, o człowieku witruwiańskim i matematy czny ch proporcjach łuku Palladia. Tuż przed świtem lekarz wracał do domu, tak jak przy szedł: przy kładnie w garniturze, duży szal zawiązany luźno i z pewny m wdziękiem. Wy chodząc, za każdy m razem oglądał się na oddy chającego z wdzięcznością – bo zastrzy k korty zonu zaczął działać – leciwego mężczy znę i mówił: – I bądź grzeczny, starszy sierżancie Martien. Na co dziadek wy dawał coś jakby zasapany chichot i przy takiwał ły są głową jak koń przy
ogrodzeniu. Około wpół do ósmej rano czekał, aż zostanie ubrany, żeby po kawie i prostej kanapce usiąść przy swoim stoliku, pióro zaciśnięte w stary ch palcach, gdzie zapisy wał rzeczy, które miałem przeczy tać dopiero po dziesięcioleciach, albo żeby spróbować, trzęsąc się, z pełny m poświęceniem skopiować kontury średniowiecznej twarzy, a potem, podnosząc wzrok znad kartki pełnej plam, powiedzieć: – Dürer to jednak naprawdę by ł geniuszem, nie sądzisz?
* Kiedy jeszcze by łem mały, śpiewał czasem angielską piosenkę: My grandfather’s clock Was too large for the shelf, So it stood ninety years on the floor... Końcowe wersy wy bijał ry tmicznie, uderzając ręką w dziecięcy stoliczek: But it stopped (bumbum) short (bumbum) Never to go again When the old man died (bum... bum).[79] Usły szałem ją później na pły cie winy lowej podarowanej mu przez jednego z braci, przez te wszy stkie lata bezmy ślnej niewinności nie wiedziałem, co chciała mi powiedzieć.
* Jest na tej planecie, zwłaszcza gdy się zaczy na patrzeć w świetle zbliżającego się by ć może rozstania, bardzo wiele tego, co budzi trwałe zdumienie. Na przy kład, jak molekuły poruszające się w wodzie mogą zapoczątkować najbardziej subtelną grę światła mieniącego się o zmierzchu, w południowej zatoce nad morzem, powiedzmy na kamienistej plaży włoskiego nadmorskiego miasteczka Rapallo, gdy wiatr się zry wa, a róż wieczorny ch chmur tworzy nieskończone wariacje z poświatą pogłębiającego się błękitu – oraz jak dwie ży we istoty posiadające oczy i świadomość, dwa niewy obrażalnie złożone instrumenty, dzięki który m są przy stosowane do tego całego osobliwego biotopu, uważają to wszy stko za oczy wiste i oddy chają w ty m, bezbłędnie zaprojektowane dla takiego porządku.
Mój dziadek w ostatnich latach przed śmiercią by ł bardzo wy ćwiczony w patrzeniu i nieustannie się dziwił. Wy dawało się, że jego zdziwienie pogłębia się z latami. Posiadał tę osobliwą cechę sędziwej starości, dzięki której codziennie czuł niewy jaśnioną radość, że wciąż jest, że może mieć udział w czy mś, co dalece go przerasta, a co go najwy raźniej uskrzy dla. Chy ba mogę wręcz powiedzieć, że dopiero w ostatnich latach stał się naprawdę i bez poczucia winy szczęśliwy. Niewiele jednak z tego wszy stkiego można odnaleźć w dostojnej ponurości jego autoportretu. Namalował siebie z kapeluszem w ręku, w białej koszuli, z ty pową dużą czarną kokardą i w granatowej mary narce. Jego spojrzenie jest surowe, wręcz nieugięte, a całość w żaden sposób nie daje się porównać z subtelny m i pełny m ży cia wrażeniem, jakie sprawia portret jego żony, przez co z tego wiszącego obok autoportretu emanuje raczej nieobecność i brak ży cia. Tam, gdzie w jej portret włoży ł wszy stko, co chciał jej dać, wy jałowił niejako siebie i nie udało mu się – poprzez lustro, w który m dzień w dzień musiał się oglądać – pobudzić siebie do ży cia, jakkolwiek głęboko patrzy ł sobie w oczy. Ten milczący dramat ułomności w przedstawianiu siebie samego również zaczął mi świtać dopiero z biegiem lat i kiedy teraz oglądam oba portrety, widzę w nich powracającą cichą tragedię, która na całe ży cie połączy ła ze sobą ty ch dwoje ludzi.
To uderzające, że kilka lat później namalował siebie jeszcze raz, ty m razem z portretem Gabrielle w tle (po drugiej stronie wisi martwa natura, nie bez ironii). Ponownie z gołą głową, jakby zdjął kapelusz przed lustrem. Patrzy na nas przodem. W jednej ręce trzy ma swoją paletę, kciuk wy staje przez otwór na palec. Dziwne jest to, że paletę trzy ma szty wno przed sobą, jakby by ła tarczą, na której chciał nam wskazać pędzlem tajne znaki, coś z czego sam musiał się wy tłumaczy ć. W żadny m wy padku nie wy gląda ona jak romanty czny atry but fijnschildera, jakim zawsze by ł. Surowość zupełnie zniknęła z jego postawy, właściwie wy obrażam go tam sobie jak swego rodzaju Celnika Rousseau, malarza naiwnego tworzącego baśniowe zwierzęta i egzoty czne liście. Teraz jego spojrzenie nie jest szty wne, lecz przejmujące, postawa upozowana, bardzo jednak wzruszająca. Ramiona stały się wąskie. Sedno obrazu stanowi jego przeszy wający wzrok, ży we niebieskie oczy. Ręka wy daje się ręką młodzieńca, a pędzel zdaje się prawie nieważko spoczy wać w palcach, podobnie jak pióro w ręce Schuberta.
* Tam, gdzie nie spełnił oczekiwań w swoich autoportretach, zatry umfował z kolei w kopii mężczy zny w złoty m hełmie. Ten mroczny portret wojskowego w stanie spoczy nku – ciemny obszar wokół jego głowy, spektakularny blask jaśniejącego w złoty m żarze hełmu – to cały mój dziadek w swoich ostatnich latach. I znowu z kopii uczy nił szaradę. W ry sach
pierwotnego obrazu niezaprzeczalnie widać bowiem jego własne spojrzenie, gdy sądził, że nikt go nie widzi i smutno wpatry wał się przed siebie, Bóg wie, o czy m my śląc. A tam, gdzie nie udało mu się przegnać wojskowego ze swojego pierwszego autoportretu i przez to poległ, odzwierciedlając samego siebie, tam wy śmienicie udaje mu się try umf malarza nad wojskowy m, kiedy kopiuje pseudo-Rembrandta – malarski banał naśladowany przez niezliczony ch amatorów. Prawda ży cia kry je się często w miejscach niekojarzony ch z autenty cznością. W takich sprawach ży cie jest subtelniejsze niż moralność ludzi i ich prostolinijność. Ży cie działa jak ten kopiujący malarz, posługując się pozorem, który ma skry wać prawdę.
* Tak oto ten paradoks stał się konstantą jego ży cia: miotał się między tożsamością wojskowego, który m by ł z konieczności, a arty sty, który m chciał by ć. Wojna i terpenty na. Spokój jego ostatnich lat sprawił, że powoli rozstał się z traumami. Wy ciszał się poprzez modlitwy do Matki Bożej Siedmiobolesnej. W wieczór przed swoją śmiercią położy ł się spać ze słowami: – Taki by łem dziś szczęśliwy, Mario.
Córka przy taknęła i pocałowała go na dobranoc. Poszedł do swojej niewielkiej pracowni. Tam położy ł swoje borsalino przy oknie, jak robił to każdego wieczoru. Zdjął fartuch roboczy, rozwiązał kokardę z czarnego jedwabiu i starannie powiesił na oparciu krzesła przy łóżku. Zdjął białą koszulę, a potem podkoszulek; na jego plecach widać by ło niebieskie wgłębienia, blizny po ciężkich latach w odlewni żeliwa. A gdy ściągnął kalesony, można by ło jeszcze dostrzec niebieskawe wgłębienie w miękkim podbrzuszu, tuż przy pachwinie, i na chudy m udzie. Włoży ł długą flanelową koszulę nocną, położy ł się i prawdopodobnie nad ranem poczuł się niedobrze. Zwy miotował do dużego emaliowanego wiadra przy łóżku, właściwie trochę żółci, nawet nie jedzenie, po prostu jakiś pły n, który zdawał się wy tworem złego snu. Potem znowu się położy ł. Trochę wy dy mając usta, trochę sapiąc. We śnie utknął gdzieś w duży m krzaku, w pory wany m niemal przez wiatr krzewie z kolcami, o bardzo drobny ch gałęziach. Zaplątał się w niego jak postrzelona dzika zwierzy na, ręce i nogi rozłożone niczy m u rozbieranego zwierzęcia rozciągniętego na drabinie, i przestał oddy chać. Wszy stkie światła w jego głowie przy gasły i rozpły nęły się w nieby wale mrocznej przestrzeni. Tak umarł zuchwały bohater frontu nad Izerą, który niezliczoną ilość razy ry zy kował ży cie pod ogniem nieprzy jaciela – prawie siedemdziesiąt lat później, cicho we śnie. Córka znalazła go po kilku godzinach, z zupełnie spokojny m wy razem twarzy, usta lekko rozchy lone, jakby ostatni obraz, który w ży ciu zobaczy ł, jeszcze go miło zaskoczy ł. Słońce wpadało przez okno od wschodu, w ogrodzie granatowo kwitły iry sy, wszędzie dźwięczały wielkanocne dzwony. Moja matka delikatnie go dotknęła. – By ł jeszcze ciepły – powiedziała potem, płacząc.
* I tak, kiedy sam stał się strzępem w lesie wspomnień, uleciał, mniejszy niż smuga dy mu na wietrze. Po dotarciu do bramy swojego długo wy czekiwanego nieba, wy patrując tam ukochanej, wy prężony na baczność czeka na wpuszczenie, jakby znowu stał przed lekarzem wojskowy m w koszarach. – Sergent-major Marsjèn? – py ta w końcu święty Piotr, wertując sążnistą listę nazwisk odznaczony ch Krzy żem Ognia. – Non, mon commandant. Je m’appelle Martien, pas Marsjèn, à vos ordres. Salutuje.
Przypisy [1] Sty l malarski charaktery zujący się bardzo dokładny m oddawaniem najdrobniejszy ch szczegółów (wszy stkie przy pisy pochodzą od tłumaczki).
nawet
[2] Który stracił głowę (ang.) [3] To trzeba powiedzieć (fr.) [4] Afirmacja (niem.) [5] Madame, czy zechciałaby pani uprzejmie (fr.) [6] Proszę uprzejmie (fr.) [7] Dankuwelmerci – kontaminacja zwrotów dank u wel oraz merci, znaczący ch „dziękuję” po niderlandzku i francusku, stosowana we Flandrii przy okazy waniu szczególnej wdzięczności. [8] Brata Profesora Ry sunku (fr.) [9] Powtórz (fr.) [10] Drogiego Brata (fr.) [11] Blok ry sunkowy (fr.) [12] Do widzenia panu (fr.) [13] Lody (fr.) [14] Brata Kwestora (fr.) [15] Biblia Warszawsko-Praska, Ewangelia św. Łukasza 14,21–23. [16] W niebie tańczą (fr.) [17] Wy, którzy drży cie, przy chodźcie do Boga, bo on uzdrawia (fr.) [18] Droga pani (fr.) [19] Bardzo dobrze, Marsjèn, wracajcie do służby. / – Dziękuję, panie komendancie. Nazy wam się Martien, nie Marsjèn, na rozkaz, panie komendancie. / – Stul py sk, Marsjèn (fr.) [20] Cisza! (fr.) [21] Wielką zbiórkę (fr.)
[22] Czwórkami naprzód! Na ramię... broń! (fr.) [23] Głupia armia! (fr.) [24] Panie kapitanie, nie ma pan niczego dla moich chłopców? Zdy chają z głodu. / – Spokój, Facherol (fr.) [25] Tak komendancie, nazy wam się Martien, nie Marsjèn. / – Marsjèn zamknij się, idioto! (fr.) [26] Wasza pani matka przy szła się przy witać, Marsjèn (fr.) [27] Przy kro mi, proszę pani (fr.) [28] Beton zbrojony (fr.) [29] Na ziemię! Na ziemię! (fr.) [30] Marsjèn, tłumacz! / – Wedle rozkazu, panie komendancie. Nazy wam się Martien, panie komendancie. / – Marsjèn, powiedziałem spokój, do cholery ! (fr.) [31] Masz jeszcze coś głupiego do powiedzenia, Marsjèn? / – Przepraszam, panie komendancie (fr.) [32] Hej, trzy masz się, Marsjèn? (fr.) [33] Nie strzelać! (niem.) [34] Świetnie, Marsjèn. Bądźcie ostrożni, kapralu (fr.) [35] Zrobiłeś, co mogłeś, Marsjèn, nie przejmuj się zby tnio (fr.) [36] Strata amunicji i ludzkiego ży cia! (fr.) [37] Na polu (niderl.) – polskim odpowiednikiem jest pieśń Śpij, kolego, w ciemnym grobie... [38] Żołnierze, naprzód! Dla Flamandów (fr.) [39] Rozbudowane okopy (fr.) [40] Szczęście, przy jacielu (fr.) [41] No dobrze, chłopie, przejdź się trochę. No już! Raz-dwa, z ży ciem! (fr.) [42] Zdolny do czy nnej służby. Następny ! (fr.) [43] Zbliż się! (fr.) [44] Spocznij! (fr.) [45] To Martien, panie kapitanie. / – Zamknij się, Kimpe. Nazwisko? / – Starszy sierżant Martien, panie kapitanie (fr.) [46] Czwartego oddziału (fr.) [47] Bądźcie tak dzielni jak wcześniej (fr.) [48] Cisza, cisza tam! (fr.)
[49] No, to dwudziesty wiek, akurat, niech sobie zatrzy ma kuriera (fr.) [50] Po cichu (fr.) [51] Na froncie belgijskim nadal nic się nie dzieje (fr.) [52] Marsjèn, wszy stko w porządku? (fr.) [53] Zginął za Ojczy znę! (fr.) [54] Ochotnik, raz, dwa... (fr.) [55] Praca skończona, panie komendancie (fr.) [56] Lubię dźwięk rogu (fr.) [57] Dzielny (fr.) [58] Chwała (fr.) [59] Podnieś nogę. / – Nie mogę. / – Podnieście nogę, sierżancie, to rozkaz. / – To niemożliwe, przy kro mi. / – Dobra. Zobaczy my (fr.) [60] Zobaczy my, Jezusie! (fr.) [61] No, kolego, kopnij mocno stopą w moją rękę (fr.) [62] No, drzy j się, krzy cz, stary, oddy chaj, na miłość boską, chłopie! (fr.) [63] Dobrze, na pierwszy raz wy starczy. Trzy maj się. Do jutra (fr.) [64] Nie boimy się, nie? (fr.) [65] Nie zrobię z ciebie baby w ciąży, to nie masz co rozwalać łóżka (fr.) [66] Rekinek (ang.) [67] Marsjèn, masz abonament czy co? (fr.) [68] Ci idioci Flamandowie nic nie rozumieją (fr.) [69] Starszy sierżancie Marsjèn, macie wielkie zasługi. Ale oszukano was. To odznaczenie jest fałszy we (fr.) [70] Spokój, Delrue. Mam dosy ć upokarzania Flamandów! [...] A wy wszy scy [...] jesteście winni tego oszustwa, idioci. Słuchajcie, Marsjèn, zostajecie z żołnierzami w swoim pułku (fr.) [71] Orszak try umfalny króla Alberta i wojsk sprzy mierzony ch w Brukseli 22 listopada 1918 roku (fr.) [72] Kwituję sumę pięćset osiemdziesiąt jeden franków siedemdziesiąt centy mów, 23-121919 roku, Kwatermistrz p.o. (fr.) [73] Towar (fr.) [74] Biblia Warszawsko-Praska, Ewangelia św. Łukasza 22,20. [75] Rzemieślnik (fr,)
[76] Dźwigaj krzy ż i noś koronę (ang.) [77] Kolory t lokalny (fr.) [78] Nie ma maków na polach Flandrii (ang.) [79] Zegar mojego dziadka / Nie mieścił się na półce, / Więc przez dziewięćdziesiąt lat stał na podłodze... // Lecz wkrótce (bumbum) stanął (bumbum), / By nigdy więcej się nie odezwać, / Kiedy staruszek umarł (bum... bum) (ang.)