Psy i szakale Barbara Wood Przełożyła Elżbieta Zawadowska DC DIOUD Wydawnictwo Da Capo Warszawa 1995 HOUNDS Wydanie 1 ISBN 83-86611- Rozdział pierwszy...
12 downloads
27 Views
916KB Size
Psy i szakale
Barbara Wood
Przełożyła Elżbieta Zawadowska DC DIOUD Wydawnictwo Da Capo Warszawa 1995 HOUNDS Wydanie 1 ISBN 83-86611-
Rozdział pierwszy Lekarz usztywnił kostkę pacjenta, żeby wprowadzić kateter. Usłyszałam czyjś okrzyk: - Odsunąć się! Strzelamy! Leżące na stole ciało podskoczyło. Puls jednak nie powrócił. - Jeszcze raz! Cofnąć się! Teraz dwieście volt! Strzelamy! Wciąż nie było pulsu. - Jeszcze jedna ampułka dwutlenku sodu. Lidio, trzymaj elektrody. Nie upuść! Mamy jego grupę krwi? Będzie potrzebna. Na razie ani słowa rodzinie! Lidio, elektrody! Strzelamy! Wszyscy wpatrywaliśmy się w monitor. Zobaczyliśmy punkcik. Zaraz potem drugi. Trzeci. Kreska na monitorze chwiała się i załamywała. - Dobrze. Jeszcze raz. Wyjdzie z tego. Strzelamy! Patrzyliśmy z nadzieją na ekran. Te dwieście volt uratowało mu życie. Pozostawał w stanie śmierci klinicznej trzy i pół minuty. Biologicznie nie umarł ani na chwilę. - Dobrze. Możemy wracać. - Kellerman mówił cichym, spokojnym głosem. - Potrzebne będzie łóżko z OIOM-u. Trzeba go cały czas obserwować. Lidio, szew otrzewnowy. Kiedy podałam mu pojemnik z igłami, spojrzał na mnie, a w jego oczach błąkał się cień uśmiechu. Doktor mówił w ten sposób: „No, tym razem mało brakowało, ale wygraliśmy." Członkowie zespołu reanimacyjnego wychodzili powoli z sali, a my poszliśmy spokojnie do sali numer dwa, żeby dokończyć operację. Byliśmy w nieco gorszych nastrojach niż wtedy, kiedy ją zaczynaliśmy, bo baliśmy się trochę i skoncentrowaliśmy się wyłącznie na pacjencie, który z takim zaufaniem oddał się w nasze ręce. Odetchnęliśmy dopiero, gdy wywieziono go na łóżku.
Objęłam wzrokiem roztaczający się
wokół mnie
bałagan: stosy
zakrwawionych gąbek, porozrzucane narzędzia, puste ampułki, przerażający elektrokardiogram... Zawsze miałam wrażenie, że sala operacyjna po skończonym zabiegu przypomina krajobraz po bitwie. Kiedy tak kręciłam z niezadowoleniem głową i oceniałam ogrom pracy, jaką będę musiała wykonać, żeby to wszystko doprowadzić do ładu, pani Cathcart jeszcze raz zajrzała do pokoju. - Lidio, zrób sobie przerwę. Jenny obiecała, że posprząta. Idź zatelefonować. Uniosłam w górę brwi. Tak. Rzeczywiście. Adela. W Rzymie. Pilna rozmowa międzynarodowa. Zupełnie o tym zapomniałam. Jedną ręką, spoconą pod chirurgiczną rękawiczką, trzymałam słuchawkę przy uchu, a drugą szarpałam nerwowo maskę. W końcu udało mi się zapalić papierosa. Wydawało mi się, że już od godziny czekam na zgłoszenie się telefonistki. - Cały czas próbuję, ale linia jest zajęta. Może zadzwoni pani później? - Nie, to pilne. Zaczekam. - Dobrze, cały czas będę łączyć. Przyłożyłam słuchawkę do drugiego ucha. Głos panienki z centrali brzmiał tak, jakby mówiła przez celofan. W holu było pusto, miałam więc teraz trochę spokoju. Spokój ten był jednak pozorny, bo myślałam o wydarzeniach ostatnich szalonych godzin, w wyniku których siedziałam teraz ze słuchawką przy uchu i zastanawiałam się, jaka czeka mnie wiadomość. Nie kontaktowałam się z Adelą od czterech lat, a pielęgniarka oddziałowa twierdziła, że moja siostra telefonuje z Rzymu. Przypominając sobie zamieszanie, jakie wypełniło ostatnią godzinę, wcale nie byłam pewna, co bardziej mną wstrząsnęło: wiadomość, że siostra dzwoni do mnie zza Atlantyku czy zatrzymanie akcji serca u pacjenta, który leżał właśnie na stole operacyjnym.
- Proszę chwilę zaczekać - powiedział ktoś z włoskim akcentem. Udało mi się wreszcie dodzwonić pod numer, który podała mi Adela, czyli do hotelu Residence Pałace w Rzymie, i właśnie miałam usłyszeć głos dawno nie widzianej siostry. W rozbiegane myśli na temat operacji, nagłego zatrzymania akcji serca i stresów związanych z wykonywaniem zawodu pielęgniarki wkradła się również ciekawość, dlaczego Adela do mnie zadzwoniła, a przede wszystkim jakież to wydarzenie może być i dla niej, i dla mnie aż tak ważne. Kiedyś byłyśmy sobie bardzo bliskie, ale po śmierci rodziców i brata wszystko się zmieniło. Na ogół śmierć najbliższych łączy pozostałych przy życiu członków rodziny. Nam jednak los spłatał głupiego figla i oddaliłyśmy się od siebie. Po wielu miesiącach smutku i żałoby stałyśmy się sobie obce, a przed czterema laty pożegnałyśmy się ostatecznie. Ja miałam wtedy dwadzieścia dwa, ona dwadzieścia trzy lata. Ja uczyłam się chirurgii, ona zaś - jak uwodzić mężczyzn. W dniu wyjazdu prawie się do mnie nie odzywała, a ja napomknęłam coś na temat ważnego spotkania, na które właśnie się wybieram. Potem wymieniłyśmy chłodny uścisk dłoni, jak uczciwe parafianki, które żegnają się po kościelnej herbatce. I przez cały ten czas, aż do dziś, siostra nie dała znaku życia. - Liddie? Liddie? To ty? Usłyszałam jej głos i miałam wrażenie, że stoi przede mną duch mojej siostry. - Tak. Adela? Mój Boże! - Och, tak się cieszę, że cię słyszę. To naprawdę niesamowite. Nie mogę się już doczekać, żeby ci wszystko opowiedzieć. Jej słaby, daleki głos brzmiał trochę piskliwie; szczebiotała jak egzaltowana nastolatka. Słyszałam ją wyraźnie w słuchawce i z niedowierzaniem wpatrywałam się w ścianę. Nazwała mnie Liddie. Adela nazwała mnie Liddie, tak jakbyśmy rozstały się dopiero wczoraj.
- Uspokój się - powiedziałam i poczułam, że zaczyna mi się udzielać jej podniecenie. - Co się stało? Dobrze się czujesz? - Oczywiście. Po prostu wspaniale. Jestem w Rzymie, Liddie. - Wiem. - Nie, nie uległam wypadkowi, ani nic takiego. Ale to jest równie pilne. Możesz przyjechać do Rzymu? - Co takiego? - Słuchaj, wysłałam ci paczkę. Kiedy ją dostaniesz, wszystko zrozumiesz. Powinna nadejść lada dzień, bo rozumiem, że jeszcze do ciebie nie dotarła. Wysłałam ją pocztą lotniczą. A może powinnam była nadać jako wartościową? Teraz żałuję, że tego nie zrobiłam. Och, Liddie. Musisz koniecznie przyjechać, błagam! W jej głosie wyczułam napięcie, a nawet panikę, więc lepiej nadstawiłam ucha. Adela była wyraźnie zadowolona i podniecona, ale siostrzany instynkt podpowiadał mi, że chyba nie wszystko wygląda tak świetnie. - Co się stało? - Nie mogę ci powiedzieć. Ale to zupełnie fantastyczna historia. Muszę ci ją opowiedzieć osobiście. Czy możesz przyjechać do Rzymu? - Oczywiście, że nie. Nie żartuj. - Taka właśnie była Adela: kapryśna i popędliwa. - Nie mogę zostawić pracy. Powiedz mi, proszę, o co chodzi. - Daj sobie spokój z tą głupią pracą. Musisz przyjechać. Słuchaj, Liddie, spieszę się... - Urwała nagle. - Mów, mów. Słucham - powiedziałam po chwili. Milczała. - Adelo, nie wygłupiaj się. Nie zamówiłam tej pioruńsko drogiej rozmowy, żeby bawić się z tobą w ciuciubabkę. Wykrztuś wreszcie, o co ci chodzi. Nie zamierzam cię ciągnąć za język. Adelo? Na linii było zupełnie głucho. Jak ostatnia idiotka wzięłam do ręki słuchawkę i obejrzałam ją.
- Halo? Adela? Centrala? - Przycisnęłam guzik centrali wewnętrznej. Usłyszałam głos telefonistki. - Przerwano mi rozmowę - wyjaśniłam. - Czy może pani połączyć mnie jeszcze raz? - Chwileczkę. Czekałam. Nasłuchiwałam. W słuchawce szumiało jak w oceanie. Słyszałam trzaski i czyjś oddech. W końcu znów odezwała się telefonistka: - Przykro mi, ale połączenie nie zostało przerwane. Ktoś po prostu odłożył słuchawkę. - Co? To niemożliwe. - Czy chce pani, żebym jeszcze raz zamówiła rozmowę? - Ależ moja siostra nie położyła słuchawki. Ktoś nas rozłączył. Może telefonistka w Rzymie. Albo ktoś z hotelu. - Przykro mi, ale oni twierdzą, że osoba, z którą pani rozmawiała, odłożyła słuchawkę. Czy mam zamówić jeszcze raz? Zastanawiałam się przez chwilę, czy lepiej będzie rozmawiać z Adelą ze szpitala, czy z mojego mieszkania, gdzie nikt mi nie będzie przeszkadzał. - Nie, dziękuję - odparłam. - Spróbuję później. W szatni szybko wzięłam prysznic, przebrałam się w wyjściowe ubranie i zameldowałam w portierni, że wychodzę pół godziny wcześniej. Nikt nie miał nic przeciwko temu. Przy Ocean Avenue dopadła mnie mgła tak gęsta, że wyglądała zupełnie jak biała ściana, poruszałam się po omacku.
Po tym upiornym dniu upiornym dniu prysznic podziałał na mnie orzeźwiająco. Już nie mogłam się doczekać spokojnego wieczoru w moim mieszkaniu w Malibu, kiedy to będę czytała książkę albo zajmę się szyciem. Po pracy nigdy nie robiłam nic nadzwyczajnego. Dzisiejszy wieczór zatem nie będzie różnił się od innych. Z wyjątkiem tego, że zamierzałam porozmawiać z siostrą.
Mocno poirytowana siedziałam ze słuchawką przy uchu, podczas gdy osoba na drugim końcu linii szukała kogoś, kto mówiłby po angielsku. Miałam już za sobą rozmowę z włoską telefonistką, która powiedziała mi, że żadna Adela Harris nie mieszka w hotelu Residence Palace. Poprosiłam ją zatem, żeby połączyła mnie z kimś z recepcji, bo z pewnością zaszła jakaś pomyłka. Zdawałam sobie sprawę, że to może zająć nawet pół godziny, więc zrezygnowana siedziałam na sofie. Patrzyłam tępo przed siebie. Trochę paliła mnie twarz, bo na kominku płonął ogień.
- Jest pan pewien? Dokąd wyjechała? Dzwonię z Ameryki. Rozmawiałam z nią po południu. Mieszkała w tym hotelu. Musiała mi zostawić wiadomość. Choćby nowy numer telefonu. Jestem o tym przekonana. - Przykro mi, proszę pani. Nie ma żadnej wiadomości. - Dla Lidii Harris? Na pewno? Widziałam niemalże, jak wzrusza ramionami. - Panna Harris wyjechała już jakiś czas temu. Jej pokój jest pusty, zapłaciła rachunek. Nic nie mówiła. - Rozumiem. - Oczywiście nie rozumiałam nic. - No cóż, trudno. Do widzenia. - Do widzenia pani. - Ach, to postrzelone dziecko - myślałam - dzwoni do mnie do szpitala, żąda, żeby mnie natychmiast poproszono do telefonu, wmawia wszystkim, że to takie pilne, potem robi sobie ze mnie żarty, nie zdradzając ani słowem, o co jej chodzi, a na koniec odkłada słuchawkę. Po czym wyprowadza się z hotelu. Niezły numer z ciebie, Adelo. Miałam właśnie ochotę wrzucić aparat telefoniczny do ognia, kiedy usłyszałam pukanie do drzwi. To była Shelly, moja sąsiadka, barmanka, która pracowała w nocy, a spała w dzień. Trzymała w rękach pogniecioną paczkę. - Cześć, strasznie się spieszę. To przyszło dla ciebie pocztą.
- Tak? - Wzięłam od niej pudełko opakowane w szary papier, który był wymięty i podarty. Przesyłkę zaadresowała niewątpliwie Adela we własnej osobie. -
Listonosz
nie
chciał
zostawić
paczki
pod
drzwiami,
więc
zaproponowałam, że ja ją wezmę. Pokwitowałam. Dobrze zrobiłam? - Świetnie. Bardzo ci dziękuję. Zapraszam na drinka. - Wybacz, ale już i tak jestem spóźniona. Powiedz tylko, co może być w środku? To od twojej siostry? Nazwisko Adeli widniało w rogu, tuż nad adresem hotelu Residence Pałace przy Via Archimede w Rzymie. - Tak, to od niej. - O ile pamiętam, nigdy nie przysłała ci nawet kartki na święta. Masz urodziny, czy co? - Niezupełnie. Bardzo ci dziękuję, Shelly. Jestem naprawdę zobowiązana. Zamknęłam drzwi i popatrzyłam na paczkę. Z pewnością była to ta sama przesyłka, o której Adela wspomniała przez telefon. Wysłała ją zwykłą pocztą lotniczą i żałowała, że nie jako poleconą. Widocznie paczka zawierała coś naprawdę ważnego, a nie jakiś zwykły upominek. Nagle przyszło mi do głowy, że w środku znajduje się z pewnością list z wyjaśnieniem. Przestałam więc zachodzić w głowę i rozerwałam papier. Ujrzałam zwyczajne białe pudełko wypchane pomiętą włoską gazetą i kilkoma serwetkami z hotelu. Wyczułam palcami jakiś twardy przedmiot. Miałam właśnie zamiar go odwinąć, gdy w rogu pudełka dostrzegłam mały kartonik. Wyjęłam go spośród pomiętych papierów i zobaczyłam, że ktoś napisał na nim: OSTROŻNIE. To było wszystko. Zdarłam prowizoryczne opakowanie i stanęłam na środku salonu, trzymając w rękach niesamowity przedmiot.
Rozdział drugi Intrygujący przedmiot miał dwa centymetry długości, a wykonany był z gładkiego kremowego materiału, w którym rozpoznałam kość słoniową. Przypominał szeroki nóż do rozcinania kartek, zwężał się ku końcowi i był rzeźbiony u nasady. Zupełnie jak miniaturowa laska, miał głowę w kształcie psa rzadkiej rasy. Z pewnością wpatrywałam się długo w tę figurkę, bo kiedy wreszcie wyrwałam się spod jej uroku, stwierdziłam, że ogień na kominku wygasł, a w pokoju zrobiło się chłodno. Trzymając „psa" z kości słoniowej oraz pudełko i papier, w które był opakowany, ciężko opadłam na krzesło. Obejrzałam dokładnie papier i pudełko, ale poza karteczką z napisem OSTROŻNIE przyklejoną do paczki niczego interesującego nie znalazłam. Tylko tyle. Żadnego listu. Nadal nie miałam pojęcia, co to za przedmiot i dlaczego właściwie Adela mi go przysłała. Czyżby był tak cenny, że musiała zadzwonić do mnie zza oceanu, by uprzedzić mnie o nadejściu tej przesyłki? I jeszcze żałować poniewczasie, że nie nadała paczki wartościowej? Oczywiście najbardziej chciałam zrozumieć, dlaczego przysłała tę figurkę właśnie mnie. Obracałam ją w palcach. Wydawało mi się, że jest dosyć stara, ale nie byłam ekspertem w tych sprawach. Zagadkę stanowił również pies wyrzeźbiony na grubszym końcu. Jeśli w ogóle to był pies. Figurka miała dziwny kształt. Jeśliby przyjąć psa za jej podstawę, przypominała rzeźbioną świecę. Nie wiedziałam też zupełnie, co robić dalej, i to był mój …………………………………………… Otworzyłam szeroko oczy ze zdziwienia. Na fotografii widniał wyraźnie nasz szakal, a w najgorszym wypadku jego brat bliźniak. Kellerman przeczytał mi krótki opis staroegipskiej gry zwanej „Psy i szakale". W książce zamieszczono rysunek przedstawiający planszę i fotografię szakala z kości
słoniowej. Na hebanowej planszy wyrysowane były różne dziwne wzory. Wywiercono w niej również dziurki, które układały się w linie. Spiczasty koniec pionka tkwił w dziurce, a rzut kostką decydował o sposobie poruszania się po planszy. Choć trudno dziś odtworzyć zasady tej gry, można się domyślić, że było kilka pionków w kształcie psów, które wyglądały mniej więcej tak jak nasze psy, oraz tyle samo szakali. Być może poruszano się nimi po planszy tak, jak dziś gramy w warcaby. Wszystko to zrobiło na mnie ogromne wrażenie. - Jeśli ten szakal jest autentyczny, ma z pewnością ogromną wartość oświadczył Kellerman, wręczając mi książkę. - Jeżeli naprawdę pochodzi ze starożytnego Egiptu, a zakładam, że tak, to dostałaś wspaniały upominek. - Rzeczywiście. - Patrzyłam ze zdziwieniem na szakala z kości słoniowej spoczywającego spokojnie w mojej dłoni. - Ale dlaczego ona mi go wysłała? Przecież nie jestem egiptologiem. Nie interesuję się takimi rzeczami. - A twoja siostra? - Też raczej nie. Chociaż muszę przyznać, że Adela zawsze lubiła zagadki i tajemnice. Wróżyła sobie z ręki i wierzyła w starożytne klątwy. Przypuszczam, że natknęła się na szakala w Rzymie i chciała po prostu rozpalić moją ciekawość. - Zmarszczyłam brwi, bo sama nie wierzyłam w to, co mówię. Nie byłam szczera. Tak naprawdę nie chciałam przyjąć do wiadomości jedynego prawdopodobnego wytłumaczenia tej historii, a mianowicie tego, że Adela chciała mi przekazać jakąś wiadomość. - Mówisz, że chce cię ściągnąć do Rzymu? I nie powiedziała dlaczego. No cóż. - Potarł podbródek. W przeciwieństwie do innych chirurgów w jego wieku, to znaczy około pięćdziesiątki, doktor Kellerman nosił brodę. - Myślę zatem, że ona chce cię tam zwabić. Z jakiegoś powodu jesteś jej potrzebna. Również z jakiegoś powodu, którego akurat można się domyślić, wiedziała, że nie będziesz chciała pojechać, więc posłużyła się szakalem jak przynętą.
- To bez sensu. Nawet Adela by się tak nie zachowała. Nie po czterech latach. Napisałaby. Choćby krótki list. Ale - wskazałam tę zwariowaną figurkę nie wysyłałyby czegoś takiego. - Dlaczego nie? - Kellerman dołożył do ognia i zmrużył powieki, żeby iskra nie wpadła mu do oka. Był jednym z nielicznych ludzi - nawet wśród moich znajomych lekarzy których zdanie bardzo się dla mnie liczyło. Mimo wszystko tym razem nie bardzo zgadzałam się z jego opinią. - Nie wiem. Tak mi się wydaje. Jestem pewna, że ona znów się do mnie odezwie. - Możliwe. Pozwolisz się jej zwabić do Rzymu? - Do Rzymu? - Zaśmiałam się i dotknęłam jego ramienia. - A w kogo by pan rzucał kleszczami, gdyby coś poszło nie tak? - Nigdy nigdzie nie wyjeżdżasz, Lidio. - Ależ wyjeżdżam - zaprotestowałam głośno. - Pewnie. Niech no pomyślę. W zeszłym roku byłaś w Columbus na kongresie pielęgniarek z OIOM-u. Przedtem jeszcze w Oakland na zjeździe instrumentariuszek. Rok wcześniej... - Nie jestem typem turysty, doktorze. - To prawda.
Zwiedziłaś
Columbus w
stanie
Ohio i Oakland w
Kalifornii. Zaraz! Kiedyś miałaś jeszcze jechać do Hongkongu, ale stchórzyłaś w ostatniej chwili. - Nie widzę związku, doktorze. A poza tym mam właśnie zamiar odbyć podróż do domu. Zabiorę tę książkę, mojego cennego szakala i będę czekała na telefon od mojej nieobliczalnej siostry. I mam nadzieję, że się doczekam. Wstałam i ostrożnie ułożyłam figurkę w torebce. - Nie rozumiem, dlaczego tak nagle przerwała rozmowę. A na dodatek wyprowadziła się z hotelu i nie zadzwoniła do tej pory - Ach ta Adela!
Kiedy przygotowywałam się do wyjścia, zauważyłam, że Kellerman patrzy na ogromny zegar wiszący nad kominkiem. Po chwili doktor odwrócił się do mnie i zapytał: - O której dokładnie dzwoniła? - Zaraz. Niech no sobie przypomnę. W czasie reanimacji. Koło pierwszej. - Kiedy ty do niej zatelefonowałaś? - Godzinę później. Dlaczego pan o to pyta? - Więc u nas była druga, kiedy z nią rozmawiałaś. - Chyba tak. Nie wiem, do czego pan zmierza? - Ja również zaczęłam spoglądać na ozdobny zegar, który tykał cicho. - Jeśli dobrze pamiętam, w Rzymie jest dziewięć godzin później niż u nas. A to znaczy, że tam było wtedy koło jedenastej. - Tak. - A zatem wyprowadziła się z hotelu koło północy. - Kellerman spojrzał na mnie surowo. - Uważam, że to dziwne. A ty? Odwzajemniłam spojrzenie. - Ja też. - Czy ci z centrali byli pewni, że twoja siostra odłożyła słuchawkę, a nie na przykład została rozłączona? Po co, u licha, miałaby do ciebie telefonować, a potem ni z tego, ni z owego wyprowadzać się z hotelu w środku nocy? Znowu zerknęłam na zegar i wyobraziłam sobie pogrążony we śnie Rzym o dwunastej w nocy, Adelę, która płaci rachunek zaspanemu recepcjoniście i szuka taksówki na opustoszałej o tej porze ulicy. - Idiotyzm! - Chciałam jeszcze dodać, że nawet moja zwariowana siostra nie zamawiałaby międzynarodowej rozmowy błyskawicznej tylko po to, żeby w połowie zdania odłożyć słuchawkę, ale dostrzegłam zatroskany wyraz twarzy patrzącego w ogień Kellermana i przybrałam nonszalancki ton. - Może to rzeczywiście wygląda idiotycznie, ale jestem pewna, że znajdzie się jakieś
logiczne wytłumaczenie tej całej historii. Adela zatelefonuje do mnie i wszystko wyjaśni. A na razie będę używała szakala do otwierania kopert. Doktor Kellerman odprowadził mnie do samochodu; na naszych włosach i ramionach osiadła skroplona mgła, z ust leciała nam para. Kellerman mieszkał w ładnej okolicy. Była to stara elegancka dzielnica, odizolowana od reszty miasta. - Chciałbym, żebyś mogła czasem zostać u mnie dłużej. Odwzajemniłam jego uśmiech. Zaczęłam mu asystować trzy lata temu i staliśmy się przez ten czas dobrymi przyjaciółmi. - Dobranoc - szepnęłam i odjechałam w zamgloną noc. Kiedy stanęłam na progu swego mieszkania, najpierw poczułam, że nogi wrastają mi w ziemię, a usta otwierają się bezwiednie. Potem ogarnęła mnie furia, podparłam się pod boki i wrzasnęłam: - Chryste Panie! Ktoś włamał mi się do domu. Postronny obserwator, a nawet dobry znajomy, najprawdopodobniej niczego by nie zauważył, bo włamywacze właściwie nie zostawili żadnych śladów. Jedynie ktoś, kto zamieszkiwał ten nieskazitelnie utrzymany apartament, mógł dostrzec ślady najścia. Kiedy tylko przekroczyłam próg, zanim zdołałam cokolwiek zobaczyć, doznałam wrażenia, że w pokoju panuje jakaś inna, obca atmosfera. Dopiero wtedy odkryłam, co konkretnie się zmieniło. Abażur lampy był przekrzywiony o całe dziesięć stopni, aparat telefoniczny stał w innym miejscu na biurku, a szuflady nie domknięto dokładnie. W moim mieszkaniu panuje taki porządek, jak na sali operacyjnej, może nawet trochę przesadny, ale cóż, taka już jestem. Właśnie dlatego zorientowałam się od razu - w ciągu tych pierwszych dziesięciu sekund po przekroczeniu progu, że ktoś pogwałcił moją prywatność. Nawet nie byłam jeszcze na etapie zastanawiania się, kto to zrobił i po co, kiedy już stałam przy telefonie i wybierałam numer doktora Kellermana. Byłam
zupełnie roztrzęsiona i prawie płakałam ze złości - fakt, że jakiś obcy człowiek wdarł się przemocą w moje życie, oburzał mnie. Nie mogłam tego znieść. Dopiero kiedy doktor Kellerman zadał mi najbardziej oczywiste pod słońcem pytanie, zrozumiałam, jak bardzo czułam się znieważona. Pytanie bowiem brzmiało: „Czy coś zginęło?" A ja aż do tego momentu nie brałam zupełnie pod uwagę możliwości, że mnie okradziono. Myślałam wyłącznie o tym, że ktoś wdarł się bezprawnie na moje terytorium, i ta myśl nie dawała mi spokoju. Czekając na doktora Kellermana, przeszukałam dokładnie mieszkanie i stwierdziłam, że nic nie zginęło. Absolutnie nic. Włamywacze nie zabrali biżuterii, telewizora, pieniędzy ani żadnych innych cennych przedmiotów. Nie przyszli, żeby kraść. Chcieli tylko przeszukać moje rzeczy. Pokręciłam z niedowierzaniem głową. - Niczego nie brakuje, doktorze. Absolutnie nic nie zginęło. I muszę przyznać, że to byli porządni włamywacze, a nie zwykli złodzieje, którzy przewracają człowiekowi dom do góry nogami. Starali się położyć wszystko na swoim miejscu, tak żebym niczego nie zauważyła. Ale zauważyłam. Nic nie rozumiem. Kogo interesuje moje mieszkanie? Czego w nim szukał? Opadłam na kanapę tuż obok doktora i zaczęłam wpatrywać się w wygasły już kominek. Kellerman również patrzył przed siebie, a w jego niebieskich oczach pojawił się wyraz zadumy i namysłu. Po pewnym czasie usłyszałam jego cichy głos: - Czy mogę zobaczyć to pudełko, w którym dostałaś szakala? Spojrzałam na niego ze zdziwieniem. - Fantastyczna pora na zmianę tematu, nie uważa pan? - Przynieś mi je, Lidio. Wstałam i już miałam zamiar podejść do biurka, ale zatrzymałam się nagle i zaczęłam się zastanawiać, gdzie właściwie zostawiłam pudełko i papiery, którymi zostało opakowane. Nie zaniosłam tego do sypialni.
Uśmiechał się do mnie tylko oczami, jego usta nawet nie drgnęły, jakby przykryła je maska. - Nie ma go tutaj - powiedziałam bezbarwnym głosem. - Oczywiście - odparł. - Jednak coś ci zginęło. Znowu opadłam na kanapę i oparłam głowę na rękach. Zastanawiałam się nad naszym najnowszym odkryciem. - Ktoś więc włamał się tutaj, przeszukał mieszkanie i zabrał pudełko. Wziął sznurek, karton i papier ze środka, I a także karteczkę z napisem OSTROŻNIE. Ale dlaczego? Szukał szakala? - Tak mi się wydaje. - Ale kto to był? Dlaczego zabrał karton i te wszystkie papiery? - Nie zapominaj, moja droga, że ktokolwiek by to był, wiedział, że paczka nadeszła właśnie dzisiaj. Wykorzystał również twoją nieobecność, żeby się tu włamać. Ze zdziwienia otworzyłam szeroko oczy. - Sugeruje pan, że ktoś mnie śledził? - A skąd by inaczej wiedzieli, kiedy mogą wejść? Nie przypuszczali tylko, że weźmiesz ze sobą szakala. Gdybyś go zostawiła, na pewno by go zabrali. Rozważałam przez chwilę jego teorię, która napełniła mnie niesmakiem. Wstałam, podeszłam zdecydowanym krokiem do leżącej na podłodze torebki, wyjęłam z niej szakala, wróciłam na miejsce na kanapie obok Kellermana. Zaczęliśmy znowu wpatrywać się w figurkę. Trwało to dłuższą chwilę. W końcu Kellerman powiedział: - Zadzwoń na policję, Lidio. - Nie - odparłam bez zastanowienia. - Ta sprawa ich nie zainteresuje. Przecież pan wie, że nie znajdą żadnych odcisków palców ani innych śladów. Nic nie będą mogli zrobić. - Jednak miało miejsce włamanie i coś zginęło.
- Och, niech pan będzie rozsądny, doktorze. W jaki sposób mogą mi pomóc? Znaleźć pognieciony karton i zwróci mi go? A ja mam im powiedzieć, że to jedyna rzecz, jaka mi zginęła, i chciałabym ją odzyskać? Nie, to przecież bezsens. Obracałam w palcach szakala. Był chłodny i gładki. Na jego niesamowitym pysku malował się chytry uśmiech. Miał szeroko otwarte oczy, potwornie wysokie i spiczaste uszy, które nadawały mu diabelski wygląd. Był to naprawdę zadziwiający przedmiot. - Jest zrobiony z kości słoniowej, więc to wyklucza od razu międzynarodowy gang, specjalizujący się w kradzieży kamieni szlachetnych powiedziałam żartem, w którym jednak kryła się odrobina prawdy, ponieważ za wszelką cenę usiłowałam doszukać się motywu włamania. - Chcę wiedzieć, dlaczego go szukają. Nie podoba mi się ta cała historia. Zaskoczyła mnie i nie wiem, co mam robić. Nie jestem przyzwyczajona do takich tajemnic albo niespodzianek. Żyję w uporządkowanym świecie, w którym wszystkie kwestie rozwiązuje się w sposób naukowy. Od pierwszej po południu moje życie zupełnie się zmieniło. Najpierw zatelefonowała siostra, z którą nie rozmawiałam od czterech lat. Potem przyszła paczka z tym niesamowitym upominkiem.
A teraz - rozłożyłam ręce i zatoczyłam łuk - to! Nie wiem,
jakie znaczenie ma szakal w tej całej sprawie, ale z pewnością są tacy, dla których jest ogromnie ważny. A chciałabym wiedzieć, bo to jest mój szakal i włamano się do mojego mieszkania. Ciekawa jestem... - Do głowy znów zaczęły mi się niecierpliwie cisnąć bezładne myśli. - Może on ma jakąś wartość pieniężną? Sam pan mówił, że może okazać się wartościowy, jeżeli istotnie jest autentyczny. - Tak, ale nie popadajmy w przesadę. To tylko jeden pionek z całej gry. Wzruszył ramionami. - Z pewnością cenny dla kolekcjonera. Ale nie na tyle cenny, żeby od razu włamywać się komuś do mieszkania.
-
A potem kraść pudełko i opakowanie! Szalenie zagadkowa historia,
prawda? Co ten szakal w sobie ma? - Popatrzyłam na figurkę pod światło, jakby kość słoniowa była przezroczysta, a pod nią można było wyczytać odpowiedź. Mówi pan, że były inne? I W starożytnym Egipcie na pewno, ale nie wiem... - A gdyby się okazało... - przerwałam na chwilę - że tylko ów szakal przetrwał aż do dziś, czy podniosłoby to jego wartość? - Możliwe. Z całą pewnością jednak możemy stwierdzić, że tak nie jest. - Oczywiście. Wystarczy popatrzeć na fotografię z pańskiej książki. Są na niej inne pionki. Dlaczego więc ten jest taki ważny? A może - w głowie zaczynała mi kiełkować pewna myśl - ktoś chciał skompletować całą grę i brakowało mu tylko mojego szakala. Czy taki komplet byłby cenny? Ta gra w psy i szakale? - Myślę, że bezcenny. - Dobrze. Przypuśćmy, że ktoś był już bliski zebrania wszystkich pionków, bo zajmował się tym całymi latami i brakowało mu zaledwie jednego czy dwóch. Taki zbieracz chciałby koniecznie zdobyć szakala, prawda? Mógłby się posunąć nawet do rabunku. - To śmieszne. Ktoś taki po prostu zgłosiłby się do ciebie i zapytał o cenę. Za dużo oglądałaś filmów kryminalnych i nie myślisz logicznie. Kolekcjoner usiłowałby ubić z tobą interes, bo wiedziałby dobrze, że dla ciebie to tylko pamiątka, bibelot, który może ci służyć co najwyżej za przycisk do papieru. Uważam, że przeoczyłaś sedno tej całej zagadki. Nie jest nim wcale włamanie ani kradzież pudełka, ani nawet sam szakal, choćby nie wiadomo ile był wart. - A więc co tu jest najważniejsze? - Twoja siostra, Adela. - Adela! - Klasnęłam w dłonie. - Oczywiście! Przecież od niej się to wszystko zaczęło. Ale czy w ten sposób nie Powracamy znowu do anonimowego zbieracza? Załóżmy, że chciał kupić szakala od Adeli, a ona nie
chciała mu go sprzedać. Odrzuciła ofertę i wysłała mi figurkę. To mogłoby wiele wyjaśnić. - Tak - powiedział wolno, ale widziałam wyraźnie, nie bardzo się ze mną zgadza. Im dłużej zastanawialiśmy się nad tą sprawą, tym bardziej stawała się tajemnicza. Kawałki tej układanki nie do siebie nie pasowały. Gdyby szakal był pusty w środku i zawierał skradzione diamenty, cała ta zagadka byłaby z pewnością łatwiejsza do rozwiązania. Wtedy powiedziałam coś, co zdziwiło mnie samą o wiele bardziej niż Kellermana: - Muszę pojechać do Rzymu. - Co? - zapytał, jakbym mu się właśnie oświadczyła, albo że księżyc jest zrobiony z żółtego sera. Odwróciłam się niego i zobaczyłam, że w jego łagodnych niebieskiej oczach, pełnych ciepła i dobroci, pojawił się wyraz niedowierzania. - Przecież pan wie, że muszę. W chwili gdy ubrałam swoje myśli w słowa, uwierzyłam, że mam rację. Aby dotrzeć do sedna tej sprawy, musiałam porozmawiać z Adelą. Po prostu nie miałam innego wyjścia. Nici wątpiłam, że w ten sposób znajdę odpowiedź. Poza tymi byłam pewna na pewno, że włamywacz wróci i tym razem wszystko może się skończyć o wiele gorzej, jeżeli będę w domu. - Nie rób tego - poprosił zupełnie zwyczajnie Kellerman. Nie wygłaszał złowróżbnych przemówień ani też nie opowiadał, jak bardzo przeraziłam go swoim pomysłem. Powiedział tylko: „Nie rób tego" i w tym jednym zdaniu zawarł wszystkie przestrogi, obawy i lęki tego świata. - Ale przecież ona tego chciała, doktorze. Dlatego do mnie dzwoniła. Wcale nie po to, żeby uprzedzić mniej o nadejściu przesyłki z szakalem, tylko po to, żeby sprowadzić mnie do siebie. Nie miała okazji wytłumaczyć ma dlaczego, ale myślę, że musi być jakiś ważny powód. W jej głosie było coś... - Z
wyraźną determinacją potrząsnęła głową i powtórzyłam: - Muszę jechać. Oprócz niej nie mam już żadnej rodziny. - Ale przecież przez cztery lata... - To wcale nie tak długo, jeśli zważyć, że płynie w nas ta sama krew i straciłyśmy tych samych rodziców. Takiej bliskiej więzi nie może zerwać ani czas, ani odległość. Gdybym to ja do niej zadzwoniła, choćby na drugi koniec świata, i poprosiła: „Przyjedź, jesteś mi potrzebna", na pewno by to zrobiła. I pan doskonale o tym wie. Doktor Kellerman pokręcił głową i zrobiło mi się go żal. - Lidio, to takie niebezpieczne. Ach te emancypantki! Chyba urodziłem się trochę za późno. Poklepałam go po ręku, jakby był moim ojcem, i powiedziałam: - Proszę się nie martwić. Pojadę do hotelu Residence Palace, znajdę Adelę i oddam jej ten nieoczekiwany prezent. Powspominamy stare, dobre czasy, popłaczemy troszkę i znowu będę panu pomagać. Wrócę tak szybko, jak się da. - Nie podoba mi się ten pomysł - powiedział, ale w jego oczach kryło się coś jeszcze. Niestety ja nie zrozumiałam jego intencji, ponieważ słyszałam tylko wypowiedziane na głos słowa. Nie zrozumiałam tego, co mówił swoim tęsknym spojrzeniem - było zbyt subtelne, żeby się przedrzeć przez kokon emancypantki, którym się opancerzyłam. O wiele później, za późno, zrozumiałam, co doktor Kellerman chciał mi tyle razy powiedzieć. Chciał, ale nie potrafił. To jednak stało się o wiele później. Tymczasem doktor próbował metody łagodnej perswazji, ale bezskutecznie. Wiedział, że jestem niezależną, wyemancypowaną kobietą, i zdawał sobie sprawę, że w żaden sposób nie zdoła mnie odwieść od raz podjętej decyzji. - Myślałam, że ucieszy pana moja podróż do Europy. - Nie o taką podróż mi chodziło. Sama wiesz zresztą doskonale, że coś tu nie gra. Zdajesz sobie również na Pewno sprawę z tego, że włamywacz lub, jak
wolisz, włamywacze wrócą. A może nawet pojadą za tobą. Nie jesteś bezpieczna, dopóki szakal znajduje się w twoim posiadaniu. - Toteż oddam go osobiście ofiarodawczyni. Mam na paszport, bo zamierzałam jechać do Hongkongu. Szczepionka przeciwko ospie jest nadal ważna i mam pieniądze w banku. Czy będzie mi potrzebna wiza? - Do Włoch? Lidio... - Przez ten czas zamieszkam u Jenny. Powiem jej, że w mieszkaniu będą przeprowadzać dezynfekcję. Potem wyślę telegram do Adeli. Jutro powiem siostrze Cathcart, że muszę wyjechać w pilnych sprawach rodzinnych, i złapię pierwszy samolot do Rzymu. Zaraz zarezerwuję miejsce. Zrobiłam dwa kroki w stronę telefonu. - To zupełnie do ciebie niepodobne. Jego słowa zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Oczywiście, że miał rację. Odkąd ukończyłam szkołę pielęgniarską, mieszkałam sama i przez cały ten czas nie zrobiłam nic bez zastanowienia. Nic, czego musiałabym potem żałować. A teraz proszę bardzo: jedna rozmowa telefoniczna, jedna przesyłka, i stałam się tak samo nieobliczalna jak moja siostra. W ciągu jednego popołudnia nabrałam tych wszystkich cech, których tak w niej nie lubiłam. Niestety nic nie mogłam na to poradzić. Wtedy, w czas tego dziwnego, szalonego wieczoru wydawało mi się, ż jedynie w taki sposób mogę rozwiązać swoje problemy. Powinnam była posłuchać doktora Kellermana.
Rozdział trzeci Doktor Kellerman odprowadził mnie na lotnisko i pocałował po raz pierwszy w czasie naszej trzyletniej znajomości. Uścisnęłam go jak dobrego wujka i zapewniłam raz jeszcze, że wszystko będzie dobrze. O tej porze na lotnisku międzynarodowym w Los Angeles było tłoczno i gwarno, ale doktor Kellerman rozmawiał ze mną tak, jakbyśmy byli sami w jego
gabinecie. Położył mi mocno ręce na ramionach i powiedział po raz szósty tego ranka: - To szaleństwo, Lidio. Powinnaś była wezwać policję i pozwolić, żeby oni zajęli się tą sprawą. Przecież włamywacze nie wrócili. Z tego, co wiesz, nie chodziło im jednak o szakala. Może zresztą coś ukradli, a ty nawet tego nie zauważyłaś. Wydaje mi się, że ponosi cię wyobraźnia. A twoja siostra jest zupełnie postrzelona i w dodatku samolubna. Chce cię podstępem zwabić do Rzymu. Włamanie do twego mieszkania to czysty zbieg okoliczności. Równie dobrze mogło ci się to przytrafić kiedy indziej. Ale ja byłam pewna swego. - Nie, doktorze. Nie zgadzam się z panem. Moja siostra wplątała się w jakąś dziwną aferę i sądzę, że potrzebuje mojej pomocy. Im dłużej myślę o naszej rozmowie, tym bardziej utwierdzam się w tym przekonaniu. Ona się czegoś bała. Może właśnie dlatego tak nagle wyprowadziła się z hotelu i nie mogła zostawić żadnej wiadomości. Może za tym szakalem - poklepałam torebkę, w której go schowałam - kryje się coś więcej, niż nam się wydaje. W końcu jest Pan tylko chirurgiem, doktorze. Cóż pan może wiedzieć o takich sprawach? - dodałam, żeby się z nim trochę podroczyć. Pocałował mnie po raz drugi w czasie naszej trzyletni znajomości. - Cathcart bardzo się martwi. Dobrze wie, że nawet taki potwór jak ja musi docenić twoje umiejętności ciebie nigdy nie ciskałem narzędziami o ścianę, prawda? - Wrócę, zanim się pan obejrzy. - A kto tak pięknie pozwija mi nici? Och, Lidio... Doktor Kellerman pokręcił głową z rezygnacją. Zgodnie z jego radą wymieniłam trochę pieniędzy na dolary, kupiłam pisemko z krzyżówkami i zgłosiłam się do odprawy. Uświadomiłam sobie, że naszemu pożegnaniu towarzyszył pewien rodzaj napięcia, i to odkrycie trochę mnie zaskoczyło. Kiedy tylko znalazłam się na pokładzie i rozlokowałam na
swoim miejscu, zamówiłam Krwawą Mary na pokrzepienie przed startem. Stwierdziłam z ulgą, że sąsiednie miejsce jest wolne, i tak już miało pozostać aż do Nowego Jorku. Bardzo potrzebowałam paru godzin spokoju, żeby pomyśleć. W czasie naszego pożegnania znowu nie dostrzegłam w oczach Kellermana czegoś, co bardziej wrażliwa kobieta z pewnością by zauważyła. W rezultacie opuściłam Los Angeles z błędnym przekonaniem, że gdyby w Rzymie przytrafiło mi się jakieś nieszczęście, nikt by po mnie nie płakał. Wtedy, z jakiegoś niezrozumiałego powodu, moje myśli przeniosły się z doktora Kellermana na Jerry'ego Wildera, interesującego anestezjologa, z którym się kiedyś umawiałam. Wydało mi się dziwne, że akurat teraz wspominam krótkotrwały romans sprzed dwóch lat. Kiedy odrzutowiec oderwał się od ziemi i poczułam oddziaływanie ciśnienia na swoje ciało, przypomniałam sobie zupełnie bez emocji nasze ostatnie spotkanie i jego cierpkie słowa: - Jesteś bardzo dobrą pielęgniarką, Lidio. Prawdopodobnie najlepszą na całym oddziale. Wspaniale asystujesz na OIOM-ie pracujesz jak niezawodna maszyna przy operacjach. Robisz naprawdę dobrą robotę. Cały problem polega na tym, że kiedy wychodzisz ze szpitala, nic się nic się w tobie nie zmienia. W dalszym ciągu jesteś pielęgniarką, nie kobietą. Zawsze na pierwszym miejscu stawiasz medycynę i nie sądzę, żebyś miała jakiekolwiek inne zainteresowania. Byłam zaszokowana i urażona, a jednak wiedziałam, że Jerry ma rację. W ciągu tych krótkich trzech miesięcy, kiedy się z nim spotykałam, ani razu nie pomyślałam, że to miłość, i właściwie nigdy mu się całkowicie nie oddałam. Może nie mogłam, może nie chciałam. Tak czy inaczej związek nasz przybrał znów chłodny, ściśle zawodowy charakter. Samolot nie ryczał już teraz tak głośno, ciśnienie spadło i odetkały mi się uszy. Piłam właśnie drugą Krwawą Mary i słuchałam muzyki klasycznej przez słuchawki, kiedy nagle zdałam sobie w pełni sprawę ze swojej sytuacji... Tak oto po raz pierwszy w życiu leciałam za granicę samolotem odrzutowym 747, żeby szukać siostry, której mogło tam już wcale nie być.
Ponadto, i to naprawdę mnie zadziwiło, po raz pierwszy w swoim idealnie zorganizowanym życiu pomyślałam zaledwie przelotnie o karierze zawodowej i rzuciłam wszystko dla czegoś, co mogło się okazać zwykłym wariactwem. Tak właśnie zrobiłam. I choć zdałam sobie sprawę ze swojej głupoty, podążałam dalej do celu, mimo że zupełnie nie miałam pojęcia, co mnie może spotkać na końcu tej drogi. Podczas przelotu nad oceanem miejsce obok zajęła inna pasażerka, ale na szczęście była to cicha, spokojna zakonnica, która przez większość czasu spała lub czytała książkę. Lot z Nowego Jorku do Rzymu miał trwać siedem godzin, tak więc pozostały nam jeszcze trzy godziny podróży. Rzym przestawał być abstrakcją, powoli stawał się rzeczywistością. Usiłowałam usadowić się wygodnie w fotelu, żeby się zdrzemnąć, bo miałam za sobą dwie prawie nie przespane noce. Telefon Adeli wytrącił mnie z równowagi; jak strzał z rewolweru wywołał lawinę wspomnień, których przez wiele lat szczęśliwie udało mi się uniknąć. Lecz jakiś głos otworzył drzwi do przeszłości, a skoro już raz zosta* otwarte, nie można ich było z powrotem zamknąć. Nasze dzieciństwo, dorastanie, śmierć rodziny, nagłe rozstanie i ostateczne pożegnanie cztery lata temu - wszystko wróciło do mnie z taką siłą, jakby nasza rozłąka trwała zaledwie o wczoraj. Przez telefon nazwała mnie Liddie. Zacisnęłam mocno powieki, ale wiadomo przecież, że chowanie głowy w piasek nie uchroni nikogo przed bolesnymi wspomnieniami. Widziałam wyraźnie przed sobą jej twarz: miała makijaż rodem z „Vogue'a" i szałową fryzurę. Jej czarujący uśmiech kpił ze mnie, drwił z mojego poważnego stosunku do życia i zachęcał do wspólnej włóczęgi po świecie. Taka była moja siostra cyganka, która w przeciwieństwie do mnie miała styl i osobowość, co zawsze czyniło z niej ozdobę wszystkich przyjęć.
Nie zdając sobie sprawy, że stałam się prawdziwą kolekcjonerką ostatecznych pożegnań, usiłowałam przywołał w pamięci ostatnie spotkanie z Adelą, odtworzyć każde słowo i gest. - Pora na mnie, Liddie. Poważnie. Wiem, że tak naprawdę wcale nie chcesz, żebym z tobą mieszkała. Zawsze bardzo ceniłaś sobie swoją prywatność, więc się po prostu wyprowadzę. Poza tym uważam, że Ameryka jest dla mnie za mała. Chcę podróżować. Mam tyle do zrobienia przed trzydziestką. - Na miłość boską, przecież dopiero skończyłaś dwadzieścia dwa lata! - Osiem lat to wcale nie tak dużo czasu. Ty już starannie zaplanowałaś swoje życie i wszystko masz poukładane na swoim miejscu. W szufladkach. Jestem pewna, że zrealizujesz swoje plany. Ale ja... - zrobiła dramatyczną pauzę i westchnęła - nie wiem, co jutro mi przyniesie. Muszę wiele przeżyć, zanim mi stuknie trzydziestka. - Bo cóż widzieć w tej trzydziestce takiego szczególnego z wyjątkiem tego, żebyś zrobiła jakieś plany na przyszłość. Adela straciła poczucie bezpieczeństwa, kiedy nasi rodzice umarli, zmieniła nastawienie do życia. - Ja już mam plan! - Trudno nazwać poślubienie bogatego człowieka... - Och, Liddie! - przerwała mi. W jej piskliwym śmiechu wyraźnie pobrzmiewała dezaprobata. - Mogę się założyć, że ty nigdy nie wyjdziesz za mąż. Jesteś na to zbyt wyzwolona. Do końca życia pozostaniesz panną. Wyemancypowaną panną. Przykryłam się kocem po szyję i przycisnęłam twarz do okna, żeby zobaczyć, co widać na zewnątrz. Było jednak zbyt ciemno, mieliśmy wylądować na lotnisku Leonarda da Vinci o 8.30. W kabinie paliły się przygaszone światła, wszyscy spali. W szybie zobaczyłam odbicie swojej twarzy, tak przypominającej twarz Adeli. Byłyśmy w ogóle bardzo do siebie podobne, ale to ona miała w sobie coś, jakiś dodatek, który odróżniał ją ode
mnie. Miałyśmy taki sam kolor oczu i włosów, taką samą cerę, a nawet figurę, ale Adela wiedziała, jak podkreślać swoje walory, a ja byłam zadowolona z tego, co dała mi natura. Moim największym atutem były oczy, ponieważ zdawały wspaniale egzamin na sali operacyjnej. Patrząc ponad chirurgiczną maską potrafiły przekazać każdą myśl. Ktoś dotknął mojego ramienia, otrząsnęłam się z zadumy i wróciłam myślami na pokład samolotu, żeby stwierdzić, że siedząca dotąd obok mnie zakonnica wstaje z miejsca. - Przepraszam - powiedziała - ale tam z przodu są moje znajome. Rozmawiałam już ze stewardesą i pozwoliła mi się przesiąść. Czy nie ma pani nic przeciwko temu? Będzie pani łatwiej zasnąć, jak sobie pójdę. Jestem tego pewna. Zabrała swoją torbę podróżną spod siedzenia i powoli ruszyła do przodu między rzędami. Kiedy tak patrzyłam, jak jej drobna sylwetka znika wśród śpiących cieni, przestraszyło mnie nagłe pojawienie się mężczyzny. Uśmiechał się do mnie po przyjacielsku w ręku trzymał podręczną torbę. - Czy mogę usiąść? - zapytał. Zaraz znalazł się przy mnie, postawił torbę za siedzeniem i zapiął starannie pas. - Wszystko wskazuje na to, że zatrzymam się u przyjaciół w Tebach. Lubi pani krzyżówki? - Raczej nie. Czas szybciej leci przy rozwiązywaniu, ale nigdy ich nie kończę. Chce pan spróbować? - Niedbałym gestem wręczyłam mu pismo, a on przyjął je chętnie wpatrując się dłuższą chwilę w moją twarz, a potem, gdy nadal nie udało mu się nawiązać ze mną rozmowy, zmarszczył jak staruszek kark, co bardzo mnie zaskoczyło. - Dziękuję. Problem logiczny jeszcze nie rozwiązany – przekrzywił głowę mówiąc; jest dosyć trudny.
Przewracał strony. - No, jest! O, chyba dosyć trudny! W każdym razie to serdeczne dzięki. Ostatnie dwie godziny są zawsze najbardziej męczące. Przyglądałam się uważnie nowemu towarzyszowi podróży. Jego wiek oceniłam na około trzydziestkę. On tymczasem zagłębiał się w łamigłówki, które pożyczył ode mnie. Do rozwiązania problemu logicznego podszedł z niemal nabożnym skupieniem, wygładził stronę, poprawił się na siedzeniu, dotknął ołówka koniuszkiem języka. Przypomniałam sobie, jak osiemnaści lat temu siedziałam w wykuszu na opuszczonym stoliku. Spoglądałam z salonu na pokryty rosą trawnik przed domem. Mojej młodszej o rok siostry nie było. Poprzedniego wieczoru wyszła na randkę i jeszcze nie wróciła. Rodzice i młodszy brat pojechali na weekend do San Diego, ale spodziewałam się w domu już parę godzin wcześniej. Siedziałam więc w oknie, świtało, a ja zastanawiałam się, gdzie oni wszyscy się podziali. Wtedy dwaj mundurowi policjanci nagle zapukali drzwi.
- Rozwiązywała pani kiedyś taki? Uniosłam gwałtownie głowę. - Problem logiczny? Próbowała pani? - Nie, nie. Nie mam cierpliwości. - Rozumiem. Niektóre naprawdę zabijają człowiek ćwieka. Na przykład ten. - Zaśmiał się i pokręcił głową. Upchnął pismo w kieszeni na siedzeniu na znak, że rezygnuje, i westchnął. - Poddaję się. Po raz pierwszy od chwili, gdy opuściłam Los Angel miałam ochotę się uśmiechnąć. Niezależnie od tego, kim był mój nowy towarzysz podróży, z pewnością miał miły sposób bycia. Jeszcze raz dokładnie go sobie obejrzałam i dostrzegłam ładne szare oczy i zdrową opaleniznę. Ubrany był w garnitur, na którym nie było nawet zagniecenia, mimo wielogodzinnej podróży przez
Atlantyk. W ogóle wyglądał świeżo i rześko, jakby dopiero co wsiadł do samolotu. W przeciwieństwie do mnie - pomyślałam z przerażeniem. Włosy miałam w nieładzie, makijaż rozmazany, a na pogniecionej sukience widniało kilka żenujących plam. Widocznie pojawiły się tam, kiedy jadłam kolację. - John Treadwell - przedstawił się i wyciągnął dłoń. - Lidia Harris - odparłam nieśmiało, podając mu rękę. Wymieniliśmy mocny uścisk dłoni. - Pani czy panna? - Kobieta. - Tak też mi się wydawało. Ale pani kobieta czy pan kobieta? Roześmiałam się i kręcąc głową dałam za wygraną. Miałam wrażenie, że John Treadwell potrafiłby nawet wyciągnąć ostrygę ze skorupy. - Gdzie się pani zatrzymała? - W Residence Palace – odrzekłam z lekkim tylko wahaniem. - Wiem. To na Panoli Hill. Bardzo ładna dzielnica. Przypuszczam, że tak pani poradzili biurze podróży? - Nie. Moja siostra tam mieszka. - Przepraszam, nie chciałbym być wścibski. Jeśli będzie pani miała wolne popołudnie, z przyjemnością pokażę pani Rzym. Możemy przejechać autobusem, jest świetna komunikacja autobusowa. Wydałam z siebie dźwięk, którym zniechęciłam go do rozmowy i znów zaczęłam patrzeć przed siebie. Myślałam też, co porabia Adela, szakalu i moim niepewnym jutrze. Zastanowię się, kiedy się obudzę.
Rozdział czwarty Samolot zaczął stopniowo schodzić do lądowania. Spojrzałam na zegarek i stwierdziłam z ulgą, że już wkrótce znajdziemy się na międzynarodowym lotnisku Leonarda da Vinci. John Treadwell mówił coś do mnie na temat
Hiszpańskich Schodów i skórzanych rękawiczek, ale go nie słuchałam. Przybrałam uprzejmy wyraz twarzy, a moje myśli rozpierzchły się we wszystkich możliwych kierunkach naraz. Już na włoskiej ziemi, kiedy samolot zakończył lot a stewardesa podziękowała w paru językach pasażem wspólną podróż, z udawaną energią chwyciłam torbę i płaszcz, po czym poszłam za Johnem Treadweliem do odpraw. Przeszliśmy razem przez kontrolę celną, a on proponował, żebyśmy pojechali tą samą taksówką. Przystałam jego propozycję z pewną ulgą, ponieważ bałam trochę samodzielnej wyprawy w nieznane miasto. Podczas prawie trzydziestokilometrowej jazdy z lotniska położonego niedaleko ujścia Tybru, prawie się do siebie odzywaliśmy. Pędziliśmy autostradą, wpatrzeni w okno, którym migał przepiękny krajobraz. Kierowca taksówki gadatliwym małym człowieczkiem. Wyprzedzał wszystkie inne auta, ignorując sygnalizację świetlną, i opowiadał nam, jak wspaniale gotuje jego siostra. Nie zwracaliśmy na niego uwagi. John wytłumaczył mi, że hotel, w którym miałam zatrzymać, znajduje się wprawdzie nie w samym centrum, ale w dobrej dzielnicy. Nie miało to dla mnie znaczenia. Treadwell poprosił kierowcę, żeby najpierw odwiózł mnie, a potem wyjaśnił: - Już dojeżdżamy. Samochód kluczył po krętych zaułkach pięknej dzielnicy willowej, aż w końcu podjechał pod Archimede Residence Palace. Hotel nie prezentował się szczególnie imponująco, nie bardziej niż otaczające go kamienie. Treadwell, nie pozwolił mi zapłacić, nawet nie chciał o tym słyszeć. - Zwiedzi pani ze mną jutro Rzym, oczywiście umowa stoi? - To bardzo mile z pana strony. - Musimy się trzymać razem. Zgoda? - Zgoda. Jeszcze raz bardzo dziękuję.
Koła taksówki zaterkotały na bruku wąskiej drogi. Patrzyłam, jak samochód znika za zakrętem, po czym podniosłam wzrok na hotel. Przy wejściu panował spokój. Przed podwójnymi szklanymi drzwiami, stał odźwierny, portier nie walczył z rozwścieczonymi turystami, nie tarasował całkowicie sznur taksówek. W przeciwieństwie do innych wielkomiejskich hoteli, gdzie rojno i gwarno, Residence Palace sprawiał wrażenie przystani. Ja szukałabym właśnie takiego, ale zupełnie nie rozumiałam, dlaczego zamieszkała tu siostra. Ten hotel zdecydowanie nie był w jej guście. Adela. Serce zabiło mi mocniej. Wyobraziłam sobie, że otrzymała moją wiadomość i czeka na mnie w pokoju, po tych czterech latach stałyśmy się sobie obce, czy nadal rozmawiamy ze sobą jak siostry? Milkniemy co chwila, czy też nie pozwalamy sobie nawzajem dojść do słowa? Jakże dziwne byłoby nasze spotkanie w tych niezwykłych okolicznościach. Weszłam do środka i znalazłam się w ciemnym holu. Leżący na podłodze dywan był trochę wytarty, a rośliny zakurzone, ale można się tu było dopatrzeć śladów da świetności. Na tablicy ogłoszeń dostrzegłam wywieszkę. Domyśliłam się, że jest to program zwiedzania Rzymu wycieczki. Na górze wywieszki widniała informacja z napisem w języku japońskim: „Takashaki Tours, Kyoto". Przy recepcji kręciło się kilku turystów. Sami Japończycy. Wszyscy mieli na głowach białe kapelusze i aparaty fotograficzne pod pachą. Oglądali pocztówki i paplali z zachwytem na ich temat. Ale Adeli wśród nich nie było. Wyminęłam Japończyków i stanęłam naprzeciwko recepcjonisty. - Przepraszam. Czy mówi pan po angielsku? - Oczywiście, proszę pani. - Uśmiechnął się do mnie czarująco. - Bogu dzięki. Na pewno będzie pan mógł mi pomóc. Szukam siostry, Adeli Harris, która mieszkała tutaj przed dwoma dniami. Być może nie wymeldowała się jeszcze na dobre albo przynajmniej zostawiła dla mnie wiadomość. Ja również nazywam się Harris. Lidia Harris. Czy byłby uprzejmy to sprawdzić?
- Jest Amerykanką? Przytaknęłam z zapałem. - Amerykanie się u nas nie zatrzymują. W Rzymie niewielu turystów. Kiepski rok. Mieszkają w murach miasta. Niedaleko Forum Romanum. U nas mieszkają inne grupy. W zeszłym tygodniu byli Francuzi, teraz Japończycy, potem przyjadą Jugosłowianie. Ale Amerykanów nie ma. - Moja siostra nie przyjechała tu z grupą. Jest sama. Sądzę, że wymeldowała się stąd dwa dni temu. Czy może pan to sprawdzić? - Oczywiście - Odwrócił się i przez chwilę studiował ogromną książkę hotelową. W końcu powiedział: - Przykro mi ogromnie, ale taka osoba nie jest u nas zameldowana. - O mój Boże - westchnęłam. - Tego się właśnie obawiałam. Jednak się wyprowadziła. Czy jest pan pewien, że nie zostawiła swojego obecnego adresu? Koniecznie muszę się z nią skontaktować. Mężczyzna był wyraźnie zdziwiony. - Ja w ogóle nie przypominam sobie takiego nazwiska. Kiedy ona tu, według pani, była? - Dwa dni temu. Zamówiła stąd rozmowę do Stanów. Dlatego jestem pewna, że tu mieszkała. Wysłałam jej również
telegram. Z pewnością go
otrzymała. Byłabym wdzięczna, gdyby pan sprawdził, czy nie zostawiła dla mnie wiadomości. - Jak już mówiłem, nie pamiętam takiego nazwiska, ale poszukam jeszcze raz. Coś było nie w porządku. Sposób zachowania recepcjonisty, a może to coś, co określamy jako intuicję, mocno mnie zaniepokoiło. Wiedziałam, że nie mogę liczyć na żadne dobre nowiny. Nie myliłam się. - Przykro mi, proszę pani, ale żadna Adela Harris nie mieszkała nigdy w naszym hotelu. Być może zatrzymała się gdzie indziej.
- Telefonowała z Residence Palace - powtórzyłam spokojnie. Najprawdopodobniej rozmawiała ze mną, stojąc w tym korytarzu. Wiem na pewno, że tu była. Dostałam od niej paczkę z adresem zwrotnym. To jest wasz adres. Chciałabym, żeby pan sprawdził jeszcze raz, ale trochę uważniej. Moje zachowanie nie zrobiło na nim wrażenia. - Oczywiście, przepraszam na chwilę. Tym razem zniknął na dobre, a ja oparłam się łokciem o blat i znowu popatrzyłam na hol. Japończycy bez wątpienia przygotowywali się do wycieczki. Z jadalni dochodził brzęk talerzy i ożywione rozmowy tych, którzy spóźnili się na śniadanie. Parę osób pisało listy w przyległym do jadalni salonie, w którym stały przesadnie wypchane krzesła i napy. Na ścianach wisiały duże lustra w rzeźbionych ramach oraz stare ryciny zabytków archeologicznych. I wtedy go zobaczyłam. Miał w sobie coś, co zwróciło moją uwagę. Był tylko nieco wyższy ode mnie, świetnie ubrany i trochę bardziej śniady niż większość Włochów. Nosił ogromne okulary słoneczne, które zasłaniały prawie całą twarz. Oparł się niedbale o ścianę i czytał jakąś włoską gazetę. Zupełnie nie mogłam zrozumieć, co mnie w nim tak zafrapowało, ale kiedy już miałam odwrócić, mimowolnie znowu zaczęłam mu się przyglądać. - Bardzo mi przykro, proszę pani - powiedział recepcjonista z żalem w oczach. - Sprawdzałem wiele razy. Cofnąłem się o całe dwa miesiące, ale w naszym hotelu ni nie mieszkała osoba o tym nazwisku. Wpatrywałam się w niego z niedowierzaniem. - Przecież to niemożliwe! - krzyknęłam. - Wiem, że była! Rozłożył bezradnie ręce. - Proszę posłuchać. Telefonowałam do tego hotelu dwa dni temu, tuż po północy, i rozmawiałam z kimś z recepcji. Ten mężczyzna powiedział mi, że moja siostra uregulowała rachunek i się wyprowadziła. Wzruszył ramionami kręcąc głową. - Może zameldowała się u was pod innym nazwiskiem. Może...
- Na pewno nie. Amerykanie nie mieszkają w naszym hotelu, i to już od dawna. Zatrzymują się w Hiltonie albo w Holliday Inn. Interesy idą bardzo kiepsko. Od paru miesięcy przyjeżdżają do nas tylko grupy. Poza nimi jest zaledwie parę osób. Maksymalnie poirytowana, westchnęłam i cofnęłam o krok. To wszystko do niczego nie prowadziło. - Kto w takim razie powiedział mi przez telefon, że uregulowała rachunek? Kto był wtedy na dyżurze? - Luigi Baroni. - Świetnie. Czy będę mogła z nim porozmawiać? - Przyjdzie tu wieczorem, proszę pani. - Wspaniale. - Znów rozejrzałam się po holu. Japończycy już wyszli, ale mężczyzna z gazetą nadal tkwił w tym samym miejscu. Robił na mnie dosyć dziwne wrażenie i nic nie mogłam na to poradzić. - W takim razie proszę o pokój. Z osobną łazienką, o ile to możliwe. - Służę pani. Kiedy wpisałam się już do książki hotelowej, złość trochę mi przeszła i doszłam do wniosku, że to wszystko z pewnością uda się w jakiś prosty sposób wytłumaczyć. Postanowiłam się zdrzemnąć, wziąć prysznic, zejść do jadalni i coś zjeść, a potem zagrozić Baroniemu, że go zastrzelę, jeżeli mi nie powie, gdzie jest Adela. Recepcjonista potrząsnął dzwonkiem. Boy, ubrany w pasiasty, białoczerwony strój, pojawił się natychmiast i wziął moją jedyną walizkę. - Prego - powiedział, puszczając mnie przodem. Gdy go mijałam, zerknęłam szybko przez ramię. Człowiek z gazetą zniknął. Po zapierającej dech w piersiach jeździe windą o rozmiarach budki telefonicznej i pobieżnych oględzinach ogromnego apartamentu, położyłam się na łóżku, żeby sprawdzić, czy jest wygodne, po czym natychmiast zapadłam w sen.
Spałam sześć godzin, podczas których nawiedziły mnie trzy koszmary senne. Kiedy wreszcie się obudziłam, nie miałam pojęcia, gdzie jestem. Natychmiast jednak wszystko sobie przypomniałam, przeklinając jednocześnie ból pleców, którego się nabawiłam, śpiąc tyle czasu w tej samej pozycji. Mimo tego, trochę wypoczęłam i czułam, że teraz będzie mi łatwiej stawić czoło nowym okolicznościom. Okazało się, że spałam w pięknym apartamencie umeblowanym antykami. Na podłodze leżały stare piękne dywany, a na ścianach porozwieszano ryciny, takie same jak te, które widziałam w holu. Poczułam się mile zaskoczona. Nie zabrakło tu również balkonu z rozsuwanymi drzwiami, wychodzącego na piękną kamienicę sąsiadującą z hotelem. Z uśmiechem spojrzałam na widok położony w dole i uświadomiłam sobie, że zaraz zobaczę Rzym. I zobaczyłam. Ten widok naprawdę mnie zafascynował, a później przekonałam się, że był w dodatku charakterystyczny dla tego miasta. Podziwiałam czerwonobrązowe budynki z balkonami i kwiaty w doniczkach porozstawiane dosłownie wszędzie. W dole rosły jakieś dzikie krzewy i rozłożyste drzewa. Z każdego balkonu zwieszały się najprzeróżniejsze, głównie zielone i brązowe, pnącza. Leżąc w wannie w łazience, która czystością i rozmiarami przypominała mi do złudzenia salę operacyjną, zastanawiałam się, co zrobię, jeśli nocny recepcjonista wyprze się rozmowy ze mną, a ja stracę w ten sposób wszelkie szanse na odnalezienie siostry. I co wtedy mam zrobić? Wracać do Ameryki? Kiedy wycierałam się już ogromnym miękkim ręcznikiem, wyobrażałam sobie podróż do domu, rozmowę z Kellermanem, szakala w charakterze przycisku do papieru i czekanie na włamywaczy. Nagle zamarłam i wyprostowałam plecy. Zrozumiałam, dlaczego tak zainteresował mnie mężczyzna z gazetą. Już go kiedyś widziałam. Byłam pewna, że to ten sam człowiek. Nie było mowy o pomyłce. Przeszłam wtedy przez kontrolę celną w towarzystwie Johna Treadwella i szukaliśmy taksówki. Rozglądałam się i dostrzegłam śniadego mężczyznę w okularach. Wtedy
również czytał gazetę, a ja obdarzyłam go przelotnym zainteresowaniem. Być może dlatego, że nie wyglądał, jak typowy Włoch. Albo dlatego, że trzymał w ręku gazetę tak, jakby ją czytał, a mnie się wydawało, że tylko udaje. W każdym razie wpatrywałam się w niego przez chwilę, a zaraz potem wsiadłam do taksówki. Ubierałam się w wielkim pośpiechu. Zanim wyszłam, wyjęłam z torebki szakala, przyjrzałam mu się dokładnie, a potem owinęłam go w chusteczkę i schowałam do torebki. Włożyłam ją pod pachę i ruszyłam szybko po schodach. Staroświecki włoski hotel stanowił wyzwanie dla wszystkich ścisłych umysłów, bo mimo że mieszkałam na trzecim piętrze w pokoju 307, minęłam sześć kondygnacji, zanim znalazłam się na dole. Być może budynek został w ten sposób zaprojektowany, ponieważ był położony na zboczu wzgórza. Gdy tak pędziłam w dół, trzymając się pięknie wypolerowanej marmurowej poręczy, usłyszałam echo własnych kroków i przez chwilę miałam wrażenie, że jestem w kościele. Otaczały mnie białe gipsowe ściany; co jakiś czas na mojej drodze pojawiał się piękny antyczny mebel lub przedmiot z kutego żelaza, a wokół panowała cisza jak makiem zasiał. Mijałam ciche korytarze, zakurzone paprocie i myślałam, że nigdy w życiu nie byłam w równie czarującym i osobliwym miejscu. Jadalnia była naprawdę ogromna i z pewnością wiekowa. Ją również ozdabiały charakterystyczne rzeźby, ryciny i wyblakłe gobeliny rozwieszone na ścianach. Gdy pochłaniałam już spaghetti, z pewnością lepsze od tego, które jadałam w Stanach, wyobrażałam sobie, że w czasach przed wynalezieniem klimatyzacji trudno byłoby chyba zaprojektować chłodniejsze wnętrze. Jednocześnie zastanawiałam się, jaka temperatura panuje tu w zimie. Dwa kieliszki wina wprawiły mnie w doskonały nastrój. Poszłam do holu i zaczęłam pisać list do doktora Kellermana. - Tak? - Uniosłam gwałtownie głowę, bo ktoś wypowiedział nagle moje nazwisko. Tuż za mną stał otyły Włoch ze świecącą łysiną.
- To Ja jestem Luigi Baroni. Zdaje się, że chciała pani ze mną rozmawiać. - Och, tak! - Pospiesznie zebrałam swoje rzeczy i zaczęłam upychać je w torebce. Wtedy wyczułam końcami palców twardą figurkę. Pomyślałam, że muszę niej jakieś bezpieczniejsze schronienie. - Bardzo się cieszę, że pana widzę. Nazywam się Lidia Harris. W nocy rozmawialiśmy ze sobą przez telefon. - Słucham? - Jego twarz pozbawiona była w wyrazu. - No wie pan! Nie zapomina się chyba tak łatwo z Ameryki. Było po północy, a ja usiłowałam znaleźć siostrę. Powiedział mi pan, że się wyprowadziła. - Przykro mi, proszę pani, ale ja nie odbierałem telefonu. - W takim razie zrobił to ktoś inny. Proszę zrozumieć, rozmawiałam z kimś, kto pracuje w tym hotelu. - Traciłam powoli cierpliwość i mówiłam coraz bardziej piskliwym głosem. - W takim razie sprawa jest prosta, muszę przeszukać wasze rejestry. - Przykro mi - mówił mężczyzna wspaniałą angielszczyzną - ale to niemożliwe. - Kto jeszcze dyżuruje tu w nocy? - Nikt, proszę pani. Ostatnio zawsze jestem sam. Innych recepcjonistów zwolniono, - powiedział bardzo uprzejmie. - Mamy trochę kłopotów. Interesy idą kiepsko. Musieliśmy zwolnić trochę personelu; - Chwileczkę. - Mówiłam wolno, ale o wiele za głośno - Proszę, sama pójdę do ambasady amerykańskiej, obejrzą pańskie dokumenty. Dzwoniłam do tego hotelu dwa dni temu. Rozmawiałam z recepcjonistą. Dziwnym zbiegiem okoliczności macie bardzo podobny głos. Dowiedziałam się od niego, że moja siostra uregulowała rachunek i się wyprowadziła. Chciałabym zobaczyć pokwitowanie. - Ależ proszę pani... - Staram się nie tracić cierpliwości. Chcę obejrzeć kartotekę.
- To są poufne dane. Nie mogę pozwolić, żeby... Już miałam zamiar zachować się bardzo niegrzecznie, gdy nagle do naszej rozmowy włączył się ktoś trzeci. - Czy mogę w czymś pomóc? - zapytał. Kiedy na niego spojrzałam, poczułam, jak mocno wali serce. Był to ten sam mężczyzna, którego widziałam na lotnisku, a potem w hotelowym holu. Miał na nosie te same przesadnie wielkie okulary, które całkowicie zasłania oczy, a pod pachą trzymał zwiniętą gazetę. -
Niechcący podsłuchałem rozmowę państwa i pomyślałem, że może
postaram się w czymś pomoc. Więc ta młoda dama przyjechała z Ameryki tylko po to, żeby zwrócić się do policji? - Przykro mi, proszę pana. - Czy możemy w takim razie rozmawiać z dyrektorem? - Oczywiście! - rzekł, jawnie uszczęśliwiony, że pozbędzie się odpowiedzialności za rozwój wydarzeń. Kiedy wyruszył pospiesznie na poszukiwanie swego szefa, jeszcze raz przyjrzałam się mężczyźnie, który podszedł do mnie, żebym przyjęła jego pomoc, i zaczęłam się zastanawiać, jak wygląda bez okularów. - Naprawdę nie musi pan zawracać sobie głowy tą sprawą, panie... - Proszę wybaczyć. Nazywam się Ahmed Rasheed. Aż uniosłam brwi ze zdziwienia. Cóż jest właściwie dziwnego w tym, że będąc w Rzymie, nawiązuję znajomość z Arabem? Nic, poza tym, że od początku, nawet na lot wydawał mi się jakiś dziwny, a teraz wręcz niesamowity. - Lidia Harris. Dziękuję raz jeszcze, ale sądzę, że sobie poradzę. - To dla mnie żaden kłopot. Włosi są niezwykle gość i usłużni. Hotel też bardzo mi się podoba. Znajdziemy siostrę, zanim zdążymy się obejrzeć. - My? - pomyślałam. Recepcjonista wrócił do nas i przyprowadził drugiego mężczyznę, który nazywał się Mangifrani i był zastępcą dyrektora. Baroni właśnie zapoznał go z
sytuacją. Mangifrani uśmiechał się uroczo. Eleganckim gestem zaprosił nas do swego gabinetu, zaproponował herbatę i pozwolił przejrzeć rejestr byłych gości hotelu. - Strasznie mi przykro, proszę pani. Bardzo chciałbym służyć pomocą, ale jak sama pani widzi, siostra pani nigdy u nas nie mieszkała. Był bardzo uprzejmy i wielkoduszny, a ja zachowałam się tak niegrzecznie. Zrobiło mi się wstyd. Nigdy nie lubiłam awantur w miejscach publicznych. Pan Mangifri który wyjątkowo pasował do tego hotelu, okazał więcej niż dobrą wolę. Niestety, nie mógł jednak znaleźć mojej siostry. - A może - zaczął Rasheed, który z jakiegoś niezrozumiałego powodu nadal mnie nie opuszczał - pani siostra tylko odwiedzała tutaj kogoś, a ten ktoś już się wyprowadził. Kiedy pani zadzwoniła, recepcjonista powiedział, że to pani siostra opuściła hotel, a miał na myśli kogoś zupełnie nie innego. - Zapewne ma pan rację. Dziękuję bardzo za pomoc. - Czy mogę zaprosić panią na kawę? - Nie - odmówiłam, może trochę zbyt szybko. - Myślę, że pójdę do swojego pokoju i trochę odpocznę. Adela na pewno wkrótce się tu pojawi. Do widzenia. Obróciłam się na pięcie i odeszłam najszybciej, jak mogłam. Ponieważ obawiałam się trochę windy, zdecydowałam się pójść schodami. Przypomniałam sobie jednak, że gdy znajdę się na trzecim piętrze, będę musiała przejść następne trzy kondygnacje. A także i to, że w moim pokoju nie ma telewizora ani nic do czytania. Zawróciłam i poszłam z powrotem do holu. Gdy byłam już przy recepcji, w drzwiach pojawili się Japończycy. Rozmawiali cienkimi, śpiewnymi głosami i uśmiechali się przyjaźnie, kiedy mnie mijali. Kilku z nich nie weszło do hotelu. Powędrowali dalej w dół ulicy. Instynkt podpowiedział mi, żeby pójść w ich ślady. Minęliśmy kino amerykańskie, a potem szliśmy dalej ulicą Via Archimede. Moja intuicja została nagrodzona. Weszliśmy wszyscy razem do małego sklepu o dźwięcznej nazwie Daily American. Kiedy japońscy turyści nawiązali
dwujęzyczny dialog z włoskim sprzedawcą, w powietrze wystrzeliła kaskada perlistych dźwięków, a ja patrzyłam na półki z papierosami, batonikami, książkami i pismami. Przeglądałam nieliczne pozycje w języku angielskim i nie mogłam się zdecydować, co wybrać. Oderwałam na chwilę wzrok od książek i wyjrzałam przez okno. Po przeciwnej stronie ulicy stał Ahmed Rasheed i wyraźnie mnie obserwował. - Interesują mnie te - powiedziałam i zaczęłam znów szperać wśród książek. - Ile kosztują? - Cinquecento lire, perfavore. - Dobrze. - Czułam wyraźnie, że mam spocone ręce. Proszę zapakować. Wręczyłam sprzedawcy pieniądze, on wydał mi resztę i dopiero wtedy zebrałam się na odwagę, żeby jeszcze raz wyjrzeć przez okno na ulicę. Ahmeda Rasheeda już tam nie było. Niepewnie wyszłam w mrok i ogarnęły mnie złe przeczucia. Właśnie wtedy, w delikatnym świetle latarni przy Via Archimede, wdychając kojące wieczorne powietrze, nabrałam niezbitej pewności, że Adela ma kłopoty. Może nie kierowałam się wyłącznie intuicją i domysłami. Gdy szłam tak chodnikiem
w
kierunku
jasno
oświetlonego
hotelu,
jeszcze
raz
przeanalizowałam sytuację. Oczywiście, istniała możliwość, że to wszystko okaże się zwykłym nieporozumieniem. Moja siostra mogła przecież przyjść do hotelu z wizytą do przyjaciółki, która natychmiast potem wyjechała. Niełatwo jest czasem dogadać się przez telefon, szczególnie na taką odległość. Adela mieszkała teraz po prostu gdzie indziej, i tyle. Takie rozumowanie mogło się wydawać logiczne. Niestety tylko pozornie, ponieważ nie zawierało wyjaśnień dwóch najbardziej nurtujących mnie kwestii, a mianowicie: co się stało z moją depeszą i dlaczego Baroni twierdzi tak uparcie, że nie odbierał żadnego telefonu z Ameryki. Odważyłam się wsiąść do windy; kiedy powoli ruszyła z turkotem w górę, pomyślałam, że bardzo bym chciała przedyskutować to wszystko z doktorem
Kellermanem. Winda w końcu zatrzymała się niepewnie i drzwi otworzyły się z piskiem. Poczułam, że bardzo za nim tęsknię i żałuję, że nie ma go w pobliżu. Wyciągnęłam się właśnie wygodnie na łóżku, kiedy zelektryzował mnie dzwonek telefonu. Miałam przez chwilę nadzieję, że to Adela. - Halo - powiedziałam pospiesznie. - Dzień dobry, mówi John Treadwell. - A to ty. - Nawet nie próbowałam ukryć rozczarowania - Jak się masz? - Przykro mi, że sprawiłem ci zawód. - Nie o to chodzi. Myślałam, że może dzwoni moja siostra. - Chcesz, żebym odłożył słuchawkę? Nie chcę blokować linii. - Prawdę mówiąc bardzo wątpię, czy ona się odezwie. Być może nie ma nawet skąd zadzwonić. - Czy to znaczy, że nie wiesz, gdzie ona jest? Sądziłem, że miałaś się z nią spotkać w hotelu. - Niestety, powstało małe zamieszanie. Jej tu nie ma. Pewnie zatrzymała się gdzie indziej. - Masz ochotę wyjść do miasta? - Och, nie. Dziękuję panu... to znaczy, dziękuję ci, ale nie. Jestem strasznie zmęczona. - W takim razie jutro. O której mam po ciebie przyjść? O ósmej? Dziewiątej? W obecnym stanie ducha zupełnie nie miałam ochoty zacieśniać kontaktów z Johnem Treadwellem i już chciałam mu odmówić, kiedy jakiś wewnętrzny głos przypomniał mi o czymś, o czym udało mi się na chwilę zapomnieć. Ów głos szeptał uporczywie, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa śledzi mnie Ahmed Rasheed. - O ósmej. Będę czekać w holu. - Wspaniale. Możemy razem poszukać twojej siostry, chcesz? - Świetnie. Do zobaczenia.
Kiedy odłożyłam słuchawkę, pomyślałam, że bliższa znajomość z Johnem Treadwellem to zupełnie dobry pomysł, jeśli wziąć pod uwagę tę całą historię z Adelą, Rasheedem i fakt, że zupełnie nie znam miasta. Zgasiłam światło i ułożyłam się wygodnie na swoim łóżku, za oknami czekał na mnie Rzym, a ja znów złapałam się na tym, że myślę o doktorze Kellermanie. Jego obecność zawsze dodawała mi otuchy, więc teraz, kiedy tak pokrzyżowały mi się plany, samo wspomnienie doktora działało jak balsam na splataną duszę. Doktor Kellerman miał jasnoniebieskie oczy. Ich zimne spojrzenie mogło przyprawić o dreszcz nawet w jaskrawym świetle lamp na sali operacyjnej. Wszyscy się go bali, niektórzy nawet go nie lubili, ale cenili sobie bezpieczeństwo, jakie zawsze zapewniał swojemu personelowi. W trudnych chwilach, gdy inni częstokroć wpadali w panikę, on zachowywał kamienny spokój i widać było, że całkowicie panuje nad sytuacją. Długo jeszcze myślałam o Kellermanie, zanim w zapadłam w niespokojny sen.
Rozdział piąty Musiałam być jednak bardzo zmęczona tuż po przyjeździe, bo kiedy następnego dnia rano wyszłam do miasta w towarzystwie Johna Treadwella, wydawało mi się, że znalazłam się w tej okolicy po raz pierwszy w życiu. W dzielnicy Parioli znajdowały się głównie domy czynszowe, spokojne hotele, a gdzieniegdzie małe sklepy i prywatne wille. Wąskie uliczki wiły się wśród strzelistych budynków z brązowoczerwonego kamienia. Z niezliczonej ilości balkonów zwieszały się zielone i brązowe rośliny. Przechodnie, głównie Włosi, zachowywali się bardzo przyjaźnie i pozdrawiali nas po angielsku. Minął nas jakiś dziwny samochód, kilka rowerów i jeden autobus turystyczny. Chodniki były popękane, obsadzone drzewami; wśród nich pałętały się całe
stada kotów. Koty stały nawet przed wejściem do hotelu, zupełnie jakby czekały na turystów. Bardzo mi się to wszystko podobało. Uważałam, że znalazłam się w zupełnie egzotycznym, czarującym miejscu. - Pójdziemy na piechotę? - Czy to daleko? - Do centrum mamy parę kilometrów. Droga prowadzi cały czas w dół wzgórza. Bardzo piękna trasa. Jeżeli niepokoisz się o siostrę, możemy złapać autobus, który szybko zawiezie nas do miasta za jedyne pięćdziesiąt lirów. Mówiąc o niepokoju, Treadwell użył eufemizmu, bo ja byłam przerażona. Ponad wszystko na świecie chciałam zobaczyć siostrę i zdawałam sobie sprawę z czekających mnie trudności. Poza tym, kiedy obudziłam się rano, od razu pomyślałam o Rasheedzie i usiłowałam sobie wmówić, że jego częste pojawianie się na mojej drodze zwykłym zbiegiem okoliczności. Zapytałam w recepcji o numer jego pokoju, ale okazało się, że wcale nie mieszka w Residence Palace. W tej sytuacji trudno było przypadek, że najpierw spotkałam go na lotnisku, potem w holu, a jeszcze później przed sklepem naprzeciw hotelu. Znowu pomyślałam o Adeli. Przyjechałam do Rzymu do niej, więc postanowiłam, że nie spocznę, dopóki nie uda mi się jej odnaleźć. - Wolałabym pojechać autobusem. Doszliśmy do rogu ulicy i stanęliśmy przy znaku z napisem „Fermata". Kiedy tak czekaliśmy, John opowiadały co zobaczymy po drodze, a ja głaskałam koty, które przyszły się z nami przywitać. - Rzym to miasto kotów - powiedział John, zerkając i zegarek. - Już trzy razy byłem w Rzymie i znowu robią na mnie piorunujące wrażenie. - Rzeczywiście, pełno ich tutaj. - Jeszcze wszystkich nie widziałaś.
Właśnie podjechał autobus i weszliśmy do środka tylnymi drzwiami. Wrzuciliśmy pięćdziesięciolirowe monety i automatu; w odpowiedzi wypluł dwa białe bilety. Siedziałam przy oknie, a John bawił się w przewodnika. Teraz, gdy sięgnę pamięcią wstecz, bardzo trudno mi powiedzieć, co zrobiło na mnie większe wrażenie: natężenie ruchu czy ilość drzew, bo oba zjawiska
stanowią
charakterystyczny
element
rzymskiego
krajobrazu.
Wielokrotnie przekonałam się, że mieszkańcy tego miasta kochają zieleń i ogrody, tak samo jak jazdę samochodem. Wśród mijanych budynków w rdzawoczerwonym kolorze wyrastały piękne nowe hotele i eleganckie biurowce ze szkła. Renesansowe fasady mieszały się z betonem
i
chromem
rodem
z
Madison
Avenue.
Ta
różnorodność
architektoniczna zrobiła na mnie ogromne wrażenie, w moim rodzinnym mieście trudno by było napotkać takie kontrasty. Inaczej wyglądał Rzym poza starymi murami, już za jedną z zabytkowych bram, Aureliusza. Poraziły mnie zupełnie rezydencje, które sprawiały wrażenie ponadczasowe, odznaczały się prostym i klasycznym stylem architektoniczny. Charakteryzował je wszystkie jednakowy - brązowawy kolor. - Eleganckie budynki - powiedziałam. - Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałam. - Przykładamy ogromną wagę do wyglądu miasta. Panują tu surowe przepisy. Wszystkie budynki muszą wyglądać tak samo jak zabytkowe. Nie są jednak stare, tak ci się tylko wydaje. Jest tu jednak pewien wyjątek. Później pokaże ci, o co mi chodzi. Dojechaliśmy już prawie do końca trasy. Gdzie chcesz najpierw iść? Nie wiedziałam, co mam powiedzieć. W jaki sposób Rzymianie szukają osób zaginionych? Ślad Adeli urywał się w hotelu Residence Pałace, a tam niczego nie udało mi się ustalić. - Nie wiem. - W takim razie może najpierw pójdziemy cos zjeść.
Wyszliśmy z autobusu przednimi drzwiami i znaleźliśmy się na ruchliwej ulicy. John skręcił w wąski zaułek i po paru krokach weszliśmy do maleńkiej restauracji, która sąsiadowała z kwiaciarnią i wyglądała zupełnie jak apteka z przełomu wieków. W środku był tylko bufet i jeden mały stolik przy oknie. Usiedliśmy przy nim, zwracając tym samym uwagę stałych bywalców knajpki, najwyraźniej nie przyzwyczajonych do obecności zagranicznych turystów w swoim gronie. - Powiedz - odezwał się John wlewając ogromną ilość śmietanki do filiżanki z mocną kawą - na czym właściwie ten problem z twoją siostrą? Popatrzyłam na niego. - No tak. Przecież ty nic nie wiesz. Przepraszam. Streściłam mu krótko całą historię. Jego interesująca twarz przybrała zamyślony wyraz. - Niezwykła opowieść - rzekł po chwili. - Naprawdę tak uważasz? - Nagle poczułam, że bardzo chcę wysłuchać jego opinii, bo wiedziałam, że potrafi zdobyć się na obiektywizm i oceni, czy nie zachowuję się zbyt histerycznie. - Nie przesadzam? Może martwię się bez powodu? - Nie powiedziałbym. Gdyby zadzwonił do mnie tu z drugiego końca świata ktoś z rodziny, ktoś, z kim dawno straciłem kontakt, a potem otrzymałbym taką dziwną przesyłkę, po czym włamano by mi się do mieszkania, a na koniec stwierdziłbym, że mój krewny przepadł i wieści, też bym się martwił. - Obawiałam się, że tak powiesz. Adela z pewne wpadła tym razem w jakąś kabałę. - Czy mogę obejrzeć tego szakala? -
Niestety, nie mam go przy sobie. Ale nie martw się. Jest dobrze
schowany. - Mam nadzieję. Musi być wiele wart, prawda?
- Pewnie tak. A poza tym to jest chyba klucz do zagadki. Pomyślałam o
Ahmedzie
Rasheedzie,
o
którym
jak
dotąd
nie
wspominałam, i zaczęłam się zastanawiać, jaki jest jego ewentualny związek z tą sprawą. -
Jestem ci bardzo wdzięczna za wszystko, ale masz wiele spraw do
załatwienia i nie chcę ci zawracać głowy. - Daj spokój. Uwielbiam zagadki. Szczególnie takie, które dotyczą ładnych dziewczyn. Uśmiechnęłam się do niego z ulgą. Ale tak, jak powiedział! Naprawdę udało mu mnie rozbroić. - Najpierw jednak proponuję zwiedzenie Forum. Jeśli jednak w ambasadzie nic nie wiedzą, znowu zaczniesz się martwić. Poza tym chciałbym, żebyś częściej się uśmiechała. Bardzo chciałbym pokazać ci wszystkie uroki Rzymu. Zastanawiałam się chwilę, ale nie potrafiłam mu odmówić. Perspektywa była zbyt kusząca. John Treadwell miał wybitny dar przekonywania, a jednocześnie był czarujący i przystojny. Poza tym Adela nie może być daleko i doszłam do wniosku, że po czterech rozłąki dwie godziny nie mają większego znaczenia. Czekaliśmy do czwartej, aż woda tryśnie z fontanny di Trevi a potem poszliśmy w stronę ambasady. John okazał się niezwykle miłym towarzyszem spacerów. Gdy tak wędrowaliśmy wąskimi, mniej zatłoczonymi uliczkami, cały czas zabawiał mnie niezobowiązującą rozmową. Wyczuł widocznie, że jestem spięta, bo bez przerwy żartował. W popołudniowym słońcu jego potargane przez wiatr włosy przybrały złocistokasztanowy odcień. Im dłużej szliśmy, tym bardziej byłam wdzięczna zakonnicy, która się przesiadła. - Niewykluczone zresztą, że ambasada będzie nam mogła jakoś w tym pomóc, że czeka na ciebie jakaś wiadomość. - Masz rację! Nie przyszło mi to do głowy.
Ambasada amerykańska mieściła się w ogromnym, imponującym budynku przy Via Veneto i dopiero zaczynała się budzić do życia. Zdałam sobie sprawę, że właśnie tutaj kryła się moja największa szansa odnalezienia siostry i gdy z zalanej słońcem ulicy wkroczyliśmy do ciemnego wnętrza, poczułam, że wali mi serce, najpierw musimy znaleźć twoją siostrę. Niestety okazało się, że nie ma tu żadnych wiadomości. - Poza tym, nie zdziwiłbym się wcale, gdyby się okazało, że po naszym powrocie zastaniesz jakieś wieści w hotelu. - Nie mogę pójść z tobą na kolację - powiedziałam, kiedy siedzieliśmy już w starym zielonym autobusie, który właśnie rozpoczął wspinaczkę na Pariolli. Mam nadzieję jednak, że rozumiesz. Jeśli w ogóle mam szansę znaleźć Adelę, powinnam siedzieć w hotelu i czekać, aż da o sobie znać. John kiwnął głową. Choć chciał, żebym poszła z nim do jednej z luksusowych restauracji przy Via Veneto, wiedziałam, że się nie gniewa, a przeciwnie, współczuje mi. Ambasada niewiele nam pomogła, bo nie mieliśmy żadnych poszlak ani nawet fotografii mojej siostry, tak więc nie miałam prawa mieć do nich pretensji. Ambasada zawiodła mnie jeszcze bardziej, bo gdyby Adela rzeczywiście chciała się ze mną skontaktować, skorzystałaby z takiej możliwości, zwłaszcza że miała na to aż trzy dni. - W takim razie zjedzmy kolację w twoim hotelu - prosił. Spojrzałam w jego roześmiane oczy i już nie miałam ochoty odmówić. Po wyjściu z ambasady poczułam się fatalnie i naprawdę potrzebne mi było towarzystwo mężczyzny. - A więc? Kolacja w hotelu? - Kolacja w hotelu - zgodziłam się. John czekał w holu, a ja tymczasem pobiegłam szybko na górę. Usprawiedliwiałam się przed nim na tysiące sposobów, ale prawdziwe powody zachowałam dla siebie; pierwsze, tliły się we mnie resztki nadziei, że Adela przyszła do hotelu i wsunęła mi liścik pod drzwi, a poza tym chciałam
sprawdzić, czy szakal jest na swoim miejscu, po tym, jak przetrząśnięto mi mieszkanie, miałam na tym obsesję. Szakal był dokładnie tam, gdzie go zostawiłam, a do pokoju nikt się nie włamał. Nie znalazłam natomiast żadnych wiadomości od Adeli. Szybko przyczesałam włosy, umalowałam lekko usta i pospiesznie wróciłam do Johna. Na kolację zjedliśmy eskalopki cielęce, wypiliśmy wspaniałą włoską kawę, a potem John namówił mnie na spacer po Pariolli. Szliśmy jasno oświetlonymi chodnikami, mijając kwiaciarki stojące na każdym rogu i całe rodziny, które cieszyły się wspólnie tym pięknym wieczorem. postanowiłam choć przez krótkie chwilę, nie myśleć o siostrze. - Ciekawe, od czego pochodzą te napisy SPQR na wszystkim. - Mam wrażenie, że Senatum Populusque Romamum*, czyli dosłownie oznacza to Senat i Lud Rzymski w dawnych czasach miał naprawdę podniosłe znaczenie. Wraz z nastaniem cesarstwa zaczęto go traktować w sposób symboliczny. Teraz Włochy mają demokrację, toteż sądzę, że prezydent postanowił kontynuować piękną tradycję. Mnie się to podoba. Napisy na słupach sygnalizacyjnych, nawet na workach na śmiecie! - Naprawdę dużo wiesz o Rzymie. - Tak, to fascynujące miejsce. - Jak długo zamierzasz tu zostać? Przeze mnie nie mogłeś do tej pory niczego załatwić. Moja praca wiąże się ściśle z podróżowaniem, krążę w tą i z powrotem między naszym biurem w Nowym Jorku a przedstawicielstwami w Londynie i Rzymie. Mam fundusz reprezentacyjny, więc nikt nie będzie miał pretensji, jeżeli przedłużę swój pobyt o dzień czy dwa. - Jestem ci bardzo wdzięczna. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobiła. Trudno mnie nazwać doświadczoną turystką. Poza tym nigdy nie potrafiłam rozwiązywać zagadek. Prowadzę bardzo zwyczajny, uporządkowany tryb życia. - Jak na sali operacyjnej?
-
Właściwie tak. Czasem tylko jakiś nieoczekiwany wypadek zakłóca
zwyczajny bieg rzeczy. - Tak jak to zrobiła twoja siostra? Roześmiałam się. - Tak, mniej więcej tak samo. - Zatrzymaliśmy się na wzniesieniu, z którego mogliśmy podziwiać położony w dole pięknie oświetlony Rzym. Och! szepnęłam z zachwytem. Jak za dawnych czasów czarna wstęga Tybru dzieląca oświetlone miasto na część wschodnią i zachodnią. Zadrżałam lekko, a John Treadwell objął mnie delikatnie. Patrząc na to miasto, które wyglądało zupełnie jak ze snu, pomyślałam, że chyba zaczynam zakochiwać się w nim, i przyszło mi do głowy pytanie, dlaczego właściwie nigdy dotąd tu nie byłam. Aż do tej pory sądziłam, że prowadzę szczęśliwe życie. Niestety, teraz się okazało, że się myliłam, bo tak naprawdę myślałam właśnie, że było puste i smutne. Dziękowałam opatrzności za jego pomoc za to, że nas ze sobą zetknęła z Johnem w te pierwsze dni na włoskiej ziemi. Byłam przekonana że teraz już mogę sobie dać radę sama, przynajmniej myślałam. - Zimno mi. Możemy wracać? - Oczywiście. Wróciliśmy znowu na rozgrzane jeszcze ulice, wtapiając się w przyjazny tłum. Hotel był jasno oświetlony i miałam wrażenie, że uśmiecha się do mnie na powitanie. Zatrzymałam się w holu, gdzie podziękowałam Johnowi za miły dzień i wysiłek, jaki włożył w odnalezienie siostry. Spojrzał na mnie i zapytał: - Kiedy wreszcie zobaczę twojego tajemniczego wielbiciela? - Jutro ci go przedstawię, dobrze? - Umowa stoi. - Zawahał się i wiedziałam, o czym myślał. Powiedziałam więc szybko:
- Naprawdę jestem bardzo zmęczona. Mam zamiar wziąć gorącą kąpiel i natychmiast pójść spać. - Nie dasz się namówić na strzemiennego? Na przykład na kieliszek benedyktyna albo koniaku? Pokręciłam głową bez przekonania. - Nie, jestem wykończona. Nie byłabym dobrym kompanem do rozmowy. - Wcale nie jestem tego taki pewien - powiedział, dał za wygraną, choć obawiałam się, że będzie nalegał. Położył mi delikatnie ręce na ramionach, pocałował lekko w czoło i szepnął: - Zatelefonuję do ciebie. Dobranoc, Lidio. - Jeszcze raz bardzo dziękuję. Dobranoc. Patrząc, jak wychodzi z hotelu i zatrzymuje na moment, mało nie padłam na Rasheeda, który nagle pojawił się na mej drodze nie wiadomo skąd. Brwi same powędrowały mi do góry i aż się cofnęłam. - Przepraszam panią, panno Harris. Zastanawiałem się, czy udało się pani odnaleźć siostrę. - Ahmed wciąż miał na nosie okulary słoneczne i gazetę. Mógł się łatwo za nimi ukryć. Ponieważ wiedziałam, że nie mieszka w Residence Palace, zaczęłam się zastanawiać, co on tu, u licha, robi. - Czekałem na panią - powiedział, jakby czytał w moich myślach. - Słucham?! - Doszedłem do wniosku, że jeśli nie odnajdzie pani siostry, może będę mógł pani pomóc, bo mówię po włosku i znam nieźle miasto. - Dziękuję - wyjąkałam. - Mam już przewodnika, a poza tym zrobiłam chyba wszystko, co w mojej mocy. Byłam nawet w ambasadzie i na policji. Niestety nie na wiele się to przydało. Postanowiłam się jednak nie denerwować. Adela jest na pewno gdzieś w pobliżu. Może pojechała na wycieczkę do Neapolu albo gdzie indziej. - Czy pytała pani o nią w Muzeum Egipskim w Watykanie? - Co takiego?
Ahmed Rasheed zachował kamienny wyraz twarzy. Nie widziałam jego oczu i na dobrą sprawę w ogóle nie wiedziałam, jak wygląda. - To była tylko taka sugestia. Dobranoc pani. Życzę powodzenia. Gdy się oddalał, gapiłam się na niego z głupią miną tak długo, dopóki w holu nie pojawili się znajomi Japończycy. Odwróciłam się wtedy na pięcie i pobiegłam schodami w górę, przeskakując po dwa stopnie naraz. Zamknęłam się w pokoju od środka na oba zamki i zabezpieczyłam drzwi prowadzące na balkon. Osunęłam się na łóżko i poczułam, że serce dosłownie wyrywa z piersi. Zrozumiałam bowiem, że ze słów Araba wyciągnąć można przerażający wprost wniosek. Ahmed Rasheed wiedział o szakalu. Już nie spałam, kiedy zadzwonił telefon. Omal nie złamałam sobie nogi, gdy biegłam, żeby podnieść słuchawkę. - Adela? - wykrztusiłam prawie bez tchu. - Przykro mi. To tylko ja. - Usłyszałam głos Johna. Obudziłem cię? - Nie. - Zmrużyłam oczy, bo raziło mnie wpadające przez okno słońce. Już jakiś czas jestem na nogach. Czekam. - A długo masz zamiar tak czekać? Bezwiednie wzruszyłam ramionami. - Myślę, że powinniśmy się trochę powłóczyć - mówił dalej John. - Nie zamierzam jeszcze iść do biura i nie zawiadomiłem nikogo, że jestem w mieście. Mogę więc wybrać na wagary. Co ty na to? - Naprawdę nie wiem, John. - Tylko na trochę. Musisz przecież zwiedzić Rzym, nie wiadomo, kiedy znów ci się nadarzy taka okazja. Co zamiar powiedzieć znajomym w Los Angeles? Że cały siedziałaś w hotelu? Daj spokój. Chcę ci pokazać wyjątkowe miejsce. Wpadające do pokoju słońce zapraszało do wyjścia. Zaczęłam się łamać. Tak trudno było się oprzeć Johnowi. Poza tym, przez cały wieczór myślałam o tajemniczych słowach Rasheeda, z których wynikało jedynie, że on wie o
szakalu. Postanowiłam opowiedzieć wszystko Treadwellowi, ale chciałam to zrobić osobiście. - No dobrze - powiedziałam. - Ale tylko na chwilę. Jeśli Adela tu przyjdzie... cóż, tym razem ona będzie musiała mnie zaczekać. - To mi się podoba! Posłuchaj. Muszę coś jeszcze załatwić. Spotkajmy się w mieście. Pamiętasz drogę do Koloseum? Kiedy już tam dojdziesz, przejdź na drugą stronę znajdziesz się dokładnie u stóp wzgórza Oppian. Idź do końca ulicy, spotkamy się przy Domus Aurea. Bo to właśnie Złoty Dom Nerona, chcę ci go pokazać, wejść na górę. - Tylko co będzie, jak się zgubię? - Nie zgubisz się. Nie możesz przeoczyć wzgórza. Jest malownicze, zielone, trochę przypomina park. Domus wskaże ci drogę. Teraz jest dziewiąta, spotkamy się tam za godzinę? Będę czekał na ciebie z biletami. - Dobrze. Do zobaczenia o dziesiątej. W pierwszej chwili chciałam zabrać ze sobą szakala. Przemyślałam to jednak i w ostatniej chwili postanowiłam schować go gdzie indziej. Ten diabeł z kości słoniowej znowu będzie bezpieczny, a wieczorem pokażę go Johnowi. Kiedy wyszłam na dwór i oślepiło mnie słońce, od razu poprawił mi się nastrój. Nie śledzili mnie żadni tajemniczy mężczyźni. Nie zdarzyło się nic niewytłumaczalnego. Wsiadłam do autobusu 52 i dojechałam do Piazza San Silvestro. Stamtąd poszłam dalej na piechotę. Po prawej cały czas miałam Tyber i szłam z przyjemnością w stronę Koloseum i Forum. Oglądałam wystawy, wąchałam kwiatki i na te parę minut zapomniałam, z jakiego powodu przyjechałam do Rzymu, całkowicie ulegając czarowi tego miasta. W Koloseum zobaczyłam charakterystyczne dla tutejszego krajobrazu stada kotów i „kocie mamy", czyli stare Włoszki, z czarnymi szalami na głowach i papierowymi torbami w rękach, które spacerowały po ruinach i karmiły koty makaronem. W chwilach takich jak ta żałowałam, że nie zabrałam ze sobą aparatu.
John miał rację. Znalazłam bez trudności Viale delie Aurea, wiodącą od ulicy otaczającej Koloseum aż do wzgórza. Po przyjemnym spacerze pod drzewami, wśród przeplatanej
rzeźbami zieleni, podeszłam do otwartej na
oścież bramy, za którą zobaczyłam strudzonych turystów i maleńką kasę z biletami, za bramę i usiadłam na marmurowej ławce. Mój zegarek wskazywał dziesiątą pięć, ale Johna jeszcze nie było. Mężczyzna w kantorku palił papierosa i czytał książkę, pięciu turystów spoglądało od czasu do czasu na zegarek i zerkało w stronę innej bramy, która sprawiała wrażenie, jakby została wbudowana we wzgórze. Za bramą była ciemność i wyglądało to tak groźnie, że oczyma wyobraźni zobaczyłam chrześcijan - męczenników, którzy mieli stanąć oko w oko z lwem. Nie dostrzegłam nic, co mogłoby naprowadzić mnie na ślad Złotego Domu ani innych wspaniałości, podobnych do tych, które oglądałam na Wzgórzach Palatyńskich, zamieszkanych niegdyś przez największe osobistości w historii Rzymu: Augusta, Tyberiusza, Livię, Kaligulę, Klaudiusza i Mesalinę. Znowu zerknęłam na ukrytą za kratami pieczarę. A więc to była siedziba Nerona, największego tyrana w dziejach Rzymu i jednej z najbardziej szokujących postaci w historii świata. Szalonego cesarza rzymskiego, okrutnego mordercy, który najprawdopodobniej zgładził świętego Piotra. To był jego dom. Moje rozważania zostały raptownie przerwane przez pewną otyłą damę. Gdy szła, jej uda ocierały się o siebie i wydawały dźwięk przypominający szelest. - Jest pani Angielką? - zapytała kobieta. - Amerykanką - odparłam i zmrużywszy oczy spojrzałam na jej opromienioną słońcem sylwetkę. - Cudownie! Ja też. - Usiadła obok mnie i położyła pulchną dłoń na ramieniu. - Czyż to nie fascynujące i wstrząsające? W pozytywnym sensie, oczywiście. - Ma pani na myśli Domus Aurea?
- Mówiłam o Rzymie, kochanie. Przyjechała pani prosto z Ameryki, ale my, to znaczy moja mama i ja mamy wycieczkę przez cały rok i nic nie mogło odwieść nas od tego pomysłu. Była już pani kiedyś u Nerona? Ja byłam już drugi raz. Zupełnie niesamowite! Przeżyje pani szok, szczególnie jeżeli widziała już pani te ruiny na wzgórzach Palatyńskich. Jest zupełnie inaczej. Tak tajemniczo, zupełnie jak w Czarnej Dziurze w Kalkucie. Można by pomyśleć, że mieszkają tu duchy. Aż skóra cierpnie. Spojrzałam znów na metalowe kraty i rozciągającą się za nimi ciemność prowadzącą w głąb wzgórza. Trudno się było domyślić, co się w niej kryje. Ja sądziłam, że być może jest to krypta. - Oczywiście, za czasów Nerona Złoty Dom stał na otwartej przestrzeni. Pogrzebał go czas. Wewnątrz znajduje się najbardziej fascynujący labirynt, jaki uda się pani kiedykolwiek zobaczyć. Zachowało się tam parę fresków i mozaikowa podłoga, ale w środku jest naprawdę strasznie i groźnie. To moje ulubione miejsce w całym Rzymie. Uśmiechnęłam się uprzejmie do kobiety z jaskrawo umalowanymi na czerwono ustami, która tak lubiła zjawiska nadprzyrodzone. Była wyraźnie podekscytowana, czego zupełnie nie mogłam powiedzieć o sobie. Cokolwiek by się kryło za tą liczącą dwa tysiące lat żelazną bramą, należało do zupełnie innej, tajemniczej rzeczywistości. - Neron wciąż tam mieszka - paplała Amerykanka. - Są nawet tacy, którzy widzieli jego ducha. - To rzeczywiście bardzo podniecające. - Rozejrzałam się w poszukiwaniu Johna. Dochodziła dziesiąta dwadzieścia. - Proszę posłuchać. - Przyłożyła pulchną dłoń do ucha. Turyści wracają. Wodząc wzrokiem za przytłumionymi odgłosami rozmów, usiłowałam wypatrzyć coś za kratami. Dostrzegłam kształt iskierki, a potem jasna plamka coraz bardziej się powiększała, aż w końcu okazało się, że to świeci latarka, którą trzymał w ręku przewodnik grupy wychodzącej właśnie na światło
dzienne. Brama zamknęła się z piskiem, a turyści kolejno wychodzili na dziękując Włochowi w różnych językach. Kiedy tak szli z powagą, usiłowałam dopatrzyć się w ich twarzach jakichś przeżyć. Ale te twarze były zupełnie martwe, nieruchome, wszyscy milczeli. Nie mogłam w żaden sposób odczytać ich uczuć. Wtedy właśnie poczułam, że jestem strasznie ciekawa, co tak naprawdę tu pozostało po okrutnym Neronie. - Czy czeka pani na swoją grupę? - Nie, jestem sama. - My też. W tym roku jest mniej wycieczek zbiorowych. Idziemy? zapytała moja nowa znajoma. - Nie wiem... ja... Zobaczyłam, że wokół okrągłego, małego przewodnika zaczynają zbierać się ludzie. - O której wchodzi następna grupa? - Za godzinę. Wstałam i jeszcze raz się rozejrzałam. Johna nigdzie było. - To chodźmy teraz. Pobiegłam do kasy i szybko kupiłam bilet za sto lirów. Podeszłam do turystów zebranych wokół małego Włocha, który właśnie liczył swoje stadko. Krzyknął coś do kasy i zapisał na kartce cyfrę sześć. Potem zwrócił się do nas: -
Wszystkie mówią po angielsku. To dobre. Giovanni angielski znać
najlepiej. I wszystkie mówić ten sam język. Czasem razem mam Niemcy, Grecy i Frances. Dziś dla Giovanni praca łatwa. Idziemy, tak? Wszystki koło papy. Otworzył bramę i cała nasza szóstka wkroczyła do zimnego tunelu. - W domu Nerona łatwo się gubić. Wszystkie z Giovanni. Nigdzie nie odchodzić. Szliśmy blisko siebie po nierównym podłożu, coraz bardziej w głąb tunelu za światłem latarki Giovanniego. Było coraz ciemniej. Cały czas wytężałam wzrok, żeby cokolwiek zobaczyć, tak że rozbolały mnie oczy. Pierwszy raz w życiu zdałam sobie sprawę, jak to jest być ślepym, i ta myśl mnie przeraziła. Światło latarki pokazywało palec wskazujący. Musieliśmy się go trzymać.
Kiedy zrobiliśmy pierwszy postój, wszyscy zaczęliśmy się rozglądać, wybałuszając oczy w ciemnościach. Dojrzeliśmy sieć korytarzy prowadzących dalej z pomieszczenia, wiele korytarzy minęliśmy. Giovanni mówił niemal z zachwytem o wszystkich zbrodniach i okrucieństwach Nerona. Zrozumiałam, dlaczego liczył nas tak dokładnie przed wejściem do tunelu i zabronił gdziekolwiek się oddalać. Całkowicie pogrążony w ciemnościach labirynt, czy projektowany przez szaleńca pałac Nerona, mógł się stać łatwą pułapką dla niewinnego turysty. Wlekliśmy się od jednego pomieszczenia do drugiego, słuchając w skupieniu Giovanniego, który opowiadał legendy związane z tym tajemniczym zabytkiem, a ja żałowałam poniewczasie, że nie zaczekałam na Johna. Minęło jakieś dziesięć minut, od kiedy znaleźliśmy się w chłodnych wąskich korytarzach labiryntu, gdy to się stało. Giovanni kończył właśnie jakieś opowieści o duchu Nerona, a ja zatrzymałam się na chwilę, żeby po raz ostatni popatrzeć na fresk, który miałam dosłownie przed nosem. Już w następnej chwili poczułam uderzenie w głowę, tępy ból i pogrążyłam się w ciemnościach, jeszcze większych niż te, które panowały w Złotym Domu Nerona.
Rozdział szósty Kiedy się obudziłam, dziwnie dzwoniło mi w uszach, a w ustach czułam cierpki smak. Zatrzepotałam powiekami i w pierwszej chwili zobaczyłam tylko kolorowe obrazy o różnych kształtach, z których żaden nie wydawał znajomy. Świadomość wracała jednak powoli i otaczająca mnie rzeczywistość zaczęła stopniowo tworzyć pewien obraz. Dochodziły mnie jakieś dźwięki i po chwili odkryłam, że słyszę młodą kobietę, która mówi coś piskliwym głosem. Zrozumiałam też, że barwy i zapachy docierają z jakiegoś pokoju, ale nie wiedziałam, co to za pomieszczenie. Dziwny smak w ustach kojarzył mi się z lekarstwem. Gdy
dosz.łam do tego wniosku, musiałam mieć dziwną minę, bo tuż obok mężczyzna powiedział: - Już się obudziła. Lidio? Lidio? Czy mnie słyszysz? Wpatrywałam się ze zdziwieniem w Johna Treadwella. Cóż on mógł mieć, do licha, wspólnego z tą inscenizacją? - Oczywiście, że cię słyszę. - Grzeczna dziewczynka. Mówisz już zupełnie normalnie. Znów usłyszałam wysoki, melodyjny głos, a pielęgniarka pochyliła się nade mną troskliwie. - Czuję się świetnie - jęknęłam, ale to nie była prawda. Gdzieś z tyłu głowy czułam zupełnie surrealistyczny kształt. Kiedy tylko namacałam palcami to miejsce, odkryłam, że jest tam ogromny guz. Byłam słaba i wycieńczona, w dodatku miałam mdłości. Rozpoznałam bez żadnych trudności typowe objawy szoku. - Strasznie pechowo upadłaś. Pośliznęłaś się w Złotym Domu Nerona. Uderzyłaś się nieźle w głowę. Byłam kompletnie rozbita. Pulsowało mi w czaszce, czułam się tak, jakbym uległa wypadkowi samochodowemu. Głowę miałam jak indycze jajo. Dobrze, że odzyskałam przytomność. - Przykro mi, że się spóźniłem. Nie dopuściłbym do tego. Machnęłam ręką. - To nie twoja wina. Za bardzo mi się spieszyło na spotkanie z duchem Nerona. I, jak widać, doczekałam się. Chciałam się podnieść, ale John był szybszy. Położył mi ręce na ramionach i stanowczym gestem zmusił do położenia się. I tak nie zdołałam jeszcze oderwać obolałej głowy od poduszki. - Był u ciebie lekarz, niedługo przyjdzie jeszcze raz. Odpoczywaj, Lidio. - Lekarz?
Teraz przyjrzałam się lepiej pomieszczeniu, w którym się znalazłam, i odkryłam, że leżę na małej kozetce stojącej najprawdopodobniej w izbie przyjęć. John Treadwell i włoska pielęgniarka z wąsikiem dotrzymywali mi towarzystwa. Żółte ściany były mocno odrapane, a meble zjedzone przez korniki. Na blacie przy umywalce stały przybory typowe dla gabinetu lekarskiego. Na jednej ze ścian wisiał wyblakły obrazek trudnej - przynajmniej dla mnie - do zidentyfikowania ruiny, którą obsiadły koty. W powietrzu unosił się typowy szpitalny zapach. Był to nieco inny szpital niż ten w Santa Monica, ale wiedziałam, że dobre i to. Kiedy wrócił lekarz, okazało się, że mówi wspaniałą angielszczyzną, a ponadto zna się świetnie na leczeniu rozbitych czaszek. Jedno i drugie przyjęłam z prawdziwą ulgą. Rozmawialiśmy na temat stanu mojego zdrowia jak dwoje profesjonalistów, ponieważ zdradziłam mu, czym się zajmuję, a później pan doktor przebadał mnie pod względem neurologicznym. Do tej pory nic nie wskazywało na wstrząśnienie mózgu. Choć czułam się tak, jakby moja głowa miała za chwilę rozpaść się na kawałki, na razie nie groził mi wstrząs ani krwotok. Dziękowałam Bogu i za to. Doktor chciał jeszcze robić jakieś badania, ale zaprotestowałam ostro i wyjaśniłam, że wiem, jakie objawy mogą okazać się groźne. Obiecałam, że gdyby mój stan się pogorszył, natychmiast wrócę do szpitala. Uspokoiłam go tym
zapewnieniem. Poprosił mnie tylko, żebym napisała oświadczenie, w
którym zwalniam rząd włoski od jakiejkolwiek odpowiedzialności za moje zdrowie i wychodzę ze szpitala na własną prośbę. John nie tylko miał ochotę podjąć się opieki nade mną i popierał usilnie doktora, który chciał, żebym pozostała w szpitalu. Zwyciężyła jednak moja silna wola. Choć fizycznie czułam się fatalnie, nie odebrało mi to zdolności logicznego rozumowania, które poprawiało się z minuty na minutę.
Gdy położono przede mną formularze do podpisania, w myślach utworzył mi się już nowy, przerażający obraz. Ktoś w domu Nerona rozmyślnie uderzył mnie w głowę. Szybko podjęłam decyzję. Z trudnością włożyłam buty i oparłam się ciężko o ramię Johna. Moje doświadczenie zawodowe podpowiadało mi, że obrażenia tego typu bywały niebezpieczne i że najmądrzej by było pozostać na obserwacji. Jednakże mieszanina strachu i gniewu sprawiła, że poczułam irracjonalną chęć, żeby wrócić do hotelu i przemyśleć ostatnie wydarzenia. A więc to wcale nie był wypadek. Ktoś załatwił mnie na dobre, nie wiedziałam tylko, z jakiego powodu, chciałam się dowiedzieć, kto to zrobił, a przede wszystkim - dlaczego. Kiedy jechaliśmy już zabytkowym mostem, oddali coraz bardziej od wyspy Tiberina, na której znajdował się szpital, opowiedziałam Johnowi o swoich przemyśleniach. Tak jak się spodziewałam, nie bardzo mi wierzył. - Nie chcę powiedzieć, że poniosła cię fantazja, naprawdę nie mogę się zgodzić z twoją teorią. Aurea to naprawdę dziwne miejsce i rozpala wyobraźnię. Wędrowałaś po ciemnych korytarzach, wysłuchując opowieści o szaleństwie Nerona, kiedy tak wędrowałaś, mogłaś... Przerwałam mu. - Musisz mi uwierzyć. Słuchaj, stałam spokojnie razem z innymi i myślałam tak samo trzeźwo jak zawsze, a po chwili leżałam już na ziemi z guzem, którego bez wątpienia ktoś musiał mi nabić. - Dobrze, powiedz mi w takim razie, kto to zrobił i dlaczego, Lidio? - Nie wiem. - Myślałam o Ahmedzie Rasheedzie. Postawiłam jednak, że nie powiem o nim Johnowi. W każdym razie jeszcze nie teraz. - Mojej siostrze udało się jednak narobić mi kłopotów i wcale mi się to nie podoba. Nie zamierzam uciekać ani chować głowy w piasek. Może się mylę, ale jestem przekonana, że to, co mnie spotkało w Złotym Domu, to nie był wypadek.
Przycisnęłam policzek do szyby i patrzyłam na migający za oknem różowy Rzym. Dzwoniło mi w uszach, a jednak usłyszałam wyraźnie, jak doktor Kellerman mówi do mnie łagodnie: „A kto tak pięknie pozwija mi nici jak ty? Och Lidio". Powinnam była posłuchać wtedy jego rady i poprosić o pomoc. Sama jego obecność podziałałaby na mnie kojąco, a nawet uwierzyłabym, że nic się złego nie stało. Ale Kellerman był dziesięć tysięcy mil stąd i żył w innym świecie. Pracował sobie spokojnie na chłodnej sali operacyjnej w Santa Monica, a ja tułałam się po Rzymie z rozbitą głową. - Lidio? - Przepraszam. Nie słyszałam ani słowa, widocznie się zamyśliłam. - Mówiłem, że zostaniesz w swoim pokoju. Połóż się. Obrażenia głowy bywają groźne w skutkach. - Jestem pielęgniarką. Zapomniałeś? Jeśli tak się stanie, powrócę do szpitala. Ale do tego czasu mam kilka spraw do załatwienia. - Tylko nie rób głupstw, bardzo cię proszę. Roześmiałam się. - Zupełnie mnie nie znasz. Ja nigdy w życiu nie zrobiłam głupstwa. - Trudno mi w to uwierzyć, bo z tego, co mi mówiłaś w ciągu tych ostatnich paru dni ani razu nie zachowałaś się rozsądnie. Popatrzyłam na niego ze zdziwieniem. Miał rację. W Residence Pałace zapytałam jak zwykle o wiadomość od Adeli i oczywiście nic dla mnie nie było. W holu, zaczęłam się żegnać z Johnem. - Nie powinienem zostawiać cię samej, Lidio. - Dam sobie radę. - W głowie huczało mi tak, że wszyscy naokoło mogli to usłyszeć. - Wiem, jak o siebie zadbać. Muszę napisać list do przyjaciela... Ściszyłam głos, bo znowu wyobraziłam sobie doktora Kellermana A może po prostu do niego zadzwonię. Potem spróbuję się trochę przespać.
- Wrócę tu o ósmej i zjemy razem kolację, dobrze? - Wróć, jeśli możesz, ale nie jestem pewna, czy będę jadła. Kiedy się odwróciłam, żeby odejść, John położył mi rękę na ramieniu i powiedział cicho: - Ty chyba wiesz, o co chodzi w tej historii z Adelą i szakalem, ale nie chcesz mi nic powiedzieć, bo mi nie wierzysz. Zaskoczył mnie. - Po pierwsze, nie tylko nie wiem, o co w tym w chodzi, ale nawet nie mam bladego pojęcia. Po drugie ufam ci, bo w przeciwnym wypadku nie powiedziałabym aż tyle. A po trzecie, jeśli zatrzymuję swoje domysły dla siebie, to tylko dlatego, że nie chcę cię jeszcze bardziej angażować w ten absurdalny melodramat, bo i tkwisz w nim po uszy. Chcę być w stosunku do ciebie w porządku. - Jeśli tak, to pozwól mi sobie pomóc. Wydaje mi się, że może masz rację. Jeśli rzeczywiście ktoś chce cię skrzywdzić, potrzebujesz ochrony. - Jeśli rzeczywiście tak jest, tutaj jestem bezpieczna. Doceniam twoją troskę, ale chcę być przez chwilę sama. Zażyję dwie aspiryny, muszę się położyć. Gdy będę już w stanie logicznie myśleć, powiem ci, co o tym wszystkim sądzę. Teraz jednak - westchnęłam ciężko - czuję się jak wrak. John kręcił głową, położył mi ręce na ramionach i zajrzał w oczy. Przez krótką chwilę zapragnęłam, żeby zamiast niego stał przede mną doktor Kellerman, potem uśmiechnęłam się do Johna z wdzięcznością i pozwoliłam, żeby pocałował mnie na pożegnanie. Niechętnie szłam do pokoju. Nie bałam się, że ktoś znowu mnie zaatakuje, ale jakiś wewnętrzny instynkt ostrzegał mnie przed tym, co tam zastanę. Niestety nie bez powodu. To, co podpowiadała mi intuicja, już się stało. Dowody były widoczne gołym okiem i miałam ochotę się rozpłakać. Ktoś buszował w moim pokoju.
Nie była to tak delikatna robota jak włamanie do mojego mieszkania w Malibu, więc nie miałam żadnych wątpliwości, że ktoś tu był. Nie domknięte szuflady. Otwarta szafa. Przewrócona walizka. Poprzewracana w pośpiechu pościel. Stałam nieruchomo w drzwiach, huczało mi w głowie i poczułam się zupełnie bezradna. Jeden z pięciu turystów, który zwiedzał wraz ze mną siedzibę Nerona, pozbawił mnie przytomności, żeby jego wspólnik mógł spokojnie
szukać
szakala.
Za
tym
wnioskiem
szedł
następny,
oni
prawdopodobnie nie cofną się przed niczym, by zdobyć figurkę. Podeszłam do kotar zasłaniających balkon i położyłam ręce w miejscu, w którym się ze sobą stykały, tak, jakbym miała zamiar je rozsunąć. Dotknęłam palcem obrzeżenia kotary. Wyczułam twarde wybrzuszenie, które świadczyło, że szakal jest bezpieczny i że mój pomysł, by ukryć go w zasłonie, okazał się trafny. Cieszyłam się, że zdecydowałam się zmienić mu kryjówkę. Szakal mój. Przynajmniej na razie. Oznaczało to jednak, że nadal grozi mi niebezpieczeństwo. Rozsunęłam kotarę i popatrzyłam przez szklane na dom naprzeciwko. A więc tak. Mogłam albo dać spokój z szakalem i wrócić bez szwanku do spokojnego życia w Ameryce i do doktora Kellermana, albo trzymać uparcie tego zwierzaka, dopóki ja i moja siostra nie zostaniemy zamordowane z jego powodu. Nie był to szczególnie trudny wybór. - Jak się pani czuje, panno Harris? Wstrzymałam oddech i odwróciłam się. W otwartych drzwiach mojego pokoju stał Ahmed Rasheed. - Dlaczego pan o to pyta? - Położyłam rękę na piersi, jakbym chciała uspokoić bijące zbyt mocno serce. - Słyszałem, jak ktoś ze szpitala na wyspie Tiberina zadzwonił do hotelu. Zapytałem później o stan pani zdrowia i powiedziano mi o wypadku. Złoty Dom
to niebezpieczne miejsce dla niedoświadczonych turystów. Nierówne posadzki, niskie sufity... - Tak, to było nieostrożne z mojej strony. Patrzyliśmy tak na siebie przez pokój i wtedy pierwszy raz zobaczyłam jego twarz, bo zdjął okulary i oczy. Miał ogromne białka i czarne gęste rzęsy, trudno było wytrzymać jego spojrzenie. Patrzył, jakby chciał przejrzeć człowieka na wylot. Przesunęłam dłonią po czole i odkryłam, że miałam wrażenie, że tył głowy oderwie mi się reszty czaszki, a bolesne pulsowanie powodowało niepokojące mdłości. Trzymałam jednak fason i popatrzyłam mu prosto w oczy. - Czy udało się pani znaleźć siostrę? Miałam ochotę powiedzieć: „Przecież pan wie, że nie znalazłam". W końcu jednak ograniczyłam się do „nie". - Bardzo mi przykro. Obawiam się, że nad pani pobytem tutaj zawisło jakieś fatum. Chciałbym pani jakoś to wynagrodzić. - Może pan to zrobić, jeśli pan stąd wyjdzie - odparłam - Niezbyt dobrze się czuję. Niegrzecznie podeszłam do drzwi i położyłam rękę na klamce. Pomyślałam sobie sprawę, że ulegam opóźnionym skutkom szoku. Zdawać by się mogło, że postanowiłam pozbyć się tego człowieka za wszelką cenę. - Bardzo źle pani wygląda. - Jego głos przebił się jakoś przez szum w mojej głowie. - Jest pani bardzo blada, panno Harris. - Panno Harris? - Wyciągnął śniadą dłoń i dotknął mojego ramienia. - Czy pani mnie słyszy? - Zaraz mi to przejdzie - zaczęłam mówić i poczułam, że uginają się pode mną kolana. Już myślałam, że upadnę, ale wtedy dwie silne ręce pochwyciły mnie w talii i jakimś cudem uniosłam się w powietrze. Pokój wirował wokół mnie i
czułam, że te same ręce kładą mnie na łóżku, unoszą mi stopy w górę i przykrywają kołdrą. Zasłabłam tylko na krótko, i już za chwilę patrzyłam znowu prosto w fantastyczne oczy Ahmeda Rasheeda. - Przepraszam - powiedziałam, chcąc nie chcąc, wdzięczna za to, że mi pomógł. - Wiem, co się wydarzyło w Złotym Domu, panno Harris, I sądzę, że powinna pani była zostać w szpitalu. Zresztą jako pielęgniarka doskonale pani sobie zdaje z tego sprawę. Usiłowałam unieść głowę, ale nie mogłam. Mdłości przeszły, ale pulsowanie nie minęło. - Co pan ma na myśli, mówiąc o wydarzeniach w Złotym Domu? I skąd pan wie, że jestem pielęgniarką? Przepraszającym gestem rozłożył ręce. - W ogóle wiem dużo o pani i o pani siostrze, a także znam powody, dla których jej pani szuka. - Co takiego? - Wiem też o szakalu. Upewniwszy się, czy jest mi wystarczająco wygodnie, Rasheed zatelefonował do recepcji i już po chwili w progu stanęła pokojówka. Przyniosła tacę z herbatą i bułeczkami oraz dodatkowy koc. Rasheed kazał jej przychodzić do mnie co godzinę, informować kierownictwo hotelu o stanie mojego zdrowia. Miałam wrażenie, że świetnie mówi po włosku. Pokojówka zapewniła mnie serdecznie, że będzie się mną troskliwie opiekować. Paplała jak karabin maszynowy. -
Oni są bardzo życzliwi - powiedział Rasheed, kiedy sobie poszła.
Siedział na krześle przy łóżku i uważnie mnie obserwował. - To samo mogę powiedzieć o panu, ale proszę się nie trudzić. Tylko zabieram panu czas.
- Tak pani sądzi? Nie odpowiedziałam. Wypiłam herbatę, która była zimna, a cztery aspiryny ukoiły trochę ból głowy. Musiałam jednak natychmiast czegoś dowiedzieć. - Kim pan właściwie jest, panie Rasheed? Po raz pierwszy zobaczyłam, jak się uśmiecha, miał naprawdę ujmujący uśmiech. - Przecież pani wie. Ahmed Rasheed, do usług. To proste. - To bynajmniej nie jest proste. Czy pan wie, gdzie moja siostra? - Niestety, nie. - Wspominał pan coś na temat jakiegoś szakala, czy tak mi się tylko wydawało? Znów się uśmiechnął i ten uśmiech starł z jego ust tajemniczy wyraz. Musiałam niechętnie przyznać, że jest naprawdę interesującym mężczyzną. - Cieszę się, że zachowuje pani ostrożność, panno Harris. Mam na myśli szakala z kości słoniowej, którego przysłała pani siostra. Jestem pewien, że zabrała go pani ze sobą do Rzymu. Przygryzłam dolną wargę. - Nie mam pojęcia, o czym pan mówi. - Oczywiście, że nie. - Wstał i przybrał nonszalancką pozę. - Proszę posłuchać. To nie ja uderzyłem panią, nie przeszukałem również pani pokoju. Wcale się nie spodziewam, że mi pani uwierzy. Zresztą gdyby mi pani uwierzyła, świadczyłoby to, że jest pani głupia. A ja daję głowę, naprawdę bardzo chciałbym wiedzieć. Proszę teraz nic nie mówić. Porozmawiamy później. - Nie, bo nie mamy o czym. Poza tym w Rzymie jest mój przyjaciel i mogę w każdej chwili liczyć na jego pomoc. - Oczywiście. Mam nadzieję, że wkrótce poczuje się pani lepiej. Do widzenia.
Czekałam, aż umilkną jego kroki, po czym ostrożnie podeszłam na palcach do drzwi i je zamknęłam. Ostatnie przeżycia zaczęły dawać się we znaki i stać mnie było jedynie na to, żeby dowlec się do łóżka i paść na nie bezwładnie. Miałam zamęt w głowie i w sercu. Wydawało mi się, że mój spokojny dom na Malibu i moi nieliczni przyjaciele są tak daleko, jakby znajdowali się na Marsie. I byli równie łatwo dostępni. Adela wplątała się w jakąś niebezpieczną historię, a ponieważ zawsze kochała tajemnice, bez chwili zastanowienia wciągnęła w to wszystko mnie. Zupełnie nieoczekiwanie weszłam w posiadanie przedmiotu, którego wartości nie znałam, przedmiotu, którego szukało teraz wiele osób, przez co moje życie było zagrożone. Z tą myślą zasnęłam i spałam jak zabita przez parę godzin. Obudziło mnie pukanie. Potykając się o rozciągnięte na podłodze ubranie, przyłożyłam ucho do drzwi i zapytałam: - Kto tam? Usłyszałam w odpowiedzi usłyszałam głos pokojówki. - I siminna. Una lettera. Po krótkiej walce z zamkiem uchyliłam drzwi. Podała mi kopertę i zapytała, jak się czuję. - Dobrze, naprawdę dobrze. Dziękuję bardzo. Zamknęłam drzwi i oparłam się o nie z westchnieniem, patrząc jak przez mgłę na list. Jeszcze nie byłam obudzona, znowu zaczynała mnie boleć głowa i nie czułam się na siłach czytać tej nieoczekiwanej korespondencji. Na prawie przezroczystej kopercie lotniczej widniało kilka krzywo poprzyklejanych kolorowych znaczków oraz nazwisko i adres hotelu skreślone znajomym charakterem pisma. Wciąż jeszcze trochę zaspana, otworzyłam niezwłocznie kopertę i wyjęłam z niej kartkę cienkiego papieru z nagłówkiem w dwóch językach: angielskim i arabskim. Papeteria pochodziła z hotelu Shepheard's. List został nabazgrolony w pośpiechu tym samym charakterem pisma. A brzmiał tak:
Liddie, musisz natychmiast przyjechać do mnie. Jestem w tym hotelu. Wszystko ci wytłumaczę na miejscu. Nie zwlekaj.
Rozdział siódmy Kilka godzin po otrzymaniu listu Adeli wsiadałam do samolotu Alitalii pełna obaw i najgorszych przeczuć. Pocieszało mnie jedynie to, że wiedziałam przynajmniej, gdzie jest moja siostra, a wkrótce ona we własnej osobie miała mi wszystko wyjaśnić. Dlatego właśnie nie zatelefonowałam do doktora Kellermana z Rzymu; odłożyłam to do chwili, kiedy wreszcie spotkam się z Adelą i będę mu mogła powiedzieć, kiedy wracam. W mojej biednej potłuczonej głowie czaiła się jednak obawa, że Adela znowu mi się jakoś wymknie, a perspektywa samotnego pobytu w Egipcie wydawała mi się znacznie bardziej przerażająca niż rzymska przygoda. Kiedy właśnie byłam na dobrej drodze, żeby ujrzeć dno trzeciej szklanki burbona z wodą sodową, pokrótce przeanalizowałam sytuację. Byłam pewna, że Ahmed Rasheed nie wie o moim odlocie, i to było pocieszające. Cieszyłam się, że udało mi się uwolnić od człowieka, który samym swoim widokiem doprowadzał mnie do szału. Jeszcze bardziej pokrzepiający był fakt, że kiedy John Treadwell przeczytał list Adeli, zaproponował, że pojedzie ze mną do Egiptu. Powziął już taką decyzję i nie można mu perswadować tego pomysłu, bo uważał, że jest tak samo jak ja zaangażowany w całą tę tajemniczą historię. Uczucia do mnie są ważniejsze niż jakiekolwiek inne względy. Te zapewnienia o sympatii nie pozostały bez odzewu. Wzruszyło mnie to, bo żaden mężczyzna nie okazywał mi dotąd uczuć. Nie mogłam jeszcze wtedy wiedzieć, czy go kocham, bo okoliczności nie pozwalały mi myśleć o niczym innym jak tylko o Adeli i jej przeklętym szakalu.
Wiedziałam jednak, że gdybym go poznała w innych warunkach, na pewno z łatwością bym się zakochała. W tej sytuacji obecność Johna przy mnie podczas lotu nad Morzem Śródziemnym bardzo mnie uspakajała. Mogłam łatwiej pozbierać myśli, przeliczyć fundusze, zrobić jakieś plany na wypadek, gdyby Adeli nie było. - Może ona chce, żebyś ją goniła po całym świecie - zasugerował John. Skinęłam głową i zobaczyłam swoje odbicie na tle czarnego nieba za oknem. Mieliśmy lądować w Egipcie o trzeciej nad ranem. - Nie powinieneś tak zaniedbywać przeze mnie pracy, John. Wziął mnie za rękę i powiedział uspokajająco: - Już o tym mówiliśmy. Zostanę z tobą, dopóki nie znajdziesz siostry. Nigdy nie byłem w Egipcie, ale myślę, że młoda kobieta nie powinna jechać tam sama. Zawsze mi się wydawało, że w Kairze aż roi się od złoczyńców. Znowu przytaknęłam i pomyślałam o Ahmedzie Rasheedzie. Jednak znowu nie powiedziałam o nim Johnowi. Rasheed został w Rzymie i udało mi się uciec przed irytującym towarzystwem. Po co miałabym jeszcze bardziej komplikować sytuację? Lotnisko międzynarodowe w Kairze, położone kilkanaście kilometrów od miasta, musiało się obudzić specjalnie na nasz przylot bo ja i John byliśmy jedynymi pasażerami podróżującymi tym samolotem. Opiekował się nami cały tłum Arabów, a wszyscy byli mili i życzliwi. Kazano nam najpierw przejść przez kontrolę celną, potem wziąć kwestionariusz wizowy, a następnie udać się do banku, żeby wymienić pieniądze, wreszcie zgłosić się do punktu lekarskiego. Kiedy zamieniliśmy już pieniądze na egipskie funty i otrzymaliśmy wizy, powitał nas tłum roześmianych ludzi. Mogliśmy poruszać się po lotnisku i po wielu wypowiedzianych po arabsku lub łamaną angielszczyzną słowach, wyszliśmy ostrożnie po wyczyszczonych posadzkach i bez kłopotów złapaliśmy taksówkę.
Arab wziął nasze walizki i wsadził nas z namaszczeniem do maleńkiego samochodu udekorowanego wewnątrz obrazkami z papieru i kolorowymi paciorkami. John powiedział: - „Hotel Shepheard's, proszę", - i ruszyliśmy jakoś do miasta. Choć o tej godzinie na drogach było prawie pusto, jazda była tak samo przerażająca, jakbyśmy pędzili sto kilometrów na godzinę na Harbor Freeway. Kierowca okazał się szaleńcem; zastanawiałam się, czy przypadkiem wszyscy tutaj tak nie jeżdżą. Przypomniałam sobie niesamowity ruch w Rzymie i pomyślałam, że w Kairze trzeba uważać jeszcze bardziej. Było bardzo ciemno, więc przez okno taksówki niewiele widziałam, ale zdawałam sobie sprawę, że z płaskiej pustyni wjeżdżamy na przedmieścia Kairu, a potem zmierzamy wąskimi uliczkami do centrum. Objechaliśmy wokół duży plac, nie najlepiej oświetlony pomarańczowymi latarniami gdy minęliśmy ogromny strzelisty budynek, kierowca taksówki poinformował nas, że to Hilton, jakby chciał nam imponować. Dwie przecznice dalej zatrzymaliśmy się przed hotelem Shepheard's. Byłam bardzo zmęczona, wyskoczyłam z taksówki, ruszyłam schodami do wejścia, pchnęłam ciężkie szklane drzwi i poszłam prosto do recepcji. Zaspany urzędnik był wyraźnie przerażony naszym przybyciem. Najpierw powiedział coś po arabsku, wreszcie wydusił: „Witam w Kairze". Obdarzył mnie swoim najpiękniejszym uśmiechem. Też spróbowałam wykrzesać z siebie pogodny nastrój, zapytałam bez tchu: - Czy mógłby mi pan podać numer pokoju Adeli Harris? ... Harris. - Oczywiście, proszę pani. - Otworzył wielką ostatniej stronie i przesuwał po niej palcem. - Proszę powtórzyć to nazwisko. - Harris. H-a-r-r-i-s. Adela Harris.
Widziałam, jak jego brązowy palec sunie do końca strony, po czym przenosi się w górę i znowu wędruje. Zobaczyłam również, że Arab marszczy brwi i przestaje się uśmiechać. Jego następne słowa poraziły mnie. - Przykro mi, proszę pani, ale nikt o tym nazwisku nie mieszka w naszym hotelu. - Ale... - Wiedziałam, że śnię i za chwilę się obudzę. Przecież ona tu jest. Napisała do mnie, że tu mieszka. Proszę spojrzeć. - Wyrwałam list z torebki i pomachałam nim oskarżycielsko przed nosem recepcjonisty. – Widzi pan? To papeteria z tego hotelu. -
Tak. - Przyjrzał się uważnie kopercie. - Ale w miejscu gdzie jest
nazwisko, ta pani nie podała numeru pokoju. - Wskazywał adres zwrotny. - Czy to możliwe, że się wyprowadziła? - Zaraz sprawdzę. Wydawało mi się, że minęły już całe lata, a ja nadal stałam opierając się o przestronne biurko, na którym było pełno pocztówek z piramidami i sfinksami. Gdzieś za mną tykał zegar; słyszałam cichy odgłos kroków na wypolerowanej posadzce. Nie wiem, w którym momencie dołączył John, ale gdy tak stałam tam pełna niepokoju, wpatrując się w księgę hotelową, poczułam jego rękę na swoim ramieniu. Kiedy recepcjonista powiedział smutno: „Nie było panny Harris w naszym hotelu", myślałam, że się rozpłaczę. - Ależ ona na pewno tu jest, rozumie pan? - Lidio - odezwał się cicho John. - Na razie poprosimy o pokój. Pomyślimy o tym wszystkim rano. - Może w Kairze jest drugi hotel Shepheard's? - Nie, proszę pani - odparł recepcjonista, składając papier. Oddał mi z powrotem list Adeli. - Bardzo mi przykro. - Ale dlaczego ona pani powiedziała, że tu mieszka, a nie mieszka? Trudno mi to zrozumieć. - A może ona tu jest? - krzyknęłam.
Hol zawirował, powróciło pulsowanie w głowie. Ból stawał nie do zniesienia. John załatwiał pokój. Byłam mu wdzięczna za to, że kontroluje sytuację, ale tak naprawdę nic mnie to nie obchodziło. Adela znowu zaprowadziła mnie w ślepą uliczkę. Boy hotelowy zaprowadził nas do mojego pokoju na ósmym piętrze i sprawdzał wyniesioną ze szkoły znajomość angielskiego, proponując nam cały wachlarz rozrywek, które mogłyby ulżyć mojemu zmartwieniu. Ale ja chciałam zostać sama. Dwanaście godzin wcześniej zostałam brutalnie zaatakowana w Domus Aurea i nie odzyskałam w pełni sił. Poza tym uświadomiłam sobie, że nie uda mi się tu odpocząć. Przynajmniej na razie. John był bardzo troskliwy. W drodze do pokoju przytulił mnie delikatnie, obejmując tak, że mogłam się o niego oprzeć całym ciężarem ciała. Szybko zwolnił boya i dopilnował, żebym ułożyła się wygodnie na jednym z bliźniaczych łóżek, po czym zdjął mi buty i otulił wełnianym kocem. Nie miałam siły, żeby protestować. Panująca w pokoju ciemność przyniosła mi wielką ulgę, a poza tym byłam zbyt zmęczona, żeby z nim dyskutować. John chodził przez chwilę cicho po pokoju, zamykał drzwi, uchylał okno, ustawiał w szafie nasze walizki, a potem podszedł do mnie i przysiadł na krawędzi łóżka. Nie widziałam go zbyt wyraźnie, w ciemnościach majaczyła tylko jego sylwetka, ale ponieważ milczał tak cierpliwie, wiedziałam się, że z pewnością się uśmiecha. Kiedy jego ręka spoczęła delikatnie na moim czole, a potem pogładziła twarz, wyobraziłam sobie, że patrzy na mnie z czułością. Dotknął ustami moich ust, jego pełna dobroci twarz stanęła mi przed oczami tak wyraźnie, jakby nagle zaświeciło słońce. Otoczyłam mu ramionami szyję i przytuliłam się do niego całym ciałem, oddałam mu pocałunek. Przyciskał mnie delikatnie, po czym wyswobodził mnie z objęć i ułożył z powrotem duszkach.
W pierwszej chwili nie wiedziałam, gdzie jestem. Patrzyłam nie widzącym wzrokiem w sufit i próbowałam jakoś zebrać myśli. Leżałam ubrana na łóżku, bolała mnie głowa. Byłam głodna jak wilk. Cieniutkie smugi światła wpadały przez zasłony do pokoju, a obok mnie stało puste łóżko, w którym jednak niewątpliwie ktoś spał tej nocy. - Dzień dobry. Uniosłam głowę. Nade mną stał John. Uśmiechał się. - Lepiej się czujesz? Przetarłam oczy. - Zapytaj mnie o to za parę dni. Która godzina? - Już prawie południe. - Usiadł na skraju łóżka rżał mi się uważnie. - Nie było mnie całe rano, Przykro mi bardzo, ale nie przynoszę żadnych wieści o Adeli. Nie zdziwiło mnie to specjalnie. Wolno i niezgrabnie wygrzebałam się z łóżka i poszłam do łazienki. Spryskałam twarz zimną wodą, co podziałało na mnie zbawiennie. - Chcę, żebyś mnie wysłuchała. Wychyliłam głowę przez drzwi. - Co? - Pamiętasz te wszystkie formalności na lotnisku? Ten, kto przybywa do Egiptu, musi przejść przez formularze. Twoja siostra też przyleciała do Egiptu. - Powiedzieli ci, czy wciąż jeszcze tu jest? - Teraz sprawdzają dla nas linie lotnicze. Niedługo się dowiemy, czy gdzieś nie poleciała. - Z tego, co im wiadomo, nie. - Ale to znaczy, że wciąż jest w Egipcie? - To ogromny kraj, Lidio, a Kair to największe miasto w północnej Afryce. Tutaj łatwo zniknąć. Ona może być wszędzie. - Musi być w miecie i wie, że w tym hotelu, będę na nią czekać.
- Nie wiem, czy to najlepszy pomysł. - powiedział i ujął mnie za ramiona, mówiąc bardzo poważnie - Adelo, znalazłaś się w wielkim niebezpieczeństwie jesteś może nawet bardziej zagrożona. Uważam, że powinnaś wyjechać. - I co? Wrócić do domu? Nigdy w życiu! Pomyśl że przecież udało mi się zgubić Rasheeda. Jestem tutaj bezpieczna. - To samo mówiłaś w Rzymie. Nie będziesz bezpieczna, bo masz tego szakala. Uważam, że powinnaś się go pozbyć. - Nie! Za wiele ryzykowałam dla tego drania. Nie mogę go tak po prostu porzucić. - Chodzi mi o to, że możesz oddać go tym ludziom, kimkolwiek oni są, i dopiero wtedy szukać Adeli. Potrząsnęłam gwałtownie głową. - Ten kawałek kości słoniowej zaprowadzi mnie Adeli. Tak długo, jak będzie mi towarzyszył, będzie istniała jakaś więź między mną a siostrą. W końcu przysłała mi go nie bez powodu. Jeśli oddam szakala, równie dobrze mogę zrezygnować z poszukiwań. - W takim razie pozwól przynajmniej, że to ja się tym zajmę. Mogę go ukryć. Nadal uparcie kręciłam głową. - Przejechaliśmy razem pół świata, a teraz ta figurka jest tak bezpieczna jak nigdy. Potrafię się nią zaopiekować. Sobą zresztą też. - Och, Lidio, dobrze, wygrałaś. - John objął mnie i pocałował. - Nie ma sensu przemawiać ci do rozumu. Myślę, że jestem zaangażowany w tę sprawę tak bardzo jak ty. Niech się dzieje, co chce! Pocałowałam go za to. Trudno było mi sobie wyobrazić, co bym bez niego zrobiła. Nawet gdybym jakoś dała sobie radę, na pewno wszystko nie poszłoby tak gładko. Miałam mu naprawdę za co dziękować. -
Słuchaj! Wiesz co? Nigdy nie widziałem tego posążka, a przecież
nadstawiam za niego karku. Nawet jak wygląda.
- W takim razie najwyższy czas, żebyście się poznali. Odwróciłam się od niego, żeby wyjąć figurkę z tajnej kryjówki, kiedy usłyszałam energiczne pukanie do drzwi. Mówiąc coś w rodzaju: „to chyba pokojówka", John otworzył drzwi. Na progu stał Achmed. - Witam panią, panno Harris - powiedział swoim nosowym głosem. Zachowywał się bardzo elegancko, można się było nabrać na jego dobre maniery. Choć bardzo mnie zaskoczył, zdołałam jakoś wykrztusić słowa powitania. Stanęłam obok Johna i położyłam mu rękę na ramieniu. - Mam nadzieję, że ma pan wygodny pokój. - Tak, dziękuję pani. - Oczy miał znowu schowane za ciemnymi okularami, co mnie bardzo ucieszyło. John spojrzał na mnie pytająco, po czym przeniósł wzrok na stojącego przed nami Araba. - Czy ten pan jest twoim znajomym, Lidio? - Niezupełnie. Spotkaliśmy się w Rzymie. - Nie mogłam spojrzeć mu prosto w oczy. Byłam zbyt roztrzęsiona. Wtedy odezwał się Rasheed: - Miałem nadzieję, że uda mi się porozmawiać z panią na osobności. - Wykluczone. Poza tym nie bardzo rozumiem, o czym właściwie mielibyśmy mówić? - Nie rozumie pani? - Uśmiechnął się konspiracyjnie. - Przyszedłem w niewłaściwym momencie. - Każdy moment byłby równie niewłaściwy. Nie chcę z Panem rozmawiać powiedziałam i chciałam zamknąć mu drzwi przed nosem. - Popełnia pani błąd, panno Harris. - Proszę posłuchać - wtrącił się John. - Panna Harris nie chce pana widzieć. Uważam, że jasno się wyraziła.
Proszę łaskawie odejść od drzwi, bo w
przeciwnym przypadku wybiję panu rozmowę z głowy.
- Nie ma powodu tak się denerwować, panie Treadwell. Już wychodzę. Gdyby jednak zmieniła pani zdanie i chciała się ze mną skontaktować, zostawiam numer telefonu. John zatrzasnął mu drzwi przed nosem i zapytał: - Kto to jest, Lidio, i czego chce? Skąd wie, jak się nazywam? - To naprawdę okropna historia. Poza tym głowa mi pęka. Czy możemy pójść na kawę? Przebrałam się i odświeżyłam, zanim poszliśmy do restauracji na ostatnim piętrze hotelu. Obsługiwał nas wyjątkowo miły Egipcjanin, a za skrzypiącymi oknami rozciągał się piękny widok miasta. Poczułam się o wiele lepiej, powiedziałam Johnowi o Rasheedzie, starając się nie gmatwać tej historii swoimi obawami i podejrzeniami. - Szkoda, że mi o nim wcześniej nie powiedziałaś - John zmarszczył brwi. - On chyba dużo o tobie wie. Zastanawiam się tylko, skąd zna również moje nazwisko jest jego związek z szakalem. Gmerałam przy pasku od torebki. Cały czas go z mięłam, plątałam i odplątywałam. W torebce, która leżała bezpiecznie na moich kolanach, schowany był owinięty w chustkę szakal. Wiedziałam, że ponosi mnie wyobraźnia, wydawało mi się, że torebka z każdym dniem staje się cięższa. - W każdym razie jestem pewna, że to nie on mnie wczoraj uderzył. Przewodnik w Domus Aurea liczył wszystkich zwiedzających, nie można tam wejść indywidualnie. A pana Rasheeda nie było w naszej grupie. - Mógł jednak przeszukać twój pokój. - Nie wiem. Chyba jednak nie. On ma w sobie coś niesamowitego. Gdyby chciał mi odebrać szakala, to by mu się to udało. W taki czy inny nieuczciwy sposób. Jemu chodzi o coś więcej. Wydaje mi się, że chce, żebym naprowadziła go na ślad Adeli. John posmarował rogalik masłem. - Cóż to ma znaczyć?
- Sama nie wiem. Wydaje mi się jednak, że szakal jest im chyba tylko potrzebny jako klucz do znalezienia Adeli. Może ich naprowadzić na jej ślad, przynajmniej tak im się wydaje. - Trochę to naciągane, Lidio. - Pił powoli kawę i patrzył ponad moim ramieniem - ta cała historia jest trochę nieprawdopodobna. - Mimo wszystko mam wrażenie, że ktoś czeka, żebym znalazła Adelę. Tak mi się po prostu wydaje. - Mówiąc to, rozglądałam się po dużej
jadalni,
smarując bułkę pozbawionym smaku masłem z koziego mleka. O tej porze w restauracji zajęta była zaledwie połowa miejsc, więc panowała przyjemna, intymna atmosfera. Obok stolików stali kelnerzy gotowi na każde nasze skinienie, a inni turyści - głównie Francuzi - rozmawiali ze sobą cicho. Wtedy właśnie zobaczyłam grubasa, który schował się za stojącą w doniczce palmą, i wydawało mi się, że uważnie nas obserwuje. Przyzwyczaiłam się już wprawdzie do tego, że ktoś mnie bez przerwy szpieguje, ale grubas wydał mi się znajomy. Miał niesamowite okulary ze szkłami jak denka butelek po coli. Nasze spojrzenia skrzyżowały się. - John ... - Dyskretnie pokazałam mu głową kierunek. - Widziałeś kiedyś tego faceta? Odwrócił się na krześle. - Jakiego faceta? Wskazałam mu palmę, ale grubas zniknął. - Już poszedł. Wydawało mi się, że zauważyłam kogoś znajomego. - Jak wyglądał? - Może mi się tylko wydawało. Szok stopniowo malał, ale jego skutki wciąż dawały mi się we znaki, więc kiedy skończyliśmy śniadanie, znowu miałam ochotę się położyć. - Chcesz zwiedzać Kair? - zapytał John, kiedy szliśmy w stronę wind.
- Oczywiście. Ale nie teraz. Muszę najpierw zadbać o swoją biedną głowę. Zgodził się ze mną i odprowadził mnie do pokoju. - Nie przejmuj się i nie myśl o tym całym Rasheedzie. Nie pozwolę, żeby się do ciebie zbliżył choćby na krok. Teraz śpij, a ja pójdę na policję. Może mają coś nowego. Nie chciało mi się rozbierać, więc położyłam się od razu na łóżku. John tymczasem pozasłaniał okna, pocałował mnie i wywiesił na drzwiach kartkę z „Nie przeszkadzać". Sen jednak nie nadchodził, drzemka ukoiła wprawdzie ból głowy, ale niespokojne myśli nie pozwalały mi zasnąć. Nurtowały mnie dwa pytania: dlaczego Ahmed Rasheed przyjechał za mną do Kairu i o czym właściwie chciał ze mną rozmawiać? A także kim jest szpiegujący mnie grubas, którego na pewno już widziałam? Po półgodzinie się poddałam. Jeśli mam znaleźć Adelę i otrzymać jakieś odpowiedzi na swoje pytania, z pewnością nie mogę leżeć godzinami w ciemnym pokoju. Zdając sobie w pełni sprawę, że zamierzam popełnić kolejne szaleństwo, zdecydowałam się zatelefonować do Ahmeda Rasheeda. Zjeżdżałam w dół windą i usiłowałam sobie wmówić, że to wcale nie jest taki głupi pomysł. Po pierwsze, i tak nie udałoby mi się uniknąć ponownego spotkania z nim, po drugie byłam pewna, że wie coś na temat Adeli, i chciałam, żeby mi zdradził, dlaczego właściwie jej szuka. O tym właśnie myślałam, kiedy wyszłam z windy i skierowałam się w stronę holu. A tam zobaczyłam, jak Treadwell stoi przy recepcji pogrążony w rozmowie z grubasem, który mnie śledził. Nogi dosłownie wrosły mi w ziemię, ale na szczęście stałam we wnęce, tak że mnie nie było widać. Wtedy zrozumiałam, dlaczego grubas wydał mi się znajomy. Był wśród zwiedzających wraz ze mną Złoty Dom. - Oni w tym czasie wsiedli razem do windy, śmiejąc się. Stałam przez chwilę jak sparaliżowana, bo nie rozumiałam, co też ci dwaj panowie mogą mieć sobie do powiedzenia. Najbardziej zdziwił mnie jednak
sposób, w jaki ze sobą rozmawiali, bo zachowywali się jak przyjaciele, a nie jak obcy sobie ludzie. Z tego właśnie powodu zapomniałam o telefonie do Rasheeda i zdecydowałam się podążyć w ślady Johna i jego pulchnego przyjaciela. Siląc się na spokój, obserwowałam staromodną tarczę wskazującą numer piętra, na którym w danym momencie znajduje się winda. Wskazówka otrzymała się na cyfrze, którą oznaczone zostało ostatnie piętro. Następnie wsiadłam do drugiej windy i wcisnęłam ósemkę. Jazda na górę trwała wieki i czułam, jak pocą mi się ręce. Coś, co zwykle określa się jako kobiecą intuicję, odbierało mi rozum i wtłaczało do głowy szalone myśli. Zastanawiałam się bowiem, co ten grubas robi w Kairze i o czym gawędził tak przyjaźnie z Johnem, skoro przedtem był również w Domu Nerona, gdzie oberwałam po głowie. Odpowiedź wydawała się oczywista, ale nie chciałam jej do siebie dopuścić. Zaczęłam sobie wmawiać, że John zaczepił grubasa, żeby go zapytać, dlaczego nas śledzi. Niezliczone mnóstwo idiotycznych myśli przemykało mi z głowę. Wszystko działo się zbyt szybko. Męcząca podróż samolotem, wyczerpanie i stresy sprawiły, że nie byłam już w stanie rozsądnie postępować. Na ósmym piętrze było cicho i spokojnie, znikąd nie dochodził żaden dźwięk. Pokojówki już dawno skończyły pracę. Turyści zwiedzali miasto. Stąpałam więc cicho po grubym dywanie, tak żeby nie zdradzić nikomu swojej obecności i bacznie się rozglądałam. Wszystkie drzwi były pozamykane. Wszystkie, oprócz tych na samym końcu korytarza, uchylonych na około dwóch cali. Pchnęłam je lekko. To dziwne, ale nie zdziwił mnie specjalnie widok Johna, który leżał twarzą do podłogi. Przecież ta cała historia była zupełnie szalona i absurdalna. Jak w koszmarze sennym pojawiali się w niej czarujący maklerzy giełdowi, tajemniczy Arabowie i grubasy w okularach przypominających denka butelki coca-coli.
A teraz John Treadwell leżał nieprzytomny podłodze i doszłam do wniosku, że w tej sytuacji również wypada zemdleć. Jęknęłam więc tylko: „John", pociemniało mi w oczach i osunęłam się na podłogę tuż obok niego.
Rozdział ósmy Kiedy się obudziłam, nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Moim pierwszym doznaniem był ból z tyłu głowy, nie przestraszyłam się jednak, bo już się zdążyłam do niego przyzwyczaić. Usiłowałam się podnieść, wydając typowe w takich sytuacjach pomruki; trochę jęczałam, aż w końcu, gdy wróciła mi świadomość, przyjrzałam się uważnie otoczeniu. Znajdowałam się w zupełnie nie znanym mi pokoju. Oświetlony był raczej skąpo, ale na tyle wystarczająco, żebym od razu mogła stwierdzić, że nie jest to pokój hotelowy. Nie było to również pomieszczenie służbowe, takie jak na przykład biuro inspektora policji czy gabinet lekarski. W zasadzie moje bardzo pobieżne oględziny utwierdziły mnie w przekonaniu, że jestem w czyjejś prywatnej rezydencji. A konkretnie w sypialni. Był to bezpretensjonalny pokój z niewielką wprawdzie ilością mebli, a mimo to zagracony, na ścianach porozwieszano na chybił trafił całą masę różnego rodzaju fotografii w ramkach i bez ramek. Za ramą przy toaletce również poutykano jakieś mniejsze fotografie, w większości stare i wyblakłe. Na toaletce znajdowały się przedmioty codziennego użytku: szczotka i grzebień, krawat, otwarta korespondencja w języku arabskim, przybory toaletowe. Meble, łóżko na którym leżałam, i dwa małe krzesła, zupełnie do siebie nie pasowały. Stały na wyświechtanym orientalnym dywanie. Za drzwiami było zupełnie cicho, chociaż widziałam wyraźnie smugę światła. I wtedy mnie olśniło.
Przerażona spojrzałam jeszcze raz na toaletkę. Butelka płynu po goleniu, brak jakichkolwiek ozdób, świadczyć tylko o jednym: ten pokój należał do mężczyzny. Nie potrzeba było geniusza, by odkrył, że ten jest Arabem. Wstałam odważnie z łóżka i podeszłam na drzwi. Cisza. Ktokolwiek się tam znajdował - byłam pewna, że nie zostawiono mnie samej - nie dawał znaku życia. Uchyliłam ostrożnie drzwi i wyjrzałam przez szparę. Spostrzegłam tylko ostre światło. Nie wiedząc, co mnie czeka po drugiej stronie, pchnęłam delikatnie drzwi, tak, że otworzyły się na całą szerokość, i weszłam do ciepłego oświetlonego pokoju. Gdzieś w tle słychać było a muzykę, a w powietrzu unosił się jakiś nie znany mi zapach. Znajdowałam się w całkowicie egzotycznym wnętrzu - na białych ścianach wisiały obrazy przedstawiające zabytki egipskie, półki aż się uginały od starych książek, a podłogę otulał ogromny wschodni dywan. Na starym telewizorze stał wazon z suchymi kwiatami, a portret prezydenta Anwara el-Sadata wisiał na ścianie. Na wypchanej kanapie walały się książki, pod książkami uginało się również biurko zasłane papierami i kopertami. Okna były zasłonięte, więc nie miałam pojęcia, która godzina. Kiedy z pokoju obok wyłonił się Ahmed Rasheed, wycierający właśnie dłonie ręcznikiem, musiałam popatrzeć niego z niedowierzaniem, bo roześmiał się i powtórzył kilkakrotnie: - Dlaczego tak się pani dziwi, panno Harris? Pani wiedziała, że tu przyjedziemy. Cofnęłam się o parę kroków i zmarszczyłam brwi w wyższym skupieniu, bo chciałam sobie wszystko przypomnieć. Pamiętałam jednak jedynie, że znalazłam Treadwella na podłodze, a potem już nic. -
Wyszła pani z hotelu w moim towarzystwie, pojechaliśmy razem
taksówką. Nic sobie pani nie przypomina? - Nie. - Czułam, że nogi wrastają mi w ziemię. - Tego się właśnie obawiałem. Proszę spocząć, wszystko pani wytłumaczę.
I zaraz zrobił mi miejsce na zagraconej kanapie, posadził i wyszedł na chwilę z pokoju. Wrócił, niosąc tacę z ciasteczkami i herbatą. Wręczył mi filiżankę, usiadł obok mnie i zaczął opowiadać: - Właśnie się do pani wybierałem, kiedy znalazłem panią na podłodze obok pana Treadwella. Udało mi się jakoś panią wyprowadzić z hotelu. Dyrektor bardzo dobrze mnie zna, więc wytłumaczyłem mu, że jest pani moją znajomą i źle się pani czuje. Tak więc przywiozłem panią taksówką do siebie. Czy teraz sobie pani przypomina? Przez chwilę wpatrywałam się w filiżankę z herbatą, po czym potrząsnęłam głową. Pulsowanie powoli ustawało; myślałam, że muszę strasznie wyglądać. W głowie kołatały mi się tysiące myśli, ale żadna z nich nie miała sensu, jakieś wspomnienie jasnego światła. Błyskającego światła. Byli też ludzie. Wielu ludzi. Nie, to nie miało sensu. Pokręciłam znowu głową. - Może to nawet lepiej - powiedział cicho. - Proszę, niech pani wypije herbatę. To dobrze pani zrobi. Sączyłam posłusznie herbatę, żałując, że to nie burbon, i zerkałam na Rasheeda znad filiżanki. Prawdopodobnie wyglądałam jak przyczajony kot, który ma właśnie zamiar czmychnąć, bo powiedział: - Może mi pani wierzyć, że jest tu pani bezpieczna. Chciałam zapytać: „Przed czym?", ale zamiast tego spytałam: - Jak się miewa John? Dobrze się już czuje? Ale Rasheed odwrócił wzrok. - To wszystko stało się tak nagle. Dziwna sytuacja, rozumie pani chyba... Gdyby nie to, że mijałem właśnie otwarte drzwi, i zobaczyłem, że pani leży na podłodze... strasznie się zaniepokoiłem. Postawiłam z brzękiem filiżankę na spodek, jakbym w ten sposób chciała mu dać do zrozumienia, że odzyskałam siły. - Proszę o kilka wyjaśnień, panie Rasheed, o ile to możliwe. Na przykład chciałabym się dowiedzieć, dlaczego pan mnie śledził?
Zapanowała głęboka cisza. O wszystkie cztery ściany obijało się echo uderzeń mego serca. Wcale nie zdenerwowałam się sytuacją, w jakiej się nagle znalazłam a byłam przecież więźniem tego człowieka. I nikt nie wiedział, gdzie jestem. - Oczywiście, że należą się pani wyjaśnienia Harris, a poza tym chciałbym przeprosić panią za wszystkie przykrości, na które panią naraziłem. Musi pani jednak zrozumieć, że wcale nie śledziłem pani, tylko pana Tredwella. Zamrugałam niemądrze oczyma. - Śledził pan Johna? - Czekałem na niego, kiedy przyleciał na lotnisko Leonarda da Vinci, i pojechałem za wami do hotelu. - Rasheed przez chwilę oglądał paznokcie, a ja wiedziałam, że się zastanawia, co ma teraz powiedzieć, co wyjaśnić, a co ukryć. - Poza tym - paplałam dalej swoje - kim pan właściwie jest, żeby tak po prostu śledzić sobie ludzi, i co takiego zrobił John, że musiał być obserwowany? - Zaraz do wszystkiego dojdziemy, panno Harris, musi pani mi dać szansę wyjaśnienia pani paru spraw. Jak już wcześniej mówiłem, śledziłem pana Treadwella, a tego dnia oczekiwałem jego powrotu. Nie spodziewałem się natomiast, że wróci w towarzystwie, mam na myśli pani towarzystwo, i dlatego postanowiłem śledzić również panią, żeby ustalić, co panią łączy z Johnen Tradwellem. Otworzyłam szeroko oczy ze zdziwienia. - Co pan ma na myśli mówiąc, że oczekiwał jego powrotu? - Pan Treadwell spędził parę dni w Residence zanim przyleciał z panią do Rzymu. - Co? - Pokój zawirował mi przed oczami z powodu uderzenia w głowę. Twierdzi pan, że John był w Residence, zanim poznałam go w samolocie? Rasheed pokiwał głową. - Chwileczkę, nie wierzę panu. I kim pan właściwie jest?
- Oczywiście, powinienem to pani wyjaśnić. Otóż pracuję dla rządu egipskiego. Jestem kimś w rodzaju agenta. Tak określilibyście mnie w Ameryce. Mam listy uwierzytelniające, ale są napisane po arabsku. Oczy zwęziły mi się jak szparki. - Jakim agentem? Jakiego rodzaju sprawami się pan zajmuje? - Niestety nie mogę tego pani dokładnie wyjaśnić, tak samo jak agent w służbie rządu amerykańskiego nie mógłby udzielić nikomu takich informacji. Powiedzmy, że jestem kimś w rodzaju policjanta i powierzono mi sprawę pana Treadwella. - O Boże! Przesunęłam ręką po czole gestem oznaczającym, że jestem zdruzgotana i próbuję jakoś przyjąć do wiadomości przytłaczające mnie fakty. Przez chwilę siedziałam i wpatrywałam się w Rasheeda, który, ku memu zdziwieniu, nie okazał się tak groźny, jak myślałam. Widziałam przed sobą trzydziestoletniego mężczyznę o smagłej cerze. Ubrany był w spodnie i białą koszulę z podwiniętymi rękawami. Miał grube czarne włosy i zdecydowanie semickie rysy twarzy. Gdy mówił, uważnie dobierał słowa i wymawiał je z dziwnym, interesującym akcentem. Jednak mu nie wierzyłam. Nim znowu się odezwał, wypił jeszcze parę łyków herbaty - Wywnioskowałem z waszej rozmowy, że jest pani znajomą Treadwella, pomyślałem, że podążając pani tropem dowiem się również czegoś o nim. Oburzało mnie to, że Rasheed tak bez skrupułów naruszył moją prywatność. Stopniowo jednak informacje, które mi podał, zaczęły docierać do tej maleńkiej części mojego skołatanego mózgu, zwanej zwykle rozumem. Teraz dopiero poraziło mnie znaczenie jego słów. - Twierdzi pan, że John był w hotelu Residence Palace, zanim przyjechałam do Rzymu? - Sam go tam widziałem.
- Ale on nigdy... - Mój głos nie brzmiał już tak napastliwie. Spojrzałam jeszcze raz na Rasheeda i stwierdziłam, że wpatruje się we mnie spokojnie. - No proszę, niech pan mówi - szepnęłam - chociaż wcale nie chcę tego usłyszeć. - Jestem pewien, że i tak już się pani domyśliła, panno Harris. Tak, John Treadwell znał pani siostrę Adelę. Zacisnęłam mocno powieki, a kiedy je otworzyłam, byłam w tym samym pokoju. Otaczały mnie te same wyblakle ściany, na podłodze leżał ten sam wschodni dywan, w powietrzu unosił się zapach herbaty, w tle grała cicha arabska muzyka - nic się nie zmieniło. Ahmed Rasheed - agent do zadań specjalnych, człowiek o zagadkowych oczach, również nie zniknął. - Przecież pan wie, że nie wierzę. Wzruszył ramionami. - Wcale nie twierdzę, że znał ją dobrze. Raz widziałem, jak jedli razem lunch w Residence Pałace. - On wynajął tam pokój? - Tak, ale nie podał swojego nazwiska. Dzielił apartament z dwoma innymi mężczyznami i do książki hotelów wpisany był tylko Arnold Rossiter. - Ahmed Rasheed wyraźnie czekał na jakąś reakcję z mojej strony, ale już po chwili stało się dla niego jasne, że nigdy w życiu nie słyszałam tego nazwiska. - Czy jeden z nich nie nosił przypadkiem okularów z grubymi szkłami? Rasheed uniósł brwi. - Ależ tak! To by rozwiązywało jedną zagadkę. John znał grubasa. - On jest w Egipcie. Widziałam dzisiaj, jak rozmawiał z Johnem tuż przedtem, zanim oboje postanowiliśmy uciąć sobie drzemkę na podłodze. - A zatem jego przyjaciele również są tutaj. Specjalnie mnie to nie dziwi. Kręciłam się niespokojnie na kanapie. Cała ta sytuacja wydała mi się nagle dziwaczna i krępująca. Siedziałam sobie w mieszkaniu Araba, który twierdził, że jest tajnym agentem, i śledził mojego znajomego, Johna Treadwella. Ten z
kolei okłamał mnie, bo okazało się, że znał moją siostrę i spotykał się z nią w Rzymie. Czułam, że robi mi się słabo. - A więc John Treadwell znał moją siostrę, tak? Oznaczałoby to również, że przyleciał do Los Angeles, żeby niby to przypadkiem zająć miejsce obok mnie w samolocie, który leciał z powrotem do Rzymu, gdzie udawał, że nigdy nawet nie słyszał o Adeli. Wybaczy pan, ale dla mnie to nie ma sensu. - Dla mnie również, panno Harris. - Zatem John wiedział, że wybieram się do Rzymu. W takim razie Adela powiedziała mu, że chce mnie tam ściągnąć. Dlaczego więc kłamał? Oczywiście znałam już odpowiedź. - To on i jego przyjaciel włamali się do mojego mieszkania w Malibu, prawda? - Ktoś włamał się pani do mieszkania? - Był wyraźnie zdziwiony. Zamknęłam oczy i skinęłam potakująco głową. Wtedy poczułam się jeszcze gorzej. - W takim razie John wiedział też, kto uderzył mnie w głowę w Domu Nerona. Więcej. On to zaaranżował. Czułam, że mam serce w gardle. - Obawiam się, że to wszystko prawda, panno Harris. - Ahmed Rasheed patrzył na mnie wyczekująco, jakby spodziewał się, że dodam coś jeszcze. Choć to jedno zdanie. Nie chciałam spełnić jego oczekiwań, ale nie miałam wyboru. - A więc wie pan, że mam szakala? - Tak, wiem - powiedział. Omal nie zemdlałam z wrażenia. Piliśmy dalej herbatę, jakbyśmy byli na przyjęciu, a potem Rasheed postawił przede mną misę z pomarańczami i zaczął wychwalać zalety egipskich owoców. Oczywiście go nie słuchałam. Usiłowałam doszukać się w tym całym bałaganie jakiegoś sensu. Nagle zrobiło mi się bardzo smutno. Nie chciałam wierzyć w to, co powiedział Rasheed, ale musiałam przyznać, że kawałki
łamigłówki pasują do siebie jak ulał. Odkryłam, że John Treadwell przez cały czas mnie oszukiwał, i był to dla mnie potworny cios. Nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć. A więc muszę zająć jakieś stanowisko. Dlaczego właściwie mam wierzyć temu tajemniczemu nieznajomemu, który uwięził mnie w swoim mieszkaniu? Dlaczego mam wierzyć w to, co powiedział mi o Johnie? O człowieku, w którym niemal się zakochałam? Wręczył mi drugą filiżankę herbaty, a ja wpatrywałam się w nią teraz z niedowierzaniem. - Czy mogłabym dostać coś o bardziej leczniczym działaniu? - Nie bardzo rozumiem. - Burbon, szkocką, wódkę, wino? - Przykro mi. Nie mam żadnego alkoholu. Jako muzułmanin w ogóle nie piję. Może wolałaby pani kawę zamiast herbaty, albo na przykład jakiś sok? -
Nie. - To było naprawdę absurdalne. - Nie, dziękuję. Wszystko w
porządku. - Sączyłam herbatę. Była naprawdę wspaniała. - A czy odpowie mi pan na jeszcze jedno pytanie? - Oczywiście. - W co wplątał się John Treadwell? Uśmiechnął się szeroko. - Przykro mi, panno Harris, ale to ściśle poufna kwestia i nie mogę... - Postaram się to ująć nieco inaczej. - Postawiłam filiżankę na stoliku i wyprostowałam plecy. - John Treadwell wplątał się w coś, w co również została wplątana moja siostra, która wplątała w to mnie. Cóż to takiego jest? - Panno Harris, rozumiem, co pani czuje, ale naprawdę nie wolno mi mówić na ten temat. Rzeczywiście jest pani w to wplątana, dokładnie tak samo jak pani siostra. Chociaż być może ona nie jest winna. - Nie jest winna czego?
- Nie mogę powiedzieć. - Mówił w dalszym ciągu spokojnie i cicho. Proszę, niech mi pani uwierzy. Tak jest lepiej. Im mniej pani wie o całej sprawie, tym lepiej dla pani. - Proszę posłuchać, panie Rasheed. Dla mnie może być pan nawet szefem egipskiej CIA, nie muszę się tym przejmować. W tym kraju jest ambasada amerykańska... - Konsulat - sprostował. - ...i natychmiast mogę się tam udać. Nie będą zachwyceni, jak się dowiedzą, że obywatelka amerykańska jest przetrzymywana wbrew swej woli przez egipską policję... - Panno Harris. - ...i nawet nie wie, z jakiego powodu. - Panno Harris. Proszę mnie posłuchać. Rozumiem pani uczucia. Proszę teraz pozwolić coś sobie wytłumaczyć. Dobrze? Ja nie reprezentuję egipskiej policji, a pani nie jest moim więźniem. Przywiozłem tutaj panią ze względu na pani bezpieczeństwo. - Dlaczego? Czy dlatego, że John pobił się ze swoim przyjacielem? Może się pokłócili o to, kto ma zapłacić rachunek? Ale byłam bezpieczna w tym hotelu. Jestem tego pewna. Co innego w Domu Nerona. Doceniam fakt, że posprzątał mnie pan z podłogi i wymiótł z hotelu, ale to czarodziejskie porwanie do kryjówki Ali Baby naprawdę było zbędne. Ahmed Rasheed usiłował ukryć rozbawienie, a ja zdałam sobie sprawę, że mam jednak trochę fantazji. Nigdy się o to nie podejrzewałam. - A poza tym - ciągnęłam już spokojniej i poważniej, bardzo chciałabym wiedzieć, jakie znaczenie ma ten przeklęty szakal i dlaczego wszystkim tak na nim zależy. - Przykro mi, ale... - Tak, wiem, nie wolno panu o tym mówić. A wolno panu przynajmniej zabrać mnie z powrotem do hotelu?
Nagle zmienił się wyraz jego twarzy. Spochmurniał, a ja powiedziałam: - A więc jednak jestem tutaj przetrzymywana wbrew swojej woli. - Nie, nie w tym rzecz. Przed chwilą mówiła pani, że nie potrzebuje pani opieki, że w hotelu była pani bezpieczna i tak dalej... Tu chodzi o coś więcej. Teraz nie będzie pani bezpieczna w tym hotelu. I nie może pani tam wrócić. - Ale dlaczego? W końcu popatrzył mi w oczy i unieruchomił mnie tym spojrzeniem bardziej, niż gdyby mocno chwycił mnie za ręce. Nie mogłam się ruszyć. - Co się stało? Proszę mi powiedzieć - szepnęłam. - John Treadwell nie stracił przytomności. On nie żył. Pokój nagle oddalił się ode mnie i widziałam go jak przez mgłę, a Arab prawie zupełnie zniknął. Czułam, jak trzęsę się jak galareta, a żołądek podchodzi mi do gardła. Mózg odtwarzał w pamięci różne obrazy. Ulotne wspomnienia, nieuchwytne wrażenia. Czy ja naprawdę to wszystko widziałam, czy tylko o tym śniłam? Kiedy wychodził z hotelu Shepheard's, dłoń miałam przyciśniętą do czoła, ramię Ahmeda Rasheeda obejmowało mnie w pasie, przy drzwiach panowało zamieszanie, ktoś krzyczał: Aywa! Aywa!, widziałam jakieś jasne światła i mundury policjantów - Teraz już sobie przypominam - szepnęłam. - W hotelu była policja. - Pokojówka znalazła was oboje na podłodze w apartamencie Johna. Słyszałem, jak zgłasza to w recepcji, więc zaproponowałem, że pójdę i sprawdzę. Próbowała się pani podnieść, więc pani pomogłem. Kiedy po paru minutach wyszliśmy na korytarz, na miejscu była już policja. Wbrew pozorom jednak to całe zamieszanie pomogło nam opuścić hotel. Przepuścili nas, kiedy pokazałem im dokumenty. Z głową opartą o kanapę, wpatrywałam się tępo w Rasheeda, który mówił dalej:
- Pokojówka nie bardzo potrafiła panią opisać. Powtarzała tylko bez przerwy: „Amerykanka, Amerykanka". Ale w tym mieście jest wielu Amerykanów. Dlatego policja nie wie, jak pani wygląda. - Ale mój paszport... - Biorąc pod uwagę okoliczności, umysł służył mi jeszcze zupełnie dobrze. - Mój paszport został w recepcji. - Zabrałem go stamtąd. Wziąłem również pani walizkę i torebkę. Na szczęście nie zdążyła się pani rozpakować, powiedziałem znajomemu w recepcji, że pani wyjeżdża. Okazało się, że pan Treadwell wynajął pokój na swoje nazwisko, co znacznie uprościło sprawę, W każdym razie, jak do tej pory, nikt pani nie szuka. Nie mają nazwiska, rysopisu... - Próbował się uśmiechnąć. Z trudnością poruszałam ustami, a język stanął mi jak kołek. - Co to znaczy: jak do tej pory? - Egipska policja jest bardzo dokładna, szczególnie jeżeli w grę wchodzi tak kłopotliwa i skandaliczna historia jak morderstwo. Władze będą domagać się szybkiego wyjaśnienia sprawy. Już niedługo sprawdzą dane wszystkich osób, które zostały u nich zarejestrowane w ciągu ostatnich kilku dni. Pani znajdzie się wśród nich i drogą eliminacji dojdą do wniosku, że właśnie pani powinni szukać. - A rysopis znajdą w danych paszportowych? - Tym mniej bym się przejmował. Najważniejsze jest jednak to, że nie może pani zamieszkać w żadnym innym hotelu w Kairze, bo policja będzie poszukiwać Amerykanki z pani numerem paszportu. - Rozumiem. - Wyprostowałam się i położyłam ręce na kolanach. Przede mną leżał John Treadwell z potarganymi znajomo włosami. Łzy napłynęły mi do oczu. Jeszcze zanim zaczęłam płakać, zdołałam powiedzieć: - Dziękuję, że mnie pan stamtąd wydostał. Gdyby się pan nie zjawił... - Potrząsnęłam głową. W Rzymie sądziłam, że jest pan moim wrogiem. - Ale teraz już pani wie, że jesteśmy po tej samej stronie. - To znaczy po której? - Zabrzmiało to gorzko i nieuprzejmie. - Oboje chcemy znaleźć pani siostrę.
Nagle słowa te przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Kiedy znów oparłam się o kanapę i wbiłam paznokcie w skórkę pomarańczy, myślałam tylko o Johnie, drogim kochanym Johnie, który był dla mnie taki dobry i tak mi pomagał. A teraz on nie żył, a ja nie wiedziałam dlaczego. Mogłam tylko podejrzewać, że zamordował go ten Arab. Kiedy poczułam dotyk jego dłoni na policzku, uświadomiłam sobie, że płaczę, bo Arab właśnie ocierał mi łzy, mówiąc: - Czy wie pani, że Allach pragnął, żebyśmy zawsze byli szczęśliwi, i dlatego dał nam śmiech? Ale dał nam również łzy, aby ten śmiech stał się jeszcze słodszy. Myślę, że pani kochała Johna Treadwella, i jest mi bardzo przykro, że to właśnie ja musiałem pani przekazać te okropne nowiny. - Płaczę po człowieku, za którego go brałam, a nie po tym, jakim był naprawdę. Jeśli prawdą jest to, czego dowiedziałam się od pana, John okłamywał mnie od początku do końca. A jeśli mam również uwierzyć w jego przyjaźń z grubasem, a muszę przyznać, że sama widziałam, jak poufale sobie gawędzą, oznaczałoby to również, że John maczał palce w zajściu w Domu Nerona. Nie mogłabym kochać takiego człowieka i oczywiście go nie kocham. Płaczę z powodu utraty człowieka, którego nawet nie znałam, bo istniał tylko w mojej wyobraźni. Kiedy tak siedziałam ze łzami na policzkach i do połowy obraną pomarańczą w ręku, czułam, że mój smutek powoli zamienia się w gniew i urazę. Byłoby stratą czasu opłakiwać człowieka, który zrobił ze mnie idiotkę. Cała ta koszmarna historia powoli wymykała mi się spod kontroli. Okazało się, że to bardzo poważna sprawa. Zamordowano człowieka. Ja również o mało nie zginęłam. A to wszystko przez szakala. Rasheed wzruszył ramionami, ale nie dopatrzyłam się w tym nonszalancji. - Pani nie zamordowała Johna Treadwella ani też nie wie pani, kto go zabił. Dlatego też nie może pani pomóc policji i aresztowanie pani niewiele by dało. Byłbym głupcem, gdybym im na to pozwolił. Byłaby to czysta strata czasu
i opóźniłaby znalezienie pani siostry. Teraz jednak ukrywam panią przed policją, a więc łamię prawo. Nie będzie się to jednak ciągnęło w nieskończoność. Już jutro moje biuro oczyści panią z zarzutów. Wbiłam zęby w pomarańczę. Rasheed miał rację. Rzeczywiście była pyszna. Patrzył na mnie przenikliwie swoimi ruchliwymi oczami, w których nic nie można było wyczytać. Ten człowiek wiedział znacznie więcej, niż mi powiedział, a ja chciałam to z niego wyciągnąć. - Panie Rasheed - odezwałam się z namysłem. - Wplątałam się w jakiś podejrzany interes. Okazuje się, że rządowi egipskiemu zależy na znalezieniu mojej siostry tak samo jak mnie. Okazuje się również, że John był zamieszany w tę samą historię co Adela. A ja będę wkrótce poszukiwana przez kairską policję za zamordowanie człowieka. Chyba się pan nie dziwi, że mam sporo pytań. Powinien pan na nie odpowiedzieć. Mam prawo wiedzieć, w co tak niemądrze się wpakowałam i w cóż takiego wplątał się John Treadwell, że aż go w końcu zamordowano. Mam również prawo wiedzieć, dlaczego szuka pan mojej siostry i jakie znaczenie ma w tym wszystkim szakal. - Tak, oczywiście, że ma pani prawo. - Uśmiechnął się cierpliwie i sięgnął po pomarańczę. Obierając ją, rzekł: - Proszę mi wierzyć, panno Harris, nie wtajemniczam pani w te sprawy w trosce o pani bezpieczeństwo. Tak jest dla pani lepiej. Są w to zamieszani jeszcze inni ludzie, którzy nie powstrzymają się przed niczym, żeby tylko zdobyć informacje na temat pani siostry. Jeśli dostanie się pani w ich ręce... - Zrobił dramatyczną pauzę. - Na przykład Arnold Rossiter, o którym już pan wspominał. - Dokładnie tak. - A więc ukrywa mnie pan również przed nim. - Prawdę mówiąc, tak. - Dlaczego tak zależy panu na tym, żeby mnie chronić? - Bo gdyby została pani zamordowana, mógłbym nigdy nie znaleźć pani siostry.
- Rozumiem. Przez pewien czas milczeliśmy i wsłuchiwaliśmy się w muzykę. Wydawało mi się, że dochodzi z sąsiedniego mieszkania. Miałam wrażenie, że wszystkie te wrzaskliwe, monotonne dźwięki są do siebie podobne. Mimo wszystko ta muzyka była dość interesująca - brzmiała tak egzotycznie. Zaczęłam bezwiednie wystukiwać jej rytm, uderzając nogą w podłogę. - Czy mogę coś jeszcze dla pani zrobić? - Wystarczy, że odpowie pan na moje pytania. - Śledziłem pana Treadwella, gdyż interesowała mnie istota pewnej, powiedzmy, sprawy. W Rzymie odkryłem, że zawarł znajomość z Adelą Harris, przez pewien czas pozostawali w przyjacielskich stosunkach, a potem on wyjechał do Stanów. Wiedziałem, że panna Adela wysłała szakala do pani, a także i to, że próbowała panią ściągnąć do Rzymu. Byłem bardzo zdziwiony, kiedy się tam pani pojawiła w towarzystwie Johna Treadwella. Nie wiedziałam, czy pracuje pani dla niego, albo też inaczej mówiąc dla Rossitera, czy też raczej dla swojej siostry. Brałem również pod uwagę możliwość, że jest pani całkowicie niewinna. W co zresztą wierzę do dziś. Potem, kiedy otrzymała pani list od siostry, wszyscy opuściliśmy Rzym. Nie spodziewałem się, że John zostanie zamordowany. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego oni go zabili. - Ludzie Rossitera? - Tak, tak myślę. - Ahmed Rasheed zmarszczył brwi. Sprawa się bardzo skomplikowała. - A więc po prostu wykorzystywał pan moją osobę do znalezienia Adeli. I robi pan to nadal, traktując mnie jak przynętę. - Nie ma niestety innego sposobu. Pani siostra albo się gdzieś ukrywa, albo została przez kogoś uwięziona. Tak czy inaczej będzie się starała z panią skontaktować. Przeżuwałam ten problem w myślach. Albo się ukrywa, albo jest więźniem. Wspaniale.
- A więc choć interesował pana głównie Treadwell, nawet teraz, po jego śmierci, kontynuuje pan śledztwo. Z tym, że obecnie skoncentrował się pan na mojej siostrze. - Zawsze ją podejrzewałem. A teraz stała się nawet główną podejrzaną. - O co, panie Rasheed? - Nie mogę pani powiedzieć. - To proszę mi chociaż wyjaśnić inną kwestię. Czy Adela dostała szakala od Johna Treadwella? - Nie wiem. - A więc może miała go już wcześniej i oboje byli zamieszani w tę, jak pan to ujął, sprawę, zanim poznali się w Rzymie? - Tak. - Innymi słowy, John chciał się z nią zaprzyjaźnić z powodu szakala. Kiedy się go pozbyła, zainteresował się moją osobą. - Niewykluczone. - W takim razie nie rozumiem, dlaczego John po prostu nie zabrał mi szakala. Miał wiele okazji. - Ponieważ pani była dla niego ważniejsza. Mogła go pani naprowadzić na ślad Adeli. Dlaczego miałby sobie psuć dobre stosunki z panią, skoro mógł mieć i panią, i szakala. Skinęłam z namysłem głową. - Tak, miał nas oboje. W takim razie klucz do całej historii stanowi Adela. - Tak. Ale nie upieram się, że odgrywa w niej poważną rolę. Równie dobrze może być tak samo niewinna jak pani. Wsunęłam do ust kawałek pomarańczy i myślałam przez chwilę. - Wiedział pan, że moja siostra opuściła hotel w nocy? - Nie, nie wiedziałem. Jednego dnia tam była, następnego zniknęła. Zgubiłem ją przez nieuwagę. Nie wiem, czy wyjechała z własnej woli, czy może została porwana.
Patrzyłam tępo przed siebie. Czułam się, jakbym była zupełnie oderwana od tej sprawy, tak jakbym patrzyła na nią z boku, jak na jakieś przedstawienie teatralne. Ponieważ Lidia Harris narobiła sobie kłopotów, byłam ciekawa, jak też sobie z nimi poradzi. Jeśli w ogóle sobie poradzi. - Czy chroni mnie pan wyłącznie przed policją? Jego wahanie wystarczyło mi za odpowiedź. -
A więc ten, kto zabił Treadwella, może również polować na mnie.
Dlaczego w takim razie nie zabili mnie w Rzymie i nie ukradli szakala? - Nie wiem, panno Harris. Nagle otworzyłam szeroko oczy i omiotłam wzrokiem pokój w poszukiwaniu walizki. Jakby czytając w moich myślach, Rasheed powiedział: - Proszę się nie obawiać. Nie dotykałem pani rzeczy. Szakal wciąż jeszcze znajduje się w pani posiadaniu. - Pan naprawdę jest policjantem. Roześmiał się i wręczył mi obraną pomarańczę. - Niezupełnie, ale na razie wystarczy. - I pracuje pan dla rządu, co znaczy, że Adela jest zamieszana w przestępstwo federalne. Boże, co za historia. Byłam straszliwie zmęczona i znowu chciało mi się płakać. Aż trudno uwierzyć, jak bardzo się można nad sobą litować, jeśli zostanie się doprowadzonym do ostateczności. W czasie krótszym niż dwadzieścia cztery godziny o mało nie zostałam zabita w rzymskim lochu, po czym wskoczyłam do samolotu lecącego na tajemniczy Środkowy Wschód, po raz drugi zgubiłam swoją siostrę, dostałam się na listę poszukiwanych przez kairską policję, a teraz ukrywam się w domu jakiegoś Araba, który nie może mi powiedzieć, kim jest. Gdzieś z daleka docierał do mnie mój zmęczony głos, który mówił: „Co mam teraz robić?" Nie podobało mi się to, że muszę błagać o cokolwiek, nie chciałam wydawać się nikomu taka bezradna. Byłam przyzwyczajona do tego, że sama za siebie odpowiadam i stoję mocno na ziemi. Byłam również
przyzwyczajona do uporządkowanego świata, gdzie nie ma miejsca na niespodzianki. Ale ten świat znajdował się tysiące mil stamtąd. - Obawiam się, że nie może pani pójść do hotelu, bo znajdzie tam panią policja. Ponieważ pracuję dla rządu, prawdopodobnie uda mi się oczyścić panią z zarzutów, ale to zajmie sporo czasu. Poza tym ten, kto zabił Johna Treadwella, również będzie szukał pani w hotelach. Wolałbym, żeby została pani tutaj, bo tu jest pani bezpieczna. Oczy zwęziły mi się jak szparki. Uważałam, że to Ahmed Rasheed zabił Johna. Nadal mu nie ufałam. - Dopóki zostanie pani u mnie, nic pani nie grozi. A jaki inny miałam wybór? W mojej sytuacji mogłam jedynie mu wierzyć i mieć nadzieję, że mówi prawdę. Na pewno nie byłoby dobrze, gdyby mnie aresztowano, albo gdyby mnie znalazł zabójca Treadwella. - Mój dom jest pani domem - powiedział. Myślę, że popatrzyłam na niego z niedowierzaniem, gdy te słowa wreszcie do mnie dotarły. Mam zostać tutaj? - Pomyślałam z wściekłością. Nawet nie próbując tego ukryć, rozejrzałam się po pokoju, obejmując wzrokiem Porozrzucane książki i papiery, pstrokaty dywan, zamknięte okna i zniszczoną kanapę, na której siedzieliśmy. Zostać tutaj? Ale właściwie gdzie? W mieszkaniu mężczyzny, który, według mnie, chciał zabić Adelę? Mężczyzny, który snuł różne teorie, ale żadnej nie potrafił udowodnić? Mężczyzny - To prawda. - Panno Harris? - Ma pani jakiś wybór, panno Harris, może pani wrócić wieczorem do hotelu. - powiedział cicho bezbarwnym głosem. - Gdy dojdzie pani jednak do wniosku, że nie, ma pani większe szansę wygrać ze mną niż z ludźmi, bo jestem sam. Usłyszałam mój cichy głos, który mówił: - Skąd mam wiedzieć, że to nie pan go zabił?
Rasheed milczał. Patrzył na mnie spokojnie i trochę tajemniczo. W żaden sposób nie potrafiłam go przejrzeć. - Jestem zmęczona - powiedziałam w końcu - i mam tego wszystkiego dosyć. Poza tym mam za duży mętlik w głowie, żeby podejmować takie trudne decyzje. Może zabił pan Johna, może nie. Nie wiem i nie jestem w nastroju, żeby zgadywać. Przypuszczam, że mógł mnie pan zamordować, kiedy byłam jeszcze w Shepheard's, a może czeka pan, żebym znalazła Adelę, i wtedy załatwi pan nas obie za jednym zamachem. Dotknęłam swoich policzków. Były rozpalone. - Teraz chcę się tylko położyć i zostać sama. - A więc zostaje pani? - A mam jakiś wybór? Rasheed uśmiechnął się. Potem wstał i posprzątał filiżanki oraz skórki pomarańczy. Kiedy wyszedł na chwilę, starałam się ocenić sytuację. Przypuśćmy, że nie zabił Johna. To jeszcze wcale nie znaczy, że jestem bezpieczna w jego towarzystwie. A może on wcale nie czeka na to, żebym znalazła Adelę, tylko usiłuje nie dopuścić do mojego spotkania z siostrą? Zgadywałam na chybił trafił. Teraz mogłam jedynie ufać intuicji, która podpowiadała mi, że jest jednak tym, za kogo się podaje, i na razie zostawić wszystko tak, jak jest. W końcu uratował mnie przed policją i wszystkim, co się i nią wiązało. A mógł po prostu zabrać szakala i uciec, poza tym - rozejrzałam się po mieszkaniu tego dziwnego człowieka - chyba naprawdę jest tu bezpiecznie. Kiedy Rasheed wrócił do pokoju, wstałam wdzięcznie z kanapy i poczułam, jak straszliwie jestem zmęczona. Ostatnio bez przerwy byłam w takim stanie i nie wiedziałam już, jak to jest, gdy człowiek czuje się normalnie. - Mam jeszcze jeden pokój, taki mały salonik, i mogę tam spać - powiedział Rasheed.
Jeszcze raz się rozejrzałam. To kawalerskie mieszkanie wymagało gruntownego sprzątania. A jeszcze bardziej urządzenia, choć być może takie wrażenie powodował fakt, że w końcu należało do Araba, więc zarówno umeblowanie, i jak i dekoracja wnętrza były całkiem obce mojemu oku. Przypomniałam sobie swoje gniazdko, gdzie przeważały białe, czerwone i niebieskie kolory, chrom i szkło. Choć nie supernowoczesne, na pewno urządzone było zgodnie z obowiązującą modą, a przede wszystkim panował w nim wzorowy porządek. Mieszkanie
Rasheeda,
mimo
bałaganu,
wyróżniał
jednak
pewien
specyficzny, osobisty charakter. Wydawało mi się, że w sytuacji, w jakiej się znalazłam, zdanie: „Przykro mi,
że
sprawiam
panu
kłopot"
zabrzmi
absurdalnie,
a
jednak
je
wypowiedziałam. Ogarnęło mnie ogromne znużenie i coraz bardziej bolała głowa. Chciałam zostać sama i zasnąć. Nawet tutaj, w tym mieszkaniu, w jego sypialni. Moje ciało dało za wygraną. Otworzył drzwi pokoju, w którym niedawno się obudziłam. - Nikt się nie dowie, że pani tu jest, panno Harris. Może się pani czuć całkowicie bezpieczna. Oceniałam w myślach głos i sposób bycia tego dziwnego mężczyzny, a jednocześnie usiłowałam zrozumieć, dlaczego tak bardzo chcę mu zaufać. John Treadwell został zamordowany, a mnie szukała policja. Musiałam się jakoś wydostać z tego bagna, z Adelą lub bez niej, i wrócić do normalnego życia. A więc przyjrzałam się uważnie stojącemu przede mną Arabowi i zaczęłam się zastanawiać, kiedy wreszcie obudzę się z tego koszmaru. Stałam na środku dziwnego pokoju, w którym był portret Anwara el-Sadata i stare rzeźby. Towarzyszył mi jedynie mężczyzna mówiący z obcym akcentem, który mógł ze mną zrobić, co chciał. Zniknęły wszelkie pozory normalności. Nie pozostało nic ze świata, który znałam, świata, gdzie królował rozsądek i spokój. Miałam
wrażenie, że nic już mnie nie łączy z dotychczasowym życiem i przyjaciółmi. Czułam chłód i pustkę w sercu. - Proszę - powiedział, dotykając czubkami palców mojego łokcia. - Jest późno. - Tak, oczywiście. - Poruszałam się jak we śnie, bo chciałam wierzyć, że śnię. Kiedy weszłam do sypialni, zobaczyłam, że w rogu stoi moja walizka i torba. - Nie potrzeba pani czegoś? - zapytał. Pokręciłam głową. - W takim razie dobranoc, panno Harris. - Proszę chwilę zaczekać. - Odwróciłam się i rozłożyłam bezradnie ręce. W każdym razie dziękuję - powiedziałam słabo. Skinął głową. - Jest pani bezpieczna. Nikt nie wie, gdzie pani przebywa. A ja będę obserwował hotel Shepheard's. Może pojawi się tam pani siostra. To proste, naprawdę. - Wiem, ale... to znaczy... - Nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni tak bardzo brakowało mi słów. Drżałam, choć w pokoju było ciepło. Ostre spojrzenie Ahmeda Rasheeda przeszywało mnie na wylot. Nie wiem, co przejmowało mnie większą grozą: śmierć Johna czy to, że ja mogę być następna. Ponieważ pracowałam jako pielęgniarka na oddziale chirurgii, widziałam już śmierć w najrozmaitszych postaciach. Oglądałam jej najbardziej upiorne i plugawe oblicza. Gdy byłam nastolatką, śmierć dotknęła mnie osobiście, zabierając rodziców i brata. Śmierć nie była mi obca. Ale tym razem myślałam o niej inaczej. - Była pani w nim zakochana? - zapytał ze swoim dziwnym akcentem. Patrzyłam na niego pustym wzrokiem. W całym moim dotychczasowym, świetnie zaplanowanym i zorganizowanym życiu, nigdy nie byłam zakochana. I
pogodziłam się z tym faktem, choć wszystkie moje koleżanki angażowały się w rozliczne romanse, a znajomi od dawna oczekiwali, że znajdę „właściwego mężczyznę" i wreszcie wyjdę za mąż. Tak się jednak nie stało, ale kładłam to na karb upodobania do pustelniczego trybu życia. Teraz, znienacka, stojąc w słabo oświetlonym pokoju z wyblakłymi tapetami i arabską muzyką w tle, patrząc w oczy zupełnie obcego człowieka, podawałam w wątpliwość całą swoją przeszłość. - Nie, nie byłam w nim zakochana. Ale przykro mi, że nie żyje. - Odszedł do Allacha. - Pewnie tak. - Dobranoc, panno Harris. - Tak - szepnęłam. - I jeszcze raz dziękuję. - W Egipcie mówimy shokran. - Shokran. - Affuan i dobranoc.
Rozdział dziewiąty Obudziło
mnie
nawoływanie
muezina. Otworzyłam z przerażeniem
oczy i leżałam tak nieruchomo, dopóki nie przypomniałam sobie, gdzie jestem. Przez żaluzje wpadały do pokoju jasne strumienie światła, a także odgłosy z ulicy i strzępy rozmów z dołu. Z daleka dochodziło zawodzenie muezina, a ja próbowałam uporządkować skołatane myśli. Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłam uwagę, było to, że łóżko jest bardzo wygodne i czuję się naprawdę wypoczęta. Następnie pomyślałam o Johnie Treadwellu i ogarnął mnie smutek, a później gniew. Złość wkrótce przerodziła się w rozgoryczenie, kiedy uświadomiłam sobie, za jaką idiotkę musiał mnie uważać i jak łatwo wpadłam w zastawione przez niego sidła. Lidia Harris nie pozwoli po raz drugi wystrychnąć się na dudka. Nawet najbardziej czarującemu mężczyźnie.
Potem zaczęłam myśleć o doktorze Kellermanie. Gdyby wiedział, co się ze mną dzieje, byłby strasznie zmartwiony i zły na siebie, że pozwolił mi tu przyjechać. Kiedy zastanawiałam się, kto mu teraz asystuje, uśmiechnęłam się do siebie, bo wiedziałam, że niezależnie od tego, kto to jest, na pewno doktor z niecierpliwością oczekuje mojego powrotu. W stosunku do współpracowników zachowywał się jak gburowaty stary niedźwiedź, ale ponieważ był najlepszym chirurgiem w szpitalu, mógł sobie na to pozwolić. Cokolwiek by się działo, postanowiłam do niego zatelefonować jeszcze tego samego dnia. Wreszcie skupiłam zainteresowanie na osobie, wokół której rozgrywała się ta cała wariacka historia, to znaczy na mojej siostrze, Adeli. Zastanawiałam się, gdzie ona może teraz być, i co robi. Byłam również ciekawa, czy będzie próbowała nawiązać ze mną kontakt i czy jest gdzieś w pobliżu. A przede wszystkim myślałam o tej tajemniczej historii, w którą obie byłyśmy zamieszane. Leżałam tak chyba godzinę, aż w końcu zdecydowałam się wstać. Głowa wciąż mnie bolała i głośno domagała się aspiryny, a w moim żołądku zalęgły się wygłodniałe lwy. Ubrałam się, a ponieważ zza drzwi pokoju nie dochodził żaden dźwięk, postanowiłam jeszcze raz spojrzeć na szakala. Wczorajszej nocy, kiedy już zostałam sama i usłyszałam, jak Ahmed idzie do siebie i gasi światła, zajrzałam do torby i znalazłam w niej szakala, tak jak go zostawiłam. Nie zdziwiło mnie to specjalnie. Przez parę minut myślałam o kryjówce dla niego, aż w końcu wepchnęłam go pod poduszkę, na której miałam spać. Gdyby ktoś zakradł się w nocy do pokoju, musiałby o niego walczyć. Wyjęłam teraz szakala spod poduszki i ponieważ byłam całkowicie ubrana, schowałam go pod bluzką, za paskiem od spodni. Nie było mi zbyt wygodnie, ale przynajmniej cały czas miałam go przy sobie i nie musiałam się o niego martwić. Zatrzymałam się, żeby spojrzeć w lustro. Bluzka miała luźny fason, więc nie było widać wybrzuszenia. W ciągu ostatnich paru dni wartość szakala
zwiększyła się wielokrotnie, więc teraz czułam się tak, jakbym nosiła klejnoty koronne. Tak, ten szakal był dla mnie ważny. Najprawdopodobniej znał miejsce pobytu Adeli i stanowił mój klucz do znalezienia jej. Ahmeda Rasheeda nie było w domu. Gdy się o tym przekonałam, odczułam ulgę, zdziwienie i strach. W dalszym ciągu niepewna, czy jestem jego gościem, czy więźniem, ostrożnie wyłoniłam się z sypialni, gotowa do walki. Ale jego nie było, nikt mnie nie pilnował, a drzwi wejściowe otworzyły się, gdy tylko nacisnęłam klamkę, aby zorientować się w sytuacji. Zamknęłam drzwi, podeszłam do okien i otworzyłam okiennice. A tam na dole hałas, światło, gwar oraz mieszanina zapachów tworzyły prawdziwy kalejdoskop życia. Znajdowałam się na trzecim piętrze i patrzyłam na jedną z najbardziej ruchliwych ulic, jakie widziałam w życiu. Kiedy zobaczyłam przewalające się przez nią tłumy, szybko zamknęłam okiennice. W tej samej chwili zrozumiałam, co miał na myśli Rasheed, mówiąc o zatłoczonych ulicach i o tym, że łatwiej mi będzie wygrać z nim, bo jest sam. Boże, tam przecież były setki ludzi, a każdy z nich mógł być mordercą Johna. Przycisnęłam twarz do okiennic i próbowałam coś dojrzeć przez szpary w listewkach. Naprzeciwko znajdowały się domy podobne do tego, w którym byłam - szare i niewiarygodnie stare, niektóre z balkonami, inne ze skomplikowanymi oknami typowymi dla haremów. W wielu z nich żaluzje i zasłony były zaciągnięte. Nie czułam w pobliżu żadnego niebezpieczeństwa. Ale skąd mogłam wiedzieć, kto jest na dole, w tej chmarze ludzi kłębiącej się na ulicy? Pomyślałam o grubasie, który nosił okulary ze szkłami jak denka butelek po coli, i wzdrygnęłam się. A jeśli on tam jest? Przecież Rasheed nie mógł przysiąc, że nikt nie widział, jak wychodziliśmy z hotelu, i że nikt nie ma pojęcia, gdzie jestem. A im dłużej myślałam o Johnie Treadwellu, tym bardziej byłam zła. Nawet nie dlatego, że tak ze mną postąpił, ale dlatego, że okazałam się tak ślepa, naiwna i głupia. Czy naprawdę tak łatwo ulegałam wpływom i tak
łatwo można było mnie wykorzystać? John Treadwell miał okazję się o tym przekonać. Odwróciłam się od okna, podeszłam do kanapy i osunąwszy się na nią bezwładnie, przeklinałam własną głupotę. Jeśli Ahmed Rasheed również zamierzał mnie wykorzystać, jeśli chciał zwieść mnie urokiem osobistym i paroma słowami pocieszenia, na darmo się trudził. Jedynym człowiekiem, do którego miałam zaufanie, był doktor Kellermann. Ale on był bardzo daleko. Ahmed Rasheed wszedł do mieszkania z gazetą pod pachą. Widząc moją zdziwioną minę, powiedział: - Przepraszam, nie chciałem pani przestraszyć. Nie sądziłem, że pani już się obudziła. Jest jeszcze wcześnie. - Tak, wiem. Dzień dobry. Uśmiechnął się i odparł: - Sabah el kheir. Zrobię pani herbatę. Patrzyłam, jak odchodzi do drugiego pokoju, i poczułam, że znowu jestem spięta. Zza drzwi dobiegł mnie szczęk naczyń, szum wody i brzęk widelca czy łyżki spadającej na podłogę. W chwilę później Rasheed wyszedł z kuchni, uśmiechnął się zdawkowo i zdjął marynarkę. Tkwiłam wciąż w tym samym miejscu, patrzyłam, jak chodzi po pokoju, i nie bardzo wiedziałam, co powiedzieć, ale on na szczęście wyratował mnie z opresji, pytając: - Dobrze pani spała? - Tak, bardzo dobrze. - To świetnie. Cieszę się. Bardzo potrzebowała pani snu. Proszę, niech pani usiądzie. Usiadłam na kanapie, a on w fotelu naprzeciwko mnie. Uśmiechając się w dalszym ciągu, mówił: - Byłem dziś rano na policji. Nie chciałem tracić czasu. Inspektor, który zajmuje się sprawą Johna Treadwella, jest moim przyjacielem. Odbyliśmy
poufną rozmowę. Wytłumaczyłem mu, że pani jest prawdopodobnie tą Amerykanką, której szuka, ale że nie miała pani nic wspólnego z morderstwem, bo pracuje pani dla mnie. Usunął pani rysopis i numer paszportu z biuletynu hotelowego i przestał się panią interesować. - Dzięki Bogu. - Już nie musi się pani martwić. - To znaczy, że mogę się przenieść do hotelu. Nie jestem poszukiwana przez policję. - Tak, to prawda. - Przestał się uśmiechać i zmarszczył czoło. - Niestety pozostaje jeszcze sprawa mordercy pana Treadwella. Może wciąż pani szuka. - Grubas? - Albo Arnold Rossiter. Wiedzą przecież, że opuściła pani hotel Shepheard's i gdzieś się pani przeniosła. Teraz będą obserwowali inne hotele. - Bardzo bym chciała, żeby mi pan wreszcie wytłumaczył, o co w tym wszystkim chodzi. Dlaczego ktoś miałby mnie zabić? - Myślę, że może nie tyle zabić, co porwać i uwięzić, żeby w końcu znaleźć pani siostrę. Taka jest moja teoria. - Dlaczego w takim razie - zaczęłam zmęczonym głosem - szukają mojej siostry? - Przepraszam. - Wstał z fotela. - Myślę, że herbata już jest gotowa. Kiedy wyszedł z pokoju, znowu podeszłam do okna, uchyliłam okiennice i wyjrzałam na ruchliwą ulicę. Pojazdów widziałam niewiele - w takim tłumie trudno byłoby przejechać. Przechodnie byli w większości Arabami, niektórzy z nich nosili europejskie ubrania, niektórzy długie szaty, czyli galahie. Widziałam również mężczyzn w turbanach i kaffiyehach oraz kobiety z zasłoniętymi twarzami, ale także i takie, które ubrane były podobnie jak ja. Wszyscy gdzieś się spieszyli, uskakiwali przed ciągniętymi przez osły wózkami lub szli ławą, żeby przebić się przez tłum. Nie zauważyłam nikogo, kto interesowałby się mieszkaniem Rasheeda.
- Zapewniam panią, że oni nie wiedzą, gdzie pani jest. Odwróciłam się i spojrzałam na mojego gospodarza. Niósł tacę, na której stały filiżanki, dzbanek i stos ciastek. Ustawił to wszystko na niskim stoliku przed kanapą i przysunął mi talerz ze słodyczami. - Nikt nie obserwuje tego mieszkania, panno Harris. Sprawdziłem to dokładnie, zanim zostawiłem panią samą. Nie mogłam oprzeć się pokusie, i sięgnęłam po jedno z lukrowanych ciastek z kremem i galaretką. Było niezwykle słodkie, jak herbata, w której zawsze było tyle cukru, że aż zostawał na dnie filiżanki. - Musi pani jeść - powiedział i wmusił we mnie jeszcze jedną porcję łakoci. Zajadając z apetytem, zaczęłam się zastanawiać, jak to się dzieje, że Egipcjanie wcale nie są grubi. - Mam przyjaciela, który pracuje w Shepheard's. Powiedziałem mu, że szukam pani siostry. Będzie się za nią rozglądał i zawiadomi mnie, jeśli panna Adela pojawi się w hotelu. Urzędnicy kontroli celnej na lotnisku twierdzą, że jeszcze nie wyjechała. Chciałam coś powiedzieć, ale powstrzymał mnie gestem i ciągnął: - To wcale jeszcze nie znaczy, że ona naprawdę jest w Egipcie. Cały czas czekam na wiadomości z Aleksandrii i Luksoru. Stamtąd nie jest wcale tak trudno dostać się do Sudanu. - Do Sudanu?! A po cóż miałaby tam jechać? Rozłożył ręce. - Wiem na ten temat tyle samo, co i pani, panno Harris. - A kiedy zamierza mi pan zdradzić coś jeszcze? - Już wkrótce, zapewniam panią. „Zapewniam panią" było chyba jego ulubionym zwrotem, ale mimo to nie udało mu się o niczym mnie zapewnić. Kiedy przysunął mi talerz, podziękowałam i siedziałam dalej na kanapie z filiżanką na kolanach.
Milczeliśmy, a ja dokonywałam cudów, żeby uniknąć jego wzroku. Nie patrzył na mnie wprawdzie bezczelnie, ale raczej z ciekawością, ze szczerym zainteresowaniem. Zupełnie, jakby widział mnie po raz pierwszy w życiu. Zakrawało to na ironię, bo trudno by sobie było wyobrazić bardziej osobliwą postać niż on sam. Już jego wygląd wydawał mi się dziwny, bo Rasheed miał ciemną skórę, gęste rzęsy i duży nos. Najbardziej jednak intrygował mnie jego sposób mówienia. Mówił świetną angielszczyzną, trochę przez nos, trochę gardłowym głosem, bardzo wolno i wyraźnie, jakby chciał się upewnić, czy go rozumiem. - Pójdę już - powiedział, jak gdyby coś sobie nagle przypomniał. - Wrócę po południu. Proszę się czuć jak u siebie w domu. - Dziękuję. - Shokran. Gdy włożył kurtkę i skierował się do drzwi, coś nagle przyszło mi do głowy. - Czy mogę skorzystać z pana telefonu? Oczywiście ureguluję należność. - Nie mam telefonu, panno Harris. Niewielu mieszkańców Kairu ma telefon, bo to w naszych warunkach luksus. Niedaleko stąd jest rozmównica. Czy ta rozmowa jest pilna? - Tak, raczej tak. - Wolałbym, żeby pani jeszcze nie wychodziła. Zaczekajmy. Sam tam panią zaprowadzę. W ten sposób będzie pani bezpieczna. Do widzenia. Zamknęłam za nim drzwi, słuchałam, jak powoli zamierają jego kroki na schodach, po czym znowu podeszłam do okna. Przez szpary w okiennicach zobaczyłam, jak wychodzi z domu i miesza się z tłumem na ulicy. Kiedy zniknął mi z oczu, obserwowałam przez chwilę ludzi na dole, okna naprzeciwko i dachy. Nie było nikogo, kto obserwowałby dom Rasheeda.
Odeszłam od okna i usiadłam na kanapie. Byłam rozczarowana, bo nie mogłam zadzwonić do doktora Kellermana. Postanowiłam ponownie poruszyć ten temat wieczorem. Nalałam sobie drugą filiżankę słodkiej herbaty i położyłam się, żeby spokojnie pomyśleć. Sądzę, że jakiś mechanizm obronny nakazał mi uciec od teraźniejszości i powędrować w przeszłość. Chciałam zapomnieć o Johnie Treadwellu, Adeli, szakalu, Ahmedzie Rasheedzie i ludziach, którzy chcieli mnie zabić. Tak więc myślałam o doktorze Kellermanie. Zawsze pan mi zarzucał, że jestem zbyt drobiazgowa - mówiłam do niego w wyobraźni. Zawsze pan twierdził, że jestem zbyt porządna i pedantyczna. Proszę w takim razie spojrzeć na mnie teraz. Żyję na walizkach i jestem ubrana ciągle w tę samą, byle jaką bluzkę i spodnie. Teraz wylądowałam w domu dziwaka, który nosi za pasem rewolwer. Straciłam poczucie czasu. Wspominając doktora Kellermana i swoją przeszłość, umknęłam teraźniejszości. Na ziemię sprowadził mnie muezin i jego enigmatyczna pieśń, po raz setny wstałam i podeszłam do okna, wyjrzałam przez szpary w okiennicach, poszukałam wzrokiem kogoś podejrzanego i odwróciłam się uspokojona. Jeśli ktoś rzeczywiście obserwował ten dom, robił to wyjątkowo sprytnie. Przez chwilę spacerowałam po pokoju. Ból głowy powoli ustawał, ale wciąż przypominał, że moje życie jest zagrożone. A może staję się zbyt melodramatyczna? - pomyślałam. Na pewno można jakoś zwyczajnie wytłumaczyć całą tę historię. Potem uderzyła mnie pewna myśl. Coś, co wcześniej jakoś nie przyszło mi do głowy, choć zupełnie nie rozumiałam dlaczego. Stanęłam w miejscu jak wryta, podparłszy się pod boki, z wyrazem objawienia na twarzy. To pytanie pojawiło się zupełnie nagle, gdy targały mną tysiące innych wątpliwości. Zastanawiałam się po raz kolejny, gdzie jest Adela, jakie znaczenie w tej sprawie ma szakal, kim jest Ahmed Rasheed i dlaczego powinnam mu
ufać, a także dlaczego właściwie mam wierzyć, że to nie on zabił Johna. I wtedy właśnie mnie olśniło: dlaczego w ogóle mam wierzyć, że John nie żyje? Z wrażenia opadłam na kanapę i wpatrzyłam się bezmyślnie w swoje dłonie. Dobry Boże, przecież to możliwe, że John żyje, szuka mnie, jest nadal moim przyjacielem, i wszystko, co powiedział o nim Rasheed, to wierutne kłamstwo. Ale w takim razie jak wytłumaczyć spotkanie Johna z grubasem i fakt, że leżał nieprzytomny na podłodze? Znowu zaczynała mnie boleć głowa. Trudno było się połapać w tych wszystkich ciemnych sprawkach. Mogłam być tylko pewna własnej tożsamości. Nie wiedziałam nawet, jaki jest teraz dzień tygodnia. W środku aż gotowałam się ze złości - denerwowało mnie strasznie, że jestem taka i nie mogę sobie w żaden sposób pomóc. Chciałam panować nad sytuacją, a tak naprawdę byłam tylko zwykłym pionkiem w tej całej grze. Czy John żyje? Znowu zaczęłam spacerować po pokoju. Oczywiście, zdawałam sobie sprawę, że będzie bardzo trudno udowodnić tę teorię. Bo przecież z pewnością nie mogłam go szukać. Nie w hotelu Shepheard's. Byłoby to zbyt ryzykowne. Znowu się zatrzymałam, bo coś przykuło moją uwagę. Nie wiem dokładnie dlaczego, ale kiedy przechodziłam obok stolika w jadalni, mój wzrok padł na złożoną gazetę, którą Rasheed przyniósł do domu i cisnął byle jak na blat. Teraz patrzyłam na nią i odczuwałam lęk. Czułam się tak, jakbym bez otwierania jej mogła dokładnie powiedzieć, co zawiera. Rozłożyłam ją na pierwszej stronie, zobaczyłam nagłówek pisany powykręcanymi arabskimi literami i zdjęcie zasłoniętego ciała, a wokół niego wianuszek nóg. Domyśliłam się, że litery w kształcie robaczków układają się w informację o tym, że w jednym z najlepszych hoteli w Kairze popełniono morderstwo. Łzy stanęły mi w oczach. Ponownie przeżywałam śmierć Johna i teraz patrzyłam na niego na zdjęciu, wiedząc, że widzę go po raz ostatni.
Zaczęłam się zastanawiać, skąd przyszedł mi do głowy ten pomysł, że John jednak żyje. Doszłam do wniosku, że najprawdopodobniej przemęczony umysł próbował chwycić się choćby cienia nadziei, ale niestety, na darmo. Miło jednak było wyobrażać sobie przez chwilę, że Johna nie zabito, i że wszystko, co mówił ten Arab, to kłamstwo. W rzeczywistości jednak nic się nie zmieniło, znajdowałam się w tym samym punkcie, a mój umysł dręczyły wciąż te same zagadki. Czyjeś kroki na schodach wyrwały mnie z zamyślenia. Odwróciłam się i zaczęłam nasłuchiwać. Ich spokojny, równy odgłos docierał do mnie najpierw z daleka, ale stopniowo stawał się coraz głośniejszy, aż w końcu uświadomiłam sobie, że słyszę je tuż pod drzwiami. Na chwilę nastała cisza, po czym usłyszałam delikatne stukanie. Ktoś pukał do mieszkania. Wpadłam jak szalona do sypialni i zamknęłam drzwi, jedną ręką podtrzymywałam tkwiącego pod bluzką szakala, a drugą uchyliłam leciutko drzwi i przywarłam do nich mocno. Zbliżyłam oko do szpary i wstrzymałam oddech. Usłyszałam zgrzyt klucza i serce na chwilę przestało mi bić. Drzwi mieszkania otworzyły się. Te same drzwi, które tak pieczołowicie zamknęłam. Serce zaczęło mi walić jak opętane. Bałam się głębiej odetchnąć. Twarz przycisnęłam do framugi i cały czas jednym okiem wyglądałam przez szparę. Ktoś wchodził do mieszkania. Wyjął klucz z zamka i spokojnie zamknął za sobą drzwi. To była młoda kobieta, której nigdy przedtem nie widziałam, mniej więcej w moim wieku, z czarnymi włosami do pasa, oliwkową cerą i dużymi oczami o badawczym spojrzeniu. Trzymając w jednym ręku klucze, a w drugim torebkę, rozglądała się po mieszkaniu. Wydawało mi się, że nasłuchuje. W dalszym ciągu wstrzymując oddech, zastanawiałam się, czy nieznajoma słyszy, jak mocno wali mi serce. Wtedy zawołała: - Mees Harrees!
Aż podskoczyłam. Słuchała chwilę, znowu się rozejrzała i zawołała jeszcze raz: - Mees Harrees! W jednej chwili zdecydowałam, że się jej pokażę. I tak zaraz by mnie znalazła, a nie chciałam sprawiać wrażenia osoby, która ze strachu schowała się przed nią w sypialni. Tak więc zdecydowałam się wyjść jej na spotkanie i przybrać najbardziej nieustraszoną pozę, na jaką mogłam się zdobyć. Nie zamierzałam już na początku naszej znajomości pozwolić się zepchnąć do defensywy. Otworzyłam szeroko drzwi: - Słucham? - O, mees Harrees. - Uśmiechnęła się lekko. - Dzień dobry. - Wyciągnęła rękę. Zakłopotana zrobiłam to samo i wymieniłyśmy uścisk dłoni. - Miło mi panią poznać - powiedziała z zabawnym akcentem, a potem dodała coś po arabsku. Widząc moją ogłupiałą minę, roześmiała się, potrząsnęła głową i wskazała na siebie. - Asmahan - przedstawiła się. - Jestem Asmahan. Brwi uniosły mi się same. - Bardzo mi miło. Pani już wie, kim jestem. - Aywa. - Wyrzuciła z siebie kolejny potok słów po arabsku, wśród których udało mi się wychwycić imię Ahmed. - Ahmed? - Aywa - potwierdziła żywo. Chociaż byłam przerażona, doszłam do wniosku, że z jej strony nic mi nie grozi. Miała sympatyczną twarz i miły sposób bycia. Śmiała się swobodnie i zupełnie nie wydawała mi się podejrzana. Niemniej postanowiłam mieć się na baczności. Asmahan dalej paplała coś po arabsku w tak naturalny sposób, jakbym rozumiała każde jej słowo, a potem szybko odwróciła się ode mnie i zniknęła w kuchni. Przez chwilę stałam przykuta do podłogi, dotykając łokciem zatkniętej
za pasek figurki z kości słoniowej. Po chwili usłyszałam szczęk naczyń, potem szum wody i zdecydowałam się wejść do kuchni. Asmahan robiła herbatę. - Dzień dobry i dobry wieczór - powiedziała cienkim głosem. - Mówię po angielsku. Jak się pani miewa? - Odrzuciła długie czarne włosy i spojrzała na mnie promiennie przez ramię, wyraźnie czekając na jakąś reakcję z mojej strony. Mogłam się tylko uśmiechnąć. Tak więc powróciła do rytualnego parzenia herbaty, gotowała wodę, odmierzała listki i sprawdzała czystość filiżanek. Cały czas miałam wrażenie, że czuje się tu jak u siebie w domu. Kiedy herbata była już gotowa i wróciłyśmy do salonu, mój gość spróbował jeszcze raz nawiązać ze mną rozmowę. - Ja mówię po angielsku - powiedziała, gdy usiadłyśmy na kanapie naprzeciwko tacy z herbatą i ciastkami. - O tak - dodała i zrobiła półcentymetrową szparkę między kciukiem a palcem wskazującym. - Troszkę wyjaśniła. - Zauważyłam. Ja niestety nie znam arabskiego. Asmahan wzruszyła ramionami. - Ma' alesh. Proszę pić herbatę, Mees Harrees. Wzięłam od niej filiżankę, wciągnęłam w nozdrza słodki, miętowy zapach i piłam z wdzięcznością. Do tej pory nie zdawałam sobie sprawy, że jestem głodna. Ani też z tego, że jest już późne popołudnie. Podsunęła mi ciastka. - Mees Harees, Ahmed rozmawiać ze mną. Pani rozumieć? - I prosił, żeby pani tu przyszła? Zmarszczyła brwi. Powtórzyłam więc to zdanie raz jeszcze i tym razem zrozumiała. - Aywa. Ahmed mówić, że mees Harrees tutaj. On mówić, że przyjaciółka. Pani rozumieć? - Chyba tak.
Już nie byłam taka ostrożna. Trudno było trzymać na dystans tę gadatliwą, uśmiechniętą dziewczynę. Poza tym miała klucz do mieszkania, znała moje nazwisko, szukała mnie, a teraz jeszcze dodała, że przysłał ją Ahmed. Wydawało mi się, że najprawdopodobniej Asmahan jest dziewczyną albo narzeczoną Ahmeda i przysłał ją tutaj, żeby dotrzymywała mi towarzystwa albo mnie pilnowała. Bardzo sprytne z jego strony. - Miło mi bardzo, że tak się pani o mnie troszczy - Powiedziałam, zastanawiając się, ile z tego zrozumie. - A herbata jest pyszna. - Aywa. - Kiedy się pochylała nad filiżanką, włosy opadły jej do przodu, tworząc wspaniałe obramowanie dla pięknej twarzy, uwydatniając duże ciemne oczy. Doskonale rozumiałam, co Ahmed w niej widzi. Zamilkłyśmy obie. Nie była to krępująca cisza, ale jednak milczałyśmy spędzając razem niezwykłe, ciche godziny. Na ulicy kładły się już długie cienie, kiedy Ahmed wreszcie wrócił do domu. Na jego widok odczułam ulgę i wcale mnie nie dziwiło, że cieszę się z jego powrotu, bo przecież stanowił dla mnie ostatnią nić łączącą mnie ze światem i Adelą. W dalszym ciągu mu nie ufałam, ale tylko on mi pozostał. Kiedy zobaczył nas razem, w pierwszej chwili zdziwił się bardzo, a potem spochmurniał. Asmahan podbiegła do niego, pocałowała go w policzek, a potem zaczęła paplać coś cienkim głosem po arabsku, gestykulując przy tym zawzięcie. Skinął głową i odpowiadał jej pojedynczymi słowami, zerknąwszy na mnie raz czy dwa, podczas gdy ja siedziałam z głupią miną na kanapie. W końcu, kiedy Asmahan wreszcie się wygadała, Ahmed wyminął ją i zbliżył się do mnie. - Tak mi przykro, panno Harris. Musiała pani przeżyć straszny szok. Rzuciłam mu pytające spojrzenie. - Prosiłem ją, żeby tu przyszła i dotrzymała pani towarzystwa, bo pewnie czuje się pani osamotniona. Prosiłem ją jednak, żeby zjawiła się później, kiedy już wrócę do domu. Ale Asmahan bardzo chce pani pomóc i zaprzyjaźnić się z
panią. Powiedziałem jej, że jest pani gościem w Egipcie i potrzebuje pani pomocy, a Asmahan posunęła się nieco za daleko w swojej gorliwości i przyszła za wcześnie. Musiała się pani bardzo przestraszyć, kiedy tak nagle się pojawiła. - Owszem. - Proszę mi więc wybaczyć, to moja wina. Potrafił gładko wybrnąć z każdej sytuacji. - Wszystko w porządku. Zachowywała się bardzo przyjaźnie. Tylko na początku nie bardzo wiedziałam, co mam robić. Ahmed Rasheed uśmiechnął się do mnie swoim rozbrajającym uśmiechem. - Świetnie. W takim razie możemy spokojnie wypić herbatę. O Boże! Zerwałam się na równe nogi. Według tego Araba herbata była receptą na wszystko. - Proszę mi powiedzieć, co pan dzisiaj odkrył. Dowiedział się pan czegoś? - Niewiele. A próbował pan? - już miałam powiedzieć to głośno, ale ugryzłam się w język. - Musimy coś zjeść. Na pewno jest pani głodna. - Szczerze mówiąc, tak. Wymienił parę słów po arabsku z Asmahan, po czym ona zniknęła w kuchni. Mój „gospodarz" uśmiechnął się. - Asmahan chce przygotować dla pani coś specjalnego. Mówiłem jej, żeby tego nie robiła, ale ona chce w ten sposób powitać panią w Egipcie. Kiedy tylko to powiedział, Asmahan wróciła do pokoju z torebką i papierową torbą na zakupy pod pachą. Znów zamienili ze sobą parę słów po arabsku i dziewczyna wyszła z domu. - Proszę, niech pani spocznie, panno Harris. - Niczego się pan nie dowiedział? A w Shepheard's? Może w biurze wizowym? Naprawdę nic mi pan nie może powiedzieć?
- Rozumiem pani uczucia, panno Harris, i naprawdę chciałbym przekazać pani jakąś dobrą wiadomość, ale nic nie wiem. Na razie. Jeszcze jeden zawód. Ale już nie sprawił mi takiej przykrości. Widocznie zaczynałam przyzwyczajać się do rozczarowań. - W jaki sposób porozumiewała się pani z Asmahan? - zapytał. Siedział obok mnie na kanapie. Przysunął się i wyczułam słaby zapach płynu po goleniu. Znowu mi się przyglądał. - Sama nie bardzo wiem. Ona nie zna zbyt dobrze angielskiego, a ja nie mam pojęcia o arabskim. - Ależ to nieprawda. Potrafi pani powiedzieć shokran i sabah el-kheir. A jeśli pani czegoś nie rozumie, proszę powiedzieć mahf hemtish. - Asmahan powtarzała często takie jedno słowo. Maalesh. Co to znaczy? Ku mojemu zdziwieniu, roześmiał się. - To najważniejsze słowo w arabskim. A znaczy: nie szkodzi. - Ach tak. - Znowu złapałam się na tym, że się do niego uśmiecham. - Arabowie nie przywiązują przesadnej wagi do tego, czy kogoś rozumieją, i do tego, czy ktoś ich rozumie. Jest coś ważniejszego niż słowa. Chodzi o przyjaźń. Teraz pani jest przyjaciółką Asmahan, chociaż mówicie różnymi językami. Rozumie pani? Jeśli ona usiłuje coś pani powiedzieć, a pani jej nie rozumie, mówi ma!alesh, bo to nie takie ważne. Tylko przyjaźń się liczy. Wydawało się to takie proste i miłe. Być może dla niego rzeczywiście było proste. Żadnych skomplikowanych związków, analizowania cudzych uczuć i znaczenia innych ludzi w twoim życiu. Tylko zwykła, prosta przyjaźń. Zastanawiałam się, czy on rzeczywiście w to wierzy. - Są jeszcze inne słowa, które będzie pani słyszała równie często. Na przykład: ahlan, wa sahlan i mehalabeyah. Pierwsze oznacza: witaj. Wielu mieszkańców Kairu powie do pani: ahlan wa sahlan, co znaczy „witaj, pokój tobie" - A mehalabeyah oznacza to: - Popukał się palcem wskazującym w skroń. - Dają ci w ten sposób do zrozumienia, że ktoś jest stuknięty. Tak w ogóle
mehalabeyah to budyń ryżowy. W Egipcie ta potrawa jest bardzo popularna. Jeśli uważamy, że ktoś zwariował, mówimy, że ma budyń w głowie. Roześmiałam się. - W Ameryce też stukamy się w głowę, jak chcemy coś takiego wyrazić. - Ciekawe. - Tak. - Kręciłam się na kanapie. - Bardzo. Umilkliśmy. Zapadła niezręczna cisza. Był na tyle kulturalny, że przestał się na mnie gapić, ale cały czas miałam wrażenie, że na usta cisną mu się setki pytań. - Proszę mi wybaczyć, panno Harris, ale znałem tak niewielu Amerykanów. Popatrzyłam na niego ze zdziwieniem. - Pani stanowi dla mnie zagadkę. Nie... źle się chyba wyraziłem. W Egipcie prawie nie mamy żadnych kontaktów osobistych z Amerykanami. Dla przeciętnego Araba Amerykanin to taki człowiek, który jeździ błyszczącym autobusem z jednego hotelu do drugiego. Amerykanie rzadko chodzą naszymi drogami, rzadko również odwiedzają nasze sklepy. Mieszkają w Hiltonie i jeżdżą autobusem do Khan-el-Khalil. Jadają w europejskich restauracjach. Bardzo niewielu z nas ma okazję z wami rozmawiać. Znów mi się przypatrywał ze szczerym zainteresowaniem. Najwyraźniej chciał mnie omamić, ale nie zamierzałam ulegać jego urokowi. - Z pewnością interesująca byłaby mała wymiana kulturowa między naszymi narodami, ale teraz interesuje mnie bardziej, co pan wie o Adeli i całej tej historii z szakalem. W dalszym ciągu nie przestawał się uśmiechać. Nie reagował na mój ton. - Mam prawo wiedzieć - dodałam stanowczo. Wtedy popatrzył mi w oczy. - Proszę mi zaufać - powiedział. Jakie to proste. Powiedział: „Proszę mi zaufać", jakby miał wszystko pod kontrolą. A poza tym, czy była to prośba, czy rozkaz? A może tylko takie
powiedzenie retoryczne, jeszcze jeden zwrot grzecznościowy, w jakie obfitował jego styl. - Nie mogę - odparłam. Znowu przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu; ciszę zakłócała jedynie kakofonia cichych dźwięków egipskiej muzyki gdzieś w tle. Ledwo słyszalne tony nadawały egzotyczną barwę temu obcemu wnętrzu. - Kiedyś mi pani zaufa - powiedział zwyczajnie. Nie wiem, czy walczyłam w ten sposób z jego pewnością siebie, czy też reagowałam tak silnie na oszustwo Johna. Tak czy inaczej, za każdym razem, gdy Rasheed przekonywał mnie, że powinnam mu ufać i wierzyć w szczerość jego intencji, broniłam się przed nim jak lwica. - Proszę mi powiedzieć, co się dzieje. W kącikach ust błąkał mu się cień uśmiechu. - Czy to takie ważne? Czy nie wystarczy pani, że zajmuję się tą sprawą, że jest pani bezpieczna i że los nas wszystkich znajduje się w rękach Allacha? Pokręciłam głową. Ahmed w dalszym ciągu mi się przyglądał. Cóż to takiego czaiło się zawsze na dnie tego spojrzenia? Jakaś tajemnica? A może czytałam za dużo książek i obejrzałam zbyt wiele filmów? On był po prostu mężczyzną. Nic więcej. A ja spotkałam w życiu już wielu mężczyzn, zarówno w szpitalu, jak i poza nim, a także widziałam wiele par oczu ponad chirurgicznymi maskami. Ale nigdy jeszcze nie widziałam takich oczu i nikt nie patrzył na mnie tak zagadkowo. Nagle, jakby wyczuwając mój niepokój, powiedział: - Asmahan wkrótce wróci i coś zjemy. Odsunął się ode mnie na odległość paru kroków, zatrzymał się i popatrzył przed siebie. Kiedy się skrzywił, wzrok powędrował za jego spojrzeniem i zobaczyłam, że Rasheed zauważył rozłożoną na stoliku gazetę i wpatruje się w
zamieszczoną na pierwszej stronie fotografię zasłoniętych zwłok otoczonych przez policjantów. Bez słowa podszedł do stolika, wziął gazetę, złożył i wyszedł do kuchni. Wrócił za chwilę bez gazety, ale za to ze zmartwioną miną. - Przykro mi, że pani to widziała, panno Harris. Mam straszne wyrzuty sumienia. - Wszystko w porządku - mruknęłam, zastanawiając się jednocześnie, czy Rasheed rzeczywiście zostawił gazetę na stoliku przez przypadek. W chwilę później, i ani sekundy za wcześnie, weszła Asmahan niosąc w obu rękach papierową torbę wypchaną po brzegi zakupami. Natychmiast zaczęła paplać coś po arabsku jak karabin maszynowy, mówiła cały czas idąc do kuchni i w trakcie rozpakowywania zakupów. Gdy ich tak słuchałam, wyczuwałam wyraźnie, że pozostają ze sobą w bardzo zażyłych stosunkach, i zaczęłam się zastanawiać, kiedy zamierzają się pobrać. Porzuciłam jednak te jałowe rozważania, kiedy Ahmed wrócił do salonu, niosąc misę pełną pomarańczy. - Asmahan przygotowuje dla pani specjalne danie. Bardzo się cieszy, że spróbuje pani jej potrawy, bo zakłada, że nie zna pani jeszcze egipskiej kuchni. - To prawda, nie znam. Usiadł naprzeciwko mnie, uśmiechnął się porozumiewawczo i powiedział: - Tym bardziej zapraszamy na poczęstunek. Rozparł się wygodnie w fotelu, a ja przysiadłam na samym brzegu kanapy i zaczęłam się zastanawiać, co właściwie mam robić. Kiedy spróbowałam się podnieść, Ahmed Pokazał mi gestem ręki, żebym usiadła z powrotem. - Jest pani naszym gościem. Nie wolno pani wchodzić do kuchni. - Powinnam pomóc. Roześmiał się tylko. - Asmahan z pewnością by się obraziła. Proszę zostać.
Usiadłam więc z powrotem na kanapie i próbowałam się zrelaksować. Moje myśli rozbiegły się gdzieś bez celu, gdy patrzyłam na brązowe dłonie Ahmeda Rasheeda, obierające pomarańczę. Wspominałam Rzym, który wydawał mi się taki odległy, choć wyjechałam stamtąd zaledwie parę dni temu. Wspominałam również Johna, czy też raczej zawód, jaki mi sprawił. Wyobrażałam sobie Adelę w tym dalekim kraju i Bóg jeden wie co. I doktora Kellermana. - Będzie pani musiała zrezygnować z przebywania w miejscu publicznym przez dłuższy czas. - Przecież mówił pan, że jestem tu bezpieczna. - Tak, tutaj tak. - Położył nie dojedzoną pomarańczę na stole i pochylił się, patrząc na mnie niespokojnie. - Ale na ulicy nie. Powie pani, że centrala telefoniczna jest niedaleko stąd. Zgoda, ale ludzie Rossitera również mogą być w pobliżu. Niekoniecznie muszą obserwować rozmównicę, prawda? I przecież niekoniecznie muszą podejrzewać, że będzie pani chciała do kogoś zadzwonić. Na pewno pani tak myśli, ale ja uważam, że to zbyt ryzykowny pomysł. Znowu toczyłam ze sobą walkę wewnętrzną, do czego powoli zaczęłam się przyzwyczajać, ponieważ znowu musiałam rozwiązać konflikt pomiędzy chęcią zaspokojenia potrzeb emocjonalnych a zdrowym rozsądkiem. Wiedziałam, że Rasheed ma rację, ale bardzo chciałam porozmawiać z Kellermanem, powiedzieć mu, gdzie jestem, usłyszeć jego głos, odczuć obecność. Wtedy do pokoju weszła Asmahan i oznajmiła, że kolacja gotowa. Bardzo smakował mi przygotowany przez nią posiłek. Nie miałam pojęcia, że byłam taka głodna i że egipskie jedzenie jest takie pyszne. A poza tym znalazłam się w uroczym towarzystwie. Przez cały czas Asmahan prowadziła ze mną lekką, wesołą rozmowę tak swobodnie, jakby ona znała angielski, a ja arabski. Ahmed siedział pomiędzy nami, tłumaczył i uczył mnie nazw potraw, które jedliśmy. - Aysh baladi - powiedział, biorąc okrągły, płaski chleb i odrywając z niego kawałek. - W taki oto sposób jadamy fool wa tahmeya - dodał i umoczył je w
talerzu z ostro przyprawioną smażoną fasolą. Jedliśmy też zupę z soczewicy, shor-bet ahds, zieloną sałatę, sahlahtah khudrah, kebab i smażone warzywa. Na deser był budyń, o którym wspominał mi Ahmed, czyli mehalebayah. Kiedy powiedziałam Asmahan, że bardzo smakowało mi jedzenie, i próbowałam jej podziękować, Ahmed wtrącił: - Jeśli smakowała nam kolacja podana przez przyjaciół, mówimy zwykle haneyan. Spojrzałam więc na Asmahan i powiedziałam: - Haneyan. - Allah yeehun neehee - odparła. - Asmahan powiedziała: „Niech cię Bóg błogosławi za te życzenia". Ona się cieszy, że jesteś zadowolona. - A ja jestem zadowolona, że ona się cieszy. Wszyscy troje roześmialiśmy się, Asmahan też, jakby rozumiała, o co chodzi, po czym wstaliśmy od stołu. Kiedy chciałam pomóc pozmywać, Ahmed jeszcze raz wytłumaczył mi cierpliwie, że jako gość mam usiąść w salonie z filiżanką herbaty. - To zaszczyt dla Asmahan, że smakował ci posiłek. Ona nie będzie chciała widzieć cię w kuchni. Asmahan i Ahmed wyszli z domu, żeby poznać wszystkie uroki Kairu nocą. Wszędzie paliły się latarnie. Oświetlone były również pomniki. We wszystkich witrynach sklepowych też było jasno, grała muzyka. Miasto wracało do życia, a Asmahan i Ahmed stanowili jego część. Wtedy o nich pomyślałam. Ona była uderzająco piękną dziewczyną, a on, musiałam to przyznać, przystojnym mężczyzną. Zazdrościłam im. Zazdrościłam im tego, że tak im ze sobą dobrze, zazdrościłam wszystkiego, co mają i co ich czeka w przyszłości. Byłam zazdrosna, bo pomyślałam, że mnie nie uda się nigdy czegoś takiego osiągnąć.
Kiedy tak sobie dumałam o tylu rzeczach naraz, a moje wszystkie myśli dotyczące innych ludzi przybrały postać refleksji na temat mojej własnej osoby, dokonałam odkrycia, które jednak nie bardzo mnie zaskoczyło. Zmieniałam się. Nie było to nic konkretnego, jedynie rodzaj przeczucia, ale nic wyraźnego ani namacalnego. To przeświadczenie drzemało dotąd gdzieś na peryferiach mojej świadomości, a teraz jakaś jego ulotna część pojawiła się na powierzchni. Wyczuwałam tylko, że się zmieniam, ale nie bardzo wiedziałam, na czym to polega. Przynajmniej powody były oczywiste. W moim wygodnym życiu nastąpiła rewolucja, a hierarchia wartości zadrżała w posadach. Patrzyłam na życie z innej perspektywy i widziałam wszystko pod innym kątem. Po ostatnich dniach nic już mi się nie wydawało takie samo. Ta zachodząca we mnie zmiana sprawiła, że dokonałam innych rewelacyjnych odkryć. Już po raz setny tego dnia pomyślałam o doktorze Kellermanie. Pojawił mi się przed oczyma w swoim pogniecionym zielonym kitlu, z maską na piersiach, z twarzą, na której wyraźnie malowało się zmęczenie. Potem wyobrażałam sobie, jak wchodzi na salę operacyjną, a sama jego obecność budzi szacunek. Widziałam jego niebieskie oczy, uśmiechały się do mnie znad maski, oczy, które widziały tak wiele, które tak wiele chciały powiedzieć i które tak wiele skrywały. Jakie to było dziwne, że właśnie teraz, kiedy siedziałam zwinięta w kłębek na kanapie w obcym domu, teraz, gdy dochodziły do mnie zapachy egzotycznej kuchni i dźwięki wrzaskliwej muzyki, właśnie dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że doktor Kellerman jest we mnie zakochany. Aż podskoczyłam, kiedy otworzyły się drzwi, a Rasheed wszedł do środka. Nie było go zaledwie dziesięć minut i zastanawiałam się, jak mógł tak szybko opuścić tę piękną dziewczynę. - Może napije się pani herbaty, panno Harris, albo zje pani coś jeszcze? - Och nie, dziękuję. - Wstałam i położyłam rękę na brzuchu, żeby pokazać, jaka jestem przejedzona. - Jestem bardzo zmęczona i chciałabym się położyć.
- Oczywiście. Będę tu jeszcze siedział i pracował, więc w razie potrzeby proszę przyjść bez wahania. - Dobrze. Dziękuję. Shokran. Było mi trochę głupio, kiedy wchodziłam do sypialni, zostawiając go samego na środku salonu. A kiedy przypomniałam sobie, że śpię w jego łóżku, a on musi nocować w innym pokoju, poczułam się nawet gorzej niż dziwnie. Zaczęłam się poza tym zastanawiać, czy Asmahan na pewno nie ma nic przeciwko temu, że mieszkam z jej narzeczonym. W dodatku byłam bardzo ciekawa, co i ile jej o mnie powiedział. Zatrzymałam się jeszcze na chwilę. - Panie Rasheed, jak długo będę musiała tu zostać? - Nie wiem. - To kwestia dni czy tygodni? - Mam szczerą nadzieję, że nie tygodni. - A kiedy mi pan wreszcie powie, dlaczego tu jestem? I wyjaśni, z jakiego powodu grozi mi niebezpieczeństwo. To chyba jest bardziej skomplikowane, niż mi się wydaje. Uśmiechnął się ujmująco. - Bardziej niż bardzo. Zapewniam panią, że powiem pani wszystko, kiedy tylko będę mógł. - Dziękuję. Dobranoc. Kiedy zamykałam drzwi, powiedział: - Tesbah allah kheir. Leżałam długo w ciemnościach. Byłam zmęczona, ale nie mogłam spać. W głowie kołatały mi najróżniejsze myśli, po pierwsze: kim jest ten człowiek za drzwiami i do jakiego stopnia mogę mu ufać. Szakal go jakoś dziwnie nie interesował, choć niewątpliwie ta figurka stanowiła klucz do całej tajemnicy. Z jej powodu dwukrotnie przeszukano mi mieszkanie, z jej powodu zabito człowieka, a moja siostra najprawdopodobniej znalazła się przez nią w wielkim
niebezpieczeństwie. A Ahmed Rasheed zupełnie nie przywiązywał do figurki wagi. Na wypadek gdyby jednak miało się okazać, że Rasheed tylko udaje, schowałam szakala do poszewki na poduszkę. Kiedy czułam, że zasypiam, utwierdziłam się jeszcze w postanowieniu, które podjęłam już wcześniej. Jutro, niezależnie od tego, co się wydarzy, muszę wydostać się z mieszkania i zadzwonić do doktora Kellermana.
Rozdział dziesiąty Ahmed Rasheed wyszedł bardzo wcześnie. Czułam się wypoczęta i o wiele bardziej pewna siebie niż w ciągu tych paru minionych dni, toteż byłam gotowa, żeby poważnie ocenić sytuację, w jakiej się znalazłam, i zaplanować, co robić dalej. Najpierw wzięłam prysznic i schowałam szakala pod bluzką, a potem postanowiłam obejrzeć biurko, przy którym mój gospodarz pracował do późna w nocy. Ponieważ spodziewałam się w ten sposób uzyskać jakieś istotne informacje na temat charakteru jego pracy i odkryć, na czym właściwie polegają zadania, jakie wykonuje dla rządu (zakładając, że mówił prawdę), przeżyłam ogromne rozczarowanie. Nie znalazłam prawie żadnych oficjalnych dokumentów, a te nieliczne i tak pisane były w języku arabskim. Korespondencja, czyli zaklejone, przygotowane do wysłania koperty i listy, które otrzymał, również zostały napisane po arabsku, tak więc okazały się zupełnie bezużyteczne. Na biurku leżało też kilka książek, niestety nie w języku angielskim, jakiś katalog, periodyki i wycinki z gazet. Na blacie walały się porozrzucane notatki na kawałkach papieru oraz pisma urzędowe, oczywiście w języku arabskim, i dlatego nie miałam z nich żadnego pożytku. Patrząc na ten bałagan, przypomniałam sobie pewna uwagę, jaką kiedyś zrobił doktor Kellerman w czasie jednej z jego wizyt w moim mieszkaniu.
„Moja droga - powiedział - pamiętaj, że porządek na biurku świadczy o chorym umyśle właściciela". Uśmiechnęłam się. Moje biurko można było pokazywać na wystawie, a przy tym pracował żywy człowiek. Przemknęło mi przez myśl, że może powinnam przetrząsnąć mieszkanie w poszukiwaniu czegoś, co pozwoliłoby mi odkryć tożsamość mojego „opiekuna". Gdyby udało mi się ustalić, na czym dokładnie polega jego praca dla rządu egipskiego, może zrozumiałabym również, w jakie tarapaty popadła Adela. Nie mogłam jednak się na to zdobyć. Byłam tak strasznie ciekawa, tak bardzo chciałam uchylić rąbka tajemnicy, a jednak naruszenie czyjejś prywatności okazało się ponad moje siły. Poza wszystkim innym, na samą myśl, że Rasheed mógłby mnie na tym przyłapać, dostawałam dreszczy. Tak więc na razie zrezygnowałam z tego planu i postanowiłam go zrealizować, jeśli już naprawdę zostanę doprowadzona do ostateczności. Miałam coś pilniejszego do załatwienia. Wyjrzałam przez szpary w okiennicach, szukając wzrokiem czegoś lub kogoś, kto mógłby w najmniejszym choćby stopniu wydawać się podejrzany. Tak jak na przykład ten grubas w okularach ze szkłami jak denka butelek po coli. Ale niczego ani nikogo takiego nie zauważyłam. Ulica wyglądała tak samo jak zwykle i nic nie wskazywało na to, by ktokolwiek zdawał sobie sprawę z istnienia tego mieszkania i uciekinierki, która się w nim ukrywa. Tym razem nie byłam zdziwiona, kiedy znowu pojawiła się Asmahan, i serdecznie ją powitałam. Dziewczyna miała na sobie ładną sukienkę, buty na wysokich obcasach i kapelusz z szerokim rondem, a w rękach znowu trzymała torbę pełną jedzenia. - Mees Harees - powiedziała, zamykając nogą drzwi. - Sobah el-kheir. Dobry wieczór. - Dzień dobry - odpowiedziałam. Postawiła torbę na stole i zaczęła mówić coś po arabsku. Kiedy zdjęła kapelusz z szerokim rondem i wspaniałe loki opadły jej na ramiona, poczułam
delikatne ukłucie zazdrości. Ja miałam proste ciemnoblond włosy do ramion, uczesane z przedziałkiem na środku głowy. Grube, falujące Asmahan sięgały jej do talii, były czarne jak heban, gdzieniegdzie rozświetlone niebieskim połyskiem. To była naprawdę piękna dziewczyna. Rozpakowując torbę, w dalszym ciągu wyrzucała z siebie potok arabskich słów i wykładała na stół puszki z sokami owocowymi, batony czekoladowe, garść gumy do żucia i pudełko ze sklepu cukierniczego wypełnione po brzegi ciastkami. Pomyślałam, że najprawdopodobniej wszystko przeznaczone są dla mnie. Kiedy torba opustoszała, a dary, które wysypały się z niej jak z rogu obfitości, wylądowały na stole, Asmahan odwróciła się do mnie i zapytała z promiennym uśmiechem: - Mees Harees lubić takie? - Tak, bardzo. Skokran. - Affuan. Teraz my pić herbata. Mees Harees siadać. Usiadłam więc i zbierałam siły do następnej rundy zmagań z mocną miętową herbatą, którą piłam teraz regularnie co kilka godzin i do której już zaczęłam się przyzwyczajać. Podczas gdy Asmahan krzątała się po kuchni, ja opracowywałam pomysł, który przyszedł mi do głowy tego ranka. Jego urzeczywistnienie zależało od tego, co Asmahan o mnie wie i jakie instrukcje otrzymała od Ahmeda. On twierdził, że dziewczyna przychodzi tutaj wyłącznie w celach towarzyskich, ale ja nie byłam tego taka pewna. Asmahan przyłączyła się do mnie i podała słodką herbatę oraz ciastka w lukrze. Miałam raczej ochotę na filiżankę mocnej, czarnej kawy, ale nic nie powiedziałam, bo bałam się zrobić jej przykrość. Kiedy tak jadłyśmy i piłyśmy, spróbowałam nawiązać z nią rozmowę. - Jak długo zna pani Ahmeda? Asmahan spojrzała na mnie zdziwiona, wyraźnie nie rozumiejąc, o co mi chodzi. Zapytałam więc prościej? - Pani i Ahmed?
Szkoda, że nie zna pani angielskiego, pomyślałam. Piła herbatę i uśmiechała się do mnie znad filiżanki. Zastanawiałam się przez chwilę, czy ryzykować. W końcu podjęłam decyzję i postanowiłam spróbować. Powiedziałam po prostu: - Bardzo bym chciała zatelefonować. - Telefon? - spytała. - Tak, rozumie pani. - Udawałam, że przyciskam słuchawkę do ust i wykręcam numer. - Ach! Telefon! - Nagle zrozumiała. - Aywa, aywa! - Ale Ahmed nie ma telefonu. Chciałabym gdzieś pójść i... - Mees Harees! - Gwałtownie złapała mnie za rękę i rozpromieniła się z radości. Znowu z jej ust popłynął potok arabskich słów, spośród których wyłapałam jedno: „telefon". Potem wstała, podeszła do okna, otworzyła je i wskazała ulicę. - Telefon! - powtórzyła podnieconym tonem. Nagle poczułam, że jestem bardzo z siebie zadowolona. Trafnie odgadłam, że Asmahan nic nie wie o mojej sytuacji i że Ahmed nie kazał jej trzymać mnie pod kluczem. - My iść! - zapalała się coraz bardziej. - Mees Harees, my iść, tak? Wtedy zaczęłam się zastanawiać. Jak się okazało, Rasheed uwierzył, że sama potrafię zadbać o swoje bezpieczeństwo i nie zachowam się tak nierozsądnie, żeby wychodzić z mieszkania. No cóż, właśnie miałam zamiar okazać się tak nierozsądna. Żaden z moich tajemniczych przeciwników bez twarzy nie mógł się nawet domyślać, gdzie jestem. Sam Ahmed mnie o tym przekonywał. A nieszkodliwa wycieczka do rozmównicy telefonicznej nie powinna zabrać zbyt wiele czasu - nie trzeba było iść daleko, w Kairze był teraz sam środek dnia. Jakim cudem można było mnie wypatrzeć wśród milionów ludzi? Podeszłam do Asmahan, która nadal stała przy oknie, spojrzałam na ulicę. Pod
nami przelewały się tłumy przedmów. Każdy z nich miał jakiś cel i nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na mieszkanie Rasheeda. Obserwowałam ulicę jeszcze przez chwilę i poczułam się zupełnie bezpieczna. Ahmed Rasheed miał rację. Żaden z ludzi Rossitera nie wiedział, gdzie się ukrywam. Bardzo łatwo będzie się dostać do rozmównicy, zatelefonować, spędzić choć jedną pokrzepiającą chwilę z doktorem Kellermanem i szybko wrócić do mieszkania. Nie mogło mi się nie udać. Asmahan pójdzie ze mną. Nikt nie zwróci uwagi na dwie dziewczyny, które po prostu wyszły na spacer. Szczególnie - odwróciłam się i popatrzyłam na kapelusz z szerokim rondem szczególnie na Egipcjankę z przyjaciółką o zasłoniętej twarzy. Serce podskoczyło mi z radości. Oczywiście, musi się udać! Byłam bardzo podniecona. Zaraz porozmawiam z doktorem Kellermanem. Usłyszę jego głos, przymknę oczy i będę sobie wyobrażać, że jest tuż przy mnie. - Możemy iść? - zapytałam Asmahan. Była uczuciową dziewczyną z temperamentem i wyraźnie udzieliło się jej moje podniecenie. Potraktowała to wyjście do telefonu jak wielką przygodę. - Aywa! Potem dodała coś jeszcze po arabsku i roześmiała się. W jednej chwili znalazłam się w sypialni. Spieszyłam się bardzo, bo nie chciałam, żeby nagle zmieniła zdanie. Chwyciłam więc torebkę, upewniłam się, że szakal siedzi sobie bezpiecznie pod bluzką, i w ostatniej chwili zdecydowałam się włożyć sweter. Chciałam w ten sposób osłonić białe ręce, żeby w tłumie nie zwracać na siebie uwagi. Kiedy byłyśmy gotowe do wyjścia, rzuciłam pełne podziwu spojrzenie na jej kapelusz, powiedziałam, że jest śliczny, i zrobiłam bardzo ucieszoną minę, gdy zaproponować żebym go włożyła. Asmahan położyła mi palec na policzku, potem dotknęła swojej twarzy, pokazując w ten sposób, że mamy inną cerę. Uniosła rękę, zatoczyła w powietrzu i znowu dotknęła mojego policzka. Jestem
pewna, że dobrze ją zrozumiałam. Chciała mi w ten sposób powiedzieć, że skoro to ja mogę spalić się na słońcu, powinnam włożyć kapelusz. Zatrzymałam się przed lustrem przy drzwiach. Prawie nie widać było mojej twarzy, ponieważ włożyłam również okulary słoneczne, które wraz z cieniem rzucanym przez rondo kapelusza kryły skutecznie moją bladą cerę, i naprawdę nie można było mnie rozpoznać. Potem zarzuciłam sobie torebkę na ramię, pomyślałam przelotnie o tym, co właśnie zamierzam zrobić, i otworzyłam drzwi. Idąc ulicą skąpaną w gorących promieniach słońca, nawet przez chwilę nie pomyślałam, na co naprawdę się narażam. Wymyśliłam ten plan z dwóch powodów. Po pierwsze - i najważniejsze - chciałam skontaktować się z doktorem Kellermanem i powiedzieć mu, że jestem zdrowa i cała. Po drugie, byłam gotowa na wszystko, byleby tylko wyjść z tego mieszkania. Nie mogłam już tak dłużej siedzieć i bez przerwy się zastanawiać, gdzie jestem, na czyjej łasce i jak długo jeszcze to potrwa. Po trzecie - i być może nie całkiem sobie uświadamiałam ten powód - chciałam coś udowodnić samej sobie. Chciałam przekonać się ponad wszelką wątpliwość, że jestem bezpieczna w domu Rasheeda i że nadal mam odwagę stawić czoło każdemu wyzwaniu. Musiałam się przekonać, że mordercy Johna Treadwella nie czatują na mnie w pobliżu i że zamknięcie za opuszczonymi żaluzjami nie pozbawiło mnie ducha walki. Zdecydowałam się więc na ten brawurowy, nierozsądny wypad do miasta. Bardzo chciałam porozmawiać z doktorem Kellermanem i przeprowadzić test własnej odwagi; na ulicy był tłok, więc czułam się bezpieczna, słońce grzało i sprawiało mi to przyjemność. Może właśnie dlatego nie pomyślałam ani razu, jak poważną podjęłam decyzję. Byłam zbyt pewna siebie. Asmahan i ja wmieszałyśmy się w tłum przechodniów, którzy nie mieścili się już na chodniku, więc zdominowali jezdnię. Rozkoszowałyśmy się spacerem w promieniach słońca. Zdziwiłam się, kiedy stwierdziłam, że jesteśmy tak
niedaleko od centrum. Ulica, przy której mieszkał Ahmed, nazywała się Al Tahrir i był to główny deptak Kairu. Dojście do hałaśliwego, rozgorączkowanego Liberation Square, gdzie panował ogromny ruch, nie zajęło nam zbyt wiele czasu. Po drugiej stronie placu majaczył Hilton, Muzeum Egipskie, a za nimi rozciągał się Nil. Po naszej lewej, zasłonięty przez budynki, znajdował się hotel Shepheard's. Ahmed nie zabrał mnie więc daleko. Z trudnością mogłam uwierzyć, że naprawdę to wszystko widzę, że docierają do mnie te wszystkie zapachy. W tym niewiarygodnym mieście w każdej minucie doznawałam tysiąca wrażeń. Kiedy tylko wyszłyśmy na ulicę, cały czas trzymałam się na baczności i starałam się zachować niezwykłą czujność. Wpatrywałam się we wszystkie twarze, oglądałam się tysiące razy i nasłuchiwałam każdego podejrzanego dźwięku. Nawet nie wiedziałam, czego mam się obawiać, ale byłam przekonana, że jeśli rzeczywiście niebezpieczeństwo będzie blisko, dostrzegę je natychmiast. A jednak czując, jak ogrzewa nas gorące jasne słońce, porwana przez prąd toczącego
się
wokół
życia,
powoli
zapominałam
o
grożącym
mi
niebezpieczeństwie i oddałam się całkowicie radości, jaką sprawiała mi ta egipska przygoda. Centrala telefoniczna znajdowała się parę ulic dalej. Musiałyśmy przejść przez kilka jezdni, na których panował szaleńczy wprost ruch, wcisnąć się w stojący na krawężnikach tłum i ruszyć dalej popękanymi chodnikami. Ludzie byli fascynujący - widziałam zarówno młodych mężczyzn i kobiety ubranych w europejskie stroje, jak i starców w tradycyjnych długich szatach, wieśniaczki odziane w czerń, muzułmanki z zasłonami na twarzach, właścicieli wózków ciągniętych przez osły, a także uliczników wołających: „Baksheesh", czarnych, Semitów, Arabów i Europejczyków. Wszyscy kręcili się z ożywieniem po ulicy, rozmawiali głośno, śmiali się, krzyczeli, grali na rogach. Kiedy wreszcie przekroczyłyśmy próg centrali, z ulga powitałam panującą tam ciszę. Było to niewielkie pomieszczenie z dużymi oknami i drzwiami, które
zamknęły się za nami cicho. Przez dłuższą chwilę musiałyśmy przyzwyczajać wzrok do innego oświetlenia - nie zdjęłam okularów słonecznych - i uszy do panującej tam ciszy. Małe kabinki telefoniczne bez drzwi rozmieszczone były wszędzie, gdzie się dało. Kilka tworzyło wysepkę na samym środku rozmównicy. Niektóre były już zajęte. Ludzie wciskali się jak najgłębiej do środka, szeptali coś cicho i nie zwracali na nikogo uwagi. Po lewej znajdowało się skromne biurko, za którym siedziały trzy kobiety obsługujące centralkę. Nieco na prawo od ich stanowiska stała zajmująca niewiele miejsca drewniana ława, na której nikt nie siedział. Kierując się w ślad za Asmahan podeszłam do biurka. Wyjątkowo gruba kobieta ubrana w kwiecistą suknię wstała, żeby nas obsłużyć. Asmahan rozmawiała przez chwilę z telefonistką. Tłuścioszka wręczyła jej kawałek papieru, na którym miałam zapisać konieczne dane. - Czy mówi pani po angielsku? - zapytałam z nadzieją. Kobieta przytaknęła. Miała znudzoną minę. - Napisze pani nazwisko osoby, do której pani dzwoni, i numer telefonu. Teraz mi pani za to zapłaci. Po rozmowie pani zaczeka. I zapłaci jeszcze raz. Rozumie pani? - Tak, tak, dziękuję. - Wzięłam od niej krótki ołówek i zatrzymałam rękę w powietrzu nad kartką. Który numer mam jej podać? Wtedy coś przyszło mi do głowy. - Czy nie wie pani przypadkiem, która jest teraz godzina w Los Angeles? Zerknęła na ścienny zegar, myślała chwilę i powiedziała: - Dziesiąta wieczór. - Dziesiąta. O mój Boże! Cóż, to wyklucza szpital. Znając tryb życia doktora Kellermana, postanowiłam podać jej numer centrali. W ten sposób miałam szansę się z nim skontaktować niezależnie od tego, gdzie jest.
Kiedy telefonistka poinformowała mnie, że opłatę należy uiścić przed rozpoczęciem rozmowy, przypomniałam sobie o egipskich funtach, które nabyłam w kantorze na lotnisku. Wyjęłam kilka banknotów i wręczyłam je ochoczo kobiecie. - To zajmie trochę czasu - powiedziała grubaska, czytając numer. - Będzie pani tu siedzieć, dopóki pani nie zawołam. Potem pani pójdzie do kabiny. Rozumie pani? Zajęłyśmy więc miejsca na drewnianej ławie i złożyłyśmy dłonie na kolanach. Czekałyśmy tak całą wieczność; przez cały czas myślałam tylko o tym, że wkrótce usłyszę głos doktora Kellermana. Przestał mnie interesować Ahmed Rasheed, Adela i szakal, a nawet śmierć Johna Treadwella oraz fakt, że znajduję się w ogromnym niebezpieczeństwie. Myślałam wyłącznie o doktorze Kellermanie i wiedziałam, że rozmowa z nim przyniesie mi ogromną ulgę. Kiedy zawołała mnie otyła telefonistka, zerwałam się na równe nogi. Gdy znalazłam się przy biurku, tłuścioszka podała mi kartkę i powiedziała: - Nie mogą znaleźć tego pana. Powiedzieli, żeby pani spróbowała później. Przeczytałam starannie zapisaną wiadomość. Doktor Kellerman był nieuchwytny tego wieczoru, a zastępował go doktor Thomas. - A niech to! - mruknęłam rozczarowana. Skoro poprosił o zastępstwo, trudno będzie go znaleźć. Jedynym wyjściem było spróbować zadzwonić do niego do domu. Wypełniłam więc nowy formularz, poprosiłam Asmahan, żeby zrobiła dodatkową wpłatę, i wróciłam na ławkę, gdzie siedziałyśmy przez kolejne piętnaście minut. Wydawało mi się, że czekam całe godziny, zanim telefonistka wreszcie wywołała moje nazwisko. Przez ten czas wzywała do kabin ludzi, którzy zjawili się w rozmównicy później niż my. Widocznie mieli więcej szczęścia, i tak już miało pozostać. - Ten numer nie odpowiada - zakomunikowała tłuścioszka.
Miałam ochotę zapytać: „Czy jest pani pewna?", i wiedziałam, że to nie ma sensu. Doktora Kellermana nie można było znaleźć. Widocznie nie chciał, żeby mu przeszkadzano. Dlatego poprosił doktora Thomasa, żeby go zastąpił. Dlatego nie odbierał telefonu w domu. Byłam zupełnie załamana. Spojrzałam na Asmahan prawie ze łzami w oczach, a ona widząc mój wyraz twarzy, poklepała mnie po ręku i powiedziała: - Anahasif. - Tak,
mnie też jest przykro. - Niech to
diabli! Niepotrzebnie
narobiłam sobie takiej nadziei. - Chcę spróbować później - powiedziałam do Asmahan, po czym zwróciłam się do telefonistki: - Do której tu jest czynne? - Za godzinę będzie trzygodzinna przerwa, a potem znowu otwieramy o piątej. Zamykamy o dziesiątej. - Dobrze. Przyjdziemy. Umysł pracował mi szybko. Mogłyśmy tu wrócić przed przerwą i zatelefonować jeszcze raz. Wtedy w Los Angeles będzie prawie północ i jest szansa, że zastanę doktora Kellermana w domu. Jeśli nie, wrócimy o piątej i spróbujemy znowu. Powinnyśmy zdążyć, zanim wróci Ahmed. Poprosiłam telefonistkę, żeby przedstawiła mój plan Asmahan. Dziewczyna pokiwała gorliwie głową na znak zgody. - Ona chce wiedzieć, co pani będzie robiła przez ten czas? - odezwała się gruba kobieta. Bezradnie wzruszyłam ramionami. Asmahan zaczęła coś do niej szybko mówić; gestykulowała i wskazywała za siebie. - Pani przyjaciółka chce panią zabrać na Mousky. Mówi, że pójdziecie tam piechotą - przetłumaczyła telefonistka. - Czy to daleko stąd? Wzruszyła ramionami. - Nie, nie daleko. Ale to bardzo długa ulica. - Dobrze, a co to jest Mousky?
-
Tam wszyscy robią zakupy. Zobaczy pani. - Odwróciła się, zanim
zdążyłyśmy ją poprosić o cokolwiek. Asmahan przekonywała mnie o czymś po arabsku i wyciągnęła za rękę z centrali. - No, nie wiem... - zaczęłam z wahaniem w głosie. - Mees Harrees. Et nayn bahd idohre. - Poklepała swój kwarcowy zegarek i pokazała dwa palce. Et nayn bahd idohre. Telefon. - Jesteś pewna, że wrócimy przed drugą? - Aywal Aywal - Kiwała energicznie głową i objęła mnie. - Teraz my iść na Mousky. Pani zobaczyć piękne rzeczy. Proszę iść. Nie tylko perswazje Asmahan skłoniły mnie, żebym wyruszyła na tę wyprawę. Przyczyniło się do tego również piękne słońce, zatłoczony chodnik i całkowite poczucie bezpieczeństwa. Kiedy mignęło mi w szybie własne odbicie, w pierwszej chwili nie poznałam siebie. Dobrze było tak wyjść z zamknięcia, spacerować po mieście i zapomnieć - choćby na chwilę - dlaczego tu się właściwie znalazłam. Zgubiłam Asmahan na samym środku Mousky pół godziny później. Stałyśmy w tłoku przed straganem z ubraniami, pokazując sobie piękne tkaniny, z jakich były uszyte, a zaraz potem Asmahan bezwiednie puściła moje ramię. Nie zwróciłam na to uwagi, bo myślałam, że odeszła popatrzeć na coś innego, i nie bardzo wiedziałam, co się stało, dopóki nie odwróciłam głowy, żeby ją o coś zapytać. Zobaczyłam, że jestem zupełnie sama. W pierwszej chwili nie wpadłam w panikę, dopiero potem przestraszyłam się nie na żarty, a kiedy nie dojrzałam jej wokół siebie, serce prawie przestało mi bić z przerażenia. Starałam się zachowywać spokojnie i normalnie, rozglądałam się na wszystkie strony i wciąż miałam nadzieję, że Asmahan zaraz wyłoni się z tłumu i zacznie mnie przepraszać. Ale nie pojawiła się. Na wąskim targu kłębiły się setki ludzi, a ogłuszające wrzaski, nawoływania i wycie przyprawiały mnie o ból głowy.
Wtedy przypomniałam sobie Złoty Dom. Tak długo, jak się dało, stałam w tym samym miejscu i wciąż się rozglądałam, ale w końcu postanowiłam zrobić parę kroków w stronę, w którą, jak sądziłam, udała się Asmahan. Wszędzie widziałam ciemne twarze i połyskujące białka oczu, ale ona zniknęła. Pośliznęłam się na oślim łajnie, wciąż potrącali mnie tłoczący się wokół ludzie. Nagle ze wszystkich stron rozległ się donośny głos muezina. W pierwszej chwili przestraszyłam się, a potem wykrzywiłam twarz. Był to głośny, przenikliwy okrzyk i docierał do mnie teraz z każdego głośnika i radia na Mousky. Czułam zapach cebuli, kokosów i zjełczałego tłuszczu, potykałam się o kocie łby i pośliznęłam parę razy na łupinach, rozlanej oliwie i łajnie. Brudne dzieciaki w łachmanach ciągnęły mnie za bluzkę, krzycząc: Baksheesh! Baksheesh! Asmahan przepadła na dobre. Wszystkie kobiety na bazarze miały czarne włosy. Kilka z nich wzięłam za Asmahan, ale za każdym razem się myliłam. Im dłużej jej szukałam, tym bardziej oddalałam się od miejsca, w którym się zgubiłyśmy. Unosił mnie tłum i czułam się tak, jakby porwała mnie rzeka, a ja usiłowałabym się uchwycić jakiejś wystającej z brzegu gałązki. Słońce przestało mi się już wydawać takie cudowne i żałowałam swojej nieprzemyślanej decyzji. Droga na Mousky zabrała nam sporo czasu, a ja nie byłam w stanie odtworzyć trasy, którą szłyśmy. Poza tym zapomniałam, jak się nazywa ulica, przy której mieszkał Ahmed, więc doszłam do wniosku, że zanim przytrafi mi się coś nieprzyjemnego, będę się musiała zwrócić o pomoc do taksówkarza albo policjanta. Wtedy przypomniałam sobie o szakalu i o tym, że są w Kairze ludzie gotowi dla niego zabić. Najbardziej obawiałam się tego, że wędrując po bazarze, oddalam się coraz bardziej od centrum. Ale nie byłam tego pewna. Nie mogłam w żaden sposób dojrzeć niczego ponad łowami tych wszystkich ludzi, a nawet gdyby mi się to udało, najprawdopodobniej i tak nie wiedziałabym, gdzie jestem. Mimo
wszystko zdołałam zachować odrobinę rozsądku i wiedziałam, że z całą pewnością lepiej będzie zostać na terenie tego zwariowanego bazaru niż skręcić w złą stronę. - Nie wie pani przypadkiem, jak się przelicza te ich funty na prawdziwą walutę? - Nie wiem. Przepraszam, czy mógłby pan... - Edna, gdzie jesteś? - Mężczyzna był krzepki, postawny, miał nieświeży oddech i mówił z południowym akcentem. Rozglądał się w poszukiwaniu żony. - Przepraszam, nie wie pan, którędy dojść do Hiltona? Spojrzał na mnie z góry. - Do Hiltona? Oczywiście, że tędy. - Wyciągnął rękę w lewo. - Przecież tam mieszkam. Gdzie, u licha, podziała się moja żona? Ma nasze wszystkie czeki podróżne. Inni z tej grupy, zdecydowawszy się już na dokonanie zakupów, mówili teraz jeden przez drugiego do Arabki. Popychali mnie, trącali łokciami i wrzeszczeli prosto do ucha. - Czy może mi pan dokładniej wytłumaczyć, gdzie jest ten hotel? - Co? Och, tam. - Tym razem jego kciuk powędrował w lewo. - Nie mogę pani powiedzieć dokładnie, jak tam dojść. Przyjechałem tu autobusem. Na ulicach można po prostu zwariować. A co, zgubiła się pani? Gdzie jest pani grupa? - Nie przyjechałam tu z grupą. - To proszę wziąć taksówkę. - Znowu popatrzył nad głowami tłoczących się ludzi. - Jeśli, oczywiście, uda się pani jakąś znaleźć. - Próbowałam! - Musiałam krzyczeć, żeby mnie usłyszał. - Zabłądziłam jeszcze bardziej. Czy można stąd jakoś dojść prostą drogą do Hiltona? - Już wiem! Niech pani zadzwoni do recepcji. Może kogoś po panią wyślą. - Odwrócił się ode mnie i wyciągnął szyję, żeby obejrzeć inne wyroby. - Nie mieszkam w Hiltonie. Nie sądzę, żeby...
Odwrócił się do mnie, już nieco poirytowany. - To gdzie w takim razie pani mieszka? - U... u przyjaciół. - W takim razie niech pani do nich zadzwoni. Albo niech pani poda ich adres taksówkarzowi. Gdzie, do diabla, jest Edna? - Stanął na czubkach palców i znowu zaczął się rozglądać. - Jest! Edna! Jestem tutaj! - wrzeszczał. Kiedy podniósł ramię, żeby do niej pomachać, w twarz buchnął mi przykry zapach potu. Mężczyzna popatrzył na mnie: - Przepraszam - powiedział i zaczął zbierać się do odejścia. Wahałam się przez chwilę, patrząc na jego bawoli kark, który powoli wtapiał się w tłum, a potem krzyknęłam: - Proszę chwilę zaczekać! Zatrzymał się i odwrócił. Uśmiechał się niecierpliwie. - Czy nie mogłabym wrócić do Hiltona razem z panem i pana żoną. Nie ma pan nic przeciwko temu? Wzruszył ramionami. - Dlaczego nie? Od razu odczułam ulgę. Wiedziałam, że kiedy znajdę się w okolicach tego hotelu, z łatwością znajdę drogę do mieszkania Ahmeda. - O której odjeżdża wasz autobus? - A niech go. Nie jadę autobusem. Głowa mnie tu rozbolała. Jak tylko wyciągnę Ednę ze sklepów, złapię taksówkę. Z przyjemnością podrzucimy panią do przyjaciół. Gdzie oni mieszkają? - Nie pamiętam. To znaczy nie pamiętam nazwy ulicy, ale na pewno ją poznam. Wtedy ktoś potrącił mnie tak, że wpadłam na postawnego Amerykanina, a on schwycił mnie za ramię i powiedział: - Proszę uważać, młoda damo. Zdepczą panią w tym tłoku. My, Amerykanie, musimy się trzymać razem. Idziemy po moją żonę i uciekamy stąd.
- Znowu wmieszał się w tłum i trzymając mnie za rękę, mruczał: - Dziesięć funtów za taki kawałek śmiecia. Właśnie wtedy, kiedy mój rodak wlókł mnie za sobą trzymając moją rękę w żelaznym uścisku, doznałam niemiłego wrażenia. Nie wiem, co je spowodowało i co wywołało nową falę strachu, ale kiedy przebijaliśmy się przez tłum Amerykanów, instynkt kazał mi się odwrócić i spojrzeć przez ramię. Tuż za mną stał grubas w okularach ze szkłami jak denka butelek po coli. Gdyby nie to, że mój wybawiciel trzymał mnie tak mocno, na pewno bym upadła, bo poczułam, jak uginają się pode mną kolana. Potknęłam się, oparłam o zwaliste ciało turysty i w ciągu ułamka sekundy odzyskałam spokój. Nie wiedziałam, jak ten grubas mnie znalazł, i specjalnie mnie to nie obchodziło. Myślałam tylko o tym, czy mnie rozpoznał. Może kapelusz z szerokim rondem i okulary przeciwsłoneczne skutecznie mnie zasłaniały? Ale nie, próżne nadzieje. Zbyt wielki byłby to zbieg okoliczności, gdyby się okazało, że ten facet stanął akurat za mną, choć miał do wyboru miliony ludzi na powierzchni setek mil kwadratowych, bo tyle zajmuje Kair. On dobrze wiedział, że to ja. W nagłym przypływie sił, przecisnęłam się do przodu i chwyciłam nowego znajomego za rękaw koszuli. - Gdzie jest pańska żona? - spytałam oszalałym z przerażenia głosem. - O, tutaj. Widzi pani? Wydaje moje pieniądze. Popatrzyłam nieprzytomnie przed siebie. - Czy możemy się pospieszyć? Ścisnął jeszcze mocniej moje ramię, tak że nawet trochę mnie to zabolało. - Proszę się nie martwić, młoda damo - powiedział cicho. Nie wiem dokładnie, co się później stało, bo jednocześnie wydarzyło się kilka zupełnie niespodziewanych rzeczy. Z prawej przewrócił się na nas ciągnięty przez osła wózek z pomarańczami i zostaliśmy obsypani gradem owoców. Zwalisty turysta puścił moje ramię, chciał je pochwycić jeszcze raz,
ale nie udało mu się to, ponieważ został gwałtownie popchnięty. W panice, mając cały czas w pamięci biegnącego za mną grubasa, wyciągnęłam rękę w kierunku Amerykanina, ale tłum na dobre nas rozdzielił. Zrobiło się jeszcze większe zamieszanie - osły ryczały, kram z ceramiką przewrócił się na ziemię, kobiety wrzeszczały, mężczyźni krzyczeli. Potem ktoś strącił mi kapelusz i włosy opadły mi na ramiona. Instynktownie przycisnęłam mocniej szakala, który wbijał mi się w bok. Tłum unosił mnie coraz dalej od Amerykanów i wiedziałam, że będę musiała walczyć o życie. Potrącano mnie i popychano, deptano mi po palcach, o mało nie wyrwano mi torebki. Szukałam na oślep wyjścia, ale nie mogłam go znaleźć. Gdy tak walczyłam z oszalałym tłumem, prawie pewna, że za chwilę nogi odmówią mi posłuszeństwa i upadnę na ziemię, ktoś z tyłu złapał mnie mocno dwoma rękami w talii i zaczął ciągnąć w przeciwnym kierunku. - Nie! - krzyknęłam bez tchu. - Chciałam walczyć z napastnikiem, ale byłam za słaba. Proszę, nie! - Był bardzo silny, krępował mi ruchy i wyciągał z tłumu. Nie mogłam nic zrobić. Krzyczałam, ale nikt mnie nie słyszał. Mimo że cały czas trzymał mnie mocno i wlókł, usiłowałam z nim walczyć, ale nagle zobaczyłam, że wydostajemy się powoli z tłumu i zmierzamy w stronę wąskiego zaułka. - Proszę, nie! - wrzasnęłam, wijąc się w uścisku napastnika. W głowie miałam tylko jedną oszalałą myśl: nie, tylko nie tak. Nie mogę tak marnie skończyć. Pomyślałam o doktorze Kellermanie i jeszcze raz spróbowałam oswobodzić się z krępującego uścisku. Nagle, gdy wydostaliśmy się już z tłumu, napastnik zatrzymał się i obrócił mnie twarzą do siebie. Wpatrywałam się z niedowierzaniem w rozgniewane oczy Ahmeda Rasheeda. - Proszę nic nie mówić. Musimy się spieszyć. Wziął mnie za rękę i pobiegliśmy szybko naprzód ciemnym zaułkiem, oddalając się coraz bardziej od piekła Mousky. Biegliśmy po kocich łbach,
ocieraliśmy się o śpiące osły, wystraszyliśmy kilku drzemiących żebraków i pędziliśmy dalej przed siebie, dopóki nie zabrakło nam tchu. W pewnej chwili potknęłam się i o mało nie upadłam. Ahmed pociągnął mnie za sobą i zobaczyłam, że zaułek wychodzi w tym miejscu na zalaną słońcem ulicę, a przed nami stoi biało-czarna taksówka. Rasheed bez słowa otworzył drzwi, wepchnął mnie do środka i wsiadł za mną. Powiedział coś po arabsku do kierowcy i samochód ruszył. - Boże! - Płakałam, zasłaniając twarz rękami. - O Boże! O Boże! Objął mnie delikatnie, ale w dalszym ciągu się nie odzywał. Łzy spływały mi po policzkach, łzy ulgi, łzy strachu i łzy wyczerpania. Drżałam na całym ciele. Rzuciłam okulary przeciwsłoneczne na podłogę, zaczęłam szlochać jeszcze bardziej, a potem wzięłam głęboki oddech i w końcu się wyprostowałam. Zanim spojrzałam na Rasheeda, przetarłam oczy i pożałowałam natychmiast, że odważyłam się na niego popatrzeć. Ahmed Rasheed nadal wprawdzie mnie obejmował, ale patrzył z ledwo skrywaną wściekłością. Oczy płonęły mu gniewnie. Były roziskrzone i błyszczące, jakby miał gorączkę. Usta miał zaciśnięte w kreskę. Na jego twarzy malowała się prawdziwa furia. Taksówkarz jechał jak taran, nie zwracając najmniejszej uwagi na to, co się wokół niego dzieje. Przejeżdżał przez skrzyżowania na czerwonym świetle, o centymetry mijał przechodniów i nie wykazywał najmniejszego bodaj szacunku dla innych kierowców. W Egipcie klakson zastąpił całkowicie hamulce, więc nikt tutaj nie zatrzymuje auta z żadnego powodu. Kierowcy pędzą po prostu na oślep przed siebie. Oparłam mocno stopy o podłogę i wbiłam plecy w oparcie tylnego siedzenia, a samochód podskakiwał i trząsł się na wąskich zatłoczonych uliczkach. Odczułam niewysłowioną ulgę, kiedy dojechaliśmy wreszcie pod znajomy adres i zauważyłam, że kierowca po raz pierwszy użył hamulca. Wysiadając z taksówki pod domem Rasheeda, byłam nieźle poobijana. Od razu usłyszałam cienki dziewczęcy głos.
- Mees Harees! - zawołała Asmahan, zbiegła na dół i przytuliła mnie mocno. Mówiła o parę oktaw wyżej niż zwykle, wyrzucała z siebie słowa tak szybko, że brakło jej powietrza. Kiedy odsunęła się ode mnie, zauważyłam, że ma zaczerwienione oczy. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, Ahmed Rasheed chwycił mnie za ramię i poprowadził w stronę budynku. Przystanął tylko na moment, żeby zlustrować wzrokiem ulicę. Sprawdzał, czy nikt nie czyha na mnie w popołudniowym cieniu. Poszliśmy na górę. Gdy znaleźliśmy się w mieszkaniu, zamknął drzwi, okiennice i dopiero wtedy się do mnie odwrócił. W jego oczach wciąż jeszcze płonęła wściekłość, nad którą starał się zapanować. - Co pani sobie właściwie wyobraża, panno Harris? Otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, ale wydobyłam z siebie tylko ledwo słyszalny szept: - Przepraszam. - Nie wiedziała pani, że grozi pani niebezpieczeństwo? - Nie sądziłam... - Panno Harris. - Podniósł głos. - Nie miała pani prawa narażać się na takie ryzyko. Nie miała pani prawa narażać Asmahan. Ani tak mnie zdenerwować. Bardzo się starałem panią chronić. A pani robi mi coś takiego. Kiedy wróciłem do domu i Asmahan powiedziała mi, że panią zgubiła, nie wierzyłem własnym uszom. Czy ta rozmowa telefoniczna była naprawdę taka ważna ? Nie odpowiadałam, tylko patrzyłam na niego jak skarcone dziecko. - Kiedy Asmahan powiedziała mi, że jest pani na Mousky, sama na Mousky, ogarnęło mnie przerażenie. Jak to się mówi? Aha, dostałem szału. Nie wiedziałem, co robić. Szukać pani w tym tłumie, zanim ktoś inny panią znajdzie? Ahmed stał dokładnie naprzeciwko mnie, nie dalej niż półtora metra. Cały czas patrzył na mnie groźnie, palił i próbował pohamować gniew.
Mówił spokojnie, uważnie dobierając słowa. - Nie powiedziałem Asmahan, dlaczego pani tu jest. Nie wiedziała, że grozi pani niebezpieczeństwo. Powiedziałem jej tylko, że jest pani naszą przyjaciółką, że jest tu pani po raz pierwszy i potrzebuje pani lokum. Gdybym powiedział jej prawdę, niepotrzebnie zamartwiałaby się na śmierć. Nawet teraz nie zdaje sobie jeszcze w pełni sprawy z tego, z tego, co się mogło dzisiaj stać. Gdyby się teraz dowiedziała, że mogła pani zostać zamordowana... - Niech pan zaczeka. Proszę. Proszę, niech pan nie będzie dla niej taki surowy. To wszystko była moja wina. - Wiem. Nie byłem na nią zły. Ale sama pani widzi, że ona czuje się winna. Widząc, jak się zdenerwowałem tym, że została pani sama na Mousky, bardzo się zdziwiła. Cały czas zapewniała mnie, że trafi pani do domu. Jak mogłem jej powiedzieć, że może pani już nigdy nie wrócić? - Panie Rasheed... - I co pani sobie właściwie myślała, kiedy wychodziła pani z tego mieszkania? I narażała Asmahan na takie niebezpieczeństwo? - Myślałam, że wszystko będzie w porządku. Twierdził pan, że jestem bezpieczna. - Wczoraj wieczorem powiedziałem pani, że nie będziemy jeszcze nigdzie wychodzić. Już pani zapomniała o Treadwellu? - Zaraz! - Nagle się rozłościłam. - Powiedziałam już, że jest mi bardzo przykro. Nie podoba mi się, że stoi pan tu nade mną jak kat. Ile razy mam jeszcze przepraszać? Bardzo, bardzo żałuję tego, co się stało. Wiem, że martwił się pan o Asmahan, i ma pan rację, że nie miałam prawa jej ze sobą zabierać. To ja chciałam nadstawiać karku, więc powinnam była wyjść sama. Na miłość boską! Naprawdę mam straszne wyrzuty sumienia. Czuję się po prostu chora! Widzi pan, ja spotkałam amerykańskich turystów, mieli mnie odwieźć do domu. Zmarszczyłam brwi. - Potem na jedną szaloną chwilę rozpętało się piekło i zjawił się pan.
- Turystów? - Amerykanów, przy nich czułam się bezpieczna. Gdybym z nimi poszła, nie wpadłabym w łapy tego grubasa. Rozważał przez chwilę moje słowa. - Amerykański turysta? A jak wyglądała jego żona? - Edna? Naprawdę nie wiem. Właściwie jej nie widziałam. Odłączyła się od grupy. - Więc skąd pani wie, że ona tam była? - Słucham? - I skąd pani wie, że ten Amerykanin, z którym miała pani jechać, naprawdę przyszedł na bazar z grupą? - Co? - Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. - Pan mówi poważnie? Zdobyłam się na wymuszony śmiech. - Myślę, że to trochę zbyt melodramatyczny pomysł. Tak, na pewno na targu był grubas, ale byłam na najlepszej drodze, żeby go zgubić. Przyszło mi do głowy, że dobrze będzie, jeśli uda mi się błyskawicznie zaprzyjaźnić z tą parą Amerykanów. Ahmed wstał i bez słowa podszedł do krzesła, na którym wisiała jego marynarka. Sięgnął do kieszeni, wyjął z niej coś i wrócił na kanapę. - Proszę mi powiedzieć, panno Harris - poprosił, pokazując mi fotografię, czy widziała pani już kiedyś tego człowieka? Wpatrywałam się z niedowierzaniem w twarz mężczyzny na zdjęciu. To był mąż Edny, postawny amerykański turysta. - Ależ to jest... - Ten człowiek, panno Harris, to Arnold Rossiter. Brzęk filiżanki uderzającej o spodek przywrócił mnie do rzeczywistości. Zwróciłam głowę w kierunku, z którego dochodził dźwięk, a potem spojrzałam na dłonie Asmahan i odzyskałam jasność widzenia. Gdzieś w pobliżu jakiś męski głos mówił: - Czy dobrze się pani czuje, panno Harris?
Spojrzałam na Ahmeda Rasheeda. Znowu zadrżałam na całym ciele. - Trzymał mnie - powiedziałam, ale zabrzmiało to tylko nieco głośniej niż szept. - O, tutaj. - Wskazałam czerwony ślad na ramieniu. - Sprawiał mi ból, ale sądziłam, że nie zdaje sobie z tego sprawy. Myślałam, że po prostu się spieszy, bo chce znaleźć żonę i złapać taksówkę... - Milkłam powoli. - Teraz już pani rozumie, dlaczego tak się o panią martwiłem. Ten Rossiter to bardzo przebiegły człowiek. Jest też uważany za świetnego aktora. On nie jest Amerykaninem, jest Anglikiem. - Dałam się nabrać - powiedziałam martwym głosem. - Właśnie. - Rasheed zabrał mi zdjęcie, patrzył na nie przez chwilę, po czym położył je z powrotem na stole. - Ale skąd miała pani wiedzieć? Zgubiła się pani w obcym mieście i zdecydowałaby się pani uwierzyć każdemu, kto by uczciwie wyglądał. Jestem pani jedynym przyjacielem, i właśnie mnie nie chce pani zaufać. To zakrawa na ironię. Uniosłam gwałtownie głowę. - Mimo wszystko jednak - ciągnął - nie wierzę, że ktoś nas śledził, kiedy jechaliśmy z powrotem do domu. Wyszliśmy z bazaru wystarczająco szybko, a tam wciąż jeszcze trwało to całe zamieszanie. - Dobry Boże! Arnold Rossiter naprawdę mnie dopadł! Gdyby nie przewrócił się ten wózek, nigdy by pan... - Spojrzałam na Ahmeda Rasheeda. Miał tajemniczy wyraz twarzy. - To pan? - zapytałam i z niemądrą miną pokazałam na niego palcem. - To pan go wywrócił? - Musiałem, panno Harris. Wypatrzyłem panią po półgodzinnych poszukiwaniach. Kiedy zobaczyłem, że schwytał panią człowiek podobny do Rossitera, mężczyzna o wiele większy ode mnie, wiedziałem, że muszę wywołać zamieszanie. Wózek z pomarańczami doskonale się do tego nadawał. Nagle poczułam, że mam ochotę się roześmiać. - I udało się! - Tak. - Wreszcie się uśmiechnął. - Udało się.
Pokręciłam z niedowierzaniem głową. - Nie mogę w to uwierzyć. Jeśli to rzeczywiście był Rossiter, w jaki sposób trafił na Mousky? Jeśli śledził mnie i poszedł za mną, to jakim cudem zdołał mnie wyprzedzić, dołączyć do grupy turystów i najspokojniej w świecie dobijać targu przy straganie? Przecież w tym celu musiałby wiedzieć wcześniej, że się tam wybieram, a nie mógł się przecież tego domyślić, bo podjęłyśmy decyzję w ostatniej... - Zasłoniłam sobie dłonią usta. - Oczywiście, ta kobieta z rozmównicy. Mogła mu powiedzieć. Poszedł tam za mną, zobaczył, że wychodzę... Och! - Znowu potrząsnęłam głową. - Chyba nie zrobiłam dziś zbyt wielu mądrych rzeczy. Teraz Ahmed zmusił się do śmiechu i poklepał mnie uspokajająco po ręku. - Wszystko w porządku, panno Harris. Jest pani bezpieczna, a tylko to się liczy. Kiedy zobaczyłam, że się uśmiecha, poczułam się o wiele lepiej. - Ile razy można powtarzać „przepraszam" w ciągu jednego dnia? Na pewno uważa mnie pan za idiotkę. - Odwzajemniłam uśmiech. - Bardzo wiele pan ryzykował, żeby mi pomóc. Dziękuję. Tym razem nie patrzyłam na nich przez szpary w okiennicach. Zamknęłam drzwi i wróciłam na kanapę, gdzie z przyjemnością dopijałam herbatę. Byłam już bardzo zmęczona i bolał mnie każdy centymetr ciała, ale wcale nie byłam pewna, czy będę mogła zasnąć po takim dniu. Przeżyłam trudne chwile na Mousky, o mały włos nie porwał mnie morderca, a w dodatku nie udało mi się porozmawiać z doktorem Kellermanem. Nurtowały mnie różne myśli i miałam ogólny w głowie. Wyciągnęłam
szakala
zza
paska
od
spodni
i zaczęłam mu się
przyglądać. Obejrzałam dokładnie dziwaczny pysk, uśmiech odsłaniający zęby, chytre i spiczaste uszy. Jakie tajemnice kryła w sobie ta starożytna zabawka? Dlaczego była taka cenna i dlaczego różnym złym ludziom tak bardzo zależało na tym, żeby ją zdobyć?
Wpatrywałam się tępo w ścianę, a szakal zsunął mi się na kolana. W głowie pojawiały mi się różne obrazy. Potężnie zbudowany amerykański turysta z południowym akcentem. Jak bezpiecznie się czułam w jego towarzystwie! Strach przed stojącym tuż za mną grubasem. Przerażenie, kiedy przewrócił się wózek i o mało nie zdeptał mnie tłum. I wtedy przypomniałam sobie, jak Ahmed obejmuje mnie mocno w talii. Pomyślałam, że teraz najprawdopodobniej całuje się z Asmahan. Słysząc jego kroki na schodach, ukryłam szakala pod bluzką i wypiłam ostatni łyk herbaty. Ahmed dokładnie pozamykał drzwi i powiedział szybko: - Nikogo nie ma. Rossiter nie ma pojęcia, gdzie pani teraz jest i w czyim towarzystwie. - Dzięki Bogu. Uśmiechnął się. - Inshallah. Jest pani głodna, panno Harris? - Nie, właściwie nie. - Wstałam i wygładziłam zmięte ubranie. - Czuję się okropnie i chciałabym się położyć. - Dobrze. - Podszedł do stołu i zaczął zdejmować marynarkę. - Kto to właściwie jest Arnold Rossiter? Znieruchomiał na chwilę, a potem na dobre oswobodził się z marynarki i powiesił ją starannie na krześle. Koszulę miał nieskazitelnie białą, a może tylko takie sprawiała każenie na tle jego ciemnej cery. - Nie powie mi pan, prawda? - Nie, jeszcze nie. - Cóż. - Podeszłam do drzwi sypialni. - W każdym razie jest mi przykro, że naraziłam dziś nas wszystkich na takie kłopoty. Usiadł blisko mnie i uśmiechał się słabo. - Bardzo mi wstyd z powodu Asmahan. Obudziłam się dziś rano i myślałam wyłącznie o tym, żeby zadzwonić do doktora Kellermana. Nic innego nie wydawało mi się ważne. Czułam się zupełnie bezpieczna, sądzę, że byłam po
prostu zbyt pewna siebie. Poza tym uważałam, że nikt mnie nie rozpozna. Nie miałam prawa narażać pańskiej narzeczonej na takie niebezpieczeństwo. Rasheed przestał się uśmiechać i zrobił zdziwioną minę. - Narzeczonej? - Tak. Narzeczona. Rozumie pan, dziewczyna, pańska dziewczyna. Zaręczona z panem. No, już wszystko jedno. Po prostu Asmahan. - Ależ ja znam to słowo, panno Harris, tylko że Asmahan nie jest wcale moja narzeczoną. - Nie? - Nie - odpowiedział ze śmiechem. - Ona jest moją siostrą.
Rozdział jedenasty Leżałam jak mumia na łóżku i gapiłam się w sufit, jakby to było niebo, a ja czytałabym w gwiazdach. Dałam się ponieść fantazji i wyobrażałam sobie, że leżę od wieków i czekam na zmartwychwstanie, ale tak naprawdę czekałam tylko na świt. Mimo że wokół panowała absolutna cisza i ciemność, wciąż czuwałam, a mój umysł zaprzątało tysiące myśli. Przed oczami przesuwały mi się różne twarze: Arnolda Rossitera, Ahmeda Rasheeda, Johna Treadwella, Asmahan I i doktora Kellermana. Wszyscy przyszli na mnie popatrzeć i zabrać mi spokój. Chociaż próbowałam z nimi walczyć i znaleźć chwilę wytchnienia, mogłam jedynie cały czas przeżywać na nowo wydarzenia minionego dnia. A kiedy doszłam wreszcie do końca i usłyszałam słowa Ahmeda: „Ona jest moją siostrą", znowu doznałam dziwnego wrażenia. Serce biło mi z radości trochę mocniej niż zwykle. Właśnie ta chwila, a nie rozczarowanie, jakie Przeżyłam w centrali telefonicznej, nie zamieszanie na Mousky ani też afera z Rossiterem, tylko ta właśnie chwila najczęściej powracała w pamięci i dlatego nie mogłam zasnąć.
Dlaczego tak zareagowałam na jego słowa? Uczucie ulgi i radości było tak niespodziewane. Dlaczego właściwie bałoby mnie obchodzić, czy Asmahan jest jego siostrą czy Rzeczoną? I dlaczego - myślałam, kiedy światło poranka zaczynało się już przemykać przez okiennice - właściwie się nad tym zastanawiam? Wyobrażałam sobie człowieka, który uważał się za mojego opiekuna. Był zupełnie inny od wszystkich mężczyzn, jakich znałam do tej pory. Ale tkwiło za tym coś jeszcze, Nie należałam do ludzi, których fascynuje wszystko co niezwykłe i nowe. Przeciwnie, zawsze podchodziłam z rezerwą, a nawet podejrzliwie do takich rzeczy. Nie, ten mężczyzna śpiący w sąsiednim pokoju miał klasę, i właśnie to mi się tak podobało. Musiałam wreszcie sama przed sobą się przyznać, że Rasheed zaczyna mnie pociągać. Godziny przed świtem to najlepsza pora na przemyślenia, bo wtedy jest najciszej i najspokojniej. Leżałam wygodnie i niczym się nie zadręczałam. Cieszyłam się, że mam już za sobą wczorajszy dzień, bo ten, który nadchodził, krył w sobie nowe możliwości i nadzieje. Minął już cały tydzień, odkąd Adela zatelefonowała do mnie z Rzymu, cały tydzień, odkąd zdecydowałam się do niej pojechać i, Bóg mi świadkiem, miałam wrażenie, że to trwa już całą wieczność. Wyczuwałam, że moja odyseja nie skończy się ani prędko, ani w Kairze, ale raczej przyniesie mi nowe niespodzianki. Te właśnie problemy rozważałam w bladym świetle poranka. Znowu pomyślałam o Ahmedzie Rasheedzie. I doktorze Kellermanie. A także o zmianach, jakie we mnie zachodziły. Wstałam dopiero wtedy, gdy usłyszałam odgłos zamykanych drzwi. Najpierw zaryglowałam je od środka, potem pokręciłam się po kuchni w poszukiwaniu czegoś do jedzenia, zrobiłam sobie herbatę i usiadłam, żeby zaczekać na Asmahan. Ale ona nie przyszła. Nie winiłam jej za to, nie miałam też pretensji do Ahmeda, że kazał się jej trzymać z daleka. Ta gra stawała się coraz bardziej
niebezpieczna, a ona o mały włos nie została w nią wplątana. Tylko Bóg wiedział, ile czasu to wszystko jeszcze może potrwa i bezsensowne było angażowanie kolejnych osób w całą aferę. Dzień wlókł się bezlitośnie. Od czasu do czasu słyszałam kroki na schodach i miałam nadzieję, że wreszcie wraca Ahmed. Lecz za każdym razem ktoś wchodził do innego mieszkania. Trzy razy usłyszałam wołanie muezina i zastanawiałam się, czy Ahmed przerywa swoje zajęcia, żeby uklęknąć i modlić się z twarzą zwróconą w stronę Mekki. Chciałam nawet napisać list do doktora Kellermana. Istniało bowiem poważne prawdopodobieństwo, że go otrzyma, zanim będę mogła skorzystać z telefonu, ale... co właściwie miałam mu napisać? Drogi doktorze! Pewnie mi pan nie uwierzy, ale mieszkam teraz z egipskim pracownikiem służb specjalnych. On ukrywa mnie przed mordercą, a kairska policja szukała mnie przedwczoraj po całym mieście, bo zostałam posądzona o zabicie człowieka, w towarzystwie którego przyleciałam tu z Rzymu. A pamięta pan tego szakala, którego panu pokazywałam? No właśnie, proszę sobie wyobrazić, że wszyscy chcą mi go odebrać. Ten tajny agent, Ahmed Rasheed, uważa, że mogą mnie nawet w tym celu zamordować, a on nie chce do tego dopuścić, bo sądzi, że pomogę mu znaleźć moją siostrę, i bardzo mu na tym zależy, ale nie chce powiedzieć dlaczego. Świetnie się bawię. Szkoda, że pana tu nie ma. Ten list nigdy nie ujrzał światła dziennego. Miałam nadzieję, że wkrótce będę mogła wszystko opowiedzieć doktorowi Kellermanowi osobiście. Byłam bardzo szczęśliwa, kiedy Ahmed wreszcie przyszedł do domu. Przeżycia na Mousky znowu obudziły moją czujność i niepokój, więc przez cały dzień bodaj na chwilę nie mogłam się odprężyć. Chodziłam tam i z powrotem po mieszkaniu, dwa razy wyjrzałam przez szparkę w okiennicach i robiłam całą masę planów na przyszłość. Myślałam głównie o jednym: jak długo to wszystko się będzie ciągnąć? Już trzeci dzień ukrywałam się w mieszkaniu Rasheeda, a na horyzoncie wciąż
nie widać było żadnej zmiany. W jaki sposób znaleźć Adelę, skoro jestem tak bierna i bezużyteczna? I co właściwie - myślałam bez końca - robi Rasheed w tej sprawie? Choć zwykle nosił garnitur, tego dnia miał na sobie pulower i spodnie, co sprawiało, że wyglądał prawie jak Amerykanin. Powitał mnie gorąco i uśmiechnął się beztrosko. Najwyraźniej niczym się nie martwił. - Dowiedział się pan czegoś nowego? - Pani siostra nie pojawiła się już w hotelu Shepheard's. Nie zdziwiłam się specjalnie. Zresztą nie to akurat miałam na myśli. - Coś jeszcze? W końcu przestał zajmować się herbatą. - Proszę, niech pani usiądzie, panno Harris. Najpierw wypijemy herbatę, a potem muszę pani coś powiedzieć. Ponieważ nie znałam go na tyle dobrze, żeby właściwie odczytać jego ton, nie byłam pewna, czy w jego głosie kryje się śmiertelna powaga czy też zwykła uprzejmość. Tak czy inaczej, uznałam, że powinnam mu towarzyszyć, i czekałam cierpliwie, aż się do mnie przyłączy i poda herbatę. - Dobrze. - Wstałam i usiadłam obok niego na kanapie. Delikatny zapach płynu po goleniu przypominał mi jego sypialnię. - O co chodzi? Nalewając herbatę, zapytał: -
Co pani zamierza powiedzieć swojej siostrze, kiedy się pani z nią
zobaczy? - Co zamierzam jej powiedzieć? Dziwne pytanie. Co dokładnie chce pan wiedzieć? - Widzi pani, to ważne, żeby pani uważała na to, co pani jej powie. Musi pani pamiętać, że ja szukam jej z innych powodów niż pani. - I sądzi pan, że pana wsypię? - Nie rozumiem? - To znaczy... obawia się pan, że powiem jej o panu?
- Dokładnie tak. - Cóż... - Myślałam przez chwilę. - Właściwie jeszcze się nad tym nie zastanawiałam. Na pewno zapytam ją, co się z nią, u licha, stało w Rzymie i dlaczego nie czekała na mnie w hotelu Shepheard's, tak jak obiecywała w liście. Chcę również, żeby wyjaśniła mi tę historię z szakalem. poza tym... może chciałabym porozmawiać z nią o przeszłości. Wypełnić jakoś tę czteroletnią lukę... - Nie dokończyłam, bo wyobraziłam sobie, że moja kapryśna siostra stoi tuż naprzeciwko mnie. A prawda była taka, że nie miałam pojęcia, co właściwie zamierzam jej powiedzieć. Chciałam ją tylko znaleźć. - Ale nie powie jej pani o mnie? - Jeśli pan sobie nie życzy, to nie. Ale chciałabym wiedzieć, dlaczego. Mam chyba do tego prawo? - Tak, oczywiście, i wkrótce to pani wyjaśnię. - A co będzie, jeśli to pan ją znajdzie? Znowu się uśmiechnął, a nawet roześmiał cicho i powiedział z wyraźnym zadowoleniem. - Panno Harris, ja już ją znalazłem. Poczułam się tak, jakby poraził mnie piorun. - Co? Śmiał się coraz głośniej i wyjął kopertę z bocznej kieszeni spodni. W kopercie było małe, niewyraźne zdjęcie dużej grupy ludzi. Podsunął mi zdjęcie pod nos. Nie mogło być mowy o pomyłce. Adela stała wśród nich. - To ona! To moja siostra! - Można było pomyśleć, że umarłam i poszłam do nieba. - Gdzie ona jest? Kiedy zostało zrobione to zdjęcie? - Chwileczkę, zaraz wszystko pani wytłumaczę. Czy to na pewno pani siostra? Dobrze. Tak też mi się wydawało, ale czekałem na pani potwierdzenie. Zdjęcie zrobił człowiek, który dla mnie pracuje. Dwa dni temu wysłałem go na krótką wycieczkę w górę Nilu. Wy, Amerykanie, nazywacie coś takiego czujem,
a więc wysłałem go tam na czuja i jak widać, miałem rację. Człowiek, któremu zleciłem to zadanie, otrzymał ode mnie parę wskazówek, wykorzystał je i przeszukał dokładnie okolice. Dzięki temu otrzymałem to zdjęcie. Miałam zupełny mętlik w głowie. - W górę Nilu? Przeszukał okolice? O czym pan mówi? Czy to znaczy, że mojej siostry nie ma w Kairze? - Oczywiście, że jej nie ma. Wczoraj rano, czyli dokładnie wtedy, kiedy zostało zrobione to zdjęcie, pani siostra była w Luksorze, pięćset mil stąd. Aż się cofnęłam ze zdziwienia. Po raz kolejny wyszła na jaw moja nieznajomość świata. Byłam bardzo zdumiona faktem, że w Egipcie jest jeszcze jakieś inne miasto poza Kairem. Jeszcze bardziej zdziwiło mnie to, że właśnie tam udała się moja siostra. - A cóż takiego jest w tym Luksorze, że ją tam poniosło? - Sądzę, że jej nie interesuje samo miasto, ale raczej coś, co znajduje się nie opodal. Konkretnie na pustyni. - Na pustyni. - Tak, to było podobne do Adeli. Ruchome piaski, wielbłądy i szejkowie na dzikich koniach. - Kiedy mogę tam pojechać? -
Czy to aby na pewno dobry pomysł, panno Harris? Tam nie jest
bezpiecznie. - Dotarłam aż tutaj. Niech pan posłucha, czy pan sobie w ogóle zdaje sobie sprawę, przez co dla niej przeszłam? Chyba nie sądzi pan, że powstrzymają mnie jakieś niemądre obawy przed tym, że ktoś mnie może tam zamordować? Zdziwiłam się, bo znowu wybuchnął śmiechem. Arabowie mają irytujący zwyczaj obracania wszystkiego w żart. - Oczywiście, że pani do niej pojedzie. Tak szybko, w to będzie możliwe. Patrzyłam na niego podejrzliwie. - Sam wybieram się do Luksoru i nie zostawię pani tutaj samej. Nie, to nie był irytujący zwyczaj, ale prosty sposób akceptowania różnych niedogodności życiowych. Myśląc o brudzie, hałasie i biedzie na ulicach Kairu,
przypominałam sobie równocześnie, jak mili i życzliwi byli wszyscy spotkani przeze mnie ludzie i jak sympatycznie się do mnie uśmiechali. Ahmed Rasheed okazał się typowym mieszkańcem Kairu: był niefrasobliwy, uroczy i lubił się śmiać. - Kiedy możemy jechać? - zapytałam cicho. - Polecimy jutro po południu. Dziś już nie odlatuje żaden samolot. Miałam serce w gardle i spociły mi się dłonie. Adela przestała już być abstrakcją, mitem, ale nabrała cech żywego człowieka, a w dodatku z łatwością można było do niej dotrzeć. Nagle
poczułam, że jestem strasznie
podekscytowana. - A nie możemy jechać jeszcze dziś? Dostrzegł zapewne niepokój w moich oczach, ale wiedząc, jak on kocha swoją siostrę, sądziłam, że rozumie moje uczucia. - Jest pociąg do Luksoru, ale odjeżdża o ósmej. Spojrzałam na zegarek. Dochodziła szósta trzydzieści. - Zdążymy! - krzyknęłam. - O której będziemy na miejscu? - O ósmej rano, ale... - Proszę! - Gwałtownie chwyciłam go za rękę. - Możemy się znowu z nią minąć. Zgubiłam ją przecież w Rzymie... Nie, nie przeżyłabym tego. Zacisnął mocno dłoń wokół moich palców. - Panno Harris, to bardzo długa podróż. Samolotem będzie o wiele przyjemniej. - Ale pociągiem dotrzemy tam o wiele wcześniej! Proszę! - Dobrze - zgodził się. - W takim razie musimy się pospieszyć. Muszę teraz wyjść na chwilę, w tym czasie pani spakuje walizkę. Kiedy wrócę, wyruszymy natychmiast na dworzec. Staliśmy naprzeciwko siebie, nasze dłonie wciąż były złączone, a on na pewno zauważył, jak bardzo błyszczą mi oczy.
- Panno Harris, to jest bardzo niebezpieczne. Proszę nie robić sobie zbyt wielkich nadziei, bo się pani rozczaruje. - Już jestem przyzwyczajona do rozczarowań. Mam doświadczenie. Kiedy tylko wyszedł, poszłam do łazienki i spakowałam starannie parę drobiazgów. Zastanawiałam się, czy nie włożyć szakala do torebki lub walizki, ale w końcu zostawiłam go na swoim miejscu za paskiem spodni, przykrytego bluzką. Przywiązałam się już do tego zwierzaka, a nawet przyzwyczaiłam się i do tego, że coś stale uwiera mnie w bok. Lubiłam to uczucie, bo czasem przywoływało mnie do rzeczywistości, pozwalało zachować rozsądek i nie dać się ponieść wyobraźni. Przystanęłam na chwilę, żeby przejrzeć się w lustrze. Moje odbicie wyglądało tak samo jak zawsze. Byłam kiepską imitacją mojej pięknej siostry, bezbarwną i przez to mało dekoracyjną. Widziałam przed sobą młodą nieustraszoną kobietę, która nigdy nie obawiała się stawić czoło żadnemu wyzwaniu. Zastanawiałam się, jaki wpływ na moją przyszłość może wywrzeć dzisiejszy wieczór i czy jeszcze kiedykolwiek stanę za stołem operacyjnym. Z oddali dobiegło nawoływanie muezina. Poza salą operacyjną istniał jeszcze inny świat, większy, niż się spodziewałam, a teraz przyszło mi do głowy, że być może wcale nie byłam taka odważna, jak mi się kiedyś wydawało. Teraz, przed rozpoczęciem tej podróży w górę Nilu, pomyślałam, że dotychczas uciekałam przed światem. Żyłam jak mnich w wąskim kręgu swoich zainteresowań. Cóż, teraz nie mogłam się już nigdzie schronić i po raz pierwszy w życiu byłam pozostawiona samej sobie. Teraz naprawdę musiałam wykazać się odwagą, zarówno dla własnego dobra, jak i dla dobra siostry. Nazwa dworca pochodziła od Ramzesa, słynnego faraona, ale nie widziałam go dokładnie, ponieważ oświetlenie wewnątrz było bardzo kiepskie, a poza tym w tym momencie nie interesowały mnie zabytki. Na dworzec składał się ogromny kompleks budynków, perony, no i oczywiście pociągi. O tej porze
rozkład jazdy przewidywał równie wiele przyjazdów, jak i odjazdów, więc dworzec wprost pękał w szwach; kłębiły się na nim tłumy przedstawicieli wszystkich ras. Nikt więc nie zwrócił uwagi na dobrze ubranego Araba i uwieszoną u jego ramienia Amerykankę, przedzierających się przez stłoczoną, rozwrzeszczaną ciżbę. Był to rozległy dworzec, taki jak inne, więc wszystkie głosy, krzyki i kłótnie powtarzało echo. Wszędzie stali Egipcjanie w długich galabijach i białych kaffteyakach, a przy nich gromadki dzieci i pakunki optymistycznie powiązane sznurkiem. Kobiety całe w czerni, jak to zwykle w Kairze, z wygolonymi brwiami, zebrały się w grupki i rozmawiały ze sobą głośno, a bose dzieci czepiały się ich sukien. Wokół kobiet rozchodził się specyficzny zapach perfum. Wiele z nich niosło bagaże na głowach. Niektóre przyglądały mi się ciekawie, gdy je mijałam. Próbowałam odwracać wzrok, ale ich widok wprost mnie hipnotyzował. Ahmed zaprowadził mnie do pawilonu, w którym mieściła się kawiarnia. Było to ponure, zadymione pomieszczenie z kiwającymi się, nie dopasowanymi do siebie krzesłami i stolikami. W kawiarni siedzieli wyłącznie mężczyźni, przeważnie wieśniacy i żołnierze w mundurach, którzy wykazali przelotne zainteresowanie moją osobą, gdy Ahmed pomagał mi usiąść. Panował tu tak wielki gwar, że musiałam kilkakrotnie powtórzyć „Co?", żeby mój towarzysz tonie usłyszał. Kiedy na chwilę zostałam sama, ogarnęło tonie przerażenie. Rozglądałam się, ale widziałam tylko uśmiechnięte brązowe twarze. Mężczyźni, na których patrzyłam, mówili coś do mnie po arabsku lub pozdrawiali zwyczajowym: „witaj w Kairze". Nawet nie usiłowałam być uprzejma, po prostu ich ignorowałam. Wypatrywałam spokojnym wzrokiem znajomych twarzy mężczyzny w okularach z grubymi szkłami lub Arnolda Rossitera. Ale w tym tłumie nie było żadnego przybysza z Zachodu. Zarówno ci, którzy siedzieli przy stolikach, jak i ci, którzy pomiędzy nimi stali, byli Arabami.
Ahmed wrócił w samą porę. W ręku trzymał bilety. - Dlaczego pani nie pije herbaty? - Jestem zbyt podekscytowana. - Ależ musi się pani czegoś napić. Znowu się rozejrzałam. Ściany były wyblakłe i odrapane, podłoga cementowa, nie dostrzegłam żadnych dekoracji - nawet obrazka ani kwiatka, ani nawet abażuru, który osłoniłby nagie żarówki. Był tylko tłum szczęśliwych, roześmianych Arabów. To wszystko nie mieściło mi się w głowie. - Jedziemy? - Tak, dostałem bilety. W nocy jest tylko jeden pociąg na południe, jedzie do Asuanu i są w nim tylko wagony drugiej klasy. Wykupiłem dla każdego z nas przedział, żebyśmy się czuli swobodniej. Będzie się pani mogła przespać. - Świetnie. Jeśli w ogóle uda mi się zasnąć. O której odjeżdżamy? - Za piętnaście minut. Musi pani wypić herbatę, a potem wsiądziemy do pociągu. Znowu się rozejrzałam, w oczy gryzł mnie dym i myślałam: Mam ochotę na drinka. Dlaczego tu nie ma baru? Kiedy piłam herbatę, Ahmed nie spuszczał ze mnie wzroku. Uśmiechał się lekko, ale nie do mnie, tylko do swoich myśli. Patrzył swoimi pięknymi oczami w jeden punkt, jak zahipnotyzowany. Nie pozostało mi nic innego, jak odwzajemnić jego spojrzenie. Kiedy przełknęłam słodką herbatę, pomyślałam: a może jednak alkohol nie jest mi potrzebny? - Jest pani gotowa? Możemy iść. Niósł nasze torby i poprosił, żebym trzymała go za ramię. W drugim ręku niosłam tobołek, który Ahmed przyniósł do domu, zanim wyszliśmy na dworzec. Ten dar od Asmahan bez wątpienia zawierał żywność. Próbowaliśmy przedrzeć się jakoś przez tłum. Szukałam wzrokiem oznaczeń peronowych, ale daremnie. W ogóle nie dostrzegłam zbyt wielu wypisanych informacji, na
ścianach widniały jedynie proste obrazki i strzałki - większość podróżnych w Egipcie nie umie czytać. Przemierzając ogromną halę dworcową, w pewnym momencie puściłam rękę Ahmeda i zostałam odepchnięta do tyłu. Wieśniak, który mnie potrącił, zaczął przepraszać na tysiąc sposobów, a Ahmed odpowiedział mu na to ze śmiechem po arabsku. Potem dał mi swoją torbę, bo była lżejsza od mojej, i zanim znów ruszyliśmy przed siebie, otoczył mnie wolnym ramieniem. Puścił mnie dopiero na peronie. Znowu wziął moją torbę i dał znak stojącemu obok chłopcu, żeby podszedł. Ten dziesięcioletni mniej więcej dzieciak ubrany był w łachmany i cierpiał na egipskie zapalenie oczu. Podbiegł do nas natychmiast. Ahmed powiedział do niego coś po arabsku, włożył mu do ręki monetę i odszedł. Chłopiec uśmiechnął się i zasalutował. Byłam bardzo zdziwiona, kiedy malec przysunął torbę w moim kierunku i stanął tak blisko mnie, że prawie zetknęliśmy się ramionami. - Jesteś moim ochroniarzem? - spytałam. Uśmiechnął się do mnie i powiedział: - Witam w Kairze. Miło pani przyjechać tu. - Dziękuję. Ukłonił się sztywno. - Wszystkiego najlepszego. - Tobie również. Nie czekaliśmy długo, bo za chwilę wrócił Ahmed w towarzystwie obszarpanego Araba w długiej szacie. Ahmed wręczył chłopcu jeszcze jedną monetę i odesłał go skinieniem ręki, a potem dał bilety bagażowemu. Kłaniając mi się w pas i mrucząc coś niezrozumiałego, tragarz wziął torby i ruszył zwinnie w tłum. Ahmed ujął mnie za rękę i poszliśmy za bagażowym. Doszliśmy do pociągu i najwyraźniej stanęliśmy już przed właściwym wagonem, bo Arab wszedł do środka.
Kiedy odnaleźliśmy nasze miejsca, tragarz wniósł bagaże do przedziału, strzepnął kurz z siedzeń, poprawił poduszki i kilkakrotnie pozdrowił nas po arabsku. Ahmed dał mu kilka monet i bagażowy wyszedł. - Mogliśmy to zrobić sami i zaoszczędzić pieniądze. Spojrzał na mnie dziwnie. - Nasz kraj jest bardzo biedny, panno Harris, i na pewno prymitywny, szczególnie w porównaniu z Ameryką. Wielu Egipcjan potrzebuje pracy. Kiedy jej nie ma, staramy się ją jakoś stworzyć. Ten człowiek ma do wykarmienia gromadkę dzieci i ciężko pracuje na te parę groszy. Tylko niewielu z nas ma szczęście, tak jak na przykład ja, i dlatego właśnie musimy pomagać innym. Tak każe Allach. - No cóż... - Czułam się niewyraźnie po tym kazaniu, więc skupiłam całą uwagę na przedziale. Był nieprzyzwoicie mały, ale na szczęście czysty i choć za to byłam wdzięczna losowi. W przedziale znajdowała się szafka, umywalka i kuszetki. Pozostałe dwa metry kwadratowe były wolne. W sumie było tu raczej przytulnie. - Podoba się pani? - Bardzo. Będę spała jak zabita. Siedzieliśmy na swoich miejscach, a Ahmed zamknął drzwi. Kiedy odciął nas w ten sposób od panującego na zewnątrz hałasu, łatwiej mu było mówić. - Mam miejsce w przedziale obok, ale zostanę z panią, dopóki pociąg nie wyjedzie z Kairu i konduktor nie sprawdzi biletów. Może nie znać angielskiego. Potem zostawię panią i zamknie się pani tutaj od środka. Czy to jasne? - Tak jest, sir. - Jeśli będę pani potrzebny, proszę zapukać w ścianę, usłyszę panią. Zastukał w ścianę przy moim łóżku. - Przyjdę natychmiast. - Dobrze.
- W Luksorze pójdziemy do hotelu. Nie wiem jeszcze którego. W New Winter Palace pewnie nie znajdziemy miejsc, ale powinniśmy coś znaleźć w hotelu Luksor albo w Winter Palace. Nie miałem już czasu do nich zatelefonować, ale oba te hotele są bardzo przyjemne. - Mnie będzie dobrze gdziekolwiek. Uśmiechnął się grzecznie i spojrzał na mnie z ukosa. - Nie sądzę, panno Harris. Na pewno uważa pani, że Egipt jest wstrętny. Amerykanom może się tak wydawać. Nie znam kraju, z którego pani pochodzi, ale z pewnością jest bogaty i czysty. Już miałam się z nim zgodzić, kiedy zrozumiałam, że ironizuje. Powiedziałam więc: - Będę z panem szczera. Dopóki moja siostra nie zatelefonowała do mnie z Rzymu, nigdy nie wyjeżdżałam ze Stanów. Rzym zadziwił mnie, a tu przeżyłam szok, bo byłam na to wszystko nie przygotowana. Pocztówki są jednak bardzo jednostronnym źródłem informacji. Nie może pan winić mnie o to, że jestem wstrząśnięta. - O nic pani nie winię. - Ależ tak, wini pan! Jeśli ktoś z nas jest tu obrażony i wyniosły, to właśnie pan, bo myślę, że wstydzi się pan Egiptu i próbuje pan udawać kogoś, kim pan nie jest. Traktuje pan tych biednych żebraków, jak gorszy gatunek ludzi i jest pan zadowolony, kiedy może im pan rzucić te parę monet. Udaje pan, że jest od nich lepszy. Proszę nie oskarżać mnie o własne grzechy, panie Rasheed. Patrzył na mnie w głębokim milczeniu. Z zewnątrz docierały do mnie jakieś okrzyki. To był istny cyrk. A ja siedziałam w przedziale w towarzystwie mężczyzny, którego prawie nie znałam i od którego zależał mój los. Wtedy Pomyślałam: co ja tu właściwie robię? - Być może ma pani rację, panno Harris. Nie będę się z panią spierał powiedział Rasheed.
Popatrzyłam na niego jeszcze raz, na jego opalizujące oczy i ciemną skórę. Gdyby nosił białą szatę przepasaną czarnym sznurem, wyglądałby jak jakiś tajemniczy i romantyczny szejk. Ale on nazywał się Ahmed Rasheed i był urzędnikiem państwowym, wykonującym zadania specjalne dla rządu. - Przepraszam. Jestem zdenerwowana. - Na kolanach miałam paczkę od Asmahan. - Proszę posłuchać. Proponuję zakopać topór. - Słucham?! - Nieważne.
Zjedzmy
coś.
-
Odwiązałam
sznurek i już miałam
podrzeć papier, kiedy mnie powstrzymał. - Papier to cenna rzecz, panno Harris. - Tak, z pewnością. Zaraz, co my tu mamy... - Bortuahn. - Wyciągnął do mnie pomarańczę. - Bortuahn sukaree. A to jest torta. A chleb to aysh baladi. Roześmiałam się. - A ja jestem głodna. Zawtórował mi i zabraliśmy się z apetytem do jedzenia. Kiedy pociąg ruszył, odsunęłam zasłonę i wyglądałam przez okno, choć trudno było cokolwiek dojrzeć - było ciemno. Widziałam tylko własną twarz i wpatrzone we mnie oczy Ahmeda. Wkrótce zjawił się konduktor. Był młodym mężczyzną, ubranym w spodnie i sweter. Obejrzał nasze bilety, podstemplował je, przedarł, podpisał, przedziurkował, przeciął i oddał nam z powrotem. Porozmawiał przez chwilę z Ahmedem po arabsku, po czym wyszedł. - Czy musi już pan iść do przedziału? - Jeszcze nie. Ten konduktor sprawdził tylko bilety na przejazd. Zaraz przyjdzie następny sprawdzić miejscówki. - Jeśli nie ma pracy... Uśmiechnął się. - Widzę, że pani rozumie.
Drugi konduktor sumiennie wykonał swoje obowiązki, pogawędził chwilę z Ahmedem i wyszedł z przedziału. Wtedy Rasheed udzielił mi instrukcji. - Teraz już pójdę, panno Harris. Proszę, żeby dokładni zamknęła pani drzwi. I proszę nie zapomnieć o tym - Postukał znowu w ścianę. - Niech pani koniecznie puka, jeśli będę pani potrzebny. - Na pewno nie zapomnę. I bardzo panu dziękuję. Sakran. - Affuan, panno Harris. Tebash ollah kheir. - Dobranoc. Zamknęłam za nim drzwi, zwinęłam się na siedzeniu i otuliłam kocem. Byłam zmęczona i przestraszona, ale zadowolona, że wreszcie mogę zebrać myśli. Oczywiście skoncentrowałam je na Adeli. Co zastanę, gdy już wreszcie dotrę do celu? To był mój największy problem. Nie miałam pojęcia, co się dzieję z moją siostrą. Nie wiedziałam, co robiła od momentu, gdy zatelefonowała do mnie z Rzymu, do teraz, czyli do czasu, kiedy najprawdopodobniej znalazła się gdzieś na egipskiej pustyni. Może została porwana? Może pracuje dla jakiegoś gangu? A może po prostu podróżuje samotnie po Egipcie? Miałam najróżniejsze wizje. Najpierw wyobrażałam sobie, że siedzi uwięziona, związana sznurami i zakneblowana w jakimś namiocie. Potem widziałam ją w Luksorze - była wolna, bawiła się świetnie, robiła zakupy i nie miała zielonego pojęcia o żadnych ciemnych sprawkach. Istniała jednak ta fotografia. Tak, Adela niewątpliwie była na tym zdjęciu, ale ponieważ jego jakość pozostawiała wiele do życzenia, nie wiedziałam, gdzie dokładnie jest i co właściwie robi. Stała w grupie tubylców w galabijach i podparłszy się pod boki, ze zdziwionym wyrazem twarzy i wpatrywała się w jakiś punkt poza kadrem. Miała na sobie spodnie khaki, bluzkę i wysokie czarne buty. Włosy upięła nieporządnie na czubku głowy. Nie wyglądała tu wprawdzie tak, jak zwykle, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło, bo Adela zrobiłaby wszystko dla kawału. Jeśli to rzeczywiście był
tylko kawał. A może wszystko zaczęło się od żartu, a potem wymknęło się spod kontroli? Rozłożyłam siedzenie i wgramoliłam się do łóżka, nie zdejmując ubrania. Został mi tylko jeden czysty komplet. W Luksorze będę musiała zrobić pranie. Leżałam w ciemnościach, wsłuchując się w turkot pociągu i kołysałam się zgodnie z jego jednostajnym rytmem.
Rozdział dwunasty Tej nocy budziłam się kilkakrotnie i wyglądałam przez okno, ale prawie nic nie widziałam. Pociąg stukał o szyny i kołysał się rytmicznie, a za oknami migały zamazane obrazy. Miałam kłopoty z zaśnięciem, a gdy już udawało mi się zdrzemnąć, dręczyły mnie dziwaczne sny. Kiedy tylko za rzeką błysnęły pierwsze promienie słońca, wstałam i zaczęłam się przygotowywać do powitania nadchodzącego dnia. Włożyłam spodnie i bluzkę, później odkryłam, jak działa umywalka, zdołałam się jakoś umyć i doprowadzić twarz do porządku. Biorąc pod uwagę okoliczności, wcale nie wyglądałam tak tragicznie. Na końcu wagonu znajdowała się toaleta, więc zdecydowałam się tam pójść, co wymagało nie lada sprytu i odwagi. Wróciłam do przedziału i paląc papierosa, czekałam, aż wzejdzie słońce. Podciągnęłam kolana pod brodę i zjadłam kilka korzennych ciastek od Asmahan. Tymczasem za szybą zaczynały się formować dziwne i fascynujące obrazy. Jeszcze nigdy nie oglądałam takiego krajobrazu, a każdy następny promień ujawniał jakiś niewidoczny dotąd szczegół. Gdy wczesnojesienne słońce zaświeciło jaśniej, zobaczyłam, jak przed moimi oczami wyłania się budząca grozę i zapierająca dech dolina Nilu. Pociąg zmierzał na południe zachodnim brzegiem rzeki, jechał z prędkością siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. O piątej trzydzieści słońce wzeszło już na dobre. Zatrzymaliśmy się na krótko na zdewastowanej stacji Griza a potem
znowu ruszyliśmy naprzód. Było już zupełnie jasno, więc wyglądałam przez okno i podziwiałam wszystko, co udało mi się zobaczyć. A widziałam krowy, pastwiska i farmy. Wszędzie było tak zielono i świeżo, że sam ten widok dodał mi animuszu. Woły i wielbłądy z wystającymi żebrami obracały ogromne koła wodne, dzięki którym Nil spływał na pastwiska i je nawadniał. Wychudzone psy buszowały po polach. Spaleni przez słońce wieśniacy w białych galabijach byli już na nogach i pracowali w chłodzie poranka. Wyobrażałam sobie, że później, gdy robi się gorąco, życie zamiera i wszyscy udają się na sjestę. Mijaliśmy budynki z suszonej na słońcu cegły, w których widniały duże otwory, służące zarówno za okna, jak i drzwi. Były brudne, krzywe i stały jeden przy drugim na brzegu pastwisk. Miasta i wioski, jeśli można je tak określić, składały się po prostu z glinianych i ceglanych domów, zamieszkanych przez żylastych wieśniaków i ich zakwefione żony z ogromnymi ciężarami na głowach. Za oknem migały bezkresne pola trzciny cukrowej. Pomyślałam, że jest tu pewnie więcej trzciny cukrowej niż na Hawajach. Ta słodka roślina rozciągała się całymi kilometrami ku uciesze narodu, który pił tak mocno słodzoną herbatę i jadł ociekające słodyczą ciastka. Palmy daktylowe rosły całymi rzędami, jeden za drugim; mijaliśmy też pola bawełny i pszenicy. Kwadraty pól poprzecinane były zakurzonymi drogami, które tworzyły naturalną granicę między obszarami uprawianymi przez poszczególnych rolników. Gdy pociąg przetaczał się przez miasta, całe hordy wyrostków i dzieci biegły wzdłuż torów, machały rękami i krzyczały coś na powitanie. Starsze dzieci miały na sobie długie koszule, a małe - nic. Wszystkie natomiast były czarne, brudne i uśmiechnięte. Psy odpowiadały szczekaniem na gwizd lokomotywy. To był zupełnie inny Egipt, który w niczym nie przypominał Kairu i zaczęłam się zastana wiać, jak będzie wyglądał Luksor.
W rytmiczny stukot pociągu wkradł się nagle jakiś obcy dźwięk, więc odwróciłam głowę od okna, żeby stwierdzić, że ktoś właśnie puka do drzwi. Nasłuchiwałam chwilę, zanim zapytałam: - Kto tam? - Ahmed Rasheed. Obudziłem panią? - Ależ nie. - Szybko otworzyłam drzwi i zobaczyłam jego uśmiechniętą twarz. - Sobah el-kheir - powiedziałam na powitanie. - Sabah el-kheir, panno Harris. Dobrze pani spała? - A jak pan myśli? - Wybieram się na herbatę. Pójdzie pani ze mną? - Tu jest wagon restauracyjny? Fantastycznie! Już biorę torebkę. Igrając ze śmiercią, przepchnęliśmy się z trudnością przez trzy wagony i wylądowaliśmy w przedziale restauracyjnym, który o tej porze był zupełnie pusty, ale na stolikach leżały już świeże obrusy, a w powietrzu unosił się aromatyczny zapach kawy. Zajęliśmy miejsce po lewej stronie, tak żeby widzieć Nil; ja siedziałam zgodnie z kierunkiem jazdy pociągu, Ahmed naprzeciwko mnie. Zamówiliśmy herbatę i kawę u kelnera w białym kitlu i wyglądaliśmy przez okno. - Często pan podróżuje na tej trasie, panie Rasheed? - Tak, ale nie pociągiem. Zawsze latam, bo tak jest szybciej. Często się spieszę. - Spojrzałam na swoje dłonie. - Tego wymaga pańskie zajęcie? - Tak, panno Harris. Obiecałem pani wyjaśnienia. Teraz zamierzam dotrzymać słowa. - Przerwał, bo pojawił się kelner. - Shokran - powiedziałam. -
Affuan, affuan - powtórzył kilkakrotnie rozradowany Ahmed i
uśmiechnął się.
- Nie są przyzwyczajeni do tego, żeby Amerykanin zwracał się do nich po arabsku. Na pewno sprawiła mu pani przyjemność. - Miał pan zamiar coś mi powiedzieć, panie Rasheed - przypomniałam mu, patrząc, jak wrzuca do herbaty cztery kostki cukru. Ja napełniłam swoją filiżankę do połowy kawą i dolałam do niej gorącej śmietanki. W ten sposób prawie mi smakowała. - Tak, zrobię to. Najpierw muszę pani zdradzić, kim jestem. Pracuję w Ministerstwie Kultury i zajmuję się zabytkami. - Jest pan archeologiem? - Coś w tym rodzaju, choć na pewno nie taki rodzaj pracy miała pani na myśli. Nie prowadzę wykopalisk. Ale znam się świetnie na sztuce starożytnej. To konieczne ze względu na charakter mojej pracy. - Pracuje pan w muzeum? - Nie, nie. Panno Harris, proszę pozwolić mi dokończyć. Sądziła pani, że jestem policjantem. Do pewnego stopnia miała pani rację, chociaż tak naprawdę jestem detektywem. - Sięgnął do kieszeni płaszcza, wyjął z niej mały skórzany portfel, otworzył go i pokazał mi odznakę oraz identyfikator, na których było napisane coś po arabsku. - A jakiego rodzaju sprawami się pan zajmuje? - Wytwarzaniem i nielegalną sprzedażą fałszywych dzieł sztuki. Otworzyłam szeroko oczy ze zdziwienia. - Fałszywych dzieł sztuki! Mój szakal! - Moja praca polega również na tym, że poszukuję osób zajmujących się nielegalnym wywozem autentycznych dzieł sztuki z Egiptu. - W którym polu pańskich zainteresowań mieści się moja osoba? - W drugim, panno Harris. Pani szakal jest autentyczny i liczy jakieś trzy tysiące lat. Pochodzi najprawdopodobniej z czasów dwudziestej dynastii. - Widział go pan?
- Kiedy spała pani w moim mieszkaniu, po tym, zabrałem panią z hotelu Shepheard's. Otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, ale szybko je zamknęłam. - Czy nazwisko Paul Jelks wydaje się pani znajome? - Nie. - To archeolog brytyjski, pracujący obecnie na pustyni niedaleko Luksoru. Obserwujemy go już od jakiegoś czasu. - To on właśnie jest przestępcą, którego pan szuka? - Nie wiem. Z całą pewnością natomiast chcemy aresztować Arnolda Rossitera. Polujemy na niego już od trzech lat, a jemu za każdym razem udaje się wymknąć. Wywozi dzieła sztuki z Egiptu i ma na swoim koncie niejedno morderstwo. Trzeba go powstrzymać. - Sądzi pan, że on pracuje dla Paula...? - Jelksa. Nie sądzę. Wszystko zaczęło się parę tygodni temu, kiedy doszły mnie słuchy, że pewna młoda kobieta - pani siostra - chodzi do antykwariatów w Khan-el Khalil i pyta o wartość pewnego szakala z kości słoniowej. Nie chciała go sprzedawać, chciała jedynie znać cenę. To było dziwne. Sprawiało to takie wrażenie, jakby chciała zachęcić antykwariuszy, żeby kupili od niej coś innego. Szakal był tylko... jak to się mówi?... przynętą. Oczywiście zainteresowaliśmy się natychmiast tą sprawą, tym bardziej że według posiadanych przez nas danych, szakal był prawdziwy. Bardzo mało jest teraz tak cennych przedmiotów. Pani siostra nie chciała nikomu zdradzić, skąd go ma. Zasięgnąłem pewnych informacji i pojechałem za pani siostrą do Rzymu, gdzie skontaktowała się z Johnem Treadwellem w hotelu Residence Palace. Pokazała Treadwellowi szakala i konferowała z nim przez chwilę. Kiedy już miałem zamiar z nią porozmawiać, zniknęła. John Treadwell również. Po kilku dniach pani przyjechała do Rzymu. Oczywiście byłem ciekaw, na czym polega pani rola w tej sprawie. Kiwałam niemądrze głową.
- To tylko teoria, panno Harris, ale sądzę, że niedaleka od prawdy. Pani siostra poznała w Luksorze Paula Jelksa, a teraz dla niego pracuje. Arnold Rossiter poszukuje tego, co Paul Jelks usiłuje sprzedać. A pani jest między młotem a kowadłem. - Co w takim razie usiłuje sprzedać Jelks, jeśli nie szakala? - Uważamy - ściszył głos i się rozejrzał - a więc uważamy, że chodzi o zawartość nowo odkrytego grobowca. Mieszałam w zamyśleniu kawę, dopóki nie wystygła. Stukot pociągu wydawał się teraz bardzo daleki. Nie zwracałam też uwagi na piękne zielenie i żółcienie, które wciąż migały za oknem. Próbowałam sobie przypomnieć, co czytałam na temat egipskich grobowców. Patrzyłam ze zdziwieniem na Ahmeda Rasheeda. - Nie słyszałam ostatnio o takim odkryciu. - Ależ o to właśnie chodzi, nie rozumie pani? To tajemnica. Nikt o tym nie wie. Nawet ja nie jestem pewien, czy mam rację. - To znaczy, że mogli odkryć grobowiec i nikomu tego nie zdradzić? - Tak się nam wydaje. - Ale dlaczego zachowali to w tajemnicy? - Prawdopodobnie dlatego, że jeśli ten, kto go odkrył, sprzeda zawartość Arnoldowi Rossiterowi, wyjedzie stąd o wiele bogatszy niż był, gdy tu przyjechał. - Przecież Paul Jelks mógł sprzedać wszystko sam. Do czego mu jest potrzebny Rossiter? - Ponieważ wszystko, co zostaje znalezione na egipskiej pustyni, należy do narodu egipskiego. W przeszłości wywożono masowo dzieła sztuki do różnych muzeów na całym świecie, a w naszym kraju nie zostawało prawie nic. Ale powstały nowe prawa i ludzie tacy jak ja pilnują, żeby były one przestrzegane. Nie chcemy, żeby nasz majątek narodowy przenosił się w tajemniczy sposób do obcych krajów. Chcemy zachować go dla naszego narodu. Kiedy ktoś znajduje
grobowiec, badania muszą być prowadzone pod kontrolą rządu egipskiego. Specjalne służby zajmujące się dziełami sztuki starożytnej decydują, co może zostać wywiezione z kraju. Nie muszę chyba dodawać, że nie brak pozbawionych skrupułów ludzi, którzy nie przestrzegają naszych praw i usiłują wykraść nam nasze dziedzictwo narodowe, ponieważ zarabiają na tym masę pieniędzy. - A więc sądzi pan, że Paul Jelks znalazł coś takiego jak grobowiec Tutanchamona i próbuje przemycić znalezione w nim skarby? - Albo przynajmniej je sprzedać komuś takiemu jak Rossiter, kto wywiezie potem wszystko z Egiptu. - A co z Adelą? Na czym polega jej rola w tej sprawie? Ahmed Rasheed wzruszył ramionami. - Trudno mi powiedzieć. Nie wykluczam, że pani siostra nie wie, co się dzieje. Może Jelks powiedział jej, że ma kolekcję antycznych przedmiotów do sprzedania, i dlatego panna Adela zgodziła się podjąć wyceny szakala. Nie wiem. - Potem z jakiegoś powodu nawiązała kontakt z Johnem Treadwellem, zatelefonowała do mnie, wysłała mi szakala i zniknęła. - Upiłam łyk kawy. Była paskudna. - To jest tylko teoria, panno Harris. Nie mamy na razie żadnych innych wskazówek. - Cóż, a może Adela wcale nie zna tego Jelksa. Może znalazła szakala, albo kupiła go w Luksorze. - To po co w takim razie przyjechała do Rzymu na spotkanie z Treadwellem? - A o co właściwie chodzi Rossiterowi? Dlaczego po prostu nie dobił z nią targu w Rzymie i nie przyjechał po resztę? Co się stało? - Nie wiemy. Prawdopodobnie panna Adela pokazała szakala Johnowi Treadwellowi na dowód, że w grobowcu test wiele takich przedmiotów, potem
zniknęła, ale nie wiemy dlaczego. Kiedy pojawiła się pani w Rzymie z szakalem. Uśmiechnęłam się słabo. - Wiem, co musiał pan sobie myśleć, panie Rasheed. Przykro mi bardzo, że tak się w stosunku do pana zachowywałam. Szkoda tylko, że mi pan wcześniej nic nie powiedział. - A jakżebym mógł? Najpierw, w Rzymie, nie ufałem pani. Nie byłem pewien, czy rzeczywiście jest pani siostrą Adeli Harris. Równie dobrze mogła pani pracować dla Rossitera. Myślałem, że to kamuflaż, bo przecież podróżowała pani w towarzystwie Treadwella. Ale po tym, jak go zamordowano i zabrałem panią do siebie, zacząłem pani wierzyć. A teraz jestem pewien, że mówi pani prawdę. - Dziękuję. - Westchnęłam ciężko i się rozejrzałam. Kilku innych pasażerów weszło do wagonu restauracyjnego i gawędziło ze sobą beztrosko. Pociąg zatrzymał się na chwilę na stacji o nazwie Dendera. Mój zegarek wskazywał siódmą. - Od czego zaczniemy w Luksorze? - Najpierw musimy pójść do hotelu. Potem spotykam się z ludźmi, którzy tam dla mnie pracują. Zobaczymy, czy udało im się znaleźć pani siostrę. Jeśli nie, poszukamy jej na bazarach. - Zaczynam się denerwować. Na pewno Rossiter już też tam jest. - Znowu potrząsnęłam głową. Jakże daleko znajdował się ten jadący z turkotem w górę Nilu pociąg od szpitala w Santa Monica. - Czy może mi pan coś powiedzieć? Dlaczego oni szukali i szakala, i mnie? Dlaczego przeszukali mój pokój? - Prawdopodobnie sądzili, że dzięki szakalowi zorientują się, gdzie położony jest grobowiec. Na niektórych cennych przedmiotach widać wpływ pewnych uwarunkowań klimatycznych i w ten sposób można ustalić, skąd pochodzą. Albo też sposób, w jaki szakal został wykonany, pozwoliłby im określić dynastię, z jakiej pochodzi, co też pomogłoby ustalić położenie
grobowca. Każda dynastia grzebała zmarłych w innym miejscu. Oni szukają grobowca, panno Harris, a nie pani czy pani siostry. Śledzą panią, bo chcą znaleźć pani siostrę i mają nadzieję, że ona z kolei zaprowadzi ich do grobowca. - Pan również ma taką nadzieję. - Tak. - A co będzie jak już znajdą grobowiec? - Nie będzie im pani potrzebna. - A jeżeli zawiadomię władze? - Jeśli będzie pani jeszcze żyła... Jego słowa specjalnie mnie nie zaskoczyły. Już dawno doszłam do tych samych wniosków. Gdyby Arnoldowi Rossiterowi udało się odnaleźć grób bez mojej pomocy, mógłby skutecznie usunąć mnie z drogi, żeby nie dopuścić do mojej interwencji u władz. - Dlaczego zabili Johna Treadwella? Znowu wzruszył ramionami. Najbardziej denerwowało mnie to, że mieliśmy tak mało konkretnych informacji, a tak wiele wątpliwości. Już był najwyższy czas, żeby je rozwiać. Gdy pociąg dojeżdżał do Luksoru, nie odchodziłam prawie od okna. Ahmed był w swoim przedziale i przygotowywał się do wyjścia, więc pogrążyłam się w rozmyślaniach. Wierzyłam we wszystko, co mi powiedział, nawet w te najbardziej nieprawdopodobne fakty. Ufałam mu całkowicie i oddałam się pod jego opiekę. Musiał znaleźć Adelę i musiał trzymać nas z dala od Rossitera. W końcu na tym polegała jego praca. Pociąg znowu zwolnił. Przed nami widniał połamany znak z napisem "Kus" po angielsku i po arabsku. Z mojego okna nie widziałam budynku stacji zbudowanego z glinianej cegły, ale jałową pustynię i spalony słońcem krajobraz. Teraz, kiedy już minęliśmy Denderę, jechaliśmy wzdłuż prawego brzegu Nilu. Luksor leżał na wschodnim brzegu i był już bardzo niedaleko. Nie odrywałam wzroku od krajobrazu za oknem. Ze swego miejsca widziałam tylko
pomarańczową, bezkresną pustynię. Wiedziałam, że z drugiej strony pociągu można zobaczyć zielone pola i żyzne tereny uprawne. Ale tutaj roztaczała się przede mną egipska pustynia, na której mieszkały skorpiony, kobry, sępy i dzikie szakale. Z twardego piachu wystawał czasem jakiś przypadkowy, brązowy chwast. Paru kaktusom udało się przetrwać potworny upał i suszę. W głowie kłębiły mi się najróżniejsze myśli. Nagle
wytężyłam wzrok.
Kiedy tak
rozmyślałam,
podświadomie
koncentrowałam spojrzenie na pewnych elementach krajobrazu i minęło trochę czasu, zanim zrozumiałam, co właściwie widzę. Wzdłuż torów leżały wysychające szkielety dużych zwierząt. Wszystkie były nienaruszone i przewrócone na bok, a ich ogromne wyschnięte klatki piersiowe z wystającymi żebrami przypominały ogrodzenia z kutego żelaza. Kiedy wreszcie zrozumiałam, co to jest, wyprostowałam się na siedzeniu, a potem przeniosłam wzrok na inne elementy krajobrazu, których nie zauważyłam przedtem. Jednym z nich była zagłodzona krowa, która stała wśród kości swoich przodków i wolno poruszała ogonem. Zwiesiła nisko głowę i oddychała ciężko. Nie opodal leżał na boku martwy byk z kopytami do góry. Naprzeciwko spoczywały rozkładające się zwłoki innej krowy, która padła zapewne już parę dni temu; padlinę obsiadły muchy. Wśród szkieletów zauważyłam jeszcze więcej zwierzęcych zwłok. Niektóre już całkowicie uległy rozkładowi, niektóre jeszcze prawie nie zmieniły wyglądu. Wtedy z boku nadszedł inny wychudzony byk i stanął nieruchomo wśród trupów. Siedziałam teraz prosto i poczułam nagłe szarpnięcie, bo pociąg przyspieszył. Odwróciłam głowę, żeby nie odrywać wzroku od tego zwierzęcego cmentarza. Patrzyłam tak dalej, dopóki nie odjechaliśmy i cały ten teren nie zniknął nam z oczu. Oparłam się o siedzenie i wbiłam przerażony wzrok w ścianę. Na peryferiach małej wioski Kus w Górnym Egipcie był cmentarz, na który przychodziły zwierzęta, gdy czuły zbliżającą się śmierć.
Ahmed Rasheed chyba stał w drzwiach przez dłuższą chwilę, zanim go zauważyłam. Kiedy dostrzegłam jego obecność, powiedziałam coś w rodzaju: „Nie wierzę własnym oczom", bo uśmiechnął się tajemniczo i odparł: - Nie widziała pani jeszcze Doliny Królów. New Winter Palace wyglądał jak każdy nowoczesny hotel w Stanach, choć widok, jaki roztaczał się z balkonu, był zupełnie wyjątkowy, jedyny na świecie. Mieliśmy szczęście, bo kiedy przybyliśmy na miejsce, udało nam się dostać dwa pokoje. Podejrzewałam, że Ahmed musiał użyć w tym celu swych wpływów. Zostawiłam paszport w recepcji i pojechałam windą na górę w towarzystwie Rasheeda i portiera w kolorowym stroju. Portier uśmiechał się, kiwał głową, kłaniał się bez końca i powtarzał: „Henry Kissinger". Szczęście w dalszym ciągu nas nie opuszczało. Okazało się, że zajmujemy sąsiednie pokoje, a więc Ahmed Rasheed znów mieszkał koło mnie i mógł usłyszeć każde moje puknięcie w ścianę. Pokój spodobał mi się od pierwszej chwili. Był jasny, przestronny i miał śliczną nową łazienkę, w której wisiały ręczniki z napisem: „Upper Egypt Hotels Co". I ten widok, ten widok! Dosłownie zapierał mi dech. Ponieważ mieszkaliśmy dość wysoko, z okien widać było jaskrawoniebieski Nil, a po prawej doskonale zachowaną świątynię. Po lewej znajdował się brązowy Winter Palace, hotel modny w przeszłości. Teraz mieszkali tam ci, dla których zabrakło miejsca w New Winter. Za nami, aż po pustynię, rozpościerał się Luksor. Miasto ciągnęło się w górę i w dół rzeki przez parę mil, ale w przeciwieństwie do innych miast, położone było tylko po jednej stronie rzeki, bo zgodnie ze starożytnym zwyczajem, na Nilu w dalszym ciągu nie ma mostów. Po jednej stronie mieszkają żywi, a na drugą wysyłają swoich zmarłych. Na zachodnim brzegu rzeki można zobaczyć jedne z najbardziej interesujących zabytków na świecie. Stojąc na balkonie w towarzystwie Ahmeda Rasheeda, czułam się jak człowiek, który się właśnie obudził z długiego snu. Przez dłuższy czas nie mogłam wydobyć z siebie głosu, patrzyłam tylko na zielone palmy i porośnięte
soczystą roślinnością brzegi rzeki, wsłuchując się w stukot powozów konnych na dole. Ruch uliczny nie zakłócał nam spokoju. Ludzie poruszali się pieszo, na koniach albo osłach. Bezpośrednio pod nami znajdował się przepiękny ogród hotelowy, za nim asfaltowa droga i wreszcie Nil. Po rzece pływały łodzie z trójkątnymi żaglami rysującymi się na tle porannego słońca. Przy brzegu przycumowany był duży statek, który zabierał turystów mających czas i pieniądze na wycieczki z Kairu do Asuanu. Cumowały tam również dwa promy, gotowe zawieźć chętnych do Doliny Królów. Wszędzie, gdziekolwiek spojrzałam, w górę czy w dół, piękne widoki cieszyły moje oczy. Owiewał nas chłodny wietrzyk, Ahmed Rasheed opowiadał o Luksorze i okolicach i na chwilę udało mi się zapomnieć o trudnym zadaniu, jakie mieliśmy do wykonania. Ale Ahmed nie zapomniał: -
Po tej stronie Nilu znajdują się najbardziej interesujące miejsca w
Egipcie: Świątynia Hatshepsuta, Koloseum Memnona, Dolina Królowych i Dolina Królów. - Czy właśnie tam jest Paul Jelks? - Przynajmniej być powinien. Takie dostał zezwolenie. Tak czy inaczej, na pewno znajdziemy tam jego obozowisko. - I Adelę? - Mam nadzieję. - I ten przeklęty grobowiec? Skinął głową. - Dlaczego pan nie przyjechał tu wcześniej? - Miałem taki zamiar, ale wtedy pojawiła się pani. Najpierw pojechałem za pani siostrą do Rzymu i chciałem tam z nią porozmawiać. Kiedy ją zgubiłem, robiłem właśnie plany co do dalszych poszukiwań, ale akurat wtedy pani przyjechała do Rzymu i byłem pewien, że zaprowadzi mnie pani do siostry. Stało się jednak inaczej i znalazłem ją dzięki moim agentom w Luksorze.
- Ale przedtem obserwował pan mnie? - Tak, przyznaję, że tak. - Czy poznał pan osobiście Paula Jelksa? -
Nie,
ale
moje
służby
mają
jego
fotografie
i kopie
listom
uwierzytelniających, które składał wraz z podaniem o zgodę na prowadzenie prac. Widziałem je na własne oczy. - Jeśli prowadził wykopaliska mając oficjalne zezwolenie, jak mógł przypuszczać, że uda mu się zachować swoje odkrycia w tajemnicy. - On nie otrzymał zgody na prowadzenie wykopalisk. Zgoda obejmowała wyłącznie fotografowanie już odkrytych grobowców. Niektóre z nich nie zostały jeszcze rzetelnie udokumentowane, a malowidła ścienne mogą łatwo ulec zniszczeniu, ponieważ na tym terenie panuje bardzo kapryśna pogoda. - Jak mógł tam kopać bez pańskiej wiedzy? - To duża pustynia. Nie możemy być wszędzie równocześnie. Nie mógł kopać w samej dolinie, ale gdzie indziej... z całą pewnością tak. Zerknęłam na wspaniałą świątynię i wyobraziłam sobie, ile pracy kosztowało jej odkrycie i odrestaurowanie. Potem pomyślałam o Paulu Jelksie, egiptologu brytyjskim, i mojej siostrze Adeli, dokopujących się grobowca gdzieś na dalekiej pustyni. - Żałuję, że nie przyjechałam tu wcześniej. W celach turystycznych. Byłabym zachwycona. - Mam nadzieję, że teraz też będzie się tu pani podobało. Niestety, sytuacja polityczna odstrasza zwiedzających. Nasze wojny przerażają turystów. Od sześćdziesiątego siódmego roku przyjeżdża ich do nas coraz mniej. A potem jeszcze ta wojna ramadanowa. - Wojna ramadanowa? - Tak, w październiku. - Ma pan na myśli wojnę o Yom Kippur?
- Tak ją nazywacie? - Popatrzył na mnie ze zdziwieniem. Uśmiechnął się. Rozumiem. - Zawsze mi się wydawało, że Amerykanie nie są tu specjalnie mile widziani, ale nie doświadczyłam tego osobiście. W Kairze wszyscy odnosili się do mnie bardzo przyjaźnie, a szczególnie gdy się dowiadywali, że jestem Amerykanką. - Niektórzy zazdroszczą wam potęgi i pieniędzy. Ale ludzie są wszędzie tacy sami. - Zaśmiał się beztrosko. - Jest piękny dzień, nie rozmawiajmy o takich poważnych sprawach. Poza tym muszę zabrać się do pracy. Przede wszystkim powinienem porozmawiać ze swoimi ludźmi. Może pani chce odpocząć? Na pewno nie wyspała się pani w pociągu, jeśli w ogóle pani spała. Wiem, że bardzo pani zależy na odnalezieniu siostry. Mnie też. Chciałbym więc, żeby została pani w pokoju, kiedy wyjdę do miasta. - No dobrze - zgodziłam się niechętnie. - Wrócę po rozmowie z moimi ludźmi. Zjemy lunch i omówimy mój plan. - W porządku - powiedziałam bez entuzjazmu. - Ale dlaczego nie mogę szukać siostry już teraz? Przecież ona na dobrą sprawę może nawet siedzieć tu na dole, w holu. - Bo to niebezpieczne. Pani nie uda się znaleźć siostry, za to Rossiter znajdzie panią. A wtedy będę musiał szukać was obu. - Rozumiem. Oczywiście. Zrobię, jak pan każe. - Tak naprawdę będzie najlepiej. Nie wolno nam teraz popsuć wszystkiego pośpiechem. Zanim wrócił, zdążyłam umyć włosy i wziąć prysznic. Było południe i robiło się coraz bardziej gorąco, więc zasunęłam zasłony, żeby ochronić się przed upałem. Ahmed zastukał mocno do drzwi i wpuściłam go do środka. - No i co? - Obawiam się, że jest nie najlepiej. - Usiadł na krześle, a ja naprzeciwko niego na łóżku.
- Co pan chce przez to powiedzieć? Czego się pan dowiedział? - To zdjęcie zostało zrobione trzy dni temu. Od tamtej pory oni już nie widzieli pani siostry. - Nie pojechali do obozowiska? - Nie, powiedziałem im, żeby tego nie robili. Muszę rozmawiać z Jelksem osobiście. Znam wszystkie fakty. Moi ludzie mogliby popełnić błąd i zgubić nas wszystkich. Wykonali tylko instrukcje: sfotografowali pani siostrę w grupie ludzi, ale nie zostali zauważeni. Potem zgubili jej ślad i od tego czasu nikt jej nie widział. - Przynajmniej ma pan nadzieję, że nikt nie zauważył pańskich ludzi. - Tak, to prawda. - W takim razie moja siostra jest w obozie - upierałam się. - Chciałbym, żeby tak było. Posmutniałam. Ahmed podniósł na mnie wzrok i nie byłam zachwycona wyrazem jego oczu. - Nie chcę pani robić płonnych nadziei, panno Harris. - Co pan przez to rozumie? - To, że Arnold Rossiter mógł nas wyprzedzić. - W takim razie musimy tam zaraz jechać. Natychmiast! - Nie byłoby to mądre posunięcie. Najlepiej będzie wyruszyć rano. Proszę mi wierzyć, znam się na tym. - Czy pańscy agenci dowiedzieli się czegoś o Jelksie? - Tylko tyle, że pracuje w Dolinie Królów, ale nie robi tak szybkich postępów, jak się spodziewano. Poza tym jeszcze słyszeli, że pewna młoda Amerykanka przyjeżdża raz w tygodniu do miasta po zakupy. Czasem zatrzymuje się na noc w tym hotelu. - Adela. A więc jednak dla niego pracuje. Pewnie wróciła do obozu. - Mam nadzieję. - Ja również.
Milczeliśmy chwilę, a potem Rasheed powiedział: - Jestem głodny, panno Harris. Czy pójdzie pani ze mną na dół do restauracji? - Nie mam apetytu - westchnęłam - ale dotrzymam panu towarzystwa. Restauracja była całkiem spora i siedziało w niej już wielu turystów. Znaleźliśmy mały stolik przy ścianie; obsługiwało nas kilku kelnerów. Mimo że panowała tam miła atmosfera i serwowano pyszne dania, zdołałam wypić tylko filiżankę herbaty. Kiedy Ahmed skończył jeść i siedzieliśmy spokojnie przy herbacie, powiedziałam cicho: - Jakiż to plan chciał pan ze mną omówić? - Ach, prawda. Poprawił się na krześle i rozejrzał, restauracja opustoszała, a kilku pozostałych jeszcze gości siedziało dość daleko. Kelnerzy również znajdowali poza zasięgiem słuchu. Rasheed pochylił się więc nieco w moją stronę i zaczął: - Wszystko, co do tej pory pani powiedziałem, panno Harris, to czysta teoria. Nie istnieją żadne fakty. Ale często w tego typu pracy zdarza się tak, że mamy tylko teorie, a nie dysponujemy żadnymi faktami, Moje całe dochodzenie opierało się na pogłoskach, a kontynuowałem je na podstawie bardzo wątłych poszlak. Pojechałem za młodą Amerykanką do Rzymu, ponieważ w jej posiadaniu znajdował się cenny przedmiot niewiadomego pochodzenia. Potem ona skontaktowała się - i to już jest tylko hipoteza - z agentem znanego przemytnika dzieł sztuki. Tak samo jedynie teoretycznie możemy założyć, że wszystko zaczęło się od Paula Jelksa. Być może jest niewinny, choć nie mam żadnych innych podejrzanych. Wiemy, gdzie Jelks ma swoje obozowisko. Gdybyśmy pojechali tam teraz, zrobili rewizję i zaczęli go przesłuchiwać, prawdopodobnie nic byśmy nie osiągnęli. Obudzilibyśmy tylko jego czujność i nigdy nie poznalibyśmy prawdy. Bo nawet jeśli to nie Jelks, prawdziwy winowajca dowiedziałby się o naszej akcji i znalazł jakiś sposób, żeby się nam
wymknąć. Widzi pani, panno Harris, to bardzo delikatna sprawa, bo mamy do czynienia z niezwykle sprytnymi ludźmi. Oni nie są głupi, więc my też nie możemy sobie na to pozwolić. - Więc co w takim razie zrobimy? Rozejrzał się i nachylił do mnie jeszcze bardziej. - Zanim pojadę do Jelksa, muszę mieć dowody. Jeśli istnieje jakiś sposób, żebym mógł się upewnić, że to naprawdę on jest winien, nie będę tracił czasu na podchody Jeśli to rzeczywiście on oferuje dzieła sztuki na sprzedaż, mogę pojechać do jego obozu i skonfiskować wszystko, co posiada. A potem przesłuchiwać go dopóty, dopóki nie wyjawi mi, gdzie jest grobowiec. - Jeżeli w ogóle jest jakiś grobowiec. Ahmed skinął lekko głową. - W jaki sposób chce pan zdobyć ten dowód? - Może nie tyle dowód, panno Harris, co wskazówkę, która pozwoliłaby mi się upewnić co do słuszności moich teorii. Ale będzie mi potrzebna pani pomoc. - Oczywiście, z przyjemnością panu pomogę. - To jest niebezpieczne - dodał poważnie. - No to co? Przecież już narażałam się na niebezpieczeństwo, prawda? Uśmiechnął się i najwyraźniej odprężył. - W takim razie dobrze. Oto mój plan. Moi ludzie byli u wszystkich handlarzy dzieł sztuki w Luksorze, ale tylko paru z nich przyznało się do tego, że widziało szakala u Amerykanki. To można różnie tłumaczyć. Choćby tak, że tylko u nich była, ale szczerze mówiąc wątpię w to, bo postąpiłaby zupełnie bezsensownie, nie idąc do wszystkich antykwariuszy. Inny powód jest taki, że ci ludzie mogą się obawiać urzędników państwowych, bo boją się o swoje licencje. Nie chcą być wplątani w żadne nielegalne afery. Dlatego w czasie rozmów z przedstawicielami władz... - Nabierają wody w usta?
- Tak. I nie chcą powiedzieć, czy widzieli tę Amerykankę z szakalem. A może nawet niektórym z nich proponowano już kupno zawartości grobowca i naprawdę się przestraszyli, kiedy moi ludzie zaczęli ich wypytywać. Jest tu bardzo wiele niewiadomych, panno Harris. - A więc jaki jest pański plan? - Pomyślałem sobie, że gdyby ta sama Amerykanka wróciła do nich z szakalem i udawała, że ma jeszcze coś do sprzedania, może udałoby się jej rozwiązać im języki. - Adela? Ale jak pan to chce zrobić? - Nie, nie Adela. Mam na myśli panią. Omawialiśmy to w kółko przez następną godzinę, aż wreszcie oboje byliśmy usatysfakcjonowani. Ja się nie obawiałam. Gdyby plan Ahmeda się powiódł, znalazłabym siostrę. A tylko to miało dla mnie znaczenie. Miałam po prostu przejść się po antykwariatach, pomachać handlarzom szakalem przed nosem i czekać, aż któryś z nich się z czymś zdradzi. Było to ryzykowne przedsięwzięcie, ale chciałam spróbować. - Nie możemy teraz do nich pójść, bo sklepy są pozamykane i będą dopiero otwarte o czwartej. Teraz jest druga. Może przespacerujemy się trochę, zanim przystąpimy do pracy? Wyszliśmy z New Winter Pałace i owiał nas ciepły, popołudniowy wietrzyk oraz zapach kwiatów. Tak jak Kair, tak jak Rzym, jak wiele innych miast, w których panuje gorący klimat, Luksor chodził spać między pierwszą a czwartą, żeby jakoś przetrwać najbardziej upalną porę dnia. Podobał mi się ten zwyczaj i choć bardzo chciałam znaleźć Adelę, ucieszyłam się, że będę miała okazję trochę odpocząć po napięciu, jakie towarzyszyło mi w ciągu minionych dni. Ulica Al Nil położona była równolegle do rzeki i prowadziła z hotelu na północ, tak daleko, jak miało się ochotę pójść. My przeszliśmy tylko kawałek. Oboje milczeliśmy, zachowując wszystkie przemyślenia dla siebie. Nie
wiedziałam, co Ahmedowi chodzi po głowie, natomiast ja zadawałam sobie tysiące pytań, na które nie potrafiłam odpowiedzieć. Czego miałam się dowiedzieć tego wieczoru na temat szakala i mojej siostry? Okrążyliśmy świątynię Luksor. Po drugiej stronie znajdował się park, gdzie otoczyli nas ulicznicy krzycząc: Baksheesh, Bakskeesh. Ahmed dał im parę monet i kazał odejść. Szliśmy dalej tą samą ulicą, aż w końcu dotarliśmy do hotelu Savoy. Było tak gorąco, że musieliśmy zwolnić. Ahmed znalazł kamienną ławeczkę w cieniu drzewa, skąd roztaczał się widok na Nil. Usiedliśmy więc i patrzyliśmy spokojnie na łódki, które z gracją płynęły po rzece; słuchaliśmy, jak woda ociera się o trzciny. Czułam, że ogarnia mnie błogi spokój. Luksor okazał się pięknym, malowniczym, cichym miastem i zrobiło mi się przykro, że przybyłam tu w takich okolicznościach. Złoty Dom i John Treadwell oddalili się już ode mnie i wydawało mi się, że to wszystko wydarzyło się we śnie. A Adela była gdzieś blisko. Albo w tym mieście, albo za rzeką, na tej jałowej pustyni. Może zresztą znowu gdzieś pojechała? Zmęczyły mnie już te wszystkie tajemnice i tempo życia, za którym nie mogłam nadążyć. Miałam ochotę zostać tu co najmniej miesiąc, siedzieć na brzegu rzeki i marzyć. Byłoby to takie łatwe w towarzystwie kogoś takiego jak Ahmed Rasheed. Za nami turkotały zaprzężone w konie powozy wiozące turystów do świątyni Karnak. Odwróciłam się, żeby na nie spojrzeć. Każdy z nich był inny, inaczej przystrojony według gustu właściciela. Ni z tego, ni z owego Rasheed zapytał: - Chce się pani przejechać? - Słucham? - Czy chce pani przejechać się powozem? Zauważyłem, że się im pani przygląda. Możemy pojechać do świątyni i z powrotem. Albo dookoła Luksoru. Chciałaby pani? - Tak, z przyjemnością.
Już za chwilę przejechał obok nas wolny powóz i Ahmed dał znak woźnicy, żeby się zatrzymał. Pomógł mi wsiąść i kazał mu jechać do świątyni Karnak; zajęliśmy miejsca z tyłu i Ahmed zaczął opowiadać mi o historii Egiptu. Ale ja nie słuchałam. Byłam o całe mile stamtąd i nie zważałam na to, co mówił. Moje myśli krążyły ponad jaskrawoniebieską rzeką i skupiały się na otaczającym mnie świecie. Kimkolwiek Lidia Harris była kiedyś, zmieniła się. Zmieniła się nie do poznania w ciągu tych ostatnich dziesięciu dni. Nie, to było coś więcej niż zmiana. Raczej przebudzenie. Tego dnia, gdy tak jechałam powozem w towarzystwie Ahmeda Rasheeda, uświadomiłam sobie, że przez całe życie broniłam się przed uczuciem do mężczyzn. Można było pewnie teoretyzować i spekulować na ten temat, ale z pewnością odwracałam się plecami do miłości. Zaczynało to wręcz zakrawać na ironię, że zawsze uważałam się za odważną kobietę, która nie boi się żadnego wyzwania i śmiało wychodzi naprzeciw
trudnościom.
Przez
całe
życie
stawiałam
czoło
różnym
przeciwnościom i robiłam wszystko, żeby je przezwyciężyć. Ale wcale nie byłam taka odważna ani też nie miałam do czynienia z prawdziwymi wyzwaniami losu. Bo to największe wyzwanie stanowiła miłość, a jej zawsze się bałam. Błądziłam wokół wzrokiem i spojrzałam przypadkiem na siedzącego obok mnie mężczyznę. Do tej pory interesowały mnie wyłącznie przedmioty i rzeczy. Stroniłam natomiast od ludzi i unikałam związków. Ale zaczynałam się zmieniać. Zauważyłam to w Kairze i czułam, że narasta we mnie jakaś siła, może nawet odwaga, której dotąd nie znałam. Ahmed odwrócił wzrok i wpatrywał się we własne myśli. Zastanawiałam się, co też o mnie sądzi. Byłam ciekawa, co stanie się z nami, kiedy to wszystko się skończy. On jest taki inny - myślałam. Należymy do dwóch różnych światów. Czy można się w nim zakochać?
- Aleja Baranów - usłyszałam jego głos. Spojrzałam na Ahmeda. - Co? - Pytała mnie pani o te posągi. - Naprawdę? - To są gotujące się do skoku barany, które prowadzą do pylonów świątyni Karnak. Przechodziły między nimi świty faraonów. Te zwierzęta to bogowie. W dalszym ciągu wpatrywałam się w Ahmeda. - Powinnam przeczytać coś na ten temat. - Usłyszałam nagle własne słowa. - To takie ciekawe. Zaśmiał się cicho. - Nie słuchała mnie pani. - Jak to? - Widzę to w pani oczach. Ale jest pani uprzejma. Nie powinna pani teraz myśleć o siostrze. - Wcale o niej nie myślałam. Naprawdę nie. Myślałam o kimś, kto został w Ameryce. - Rozumiem. O przyjacielu? - Tak. To mój dobry przyjaciel. I on jeden wie, dlaczego tu przyjechałam. Chciałam zadzwonić do niego z Kairu. - On pracuje w tym samym szpitalu co pani? - Tak. Jest chirurgiem. - Rozumiem - powiedział Rasheed, chociaż nie sądziłam, żeby rozumiał. Znowu pomyślałam o doktorze Kellermanie i o tym ciemnoskórym mężczyźnie, który siedział tuż obok mnie. Czy można kochać dwóch mężczyzn naraz? Ahmed uważnie obserwował moją twarz. - Dlaczego nie wyszła pani za mąż? – zapytał.
Wcale nie byłam zaskoczona. A kiedy odpowiedziałam wzruszeniem ramion, on również nie był zdziwiony. - A pan? - spytałam w rewanżu. - Byłem żonaty. Moja żona umarła cztery lata temu na chorobę, którą wy nazywacie cukrzycą. Przebieg choroby był bardzo gwałtowny. Lekarze nie mogli jej uratować. - Na cukrzycę! Strasznie mi przykro. Zgodnie z moim nowoczesnym sposobem myślenia, nikt już teraz nie umierał na cukrzycę. Istniały przecież odpowiednie leki. Ale w końcu ludzie nadal umierali na heine-medinę, ospę, choć naprawdę trudno w coś takiego uwierzyć. - Nie chciałam być wścibska. - Ja pierwszy zapytałem. - Znowu się uśmiechał. - Musimy się czegoś o sobie dowiedzieć, jeśli mamy zostać przyjaciółmi. Teraz pani już wszystko o mnie wie. - To takie proste? - Takie proste. Oparłam się wygodnie i przymknęłam oczy. Widziałam w wyobraźni, jak Ahmed sypie cukier do herbaty. Otworzyłam oczy i spojrzałam na niego. Był taki naiwny i światowy zarazem. Jak wszyscy Egipcjanie miał w sobie niewinność dziecka i spryt Semity. - Robi się późno - stwierdził, patrząc na zegarek. - Tak - szepnęłam. Nie bałam się. Byłam bezpieczna, i zaczynałam się w nim zakochiwać.
Rozdział trzynasty Jak długo nosiłam szakala pod bluzką, że trochę dziwnie się czułam, kiedy przełożyłam go do torebki. Gdy jeszcze tkwił w swojej dyskretnej kryjówce,
czułam się bezpieczniejsza i bardziej pewna siebie; kiedy wyjęłam go ze schowka odczuwałam lekki niepokój. Bałam się wystawiać go na przynętę. - W Luksorze jest wiele sklepów, które zajmują się legalnym handlem antykami, więc nie możemy pójść do wszystkich. Sporządziłem jednak listę tych antykwariatów, z którymi robił interesy Paul Jelks. Ich właścicielami są ludzie prowadzący handel na wielką skalę, więc mają szeroki asortyment towarów. Czy na pewno pani wie, co robić? - Tak, to nie jest takie trudne. Mam tylko pokręcić się trochę po tych sklepach, żeby zobaczyć, czy przypadkiem ktoś nie weźmie mnie pomyłkowo za Adelę. Jeśli wyjmuję szakala i czekam na ewentualną reakcję. Jeśli się nie doczekam, pytam antykwariusza, czy widział już kiedyś ten przedmiot. Od tego momentu działam na wyczucie. - Świetnie. Wiesz, że nie mogę tam z tobą wejść. Muszę pozostać nie zauważony na zewnątrz. - Tak, oczywiście. Przerwał i spojrzał na mnie. Potem, co bardzo mnie dziwiło, ujął moją dłoń, uścisnął mocno i powiedział: - Narażasz się na wielkie ryzyko, Lidio. Możesz jeszcze zmienić zdanie. Naprawdę nie musisz tego robić. Ale potrząsnęłam tylko głową. - Chcę szybko zakończyć tę sprawę, tak samo jak ty. A może nawet bardziej. - W takim razie dobrze. Zaczynamy. Najlepsze i najdroższe antykwariaty usytuowane są niedaleko New Winter Pałace, więc postanowiliśmy rozpocząć właśnie od nich. Pierwszy z nich należał do Mohanimeda Rageba i mieścił się w kompleksie sklepów z pamiątkami, ubraniami i biżuterią. Na szyldzie drukowanym złotymi literami widniał numer wydanej przez rząd licencji.
W tym przestronnym, dobrze oświetlonym lokalu z dwoma dużymi oknami wystawowymi i sztukaterią na suficie było wystarczająco dużo miejsca, by spacerować bez przeszkód wśród mebli i rzeźb. Właściciel rozmawiał właśnie z klientem, a ja chodziłam po sklepie, nie spuszczając oczu z drzwi. Gdyby miał się tu nagle pojawić jakiś nieoczekiwany gość, chciałam być na to przygotowana. -
Dzień dobry pani - powiedział Arab, kiedy mnie zauważył. Klient
wyszedł, więc zostałam sam na sam z kupcem. - W czym mogę pani pomóc? Podszedł do mnie. Pachniał cebulą i kartoflami. - Właściwie nie wiem... - Odwróciłam się do niego twarzą, żeby mógł mi się dobrze przyjrzeć. Nie zareagował w żaden szczególny sposób na mój widok. - Może interesuje panią biżuteria? Proszę tędy. - Wskazał mi długą szklaną gablotę pod ścianą i zrobił parę kroków w jej stronę. Posuwałam się ostrożnie między kruchymi przedmiotami: dużymi posągami faraonów i królowych, wielkimi antycznymi wazami i delikatnymi stołami wykładanymi kością słoniową. Na każdym przedmiocie umieszczono specjalną etykietkę, z numerem rejestracyjnym nadanym mu przez rząd i certyfikatem potwierdzającym autentyczność. Arab pospiesznie podszedł do gabloty i zaczął wyjmować z niej tace z biżuterią. Każda z ozdób musiała liczyć co najmniej tysiąc lat. Trzymał teraz w swych pulchnych dłoniach złotego sępa inkrustowanego półszlachetnymi kamieniami. - Ta brosza pochodzi z dziewiętnastej dynastii, z Teb - powiedział, a w jego oddechu czuć było wyraźnie zapach cebuli. - Proszę to wziąć i obejrzeć. Można by pomyśleć, że tę wspaniałą inkrustację na skrzydłach i korpusie wykonano z lazurytu, karnalitu lub skalenia. A jednak tak nie jest. To starożytne szkło, tak wspaniale oszlifowane, że nawet ekspertom trudno się na tym poznać. W starożytności Egipcjanie próbowali robić imitacje kamieni półszlachetnych za szkła, ale jak pani widzi, to było całkiem inne szkło. Nie ma takiego blasku jak
szkło współczesne, ponieważ jest w nim mniej krzemionki i wapna. Proszę, niech pani przesunie po nim palcem. Tuż pod powierzchnią można wyczuć banieczki powietrza, które nadają szkłu fakturę przypominającą kamień. Nasi przodkowie byli naprawdę sprytni. - Tak, rzeczywiście. - Odłożyłam broszę. - Mam też coś ze Średniego Królestwa - powiedział pospiesznie. Wydobyte w Asuanie. A może interesuje panią coś z późniejszego okresu? Ten naszyjnik został wykonany z berylu i pochodzi z czasów epoki helleńskiej. - Nie, dziękuję. Chyba nie. - Ma pani ochotę na herbatę? Właśnie miałem... - Trochę się spieszę, panie Rageb, więc przejdę prosto do rzeczy. Chciałabym, żeby pan coś obejrzał. Opanowując drżenie rąk, wyjęłam z torby zawiniątko, odwinęłam szakala i położyłam go na ladzie między dwoma tacami z biżuterią. Usiłowałam doszukać się w twarzy kupca jakiejkolwiek reakcji, ale na próżno. Arab popatrzył na szakala, podniósł go, żeby obejrzeć dokładniej, a potem powiedział: - Czego się pani chce dowiedzieć? A więc tak. Adeli u niego nie było. - Ile może mieć lat i skąd pochodzi? - Ach, proszę pani. To bardzo trudno określić. Ten przedmiot pochodzi z zestawu. Nie mogę nic stwierdzić, dopóki nie zobaczę innych pionków. Albo pudełka od tej gry. Ma je pani? - Nie. - Tego się spodziewałem. Kość słoniowa jest bardziej trwała niż heban. Takim pionkom udawało się przetrwać całe wieki, ale pudełka, w których były przechowywane, uległy zniszczeniu. Te nieliczne, które ocalały, spotyka się tylko w muzeach.
- Nie wie pan przypadkiem, gdzie mogę kupić takie pudełko albo resztę pionków? Potrząsnął smutno głową. - Byłbym zachwycony, gdybym mógł je pani sprzedać. - Cóż, w każdym razie dziękuję. - Szybko zawinęłam z powrotem szakala w chustkę, wepchnęłam go do torebki i pospiesznie wyszłam ze sklepu. Ahmed stał po przeciwnej stronie ulicy, pod drzewem na trawiastym brzegu rzeki. - Klapa. Nawet się nie zainteresował, skąd go mam. - W takim razie idziemy dalej. Odwiedziłam jeszcze trzy sklepy w pobliżu New Winter Pałace, z takim samym skutkiem, więc znowu stanęliśmy na zielonym brzegu rzeki, z dala od ciekawskich spojrzeń. - Teraz musimy iść do miasta. Na bazarze są takie miejsca, które mogła odwiedzić. Zdaje się, że unikała sklepów w pobliżu hotelu. Popatrzyłam na ulicę odchodzącą od Al Nil i wijącą się dalej za świątynią. Prowadziła do centrum Luksoru, na targowisko, które zapewne przypominało kairskie Mousky. Byłam rozczarowana, że nie udało nam się do tej pory nic ustalić, ale nie powiedziałam tego Ahmedowi. Słońce skrywało się właśnie za skały na drugim brzegu rzeki. Z palm pozostały jedynie kontury, niebo przybrało kolor lawendy, a woda stała się prawie czarna. Nadchodził zmierzch. - Chodźmy - powiedziałam. Trudno było iść do miasta statecznym krokiem, bo byłam bardzo niespokojna i miałam ochotę biec. Wiedzieliśmy jednak, że nie powinniśmy zwracać na siebie uwagi, więc wmieszaliśmy się w tłum przechodniów, którzy właśnie wylegli na ulice. Bazar do złudzenia przypominał Mousky i gdy go zobaczyłam, mocno zabiło mi serce. Targowisko w Luksorze, mimo iż nieco mniejsze od kairskiego,
robiło równie wielkie wrażenie, ponieważ było tak samo zatłoczone, hałaśliwe i przytłaczające. Dopiero tutaj poczułam, że naprawdę zaczynam się bać. Pierwszy sklep mieścił się w bocznej alejce i nie wyglądał szczególnie reprezentacyjnie. Żeby dostać się do drzwi, musiałam ominąć osła, a kiedy już znalazłam się w środku, wnętrze również nie zrobiło na mnie specjalnie dużego wrażenia. Lokal zajmowany przez Ramesha Gupta nie był wiele większy od dużej garderoby i nie oferował zbyt wielkiego wyboru rzeźb czy mebli. Jego chlubę stanowiły książki ustawione na kilku regałach, biżuteria i akwarele przedstawiające Nil. Lady nie było. Zastępowało ją stare drewniane biurko zasłane papierami. Pan Gupta, Hindus, ubrany w turban i nieskazitelny garnitur, sięgał mi zaledwie do ramienia i mówił wysokim, śpiewnym głosem. - Bonjour, madam - powitał mnie, wstając z miejsca. - Hello. - Angielka? - Nie, Amerykanka. - Ach tak. - Skłonił się lekko. Czy mogę zaproponować pani herbatę? - Nie, dziękuję. Większość powierzchni biurka zajmował serwis, a w dusznym powietrzu unosił się aromat miętowej herbaty. - Ramesh Gupta, pani uniżony sługa. Spojrzałam na jego twarz, na oczy, ale kryła się w nich tylko uprzejmość w stosunku do nowego klienta. Oszacowałam wzrokiem mały sklep, niewielki wybór towarów oraz kiepskie oświetlenie i zaczęłam się zastanawiać, dlaczego Ahmed Rasheed kazał mi tu wejść. - Czy życzy pani sobie coś kupić? Wszystko, co tu mam, jest prawdziwe i ma stempel rządowy. Zaraz pani pokażę... Sięgnął po ogromną książkę, która wystawała z półki. Księga spadła z łomotem na biurko otwierając się na stronach, przypominających kartki z
książki
telefonicznej
Manhatanu.
Katalog
Gupty
obejmował
tysiące
przedmiotów. Zawierał ich opis, wiek, numer i cenę. Wszystko to wydrukowane było małymi literami. A więc dlatego się tutaj znalazłam. To był jeden z największych kupców w tym mieście. - Chciałabym, żeby pan coś obejrzał. - Oczywiście. - Stał tak z przylepionym uśmiechem i usłużnym wyrazem twarzy. Kiedy jednak odwinęłam szakala i położyłam go na biurku, zrobił trochę inną minę. Najpierw lekko zmarszczył brwi, jakby usiłował sobie coś przypomnieć, a potem znowu zaczął się uśmiechać. - Ach! Dama z szakalem! Jeszcze pani nie znalazła kupca? Serce zaczęło mi walić jak oszalałe. - Miałam nadzieję, że pan mi pomoże. - Ależ proszę pani - odparł przepraszająco. - Już pani mówiłem, że nie zajmuję się takimi sprawami. Współpracuję wyłącznie z rządem. Powinna mnie pani zrozumieć. Jestem uczciwym człowiekiem. I muszę panią ostrzec, że dwa dni temu odwiedzili mnie agenci zajmujący się sprawami antyków i zadawali mi różne pytania. Nic im, oczywiście, nie powiedziałem. - Doceniam to, dziękuję. Może jednak mógłby mi pan powiedzieć, kto... - Już pani mówiłem. Nie chcę mieć nic wspólnego z ta sprawą. Nie wolno mi nawet podać pani nazwisk handlarzy, którzy mogliby pani pomóc, bo rząd traktuje przestępców bardzo surowo. Nie chcę stracić licencji. Przez chwilę zastanawiałam się, co robić dalej. W dalszym ciągu nie powiedział nic, co nasuwałoby na myśl Jelksa, choć teraz nie miałam wątpliwości, że Adela wplątała się w jakąś aferę. Albo też Hindus nie chciał się zdradzić ze wszystkim, co wie. Czy Adela wspominała mu o grobowcu? Ramesh Gupta sam udzielił mi odpowiedzi na to pytanie.
- Niech pani posłucha mojej rady, tej samej, której wtedy pani udzieliłem. Parę cennych przedmiotów to jeszcze nie zbrodnia. Niech pani przekaże je władzom. O wiele lepiej stracić trochę pieniędzy niż wolność. Podziękowałam mu i dołączyłam do Ahmeda w zaułku, gdzie nikt nie mógł nas zobaczyć. - Znaczyłoby to, że twoja siostra postępowała ostrożnie. - rzekł wysłuchawszy mojej relacji. - Sugerowała, że ma tylko kilka takich nie rejestrowanych przedmiotów, a szakal jest po prostu jednym z nich. Sądzę jednak, że gdyby trafiła na kupca, który w przeciwieństwie do Gupty dobiłby z nią targu, powiedziałaby mu o grobowcu. - I o Jelksie. - Tak. A więc w dalszym ciągu nic nie wiemy. Musimy iść dalej. - Tak, chyba tak. - Dobrze się czujesz? - W jego oczach pojawiła się troska. Staliśmy ukryci w głębokim cieniu, zapadał nastrojowy zmierzch, a Ahmed ujął mnie za rękę i lekko ją ścisnął. Byliśmy bardzo blisko, niemal się dotykaliśmy. - Nic mi nie jest. - Tam może być Rossiter - powiedział wskazując ruchliwe targowisko, którego wprawdzie nie widzieliśmy, ale słyszeliśmy dochodzące z niego odgłosy. - Wiem. - Lidio, możemy wrócić do hotelu i wymyślić co innego. Powinniśmy pojechać do obozowiska Jelksa. Jeśli będziemy mieli trochę szczęścia, okaże się, że on naprawdę jest winny. - Nie - powiedziałam szybko. - A jeśli nie jest? Albo jest, ale nie będziemy tego pewni. Nie zostanie ukarany, prawda? Nie, jeśli zaistnieją jakiekolwiek wątpliwości. Wtedy wszystko się zawali. Będę chodziła po sklepach, dopóki
ktoś się nie zdradzi. A jeśli się okaże, że to on, tym lepiej dla nas. Będziemy w domu. - W domu? - Ahmedzie... nie zmieniaj swoich planów przez względu na mnie. Dam sobie radę. Patrzyłam mu długo w oczy, czułam jego bliskość. Moja dłoń tkwiła w dłoni Achmeda i wtedy poczułam jego siłę i swoją siłę. Jedenaście dni temu nie zdobyłabym się na taką odwagę. Ale dziś byłam już kimś innym. Mogłam stanąć twarzą w twarz z samym diabłem, a nawet z Arnoldem Rossiterem, byleby tylko odzyskać siostrę. Wizyty w kolejnych dwóch sklepach nie odniosły żadnego skutku. Znowu dołączyłam do Ahmeda i czułam, że boję się coraz bardziej. Być może ponosiła mnie wyobraźnia, może wróciły wspomnienia z Mousky i bałam się, że stratuje mnie tłum, ale byłam coraz bardziej zdenerwowana. Miałam wrażenie, że jak dotąd wszystko idzie podejrzanie gładko i jest podejrzanie proste. W końcu dotarliśmy do sklepu, który stanowił własność niejakiego S. Khouri, licencjonowanego sprzedawcy antyków. Sklep znajdował się przy głównej alei bazaru, a na jego wystawie wyeksponowano starożytne rzeźby. Ahmed dodał mi otuchy, a potem wmieszał się w tłum i zniknął. Szybko weszłam do środka. Natychmiast
skierowałam
się
w
stronę
szklanej
lady
w
głębi
pomieszczenia. Musiałam iść bardzo ostrożnie, by nie potrącić małych stolików, na których stały delikatne figurki. Kiedy zamknęły się za mną drzwi, rozwieszone nad drzwiami dzwoneczki natychmiast oznajmiły moje przybycie. W tej samej chwili rozchyliła się kotara z paciorków i wyszedł zza niej antykwariusz. Był niskim mężczyzną o szczurzej twarzy i chytrych oczkach. Czarne włosy przylegały mu do czaszki. - Interesuje się pani starociami?
- W pewnym sensie tak. - Rozejrzałam się. W powietrzu unosił się zapach kadzidła. Poczułam się tu jak w więzieniu. - Chciałabym, żeby pan coś obejrzał. - Oczywiście. Służę. Wilgotnymi z emocji dłońmi postawiłam torbę na kontuarze. Starając się opanować drżenie rąk, wydobyłam z niej zawiniątko, starannie rozpostarłam na ladzie chusteczkę i położyłam na niej szakala. Lisi wyraz twarzy mężczyzny nie zmienił się ani na jotę. - Wspaniały - powiedział i wziął go do ręki. - Śliczna rzecz. Wcale nie zniszczona. Patrzyłam, jak ogląda szakala, i miałam dziwne wrażenie, że nie zachowuje się w sposób naturalny, lecz gra. Oczywiście był to absurdalny pomysł. Nie miałam powodów tak myśleć. Khouri zachowywał się bardzo uprzejmie i wykazał
tak
samo
umiarkowane
zainteresowanie
szakalem,
jak
inni
antykwariusze. A jednak... coś odróżniało go od innych. Coś, czego nie zaobserwowałam u tamtych kupców, sprawiło, że nabrałam w stosunku do niego podejrzeń. - Gdzie go pani znalazła? - zapytał. Doznałam uczucia, że w tym zagraconym pomieszczeniu czyha na mnie niebezpieczeństwo, ze wszystkich kątów wyglądają nagle groźne cienie i miałam wrażenie, że wpadłam w pułapkę. - Mam ich więcej - odparłam niepewnie. W dalszym ciągu uśmiech nie schodził mu z twarzy. - Tak też myślałem. Ale niech pani pozwoli zobaczyć go w lepszym świetle. - Arab wszedł za ladę, żeby się znaleźć bezpośrednio pod lampą. Zdawało mi się, że dostrzegłam jakiś ruch za zasłoną. Khouri podszedł znów do mnie, obracając szakala i palcach, ale stanął twarzą do lady, więc musiałam się cofnąć.
- Wydaje mi się, że jest prawdziwy – powiedział. Przypuszczam, że pochodzi z czasów Nowego Królestwa. Podniósł na mnie oczy. - Co jeszcze pani ma? Przełknęłam ślinę i postanowiłam zaryzykować. - Mówiłam panu ostatnim razem. Uśmiechnął się szerzej. - Oczywiście, że tak. Nie wiem wprawdzie, dlaczego udawała pani, że jest tu pani po raz pierwszy, ale to nie ma znaczenia. Wiedziałem, że pani wróci. Spojrzał na szakala, postukał nim o dłoń i powiedział: - Mówiłem już pani wtedy, że mogę rozmawiać wyłącznie z pani pracodawcą. Serce zaczęło mi bić jak oszalałe. A więc Adela dla kogoś pracuje. - Mówiłem pani również, że trudno będzie znaleźć w Luksorze, a nawet w Kairze, nabywcę na taką ilość towaru. Tylko ja byłbym ewentualnie zainteresowany kupnem. Przełknęłam ślinę. A więc grobowiec istniał naprawdę. - Jeśli rzeczywiście chce pan to kupić, proszę rozmawiać ze mną powiedziałam śmiało. Ale on potrząsnął tylko głową i oddał mi szakala. - Przykro mi, proszę pani. Nie mogę tak ryzykować. Proszę powiedzieć doktorowi Jelksowi, że albo spotka ze mną osobiście, albo nic nie załatwi. Wstrzymałam oddech. Serce waliło mi jak mi oszalałe. Handlarz wymienił nazwisko Jelks. W tej samej chwili usłyszałam za sobą jakiś ruch, obróciłam się na pięcie i spojrzałam prosto w oczy grubasa w okularach z grubymi szkłami. Z wrażenia zaparło mi dech i natychmiast się odwróciłam. Khouri nagle gdzieś się rozpłynął. - Pani pozwoli, że się przedstawię. Nazywam się Karl Schweitzer.
Znowu się odwróciłam i spojrzałam mu prosto w twarz. Widziałam w przyćmionym świetle jego chytry uśmieszek i groteskowo duże oczy za grubymi szkłami. - Możliwe, że ja mogę pani pomóc - powiedział wyraźnym niemieckim akcentem. Jedna myśl ścigała drugą. Wiedziałam, że Ahmed jest po przeciwnej stronie ulicy i nie widzi, co się dzieje wewnątrz sklepu, i że nie usłyszy, nawet jeśli go zawołam. Sprzedawca ulotnił się - albo ktoś go stamtąd wyciągnął na siłę, albo był w zmowie z grubasem. Tak więc zostałam zupełnie sama w tym małym zagraconym sklepie. Towarzyszył mi tylko morderca Johna Treadwella. - W jaki sposób chciałby mi pan pomóc? - zapytałam głosem, w którym wyraźnie pobrzmiewało napięcie. Cofnęłam nieco nogę i wyczułam, że natrafiam na przeszkodę. Po mojej lewej znajdowała się lada, a przede mną ten grubas. Oznaczało to, że mogę uciekać tylko w prawo, wąskim, najeżonym przeszkodami przejściem. Do drzwi było tędy dosyć daleko. - Czasem zajmuję się antykami. - Wskazał na trzymanego przeze mnie szakala. - Rozumiem, że ma pani coś do sprzedania. - Ach tak. Zastanawiałam się, co powiedzieć dalej. Być może Schweitzer nie podejrzewał, że wiem, kim jest. Może bawił się ze mną w ciuciubabkę, żeby mnie zwieść. Wszystko było możliwe. Ale chciałam, żeby to się wreszcie wyjaśniło. Chciałam odzyskać siostrę. Chciałam, by skończył się ten koszmar. A nie skończy się na udawaniu, kłamstwach i sztuczkach. Musi się skończyć okrutną szczerością, a może nawet walką. Chciałam zaryzykować. Powiedziałam więc: - Wiem, kim pan jest, panie Schweitzer. Uśmiech zamarł mu na twarzy.
- Naprawdę? - Był pan ze mną w Złotym Domu. Nie odezwał się ani słowem, nie wykonał ruchu. Żadnego. - Widziałam też pana w towarzystwie Johna, zanim stał zamordowany. Schweitzer pokiwał wolno głową. - Rozumiem. Trzymałam szakala w ten sposób, że jego długi ogon i spiczaste uszy wbijały mi się w rękę. Trzymałam go mocno, jak sztylet, gotowa uderzyć. - W takim razie niepotrzebnie tracimy czas - powiedział spokojnie. Patrzyliśmy na siebie w mroku, oboje czujni i ostrożni. - Możemy sobie nawzajem pomóc - zaproponował ni pewnie. - Jak? - Drżałam na całym ciele. W ułamku sekundy błyskawicznym ruchem wydobył broń spod marynarki. Była wycelowana prosto w moją pierś. - Pójdzie pani ze mną - rzucił cicho. Patrzyłam z niedowierzaniem na pistolet. - Dokąd? - Z pewnością pani wie, Fraulein. Proszę się uspokoić. Nie chcę żadnych kłopotów. W jednej chwili zdecydowałam się nie tracić więcej czasu na dyskusje. Jeśli zadziałam przez zaskoczenie, mogę się posłużyć tą samą metodą. Nie myśląc nad tym, co robię, podniosłam lewą rękę i uderzyłam na ślepo. Najwyraźniej trafiłam, bo pistolet wyleciał w powietrze, a przerażony Schweitzer złapał się za zranione ramię. Obróciłam się na pięcie i ruszyłam do drzwi. Otworzyłam je na oścież i puściłam się pędem naprzód, nie patrząc wokół siebie i nie zważając na to, co robię, aż wyczułam, że Ahmed Rasheed chwyta mnie w ramiona i mocno do siebie przytula. - Szybko! - rzuciłam bez tchu. - Biegnijmy!
Przepychaliśmy się na oślep przez tłum. Nikt nie zwracał na nas uwagi i w końcu udało nam się uciec od światła i ludzi. Drżałam w objęciach Ahmeda i co chwila przerywałam opowiadanie szlochami. - Co się stało? - zapytał przynajmniej kilkanaście razy, dopóki nie pokazałam mu szakala i nie zobaczył, że figurka jest cała poplamiona krwią. - Grubas - wyjąkałam. - Miał broń. - Nic nie mów. Nie tracąc czasu, rzuciliśmy się do ucieczki, wybierając ciemne i puste uliczki. Biegliśmy wąskimi zaułkami, po śliskich kocich łbach. Ahmed dobrze znał drogę. Bez problemów wyprowadził mnie daleko od świateł i ludzi, nie zbaczając jednak z drogi do hotelu. Niedaleko New Winter Pałace wmieszaliśmy się w tłum zwykłych przechodniów. Ahmed odciągnął mnie na bok, żeby mi się przyjrzeć. Miałam kredowobiałą twarz i krew na bluzce. - Chcesz teraz pójść do pokoju? - Tak. - W holu będą ludzie. - Nic mnie to nie obchodzi. Chcę iść na górę. Natychmiast. Poszliśmy przez ogród do głównego wejścia i pobiegamy schodami w górę. Na szczęście portier był zajęty rozmową z taksówkarzem i nas nie zauważył. Pchnęliśmy szklane drzwi i pospieszyliśmy korytarzem w kierunku windy. Mieliśmy szczęście, bo drzwi jednej z nich otwarły się niemalże na nasz widok i zamknęły natychmiast, gdy weszliśmy do środka. Jechaliśmy więc na górę sami. Kiedy tylko znaleźliśmy się w moim pokoju, rzuciłam się na jedno z bliźniaczych łóżek, bo było mi słabo. Ahmed zasunął zasłony, zamknął drzwi na podwójny zamek i usiadł przy mnie. Gdy wziął do ręki szakala umazał sobie palce krwią. - Możesz mi teraz powiedzieć, co się stało? - Tak.
Wzięłam głęboki oddech i zrelacjonowałam mu zdarzenie w sklepie Khouriego. Przyznałam się też, że czułam się tam jak w pułapce i że zauważyłam jakiś ruch za zasłoną. - Więc - powiedział po chwili milczenia - ten grubas Schweitzer, był już w sklepie, kiedy tam przyszłaś. Znaczyłoby to, że albo się ciebie spodziewał, albo załatwiał jakieś interesy z Khouri. - A skąd mógł niby wiedzieć, że tam przyjdę? - Na przykład od innego sprzedawcy, który doniósł mu, że chodzisz od sklepu do sklepu. Doszedł do logicznego wniosku, że najprawdopodobniej odwiedzisz Khouriego, jednego z bardziej znanych antykwariuszy. Myślałam o tym przez chwilę. Nagle się wzdrygnęłam. - Zraniłam go w rękę! - Nie mogłam zapomnieć, co czułam, gdy szakal wbijał się w mięsiste ramię grubasa. Ahmed wstał bez słowa i poszedł do łazienki. Usłyszałam szum wody. Kiedy wrócił po chwili i usiadł obok mnie na łóżku, zarówno szakal, jak i jego ręce były czyste. Potem spojrzałam na swoje dłonie - czerwone o krwi. - Nie chodzi tu o krew, Ahmedzie. Jestem do niej przyzwyczajona, taki mam przecież zawód. Ale to zupełnie innego. - Wiem - powiedział cicho. - Chodzi mi o to, że go zraniłam. - Znowu się wzdrygnęłam, a Ahmed objął mnie i przyciągnął do siebie. - Ratowałaś własne życie - powiedział spokojnie, ja się odpowiedzialny za to, co się stało. - To nie twoja wina. Wiedziałam przecież, co robię. Sądzę, że gdyby taka sytuacja miała się powtórzyć, postąpiłabym identycznie. Tak mi się przynajmniej wydaje. Od początku groziło mi niebezpieczeństwo. Dzisiejszy dzień niczym specjalnym się nie różnił. Przypuszczam, że Adela zrobiłaby dla
mnie to samo. Westchnęłam i potrząsnęłam głową. Boże! Z szakalem na pistolet! Chyba postradałam umysł, ale udało się, prawda? - No... tak. Miałam wciąż w pamięci tłuste palce trzymające pistolet oddalony o parę centymetrów od mojego serca i usiłowałam sobie przypomnieć, co wtedy myślałam. Ale nie mogłam, bo miałam pustkę w głowie. Działałam spontanicznie, odezwał się we mnie instynkt samozachowawczy. - A co by się stało, gdybym nie zareagowała tak szybko? - Nie wolno ci myśleć o takich rzeczach. - Gdybym go nie zraniła, nie wypuściłby pistoletu z ręki. Mógłby odzyskać równowagę i mnie zabić. - Wyjęłam Ahmedowi szakala z dłoni. - Wygląda tak niewinnie, prawda? A jednak stał się przyczyną wszystkiego, co działo się przez te ostatnie... zaraz... jedenaście dni. Przywiódł mnie tu na koniec świata. Nieomal spowodował moją śmierć. Ale również ocalił mi życie. Obracałam go powoli w palcach. Ahmed przytulał mnie mocno. A ja myślałam: dzięki szakalowi nastąpiła we mnie ta zmiana i dzięki niemu trwa właśnie ta chwila. - Przynajmniej - odezwał się cicho Ahmed - udało nam się zrealizować plan. Wiemy już, że to na pewno Paul, a jutro mogę udać się do obozu i oficjalnie postawić mu zarzuty. Uniosłam głowę i spojrzałam mu w oczy. Serce biło mi mocno i niespokojnie, ale nie dlatego, że otarłam się o śmierć, bo to przeżycie wydawało mi się już zadziwiająco odległe, tylko z powodu bliskości Ahmeda, ciepła jego ciała przy moim ciele, siły jego uścisku. Kiedy pochylił głowę i pocałował mnie, wydało mi się to zupełnie naturalne. Jego usta musnęły moje wargi delikatnie, jak skrzydło motyla, lecz natychmiast potem zaczął mnie całować zupełnie inaczej. Jego zachłanność nie zdziwiła mnie, odpowiedziałam tak samo gwałtownie, i wtedy poczułam, że czekałam na ten moment całe życie.
Kiedy Ahmed się odsunął, zauważyłam w jego oczach dziwne światło, jakiś szczególny wyraz, nie pasujący zupełnie do żarliwości jego pocałunków. Potem powiedział obojętnym tonem: - Teraz, kiedy go wreszcie dopadnę, nie będę żadnych wątpliwości. Stawię mu czoło z przekonaniem, będę pewny swoich racji. Muszę pani za to podziękować, panno Harris. Oswobodziłam się z jego objęć i wstałam. Już nie byłam taka roztrzęsiona. Czułam, że jestem silna. To, co się stało godzinę temu, miało na mnie taki sam wpływ, jakby przy darzyło mi się przed rokiem. Ale teraz pojawił się inny problem. Poszłam do łazienki, umyłam ręce i twarz, po czym wróciłam do pokoju i usiadłam naprzeciwko Rasheeda. Patrzyłam mu prosto w oczy. - Dlaczego zwróciłeś się do mnie per: panno Harris? Przyglądał mi się w milczeniu. - Przecież mówiłeś mi po imieniu. - Tak, wiem. - Patrzył mi prosto w oczy. Czułam, że serce znowu bije mi mocno, ale tym razem z innego powodu. Znowu pomyślałam o doktorze Kellermanie i doznaniu tego znajomego ciepłego, tkliwego uczucia, jakie zawsze do niego żywiłam. Byłam mu bardzo oddana, a on z kolei był mi potrzebny. Tkwiło to we mnie głęboko już od bardzo dawna. Ale moje uczucie do Ahmeda było zupełnie inne, burzliwe i gorące. Wiedziałam, że to namiętna, zmysłowa miłość. - Panno Harris... Lidio - powiedział i po raz pierwszy miałam wrażenie, że opuściła go pewność siebie. - przedtem nie znałem żadnej Amerykanki. Pochodzimy z dwóch różnych światów. Twoja religia nie jest moją religią. Twoje poglądy polityczne są inne niż moje, zupełnie inne zwyczaje. My rozłożył ręce - jesteśmy zupełnie inni. - Kogo - zapytałam cicho - próbujesz przekonać? Mnie, czy siebie?
Po raz pierwszy odwrócił wzrok. Widziałam, że toczy ze sobą walkę. Siedzieliśmy dalej w ciszy, a ja pomyślałam o nocy w hotelu Shepheard's, kiedy John położył mnie na łóżku, wziął w ramiona i zaczął całować. Pamiętałam, jak zachłanne były nasze pocałunki i jak ogromne budziły we mnie podniecenie. Spojrzałam na cichego mężczyznę, który siedział naprzeciwko mnie. Wcale nie musiał mnie całować ani dotykać, żeby mnie roznamiętnić. Sama jego obecność rozpalała we mnie płomień. - Jutro z samego rana musimy wyjechać, a zrobiło się już bardzo późno. Powinnaś się położyć. Ale nie zostawię cię samej, bo to niebezpieczne. Wstałam gwałtownie na równe nogi, podniosłam torebkę z podłogi, owinęłam szakala w chusteczkę i zaczęłam odsuwać kołdrę. Ahmed nawet się nie poruszył. Zdjęłam buty i chciałam właśnie ułożyć się na łóżku, kiedy wstał nagle i wziął mnie za ramię. - Lidio, musisz coś zrozumieć. Nie mogłam uniknąć jego wzroku. Oczy Ahmeda mówiły to, czego nie mogły wyrazić słowa. - Ja również to czuję - powiedział łagodnie, ale z niepokojem w głosie. Ale to się nie uda. Spotkaliśmy się przypadkiem, a wkrótce ty znowu wrócisz do swojego świata. Powód, dla którego tu przyjechałaś, dla którego tu teraz jesteś, przestanie istnieć i wyjedziesz. Masz swój szpital i swojego chirurga, który tam na ciebie czeka, a ja mam pracę tutaj. Oboje mamy zajęcia i obowiązki. Nie mieliśmy wpływu na to, co zaszło między nami, bo spotkaliśmy się przypadkiem, Ale nie mamy szans. Jutro pojedziemy na pustynię i mam nadzieję, znajdziemy twoją siostrę. Potem wrócisz do siebie, tam, gdzie jest twoje miejsce. - Wiem, gdzie jest moje miejsce - szepnęłam. Jego uścisk na moim ramieniu zacieśnił się. Oddałabym wszystko za to, żeby się poddał, pogodził z losem, mnie znowu w ramiona i pocałował. Ale nie
chciałam go do tego nakłaniać. Jeśli Ahmed miał przezwyciężyć swoje wątpliwości, jeśli miał zdać sobie sprawę z tego, jak niewiele znaczą jego słowa, zrozumieć, że różne kultury i tradycje nie grają tu żadnej roli, chciałam, by doszedł do tego sam, bez mojego udziału. Musiał znaleźć odpowiedzi w sobie. - Lidio, jeśli taka jest wola Allacha, to się nam uda, ale ja w to nie wierzę, bo wiem, że wkrótce się rozstaniemy i nie zobaczymy nigdy więcej. To, co się między nami wydarzyło, i to co dzieje się teraz, nigdy nie miało się zdarzyć. Wyswobodziłam ramię z jego uścisku. Jak we śnie, odsunęłam kołdrę i wśliznęłam się do łóżka. W głowie kołatała mi wciąż ta sama myśl: „Tak musi czuć się człowiek, któremu zaaplikowano narkozę". Ktoś zgasił światło i pokój pogrążył się w całkowitych ciemnościach. Nie docierał do mnie żaden dźwięk. Luksor spał. W hotelu zapanowała cisza i spokój. Leżałam na łóżku, wpatrując się w ciemność, i usłyszałam, że ktoś kładzie się obok mnie. Usłyszałam westchnienie. A potem moje ciało odpłynęło daleko w bezkresny sen. Kiedy się obudziłam, czułam lęk. Przez chwilę wydawało mi się, że dopiero co zamknęłam oczy. Ale potem, kiedy stwierdziłam, że leżę na boku, a nie na plecach, zrozumiałam, że jednak spałam. Nie miałam jednak pojęcia, jak długo. W pokoju było wciąż niewiarygodnie ciemno. Starałam się wychwycić jakiś dźwięk. Ruch. Oddech. Ale nic takie nie usłyszałam. - Ahmedzie? - szepnęłam. Nie musiałam włączać światła, bo i tak się zorientowałam, że nie ma go w pokoju. Wstałam i podeszłam do okna. Odsunęłam zasłony, a promienie księżyca wpadły do pokoju i ułożyły się na dwóch pustych łóżkach. Zdziwiona podeszłam do drzwi, przyłożyłam do ucho i zaczęłam nasłuchiwać. Z korytarza dochodziły słyszalne dźwięki. Tak jakby odgłosy rozmowy. Ale nieprzeznaczonej dla żadnych nieproszonych uszu. Uchyliłam ostrożnie drzwi na tyle, żebym zdołała jednym okiem wyjrzeć na zewnątrz i
dostrzegłam, że Ahmed gawędzi po cichu z kimś, kogo nie mogłam zobaczyć. Opierał się o ścianę i trzymał ręce w kieszeni. Wydawał się spokojny, zrelaksowany, tak jakby rozmawiał dla zabicia czasu. Kiedy zaśmiał się cicho, zaczęłam się zastanawiać, kim jest jego niewidzialny towarzysz. Zmieniłam pozycję i przyłożyłam drugie oko do szparki, wtedy przyjrzałam się dobrze człowiekowi, z którym Ahmed gawędził tak po przyjacielsku. Był to mężczyzna w okularach ze szkłami przypominającymi denka butelek od coli: Karl Schweitzer.
Rozdział czternasty To
niewiarygodne,
ale
spałam
wspaniale
przez
resztę
nocy.
Prawdopodobnie odczuwałam potrzebę ucieczki ostatnich wstrząsów. Najpierw przeżyłam trudne chwile na bazarze, potem stanęłam oko w oko z naładowanym pistoletem, następnie zraniłam człowieka, a na końcu stwierdziłam, że Ahmed przyjaźni się ze Schweitzerem. Na razie miałam dość wrażeń, więc kiedy zamknęłam drzwi od pokoju i dwaj rozmawiający ze sobą mężczyźni zniknęli mi z oczu, natychmiast zapadłam w głęboki sen. Rano jednak nie czułam się specjalnie wypoczęta. Kiedy się obudziłam, byłam zadowolona, że Ahmeda nie ma w pokoju. Chciałam wziąć zimny prysznic i spokojnie pomyśleć. Gdy poczułam się odświeżona zarówno na ciele, jak i na umyśle, nie przychodziło mi do głowy nic innego, jak tylko to, że Ahmed Rasheed i Karl Schweitzer pozostają ze sobą w dobrej komitywie. Stałam przed lustrem i rozczesywałam mokre włosy. To oznaczało również, że Ahmed wcale nie pracuje dla rządu i jest zwykłym oszustem. Nie podobało mi się ani jedno, ani drugie. Wiedziałam, że Schweitzer uderzył mnie w Złotym Domu i że zabił Johna. Co w takim razie można było powiedzieć o jego przyjacielu, Ahmedzie?
Czułam dokładnie to samo co wtedy, kiedy odkryłam prawdę o Johnie Treadwellu: gorycz, zniechęcenie i złość. Znowu ktoś mnie wystrychnął na dudka i zastanawia się, ile jeszcze razy w życiu mi się to przytrafi, zanim się czegoś nauczę. Stałam na balkonie susząc włosy, świeciło już poranne słońce i na ulicy pojawiły się długie, poskręcane cienie. Myślałam, jakież to niespodzianki przyniesie nowy dzień. Wiedziałam tylko, że chcę odnaleźć Adelę i zabrać ją z powrotem do normalnego świata. Ahmed pukał wielokrotnie, aż wreszcie zdecydował się wejść do pokoju. Stałam wciąż na balkonie, kiedy przyłączył się do mnie, mówiąc: - Nie byłem pewien, czy już wstałaś. Jak się czujesz? - Możesz się chyba domyślić - odparłam, odwracając wzrok. - A ty? - Bardzo dobrze. Świetnie spałem. Patrzył przez chwilę na rzekę, a ja miałam nadzieję, że teraz powie mi coś na temat swojego spotkania ze Schweitzerem. Mogłam go wprawdzie zapytać, ale chciałam, żeby zrobił to bez nacisków z mojej strony. - Zaraz wyrusza pierwszy prom - odezwał się po chwili. - Następny będzie za godzinę. Chcesz płynąć teraz, czy zjesz najpierw śniadanie? - Nie jestem głodna - odparłam. - Dobrze. - Odwrócił się ode mnie i wrócił do pokoju. Spojrzałam na swoje dłonie. Zacisnęłam je tak mocno na poręczy balkonu, że aż pobielały mi kostki. Próbowałam podjąć jakąś decyzję. Mam mu powiedzieć czy nie? Czy powinnam wyrzucić to z siebie, czy nadal udawać, że nic się nie stało? Kiedy zobaczyłam piękną twarz i uroczy uśmiech Ahmeda, poczułam, że serce samo mi się do niego wyrywa. Nie - pomyślałam smutno. Na pewno mnie okłamie i niczego się nie dowiem. Możemy w dalszym ciągu bawić się w chowanego. Przynajmniej do czasu, kiedy znajdę Adelę.
Poranne słońce wznoszące się powoli ponad New Winter Palace zaczynało kłuć w oczy. Prom miał nas zabrać na zachód, do krainy zmarłych, do królestwa boga Ra, który żeglował tam codziennie swoją słoneczną łodzią. Było jeszcze bardzo wcześnie, więc Ahmed i ja byliśmy jedynymi pasażerami. Chcąc płynąć w dół rwącej rzeki, musieliśmy najpierw popłynąć pod prąd. Nie mogliśmy dostać się bezpośrednio na drugi brzeg, więc zanosiło się na długą podróż. Prom zmierzał z wysiłkiem do przystani, a ja zerkałam na mojego towarzysza podróży, który stał oparty o balustradę. Północny wietrzyk dmuchał w twarz i rozwiewał włosy. Ahmed miał naprawdę świetny profil - duży nos i orle oczy. Mimo że teraz byłam smutna i zła, patrzyłam na niego z przyjemnością. Właściwie nawet żałowałam, że widziałam go tej nocy w towarzystwie Schweitzera. Żałowałam, że odkryłam prawdę, gdyby nie to, mogłabym nadal ślepo mu wierzyć i kochać go bezgranicznie. W pobliżu przystani na drugim brzegu rzeki stało kilka wolnych taksówek, więc bez kłopotu udało nam się wynająć jedną z nich. Ustaliliśmy, że cena wyniesie jednego egipskiego funta, jeśli zwolnimy kierowcę do południa. Po upływie tego czasu, opłata miała wzrosnąć. Ahmed i ja siedzieliśmy z tyłu, a tymczasem taksówka podskakiwała i turkotała na nierównej drodze, zostawiając za sobą tumany kurzu. Jechaliśmy przez pola i wioski z budynkami z suszonej na słońcu cegły, a przed nam wznosiły się brązowe skały. Słuchałam jednym uchem komentarzy Ahmeda na temat mijanych przez nas miejsc. - Tę małą wioskę po naszej prawej stronie zbudowano w roku 1955 dla potrzeb filmu „Dziesięć przykazań", kręcił tu twój rodak, Cecil de Mille. Kiedy zakończono zdjęcia i ekipa wyjechała z Egiptu, do filmowej wioski wprowadzili się miejscowi i zadomowili w niej na dobre. Dlatego tu jest zupełnie inaczej niż w innych egipskich wioskach. Mijaliśmy pola trzciny cukrowej i od czasu do czasu musieliśmy przerywać jazdę, bo drogą akurat przechodziły zwierzęta.
Tak, jak podczas podróży pociągiem, machały do nas ludzie w długich galabiach. Gdy przejeżdżaliśmy obok rzeźb przedstawiających siedzące postacie, Ahmed powiedział: To są kolosy Memnona, ogromne posągi, które niegdyś strzegły wejścia do świątyni. Świątynia zresztą już nie istnieje. Mówiono, że jeden z tych posągów śpiewa, kiedy zaczyna wschodzić słońce i dlatego uważano, że mieszka w nim duch króla. Tak naprawdę, w czasie trzęsienia ziemi w rzeźbie powstały szczeliny i gwizdał w nich wiatr. To właśnie wiatr śpiewał, a nie posąg. Patrzyłam tępo na kolosy. - Jesteś dziś wyjątkowo milcząca, Lidio. - Tak, chyba masz rację. - Rozumiem. I mam nadzieję, że już wkrótce będzie po wszystkim. Nie, nic nie rozumiesz - myślałam ze złością. Chociaż rzeczywiście, im szybciej się to wszystko skończy, tym lepiej. Przetarłam oczy. Och, dlaczego musiałeś mnie zdradzić, Ahmedzie? Taksówka kołysała się i podskakiwała na długiej, zakurzonej drodze. Robiło się coraz cieplej. Przejeżdżaliśmy obok świątyni Hatshepshuta i Deir elBahri, więc wyciągałam szyję, żeby im się dokładniej przyjrzeć. Rzędy smukłych kolumn wtopione w pomarańczowe skały zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Kiedy chciałam odkręcić szybę, żeby lepiej widzieć, Ahmed powiedział: - Niedobrze by było, gdyby piasek dostał się do środka. Podrażnia gardło i płuca. Powietrze jest tutaj bardzo suche i zapylone. Dlatego zresztą tym wszystkim zabytkom udało się przetrwać. Dziś możemy podziwiać faraonów i królowe egipskie nie tylko dlatego, że zabalsamowano ich zwłoki, ale głównie dlatego, że panował tu właśnie taki klimat. - Ta świątynia jest zupełnie niesamowita - powiedziałam - Czy można wejść do środka?
- Tak. Jedynie górne piętro jest teraz niedostępne dla zwiedzających, bo polscy archeologowie właśnie je rekonstruują. Środkowym zajmowali się Amerykanie, dolnym - Francuzi. Jak widzisz, skarby Egiptu należą do ludzkości całego świata. Minąwszy Deir el-Bahri, zawróciliśmy w stron i jechaliśmy po zakurzonej wyboistej drodze. Kiedy minęliśmy rządową restaurację, Ahmed zaproponował, żebyśmy wstąpili na herbatę, ale podziękowałam za zaproszenie. Dolina Królów była coraz bliżej i chciałam się tam znaleźć jak najszybciej. Po lewej stronie krętej drogi, którą zmierzaliśmy do celu, wznosiły się strome skały. Dolina Królów znajdować się po przeciwnej stronie. Żeby do niej dotrzeć, trzeba byłe odbyć długą męcząca podróż. - Czy to znaczy, że nie wszystkie grobowce zostały odkryte? - spytałam po chwili. - To dziwne, ale w egipskich piaskach kryje się jeszcze wiele ciekawych rzeczy. Mój kraj jest jednak zbyt biedny, żeby wydawać pieniądze na wykopaliska, a inni też mają pilniejsze potrzeby. Na pewno trudno jest znaleźć grobowiec w nienaruszonym stanie. Grobowce Tutanchamona i Hetepheresa należą do wyjątków. - Dlaczego? - Z powodu złodziei. - Nie można ich jakoś powstrzymać? Roześmiał się. - Miałem na myśli złodziei z epoki faraonów. Niestety, niewielu władców mogło się nacieszyć swoimi skarbami w życiu pozagrobowym, niezależnie od tego jak głęboko ich pochowano. Można było przecież przekupić kapłanów. - To jakim cudem przetrwał grobowiec Tutanchamona? -
Nie wiemy. Wy, Amerykanie, powiedzielibyście, że ślepy traf. Ale
odnalezienie grobowca pełnego bezcennych skarbów, który wygląda tak samo, jak w godzinie pogrzebu faraona, to coś, co nieczęsto się zdarza.
Omiotłam wzrokiem otaczającą nas pustynię. Pola zostały już daleko poza nami, a ja usiłowałam sobie wyobrazić grobowce, ukryte w piaskach pustyni. I wtedy otworzyłam szeroko oczy ze zdziwienia. Mój szakal! - Tak? - Mój szakal pochodzi prawdopodobnie z takiego grobowca. Pewnie to właśnie miała na myśli Adela mówiąc, że to ,tłumaczy wszystko". - Teraz sama widzisz, jaka to ważna sprawa. Rozumiesz konieczność dochowania tajemnicy i potrzebę poznania prawdy. - Mój Boże... - Przycisnęłam torebkę do piersi. W środku był mój szakal. Mały kawałek kości słoniowej, który pochodził najprawdopodobniej z nowo odkrytego grobowca. Z grobowca, o którym nikt nie wiedział, choć krył w sobie najcenniejsze królewskie skarby. Przed oczami stawały mi najbardziej fantastyczne obrazy. -
Jeśli
rzeczywiście
ten
grobowiec
istnieje,
Lidio,
odegramy
pierwszoplanową rolę w odkryciu tak ważnym, jak odkopanie grobowca Tutanchamona. Zapełnimy puste karty historii Egiptu. Z całego świata zaczną się zjeżdżać dziennikarze i opowiadać naszą historię. Tysiące zwiedzających będą odwiedzać codziennie to miejsce. Turyści przywiozą do Egiptu swoje pieniądze i pomogą w ten sposób mojemu krajowi. Nawet nie potrafię wyrazić, jakie to może się okazać ważne. Nie możemy pozwolić, żeby Rossiter dotarł do grobowca przed nami. Kiedy to powiedział, oparłam czoło o szybę i przymknęłam oczy. Jak to możliwe? - rozpaczałam w duchu. Jak on może tak udawać szczerość i oddanie, a jednocześnie być w zmowie z Rossiterem i Schweitzerem, czyli ludźmi, których teraz tak przekonująco potępia? Gdy zbliżaliśmy się do Doliny, poczułam, jak mocno wali mi serce, a w oddali, między skałami, dojrzałam kilka białych namiotów. - Gdzie są grobowce? - zapytałam, rozglądając się nieprzytomnym wzrokiem.
- Trochę dalej. Przed wejściem na teren, gdzie dokonywano pochówków, jest ogrodzenie i brama. Stanowisko Jelksa znajduje się właśnie tam. Widzisz, prawda? - Czy to jedyny archeolog w tym rejonie? - W Dolinie Królów, tak. W pobliżu Deir el-Bahri jest grupa Francuzów, a Amerykanie chcą odrestaurować jeden z grobowców w Dolinie Królowych. Oparłam się o przednie siedzenie. Usiłowałam wypatrzyć znajomą sylwetkę Adeli w tumanach kurzu. Przyjechałam za nią tak daleko. Wysiadłam, zanim taksówka się zatrzymała. Ahmed podążał za mną krok w krok. Najwyraźniej warkot silnik przyciągnął uwagę obozowiczów, bo czekał już na nas mały komitet powitalny. W jego skład wchodzili wyłącznie mężczyźni. - Halo! - zawołał najwyższy. - Czym możemy służyć? - Czy jest doktor Jelks? - Nie, w tej chwili go nie ma. Jestem jego asystentem. Nazywam się Wilbur Ames. Czy mogę państwu jakoś pomóc? - Ahmed Rasheed. Pracuję w Służbie Ochrony Zabytków. Wyraz twarzy mężczyzny nie zmienił się. - Kiedy spodziewa się pan doktora Jelksa? - Już niedługo. Wróci na sjestę. Od świtu pracuje przy grobowcu Seti. Zapraszam państwa na herbatę. Dr Ames odwrócił się, więc poszliśmy za nim i jego towarzyszami do obozu. Słyszałam bicie własnego serca. W każdej chwili spodziewałam się usłyszeć głos Adeli, która zawoła: Liddie! Liddie! Nikt mnie jednak nie zawołał, gdy przeciskałam się wśród landrowerów i małych namiotów w kierunku tego największego, który służył obozowiczom za kuchnię i jadalnię. Jedną część namiotu zajmował stół i ławki, a w drugiej stał skomplikowany sprzęt do gotowania. Nasi gospodarze zajęli miejsce po jednej stronie stołu, a my po drugiej.
Nie więcej niż szesnastoletnia dziewczyna z cienkimi włosami zaczęła nalewać nam herbatę. - Moja córka - wyjaśnił Ames, przyglądając mi się interesowaniem. - Chce być egiptologiem, jak jej ojciec. Proszę mi powiedzieć, panie Rasheed, czemu zawdzięczamy tę niespodziankę? - Wolałbym zaczekać na doktora Jelksa. Pan natomiast może mi powiedzieć, czy jest tutaj panna Harris. - Adela? Serce aż podskoczyło mi z radości. - To zabawne, że pan o nią pyta. Zastanawialiśmy się właśnie, gdzie się podziała. Od wczorajszego wieczoru nie było jej w obozie. - Och nie! - krzyknęłam, chwytając Ahmeda za rękę. - To niemożliwe! Dr Ames zerknął na mnie ze zdziwieniem. - To jest siostra Adeli - przedstawił mnie - Ahmed. Ma na imię Lidia. Przyjechała aż z Los Angeles, żeby się z nią zobaczyć. - Miło mi panią poznać. Miałem wrażenie, że już panią gdzieś widziałem. Jest pani bardzo podobna do siostry. Adela jest z nami już od paru tygodni. Czarująca osoba, nieoceniony kompan dla Rosalie. - A więc co się z nią stało? - Nie wiem. Była z nami jeszcze wczoraj, a potem pojechała landrowerem do Luksoru. Tak przynajmniej mówiła. Do tej pory nie wróciła. - Nie szukaliście jej? Czułam się po prostu chora. - Nie. Adela często jeździła na noc do hotelu. Uważa, że mieszkamy w zbyt prymitywnych warunkach, a ona zawsze powtarza, że raz na jakiś czas musi się porządnie wykąpać i przespać w prawdziwym łóżku. - A kiedy zwykle wraca do obozu? - To dziwne, ale zwykle pojawia się o świcie i pomaga Paulowi w pracy. Świetna z niej asystentka.
- Jest prawie jedenasta! - krzyknęłam. - Tak, ale może chciała zrobić zakupy. Odwróciłam się do Ahmeda. - Musiało się stać coś strasznego. Na pewno! - Przepraszam, o co tu chodzi? Wilbur Ames naprawdę zachowywał stoicki spokój zważywszy, że trzymał w tajemnicy odkrycie grobowca i miał do czynienia z przemytnikami. Oczywiście jeśli założyć, że taki grobowiec naprawdę istnieje, a Rossiter rzeczywiście jest przestępcą, za jakiego uważał go Ahmed. Cofnęłam rękę i kątem oka obserwowałam Rasheeda. Wczoraj wieczorem Schweitzer pojawił się w Luksorze, Adela zniknęła, a ja widziałam Ahmeda w towarzystwie Schweitzera. Cóż za zbieg okoliczności. Nawet nie tknęłam herbaty, siedziałam i obserwowałam rozwój wydarzeń. Ahmed wytłumaczył pobieżnie Amesowi, że dostałam list od Adeli, w którym siostra prosi mnie, żebym przyjechała do Egiptu. - Na pewno wkrótce się pojawi, panno Harris. Jestem tego pewien. I strasznie się ucieszy, jak panią zobaczy. Wróci. Może nie z sympatii do tego obozu, ale dla Paula... - Jak to? Co pan ma na myśli? - Nie wiedziała pani? Myślałam, że może napisała o tym w liście. Pani siostra jest zakochana w doktorze Jelksie. Spojrzałam wymownie na Ahmeda. - Właściwie są zaręczeni. A więc tak. Adela była zaangażowana w tę sprawę bardziej, niż sądziłam. Ten fałszywy egiptolog, Jelks, wykorzystywał moją niewinną siostrę do handlu dzieł mi sztuki. Nie patrzyłam zbyt przychylnie na Wilbura Amesa. Siedząc w chłodzie namiotu, do którego docierały zaledwie resztki światła z zewnątrz, usiłowałam pozbierać skołatane myśli. Będzie bardzo trudno wyciągnąć Adelę z
tej kabały. Wątpiłam nawet, czy uda mi się ją przekonać, żeby ze mną wyjechała, nawet jeśli powiem jej o Rossiterze. Chciałam właśnie zadać kolejne pytanie, kiedy nagle w namiocie zrobiło się zupełnie ciemno. Ktoś zasłonił sobą wejście. - Jak się macie? - usłyszałem czyjś pogodny głos. - Czy Adela wróciła? - Och, Paul. Mamy gości. Poznaj siostrę Adeli, pannę Lidię Harris. Młody człowiek o roześmianej twarzy podszedł do mnie i podał mi rękę. - Miło mi panią poznać. Wiele o pani słyszałem. - A to jest pan Ahmed Rasheed ze Służby Ochrony Zabytków - ciągnął Ames. Paul Jelks nie zmienił wyrazu twarzy, ale jego uścisk nagle osłabł. - Witam. Czym mogę panu służyć? - Przeprowadzam inspekcję terenu. Jak postępują prace? - Świetnie. Naprawdę wspaniale. Podszedł dużymi krokami do kuchenki gazowej i nalał sobie herbatę. Doktor Jelks był wysokim, dobrze zbudowanym blondynem, a więc niewątpliwie mężczyzną w typie Adeli. Miał bardzo krótko przycięte włosy, a pod nosem i na brodzie ślad zarostu. Kiedy siedział przy mnie i wyszczerzał zęby w uśmiechu, żałowałam, że zupełnie nie wygląda na bandytę. - A więc co panią tu sprowadza, droga Lidio? - Adela mnie zaprosiła. - Naprawdę? Nigdy mi o tym nie wspominała. A gdzież się właściwie podziewa ta moja niesforna narzeczona? Pewnie kręci się po sklepach z sukienkami. - Nagle wychylił głowę z namiotu i wydał kilka stanowczych poleceń stojącemu nie opodal mężczyźnie. Mówił świetnie po arabsku. - Wysłałem go do Luksoru po Adelę. Będzie bardzo chciała się z panią spotkać. Usłyszałam, że Arab uruchamia silnik, a potem opony auta pisnęły na piasku. Zakładałam oczywiście, że Jelks naprawdę wysłał tego człowieka na
poszukiwanie Adeli, ale ponieważ nie znałam arabskiego, nie mogłam być całkiem pewna. - Czy miałby pan ochotę wstąpić ze mną do namiotu? Mógłbym panu pokazać owoce mojej pracy, tu są naprawdę wspaniałe malowidła. Minęło już lato zbliża się listopad i może wreszcie zrobi się trochę chłodniej. Boże! Ten potworny upał jest naprawdę męczący. - Czy możemy oprowadzić państwa po obozowisku? wtrącił Ames. - Inni milczeli, jakby byli głuchoniemi - Mogą państwo wszystko sobie dokładnie obejrzeć - zapraszał. Obaj byli gościnni, wręcz usłużni. - Nie, dziękuję bardzo. To nie jest konieczne. Chciałbym tylko porozmawiać z wami na osobności, jeśli to możliwe. Jelks i jego towarzysze wymienili spojrzenia. - Oczywiście, panie Rasheed. Mam nadzieję, że nie złamaliśmy przepisów. - Jeszcze nie. Mężczyźni niechętnie opuścili namiot. Wyszła również Rosalie. Nie miałam pojęcia, co planuje Ahmed. Doktor Jelks usiadł obok Amesa, tak że znaleźliśmy się po przeciwnych stronach stołu, jakbyśmy tworzyli dwie drużyny. - Czy mogę o coś zapytać, doktorze Jelks? - Proszę, niech pan strzela. Ahmed - wprowadzając mnie w zdumienie - otworzył moją torebkę i wyjął z niej zawiniątko, po czym upuścił szakala na stół. Na ten widok obaj mężczyźni podskoczyli tak, jakby zobaczyli węża. - Co to jest? - zapytał Jelks, a jego głos nie brzmiał już tak spokojnie. - Sądziłem, że dowiem się tego od pana. Może mi pan to wyjaśnić? - Spróbuję. - Podniósł szakala i trzymał go w palcach wysokości oczu, jakby badał każdy cal figurki.
- Tu jest kiepskie światło, ale sądzę, że to pochodzi z osiemnastej, może dziewiętnastej dynastii. Śliczna rzecz. - Nie o to pytałem, doktorze. Sądziłem, że dowiem się od pana, skąd to pochodzi. Paul uniósł brwi. - Skąd? To znaczy z jakiego rejonu pochodzi ta kość słoniowa? - Dobrze pan wie, o co mi chodzi, doktorze. Wykręty na nic się tu nie zdadzą. Chcę wiedzieć, gdzie jest grobowiec. - Nie wiem. Może na przykład... - Doktorze - powiedział Ahmed spokojnie. - Jeśli odkrył pan grobowiec, chcę się wszystkiego na ten temat dowiedzieć. - Nowy grobowiec? Co też panu przyszło do głowy? Przecież zostałby pan już dawno poinformowany o takim odkryciu. - W takim razie wyjaśnię panu, skąd mam tego szakala. Otóż panna Adela Harris wysłała go pocztą do swojej siostry. - Adela? - Tak, dokładniej mówiąc wysłała go z Rzymu. - Z Rzymu? - Paul Jelks zaczął się nagle jąkać. Zerknął na Amesa i odwrócił wzrok. - Chyba pan wie, że panna Adela była w Rzymie jakieś dwa tygodnie temu, prawda? - Tak. Wiem, że pojechała tam na parę dni. Chciała kupić jakieś nowe ubrania i... - Czy zna pan Arnolda Rossitera? Obaj mężczyźni wyraźnie się zaniepokoili. Pytania Ahmeda wytrąciły ich z równowagi. Udawany spokój pryskał. - Arnold Rossiter przyjechał do Luksoru, a teraz zmierza prawdopodobnie w naszym kierunku. Chcę wiedzieć, gdzie jest grobowiec, bo muszę wysłać tam
policjantów. Jeśli mi się to nie uda, wielu ludziom może stać się krzywda, a cenne dzieła sztuki dostaną się w niepowołane ręce. - Panie Rasheed - zaczął Jelks drżącym głosem. - Jako egiptolog musi pan kierować się w minimalnym przynajmniej stopniu etyką zawodową. - Ahmed rąbnął pięścią w stół. - Przecież nie chce pan chyba, żeby Rossiter zabrał zawartość grobowca! Zaskoczyła mnie nagła siła tego mężczyzny. Do tej pory zawsze był spokojny, prawie beztroski, ale teraz wstąpiła w niego jakaś pasja, a nawet furia. Zaczęłam się go bać. - Proszę mi powiedzieć, gdzie jest grobowiec. - Dobrze! - krzyknął Jelks. - Dobrze! Powiem panu! - Usiadł i złapał się za głowę. - Już za późno, Wilbur. Muszę im powiedzieć. Nie powinniśmy byli się w to bawić. To nie dla nas. Wiedziałem, że prędzej czy później pojawi się Rossiter. Musimy im wszystko powiedzieć. Paul Jelks zaczął opowiadać swoją niezwykłą historię, a ja obserwowałam Ahmeda ze zdumieniem. Na jego ustach pojawił się triumfalny uśmiech. Udało mu się wygrać tę partię i byłam z niego dumna. Ale z drugiej strony coś mi przeszkadzało, nie dawało spokoju. Skąd Rasheed wiedział, że Rossiter jest w Luksorze?
Rozdział piętnasty Doktor Paul Jelks opowiedział nam zupełnie niezwykłą historię. - Początkowo chciałem tylko sfotografować grobowce i pracować nad tłumaczeniem hieroglifów, bo miałem nadzieję, że uda mi się wyjaśnić znaczenie pewnych niejasnych fragmentów tekstów. Ponieważ nie mam żadnych sponsorów, nie mogłem sobie pozwolić na prowadzenie wykopalisk, i postanowiłem, że zadowolę się rutynową, akademicką pracą. Jednak prawie na samym początku wydarzyło się coś, co wzbudziło moje zainteresowanie. Tak
jak każdy cudzoziemiec byłem oblegany przez miejscowych, którzy oferowali mi fałszywe dzieła sztuki i chcieli opowiadać o ukrytych grobowcach faraonów - wszystko rzecz jasna za odpowiednią cenę. My dopiero organizowaliśmy obóz, a oni już zaczynali krążyć wokół nas jak sępy i wymyślali coraz bardziej fantastyczne historie. Ja jednak jestem egiptologiem i mam za sobą wiele tego rodzaju doświadczeń, toteż nie daję tak łatwo wiary we wszystko, co słyszę. Aż przyszedł ten pamiętny wieczór. Grałem właśnie w karty z Markiem Spencerem, moim fotografem i technikiem, kiedy do obozu, przyszła pewna staruszka, która twierdziła, że ma dla nas prezent. Arabowie, którzy pilnowali obozu próbowali się jej pozbyć, ale usłyszałem całe to zamieszanie i wyszedłem z namiotu. „Podarunek" naprawdę mnie zaintrygował. Był to owinięty trzcinową matą zwój z koziej skóry, na którym widniały hieroglify. Nigdy przedtem czegoś takiego nie widziałem i miałem ochotę zdemaskować fałszerstwo. Obejrzałem dokładnie zwój pod lampą i przekonałem się, że to znakomita kopia. Od razu zapytałem kobietę, kto ją wykonał. A ona mówi, że aniołowie. W obawie, że nigdy mi tego nie zdradzi, zaproponowałem jej pieniądze. Zdziwiłem się po raz drugi, bo okazało się, że staruszka chce mi dać ten zwój w prezencie. Nawet bardzo nalegała, żebym go przyjął, i nie chciała w zamian nawet jednego piastra. Widząc, że kobieta czegoś wyraźnie się boi, zacząłem zadawać jej najróżniejsze pytania, aż w końcu załamała się i powiedziała, że nad zwojem ciąży przekleństwo, które zagraża jej rodzinie i tak już pozostanie, dopóki zwój nie wróci tam, gdzie jego miejsce. Nie miałem nic do stracenia, mogłem zyskać interesując podróbkę, a jeszcze w dodatku uspokoić starowinę, więc wziąłem od niej zwój, a ona natychmiast zniknęła w ciemnościach. - Paul Jelks urwał i dopił herbatę. - Trochę podobnie jak w przypadku tabliczek z Tel el Amarny, nie sądzi pan? - Proszę mówić dalej - ponaglił go Ahmed. - Jak już mówiłem, przyjechałem tu z niewielką ekipą i miałem zamiar skopiować jedynie trochę tekstów ze ścian grobowców, więc przez parę dni w
ogóle nie interesowałem się tym dziwnym upominkiem. Pewnej nocy, kiedy wszyscy już spali, wyjąłem ten przeklęty zwój i dokładnie go obejrzałem. Przeżyłem prawdziwy szok, bo okazało się, że jest autentyczny. Badałem go godzinami. Potem wysłałem kawałek zwoju do laboratorium w Londynie, żeby określić jego wiek. Eksperci ocenili, że zarówno skóra, jak i atrament pochodzą sprzed około trzech tysięcy lat. - Znowu przerwał i otarł czoło. W namiocie robiło się coraz bardziej gorąco. - Nie muszę chyba dodawać, że przeżyłem wstrząs. Sam pan wie, jak niewiele jest takich zwojów i jak rzadko udawało się je odkryć, a ten położono mi po prostu na progu. Tekst zachował się wspaniale. Z łatwością można było odczytać, że są to notatki architekta, który zamierza zbudować grobowiec królewski. - Czy ma pan to jeszcze? - Tak, zaraz państwu pokażę. - Proszę kontynuować opowieść. - Naturalnie przetłumaczyłem cały tekst i chyba wyobrażają sobie państwo, jak bardzo byłem poruszony, kiedy się zorientowałem, co czytam. W tekście odnalazłem nie tylko plany grobowca, ale również informację na temat jego położenia. Wiedziałem, że w tamtym rejonie nigdy nie prowadzono wykopalisk, a ponadto zwój okazał się autentyczny, więc postanowiłem zrobić śmiały eksperyment. Wziąłem ze sobą Marka i jednego z Arabów. Kopaliśmy w nocy, tak żeby nikt nas nie zobaczył, trzymając się oczywiście ściśle wskazówek zawartych w planach. Wszyscy patrzyliśmy na niego wyczekująco. - I co? - Jeszcze przed świtem odkryliśmy kamienny stopień, panie Rasheed, jest pan w stanie docenić rangę tego wydarzenia? Przecież szansę na zdobycie takiego papirusu są jak jeden do miliona, a jednak mi się to udało. Nie wiadomo skąd go wzięła rodzina tej kobiety. Ale jakie to ma znaczenie? Na pewno był u nich od pokoleń, może nawet całe wieki. Schowali go dobrze gdzieś pod
podłogą glinianej chaty, bo myśleli, że to jakiś magiczny talizman. A potem zaczynają chorować. Oczywiście winią za to kawałek koziej skóry. Dochodzą do wniosku, że najlepiej będzie oddać go cudzoziemcowi, który okrada grobowce, więc będzie wiedział, gdzie go położyć. Cudzoziemcowi, na którego może spaść przekleństwo, ale ich to już nie interesuje. Nalał sobie jeszcze jedną filiżankę herbaty i wypił ją duszkiem. - Wtedy posłałem po Wilbura. Potrzebna mi była zarówno jego pomoc, jak i fundusze. Zatrudniliśmy więcej ludzi. Można im ufać, szczególnie w sytuacjach, gdy w grę wchodzą pieniądze. Takie pieniądze. - Czy to, co odnalazł pan w grobowcu, jest naprawdę cenne, doktorze? Pochylił się i szepnął: - Cenniejsze niż skarb Tutanchamona. Ahmed przymknął oczy. - Chwała Allachowi! - Potem spotkałem w Luksorze Adelę. Podróżowała z grupą. Boże, zakochałem się w niej natychmiast. Przywiozłem ją tutaj, a ona zdecydowała się zostać. Oczywiście wkrótce powiedziałem jej o grobowcu i zrobiło to na niej wielkie wrażenie. - Tak, to cała Adela. - Przykro mi, Lidio, że jej tu nie ma. Przyjechałaś z tak daleka... Opowiedziałam mu, ile trudu kosztowało mnie odnalezienie siostry. Wspomniałam o Rzymie i Kairze, ale nie mówiłam nic o Treadwellu i Rossiterze, bo nie wiedziałam ile mogę mu zdradzić. - Tak, miała pani trochę kłopotów. Przykro mi, że Adela nie czekała na panią w Rzymie, zwłaszcza że przecież wysłała szakala i telefonowała do pani. - Czy ona mieszkała w Residence Palace, doktorze? - Proszę mówić mi po imieniu, bo wkrótce będziemy spowinowaceni. Tak, mieszkała w Residence Palace, ale zameldowała się tam pod innym nazwiskiem, w razie gdyby ktoś ją śledził.
- A więc dlatego nie figurowała w rejestrach. Tak samo było w Shepheard's, prawda? Wszystko jasne. Doszłam również do wniosku, że Rossiter podsłuchiwał nasze rozmowy i zaaranżował wszystko tak, że telefony przyjmował jeden z jego ludzi. -
Proszę mi powiedzieć, w jaki sposób zaplątał się pan w aferę z
Rossiterem - powiedział Ahmed. - Miałem pecha. Wilbur i ja chcieliśmy sprzedać tylko parę rzeczy z grobowca, żeby jakoś pokryć koszty wyprawy. Potem zamierzaliśmy złożyć podanie o zgodę na wykopaliska i udawać, że znaleźliśmy grobowiec dopiero po otrzymaniu zezwolenia. Tak, jak pan tu ujął, panie Rasheed, wiemy, co to jest etyka zawodowa. Jesteśmy egiptologami i nie interesuje nas wartość pieniężna skarbów, ale raczej znaczenie grobowca dla historii. Kiedy zwierzyłem się Adeli ze swoich planów, powiedziała, że znajdzie kupca. Adela jest niewinna. Naprawdę. Proszę mi wierzyć. Gdybym mógł przewidzieć... Wydawało mi się, że traktuje całą tę historię jak świetną zabawę. Uważałem, że nie robimy nic jego. Poprosiłem Adelę, żeby pojechała do Kairu i dyskretnie poszukała kupca na kilka przedmiotów, pod żadnym pozorem nie wspominając o grobowcu. Jednak Adela nie zawsze stąpa mocno po ziemi i nie zawsze potrafi postępować pragmatycznie. Prawdopodobnie ktoś w Khan-elKhalil podpowiedział jej, żeby spotkała się w Rzymie i Johnem Treadwellem, bo on da dobrą cenę. Adela była bardzo zadowolona z siebie. Uważała, że robi świetny interes, i wpadła w ten sposób w sieci Rossitera. John Treadwell na początku był bardzo miły, ale kiedy Adela nie chciała mu podać żadnych dodatkowych informacji, stał się natrętny i nieprzyjemny. Wyrwało się jej coś na temat grobowca i wtedy właśnie zaczęła się ta cała afera. Rossiter wywiózł ją z Rzymu i zabrał do willi na przedmieściach Neapolu, gdzie usiłował wyciągnąć z niej dane na temat położenia grobowca, a gdy mu się to nie udało, zagroził, że wypuści ją na wolność dopiero wtedy, kiedy otrzyma okup w postaci znalezionych skarbów. Dałbym mu je z całą pewnością. Adela jednak
wykazała przytomność umysłu i uciekła do Rzymu, gdzie odnalazł ją Mark Spencer, którego po nią wysłałem, i razem wrócili do Kairu. Chciała zaczekać tam na pana, ale potem spotkała Rossitera w Hiltonie i przestraszyła się. Wiedziała, że pan ją tutaj znajdzie. - Niestety - powiedział Ahmed - Rossiter również się tego domyślał. - Naprawdę nie chciałem, żeby zrobiła się z tego taka afera. Na początku wszystko wyglądało zupełnie niewinnie. -
Ale teraz zrobiło się niebezpiecznie, panie Jelks. Zamordowano
człowieka... - Co? - Johna Treadwella, parę dni temu. - Ale dlaczego? - Nie wiadomo. Nastąpiło pewnie jakieś nieporozumienie, doszło do sprzeczki... A może Treadwell postanowił działać na własną rękę. Nigdy się tego
nie
dowiemy,
teraz
naprawdę
sytuacja
wygląda
nieciekawie.
Powiedziałbym, że groźnie. Obserwowałam go uważnie. Kiedy odwrócił głowę i spojrzał na mnie, zapytałam cicho: - Skąd wiesz, że Rossiter jest tutaj? Miał nieprzenikniony wyraz twarzy. - Panno Harris... - A jakie to ma znaczenie? - zapytał Paul. - Jeśli ten złodziej naprawdę się tu kręci, pilnujmy grobowca. Mam nadzieję, że nie sfuszerowałem największego odkrycia w historii archeologii. Wstał raptownie, a Ames razem z nim. - Naprawdę się cieszę, że już jest po wszystkim. Nie jestem stworzony do takich rzeczy. Panie Rasheed, czy chce pan teraz zobaczyć grobowiec? - Oczywiście. Dziękuję bardzo.
Podniosłam się z krzesła i wydawało mi się, że śnię. Było duszno i ciemnawo. Kiedy Ahmed dotknął mojego ramienia, odskoczyłam. Coś mi się w tym wszystkim nie podobało. Coś było nie tak. - Dolina Królów to najbardziej legendarne miejsce na ziemi - powiedział Paul Jelks, kiedy tłukliśmy się landrowerem po zakurzonych drogach. Prowadził Mark, obok niego siedział Paul. Ja zajęłam miejsce z tyłu między Amesem i Ahmedem. W ustach miałam pełno piasku. - Od wieków ludzie opowiadają sobie najrozmaitsze historie na jej temat. Grecy i Rzymianie robili tu pierwsze zapiski na ścianach, a średniowieczni mnisi mieszkali w grobowcach. Przez wiele tysięcy lat Egipcjanie budowali grobowce, tuż nad nimi, albo w niewielkiej odległości od nich, stawiali kaplice pogrzebowe tak, by dusza zmarłego mogła się do nich z łatwością dostać. Dzięki kaplicom można było łatwiej zlokalizować grobowiec. Ponieważ kaplice zawsze znajdowały się w pobliżu grobowca, można go było z łatwością odnaleźć i obrabować. Za czasów osiemnastej dynastii zrezygnowano jednak z tego obyczaju. Od tamtej pory wszystkie grobowce wykopywano po tej stronie góry, a nie po wschodniej, czyli tam, gdzie odnaleziono Hatshephuta oraz Ramasseum. Nie budowano już kaplic. Dlatego też trudniej jest znaleźć grobowce. W epoce oświecenia zaczęli tu przyjeżdżać filozofowie, a archeologowie wiktoriańscy uważali to miejsce za swój Disneyland. Największych odkryć dokonano jednak w dwudziestym wieku i sądzę, że na tym nie koniec. Zamknęłam oczy i zakasłałam. Wszyscy cuchnęliśmy potem. Ja chciałam wprawdzie zostać w obozie i zaczekać na Adelę, ale Ahmed uważał, że lepiej będzie, jeśli pojadę razem ze wszystkimi. Nie byłam tym szczególnie zachwycona. Nie wiem, dla kogo właściwie przeznaczony był ten wykład, bo Mark Spencer, Wilbur Ames i Ahmed Rasheed doskonale to wszystko wiedzieli, a ja nie słuchałam. Jednak Jelks kontynuował.
- Niestety, nic to nie dało. Skomplikowane labirynty i pułapki nie powstrzymały złodziei, którzy nadal ogołacali grobowce, więc gdy wygasła dwudziesta dynastia, przestano w ogóle chować tu faraonów. W Dolinie Królów jest wiele grobowców, ale wszystkie obrabowano. Wszystkie, z wyjątkiem grobu Tutanchamona i tego, który ja znalazłem. Wiatr unosił jego głos, a ja nie wiedziałam, czy jeszcze coś mówi czy nie. I nie obchodziło mnie to. Wkraczaliśmy w strefę bez wieku, gdzie czas już dawno się zatrzymał, gdzie wczoraj jest dniem dzisiejszym, a dzień dzisiejszy staje się jutrem. W powietrzu roiło się od much. Były hałaśliwe, grube i natrętne. Pył dokuczał nam niemiłosiernie, a upał stawał się coraz bardziej dotkliwy. Gdy landrower zaczął się wspinać po stromej ścieżce, myślałam, że zacznę krzyczeć. - Oczywiście, panie Rasheed - rzucił Paul przez ramię - to moja pierwsza wizyta tutaj za dnia. Zwykle pracowaliśmy w nocy. Nie miałam pojęcia, dokąd jedziemy, ale chciałam żeby ta podróż już dobiegła końca. Kiedy się odwróciłam, dostrzegłam, że oddalamy się od Doliny, a małe czarne otwory, czyli wejścia do grobowców, znikają nam z oczu. - To wzniesienie w kształcie piramidy to najwyższy szczyt w okolicy. Nazywany jest Szczytem Zachodnim. Ludzie wierzą, ze mieszkała tu straszna bogini pod postacią węża. Nazywała się Meresger czy też „kochanka ciszy" Wszystkie te wzgórza mają mistyczne znaczenie. Mnie wydawały się wieczne i jałowe. Nigdzie nic nie rosło. Były tylko zwały kamieni na tle pionowych nagich skał pod rozpalonym słońcem pustyni. Kiedy samochód podskoczył na kamieniu i zaczął staczać się w dół, krzyknęłam ze strachu. - To bardzo nierówny, dziki teren i prawdopodobnie dlatego Król Tetef wybrał go na miejsce swojego pochówku. Nie ma tu ani wyschniętych koryt rzecznych, ani przełęczy górskich. Trzeba świetnie znać się na wspinaczce i mieć niespożyte siły, żeby się tu dostać. Nie wiem, w jaki sposób im się to udało.
- I w jaki sposób udało im się zbudować piramidy - dokończył Mark. - Tak. Egipcjanie to bardzo pomysłowy naród. Kiedy zaś chodziło o życie pozagrobowe, stać ich było na każde poświęcenie. Najważniejsze było ukrycie grobu. Grób Tutanchamona, tak wspaniale ukryty pod grobowcem innego króla, został mimo wszystko odnaleziony. Ale nikt nie natrafił na mój grobowiec, grobowiec króla Tetefa. Dlatego też jako jeden z nielicznych nie został obrabowany przez te hieny. Króla i jego skarbów w najmniejszym stopniu nie naruszono. Jechaliśmy przez wąski przesmyk, niewiele szerszy niż samochód, i nagle samochód się zatrzymał. - To znaczy, że zwłoki króla nadal znajdują się w grobowcu? - zapytałam. - Tak. Przez parę tygodni szukaliśmy drzwi do komór grobowej, ale wreszcie kilka dni temu znaleźliśmy jego ciało. Trudno było poruszać się po tym terenie. Byliśmy zaminowani w wąwozie pomiędzy dwoma wzgórzami, a przed nami wyrastała spadzista ściana piasku. Nie mogłam sobie wyobrazić, że komukolwiek udało się odnaleźć wejście. - A jednak znaleźliśmy ten grobowiec - powiedział Paul, jakby czytał w moich myślach. - Korzystając z instrukcji na zwoju kopaliśmy w ściśle określonym miejscu. - A więc gdzie on jest? - spytałam, mrużąc oczy, bo słońce paliło mocno. - Chodźmy tędy. Wlekliśmy się pojedynczo za Jelksem, brnąc po kostki w piasku, który wsypywał się nam do butów. Paul dotarł do ściany piasku, opadł nagle na kolana i zaczął grzebać w ziemi jak piesek. Już po chwili odsłonił szerokie drewniane drzwi, wspaniale ukryte pod piaskiem, zupełnie niewidoczne nawet z bliska. Podniósł te prowizoryczne drzwi zbite z drewnianych krat i zobaczyliśmy schody prowadzące w głąb wzniesienia. - Uważaj, Lidio. Stopnie są bardzo nierówne. Zaraz wezmę latarkę.
Schodziliśmy w dół we trójkę, wyprzedzając Marka i doktora Amesa. Ogarnęło mnie dziwne uczucie. - Niech pan się dobrze przyjrzy, panie Rasheed, bo patrzy pan na coś, czego od tysięcy lat nie oglądały ludzkie oczy. W przeciwieństwie do grobowca Tutanchamona, który nosił wyraźne ślady włamania, ten grobowiec pozostał nietknięty i wygląda tak samo jak tego dnia, kiedy kapłani go zapieczętowali. - Nigdy bym się nie spodziewał - zaczął Ahmed, ale nie dokończył. W przedsionku powitał nas obrzydliwy odór. Światło latarki Paula prześlizgiwało się po ścianach i naszym oczom ukazywały się tajemnicze napisy i malowidła przedstawiające jakieś dziwne stwory. Głos Jelksa niosło echo. - Oczywiście nie jest tu czysto. Nie mogliśmy postępować tak, jak byśmy chcieli, bo nie mieliśmy zgody na prowadzenie wykopalisk. Wszystkie brudy wyrzuciliśmy na zewnątrz i służyły nam od tej pory jako kamuflaż. Teraz się przekonacie, że projekt jest bardzo prosty. Tetef był przekonany, że nikt nie znajdzie jego grobowca, a więc nie kazał instalować tu żadnych zapadni i pułapek, takich, jakie często spotykamy w innych grobowcach. Uważał zapewne, że jeśli grobowce są dobrze ukryte, niepotrzebne będą żadne straszne zasadzki, i zrobił całkiem inny plan, udowadniając jednocześnie swoim przodkom, że się mylili i okazało się, że miał rację. Szliśmy dalej opadającym w dół korytarzem, który prowadził w nie kończącą się ciemność. Mniej więcej w połowie drogi Jelks zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. - Czy ktoś mnie wołał? - zapytał nagle. - Nie. - Zabawne. Mógłbym przysiąc, że... - Wręczył Ahmedowi latarkę. - Proszę ją wziąć i iść dalej. Wrócę i zobaczę, o co im chodzi. Zaraz wracam - rzucił i pobiegł z powrotem. Spojrzałam w ciemności na Ahmeda. Jego twarz oświetlało zaledwie skąpe światło latarki. Stał blisko mnie i oddychał spokojnie.
- Idź przodem, Lidio. Weszliśmy do drugiego pomieszczenia, pełnego zadziwiających skarbów. Wszystkie stanowiły prywatną własność bogów i wyglądały tak samo jak te, które widziałam w książce u doktora Kellermana. Słupy baldachimów w kształcie lwów, zwoje jedwabiu, słoje z cudownymi pachnidłami, hebanowe szkatułki ze wspaniałą biżuterią, mumia kota. Trudno mi było uwierzyć, że naprawdę oglądam na własne oczy te wszystkie wspaniałości. - Lidio, spójrz! - zawołał nagle Ahmed. Odwróciłam się. Snop światła z jego latarki padł właśnie na kwadratowe brązowe pudełko z dziurkami, w którym znajdował się zestaw pionków do gry. - Stąd pochodzi mój szakal! To część tego zestawu! - Popatrzyłam w dół i przyjrzałam się im uważnie, a potem uśmiechnęłam się do Ahmeda. Jego twarz była ukryta w ciemnościach. - Chciałabyś zobaczyć króla? - Co takiego? - Zamarłam w bezruchu. W powietrzu nosił się obrzydliwy odór, wyraźnie brakowało tlenu. - Nie, nie sądzę. - Chyba nie boisz się mumii, co? - Wziął mnie za rękę. - Oczywiście, że nie. On jest tutaj. Niewielu ludzi może poszczycić się tym, że dane im było obejrzeć władcę z bliska. Czy złożymy wizytę człowiekowi, który dał ci szakala? Stąpaliśmy ostrożnie wśród kruchych skarbów i doszliśmy do innych drzwi. Były wąskie, wbudowane w ścianę co najmniej półtorametrowej grubości. Tuż obok drzwi leżał duży, wyszczerbiony kamień. Na podłodze poniewierał się metalowy drąg. - Nie ruszaj tego kamienia, Lidio, bo jest połączony z zapadką, która potem wyrzuci go z powrotem na miejsce. Idź pierwsza. Podążałam ufnie za snopem światła latarki, który rozpraszał teraz ciemności wnętrza. Zobaczyłam granitowy sarkofag i spytałam: - Co to jest?
W tej samej chwili światło nagle zgasło i usłyszałam chrobot. Kiedy się obejrzałam, nie widziałam już drzwi. Nie widziałam też ściany ani nawet własnej dłoni, którą przybliżyłam do oczu. Ahmed przetoczył kamień z powrotem na miejsce. - Zaczekaj chwilę - powiedziałam niemądrze i zaczęłam nasłuchiwać. Przestań! Przecież to niemożliwe! - Wyciągnęłam ręce przed siebie i popchnęłam kamień. Oczywiście nawet nie drgnął. - Ahmedzie? Ahmedzie? Przycisnęłam twarz do chropowatej ściany. - Niech mnie ktoś stąd wypuści! - krzyknęłam, jak mogłam najgłośniej, ale wiedziałam, że to się na nic nie zda. Drzwi były tak grube, że nie mogło się przez nie przedostać ani światło, ani jakikolwiek dźwięk, ani powietrze. - Powietrze! Odwróciłam się i przylgnęłam płasko do ściany, otworzyłam oczy najszerzej jak mogłam, ale i tak nic nie widziałam. Ciemność oślepiła mnie zupełnie. Nigdy nie sądziłam że gdziekolwiek może być aż tak ciemno. Wszystko wokół stało się nagle tak przerażające, że nie mogłam tego wytrzymać. - Boże - szeptałam. - Boże, nie. Potem opadłam na podłogę i podwinęłam pod siebie stopy. Starałam się nie płakać, ale łzy same napływały mi do oczu i rozszlochałam się na dobre. Wiedziałam, że muszę oszczędzać tlen, więc starałam się jakoś powstrzymać, ale nie mogłam. Myślałam tylko o jednym: Ahmed Rasheed uwięził mnie w krypcie. Po jakimś czasie przestałam płakać i teraz w miejsce smutku, pojawił się gniew. A więc jednak Rasheed współpracował z Rossiterem! Może nawet nie był urzędnikiem rządowym, albo się pod kogoś podszył. A co się stało z Adelą? Czyżby on i grubas „zaopiekowali się" nią zeszłej nocy?
Najróżniejsze okrzyki same cisnęły mi się na usta. Dwa razy pozwoliłam wystrychnąć się na dudka. A teraz tak łatwo, tak głupio dałam się złapać w tę pułapkę. - Ale w jaki sposób Ahmed zamierza wytłumaczyć to wszystko Jelksowi? Paul Jelks. Wpatrzyłam się w ciemność. Jego słowa dźwięczały mi w uszach: „Przez wiele tygodni usiłowaliśmy otworzyć te drzwi". - Ale ja nie mam tyle czasu - powiedziałam na głos. - Mam zaledwie parę godzin. Wreszcie zamilkłam i spróbowałam zebrać myśli. Postąpiłam jak skończona idiotka przyznając się Ahmedowi, że nikt nie ma pojęcia, gdzie jestem, nawet doktor Kellerman. A Paul Jelks boi się więzienia, więc zgodzi się na wszystko. Byłam zła. I przerażona. Ciemność przytłaczała mnie i dusiła jak gruba kołdra. Przerażała mnie. Byłam zupełnie sama w grobowcu faraona. Ależ nie, nie całkiem sama. Przecież miałam towarzystwo - był ze mną król Tetef. Kiedy się ocknęłam, nie wiedziałam, na jak długo zemdlałam, ale byłam pewna, że coraz trudniej mi będzie zachować przytomność. Tlenu było coraz mniej. Napad wściekłości wyczerpał mnie i zasłabłam, ale teraz, jeśli miałam w ogóle zamiar pozostać przy życiu, musiałam zachować spokój i oddychać jak najoszczędniej. Pomyślałam o kimś, kogo podobnie jak mnie uwięziona w tej pułapce i nie mogła się z niej wydostać. Myślałam o królu Tetefie, który leżał o parę metrów ode mnie. Jego pomarszczone ciało, pogrążone w głębokim, niczym nie zakłóconym przez tyle wieków śnie, spoczywało w milczeniu tak blisko, a jednak nie mogłam go zobaczyć. Może król był na mnie zły za to najście? Może urągało to jego przekonaniom o nietykalności komory grobowej? Jakie sankcje może zastosować wobec mnie mityczny stary faraon, tak brutalnie wyrwany ze
spokojnego królestwa zmarłych; w jaki sposób ukarze mnie za zbrodnie, których nigdy nie popełniłam? Och Lidio - upominałam się w duchu. Weź się w garść. Łzy znowu napłynęły mi do oczu, ale rozpaczliwie usiłowałam je powstrzymać. Wiedziałam, co tak strasznie mnie teraz denerwuje. Nie załamywało mnie to, że jestem uwięziona w tym grobowcu, ale fakt, że to Ahmed mnie tu zamknął. Mówi się, że przed śmiercią całe życie staje człowiekowi przed oczami. Teraz już wiem, skąd się bierze taki pogląd, bo gdy moje płuca rozpaczliwie usiłowały chwytać powietrze, a całe ciało słabło, bo zaczynałam się dusić, pomyślałam o swoim dotychczasowym życiu i zastanowiłam się nad tym nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności, który sprawił, że właśnie wybiła moja ostatnia godzina. Oddana pracy i ludziom pielęgniarka nigdy nie kochała żadnego mężczyzny. Przepełniona goryczą z powodu śmierci rodziców i brata, odtrąciłam nawet pozostałą przy życiu siostrę, zamykając serce przed światem pełnym miłości i obietnic. Doktorowi Kellermanowi nigdy nie udało się odnaleźć klucza, John Treadwell uchylił drzwi, ale dopiero ten cudzoziemiec o dziwnych, wspaniałych oczach otworzył je na całą szerokość. A teraz mnie zdradził. Nie wiedziałam, czy mam otwarte czy zamknięte oczy bo wszystko i tak wyglądało jednakowo. Leżałam na plecach i myślałam o biednym, starym Tetefie, który leżał w swoim sarkofagu. Cóż, udawało mu się ukryć przed hienami cmentarnymi przez tyle tysięcy lat, ale teraz już mu się nie uda. W końcu go znaleźli i ograbili z nieśmiertelności. Ale nie... to nieprawda. Dzięki pracy takich ludzi jak Jelks imiona i historie faraonów odradzają się na nowo i poznaje je cały świat. Będą istnieć w pamięci żyjących, a to jest dopiero prawdziwa nieśmiertelność.
Mój filozoficzny nastrój prysł, ponieważ czułam, jak gaśnie we mnie życie. Wiedziałam, że niedługo umrę, i - co zakrawało na ironię - właściwie tylko z jednego powodu żałowałam, że umieram. Wszystko nagle zrozumiałam. Przez ostatnie kilka dni myślałam bez przerwy o swoich dwóch miłościach: do doktora Kellermana i Ahmeda Rasheeda. Były zupełnie różne, a ja nie wiedziałam, którą mam wybrać. Bo wybrać musiałam. W ciągu tych kilku ostatnich minut życia, kiedy oscylowałam na granicy ostatecznego zapomnienia, wszystko stało się nagle zupełnie jasne. Nic nie mogło zmienić mojego zdania i zachwiać decyzji. Wystarczyło mi tylko zajrzeć w głąb serca, a już wiedziałam, którego z tych mężczyzn bardziej nie chcę opuszczać, a to oznaczało, że jego właśnie bym wybrała, gdybym mogła pozostać przy życiu. Spróbowałam głębiej odetchnąć, kiedy wyobraziłam sobie, że stoi tuż przede mną, i zdobyłam się na uśmiech. Oczywiście odkrycie, którą z tych dwóch miłości bym wybrała, nie mogło mi teraz w niczym pomóc, ale ta miłość istniała. I w ostatnich sekundach życia myślałam tylko o tym mężczyźnie. Jakiś nagły dźwięk wyrwał mnie z odrętwienia. Przez głowę przemknęła mi obłąkana myśl, że to przyszedł właśnie po mnie duch Tetefa. Usłyszałam kolejny dźwięk. I jeszcze jeden. Brzęk. Drapanie. Szuranie. Ktoś chciał się dostać do środka. Chciałam zawołać, ale nie miałam siły Leżałam bezwładnie jak szmaciana lalka, a dźwięki stawały się coraz głośniejsze i wyraźniejsze. Nagle zobaczyłam, że do wewnątrz wpada cienki strumień światła. Usłyszałam głosy. Potem wielki trzask. Na podłogę posypał się grad kamieni. Jeszcze więcej światła... Ktoś był tuż przy mnie, klęczał i usiłował wziąć mnie w ramiona. - Lidio - powiedział cicho. - No, ruszmy się - powiedział Paul Jelks. - Trzeba ją stąd wydostać. Potrzebuje powietrza.
Potem poczułam, jak unoszą mnie czyjeś silne ramiona i znalazłam się w przyległym pomieszczeniu. Pachniało tam dymem, który powstał podczas wybuchu. Szybko znalazłam się na powietrzu. Światło kłuło mnie w oczy. Słońce. I powiew wiatru na twarzy. - Chwała Allachowi! Żyjesz! - Jak długo... - Byłaś tam trzy godziny, Lidio. - Trzy... Zmrużyłam oczy i przysłoniłam je dłonią. Ahmed położył mnie ostrożnie na ziemi i poczułam, że wracam do życia. Paul Jelks również znalazł się przy mnie. - Biedactwo. Strasznie dużo pani wycierpiała. Ale już dobrze. Zabierzemy teraz panią do obozu. Odsłoniłam oczy i dostrzegłam, że Ahmed uważnie mi się przygląda. - Co tam się stało? Drzwi... - spytałam. - To się stało, że pojawił się Rossiter. - Rossiter! - Szedł tu za nami, a jego ludzie trzymali Marka i doktora Amesa na muszce. Potem kazał im wywołać Paula na zewnątrz. Kiedy weszliśmy do grobowca, zatrzasnął za tobą drzwi, a mnie wbił lufę pod żebra. - Zabierzmy ją do obozu - powtórzył Jelks. - Przeżyła okropny szok. - Czuję się dobrze. W drodze do samochodu Ahmed obejmował mnie mocno, a potem pomógł mi wsiąść na tylne siedzenie. Kiedy jechaliśmy niemrawo pod górę, dostrzegłam trzech mężczyzn w mundurach, pilnujących wejścia do grobowca. - Kto to jest? - spytałam przerażona. - I w jaki sposób... Ahmed zaśmiał się cicho i spojrzał na mnie czule. - Uratował nas Karl Schweitzer. - Co takiego?
- Mylnie go oceniłaś, Lidio, a ja dopiero wczoraj wieczorem dowiedziałem się, kim on jest naprawdę. On wcale nie szukał Paula Jelksa, tylko Rossitera. - Nie rozumiem. - Karl Schweitzer pracuje dla muzeum w Berlinie Zachodnim i szuka Rossitera już od wielu miesięcy w związku z kradzieżą pewnych cennych dzieł sztuki. Myślał, że pracujesz dla Rossitera, bo podróżowałaś w towarzystwie Johna Treadwella, który był jego człowiekiem. - Co za historia! Mam nadzieję, że nie będę miała żadnych kłopotów. Przecież go zraniłam. Ahmed uśmiechnął się. - Schweitzer był równie zdziwiony jak ty, kiedy spotkaliście się u Khouriego. Rozmawiał właśnie ze sprzedawcą, żeby zdobyć jakiekolwiek informacje na temat Rossitera i jego obecnego miejsca pobytu, kiedy nagle pojawiłaś się ty. To go naprawdę zaskoczyło. No bo jeśli pracujesz dla Rossitera, a on tak właśnie myślał, to po co chodzisz po sklepach i próbujesz sprzedać szakala? Uważał, że to kompletnie nie ma sensu, ale i tak postanowił cię aresztować. - Ale zabił przecież Treadwella. - Nie, to nie on. Kiedy się z nim rozstał, John Treadwell jeszcze żył. - Minęłam się z Rossiterem o parę sekund. - A w Złotym Domu rzeczywiście cię śledził, ale to nie on cię uderzył. Zrobił to jeden z ludzi Rossitera. - Nie wierzę. - Zapewniam cię, że to prawda. Kiedy rozmawiałem z nim zeszłej nocy, pokazał mi... - Zeszłej nocy! Dlaczego nic mi nie powiedziałeś? - Nie pytałaś. Patrzyłam na niego ze zdumieniem, a potem nagle poczułam, że jestem zmęczona, i poszukałam oparcia na jego ramieniu. Samochód kołysał łagodnie i
powoli ogarniał mnie spokój. Oparłam głowę o ramię Ahmeda i przymknęłam na chwilę oczy. Kiedy ujął mnie dłonią pod brodę i zaczął całować, wydawało mi się to takie naturalne. Objęłam go za szyję i oddałam mu pocałunek, zapominając o innych siedzących w samochodzie ludziach. Przytulił mnie mocno, jakby nigdy nie zamierzał wypuścić mnie z objęć, a kiedy wtuliłam mu głowę w szyję, poczułam, że auto powoli się zatrzymuje. Przypomniałam sobie odkrycie, jakiego dokonałam parę sekund przedtem moim wybawieniem. I decyzję, jaka podjęłam. Podniosłam głowę i wyjrzałam przez okno. Poprzez chmurę osiadającego na ziemi pyłu zobaczyłam obozowisko Paula Jelksa i dojrzałam sylwetki kilku mężczyzn. Większość z nich nosiła mundury. Ahmed pomógł mi wysiąść z samochodu. Zeskoczyłam na piasek i usiłowałam zachować równowagę. Patrzyłam na mężczyzn stojących w odległości paru metrów ode mnie. Dwaj z nich odegrali główną rolę w koszmarze, jaki ostatnio przeżyłam. Pierwszym był Rossiter, który wyglądał tylko trochę inaczej niż amerykański turysta na Mousky, a tym drugim - Karl Schweitzer. Kiedy spojrzałam na jego obandażowane ramię i podtrzymujący je temblak, o mało nie wybuchnęłam histerycznym śmiechem. Podeszłam do nich; Ahmed szepnął coś do jednego z umundurowanych policjantów. Policjant skinął głową. Padały na nas długie popołudniowe cienie, zaschło nam w ustach, a nasze ubrania pokrywał pył. Zastanawiałam się, co się właściwie mówi w takich sytuacjach. Nie mogłam jednak dłużej o tym myśleć, ponieważ usłyszałam chrzęst opon na piasku i odwróciłam się. Tuż obok nas zatrzymał się landrower, a w środku siedziało czworo ludzi. Nagle zrozumiałam, kto to może być, i poczułam, że ogarnia mnie podniecenie. Zrobiłam krok w stronę samochodu i wstrzymałam oddech. Otworzyły się drzwi i z auta wysiedli dwaj mężczyźni w mundurach i młoda
kobieta w stroju khaki. Przebiegła wzrokiem twarze wszystkich zebranych, wypatrzyła mnie, wykrzyknęła: „Liddie!" i zaczęła biec w moim kierunku. Padłyśmy sobie w ramiona, bełkocząc coś bez ładu i składu, a w oczach kręciły nam się łzy. Potem Adela, wciąż trzymając mi ręce na ramionach, odsunęła mnie lekko, żeby mi się przyjrzeć, i zaczęła rozpływać się w uśmiechach. - Och Liddie, Liddie - powtarzała bez końca, kręcąc głową. - Kto by pomyślał? Ty tutaj, w samym środku pustyni? O Boże! Uśmiechnęłam się do niej i otarłam oczy. Szok, jakiego doznałam na jej widok po tylu latach rozłąki, mijał; zaczęłam bacznie przyglądać się siostrze. W pierwszej chwili nie zauważyłam, jak bardzo się zmieniła. Ale teraz, gdy stałyśmy tak blisko siebie, a zachodzące słońce rzucało ciemną poświatę na nasze twarze, stwierdziłam z niepokojem, że moja siostra zmieniła się bardzo od czasu, kiedy widziałam ją po raz ostatni. Miała zmarszczki wokół ust i podkrążone oczy. Jej policzki były wyraźnie zapadnięte, a włosy związała w byle jaki węzeł. Nie, to nie tylko te cztery lata tak ją zmieniły. Twarz Adeli zdradzała bowiem nie tylko wiek. Pojawił się na niej wyraz surowości, a w oczach i wokół ust pierwsze oznaki rodzącego się w niej okrucieństwa. Popatrzyłam na nią i uśmiech zamarł mi na twarzy; Adela odrzuciła głowę do tyłu i spojrzała na zebranych. Dostrzegłam, że wzrok jej pada na kogoś, kto stoi za mną i usłyszałam glos siostry: - Cześć, Arnold. Ahmed powiedział z kolei coś do policjanta, który siedział za kierownicą landrowera Adeli. Zamienili ze sobą parę zdań, a wtedy Ahmed odwrócił się do mnie i powiedział: - Zatrzymali twoją siostrę na lotnisku. Chciała opuścić Luksor. - Opuścić Luksor - powtórzyłam za nim jak echo. Adela uśmiechnęła się krzywo do Ahmeda.
- Parę dni temu zauważyłam, że pańscy agenci robią mi zdjęcia. Wiedziałam, że pan już depcze mi po piętach i szuka mnie policja. Wczoraj wieczorem pojechałam do Luksoru pod pretekstem spędzenia nocy w hotelu i kiedy tam byłam, rozejrzałam się trochę. Jak zobaczyłam tego grubasa wskazała głową Schweitzera - zrozumiałam, że na mnie już pora. - A dokąd się wybierałaś? - zapytałam, czując zupełny mętlik w głowie. -
Dokądkolwiek, droga siostrzyczko, jak najdalej od tego przeklętego
kraju. Byłam zupełnie oszołomiona. Czy to naprawdę była moja siostra, Adela? Jak mogła się tak zmienić? A co ważniejsze, jaka była tego przyczyna? - Proszę nam powiedzieć, dlaczego pani chciała wyjechać z Luksoru? zapytał Ahmed spokojnym, cichym głosem. Adela popatrzyła na niego, potem na mnie, następnie na Paula Jelksa i Schweitzera, a w końcu na Rossitera. Zerkała na nas szybko, niespokojnie, z wyrachowaniem. Wiatr sypał nam piasek w twarze i gwizdał tak, jak już od wieków nad pustynią. Miałam wrażenie, że w jego wyciu pobrzmiewa uczucie osamotnienia i pustki. Oczyma wyobraźni zobaczyłam orszak pogrzebowy niosący uroczyście trumnę faraona Tetefa na miejsce wiecznego spoczynku. Wizja przyblakła i spostrzegłam, jak moja siostra unosi ręce w geście rezygnacji. - A dlaczego nie? - zapytała nonszalancko. - Co właściwie mogę zyskać, jeżeli będę milczała? Chcecie wiedzieć dlaczego chciałam wyjechać z Luksoru? Dobrze, powiem wam. Nie spuszczając ze mnie wzroku powiedziała: - Uciekałam przed policją. -
Ale dlaczego? Przecież Jelks nie popełnił aż tak poważnego
przestępstwa! Adelo... Wykrzywiła usta w uśmiechu.
- Nie z powodu Jelksa. Och, Liddie, ja nie jestem taka głupia. Naprawdę nie rozumiesz? Jeszcze się nie domyśliłaś? Powoli pokręciłam głową. Adela odwróciła się, spojrzała na człowieka, którego zamierzała poślubić, i powiedziała: - Przechytrzyłam cię, Paul. Jelks patrzył na nią jak w transie. Wszyscy stali nieruchomo i milczeli. Adela mówiła dalej: - Chodziło mi wyłącznie o pieniądze. W Rzymie poznałam Arnolda Rossitera, który złożył mi ofertę, jakiej nie mogłam odrzucić. Przez pewien czas byliśmy wspólnikami. Choć wiedziałam, że mówi prawdę, trudno mi było w to wszystko uwierzyć. Zdołałam tylko wyszeptać: - W takim razie dlaczego do mnie zadzwoniłaś? - Bo źle układały mi się stosunki ze wspólnikiem. Rossiter zaczął postępować ze mną bardzo ostro i przestraszyłam się. Nie mogłam wrócić do Paula, bo przecież chciałam go wyrolować z tego grobowca. Potrzebowałam wsparcia. A ty byłaś moją ostatnią nadzieją, Liddie. Nie mogłam ci tego powiedzieć przez telefon, ale pomyślałam, że jeśli wyślę ci szakala, to może mi się uda ściągnąć cię do Rzymu i pomożesz mi się jakoś wyplątać z tej całej kabały. Niestety, przeliczyłam się. - Ale w Kairze... - Tak, wiem, że byłaś w Kairze. Kiedy zobaczyłam cię w restauracji w towarzystwie Treadwella, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. To, że byliście razem, mogło oznaczyć tylko tyle, że Rossiter cię kupił. I tak przepadły moje szansę na wyplątanie się z tych wszystkich kłopotów. Byłam zaszokowana, kiedy zobaczyłam Treadwella w Kairze. Nie sądziłam, że zdobędzie się na tyle odwagi, żeby pojawić się w Egipcie. Przecież wiedziała już o nim policja. Ale jednak
zdecydował
się
przyjechać.
A
w
towarzystwie
najbliższego
współpracownika Rossitera pojawiła się w Kairze moja siostra. Nie wiedziałam, co robić. Zaczepiłam go więc, kiedy był sam. Bałam się, że wygada wszystko Paulowi i szansę zbicia majątku na grobowcu przepadną na zawsze. - Zaczepiłaś go? - Nawet więcej, Liddie. John groził mi. Zachowywał się okropnie. Więc go zabiłam. - Ty... - Później wróciłam do Shepheard's, żeby cię znaleźć, ale już cię tam nie było. Przepadłaś i nikt nie wiedział, co się z tobą stało. Byłam zupełnie sama i absolutnie przerażona. Paul był moją jedyną szansą. Więc wróciłam do obozu i opowiedziałam mu bajeczkę o tym, jak to Rossiter mi grozi. - Adela uśmiechnęła się słodko do Paula Jelksa. - Przykro mi, kochanie. Cały czas cię wykorzystywałam. Zależało mi wyłącznie na pieniądzach. Paul Jelks wreszcie przemówił, ale jego głos dochodził do nas jakby z oddali. - Gdybyś za mnie wyszła, miałabyś pieniądze i wszystko, czego byś chciała. - No jasne! - wykrzyknęła gorzko. - I mieszkałabym z tobą na jakiejś przeklętej pustyni. Naprawdę myślisz, że cię kochałam? Nigdy nie znałam nikogo takiego i dobrze się przy tobie bawiłam. Już miałam wyjechać, kiedy powiedziałeś mi o grobowcu. - Adelo... - szepnęłam. - Tak, Paul. Mówiłeś o bogactwie i sławie, jaką ci ten grobowiec może zapewnić, więc powiedziałam ci, że cię kocham, bo chciałam z tego skorzystać. A potem powiedziałeś, że prace będą się ciągnąć przez całe lata, a pieniądze przyjdą o wiele później. Nie chciałam tego „później" nie w głowie mi było czekać „całe lata", więc kiedy zaproponowałeś, żebym wzięła szakala i spróbowała znaleźć kupca, przyszedł mi do głowy pewien plan. Rossiter
zaproponował mi połowę po sprzedaniu całej zawartości grobu. Przez parę dni wszystko szło dobrze, ale potem on zaczął mnie ponaglać. Adela minęła mnie tak obojętnie, jakby w ogóle mnie tam nie było, podeszła do Rossitera i plunęła mu w twarz. - Ty idioto! - wrzasnęła. - Kiedy nie chciałam ci powiedzieć, gdzie jest grobowiec, zacząłeś mi grozić. Właśnie wtedy się przestraszyłam i zatelefonowałam do siostry. Gdybyś nadal mnie uwodził i był taki miły, jak na początku, przywiozłabym cię tutaj we właściwym czasie. Nie telefonowałabym do Liddie, pozbyłabym się Jelksa i mielibyśmy cały grobowiec dla siebie. Oniemiałam ze zdziwienia, bo rzuciła się na niego z pięściami. - Wszystko spartoliłeś, kretynie... Policjanci znaleźli się przy niej natychmiast, odciągnęli ją od Rossitera i zakuli w kajdanki. - Zabiorą ją z powrotem do Kairu - powiedział mi Ahmed cicho. Potrząsnęłam tylko głową. Patrzyłam, jak policjanci prowadzą moją siostrę do samochodu. Stałam w milczeniu, kiedy wsiadała do środka; spojrzała na mnie, pomachała mi ręką i zniknęła wewnątrz auta. Nagły ryk silnika zakłócił pustynną ciszę. W dalszym ciągu stałam nieruchomo i patrzyłam, jak odjeżdżają powoli inne pojazdy, które zabierały Arnolda Rossitera, Paula Jelksa, Karla Schweitzera i resztę ekipy pod eskorta policyjną. Kiedy już wszystkie samochody odjechały, wzbijając za sobą tumany piasku, na pustyni pozostał tylko Ahmed i ja. Robiło się zimno, zapadał zmierzch. - Zabiorą ją do Kairu - powtórzył. - Będzie miała proces. Ale trudno mi powiedzieć... - Wiem - odparłam martwym głosem. - Będzie oskarżona o morderstwo, oszustwo i działanie na szkodę rządu egipskiego. Cóż mogę zrobić? Jest moją siostrą. Winna czy nie, zasługuje na to, żebym została przy niej.
Czułam, jak Ahmed mnie obejmuje. Czułam kojące ciepło jego ciała. Wiedziałam, że są inne, ważniejsze powody, dla których muszę zostać w Egipcie. Potem usłyszałam, jak szepcze cicho: - Jeśli taka jest wola Allacha...