HERMAN WOUK NADZIEJA Tom 2CZĘŚĆ TRZECIA Misjeamerykańskie 22 Listy Emily Po fiasku w Suezie Wielka Brytania i Francja przestały się liczyć w rozgrywka...
19 downloads
22 Views
1MB Size
HERMAN WOUK NADZIEJA Tom 2CZĘŚĆ TRZECIA
Misje amerykańskie 22
Listy Emily
Po fiasku w Suezie Wielka Brytania i Francja przestały się liczyć w rozgrywkach o Bliski Wschód, a Izrael został napiętnowany jako współuczestnik spisku w tym ostatnim, nieudanym tchnieniu imperializmu. Z drugiej strony, pułkownik Naser zdobył ogromny prestiż pogromcy olbrzymów. Bo czyż to nie on przejął Kanał Sueski, rzucił wyzwanie dwom wielkim kolonialnym mocarstwom, przetrwał nawałnicę i rzucił je na kolana? Na fali powodzenia Naser zrealizował ideę konfederacji Syrii i Egiptu, nazwanej Zjednoczoną Republiką Arabską, ogłaszając, iż jest to jego pierwszy krok ku utworzeniu i objęciu przywództwa silnego bloku wszystkich narodów arabskich. Siłą rzeczy amerykańscy politycy zaczęli się ubiegać o jego względy, ale Naser okazał ogromną zręczność,
uśmiechając się dyplomatycznie i akceptując hojność obu supermocarstw; od Amerykanów przyjmował pomoc ekonomiczną, od Rosjan — ogromne dostawy nowego uzbrojenia. Tymczasem Izrael ponownie stanął wobec dręczącego problemu dostaw wojskowych. We Francji panowało ogromne zamieszanie polityczne i prędzej czy później należało się liczyć z odcięciem od tego źródła. Osiągalne było jedynie uzbrojenie brytyjskie, ale jedynie w kontrolowanych ilościach, płatne gotówką wyłożoną na stół. W wypadku Stanów Zjednoczonych niektórzy stratedzy wojskowi upatrywali w izraelskiej 7 „klasyce sztuki militarnej" nowego czynnika w regionie, ewentualnej rekompensaty, w sytuacji gdyby Naser zupełnie przeszedł na stronę Sowietów. Jednak pomysł wykorzystania miliona Żydów jako przeciwwagi dla bohatera osiemdziesięciu milionów Arabów czynił mierne postępy. Ogólnie rzecz biorąc, Departament Stanu i Pentagon dążyły do odbudowy dawnej polityki brytyjskiej na Bliskim Wschodzie: mocnych więzów z Arabami i oziębłości wobec Izraela. Po dwóch latach takiego stanu rzeczy Zew Barak, który spodziewał się promocji na dowódcę brygady pancernej, napisał do Christiana Cunninghama, prosząc go o poufną ocenę ewentualnych zmian w polityce amerykańskiej dotyczącej czołgów dla Państwa Żydowskiego. Człowiek z CIA nie spieszył się z odpowiedzią. Kiedy Barak otworzył grubą kopertę, która w końcu nadeszła, z pliku wystukanych przez Cunninghama na maszynie stronic wypadły żółte poliniowane kartki, zabazgrane pismem Emily. Barak przeczytał jej list najpierw, kręcąc nad nim głową i uśmiechając się.
Szkoła Foxdale Middleburg, Wirginia 15 września 1958 Drogi Wilku Błyskawico! Cześć! Głos z przeszłości! Nie uważam się za cwaniarę, ale to cholernie pokrętne wsunąć swój miłosny liścik w list mojego ojca do Ciebie. Dał mi go do wysłania i nie zakleil zbyt dobrze. Otworzyłam go pod wpływem impulsu —oczywiście nie czytając — i pospiesznie bazgrzę te nie przemyślane i niewątpliwie bzdurne słowa. Po prostu nie mogę się temu oprzeć. Już ponad rok marzę o tym, żeby do Ciebie napisać. Kiedy pomyślę, że przegapiłam Twoją przelotną wizytę po wojnie, kiedy byłeś u nas z Jackiem Smithem, z zawodu zgrzytam zębami. Rzecz w tym, że nie wiem, czy Nachama umie czytać po angielsku, chociaż powiedzieć potrafi może z dziesięć słów. Gdybym była Twoją żoną, byłabym cholernie dociekliwa, co to za list z Ameryki zaadresowany kobiecą (jakby) ręką! Już dawno temu mogłam pomyśleć o posłużeniu się papierem listowym taty i napisaniu adresu na maszynie, ale jak powiadam, naprawdę nie umiem kręcić. Nigdy nie przyszło rai to na myśl. Więc jeśli Nachama otworzy Twoją pocztę (w co raczej wątpię) i zobaczy te bazgroły wsadzone pomiędzy elegancko wydrukowane kartki taty, będziesz miał kłopoty. Ale niezbyt duże, a ja mam straszne problemy z tym totalnym odcięciem od Ciebie. Więc korzystam z okazji. Jeśli sprawiam Ci kłopot, po prostu prześlij mi krótkie warknięcie, albo mnie zignoruj i tyle. Zaczekam. Zaczekam, aż znów tu przyjedziesz albo nasze drogi skrzyżują się w Twoim kraju, w Europie czy choćby nawet na Madagaskarze. To się stanie. Dobra, teraz, kiedy już popełniłam ten ponury uczynek, cóż Ci mogę powiedzieć? Po prostu machnę na nią ręką. W ciągu ostatnich kilku lat w
moim jałowym życiu było tylko jedno wydarzenie. Wilku, mon vieux — tylko jedno wydarzenie — Twój pocałunek w tym 8 obskurnym pokoju w hotelu „Król Dawid". Przedtem wiodłam nie uporządkowaną, przypadkową egzystencję i byłam lekko stuknięta na punkcie pewnego izraelskiego wojskowego, którego ujrzałam jako dwunastoletnia dziewczynka. Od tej pory byłam Twoim jotze dofen (czy tak jest mniej więcej prawidłowo?), przedwcześnie wydarta i pędząca dni z jednym wzruszającym i podtrzymującym życie wspomnieniem. Żadne z nas nie może nic na to poradzić. Jakże dobrze wiem o tym! Być może, jeśli już o tym myślę, zrobiłeś więcej, niż sądzisz, wskazując mi drogę wyjścia z tej ślepej uliczki, jeśli tylko bym tego chciała. Wiesz co? Major Jack Smith został moim kawalerem. Albo starającym się, wzdychadłem, czymkolwiek zechcesz, tylko nie chłopakiem. Nigdy nie miałam chłopaka, jeśli nie liczyć starego Hiroszimy, który, jeśli już o nim mówić, nadal pisze do mnie długie listy w idealnej francuszczyźnie, zawierające świetne wiersze (chociaż teraz żyje z innym poetą, Hindusem z Trynidadu, który jak rozumiem, jest jego chłopakiem. Takie czasy). Utrzymuję tę korespondencję, Andre był i jest znakomity, bardzo zabawny, kiedy jest w nastroju, a w sprawach literatury to absolutny mandaryn. I na swój sposób nadal mnie kocha. Miło jest być kochanym. Mam nadzieję, że zgadzasz się z tym prostym stwierdzeniem. Bardzo prawdopodobne, że nigdy nie poznałabym majora Smitha, gdybyś nie przywiódł go na mój próg, jak to się stało. Nigdy nie spotkałam jego starszego brata, który mieszka tu w pobliżu. Jack zatrzymał się u niego tylko na tydzień lub dwa, zanim przeprowadził się do Arlington. Ale dzięki Tobie
Jack zobaczył w hallu mój portret, namalowany przez Hester Laroche (przez długi czas przyjaźniłam się z nią niewinnie, lecz namiętnie); przypomniał mu jego dziewczynę, która od niego uciekła. Od tej pory adoruje mnie raczej sztywno i z opanowaniem. Sądzę, że ta dziewczyna, która uciekła, odebrała mu ochotę do romansów. Nie jest Hiroszimą, jeśli chodzi o nieudolność, ale naprawdę obawia się dziewcząt, co jest dziwne, ponieważ tato donosi, że w wojsku uważany jest za pioruna. Nie sposób, żebym zakochała się w Jacku, chociaż jest taki miły i męski. Na koncerty, do teatru, na tenisa, konie i tak dalej jest po prostu wspaniały, jest także dobrym tancerzem. Przedtem niewiele tańczyłam. Rzadko umawiam się na randki. Większość facetów jest beznadziejna. Jeśli chodzi o Ciebie i o mnie, przyznaję, że te sprawy zasadniczo nie mają sensu, ale na razie jakoś to sobie w miarę możliwości poukładałam. Najwyraźniej to wszystko jest jednostronne, poza pewnym moim niesamowitym i być może wydumanym przeczuciem, że nie zawsze tak będzie. Byłeś pierwszym Izraelczykiem, którego zobaczyłam i z którym rozmawiałam. Korespondujesz z tatą, więc jestem pewna, że do tej pory już go rozgryzłeś. To razem Jekyll i Hyde, upary, wspaniały pracownik wywiadu, absolutny realista, nieskończenie sceptyczny, podejrzliwy i cyniczny, z obsesją na punkcie Związku Sowieckiego. Jest także religijnym wizjonerem, przez co niektórzy mogą uważać go za szaleńca, tak fundamentalistyczne i millenaryjne są jego idee. Mój profesor religii porównawczej nazwałby je chiliastycznymi. Tato uważa, że żyjemy w dniach sądu ostatecznego i że powrót Żydów do Ziemi Świętej jest Znakiem, Nadzieją Całkiem mistycznie traktuje to, w jaki sposób Żydzi powstali z popiołów Auschwitzu i pomaszerowali z powrotem do Jerozolimy, jak
odrodzeni żołnierze Jozuego. Twierdzi, że w historii nic nie może się z tym równać, że nie ma w tym nic zwykłego, że to religijny zwrot w sprawach tego świata, wywołany nadejściem ery atomowej. Te poglądy oczywiście nie mieszczą się w jego ocenach wywiadowczych, ale taki ten człowiek jest. I to właśnie słyszałam od czasu, kiedy został utworzony Izrael. 9 I oto w słynną noc ognistych muszek zjawiłeś się tutaj. Był także major Pasternak, ale widziałam tylko Ciebie, z tym zgiętym ramieniem, otoczonego całą chwałą i wspaniałością wizji mojego ojca. Tak było, zanim się odezwałeś. A potem, kiedy rozmawiałeś z nim przy stole, i później, gdy siedzieliśmy na tarasie — do dziś mogę tę rozmowę zapisać słowo po słowie — połknęłam haczyk, a dokładniej mówiąc: zostałam sparaliżowana, przeszyta strzałą Kupidyna, mała, żałosna, chuda, pyskata dwunastolatka. Dobrze, więc teraz czego od Ciebie chcę? Tylko korespondencji. Okay? Wierzysz mi? Po skończeniu college'u Hester Laroche wróciła do Oregonu, wyszła za syna miejscowego bankiera i już ma dwoje dzieci, ale nadal piszemy do siebie przynajmniej raz w tygodniu, czasami częściej. Jestem jej sekretnym życiem, podczas gdy oficjalnie postępuje tak, jak tego od niej oczekują w jej rodzinnym mieście i ogólnie rzecz biorąc, jest z tym szczęśliwa. Niewiele wspominamy o Manierze, Laurze Riding czy Johnie Donnę (czytywałyśmy go sobie na głos, to były słodkie czasy!) albo o Plutarchu, którego razem odkryłyśmy jako nieskończenie głębokiego, mądrego i zabawnego. Opowiadamy sobie także o drobiazgach, o sukienkach — o gotowaniu i pogodzie, i o tym, co kwitnie w ogrodach. To miłe. List od Hester rozjaśnia mi dzień. Czy możemy tego spróbować, Wilku? Czy jest w tym coś szkodliwego?
Być może nie masz mi zbyt wiele do napisania, ale ja umieram z chęci, by pisać do Ciebie. Wygląda, że nic nie wyjdzie z Jackiem Smithem, ale wiem, że prędzej czy później zrobię to samo, co zrobiła Hester: znajdę jakiegoś faceta, który się nada. Na razie wcale się nie spieszę. Kocham dziewczęta w Foxdale i kocham moją tam pracę. To urocze miejsce. Jeśli mi odpowiesz i zaczniemy do siebie pisać, opowiem Ci o nim. Chcę tylko wiedzieć, że tam jesteś. Ja jestem tutaj. Całuję, Emily Cunningham To samo pospieszne, niemal pionowe pismo, nie przekreślone „t", opuszczone litery, jednak całkiem wyraźne, z zamaszystymi zakrętasami przy brzuszkach. Twierdzenie dziewczyny, że ten jeden pocałunek w hotelowym pokoju był cezurą w jej życiu, wydawało mu się afektowane, nieco śmieszne i trochę smutne. Teraz Emily była już odległa w jego wspomnieniach, chociaż nigdy jej całkiem nie zapomniał. Półtora roku intensywnej reorganizacji wojska i ćwiczeń poligonowych opartych na lekcjach z kampanii sueskiej, natłok rodzinnych spraw: przeprowadzka do większego mieszkania, choroby i nauka dzieci, poroniona ciąża Nachamy, kłopotliwe zaloty Michaela do areligijnej Leny, przygraniczne potyczki, wewnętrzne szwindle polityczne wypełniające dni Izraela — wszystkie te rzeczy od dawna przesłoniły dziwne nastroje i wydarzenia z zatartego we wspomnieniach czasu operacji KADESZ. 10 • Co jest śmieszne, abbd) — Noah wpadł do maleńkiego pokoiku na tyłach mieszkania, służącego Barakowi jako gabinet, i zastał ojca
wciąż jeszcze uśmiechniętego. • Och, nic. Zabawny list od przyjaciela z Ameryki. • No to masz jeszcze jeden powód do uśmiechu. Zostałem przyjęty do szkoły Reale. Ojciec zerwał się na równe nogi i przytulił chłopca, który urósł o stopę od czasu swej bar micwy i już pokazał mu się cień wąsika. Twarz Noaha również się zmieniła. Pod owalnymi, miękkimi rysami Nachamy zaczynał się zaznaczać kościec Berkowitzów — wydłużone szczęki i głębiej osadzone oczy. Brązowe oczy chłopca miały mądrzejszy wyraz, ale był w nich także ślad młodzieńczej nieśmiałości. Szkoła przygotowawcza w Hajfie była najlepsza w Izraelu i otwierała drogę do wojskowej elity. • Powiedzieli mi dzisiaj w szkole. Jesteś ze mnie dumny? — Noah wciąż jeszcze musiał podnosić głowę, by spojrzeć na ojca, ale Barak pomyślał, że za jakiś rok syn będzie mógł stanąć z nim oko w oko. Świeża chłopięca twarz promieniowała radością. • Nie mógłbym być dumniejszy. Kiedy Noah wyszedł, Barak usiadł przy biurku i dokładnie przeczytał odpowiedź Cunninghama na temat czołgów. Nie była zachęcająca. Cunningham pisał, że obecnie jedynym tematem polityki amerykańskiej było powstrzymanie działań Związku Radzieckiego, a Arabowie stanowili tu tak słabe ogniwo, że politycy musieli bardzo uważać, by nie urazić ich żadnym posunięciem. W tym miejscu Cunningham zacytował obszerną wypowiedź majora Johna Smitha, który obecnie zajmował się w wojsku planami działań wojennych. Człowiek z CIA pisał, że Smith nie jest ani pro-, ani antyżydowski. Nie żywi również żadnych sentymentów wobec Nasera, uważając go jedynie za charyzmatycznego parweniusza, korzys-
tającego z przebłysku politycznego powodzenia. Ale, pisał dalej Cunningham: Jack nazywa Izrael wywołującym nieco politycznej ropy małym cierniem w boku świata arabskiego, który trzeba będzie usunąć po kilku latach stanu zapalnego i bólu. Przeważająca w Pentagonie szkoła myślenia Jacka traktuje Izrael jako przemijający wypadek historyczny na Bliskim Wschodzie, spowodowany obrzydzeniem świata nazistowską maskarą i prożydow-skimi sympatiami prezydenta Trumana. Kiedy próbuję argumentować, że sami Żydzi są „historycznym wypadkiem", który trwał przez trzy tysiące lat, a nawet dłużej, i że nie można stosować wobec nich zwykłej logiki, traktuje to z pobłażaniem, uważając mnie za religijnego świra. Powinien pan lepiej poznać Smitha. To zdrowo myślący facet i ma przed sobą wojskową karierę. Izrael musi się liczyć z takimi oficerami i ich poglądami. To pragmatyczni patrioci, ulepieni z tej samej gliny, co George Marshall, naprawdę wielki człowiek, który uważał politykę Trumana w Izraelu za poważny błąd i do końca się jej sprzeciwiał. Prawdę mówiąc, sądzę, że pan albo ktoś do pana podobny powinien przyjechać tutaj na jakieś szkolenie wojskowe, coś, do czego was dopuszczą, nic tajnego, na przykład wojska pancerne lub artyleria. Zdobyliście tu zawodowy szacunek za wasze zwycięstwo na Synaju. Znalazłszy się tutaj, mógłby pan zacząć rozmiękczanie zamarzniętego na twardo gruntu pod mały, wstępny zakup zalegających u nas zapasów starych shermanów. Może to zabrać całe lata. Dce zasadniczo uważa Suez za niewybaczalny, chociaż w nieoficjalnych komentarzach niechętnie wypowiadał się na temat dobrowolnego wycofania się Izraela i technicznie znakomitej kampanii.
Barak pokazał odpowiedź Cunninghama Dajanowi, który zakończył swą służbę szefa sztabu i studiował sprawy bliskowschodnie na Uniwersytecie Hebrajskim. Jako generał czy jako cywil, Dajan pozostawał w wojsku najważniejszą postacią. • Dobry pomysł. Moglibyśmy wykorzystać te shermany. Zrób tak, jak on sugeruje. • To znaczy mam pójść do szkoły wojsk pancernych? • Oczywiście. Amerykanie przodują w tej dziedzinie. Dla ciebie będzie to awans zawodowy, a przy okazji może przełamiesz lód, załatwiając te czołgi. — Dajan obrzucił go oceniającym spojrzeniem na pół przymkniętego oka. — Jesteś facetem, który właśnie mógłby to zrobić. • Pan mi pochlebia. • Nie, wcale nie. Tak więc Barak złożył podanie o przyjęcie do szkoły wojsk pancernych w Fort Knox w Kentucky, na następny kurs zaczynający się w 1960 roku, czyli prawie za dwa lata. Na razie z zadowoleniem zajmował się dowodzeniem brygadą. W ciągu dwóch lat dużo może się zdarzyć. Na razie wymazał całą sprawę z pamięci. Jeśli zaś chodzi o „miłosny liścik" Emily, to Barak go podarł i również próbował o nim zapomnieć. Ale mógł sobie wyobrazić zawód dziewczyny (właściwie nie była już dziewczyną, pewnie miała już po dwudziestce), dzień po dniu i tydzień za tygodniem bezskutecznie oczekującej na odpowiedź. Ten list był przepojony jej cierpkim urokiem. Czytając go ponownie, niemal słyszał napięty, zadyszany głos, powracający czasami jak echo, pewny siebie, lecz żałosny: Chcę tylko wiedzieć, że tam jesteś. Ja jestem tutaj...
W końcu usiadł, żeby coś wysmażyć. Droga Emily! Otrzymałem Twój bardzo miły billet-doux. Kiedy przywiodłem Jacka Smitha na Twój próg, jak to ujęłaś, mieliśmy za sobą długą rozmowę podczas jazdy z West Point. To zdolny człowiek i nie potrafię sobie wyobrazić, że będzie „obawiał się dziewcząt" dłużej, niż uzna to za stosowne. Jest także całkiem przystojny. Założę się, że zdecydujesz, iż on się nada. Teraz dowodzę brygadą pancerną i postanowiłem osiągnąć w wojsku, ile się tylko da. Noah, mój syn, który Ci się podobał, został przyjęty do naszej najlepszej szkoły średniej. U nas wszystko dobrze. To ciekawe, że dwie amerykańskie dziewczyny z college'u razem odkryły Plutarcha. Ciągle go czytam, niemal każdego wieczora. Zdobyte w wojsku brytyjskim wydanie w miękkich okładkach prawie się już rozpada. Gdybym musiał wybrać trzy książki do zabrania na bezludną wyspę, nie miałbym problemu. Biblia po hebrajsku, Szekspir i Plutarch. Nie jestem zbyt dobrym korespondentem, ale cieszyłbym się, otrzymując od czasu od czasu wiadomości od Ciebie. Czemu nie? Możesz adresować swoje koperty. Nachama nie myszkuje w mojej korespondencji, i bez tego ma dosyć na głowie. Dwoje dzieci, nowe, większe mieszkanie, na które tak naprawdę nas nie stać przy wojskowej pensji i tak dalej. Nie uważam Twojego ojca za stukniętego, ale Tobie niewiele brakuje. Gdybym traktował Cię poważnie, nie odpowiedziałbym. Jesteś bardzo śliczna i bardzo miła, a facet, który Cię uszczęśliwi, już jest w drodze, jeśli przypadkiem nie jest nim major Smith. Szczerze oddany
List nie podobał się Barakowi, ale żeby uciszyć echo tamtego głosu wysłał go, i to podziałało. „Ta dziewczyna" zatarła się w jego myślach.
Po roku ich korespondencja nadal trwała, chociaż była tylko sporadyczna i składała się głównie z jej listów. 22 września, 1960 Najdroższy Zew! Tym razem mam Ci mnóstwo do powiedzenia (Hester próbowała się zabić i byłam u niej w Oregonie), lecz zanim do tego przejdę, piekielnie mi przykro, że musiałeś opuścić to wojskowe szkolenie. Liczyłam miesiące, a ostatnio tygodnie, ale postąpiłeś właściwie, nie mając wyboru. Oczywiście w takiej sytuacji nie możesz zostawić Nachamy. Przynajmniej ma szansę utrzymać to dziecko, chociaż leżenie miesiącami w łóżku to marna perspektywa. Proszę, proszę, przekaż jej moje najserdeczniejsze życzenia pełnego powrotu do zdrowia i wspaniałego bobasa. Przykro mi, tie interesuje mnie jednak poznanie tego oficera, który przyjeżdża zamiast Ciebie. To nie Ty. Finis. Ach, a teraz o Hester. Co za bagno! Nie wyobrażam sobie, że zachowałeś moje listy. Jeśli tak, to je podrzyj! Kiedy piszę, nigdy się nie zastanawiam, jak już wiesz, po prostu przelewam wszystko na papier. Jej mąż natrafił na pakiecik naszej korespondencji i był oburzony, zwłaszcza nie dokończonym przez nią bardzo ciepłym listem „Chciałabym czuć 13 wokół siebie twoje drogie ramiona" i tak dalej. Także śliczny wiersz. Zew, to nie ma żadnego znaczenia, takie tam dziewczyńskie sprawy, ale to nie uchodzi w Eugene, w Oregonie. Wybuchła straszna kłótnia i Hester próbowała powiesić się na żyrandolu, na którym nie powiesiłbyś nawet psa,
i ten żyrandol z wielkim hukiem spadł na nią. Nie mówię tu o wieszaniu owczarka collie, raczej pudla. Widziałam ten żyrandol, został umieszczony na swoim miejscu, naprawdę delikatny. No tak, potem Bruce, czyli ten mąż, zalewał się łzami i był pełen skruchy. Wszystko zostało zatuszowane i kupił jej mercedesa kabrioleta. Zostałam tam zaproszona, żeby pokazać, że on zrozumiał, przestał się boczyć i nas podejrzewać. To całkiem miły człowiek, ale bardzo nudny. Hester namalowała chyba z tysiąc obrazów, myślę, że po to, by nie zwariować. Leżą tam na strychu, w sięgającym do pasa stosie. Portrety jej dzieci, krajobrazy Oregonu — bajeczny stan ten Oregon — ale większość to przerażające abstrakcje, wskazujące na zaburzenia umysłowe. Hester nigdy nie była chuda, dziewczyny w szkole nazywały nas Laurel i Hardy, ale teraz naprawdę wygląda jak balon. Ale to nie dlatego spadł ten żyrandol. Chyba nie myślała poważnie, gdy taka ciężka zeskoczyła z krzesła, spodziewając się, że ten żyrandol ją załatwi. To cud, że nie zwalił się na nią cały sufit. Hester po prostu nie jest szczęśliwa. WIĘC, mój drogi, upierzony przyjacielu, jak mówiliśmy w dzieciństwie, skończ wreszcie z tymi bzdurami na temat mojego małżeństwa. O co Ci chodzi, czujesz się winny w kwestii tych głupich listów, moich czterech na jeden Twój? Do jasnej cholery, wyjdę za mąż, kiedy będę do tego gotowa, a to może nie nastąpić nigdy! A teraz całkiem mi dobrze. Więc przestań marudzić na tę ponurą nutę, to jedyna rzecz w Twoich ostrożnych, dobrotliwych listach, która naprawdę doprowadza mnie do szału. To wspaniale, że Twoja brygada pancerna zdobyła pochwałę Ministerstwa Obrony za świetne osiągnięcia, ale tak chyba dzieje się ze wszystkim, czego tylko tkniesz.
To, że wypadłeś z kursu dla pancemiaków, jest ostrzeżeniem dla Ciebie i dla mnie. Palec losu! Naszym przeznaczeniem jest prowadzenie korespondencji jak Shaw i Terry, i nic poza tym (waham się nawet powiedzieć jak Heloiza i Abelard), którą się drze w miarę jej nadchodzenia, tak że tylko dwoje może się nią cieszyć, a nie cały ten wścibski świat. Wiesz, Shaw spotkał Terry tylko raz, w tłumie za kulisami. Nigdzie nie wspomina się o tym, że ją pocałował, a więc mam jeden punkt przewagi nad Ellen Terry i mogę przy tym pozostać. Prawdą jest, iż absolutnie uwielbiam kochać Cię na odległość. Przyzwyczaiłam się do tego. A więc pozostań u siebie, ponieważ tak najwyraźniej chce dobry Bóg, i daj sobie spokój z tą gadaniną o małżeństwie, okay? A tak przy okazji, Jack Smith znowu pojawił się na scenie. Kiedy nasze drogi się rozeszły, zaczął asystować pięknemu dziecięciu z wojska i przez pół roku naprawdę zapowiadał się wianek z kwiecia pomarańczy. Jack był dla niej trochę za stary, ale przypuszczam, że to jej pochlebiało, i po prostu z przyjemnością go uwodziła, a potem rzuciła. Tak to bywa. Więc teraz już sparzył się dwa razy i jest wstrząśnięty, ale to nie ma wpływu na jego karierę. Przypuszczam, że odgrywam teraz rolę starej przyjaciółki, która przynajmniej go nie skrzywdzi. Naprawdę dobrze się bawimy. Czy obserwujecie tam nasze wybory? Kennedy to sam urok i czar, ale nie jestem pewna jego specyficznej powagi. Nixon to pchający się w górę facet o groźnym spojrzeniu, którego nikt nie lubi, po prostu chłopak Ike'a. Ale jest zdolny. Wiele lat temu, kandydując razem z Ikiem do wiceprezydentury, został zapędzony w kąt, kiedy odkryto, że posiada jakieś 14 nielegalne fundusze, i wyglądało na to, że jest skończony. Odbił się jednak
od dna dzięki wystąpieniu w telewizji, podczas którego opowiadał sentymentalne bzdury o swojej żonie i psie Checkersie; całkiem zgrabne posunięcie. Wszyscy tutejsi Żydzi, będący przeważnie liberałami, są przeciwko niemu, sądzę więc, że wy, Izraelczycy, również jesteście za Kennedym. Chociaż nie jestem pewna, jak traktujecie Żydów amerykańskich, naprawdę wyglądacie mi na całkiem inny gatunek kotów. Póki pamiętam, chociaż właściwie to nie moja sprawa, ale czy jest coś w całej tej dziennikarskiej gadaninie o izraelskim reaktorze atomowym? Tutaj robią z tego wielką, choć niejasną historię. Naser wygrażający, że zmobilizuje sześć milionów ludzi i pomaszeruje, żeby go zniszczyć, i różne takie. Czy mam się martwić? Na razie tyle. Nawet nie masz pojęcia, drogi, stary Zewie, ile uczucia, do którego tak niechętnie się przyznajesz, przebija przez tych twoich kilka ostrożnych linijek. Teraz już mi wierzysz. Wiesz, że nie jestem ani zwyczajna, ani głupia, i cenisz moje względy. Bo powinieneś. Miłość jest najrzadszym darem w tej melancholijnej egzystencji. Powinieneś posłuchać, jak mój ojciec czasami czyta na głos romantyczną poezję, sonety Szekspira, Browninga, Swinburne'a. Robi wrażenie sztywniaka, ale sądzę, że mamy tę samą naturę. On skanalizował ją w patriotyzmie i jest dosyć szczęśliwy z moją matką, ale pod tym wszystkim kłębi się niepokój. Tym niemniej podpisuję się z niezmienną, umiarkowanie czystą miłością. Moje marzenia należą do mnie. Spróbuję zabrać się za Anatomię melancholii, ponieważ namawiasz mnie do tego, ale ten tytuł zawsze mnie odpychał. Zresztą nie wierzę, aby istniała jakaś książka, którą można by porównać z Plutarchem. Ponieważ jednak wujek Zew tak twierdzi... Cala Twoja, Emily
31 grudnia 1960 Najdroższa Emily! No tak, załamałem się i nazywam Cię „najdroższą". Już dość tej ostrożności. Nachama urodziła dziewczynkę: duże, śliczne dziecko, ważące osiem i pół funta, i obie :zują się dobrze! A więc teraz mamy chłopaka i dwie dziewczynki i dla Nachamy to wystarczy. Ma za sobą marny okres, ale teraz jesteśmy szczęśliwi, chociaż oboje pragnęliśmy jeszcze jednego chłopca. W tym kraju dziewczyny walczą, lecz to chłopcom przekazujemy pochodnię. Mam nadzieję, że zanim to dziecko dorośnie, Arabowie stracą swe iluzje, że Idedykolwiek się stąd wyniesiemy albo że mogą nas stąd wypędzić. Ale zapowiada się długa walka i być może wkrótce nadejdzie kolej na Noaha, żeby przejął tę pochodnię. Jeśli tak się itanie, będzie ją mocno dzierżył. Piszę o jedenastej w nocy i za moim oknem w Jerozolimie pada śnieg. Nazywacie to Wigilią Nowego Roku. t)la nas tutaj nie jest to święto, nasz Nowy Rok był we wrześniu, dokładnie biorąc w dniu, kiedy napisałaś o Hester Laroche i żyrandolu. Tutaj ten dzień nazywa się „sylwester", to dzień jakiegoś pomniejszego świętego. Amerykańscy turyści upijają się, dmuchają w trąbki i rozrzucają kolorowe papierki. My zajmujemy się naszymi sprawami. 15 To naprawdę przerażająca historia o Twojej biednej, tłustej przyjaciółce i żyrandolu, o jej tysiącu obrazów i nudnym mężu, ale opisałaś to tak, że cały czas się śmiałem. Wiesz, to bardzo izraelskie, śmiać się z tych strasznych rzeczy, które tu się dzieją. W tej chwili jestem na tyle szczęśliwy i zadowolony, że mogę Ci powiedzieć, iż podzielam Twoje uczucie, być może
w niezupełnie taki sam i nie taki pokrętaczny (czy to jest dobrze po angielsku?) sposób, jaki jest Twoim znakiem firmowym, a już z pewnością nie tak, jak kocham Nachamę, która jest moim życiem. Nie mogłem przeczuć, że się zjawisz, ale cenię Twoje listy i uczucia. Nie jestem Bernardem Shaw. Boże broń, żebym miał być Abelardem. Emily, z wiadomych powodów nie mam Ci zbyt wiele do powiedzenia i jeśli wyczuwasz pomiędzy linijkami sympatię, to niech tak już będzie. Tymi paroma słowami na razie się żegnam, szczęśliwy ojciec i Twój daleki przyjaciel, Zew PS. W kwestii reaktora — to jest francuski projekt siłowni i jeszcze lata upłyną, zanim zostanie zrealizowany. Dziennikarskie bzdury. Z.B. (Kartka z gratulacjami z okazji narodzin dziewczynki, wydrukowanymi po hebrajsku i angielsku, z takim dopiskiem na czystej stronie w środku.) 10 stycznia 1961 Zew, moja miłości! Żeby dostać tę kartkę, pojechałam do żydowskiej księgarni w Waszyngtonie. Raczę, pisząc te słowa, ponieważ Ty i Nachama macie nowe dziecko, ponieważ cieszę się Waszym szczęściem i ponieważ na swój sposób mnie kochasz. W McLean jest czarna, lodowata północ i wbrew naturze noc skrzy się od ognistych muszek. Twoja Emily 23
Turecki sen
• Kfotzel — Kiedy kierujący skokami sierżant uderzył go w ramię, gambijski pułkownik wykonał rozkaz i pozostali skoczkowie z grupy przesunęli się do przodu, gdzie przez otwarty luk wraz ze strumieniem powietrza wpadał huk silników i widać było rozpalone słońce. • Kfotzel — Wyskoczył człowiek, którego Don Kichot szczególnie lubił i podziwiał: generał brygady z Wybrzeża Kości Słoniowej, spokojny, poważny, czarny jak węgiel, skrupulatnie wykonujący ćwiczenia fizyczne, w wolnym czasie wiecznie czytający książki na temat politologii, ponieważ przygotowywał się do dyplomu magisterskiego w Akademii Johnsa Hopkinsa. • Kfotzel — Kolej na ciągle żartującego pułkownika z Kamerunu, który przywiózł ze sobą do Izraela egzotycznie odzianą ładną żonę i grał dziwne melodie na instrumencie podobnym do wydłużonego fletu piccolo. — Żegnaj, okrutny świecie! —krzyknął z francuskim akcentem i wyskoczył ze śmiechem.
• Kfotzel • Nie.
• Kfotzel • Wykluczone!
• Kfotzel 17
—Nie skoczę! MÓJ SPADOCHRON SIĘ ROZLUŹNIŁ! — Wrzask bardzo wysokiego, grubego oficera, trzymającego się kurczowo boków luku. — NIE SKACZĘ! Za ćwiczącym ustawił się sierżant i przyłożył mu ciężki but do siedzenia:
• KFOTZEl • Nie! Słuchaj, jeśli mnie kopniesz, rozpętasz wojnę z Ugandą! • Odepnij go, Uri. — Don Kichot spodziewał się kłopotów z tym gościem, fanfaronem, który podczas symulowanych skoków wyczyniał szczeniackie wygłupy, żeby pokazać, jaki jest odważny. Niski, kościsty sierżant rzucił Kichotowi nieprzyjemne spojrzenie, ponieważ nie cierpiał zwalniania tchórzliwych skoczków. Ale odczepił Ugandyjczyka i odepchnął go od luku.
• Kfotze!... Kfotzef... Kfotze! Trzej ostatni afrykańscy oficerowie skakali jeden za drugim, po tym jak Idi Amin stchórzył, dumni ze swej odwagi. Wycelowawszy gruby, drżący paluch w sierżanta, który już zamykał luk, Idi Amin przekrzykiwał ryk silników: —Majorze, chcę, żeby ten facet zgłosił się do raportu za niesubordynację, pogróżki wobec wojskowej osobistości z zaprzyjaźnionego państwa, i za to, że przyłożył mi but do tyłka! Proszę zobaczyć mój spadochron. Rozluźnił się! Przygotowując się do tego niemile widzianego zadania, Kichot osobiście sprawdził każdy spadochron, nie chcąc mieć na swoim sumieniu śmierci jakiejś afrykańskiej szyszki, i wiedział, że spadochron tkwił na tych potężnych, tłustych plecach, jakby był do nich przyklejony. Pomacał spadochron. —Tak, właściwie spada. Sierżant nie zauważył. Przepraszam. Idi Amin w uśmiechu wyszczerzył zęby do Jossiego; sierżant wydał z
siebie taki dźwięk, jakby zbierało mu się na wymioty. Tego samego popołudnia Kichot stawił się w biurze pani minister spraw zagranicznych. • Niech pan siada, majorze Nitzan. — Nitzan, słowo oznaczające kwiat lub kwitnienie, było teraz nazwiskiem Jossiego po zawarciu przez niego małżeństwa, zhebraizowanym „Blumenthal". • To rozmowa w cztery oczy. Z wystarczających względów omijam wojskową procedurę. • Tak jest, pani minister. • A więc co się dzieje z tym oficerem z Ugandy? Uganda jest dla nas ważna, a ten człowiek gra tam pierwsze skrzypce. 18 Jossi opisał całe wydarzenie. Golda Meir ze znużeniem kiwała głową, spoglądając nieprzytomnym, zamglonym wzrokiem. • Tak. Jutro znów go weźcie i zróbcie tak, żeby tym razem skoczył. Zrozumiano? To by było wszystko. — Wzięła leżący na biurku papier. • Pani minister — powiedział Jossi — ten człowiek nie skoczy. A jeśli to zrobi, zginie. Golda odłożyła dokument i spojrzała na niego, zmarszczywszy brwi. Jej zaczerwienione oczy były teraz czujne. — Może grać pierwsze skrzypce, ale nie nadaje się do skakania na spadochronie. Golda wydęła wargi. —
A ja słyszałam, że jest mistrzem bokserskim. Mówi pan, że to tchórz?
—To największy tchórz, jakiego kiedykolwiek widziałem. Przymknąwszy na poły powieki, przyglądała mu się przez unoszący się dym. • Majorze Jossi Nitzan, słyszałam na pański temat dobre opinie. Mówią o panu Don Kichot. Wiem o pańskim tzijun l'szwach. Nieprzypadkowo otrzymał pan to zadanie. Jutro znowu zgłosi się pan do mnie o tej porze. Pański raport będzie zawierał jedno słowo: „skoczył". • Tak jest, pani minister. • Jeśli zginie, będzie źle dla Izraela. A dla pana niezupełnie tzijun l'szwach. • Rozumiem. • Jedno słowo: „skoczył". • Ken, ha'm'fakadet. — Kichot zaryzykował tę formalną wojskową odpowiedź i zasalutował, ponieważ tylko na taką ironię mógł sobie pozwolić wobec imponującej osobowości Goldy. Nie uśmiechnęła się i z papierosem w dłoni oddała mu honory. W skąpo umeblowanym pokoju kędzierzawy berbeć niezdarnie usiłował gonić Jossiego Nitzana dookoła stołu, zrobionego z wspartej na dwóch pniakach deski. • Hau, hau! Ani kelew, abba hatul\ (Jestem pies, tata kot!) • Miauu! Boję się, boję się! —Kichot odwrócił się, sycząc, parskając i wyginając grzbiet w kabłąk. Jego synek wrzasnął z radości: — 19
Ładny kot! Telaz tata słoń!
Kichot przyłożył do nosa ramię na podobieństwo trąby i zatrąbił, kiwając nią z boku na bok. —
Telaz lew, lew! — krzyknął chłopczyk.
Opadłszy na czworaki, ojciec wydał z siebie przerażający ryk. Dziecko cofnęło się i zmarszczyło buzię. • Bzidki tata, boję taty. • Nie! Arie Nitzan nigdy się nie boi. Czy Arie to nie znaczy to samo, co ań (lew)?
• Ken, abba. • To lew boi się lwa? Duże, szare oczy dziecka rozpogodziły się. • Nie! • No to zobaczymy. — Jossi znowu zaryczał, błyskając oczami i szczerząc zęby. Chłopiec zadrżał, ale nie cofnął się, potem opadł na ręce i kolana i cienkim głosikiem ryknął ojcu prosto w twarz. Ryczeli tak nos w nos, kiedy nagle trzasnęły drzwi. • Jossi, jesteś tu? Mamy duży kłopot. Aj! Co to ma być? • Lwica! — wrzasnął Jossi. — Przyniosła żarcie! Obaj odwrócili się, żeby ryczeć na matkę Ariego, która odstawiwszy na bok zakupy i wysoko zadarłszy spódnicę, odsłaniając nogi w jedwabnych pończochach, również opadła na podłogę. Cała trójka ryczała na siebie i warczała, aż chłopczyk, straciwszy dech ze śmiechu, przewrócił się na plecy. • Jaki kłopot? — Jossi pomógł jej wstać. • Jak myślisz, kto dzisiaj przyszedł do sklepu?
Jael odeszła z wojska i z dużym powodzeniem kierowała sklepem z sukniami ślubnymi, mieszczącym się przy ulicy Dizengoffa. • Nie wiem. Golda? • Ha! Golda panną młodą? Chyba niemożliwe. Wskazówka! Twoja stara przyjaciółka. • Szajna — od razu powiedział Jossi. Kiwnięcie głowy i kwaśny uśmieszek. • Nie kto inny, tylko Szajna Matisdorf. • A więc w końcu wychodzi za mąż. • Proszę, nie bądź taki załamany. • Nonsens. Bardzo się cieszę. Kim jest jej chłopak? 20 • To nie był jej chłopak i nie wychodzi za mąż. Była ze swoim szefem, profesorem Berkowitzem i... • Z kulawym bratem Zewa? • Tak, przyprowadził swoją przyszłą, Lenę jakąś tam. To ona jest panną młodą i ponieważ nie mogła nic znaleźć w Hajfie, więc przyjechali do Awiwu. Kłopot w tym, że zrobiłam coś idiotycznego. Zaprosiłam całą trójkę, żeby tu przyszli. • Tutaj? 1 Szajna się zgodziła? • Tak. Wszyscy troje przyjęli zaproszenie. Kichot popatrzył na stół z deski i trzy składane krzesła, stanowiące całe umeblowanie tego pokoju. • Cóż, żaden problem. Doniosę jeszcze kilka krzeseł. Oni to zrozumieją. Ty
jesteś bardzo zajęta, a ja tak często przebywam na poligonie... • Niczego nie zrozumieją, musimy szybko się umeblować, rach-ciach. To wstyd. Wprowadziliśmy się wiele miesięcy temu. — Jael rozejrzała się wokoło. — Chodzi o to, że Szajna ma przyjaciółkę, której dziecko jest w przedszkolu razem z Ariem. Powiedziała mi, że słyszała, iż Arie jest najinteligentniejszy i najładniejszy z wszystkich dzieci. Nie mogła już być milsza, całkiem szczera, więc niewiele myśląc, powiedziałam: „To przyjdź i zobacz go". Wtedy profesor Berkowitz poprosił, czy może go również zobaczyć, i oczywiście przyprowadzi tę Lenę. • Kiedy mają przyjść? • W piątek. • Gdzie jest twój brat? • Benny? A co to ma do rzeczy? • Muszę z nim porozmawiać. To pilne. W bazie lotniczej go nie ma. • Prawda, są urodziny jego najmłodszego. Musi być w moszawie. Spróbuj go tam poszukać. — Wzięła Ariego i zaniosła do jego pokoju, który w przeciwieństwie do reszty mieszkania był wspaniale urządzony, a nawet zagracony łóżkiem, krzesłami, stołem, zabawkami i koniem na biegunach. Wszystko tu było nowe i w najlepszym gatunku. • Rozbieraj się. Czas na kąpiel. • Nie. Jeść. • Kąpanie. — Twarda matczyna decyzja. Arie zaczął rozpinać kombinezon. Potem, kiedy już jedli przy stole i Arie, smarując sobie buzię, opychał się tłuczonymi ziemniakami, Jael spytała: — Jak poszło z tymi Afrykanami?
21 • W porządku. • Czy to już skończone? • Niezupełnie. • Skontaktowałeś się z Bennym? • Tak, spotkam się z nim po kolacji. • Dziś wieczorem? W Nahalal? Kichot przytaknął z poważną miną. • A więc zostaniesz tam na noc? • Prawdopodobnie. Zobaczę. —Spróbuj wrócić. — Głos Jael przeszedł w kocie mruczenie. — Będzie mi ciebie brak... Spojrzał na nią z ukosa i lekko się uśmiechnął. • Czemu ta noc różni się od wszystkich innych nocy? • Czy to ma być skarga? Napięte rysy Jossiego złagodniały. W jego spojrzeniu pojawiła się ironiczna sympatia i ciche rozbawienie. —Jesce — zażądał Arie. Jael otarła usmarowaną buzię dziecka i napełniła mu talerzyk. • Spróbuję wrócić — powiedział Don Kichot. • Tak, spróbuj. — Dłonią nakryła jego dłoń. —Nie wiem, ale dzisiaj naszły mnie wspomnienia o Paryżu... Wieża Eiffla, Wenus z Milo, „Georges Cinq", to wszystko... rzeczy, o których nigdy nie powinno się zapominać, ale się zapomina, gdy jest się zajętym. —Cóż, zobaczyłaś Szajnę.
Rzuciła mu niespokojne spojrzenie. —Wygląda bardzo dobrze. Może tylko jest szczuplejsza. O mnie nie można tego powiedzieć, prawda? — Żałosne klepnięcie po okrytym fartuchem biodrze. • Lubię pulchne i z nadwagą. Uderzyła go mocno pięścią w ramię. • Świnia. Don Kichot wstał, podniósł ją z krzesła i objął. Lgnące do niego ciało Jael rzeczywiście było znacznie pulchniejsze niż za paryskich czasów i jej figura przypominała nieco Wenus. —Dobrze, wrócę. — Naprawdę? Wspaniale! Ale nie rób tego ze względu na mnie. Cztery godziny w drodze... 22 -— Rzecz w tym — powiedział Kichot — że mam późną randkę z francuską dziwką. Jael zachichotała. • Obok mojego sklepu jest wypożyczalnia mebli. Spróbuję. Stracone pieniądze, ale prosty sposób. • Przynajmniej wypożycz łóżko. Dla zachowania pozorów. Nie będą wiedzieli, że lubię sypiać na materacu na cementowej podłodze. • Narzekania, narzekania! Wracaj szybko. Pozdrowienia dla Benny'ego i Irit, i wszystkiego najlepszego z okazji urodzin dla Danny'ego. Dla Don Kichota długa jazda do Nahalal nie była zbyt przyjemna. Za dużo czasu na rozmyślania. Szajna ma przyjść do ich mieszkania! A to ci dopiero! Od czasu tej okropnej nocy, kiedy ze sobą zerwali, którą
próbował wymazać z pamięci, rzadko widywał ją tylko z daleka na spotkaniach towarzyskich w Jerozolimie, a raz niespodziewanie wpadli na siebie w korytarzu przed salą wykładową. Była z jakimś człowiekiem w jarmułce. Minęli się, rzuciwszy obojętne „cześć". Żal i poczucie winy nie leżały w charakterze Jossiego Nitzana. Dla niego życie przypominało taktyczny poligon i może właśnie dzięki temu był dobrym żołnierzem. Ocenić sytuację, podjąć decyzję, działać! Po zakończeniu jednej akcji przejść do następnej. Katastrofalna wpadka z Jael stworzyła nową sytuację, wymagającą oceny, decyzji i działania. Powiedzieć jej, żeby sama wypiła to piwo, którego nawarzyła, i zostać z Szajną? Z dwóch powodów było to niemożliwe. Po pierwsze, pomijając wszystkie szaleństwa przy ulicy Karla Nettera, Jossi był w głębi duszy dobrym żydowskim chłopcem; posiadanie dziecka było czymś cudownym, a temu dziecku — jego pierworodnemu — będzie potrzebny ojciec, jego matce zaś — mąż. Po drugie, choćby nie wiem jak tego pragnął, nie mógł pozostać przy Szajnie i musiałby jej o wszystkim powiedzieć. Szajna była porządną żydowską dziewczyną, religijną do szpiku kości, więc z pewnością podejmie szybką i nieodwołalną decyzję, że Jossi musi ożenić się z Jael i wyrzuci go za drzwi. I właśnie tak to się stało. Kichot miał już całą sprawę za sobą, ale jeszcze długo prześladował go obraz dziewczyny. Kiedy powiedział jej o Jael, wyglądała, jakby w nią uderzył grom. Spoglądała na niego szeroko otwartymi, pełnymi łez oczyma, jakby widziała, że podczas tej rozmowy Jossi wykrwawia się na śmierć. Najbardziej zaś pragnął zapomnieć o swoim 23 ostatnim grubiańskim błędzie, kiedy zaczął tłumaczyć Szajnie, że związek z
Jael na pewno nie potrwa długo, że ożeni się z nią, bo tak trzeba, ale może któregoś dnia... — Natychmiast przestań] —przerwała mu ostro, szlochając. —Jossi, jesteś po prostu wyrośniętym, głupim dzieciakiem. Nie ma już o czym mówić. Skończyło się. Nieomal mnie zabiłeś. Skończyło się, na zawsze i ostatecznie, wbij to sobie do głowy! Już nigdy, nigdy, nigdy nie wolno nam się spotkać! — Z tymi słowami wybiegła w ciemność, pozostawiając go stojącego przy górującym nad Starym Miastem młynie Jemin Mosze. Było to romantyczne, malownicze miejsce, gdzie pierwszy raz się całowali, gdzie nowożeńcy przychodzili robić zdjęcia i gdzie prosiła, aby się z nią spotkał, by omówić weselne plany, kiedy jej rodzice wyrazili zgodę. W kilka minut po wyjściu Jael z mieszkania zadzwonił do Szajny i głupio zgodził się, żeby tu przyjść i spotkać się z nią. Taktyczny instynkt; należało zrobić to, co należało, i mieć wszystko za sobą. Kfotze, Kichot! Minęło wiele czasu. Sporo zapomniał. Arie był jego radością, kariera wojskowa dobrze się rozwijała. Jael okazała się wspaniałą kobietą i w pewien sposób nawet ją lubił, chociaż nie kochał jej ani nie mógł pokochać. Ponieważ oboje byli młodzi, zdrowi i atrakcyjni i dzielili ze sobą życie, częścią tego wszystkiego był również seks, ale Jossi uważał, żeby już nie mieć z nią więcej dzieci. A teraz Szajna mimo wszystko wracała, choćby po to tylko, żeby zobaczyć Ariego. Zaskakująca czkawka z przeszłości, deprymująca i dziwnie podniecająca: jak to będzie? Czego ona naprawdę może chcieć? „Nigdy, nigdy, nigdy'' — to były jej ostatnie słowa, wiele lat temu. Tuż przed północą wjechał do moszawu. Brata Jael, lotnika, zastał w
płaszczu kąpielowym, czytającego małą Biblię, którą za darmo rozdawano w wojsku i która pokrywała się kurzem na wielu izraelskich półkach. —
Uczysz się religii, Benny?
Luria odłożył książkę z wesołym mruknięciem: — Cześć. Mosze Dajan powiada, że w tym kraju musimy żyć zgodnie z Tanachem (Biblią). Oczywiście ten typ ma na myśli historię, a nie religię. I wiesz, że ma rację? Przynajmniej z tej książki można się dowiedzieć, dlaczego tu jesteśmy. — Jesteśmy tutaj, ponieważ gdzie indziej prześladowano nas i mor dowano. 24 —
To bynajmniej nie jedyny powód. Co mogę dla ciebie zrobić, Kichot?
Kiedy wrócił z Nahalal, Jael spała na podłodze jak zabita. Obudził ją, osuwając się na zimny cement i wpełzając pod kołdrę. • O, wróciłeś — ziewnęła. — Uuuh, już jest jasno. • Piąta. • Co słychać u Benny'ego? • W porządku. Dostałem kawałek tortu Danny'ego. • Cudownie. Musisz być skonany. Przyciągnął ją do siebie. Zaspana, stawiała słaby opór. • Słuchaj, odpocznij trochę. Zawsze jeszcze możemy to zrobić. • Nie. To trzeba zrobić natychmiast. Te słowa wywołały stłumiony śmiech, ale późna randka nie wypaliła, ponieważ zbudzony powrotem ojca Arie wtoczył się do pokoju w różowej piżamie, podśpiewując wyuczoną w przedszkolu pieśń:
• Pan Świata, który panował, nim cokolwiek stworzone zostało... • Oj, zabierz stąd tego pana świata —jęknął Kichot — i obudź mnie ta dwie godziny. Twój brat przylatuje, żeby się ze mną spotkać. Słońce stało wysoko i paliło, kiedy lotnik zabrał go wojskowym Samochodem do bazy komandosów. • Benny, czy to naprawdę zadziała? — spytał Jossi. — Zaczynam Się bać. • To najlepszy pomysł, jaki mi przyszedł do głowy. Powinien się Sprawdzić. Benny był już pułkownikiem. Znacznie niższy od Kichota, był jednak o wiele przystojniejszy: opalona wyrazista twarz jak z westernu, potężna umięśniona szyja, wyprostowane plecy, riawet za kierownicą samochodu. Krótko ostrzyżone włosy i czujne oczy stwarzały pozory surowości, ale Benny potrafił się przyjaźnie uśmiechać, a nawet emanować ojcowskim ciepłem. Miał troje dzieci, dowodził szwadronem myśliwców, był wzorowym żołnierzem i ojcem; to znaczy trzymał w ukryciu swoją młodą kochankę Z Tel Awiwu, gdzie wykonywała godną szacunku pracę recepcjonistki hotelowej, a flirty z kilkoma przyjaciółkami utrzymywał na poziomie dyskretnego minimum. W tym wypadku czytanie Biblii najwyraźniej nie Stanowiło przeszkody dla tej części jego życia, podobnie jak było to z Mosze Dajanem. Jego umiłowana żona Irit zachowywała się tak, jakby o tym wszystkim nic nie wiedziała, albo tylko udawała, że nie wie. 25 • Benny, a może on zaczepi o ogon i się zabije? • Jeśli zapamięta, aby policzyć do trzech, to nie. Potem musi pamiętać
o pociągnięciu za linkę. A przy okazji, czy on umie liczyć do trzech? • Tak, sam sprawdzałem. • Znakomicie. Więc jesteś pewien. Jeśli znów zesztywnieje, zrobimy inaczej. Wszystko zostało przygotowane. • Bardzo ci jestem wdzięczny, Benny. • Nie ma sprawy. Idi Amin pojawił się w bazie z półgodzinnym opóźnieniem. Przywiozła go tam limuzyna Ministerstwa Spraw Zagranicznych, jedna z nielicznych w całym Izraelu. Był wystrojony w biały mundur wyjściowy z mnóstwem orderów i wstążeczek, ze złotymi epoletami i złotą lamówką. — To mój szczęśliwy dzień — zwrócił się do Kichota. — Dziś to zrobimy. Jossi przedstawił go Benny'emu Lurii. Kiedy się witali, Idi Amin spojrzał z wysoka na lotnika i się uśmiechnął. — —
Pułkownik Luria jest moim szwagrem — powiedział Kichot. Poprowadzi samolot i będziemy tylko we trójkę.
Był to czteroosobowy samolot ćwiczebny z dużym bocznym lukiem. Przebrany do skoku, ze spadochronem własnoręcznie umocowanym i zaciśniętym przez Jossiego, Ugandyjczyk wsiadł do samolotu pierwszy i zajął miejsce obok dużego worka z piaskiem. • A na co to? — zapytał z lekkim niepokojem. • Balast — odpowiedział pułkownik Luria. • Aha, balast. Tak. Balast jest bardzo ważny. Samolot szybko wzbił się do góry i wyrównał na wysokości skoku, nad zielonymi polami uprawnymi, których granicę tworzyło skrzące się w słońcu Morze Śródziemne.
• Teraz nastąpi skok — powiedział Kichot. — Gotowy? • Tutaj? Wyląduję w wodzie — zaprotestował Amin, wytrzeszczając oczy tak, że widać było niemal całe białka. • Od morza wieje wiatr z prędkością dziesięciu węzłów — powiedział pułkownik Luria. — Zniesie pana w głąb lądu. • Proszę bardzo — Kichot wskazał na luk. — Skok, policzyć do trzech, szarpnąć linkę i — dotknął srebrnego spadochronu na swojej piersi —
jest pan jednym z nas.
26 Idi Amin popatrzył w dół na ziemię, na morze, na pułkownika Lurię, na majora Nitzana i powoli wymownie pokręcił głową. — Mam wyraźny rozkaz pani minister spraw zagranicznych — oświad czył Jossi — żeby złożyć jej raport o pańskim skoku, i zrobię to. Więc proszę się zdecydować. Na lazurowym niebie rozkwitł biały spadochron, samolot zatoczył koło, ostro schodząc do lądowania. Wkrótce Don Kichot ruszył gazikiem na opuszczone pole ziemniaczane, na którym leżał rozpłaszczony spadochron jak śnieżna kropla marszcząca się na lekkim wietrze. — Zabierzmy pański spadochron — powiedział Kichot do Idi Amina, zatrzymując samochód — żeby mógł go pan zwrócić. Ugandyjczyk wysiadł z chytrym uśmieszkiem i bez skrępowania zebrał w swe długie ramiona tobół jedwabiu i linek. Kichot mu pomógł. • A co z tym? — spytał Amin, kiedy Jossi odczepiał linki od worka z piaskiem. • Spełnił swoje zadanie — odpowiedział Jossi.
Rzuciwszy spadochron na tylne siedzenie, Jossi ruszył żwirową drogą na zachód i zatrzymał się na porośniętej trawą skarpie. Sześć czy siedem Stóp niżej była plaża. Przejrzyste fale cicho zalewały piach. Idi Amin Spojrzał na niego, niczego nie rozumiejąc. • I co teraz ma być? • Muszę zameldować pani minister tylko jednym słowem: „skoczył". I właśnie to mam zamiar zrobić. Więc proszę skakać, potem pan to zwróci i— kciukiem wskazał na tylne siedzenie. — I ma pan swój srebrny spadochron. Na ciemnym, szerokim, księżycowym obliczu Idi Amina pojawił się uroczy uśmiech zadowolenia, który w niesamowity sposób przypominał Kichotowi Ariego. • Ha, ha! Rozumiem! Pani minister chce, żeby pan powiedział „skoczył". A więc oszukamy ją! Skoczę, a pan powie jej prawdę: „skoczył"... • Właśnie o to chodzi. • Jest pan spryciarzem, majorze. No to już. — Amin raz czy dwa ugiął kolana na skraju skarpy, skoczył, opadł na piach i przewrócił się na bok. • Au, cholera, to bolało! — wrzasnął. — Chyba skręciłem sobie kostkę. • Tym lepiej. Wracając będzie pan kulał. Bardzo realistyczne! I proszę nie otrzepywać tego piasku. 27 Kiedy Idi Amin wrócił do limuzyny, Don Kichot pojechał prosto do Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Sekretarka Goldy Meir wprowadziła go do biura, gdzie pani minister rozmawiała z kilkoma sztabowcami w
koszulach z krótkimi rękawami. • Nu? — powitała Kichota bez ceremonii. • Skoczył... Skinęła ponuro głową. • Słyszałam, że stłukł sobie kostkę i kuleje. • Lekarz już to zabandażował. Nic poważnego. • Asita hajił (Dobra robota). —Ken, ha'm'fakedet. — Ostry ton głosu sprawił, że sztabowcy odwrócili głowy. Don Kichot odwrócił się na pięcie i wyszedł. Nie salutując.
Po dwudniowych ćwiczeniach brygady w skokach nocnych na Negewie Kichot, wróciwszy późnym wieczorem do domu, zastał Jael siedzącą z ponurą miną na zniszczonej żółtej sofie. Mieszkanie było w pełni umeblowane: komplet jadalny, sypialnia, dywany, krzesła i fotele, stolik do kawy, lampy na bocznych stolikach, nawet obrazy na ścianach: wyjący do księżyca wilk i rabin tulący do piersi Torę. W sumie to zbiorowisko używanych sprzętów i przedmiotów sprawiało kiepskie, ponure wrażenie. • No tak — powitała go Jael — przynajmniej teraz nie wygląda tu tak, jakbyś nie miał żony. • Powiedziałaś, że kiedy mają przyjść? • Jutro na herbatę, potem wracają do Hajfy. • Mamy jakieś wino? • Co się stało? Jadłeś kolację? • Tylko szklaneczkę wina. Opowiadając o ćwiczeniach, wypił dwie szklaneczki „Adom Atik", które trzymali w domu do szabatowych modłów. Chciał, żeby Arie przyzwyczaił
się do tego rytuału, i butelka zazwyczaj starczała mniej więcej na miesiąc, ale Don Kichot był rozgoryczony jak rzadko. Będąc zastępcą dowódcy brygady, pokłócił się z nim na temat planowania nocnych ćwiczeń. —Powiedziałem Doronowi: słuchaj prawdopodobnie nigdy więcej nie będziemy skakać w warunkach bojowych, to przestarzała taktyka. I na 28 pewno nigdy nocą, więc po co to robić? Wiesz, co mi odpowiedział? Że ćwiczenia się odbędą. — Kichot jednym haustem dopił wino. — Mieliśmy dużo okaleczeń. Trening spadochronowy jest w porządku. Komandosi są elitą wśród piechoty i wierzę w to, ale są jakieś granice. • Mogłabym kupić kwiaty — Jael rozglądała się wokoło — i parę książek. Z kwiatami i książkami będzie tu całkiem inaczej. • Co słychać u Ariego? — otoczył ją ramieniem. • Chce psa. Kupiłam mu nowe ubranko. Tak mu w nim ślicznie! —
Jael, oni wiedzą, że mam żonę.
Spojrzała mu prosto w oczy. —Coś ci powiem. Sam Pasternak zawsze mówił, że powinieneś pójść do wojsk pancernych. Uważa, że czeka cię wspaniała przyszłość i właściwą służbą dla ciebie są czołgi. To czołgi decydują podczas wojny. Czołgi <|; lotnictwo. W jakiś sposób go to jeszcze drażniło, kiedy mówiła o Pasternaku. • Byłem u pancerniaków. Jestem spadochroniarzem. Uwielbiam Swoją brygadę i nie myślę o przyszłości. • A ja tak. I ty powinieneś. • Pojutrze Afrykańczycy mają uroczyste zakończenie kursu. Mógłbym
pójść na chorobowe... Kwiaty i książki to sympatyczny pomysł. Następnego dnia przyjechała do domu wcześniej taksówką, żeby się przygotować na przyjęcie gości. Przed blokiem w Ramat Awiwie żołnierze wyładowywali meble z wojskowej ciężarówki i jak mrówki krążyli pomiędzy samochodem i ich parterowym mieszkaniem. —
Co to, do wszystkich diabłów...! —krzyknęła, wpadając do środka.
W salonie zastała Don Kichota i jego starego kumpla z czasów ulicy Karla Nettera, brodatego Turka Szmuela, wskazujących żołnierzom, gdzie mają ustawiać meble. • Prawie skończyliśmy — powiedział Kichot. — Przy okazji, przyszły też książki i kwiaty. Ustawimy je na samym końcu. • Prawda, że ładnie wygląda? — rzekł Szmuel do Jael. • Ładnie! — wykrztusiła. Ojciec Szmuela był zamożnym kupcem handlującym meblami i kiedy jego syn ożenił się z hożą panną, kapral z wojsk lotniczych z Argentyny urządził im wspaniały apartament. Teraz to bogactwo otaczało Jael ze wszystkich stron: cudowny, miękki turecki dywan, wzorzyste draperie i jedwabne poduchy zasłaniające podniszczone meble, na ścianach bogate 29 brokaty i gobeliny zamiast wilka i rabina, i gdziekolwiek spojrzeć, mnóstwo cennych bibelotów. • Kichot, na twoje życie, coś ty zrobił? • Jael, kochanie, przecież chcesz, żeby Szajna Matisdorf padła trupem z zazdrości. No więc masz, prawda? • Zwariowałeś! Nie chcę tu takich rzeczy!
• Nie podoba ci się? — spytał nieco niespokojnie Szmuel. — Możemy to wszystko wynieść. • Wiesz, to jest wspaniałe, ale, no, takie... takie tureckie. — Kiedy zrobił markotną minę, dodała szybko: — Nie o to chodzi, że nie lubię tureckiego stylu. Uwielbiam go. • Jutro wszystko wróci na swoje miejsce — oświadczył Don Kichot. —
Tylko niech Szajna Matisdorf padnie trupem.
— —
Przestań to powtarzać. Przecież wiesz, że nie jestem taka wybuchnęła śmiechem Jael. — Słuchaj, Szmuel, mogę się szybko
przyzwyczaić do tych rzeczy, są przepiękne. Dzięki! • Nie ma sprawy — Szmuel wyszczerzył zęby w zarośniętej twarzy. • Przyprowadzę Ariego z przedszkola — powiedział Kichot. • Dobrze, ty wariacie. A gdzie są kwiaty? I książki? Chcesz wystąpić w tym wygniecionym mundurze? Mały Arie przyjął turecki wystrój domu jako coś normalnego, ponieważ niemal wszystko w jego życiu było nowością. Kiedy przybył profesor Berkowitz z Leną, zademonstrował świadome wyczucie sytuacji, siedząc cicho na niskim stołeczku w swoim nowym ubranku, żując ciastko i bystro obserwując gości. Widząc, że koncentruje się na laskach profesora, Kichot skrzywił się, ale syn podniósł na niego oczy, dostrzegł ostrzegawczo zmarszczone brwi i leciutki ruch głowy i przestał zwracać na nie uwagę. • Szajna zaraz przyjdzie — powiedział Michael. — Macie urocze mieszkanie. • Eleganckie — dodała Lena, pulchna, zbliżająca się do trzydziestki dama z okrągłą twarzą, szerokim chłopskim nosem i mądrym
pogodnym spojrzeniem. • Trochę jakby tureckie, prawda? • Jakby — powiedział Kichot. — Miałem wuja w Ankarze. Umarł i zostawił mi te rzeczy. Handlował figami. Całkiem zamożny. 30 • Naprawdę podoba mi się moja ślubna suknia — Lena zwróciła się do Jael. — W Hajfie nie można dostać czegoś takiego. • Cieszę się. Prowadzili taką niezręczną konwersację, kiedy zabrzęczał dzwonek u drzwi. Don Kichot poszedł otworzyć. Przed nim stała Szajna w tym samym starym przeciwdeszczowym płaszczu i wyglądała tak samo jak przy młynie, miała nawet takie same wielkie, zbolałe oczy. Zobaczywszy ją w drzwiach swego domu, Jossi poczuł się, jakby uderzył go samochód, tak gwałtowny i bolesny był to cios. Ich spojrzenia spotkały się i w jej oczach wciąż jeszcze tkwiło to wszystko, owa głęboka, śmiertelnie zraniona miłość, cała męka ich ostatniego rozstania. W ciągu trzech lat prawie nic się między nimi nie zmieniło! To był prawdziwy szok. Nie dla niej, można to było wyczytać z jej twarzy, i nie dla niego, ponieważ tak bardzo wstrząśnięty był tą prawdą. Szajna była blada i opanowana. • Witaj, Jossi. — Podała mu rękę i weszła do środka. — Więc to jest Arie. Cześć, Jael. On jest podobny do ciebie, Jossi, prawda? • Tak mówią. Podeszła do Ariego i pochyliła się. —Mam na imię Szajna. Po raz pierwszy dziecko odezwało się:
• Nauczycielka Szajna. • To prawda — powiedziała Jael. — Jego przedszkolanka też nazywa się Szajna. —Arie, słyszeliśmy o tobie tyle dobrego — powiedziała Lena. Umiesz śpiewać i tańczyć, prawda? Może zaśpiewasz dla nas? Arie gwałtownie pokręcił głową. —Ostatnio był taki cichy, kiedy mu wycinano migdałki — rzekł Kichot. — Pod narkozą. —Wypijmy herbatę i przez chwilę przestańmy się nim zajmować zaproponowała Jael. — Wtedy się rozkręci. Po zwykłych w Izraelu politycznych pogaduszkach Michael Berkowitz zdradził przy herbacie, że dostał powołanie do wojska w stopniu kapitana. — Jestem sprawny tylko w sześćdziesięciu procentach, ale wojsko potrzebuje mojej fizyki, a nie mojej fizys — uśmiechnął się z tego akademickiego żartu i poprawił szydełkowaną jarmułkę. —Ten sprzedany nam przez Amerykanów reaktor jądrowy jest tylko małym urządzeniem laboratoryjnym. I te wszystkie amerykańskie kontrole i inspektorzy... 31 Francuzi mówią poważnie o prawdziwym reaktorze, który zbudowalibyśmy i uruchomili sami. • Wywyższony i pochwalony niech będzie Żywy Bóg — wstając ze stołeczka, zaintonował cienkim głosikiem Arie. • Ach, już się zaczyna — mruknęła Jael. — Brak uwagi jest tym, co go ożywia. • On istnieje, ale Jego istnienie jest poza czasem... — Melodia do tych poważnych słów była radośnie synkopowana i Arie popisywał się
żywymi podskokami i obrotami. • A cóż to dziecko śpiewa? — spytała Lena. • Z pewnością znasz to — odpowiedziała Szajna. — To Jigdal, poranny hymn śpiewany w synagodze. • Nigdy w życiu nie byłam w synagodze.
• On jest Jeden i nie ma jedności jak Jego Jedność... Kiedy dziecko tak pląsało, oczekując na aplauz, Lena upierała się. • Ale czy on ma chociaż jakieś pojęcie, co te słowa znaczą? Czy chodzi do jakiegoś superreligijnego przedszkola? • W ogóle nie jest religijne. Po prostu przedszkole w sąsiedztwie —
powiedział Kichot.
• On jest tajemnicą, a Jego Jedność nie ma końca... • Ale masz pamięć, Arie! — Szajna klaskała w rytm pieśni i dziecko tańczyło przed nią z błyszczącymi oczami. • Michael, mój drogi — Lena z troską zmarszczyła brwi — czy nasze dzieci będą musiały uczyć się takich rzeczy? • Powinny, kochanie, chyba że wyślemy je do jakiegoś marksistowskiego kibucu. — Wzruszył ramionami i uśmiechnął się do pozostałych. —
I wy mówicie o waszym małżeństwie „niedobrane"!
—Ja dotrzymam naszej umowy — powiedziała Lena — ale na pewno dopilnuję, żeby uczyły się też jakichś nonnalnych przedszkolnych piosenek. Szajna chwyciła chłopczyka i pocałowała go, a on wziął jej twarz w rączki i ucałował w czoło. • To naprawdę radość — powiedział profesor Berkowitz, spoglądając na Lenę i na swój zegarek. — Halewai af unz (Obyśmy byli tak samo błogosławieni).
• Amen — zakończyła Lena. — Powinniśmy już iść. Szajna puściła chłopca. Kiedy się żegnali, wyszedł z sypialni w hełmie i z mieczem. 32 — Sajna, Juda Machabeus — powiedział i zaczął przed nią chanukowy pojedynek. Znowu wzięła go na ręce i pocałowawszy oddała Jael, kręcąc głową i uśmiechając się. —
To skarb — szepnęła.
Jael przytuliła do siebie Ariego i z dezaprobatą wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć: „Gdybyś tylko wiedziała, ile z nim kłopotów". Kichot wyszedł razem z nimi. Michael pokuśtykał do małego, skorodowanego samochodu i Lena pomogła mu wsiąść. Szajna została z tyłu, idąc obok Jossiego. • Szajna — rzekł Don Kichot z niezwykłą dla siebie delikatnością. — To była wielka niespodzianka. I bardzo miła. • Cóż, Jossi, minęło już wiele czasu, prawda? Słyszałam o Ariem i chciałam go zobaczyć. • Bardzo się cieszę, że przyszłaś. • Ja też. To cudowne dziecko. A Jael wygląda jak z obrazu Renoira. • Szajna, czy jesteś szczęśliwa? Zatrzymała się. Spojrzał na nią i jak zawsze wstrząsnęła nim głębia jej spojrzenia. • Ze mną w porządku. A teraz ty jesteś ojcem. Dla mnie to ciągle jest dziwne.
• Sądziłaś, że nigdy nie dorosnę? • A dorosłeś? • Hej, jestem przecież majorem! • Wiem. Major Nitzan. Podoba mi się to „Nitzan". — Podała mu rękę — Kocham Ariego. Chciał ją przytrzymać i jeszcze porozmawiać, ale cofnęła dłoń i wsiadła do samochodu. • Do widzenia, majorze. • Szajna nie padła trupem — stwierdziła Jael, kiedy wrócił do mieszkania. — Nie sądzę nawet, że zauważyła te meble. • Ale Lena tak. Ta Lena jest w porządku — oświadczył Jossi. — To szczera kobieta. Jael zaczęła zbierać zastawę do herbaty. —- Mogę ci tylko powiedzieć, że to twardy orzech do zgryzienia. Arie, nadal w hełmie, pożerał ciastko z kremem. Jael wyrwała mu je, rozgniatając. Arie skrzywił się, zły i obrażony. 33 • Kolacja. Zepsujesz sobie apetyt. Jossi wziął go za rączkę. • Chodź, Judo Machabeuszu, koniec przyjęcia. Wykąpię cię. Grała orkiestra wojskowa, a batalion spadochroniarzy w czerwonych beretach i galowych mundurach odbywał paradę pod palącym słońcem; potem stanął na baczność do ceremonii przyznania afrykańskim oficerom srebrnych oznak spadochronowych. Major Nitzan szedł za ramatchalem (szefem sztabu), generałem Tzurem, który przesuwał się wzdłuż szeregu,
po kolei przypinając oznaki i składając gratulacje. Kiedy Kichot mijał Idi Amina, ten puścił do niego duże oko. Zew Barak przyglądał się ceremonii. Potem, kiedy ramatchal rozmawiał z Afrykanami, a batalion hałaśliwie rozchodził się na boki, przywołał gestem Jossiego, który już opuszczał plac apelowy. • Don Kichot? Ma niszma! Wczoraj rozmawiałem przez telefon z moim bratem, Michaelem. Powiada, że macie z Jael cudowne dziecko. • Zew, kiedy będę mógł z tobą pogadać? • A czemu nie właśnie teraz? Czekam tylko na ramatchala. Pod koniec roku planujemy manewry wojsk zmechanizowanych i lotnictwa. —Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać, o pancerniakach... Jael siedziała do późna, zastanawiając się, gdzie też może być jej mąż. Zazwyczaj dzwonił, kiedy musiał zmienić plany, ale minęła pora kolacji i upieczony przez nią kurczak był nadal w piecu, zupełnie zimny. Kiedy Jossiego nie było w domu, jadła biały ser i słone herbatniki. Mieszkanie znów było marne, zniknął z niego turecki sen. Odwiedziny Szajny nadeszły i minęły jak letnia burza, krótka i hałaśliwa, nie powodująca jednak żadnych strat. Choć może było inaczej. Tamtej nocy Jossi siedział i czytał, aż zasnęła, a potem, nie budząc jej, wśliznął się z drugiego końca wynajętego małżeńskiego łoża. Drzwi otworzyły się i wszedł uśmiechnięty Jossi. • Przepraszam. Interesy. Jestem głodny. • Jest smażony kurczak. Odgrzeję go. Jadł z apetytem, pochłaniając połowę kurczaka i prawie cały bochenek chleba, a przy tym rozprawiając o polityce. Postawiła przed nim duży dzbanek herbaty, którą wypił po dobrym posiłku.
—A teraz powiem ci coś nowego — nalał sobie pierwszą filiżankę. — Wiesz, że Zew Barak jest oficerem operacyjnym w Korpusie Wojsk Zmechanizowanych. 34 • Tak? • Spotkałem go dzisiaj na tej... tej ceremonii — wykrztusił z siebie to słowo. — Okazuje się, że potrzebuje zastępcy. Pogadaliśmy trochę. Powiedziałem, że może byłbym zainteresowany w przejściu do pancemiaków. I tak po prostu zaproponował mi to stanowisko. • Przyjąłeś? • Nie mogłem tak od razu. To poważna decyzja. Znam się na czołgach, ale i tak muszę odbyć szkolenie. Może także specjalny kurs dowodzenia. • Przyjmij tę propozycję, Jossi. • To stanowisko sztabowe. Wolałbym poligon. • Mówię ci, weź to — powiedziała zdecydowanym, niemal rozkazującym tonem. — Wiem, o czym mówię. I ty też. • Chyba masz rację. Obeszła stół, aby go objąć i pocałować. Tej nocy kochali się w małżeńskim łożu. Po chwili milczenia odezwał się w ciemnościach: • Wiesz co? Mimo wszystko łóżko jest lepsze od podłogi. • Wielki skok naprzód, jak powiedziałby Przewodniczący Mao — powiedziała Jael, zadowolona ze swej przebiegłości i nieco uspokojona po zamieszaniu wywołanym wizytą Szajny. • Ale w wąskim łóżku jest też coś podniecającego. Chodzi o ryzyko. Jedno trzyma się drugiego nie tylko z miłości, lecz także po to, żeby
nie spaść na podłogę. Długa cisza. Jael oświadczyła chłodno i spokojnie: • Szajna Matisdorf nigdy nie wyjdzie za mąż. • Zwariowałaś. • Zobaczysz. Nie za twego życia. • Szajna już dawno mnie przebolała. I tak nie byłem dla niej dostatecznie religijny. • Ha! — Nachyliła się nad nim, ocierając się piersiami o jego pierś i zasłaniając mu twarz uperfumowanymi włosami. — Mam ciebie i mam Ariego, i przetrzymam Szajnę. Chcesz spędzić noc w tym łóżku? Proszę bardzo, ale to ryzykowne. • No to spróbujmy. Położyła się, zawahała, a potem pozwoliła sobie na stwierdzenie: • Szajna powinna była pojechać do Paryża. • Już dosyć o Szajnie, dobrze? — Don Kichot ostrożnie przewrócił się na bok. —
24
Misje amerykańskie
Właściwie tylko drobiazg zdecydował o tym, że Zew Barak postanowił wycofać się z wyjazdu z Pasternakiem do Waszyngtonu, jeżeli to tylko będzie możliwe.
O pierwszej w nocy siedział przy małym biurku w swojej norze. Późny księżyc świecił słabo w ciemnym oknie, a on próbował skończyć list do Emily Cunningham, zanim przyjedzie Sam, aby go zabrać na ćwiczenia wojsk zmechanizowanych na Negewie. Na biurku stało oparte o lampę ostatnie zdjęcie, jakie przysłała mu Emily, z napisem na odwrocie: Nowa wicedyrektorka szkoły Foxdale z ukochanym przyjacielem, Zewem. Zew był dużym kasztanowatym koniem. W workowatym brązowym stroju do konnej jazdy i okularach, szczupła i prawie nijaka, Emily Cunningham zdecydowanie nie miała w sobie nic z gwiazdy filmowej. Druga strona listu Zewa brzmiała następująco: ...Najdroższa Emily! Zawsze się na mnie wściekasz, kiedy wracam do tematu małżeństwa, ale przysięgam, że martwię się o Ciebie. Co to za marny fotograf! Po prostu stara panna wicedyrektorka jak żywa! W głębi ducha spalasz się i niszczysz. Nie tylko mogłabyś uszczęśliwić mężczyznę mocą twojej miłości, ale po raz pierwszy poznałabyś, czym może byd szczęście. Największą radością życia są dzieci, ale największą jego słodyczą jest namiętna miłość, a ponieważ twoje wychowanie, a może wybredność — sam nie jestem pewien co — nie pozwala ci na przelotne związki, musisz wytrzymać moją gadaninę. 36 Przypomnij sobie, jak Szekspir w sonetach namawia swego tajemniczego przystojnego przyjaciela, aby się ożenił i miał dzieci. Wiele z tych wersów odnosi się również do Ciebie, a „ptak czasu macha skrzydłami". Przedwczoraj, chociaż nie umiem Ci tego wytłumaczyć, ponownie przeczytałem Rubajaty — wiesz, to zabrało mi tylko dziesięć minut — a
kiedy skończyłem, kapały mi z oczu łzy. I ciągle myślałem o Tobie... To wszystko napisał wczorajszej nocy. Obok siedziała Nachama, czytając pod tą samą stojącą lampą nową hebrajską powieść. Wiedziała o tej korespondencji. Pokazywał jej przez wszystkie te lata nadchodzące zdjęcia niezwykłej dziewczyny, która kiedyś ją odwiedziła. Nachama najwyraźniej już dawno zaakceptowała opowieść Zewa o córce człowieka z CIA, która zadurzyła się w nim jak pensjonarka, co przekształciło się w interesującą listowną przyjaźń. Stwierdziła dobrotliwie, że nie widzi w tym nic złego. I naprawdę tak było, oprócz faktu, iż ostatnio Barak zaczynał się zakochiwać w tym belfrowatym stworzeniu piszącym do niego. Ciągle próbował zrozumieć ten dziwaczny rozwój wydarzeń, którego już nie mógł wyśmiewać ani usunąć z pamięci. A teraz musiał skończyć ten list. Myślałem o Tobie pewnie dlatego, że w ubiegłym roku napisałaś, iż ojciec czytał Ci Rubajaty na głos i powiedział, że to jest rymowana wersja Księgi Eklezjasty. To podobieństwo także i mnie przyszyło na myśl, ale nigdy nie czytałem ani nie słyszałem, by ktoś o tym wspominał. Twój ojciec... • Co chcesz na śniadanie? — Wzdrygnął się, kiedy obok stanęła Nachama w wełnianym szlafroku. • O, nie śpisz? Nie sądziłem, że cię zbudzę. • To chyba przez twoją lampę. Nie szkodzi. — Przyjrzała się stojącej fotografii. — Twoja przyjaciółka naprawdę wygląda coraz gorzej. He ona ma teraz lat? • Dwadzieścia trzy, dwadzieścia cztery. —Powinna wyjść za mąż. Wskazał na list.
• Właśnie o tym jej ciągle piszę. Chyba ma jakiś kompleks na punkcie swego wspaniałego ojca. Prawdopodobnie żaden z jej rówieśników nie może się z nim równać. Czy mógłbym dostać coś gorącego do jedzenia i herbatę? Do Sde Boker jest daleko. • Sde Boker? Nie jedziesz na manewry pancerniaków? • Chce je obserwować Ben Gurion. • Dobrze, płatki owsiane, herbata i grzanka. 37 Kiedy wyszła, chwycił fotografię i razem z zapisanymi kartkami wrzucił ją do szuflady, czując się podle, chociaż nie można było przypisać tego żadnemu słowu, intonacji czy zachowaniu jego żony. Jeśli istniał jakikolwiek problem, to tylko w jego umyśle. Co się dzieje? Wkładając mundur, doszedł do wniosku, że nie było tu żadnej wielkiej tajemnicy. Pomięcłzy wojskiem i rodziną, w granicach małego Izraela, żył jak w kaftanie bezpieczeństwa. Emily była ucieczką, snem na jawie, ale również żywąkobietą za szerokim oceanem, i to był właśnie powód, dla którego wahał się pojechać do Waszyngtonu. Emily Cunningharn czasami nazywała siebie jego korespondencyjną przyjaciółką i takie wyznaczyła sobie miejsce. Ten zaoceaniczny romans na papierze był wzruszająco miły i Barak chciał, żeby taki pozostał. Dawno temu miał pozamałżeńską przygodę i czuł się wtedy obrzydliwie. Kiedy spotka się z Samem, poprosi go o zwolnienie z tej misji. I tak ma już dosyć na głowie. Kilka godzin później, po przylocie do Beer Szeby, Barak i Pasternak siedzieli w wojskowym gaziku, pędzącym o chłodnym poranku do kibucu Sde Boker. Całkiem rozbudzony, z karuzelą myśli, Barak sądził, że Pasternak drzemie, kiedy Sam odezwał się nagle:
• Zew, dlaczego nie chcesz jechać ze mną do Waszyngtonu? • Czy odmówiłem? • Nie zgodziłeś się. — Pasternak popatrzył na czerwieniejące o świcie góry i machnął ręką w kierunku wąskiego asfaltowego pasma, przecinającego przed nimi pustynię Negew. • Pamiętasz, kiedy to była tylko żwirówka i potrzebowaliśmy eskorty dżipa z karabinem maszynowym? Przynajmniej tyle osiągnęliśmy dzięki KADESZ. Negew jest bezpieczny. • Wiele osiągnęliśmy dzięki KADESZ. • Czyżby? — Pasternak ziewnął. — Wczoraj wieczorem jadłem kolację z Dajanem. Nadal uważa, że nie musieliśmy opuszczać Szarm asz-Szejch. W każdym razie nie bez układu pokojowego. • Teraz to łatwo powiedzieć. Spóźniony refleks. • Może. Dajan sądzi, że Rosjanie bluffowali, a Eisenhower i Dulles nie przepchnęliby sankcji i blokady. Kongres by ich powstrzymał. Stary Człowiek zaczął trząść portkami. • Mosze nie ponosił za nic odpowiedzialności. A Stary Człowiek tak. • Dlaczego Ben Gurion chce obserwować te manewry czołgów? Czy to nie są rutynowe ćwiczenia? 38 • I tak jest w Sde Boker, poza tym lubi odwiedzać żołnierzy. A skoro już o tym wspomniałeś, Sam: jeśli możesz, proszę, weź ze sobą kogoś innego do Waszyngtonu. • Aha. Już zaczynasz. Dlaczego? Świetnie sobie radzisz z Amerykanami i o czołgach wiesz więcej niż ja.
• Po prostu zwolnij mnie z tego. — Cicho i zdecydowanie powtórzył Barak. Pasternak obojętnie wzruszył ramionami, ale pomyślał, że Barak dziwnie się zachowuje. Zew był teraz zastępcą dowódcy korpusu wojsk pancernych i nie kończące się spekulacje już zrobiły z niego dowódcę Frontu Północnego lub Centralnego, co stanowiłoby zasadniczy krok na drodze do kariery. Piramida promocji wznosiła się bardzo stromo w kierunku pułkownika i jak na razie Zew trzymał się dobrze. Niechętne plotki przypisywały awans Baraka faworyzowaniu go przez Ben Guriona i Dajana, będącego niewątpliwie człowiekiem Ben Guriona, ale Pasternak uważał go za rozsądnego i inteligentnego oficera, nie szarżującego tak gwałtownie i bezwzględnie jak Arik czy Raful — solidnego kandydata do stopnia generalskiego, jeśli tylko odpowiednio rozegra tę grę i nie będzie miał zbyt wielkiego pecha. — Dobra, ale mnie zaskoczyłeś. Myślałem, że ucieszysz się tym wyjazdem do Waszyngtonu. — Krótka pauza. — Tak dla odmiany. Ton był obojętny, ani śladu żadnych insynuacji, ale Baraka naszła niepokojąca myśl, mianowicie iż Pasternak, obecnie szef wywiadu wojskowego, może wiedzieć o jego korespondencji z Emily Cunningham. Co prawda, wywiad nie miał powodów, by przechwytywać jego listy. Wcale nie starał się ich zataić. Jednak ich zawartość wcale nie była obojętna i przeznaczona dla innych oczu. Niewątpliwie niepokój ten był bezpodstawny. • Słuchaj, Sam, robimy teraz przegląd doktryny wojsk pancernych i chcę być przy tym. Poza tym Noah wraca do domu na letnią przerwę. To ty jesteś negocjatorem. Mamy mnóstwo ekspertów od czołgów,
możesz sobie wybrać. • Zobaczymy. Ben Gurion w polowym mundurze uszytym na miarę stał i czekał na nich przed swoim domkiem w kibucu. Czerwone, nie dające ciepła słońce wychylało się spoza wzgórz Moabu w Jordanii, oświetlając zielone pola 39 i sady Sde Boker i zasypane kamieniami piachy rozciągające się wokół aż po horyzont. Zew Barak pomyślał, że tak oto wygląda marzenie i rzeczywistość Starego Człowieka — zarysowane w ostrych promieniach porannego światła i długich cieniach. Z godną podziwu siłą woli Ben Gurion próbował zazielenić pustynię i skłonić Żydów z całego świata do powrotu do Syjonu. Na razie jego osiągnięciem były małe, nawodnione skrawki ziemi jak ten, zagubiony wśród piaszczystych pustkowi, a większość Żydów żyła poza Syjonem i najwyraźniej miała zamiar tam pozostać. Ben Gurion sprawiał wrażenie starego i zmęczonego. Zamiast zeszczupleć, był coraz grubszy. Niski i pękaty, wyglądał zabawnie w polowym mundurze. Kiedy o tym pamiętał, wciągał brzuch i robił zawziętą minę. Zawziętość Ben Guriona widoczna była jednak dopiero na małych zamkniętych naradach, kiedy łamał ludzi i zmieniał polityczne prądy. • Sam, co słychać z twoją misją do Waszyngtonu? — zapytał bez powitania. • Wyjeżdżamy w niedzielę. • Więc musimy pogadać. — Zwrócił się do Baraka: — Kiedy skończą się ćwiczenia? • O dziesiątej.
• Wtedy wrócimy do Sde Boker. — Ben Gurion usadowił się na swoim miejscu i zapadł w drzemkę. Dosyć raźnie wdrapali się na szczyt wzgórza wznoszącego się nad terenem manewrów. Czekał tam na nich dowódca wojsk pancernych Dawid „Dado" Elazar, którego gęste czarne włosy rozwiewał rześki wiatr. U ich stóp na szarobrunatnym piachu utworzono symulowane egipskie umocnienia: pas rowów przeciwczołgowych, oznakowane pola minowe, wielokrotnie załamane, przecinające się okopy, kamienne przedpiersia, otoczone workami z piaskiem gniazda artyleryjskie na wzniesieniach i okopane czołgi z ledwo widocznymi lufami; wszystko zgodnie z doktryną radziecką. Wewnątrz fortyfikacji pełzały maszyny broniące Błękitnych Sił, a żołnierze piechoty wypełniali okopy. Elazar poinformował premiera, że wkrótce z północy nastąpi atak Czerwonych Sił. Premier rozglądał się wokół, mrużąc oczy w ostrym słońcu. Sprawiał wrażenie bardzo niezadowolonego. —No więc, Dado, co się dzieje tam na dole? — B.G. poklepał Elazara po ramieniu i wskazał na chmurę kurzu na południowym wschodzie, prosto pod słońcem. 40 • Co jest, do diabła?! — Elazar zwrócił się do Baraka, który obserwował tę chmurę przez dużą niemiecką lornetkę. —To nie mogą być Czerwone Siły. • Ale są — powiedział Barak. Stojący w wieżyczce i rozpoznawalny wśród pyłu i spalin dzięki sylwetce i odblaskowi słońca w okularach, Jossi Nitzan prowadził swój batalion do ataku; nadciągał z kierunku nie tylko nie przewidzianego, ale
także nieosiągalnego, biorąc pod uwagę miejsce startu batalionu i zasięg jego brytyjskich czołgów typu „Centurion". Ben Gurion zażądał lornetki. —
A więc gdzie są te czołgi?
W zbliżającej się formacji można było dostrzec tylko cztery czołgi, za którymi jechało wiele dżipów i półciężarówek. Błękitni obrońcy na dole także mieli tylko cztery czołgi. • Myślałem, że to ma być bitwa czołgów! • To tylko szkieletowe manewry — powiedział Dado Elazar. — Nie możemy sobie pozwolić na nadwerężanie czołgów i platform transportowych podczas gier wojennych. Nie mamy ich zbyt wiele; są za stare, a procent awarii jest zbyt wysoki. Musimy je konserwować i utrzymywać na wypadek wojny. • Warsztaty i tak zalegają już wiele miesięcy z naprawami — dodał Barak. — Zwłaszcza centurionów. • To niedobrze. Egipcjanie nie zaatakują was szkieletowymi siłami —
rzekł Ben Gurion. — Oni mają tyle rosyjskich czołgów, że nie wiedzą,
co z nimi robić. — Właśnie, panie premierze, nie wiedzą, co z nimi robić — wtrącił Pasternak. — Oceniamy ich załogi jako źle wyszkolone, a ich manewry jako chaotyczne. —
Ale do tych chaotycznych manewrów mają mnóstwo czołgów, co?
Dado Elazar tkwił przy radiu, zawieszając ćwiczenia do czasu arbitralnej oceny nie zatwierdzonego wcześniej manewru Don Kichota. Ben Gurion przerwał strumień fachowego żargonu Elazara: • Kto to jest ten Don Kichot, o którym mówisz? • Dowodzi Czerwonymi Siłami, panie premierze.
• Każ mu, żeby się tu stawił. • Już to zrobiłem. • Co z nim jest, Dado? Jest nieodpowiedzialny? • To świetny oficer, panie premierze. — Dado spojrzał na Baraka. —
Można powiedzieć, że trochę nonkonformista.
41 —Można powiedzieć, że trochę meszuge — warknął Barak. Kichot był jego protegowanym, więc bardzo się zdenerwował. Podczas gdy premier obserwował go z ponurą miną, Jossi Nitzan susami wdrapywał się po skalistym zboczu. • Nitzan nie wykonałeś rozkazu — powitał go Dado, ledwie oddając honory. — Zepsułeś całe ćwiczenia. • Pozostawiono mi do wyboru kierunek ataku. • Tak, zgodnie z parametrami zasięgu. • Moje centuriony mają wystarczający zapas paliwa na taką odległość. • Załadowany na zewnątrz czołgu? • No tak. Wewnątrz nie ma miejsca. • A więc wprowadzasz na terytorium wroga grupę ruchomych pochodni, które tylko czekają, aby je zapalono. Arbitrzy ocenią, że przegrałeś bitwę, zanim się zaczęła. • Całe wewnętrzne paliwo zużyliśmy poza zasięgiem ognia wroga i pod osłoną nocy uzupełniliśmy je z pojemników. Ćwiczenia nie przewidują żadnej nocnej działalności wrogich sił powietrznych. Barak, Elazar i Stary Człowiek spojrzeli po sobie. Ben Gurion był chyba lekko rozbawiony.
• Na co ci te kuntzen (sztuczki), Kichot? — spytał gniewnie Barak. • Ćwiczenie z taktycznego zaskoczenia, pułkowniku. Dla mojego batalionu i dla nich. — Wskazał w dół, na Błękitne Siły, gdzie mimo rozkazu zawieszenia działań trwały gorączkowe przegrupowania z północy na południowy wschód. Na szczycie wzgórza pojawili się trzej wojskowi eksperci, łysi starsi oficerowie, aby skonsultować się z Dado i Barakiem. Kiedy prowadzili dyskusję, Ben Gurion spytał Nitzana: • Dlaczego nazywają cię Don Kichot? Walczysz z wiatrakami? • Żyjąc w tym kraju, kto tego nie robi, panie premierze? • Masz rację. — Ben Gurion posłał mu znużony uśmiech. — Kimże jesteśmy, jak nie zbiorowym Don Kichotem, co, młody człowieku? — Uśmiech znikł. Ben Gurion chciał wiedzieć, z jakiego kraju pochodzi Jossi, czy jest żonaty i z kim. — Jael Luria? Jej ojciec jest wielkim syjonistą. A jej brat może pewnego dnia będzie dowodził lotnictwem. Dobrze się ożeniłeś. Eksperci doszli do wniosku, że najazd Nitzana z niespodziewanego kierunku był zgodny z regułami gry. Manewry potoczyły się dalej, 42 wzbijając ogromną chmurę kurzu. W górach aż grzmiało od huku silników jeżdżących we wszystkie strony dżipów i półciężarówek. Nie używali jednak ostrej amunicji i wszyscy mieli uczucie nierealnego zamieszania. Nawet Barakowi, często biorącemu udział w takich ćwiczeniach, trudno było się skoncentrować na tej bitwie prowadzonej na niby. Sądził, że wszystko zależało tu od ekspertów. Przynajmniej dowódcy czołgów i dowódcy oddziałów
musieli podejmować działania w warunkach bitewnych, niezależnie od tego, w jak abstrakcyjny sposób prowadzono tę grę. Ben Gurion siedział na niskiej, szorstkiej, czerwonej skale, ziewał i niezbyt zwracał uwagę na to, co się dzieje. • Warto było zobaczyć — powiedział do Baraka, wyciągając rękę, żeby mu pomógł wstać. — Teraz wracamy. Chodź, Sam. — Siedząc w samochodzie poprosił: — Ten Don Kichot, Zew. Opowiedz mi o nim. • Panie premierze, przeniósł się z wojsk desantowych, przeszedł wymagane szkolenie i w ciągu roku miał już najlepszy batalion w naszym korpusie pancernym. Bardzo zwraca uwagę na konserwacje, bez względu na warunki prowadzi ostre ćwiczenia. Ludzie idą za nim jak w dym, ponieważ sam, niezależnie od stopnia trudności, robi to wszystko, czego i od nich wymaga. Sam Pasternak siedział cicho podczas tej rozmowy o mężu Jael. Ben Gurion przechylił głowę z przebiegłą miną. • Jakoś nigdy nie słyszałem, że Jael Luria wyszła za mąż. I to za faceta, który przyjechał z Cypru! • Tak, i mają syna — powiedział Pasternak tonem zamykającym ten temat. Kiedy weszli do domku w Sde Boker, z kuchni wychynęła Paula, wycierając ręce o fartuch okrywający jej długą czarną suknię. —Właśnie zarzynają kurczaki. Zostaniecie na obiedzie. Obaj — zwróciła się do Baraka i Pasternaka. — Kiedy ostatni raz próbowaliście świeżo bitych kurcząt? Naprawdę świeżo bitych? Pasternak spojrzał niepewnie na Starego Człowieka. • Paula, w południe mam konferencję w Beer Szebie. Przyleci po mnie helikopter.
• A ja muszę wracać na manewry — dodał Barak. — Na końcową odprawę. Paula gniewnie machnęła ręką. —Obaj harujecie jak konie, zasłużyliście na poczęstunek. Zostaniecie. Świeżo bite! 43 —
No i dyskutuj z nią — powiedział Ben Gurion. Poszedł do łazienki.
Spojrzała na nich ze zmienionym wyrazem twarzy. —On nie czuje się dobrze. Nie śpi. Traci apetyt. Więc zostańcie! Proszę! Może zje porządny obiad. A potem mi powiecie, kiedy ostatnio jedliście takie kurczęta. Przyrządzam je z papryką. Ben Gurion zaprowadził ich do swego gabinetu i ze znużeniem opadł na krzesło za biurkiem, zasypanym stosami gazet, periodyków i korespondencji. Za jego plecami znajdowała się solidnie zapchana ściana książek, które stały także na innych półkach i leżały na podłodze. Wskazał im krzesła i długo milcząc, spoglądał to na jednego, to na drugiego. —Jestem przerażony — powiedział w końcu. — Szkieletowe ćwiczenia! —
Znowu zaległo milczenie. Wziął z biurka książkę. — Platon. Dopiero
od miesiąca czytam po grecku. Obiecałem sobie, że codziennie trochę przeczytam. Człowiek, który nie potrafi zorganizować sobie czasu, będzie miał kłopoty. Paula wniosła trzy szklanki herbaty. Jej mąż zmarszczył brwi, więc wyszła bez słowa. —W zeszłym roku spotkałem się z prezydentem Kennedym — B.G. siorbał herbatę. — Widziałem się z nim także wcześniej, kiedy był senatorem. Teraz zmienił skórę. Robi wrażenie. Na razie nie jest to żaden
Eisenhower ani de Gaulle. Nawet nie Adenauer. To są wielcy ludzie, wystarczy być w tym samym pokoju z którymś z nich i już się to wie. Kennedy, cóż, kiedy został wybrany na prezydenta, zastanawiałem się, jak taki chłopak mógł to osiągnąć. Ale on jest prezydentem i musimy go przekonać, żeby dostarczył nam czołgi. — Zwrócił się do Pasternaka: —Co mówi Abe Harman na temat twojej misji? — Chodziło mu o ambasadora w Waszyngtonie. — Czy sekretarz obrony cię przyjmie? —Nie. W tej kwestii, panie premierze, nie zmieniono polityki Eisenhowera. Zorganizują nam spotkanie w Departamencie Stanu i z wywiadem, aby przedyskutować sprawy dotyczące jedynie drobnej broni defensywnej; żadnych nowości w regionie. Większych dostaw będziemy musieli poszukać w Europie. Żadnej pomocy finansowej. Abe donosi, że główna różnica polega na tym, że ludzie Kennedy'ego sprawiają wrażenie bardziej chętnych do rozmów z nami. Ben Gurion westchnął ciężko. —Operacja KADESZ była dobra dlatego, że teraz Izrael uznawany jest za poważne państwo. I była zła, ponieważ de Gaulle mógł mi 44 powiedzieć, że niezależnie od przewagi, jaką Arabowie mogą osiągnąć w uzbrojeniu, Izrael jest nie do pokonania. Powiedział mi to prosto w twarz, kiedy złożyłem mu wizytę. Czy w to wierzy, to już inna sprawa. W jego słowach usłyszałem przesłanie, że nie można już liczyć na francuskie dostawy. — Popatrzył na nich, wyciągając przed siebie sękatą dłoń. — W Nowym Jorku podałem rękę Adenauerowi. Zrobiłem to. Premier Izraela podał rękę premierowi Niemiec. Od tej pory ciągle słyszę o żydowskiej krwi na tej dłoni. — Zacisnął pięść i opuścił na biurko.
—
Ten uścisk dłoni oznaczał pomoc wartości miliarda dolarów, kiedy
kończyły się reparacje wojenne. Gdy znajdę się na tamtym świecie, spróbuję wytłumaczyć europejskim Żydom, dlaczego podałem rękę Niemcowi. Muszę myśleć o żyjących Żydach i o Państwie Żydowskim. Może na tym świecie już to zrozumieli. — Chwila milczenia i bystre spojrzenie na Pasternaka. — Nadal oczekuję informacji z wojska na temat rakiet egipskich. Czy są w to zamieszani niemieccy naukowcy, czy nie? Raport Mosadu stwierdza jednoznacznie, że Niemcy je konstruują i robią próbne odpalenia. Pasternak poruszył wargami, jakby sam sobie chciał dać odpowiedź. • Przesłanki tak, panie premierze. Na razie brak dowodów. Próbnie wystrzelone rakiety były niecelne, nasi ludzie donoszą też, że były niewypały. • Jeśli pracują przy tym niemieccy naukowcy i cała sprawa wyjdzie na jaw — powiedział Ben Gurion — moja niemiecka polityka legnie w gruzach. Przepadnę. • Nie przepadnie pan, B.G. — powiedział impulsywnie Barak. —
Nie ma nikogo innego. Stary Człowiek pokręcił głową i zacisnął usta z wyraźnym sceptycyzmem.
Popijał herbatę z nieobecnym, smutnym wyrazem twarzy. • Tak. O jakim wyposażeniu będziesz rozmawiał z Amerykanami? • Nie o czołgach. Zostały wykreślone jako broń ofensywna — wyjaśnił Pasternak. • Nie szkodzi! Rozmawiaj o nich! Przynajmniej rzuć te słowa. Czy nie potrzebujemy czołgów, żeby się bronić przed czołgami agresora? Zobaczymy.
W stosie zalegającym biurko znalazł kartkę i odczytał z niej priorytetowy wykaz broni. W tym czasie, stwierdził, należy zintensyfikować przeczesywanie rynku złomu w poszukiwaniu czołgów. Tysiące ich rdzewiały na całym świecie. Izrael będzie je musiał doprowadzić do stanu używalności 45 i zadowolić się nimi, dopóki nie nastąpi przełom choćby z jednym supermocarstwem, jako godnym zaufania dostawcą nowych czołgów. — Jesteśmy osaczeni. Nie mamy ani jednego sprzymierzeńca. Naser podrywa masy arabskie, a Rosja go zbroi. De Gaulle powiedział mi: „Nie pozwolę na unicestwienie Izraela", to samo zrobił Eisenhower, odmawiając mi czołgów. Oświadczyłem de Gaulle'owi: „Zanim wy, eleganccy dżentelmeni, stwierdzicie, że jesteśmy unicestwieni, może już być trochę za późno, aby coś z tym zrobić". Mimo tych ponurych słów Barak widział, jak Ben Gurion ożywia się w miarę mówienia, a jego mętne oczy znów błyszczą. Kiedy Stary Człowiek dawał Pasternakowi ostatnie dobitne instrukcje dotyczące wizyty w Waszyngtonie, z kuchni zaczęły wypływać smakowite wonie. Ludzie Kennedy'ego niechętnie zgodzili się sprzedać Izraelowi przeciwlotniczy system rakietowy „Hawk", ale teraz naciskali, by zamiast niego przyjąć rakiety brytyjskie typu „Bloodhound". — Odpowiedź brzmi: n i e. Trzymamy ich za słowo! — B.G. walnął w biurko dłonią, która dotknęła Adenauera. — To tylko wykręty, żeby ci inni narazili się Arabom. Potrzebujemy hawków, żeby się bronić przed rosyjskimi bombowcami, nieprawdaż? A jeszcze bardziej potrzebne nam są amerykańs kie dostawy chociaż jednego rodzaju poważnej broni, by przełamać lody. — Popatrzył na Pasternaka, potem na Baraka. — Czy to rozumiecie?
• Zew prosił, żeby go zwolnić z tej misji — powiedział Pasternak. Stary Człowiek spojrzał pytająco na Baraka. • Powody rodzinne, panie premierze. • Nachama dobrze się czuje? A dzieci? • Z nimi wszystko w porządku. Ben Gurion czekał na dalsze wyjaśnienia, ale Barak milczał. • No cóż, Sam, a więc weź kogoś innego. Będą jeszcze inne misje, nawet ważniejsze. • Nigdy w życiu nie jadłeś takiego kurczaka — powiedziała przez drzwi Paula. — Chodźcie! • Prawdę mówiąc, umieram z głodu — rzekł premier, podrywając się z miejsca. Zew Barak był zdumiony własną reakcją na zwolnienie z wyjazdu do Waszyngtonu. Żal! Spóźniony irracjonalny żal! Czuł także ulgę. Podjął rozsądną decyzję, ale lepiej by było, gdyby nie postawił tego cholernego zdjęcia tej cholernej Emily tam, gdzie zobaczyła je Nachama. 46 Paula Ben Gurion wzięła go pod pachę. • Widzisz, Zew? Dobrze mu zrobiło, że zostaliście. Mógł się wygadać. — Poklepała się po bezkształtnym biuście. — Po prostu nosi tutaj cały ten kraj. • Naprawdę nie będziesz miał nic przeciwko temu, jeśli pojadę na to wesele? — spytała Jael. — Sama? • Powiedziałaś przecież, że Arie będzie miał opiekę, a nic innego się nie liczy.
Jael wolałaby usłyszeć inną odpowiedź: protest, kłótnię, może nawet władczą odmowę. Sprzątała talerze po późnej kolacji. Kichot, wciąż jeszcze w zakurzonym mundurze, pisał coś w bloku, rozłożywszy na kuchennym stole otwarty na środkowych stronach powielony plan manewrów. Obok leżało zaproszenie i zdjęcie przyszłej żony Lee Blooma. • Żadne z nas nigdy nie było w Ameryce. Nie byłoby miło, gdybyśmy pojechali razem? Jossi, wszystkie koszty zostały opłacone! • To niemożliwe. Jedź i baw się dobrze. • Chodzi o to —jej głos zrobił się nieco ostrzejszy —- że kiedy już będę w Kalifornii, to nie zechcę tak szybko wracać. Tam jest tyle do zobaczenia! • Boże, ale byłem głodny. — Jossi odłożył notatnik i wstał. — A teraz prysznic. • Ona jest śliczna, prawda? Jossi wziął fotografię, typowe upiększone zdjęcie studyjne, i pokręcił nosem. —Mówił, że ile ona ma lat? Dziewiętnaście? Nawet na to nie wygląda. — Przeczytał zawiadomienie o ślubie wydrukowane koronkowo delikatnymi italikami na grubym kremowym papierze. — „Mary Macready". Hmm, stare chasydzkie nazwisko. • On twierdzi, że jej matka jest Żydówką. W każdym razie ślub biorą w synagodze. • Lee to głupek. — Upuścił zdjęcie, jakby odrzucał kartę do gry. • Teraz wart ile milionów dolarów? • Tak, może sobie na nią pozwolić. — Kichot poszedł do pokoju Ariego, żeby popatrzeć na śpiące dziecko. Wkrótce potem głośno zaszumiał
prysznic. Jael rozebrała się pospiesznie i narzuciła na siebie koszulę nocną Z Paryża, uszytą z satyny w brzoskwiniowym kolorze, nieco uszkodzoną 47 w jej sklepie i przez to tanią. Stojąc przed lustrem, dokonała samokrytycznej oceny, która nie wypadła źle. Większość znajomych chciałaby to mieć, a niektórzy z nich nawet bardzo. Para nadal się do niej zalecało. Po pięciu latach małżeńskiego życia ten Don Kichot ciągle ją zbijał z tropu. Kiedy wracał do domu, mógł się z nią kochać lub nie, mniej więcej tak, jak sobie tego życzyła. Zachęcony gestem, spojrzeniem lub słowem — oczywiście, w przeciwnym razie nawet po tygodniu lub dwóch na poligonie szedł spać, czytał lub pracował nad wojskowymi papierami. Czy uzna tę koszulę za zachętę? Skropiła się perfumami. • Pytanie tylko — wszedł z przedpokoju, wycierając włosy — czy Arie nie rozniesie Nahalalu w pył? Czy Benny wie, z czym będzie miał do czynienia? Albo Irit? A rada moszawu? • Irit daje sobie radę z całym przedszkolem. Arie nie będzie taki dziki, jeśli będzie miał do zabawy te wszystkie dzieci z moszawu. • Może nie. • Czemu nie chcesz pojechać? Od wieków nie miałeś urlopu. • Moja jednostka nie popisała się na manewrach. Muszę ich ćwiczyć do upadłego i dokonać zmian w składzie. Jael zawahała się. Potem, kiedy wziął swój notatnik i usiadł w fotelu, powiedziała wielce obojętnie: —Sam Pasternak mówił mi, że byłeś gwiazdą na tych manewrach i że
nawet Ben Gurion cię pochwalił. Musiał przyznać, że tym go zastrzeliła. Spojrzał na nią z uniesionymi brwiami. • Sam? Rozmawiałaś z Samem Pasternakiem? Kiedy? Jak to się stało? • No, całkiem przypadkowo. — Jael usiadła, krzyżując swe zgrabne nogi tak, że satynowa koszula zsunęła się z nich. — Byłam w biurze El Al, żeby sprawdzić rezerwację do Los Angeles. To zawracanie głowy. Ciągle trzeba zmieniać linie lotnicze. Kropka. • A Sam Pasternak? — odezwał się po chwili. • Ach tak, Sam. Wkrótce leci do Waszyngtonu. Oczywiście, żadnych szczegółów. Kupował sobie bilet. W każdym razie powiedział, że twoja jednostka była wyjątkowo dobra. • Inni byli gorsi, i to wszystko. Ładna koszula. • Ta? Zniszczona w sklepie. • Chodźmy do łóżka. 48 • Przecież masz pracę, prawda? — Odłożył notatnik, podniósł ją na nogi i objął twardym, muskularnym ramieniem. — I musisz być śmiertelnie zmęczony. • Zachowuj się cicho. Nie zbudź Ariego. Jego pieszczoty zawsze były cudowne, inne niż brutalne karesy Sama Pasternaka, których nie mogła zapomnieć, a które często szokowały ją i podniecały do ostatecznych granic. Obecne doświadczenia łóżkowe były właściwie kontynuacją ich pierwszego razu w „Georges Cinq": radością i
zabawą dwojga ludzi, którzy się nie kochali, ale lubili nieskomplikowany seks. Kłopot Jael tkwił w tym, że dla niej stawało się to skomplikowane. Ale nie dla jej męża, który otwarcie żartował z ich małżeństwa nawet wobec innych, nazywając je „Stowarzyszeniem do spraw Wychowania Ariego". Don Kichot był zdolny do najgłębszych uczuć. Wiedziała o tym. Uwielbiał chłopca i chociaż nie mogła tego udowodnić, instynkt jej podpowiadał, że uwielbiał także tę pruderyjną matematyczkę, Szajnę Matisdorf, i może nawet uwielbia ją nadal. Nigdy nie mówił o Szajnie. O ile wiedziała, to nigdy też się z nią nie spotkał, poza tą jedyną wizytą, którą złożyła w ich domu. — Jesteś tego pewien? — szepnęła, kiedy po chwili Kichot sięgnął po nią w ciemnościach i przyciągnął ją do siebie. —
Nie musisz robić na mnie wrażenia, bo jestem pod wrażeniem.
Ustępując mu, Jael zastanawiała się, co było tego przyczyną. Ta koszula? A więc była to dobra inwestycja trzydziestu dwóch lira! Wspomnienie Sama Pasternaka? Perspektywa jej wyjazdu do Kalifornii? Skąd miała wiedzieć? Szeptał odpowiednie czułości, robił wszystko, co należało — z tym jej mężem była to prawdziwa przyjemność. A jednak pieszcząc ją słodko i podniecająco, Don Kichot w jakiś nieuchwytny sposób pozostawał obojętny, nieodgadniony, nie jej. Pocałowali się i powiedzieli sobie dobranoc. Wkrótce zasnął. Jael leżała z szeroko otwartymi oczami, myśląc z pewną niechęcią o samotnej podróży do Ameryki i — co zdarzało się jej aż za często — czując się jak zamężna szmata. 25
Alicja w krainie czarów
W biurze, którego okna wychodziły na boisko, gdzie ubrane w zielone spodenki dziewczęta z letniego semestru grały w hokeja, krzycząc, piszcząc i groźnie stukając kijami, Emily Cunningham wpatrywała się w zdjęcie Zewa Baraka. Pisząc do niego, zazwyczaj stawiała je na biurku. Zrobione dwa lata temu dla gazety wojskowej z okazji awansu na puocownika, ukazywało nieco siwizny w jego gęstych włosach, ale poza tym w okrągłej twarzy o zdecydowanym podbródku i mądrych, nieco chmurnych brązowych oczach nie zmieniło się nic od czasu sławetnej nocy ognistych muszek. SZKOŁA FOXDALE MIDDLEBURG, VIRGINIA List nr 26 Wilku! Ty wstrętny Szary Wilku! Sądziłeś, że się nie dowiem?! Myślisz, że na darmo jestem córką najwspanialszego pracownika wywiadu w Ameryce? Mogłeś przyjechać do Waszyngtonu, miałeś taki rozkaz, i wykręciłeś się\ Muszę otrzymać wyjaśnienie, pełne, przekonywające i kajające się, albo ta korespondencja, cała ta nasza dziwnie świetlista i urocza przyjaźń — weźmie 50 w łeb. Mówię to ze śmiertelną powagą. Nie dam się oszukać. Nie pozwolę się lekceważyć. I dowiem się — dlaczego? Dlaczego przepuściłeś okazję, żeby się ze mną zobaczyć?
Dawszy upust zawiedzionym nadziejom, nie była pewna, co powiedzieć dalej, więc pomyślała o zakończeniu krótkim podpisem: Twoja Emily. Ale pisanie do Zewa Baraka było szczęściem, tak samo jak otrzymanie od niego listu czy samotna konna przejażdżka wśród chłodnych jesiennych lasów. Zastanowiwszy się, pisała dalej: Dobra, przez pamięć na dawne czasy zduszę swój gniew i czekam na Twoje wyjaśnienia. Chociaż wydaje się to nieprawdopodobne, donoszę Ci, że być może wkrótce zostanę tutaj dyrektorką, mimo że jestem śmiesznie młoda i nieodpowiednia! Nasza szefowa, Fiona Salmeter, jest wspaniałym pedagogiem i administratorką, cudownie radzącą sobie z dziewczynami i ich rodzicami i osobą prawdziwie religijną, co jest istotne w szkole rzekomo bezwyznaniowej, lecz w gruncie chrześcijańskiej, z normalną kaplicą i tak dalej. Gwiazdą wśród wizytujących nas pastorów jest wielebny Wentworth, wspaniały mówca i poważny badacz Starego Testamentu. Opublikował wiele artykułów na temat Księgi Amosa. No tak, wygląda na to, że Fiona postrzeliła wielebnego Wentwortha w pachwinę. Przez jakieś piętnaście lat mieli dyskretny romans. Teraz wielebny Wenthworth próbował go zerwać, ponieważ niedawno owdowiał i chce się ponownie ożenić, a jego nowa pani nie aprobuje Fiony. Jego zmarłej żonie, MiMićent, Fiona w ogóle nie przeszkadzała. Często razem jeździły konno, wieczorami grały w remika i piły kahluę. Millicent była w duchu ateistką i nie czuła się zbyt szczęśliwa w małżeństwie z wielebnym Wentworthem, chociaż nie to, żeby go nie lubiła. Była tylko zadowolona, że Fiona, jakby to powiedzieć, dawała mu pewne rzeczy. Znałam tę Millicent i lubiłam ją, nawet jeśli odpychała mnie nieco jej religijna tępota. Uwielbiała poezję, szczególnie kobiecą. Czasami
czytałyśmy sobie nawzajem Elizabeth Barrett Browning albo Elinor Wylie. Kiedy Fiona nie grała w remika z Millicent, bawiła się w fikimiki z wielebnym Wenworthem, a wtedy czytałyśmy sobie z Millie wiersze. Tak właśnie nazywałyśmy to z Hester w college'u: fiki-miki. Ciekawe, że w ciągu wszystkich tych lat rozwoju języka angielskiego od czasów Beowulfa nigdy nie wykształciło się żadne eleganckie określenie dla tej prostej sprawy. Jako zawodowa dziewica chyba nie wymyślę żadnego, więc będę musiała się zadowolić fiki-miki. W każdym razie wielebnemu Wentworthowi nic nie grozi, ale przez jakiś czas fiki-miki nie będzie go interesować. Historia, jaką on i Fiona opowiedzieli szeryfowi i radzie szkoły, brzmi, iż Fiona poprosiła wielebnego, by przeczyścił jej strzelbę, a on przez nieuwagę przypieprzył sobie w pachwinę. Ponieważ stało się to w jej sypialni, coś tu trochę śmierdzi, i teraz wszyscy o tym gadają. Co jeszcze? Aha, wystawa Hester w nowojorskiej galerii była zaskakującym sukcesem. Czy Ci pisałam, że wykształciła własny styl malarstwa abstrakcyjnego, w stylu Jacksona Pollocka? Dziurawi zamknięte tubki z farbami i kiedy naciska na tubkę, farba tryska na płótno w całkiem przypadkowy sposób. Hester nazywa to „stochastycznym holizmem". 51 W New York Times ukazał się wielki artykuł, naśmiewający się do rozpuku ze stochastycznego holizmu, ale dzięki temu zaczęto mówić o Hester Laroche i kolekcjonerzy zaczęli przychodzić i kupować. Po skromnych cenach, ale się sprzedawało. Wiesz, ludzie stawiają na nowyłh malarzy. To długodystansowe konie. Poszłam na wernisaż i patrzę, a tu stara Hester z fryzurą Bustera Browna i w podobnej do namiotu różowej
satynowej sukni; jej mąż w smokingu, dumny i skonfundowany. Może Hester już nigdy nie wróci do JBugene w Oregome. W przeciwieństwie do wytwornych nowojorczyków ci prostacy z Eugene nie doceniają stochastycznego holizmu. Tyle i ani słowa więcej. Nie zasługujesz na to. Od tej pory zapamiętaj sobie, ty wstrętny Szary Wilku, że Christian Cunningham wie o wszystkim, co się dzieje na całym świecie, a o Izraelu wie absolutnie wszystkol Przyjmij to do wiadomości, a nie zostaniesz znów przyłapany. Żadnego buzi-buzi, jestem na ciebie zła. Niezależnie od tego CC ma wysokie mniemanie o Sarnie Pasternaku i spodziewa się, że ta misja zakończy się pewnym sukcesem. Byłeś głupi, że się wycofałeś. Dlaczego, dlaczego! Czy Cię zjem? Twoja wściekła Emily Samolot Air France spokojnie buczał nad czarnym oceanem. Po filmie właśnie przygaszono światita i promień księżyca padał przez małe okienko na twarz Jael. — Nie bądź śmieszny, Sam. — Jael zdjęła znaną sobie owłosioną rękę z uda i położyła z powrotem na jego kolanach. Siedzący obok Sam odezwał się beztrosko w ciemnościach: • Chyba jesteśmy przyjaciółmi? • Co za głupi film — powiedziała Jael. — Powinnam raczej spać. I ty też. • Jael, myślę, żeby skoczyć do Los Angeles na ten ślub. Wiesz, zostałem zaproszony. • A twoje sprawy w Waszyngtonie?
• To wypada pod koniec tygodnia. Departament Stanu nie pracuje w każdą sobotę i niedzielę, tak samo jak my w Jom Kippur. A nawet przestrzegają tego jeszcze bardziej. • Rób, jak chcesz. Milczenie. Ciemność sprzyja intymnym rozmowom i Sam odezwał się po chwili: • Ten twój mąż, ten Don Kichot, to niezły facet. • Tak sądzę. —Robi karierę. Brak odpowiedzi. 52 • Jesteś szczęśliwa? • Bardzo. Sam, może tobie nie chce się spać, ale mnie tak. • No to jak to jest, że nie macie więcej dzieci, tylko jedno? Masz kłopoty? • Ja? Na pewno nie. On nie chce mieć więcej. • Zabawne. Nie układa nam się z Ruth, nigdy się nie układało, ale mamy troje. To się zdarza... Brak odpowiedzi. — Wiesz, Jael, nie jestem zbyt religijny, ale naprawdę wierzę, że małżeństwa kojarzy się w niebie. Jael poczuła się dotknięta. • Naprawdę? • Absolutnie. Takie partactwa muszą być dziełem żydowskiej biurokracji.
Mimo woli wybuchnęła śmiechem, zbyt głośnym na przyciemnioną kabinę. Nakryła usta dłonią i powiedziała: • Cóż, hamud, trzymanie się Ruth przez pięć długich lat, przyjacielu, kiedy ja byłam w pobliżu, to był twój pomysł. • Wiem, wiem. Ostre szarpnięcie samolotu. Głośniejszy huk silników, świecące napisy o zapięciu pasów. Zapinając swój, powiedział: • Przy okazji: poprzedni tydzień spędziłem w Tyberiadzie. Krótki oddech przed podróżą. Jael, wiesz, że nie ma już pensjonatu „Geffen"? Wszystko zostało zburzone, teraz budują tam wielki hotel. • Cóż, Sam, nic nie trwa wiecznie. To znakomite miejsce na wybrzeżu. • Niektóre rzeczy pozostają. Wspomnienia. • One też blakną. • Czyżby? — Wziął ją za rękę. — Chcesz mi powiedzieć, że nie pamiętasz „Geffen"? Ryby świętego Piotra na śniadanie z butelką wina „Carmel"? Pływanie łódką po Jeziorze Tyberiadzkim? • Oczywiście, że pamiętam, jak kazałeś mi wiosłować, ty potworze. • Byłem twoim przełożonym. Poza tym miałem za sobą ciężką noc. Wyrwała mu rękę i uderzyła go. • Dobra, to wystarczy. Czy Rumie pojechała z tobą do Tyberiady? • Ruthie jest z powrotem w swoim londyńskim mieszkaniu. Nie. wiedziałaś o tym? • Skąd miałam wiedzieć?
53 • No więc jest. Amos i Hana są ze mną. Ona wzięła ze sobą Leę. • Coś takiego. Szef wojskowego wywiadu nie był dla Ruthie wystarczająco ważny, hę? • Nie o to chodzi. Porfirio został wysłany do Londynu jako ambasador. — Porfirio był charge d'affaires Kolumbii w Tel Awiwie. • Och, rozumiem. Dobrze się składa, że ona ma tam mieszkanie. • Nie bądź przykra. Ruthie to naprawdę katastrofa. Niedługo już pociągniemy razem. • Chciałabym, żeby ten samolot przestał już szarpać, a ty nie? • Posłuchaj. Przyjadę do Los Angeles. Gdzie się zatrzymasz? • Nie wiem. Wszystko załatwił Lee Bloom. Nie zawracaj sobie mną głowy, to nie ma sensu. Sam, zamknij się albo się przesiądę. Jestem zmęczona. Cisza. Szum silników, lekkie szarpanie, potem spokojny lot. Po chwili gaśnie napis o zapięciu pasów. —Sam — niski, napięty głos — ręka będzie ci potrzebna podczas powitań z dyplomatami w Departamencie Stanu. Chyba nie chcesz, żeby była złamana. Ostatnie ostrzeżenie. Koniec!... Tak lepiej. Barytonowy śmieszek. • Śpij dobrze. • I ty też. W niedzielny poranek Manhattan, dzielnica finansistów, wyglądała jak wymarła, wręcz dotknięta zarazą. Jael i Pasternak wysiedli z samochodu agencji Hertza. Ich kroki odbiły się echem, kiedy ruszyli po Broad Street w białym słonecznym świetle, przesączającym się pomiędzy cichymi,
pustymi wieżowcami. • Mój Boże! — wykrzyknęła Jael, z szeroko otwartymi oczami wskazując na tabliczkę z wypisanymi na niebieskim tle dużymi białymi literami: WALL STREET. • No to co? • Sam, kiedy byłam dzieciakiem w Nahalal, mieliśmy różnych nauczycieli: socjalistów, marksistów. Wall Street stanowiła centrum wszelkiego zła w kapitalistycznym piekle. A to właśnie tutaj. Wall Street! • Widzisz przecież, że to tylko ulica. Powinniśmy wjechać na szczyt Empire State Building. Stamtąd zobaczysz wszystko. • Ale kiedy masz samolot? • Stale są samoloty do Waszyngtonu. 54 Jael roześmiała się niepewnie. • Kiedyś Kichot zabrał mnie na wieżę Eiffla i dostałam drżączki. Gdzie jest wyżej? • Tutaj. Ale nie dostaniesz drżączki. Na platformie widokowej wiał silny wiatr, więc Sam zaprowadził ją do oszklonej części. — Masz tu wszystko — zrobił ręką obszerny gest — nie tylko Manhattan. Cały Nowy Jork. Tam jest Long Island, tam New Jersey, tam zaś Brooklyn. Niezwykle dobra widoczność. Czasami wszędzie zalega brudna mgła i nie można nawet dojrzeć Statuy Wolności. Prawda, że tam
w dole to wszystko wygląda jak zabawka? Rozejrzała się wokoło, potem wyciągnęła z torebki jedwabny szal, przewiązała sobie włosy i wyszła na wiatr. • To wszystko istnieje naprawdę? — Sprawiała wrażenie, jakby mówiła sama do siebie. Idąc za nią, musiał nadstawiać ucha, żeby ją usłyszeć. — Naprawdę tu jestem. To nie film ani sen. Sam, dlaczego w ogóle ktoś mógłby chcieć mieszkać gdzie indziej, a nie tutaj? Gdzie jeszcze jest tak jak tu? Paryż jest niczym. • Zaczekaj, aż zobaczysz Los Angeles. • Nie może się równać w Nowym Jorkiem. • Mylisz się. Tam właśnie przenoszą się nowojorczycy. Albo umierają, albo jadą do Los Angeles. Spotkamy się tam w przyszłym tygodniu, wtedy będziemy mogli porównywać. — Spojrzał na zegarek i podniósł głos, by przekrzyczeć wycie wiatru: — Chyba już powinienem odwieźć cię na lotnisko. Kiedy zjeżdżali windą, powiedział, zauważywszy jej otumaniony wzrok: —
Jael, myślę, że odkrywasz Amerykę. Pani Kolumb.
Posłała mu cierpki uśmiech. Jael czuła się coraz bardziej oszołomiona w miarę trwania lotu na zachód. Godzina za godziną pomruku samolotowych silników, dłużej niż przelot z Tel Awiwu do Paryża i wciąż nie było końca podróży! Schodzenie do lądowania w Chicago podczas silnych wyładowań atmosferycznych, znaczone zygzakami błyskawic za oknem powinno ją było wystraszyć tak samo jak innych pasażerów. Dzieci płakały, ludzie wymiotowali, stewardesy biegały, zataczając się pomiędzy fotelami, światła zapalały się i gasły, a Jael czuła jedynie pijane uniesienie: pani
55 Kolumb na rozkołysanym pokładzie „Santa Marii", nieczuła na morską chorobę, dostrzegająca przed sobą Nowy Świat. W Chicago musiała się przesiąść na inny samolot. Wszystkie loty były opóźnione. Napawając się ogromem portu lotniczego i rozmaitością sklepów, godzinami wędrowała wśród niezadowolonego, przemoczonego deszczem tłumu. Słońce wyjrzało znowu, kiedy jej samolot wzbijał się nad wielkimi falami uderzającymi z hukiem i rozsiewającymi wodny pył u brzegu, przy którym stały wysokie domy. Poza brzegiem aż po horyzont widać już było tylko błękitną wodę: jezioro Michigan, wewnętrzne Morze Śródziemne, nawet nie największe z Wielkich Jezior! I tak to szło, godzina za godziną: bezkresne widoki zielonych pól uprawnych, plamy wielkich miast i znów pola jak okiem sięgnąć wśród przepływających chmur. Pilot zrobił pełne okrążenie nad Wielkim Kanionem. Ooo! Po prostu wadi, ale jeśli już Ameryka stworzyła jakieś wadi, to przyprawiało ono o zawrót głowy swoją głębokością, szerokością, majestatem, poszarpanymi meandrami czerwonych kolosalnych urwisk, przerażającą ponurością. Mars na ziemi, zepchnięty w kąt jednego stanu o pięknej nazwie Arizona... W bramce wiodącej do sali przylotów niski mężczyzna o orientalnych rysach, ubrany w czarny szoferski uniform, trzymał tabliczkę z wypisanym na niej nazwiskiem NITZAN. Jael nie spodziewała się, że ktoś będzie na nią czekał. Czyżby ten rozrzutny Lee Bloom przysłał po nią samochód? • Ja jestem panią Nitzan. • Tak, madame. Skłonił się, pokazując w uśmiechu duże zęby, i wziął jej torebkę, a następnie pomógł odebrać bagaż i poprowadził przez automatycznie
otwierane drzwi do zaparkowanego srebrnego rolls-royce'a, z którego wysiadł szczupły, niski człowieczek z krótko ostrzyżonymi, przerzedzonymi siwymi włosami. —Witam w Los Angeles, Jael. — Dziwny uśmieszek nadał jego wargom kształt litery U. — Jestem Szewa Leavis, partner Lee. Właśnie lecę do Hongkongu. Wracam na wesele Lee. Wang zawiezie panią do miasta. — Jego angielszczyzna miała tylko lekki akcent. Całkowicie zaskoczona, zahipnotyzowana błyszczącym rollsem, Jael próbowała się opanować. • O, dziękuję. To bardzo miło z pana strony. Gdzie będę mieszkała? • Cóż, to zależy od pani. Lee zarezerwował pani pokój w „Beverley Wilshire", ale mam tutaj małą posiadłość, a moja żona przebywa 56 w Vancouver. Jest chora, więc w tej chwili nie ma nikogo w domu. Mogłaby pani zamieszkać w domku dla gości. Wang i jego żona dobrze się panią zaopiekują. • Nie chciałabym się narzucać, panie Leavis. Lepiej pojadę do hotelu. • Płoszę przyjść, madame, zrobi nam pani przyjemność — odezwał się szofer, niewyraźnie wymawiając „r". Moja żona bardzo dobrze gotuje. Wszystko tylko koszelne. Jael zastanawiała się teraz, czy przypadkiem nie jest to bardzo skomplikowany żart Lee Blooma. Oczywiście, słyszała o tajemniczym Irakijczyku, Szewie Leavisie. Nigdzie jednak nie było jego zdjęć i ten zwykły, mały człowieczek w luźnych spodniach i w koszulce polo nie odpowiadał jej wyobrażeniom o wielkich potentatach. Spojrzała na niego i znów pojawił się i znikł ten dziwny uśmiech, gwałtownie unoszący kąciki
ust. —Będzie pani wygodnie, Jael. Hotele są nieprzytulne. Był to ten rodzaj decyzji, które lubiła podejmować, jak na przykład wyjazd z Don Kichotem do Paryża. Podała Leavisowi rękę. Uścisnął ją chłodną, suchą dłonią. —Okay, panie Leavis. Nie potrafię panu odmówić. Otworzył przed nią drzwi samochodu. — Doskonale. Zobaczymy się w piątek. Przyjemnie będzie mieć towarzystwo przy szabatowej kolacji. Wang wróci do pani za chwilę. To miło, że poznaliśmy się z tak szczęśliwej okazji. — Prześlizgujący się uśmiech. Zamknął drzwi i odszedł z szoferem, pozostawiając Jael wdychającą bogate wonie wnętrza rolls-royce'a „Srebrnej Chmury", zachwyconą drewnianą okładziną i z przyjemnością odbierającą pieszczotę miękkiej skóry pod udami. Samochód jechał czy raczej płynął jak chmura przez fantastyczny las wież naftowych. W końcu znalazł się w zielonym, obsadzonym palmami świecie marzeń, wśród rezydencji stojących w małych parkach, na ostro wijącej się autostradzie zwanej Bulwarem Zachodzącego Słońca. Wang, skręciwszy, przejechał pod kamiennym łukiem i ruszył łagodną serpentyną na wzgórze, całe stanowiące gładki trawnik z kolorowymi kwiatami, zwieńczone rozłożystą, pokrytą czerwoną dachówką budowlą. W połowie drogi, lekko skryty za żywopłotem z wielkimi czerwonymi kwiatami, stał biały domek. — To jest gościnny domek, madame. — Wang wniósł jej bagaże, dał klucze i spytał, czy chciałaby się czegoś napić, może kieliszek szampana. 57 — Tak, myślę, że szampan byłby miły.
Kiedy zostawił ją samą, zagłębiła się w miękkim różowym fotelu, zrzuciła buty i rozejrzała się po otoczeniu; duży, nowocześnie urządzony salon połączony z jadalnią, kominek z grubo ciosanych kamieni z grubymi, prawdziwymi polanami, na ścianach nie znane jej obrazy, które nie były reprodukcjami, ponieważ dostrzegała grubo nałożone farby. Jael nie była już panią Kolumb. Była Alicją w krainie czarów. Barak strasznie się męczył, odpisując na list Emily Cunningham z numerem 26. Rozważał, czy nie zostawić go bez odpowiedzi i w ten sposób pozwolić, by sprawa umarła śmiercią naturalną. Ale nie potrafił tego zrobić. Kiedy Nachama i dzieci zasnęły, zaczął pisać i zapełnił kilka stron. Przeczytawszy swoje wywody, wiedział, że albo powinien wrócić do pierwszego pomysłu, podrzeć list i w tym momencie przerwać ten kontakt, albo wysłać to, co napisał, i dalej żeglować po niebezpiecznych wodach. Zakończenie listu było takie: ...i teraz masz. Żądałaś wyjaśnienia i już wiesz, dlaczego wycofałem się z tej stręczycielskiej wojskowej misji. W wojsku zawsze dokonujemy przeglądu operacji czy kampanii, żeby ustalić, gdzie popełniono błędy, co zrobiliśmy dobrze, czego nie przewidzieliśmy i jakie nowe pomysły lub idee mogą powstać na podstawie tych doświadczeń. Przypuszczam, że mój umysł jest przyzwyczajony do takiego działania. To przeżycie jest dla mnie dziwną lekcją. Po pierwsze i przede wszystkim, co wciąż jest dla rnnie najtrudniejsze do zrozumienia, mężczyzna może naprawdę kochać dwie kobiety, każdą z nich w zupełnie innych sposób. Po drugie, wygląda na to, że miłość pomiędzy kobietą i mężczyzną może zapłonąć bez seksu czy możliwości seksu, ponieważ od lat byłaś i jesteś daleko, po
przeciwnej stronie kuli ziemskiej, a ja jestem tutaj, i jednak to się stało. Tak więc dowiedziałem się, że zwykłe listy mogą przynieść miłość. O wiele lepiej od Ciebie wiem, czym ona jest, ponieważ kocham Nachamę od wielu, wielu lat, a Ty twierdzisz, że jeśli nie liczyć starego Hiroszimy, zakochałaś się tylko raz, w dalekim cudzoziemcu, i jest to miłość nie spełniona. Myślę, że z nas dwojga ja jestem bardziej szalony. Tobie można wybaczyć ze względu na brak doświadczenia. Ja nie mam żadnego wytłumaczenia. Po prostu Cię kocham i Twoje zabawne, lecz wzruszające listy, Twój ekscentryczny, bystry umysł, Twoje ruchliwe ręce, Twoje śmiejące się oczy i Twoją smukłą postać, która jest taka słodka nawet na tych belferskich, przysyłanych mi zdjęciach. To świetny kamuflaż, ale widzę pod nim Emily, czarodziejkę i prześladowczynię. I dlatego, dziecko, nadal będę unikał wszelkich zadań w Waszyngtonie, dopóki nie wyjdziesz bezpiecznie za mąż. W porządku? Możesz być tego cholernie pewna. Nachama jest nie tylko miłością mego życia i matką moich dzieci, ale też i moim najlepszym, najwierniejszym przyjacielem. Z charakteru i intencji nie jesteś syreną, jednak lepiej się 58 stanie, jeśli nadal będzie nas rozdzielał ocean, albo, jak zagroziłaś, będziemy musieli przerwać tę „świetlistą" i absolutnie nieprawdopodobną przyjaźń. Tak wyglądają warunki. Wybieraj, co wolisz... Jak to się mówi, ze ma sze jaisz. Tak to jest. Wolfgang Nigdy przedtem nie podpisywał się swoim dawnym imieniem ani nie wiedział, dlaczego zrobił to teraz. Kilkakrotnie przeczytał ten list, schował
go do szuflady biurka, przespał się z tym i rano po śniadaniu z Nachamą, idąc do Ministerstwa Obrony, zaszedł na pocztę i wysłał. 26
Wesele Lee Blooma
Jael niemal się dusiła, tak gęsty był dym papierosowy w mieszkaniu Herszela Rosenzweiga przy Fairfax Avenue. Z powodu prowadzonej w zatłoczonym pokoju ożywionej hebrajskiej konwersacji trudno było zrozumieć, co mówi jej stara przyjaciółka z ławy szkolnej, Osnat Friedkin. • Dobrze się bawisz? Wszyscy znają Herszela i Blumę; wpadamy tu w piątkowe wieczory. • Czuję się, jakbym była z powrotem w Tel Awiwie! —krzyknęła Jael. • Bo jesteś — stwierdziła Osnat, która pracowała w agencji turystycznej obsługującej Izraelczyków przyjeżdżających do Los Angeles. Prawdę mówiąc, scena ta była dla Jael o wiele bardziej familiarna niż szabatowy posiłek, spożyty przed chwilą z Szewą Leavisem przy długim stole z blatem na wysoki połysk, który im serwował Wang w białej marynarce. Leavis prosił ją, by zapaliła świece i zmówiła błogosławieństwo. Bardziej już pasowała do tego towarzystwa ludzi palących papierosy, pijących herbatę lub oranżadę, pogryzających krewetki i chrupki, spierających się lub plotkujących. Herszel Rosenzweig, gruby dziennikarz ze szpakowatą brodą, siedział w kącie na ogromnym fotelu, który był w tym pokoju
meblem najważniejszym. Z nogami na otomanie, paląc długie cygaro, perorował na znany temat, a mianowicie, że Dawid Ben Gurion jest faszystowskim dyktatorem, biologicznie spowinowaconym z Niemcami, 60 i że nadzieje Izraela na stworzenie sprawiedliwego socjalistycznego społeczeństwa, będącego pochodnią narodów, dawno już legły w gruzach. Syjonizm utracił swego ducha, a Arabowie mieli teraz przewagę moralną. Słuchali go ci, którzy byli najbliżej, pozostali mówili wszyscy naraz. Z tego, co Jael mogła uchwycić, tematem numer jeden były zielone karty. Ci Izraelczycy albo mieli zielone karty, albo czekali na zielone karty, albo odmówiono im zielonych kart, albo pracowali na czarno, bez zielonych kart. Toczono tu także gwałtowne dysputy na temat tego, kto jest, a kto nie jest snobem, i dlaczego. Osnat Friedkin wyszła za mąż za swego amerykańskiego dentystę, potem się rozwiodła; w tym czasie urodziła dwoje dzieci i uzyskała amerykańskie obywatelstwo, a więc nie potrzebowała zielonej karty. • Witaj, Jael —Rosenzweig powitał ją głośno, nawet nie ruszając się z fotela, kiedy przyszła razem z Osnat. Był emigrantem z Nahalal i jego jerida, „upadek", z Izraela do Los Angeles, był wciąż przykrością dla moszawu, szczególnie dlatego, że kiedyś pisał płomiennie nacjonalistyczne wiersze, a żołnierze nadal śpiewali jego piosenki marszowe. • Jak się miewa twój Don Kichot? Słyszę, że jest gwiazdą w wojskach pancernych. Wiesz, ja też byłem u pancerniaków. • U Jossiego wszystko w porządku.
• No tak. Przyjechałaś na to wielkie wesele i mieszkasz u Szewy Leavisa. W tym wypadku — pomyślała Jael — Los Angeles na pewno było podobne do Tel Awiwu: chyba wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich. Osnat już powtórzyła jej głównie złośliwe plotki o znajdujących się w pokoju ludziach. • Właśnie tam się zatrzymałam. • Tak, Szewa nie jest snobem. To dobrze. Ten twój szwagier to dopiero snob. Czy to prawda, że na wesele ma przyjść Frank Sinatra? • Nie mam pojęcia. Jael widziała Lee Blooma tylko raz, kiedy, bardzo się spiesząc, złożył jej półgodzinną wizytę w domku dla gości. Był pewny siebie, ulizany i nerwowy. Pierwsze, co powiedział, zanim usiadł, to to, że na wesele przyjdzie Frank Sinatra. Samolot wyczarterowany przez Lee przywiezie go z Las Vegas i odwiezie z powrotem. Sinatra śpiewał w jednym z wielkich hoteli i nie mógł opuścić występu. Chciał przyjść do synagogi i na przyjęcie w hotelu „Bel-Air". 61 — Frank to wspaniały facet, dobry katolik, ale bardzo tolerancyjny — tak w wykonaniu Lee brzmiał zwięzły opis tej sławnej osobistości. Jael świetnie wiedziała, że jako osiemnastolatka Mary Macready była często fotografowana na przyjęciach i w nocnych klubach u boku Franka Sinatry. Lee stwierdził, że jedynym problemem jest wciąż jeszcze niepewna prognoza pogody na koniec tygodnia, ale samolot był czterosilnikowy i Lee bardzo liczył na Sinatrę. Jest dobrym przyjacielem Mary, a o tej porze roku rzadko bywa zła pogoda. Bluma Rosenzweig na chwilę przestała roznosić kanapki i napoje,
rzuciła poduszkę obok krzesła Jael i opadła na nią, aby pogadać. Wiejska dziewczyna z Nahalal, o kilka lat starsza od Jael, zachowała swą muskularną sylwetkę i świetnie wyglądała w czarnym amerykańskim spodniumie. Makijaż był nadal izraelski: za dużo zieleni na powiekach, zbyt czarne brwi. Zauważyła, że Jael świetnie wygląda i właśnie tłumaczyła, że ze względu na dzieci upiera się, aby w domu mówiło się po hebrajsku, kiedy w chmurach dymu pojawił się Sam Pasternak. Herszel Rosenzweig z trudem podniósł się ze swego fotela. —
Sam, co za niespodzianka!
Rozmowy o filmach, przyjęciach, snobach i zielonych kartach ustały i w tej nagłej ciszy cały pokój skoncentrował się na Pasternaku. Jael widziała, jak w taki sam sposób sala konferencyjna w sztabie przechodzi od chaotycznej gadaniny do wyostrzonej uwagi, kiedy pojawiał się Ben Gurion albo Dajan. Czuła, że staje się celem ukradkowych spojrzeń i szeptów spoza dłoni przesłaniających usta. Mogła przypuszczać, iż ci, którzy jeszcze nie wiedzieli, że była niegdysiejszą przyjaciółką szefa wojskowego wywiadu, zostali w to wprowadzeni przez Osnat Friedkin. — Pomyślałem, że może cię tu znajdę — udało się wymamrotać Pasternakowi, kiedy Rosenzweig wiódł go do swego fotela, gdzie gość poprosił o wodę sodową z tonikiem. Izraelczycy otoczyli go chaotycznym półkolem, przyciągając sobie krzesła lub stojąc i zarzucając pytaniami o nowe terrorystyczne ataki na granicach, o wybuch bomby na jerozolimskim rynku, o rzekomą bójkę polityków w Knesecie, o pogłoski, iż Ben Gurion może ponownie zrezygnować z funkcji i tak dalej, i tak dalej. Ma b'emet ha'matzaw? (Jak naprawdę wygląda sytuacja?) Odpowiadał krótko na ten grad pytań, aż w końcu szorstki głos Rosenzweiga przebił się przez inne
głosy: — Sam, a co z egipskimi rakietami? Zapadła nagła cisza. Opuściwszy powieki, Pasternak sączył swój napój z charakterystyczną dla siebie miną. 62 • A co ma być? — rzucił po chwili szorstkim tonem, w którym wyczuwało się ostrzeżenie, że nie należy dalej naciskać. • Naser powiedział w telewizji i wszyscy to widzieliśmy, że te rakiety mogą trafić w każdy cel leżący na południe od Bejrutu. • Naser mówi wiele rzeczy — burknął Pasternak. — Nie cierpi na brak słów. • A czy w tym wszystkim jest choć trochę prawdy? — zaryzykowała Osnat Friedkin, być może odważniejsza od reszty, ponieważ nie potrzebowała zielonej karty. • Widzieliście w telewizji filmy o rakietach. W Egipcie są rakiety. Ale pytaniem jest — Pasternak wzruszył potężnymi szerokimi ramionami • czy Egipcjanie potrafią nimi w coś trafić. Mam na myśli określony cel. • Te słowa wywołały w pokoju nerwowe śmiechy. — Cóż, z rakiet nie należy się śmiać, ale pozwolę sobie oświadczyć, że w tej chwili mamy większe problemy. —
Na przykład jakie? — spytała dociekliwie Bluma Rosenzweig.
Pasternak obrócił swą dużą głowę na lewo i prawo, obejmując wzrokiem cały pokój. • Cóż, na przykład jerida. — Grobowa cisza. — Nie bierzcie tego do siebie, przyjaciele, ale Arabowie tak naprawdę wcale nie potrzebują
rakiet, prawda? Muszą tylko poczekać, aż Izrael „przecieknie" stopniowo do Ameryki, z zielonymi kartami albo i bez nich. • Proszę nie patrzeć na mnie — powiedział chudy młody człowiek z masą kręconych włosów i Cienkim wąsikiem. — W przyszłym roku w czerwcu kończę doktorat i wracam do domu. Mam tam żonę i dzieci. • Walczyłem w dwóch wojnach — odezwał się przysadzisty mężczyzna o czerwonej twarzy. — Kiedy wyszedłem z wojska, nie było pracy. Co miałem robić? Jeść portrety Herzla? • Wszyscy walczyliśmy — powiedział jakiś gniewny głos — to nie jest argument. I w domu jest praca. Tylko że tutaj pomywacz zarabia więcej niż tam dyrektor banku. I takie są fakty. • I wydaje wszystko przy tutejszych cenach — rzucił inny głos — i wcale mu się nie powodzi lepiej. Tylko zmywa talerze. Właśnie takie są fakty. Sam ma rację. Rozmawiamy już z Sarą o powrocie, kiedy tylko Irma skończy studia. W całym pokoju rozgorzała dyskusja tak gwałtowna i hałaśliwa, że niemal nie zauważono wyjścia Pasternaka i Jael. Oboje dyskretnie wyśliznęli się za drzwi. 63 • To niezbyt taktowne — powiedziała, zajmując miejsce na przednim siedzeniu wypożyczonego forda. • Jestem zmęczony. Niech chociaż raz spojrzą prawdzie w oczy. —
Zbyt szybko ruszył po Fairfax Avenue i gwałtownie zahamował pod
czerwonym światłem.
• Jesteś nie w humorze. • Tam był mój siostrzeniec Uri. Widziałaś go? W czerwonym swetrze i okularach? Świetny inżynier mechanik. Nie chciał spojrzeć mi w oczy. Siedział w kącie i gryzł pestki z dyni. • Nie powiodło ci się w Waszyngtonie? Spojrzał na nią spod na pół przymkniętych powiek i odezwał się dopiero wtedy, kiedy pędzili po Bulwarze Zachodzącego Słońca. — Nie mam żalu do tych facetów z Departamentu Stanu. Nie zmienili swojej postawy od czasu deklaracji Balfoura. Jest siedemset milionów muzułmanów i, po Hitlerze, około dziesięciu milionów żydów. Jest osiemdziesiąt milionów Arabów i może około miliona Izraelczyków, tych, którzy się jeszcze nie wynieśli z kraju. Arabowie mają naftę, Żydzi —
kozie bobki. A więc gdzie tkwią amerykańskie interesy? Masz jakieś
wątpliwości? Zakładając, że te chłopaki w sztuczkowych spodniach, jak nazywał ich Truman, nie są antysemitami. Niektórzy są, ale to nie ma nic do rzeczy. — Sam, miałeś rację, jeśli chodzi o Los Angeles. To rajski ogród. Jeśli miałabym wynieść się z kraju, to chciałabym osiąść tutaj. To wywołało ciepłe spojrzenie z ukosa. • Dużo zwiedziłaś? • Szewa Leavis ma chińskiego służącego. Obwoził mnie wszędzie w rolls-roysie „Srebrna Chmura". Jeśli już chciałbyś to zrobić, to powinieneś pojechać w nocy do Obserwatorium Griffitha, żeby zdecydować się na jeridę. • Nigdy tam nie byłem. • Opowiedz mi o Leavisie. Jak człowiek może być tak bogaty? Mieć
wspaniałą posiadłość w Beverly Hills, o której powiada, że bywa tam może przez dziesięć dni w roku? Wyposażoną w rollsa i parę chińskich służących? • Posiadłość w Beverly Hills znajduje się na terenach naftowych —mruknął Pasternak. — Rolls też nabiera wartości. Może z tego korzystać, a kiedy nie korzysta, robi pieniądze. Taki jest Szewa. 64 • Sprawia wrażenie, że jest naprawdę religijny. • Pierwsi Rothschildowie też byli tacy. Zatrzymując się co chwila przy zmianie świateł, w milczeniu długo jechali na zachód ostrymi wirażami Bulwaru Zachodzącego Słońca, wśród podobnych cieniom drzew i rozrzuconych tu i ówdzie oświetlonych rezydencji. Jael częściowo spodziewała się, że po drodze poczuje na kolanie (albo wyżej) jego rękę, i właściwie zbytnio by jej to nie przeszkadzało. Zawsze dobrze było wiedzieć, że Sam nadal jej pożąda. Nie zapomniała uwagi rzuconej w zaciemnionym samolocie, że jego małżeństwo być może już nie potrwa długo. —A więc prezydent Kennedy nie czyni żadnej różnicy? — przerwała milczenie. — W ogóle żadnej? Sam podniósł dłoń do góry. • Nie powiedziałem, że się nam nie powiodło. Jest pewna różnica. Ale wiesz, Kennedy stwierdził, że jak dotychczas największym zaskoczeniem w sprawowaniu tego urzędu jest fakt, że on wydaje polecenia i nic się nie dzieje. • Więc jest słabym prezydentem.
• Jael, prezydenci przychodzą i odchodzą. Biurokraci nie ruszają się z miejsc i partaczą polecenia, które się im nie podobają. W partactwie ci faceci z Departamentu Stanu są mistrzami świata. Przeczekują prezydentów. Teraz na razie zachowują się jak wezyrowie opiekujący się młodocianym sułtanem. Sądzę, że ich zaskoczy, jeśli zostanie ponownie wybrany. O mały włos, a nie dostałby tego stołka, więc nie jest pewny ani siebie, ani swojej władzy. • Posiadłość Szewy jest zaraz w lewo, za tymi światłami. • Wiem, gdzie mieszka Szewa. — Wjechał pod kamienne sklepienie bramy, zatrzymał samochód i odwrócił się do niej ze swym dawnym przebiegłym uśmiechem, ledwie widocznym w słabym świetle. • Straszna szkoda, że nie mieszkasz w hotelu. • Czemu? • Spróbowałbym zapukać do drzwi. • Tylko poobijałbyś sobie palce. • Jael, ja się nigdy nie zmieniłem. • Domek dla gości jest tam. Mam iść na piechotę? Uruchomił samochód, wjechał na wzgórze i zahamował, nie gasząc silnika. 65 • Proszę. Może Wang byłby lepszy? • Dzięki. — Pocałowała go chłodno w policzek i ścisnęła za rękę. —
Izrael nie „wycieka" dzięki ludziom takim jak ty.
• A Don Kichot? • Do zobaczenia w synagodze, Sam.
Wracając do swego obskurnego motelu, Pasternak zbyt ostro brał zakręty bulwaru, zaniepokojony przeczuciem, że Jael może wynieść się do Ameryki; nie podczas tej podróży, ale pewnego dnia, kiedy sobie wszystko przygotuje. Była w tym dobra; w końcu Jael i tak robiła to, co chciała. Ogarnęło go nieprzyjemne uczucie pustki, kiedy wyobraził sobie Izrael bez niej — nawet jako żony Don Kichota. Wynajęty samochód, kołysząc się z boku na bok, zjeżdżał w dół serpentynami. Wyjeżdżając zza zakrętu, Sam musiał zahamować z piskiem opon przy czerwonym świetle. Siedział zastanawiając się, dlaczego w Ameryce zmiana sygnalizacji trwa tak cholernie długo, i myśląc o Jael i tej ciężkiej nocy dawno temu, w Tyberiadzie. Poruszające się szybko wycieraczki nie mogły dać rady gęstym kroplom deszczu bijącym o szybę i Wang musiał zwolnić. Na kilka jardów przed rollroyce'em Bulwar Zachodzącego Słońca był szarą masą pędzonej wiatrem wody. —No cóż, chyba nie będzie Franka Sinatry — powiedziała Jael. Odpowiedzią Szewy Leavisa był szybki uśmiech. Wróciwszy z Hongkongu w piątek wieczorem, był śmiertelnie blady i wykończony; podczas rozmowy przy kolacji zapadały długie minuty ciszy. Dzisiaj przy śniadaniu miał świetny humor i wyglądał już lepiej. —Spóźnimy się na ceremonię, panie Leavis — powiedział Wang —
ale szybciej niebezpiecznie.
—Nie spiesz się, Wang. — Zwrócił się do Jael: — A jeśli Sinatra nie będzie mógł przyjechać, przełożą. Spojrzała na niego, żeby zobaczyć, czy się uśmiecha. Nie uśmiechał się, ale miał przymrużone oczy.
• Szewa, a w ogóle to kiedy pan był w moim sklepie na Dizengoffa? Głupio mi, że tego nie pamiętam. • A czemu miałaby pani? Dwa lata temu byłem tam z moją siostrzenicą, sierotą. Wydałem ją za mąż, dałem pieniądze i pozwoliłem regulować własne rachunki. To ładny sklep. Dobrze prowadzony. Ma wartość. 66 • Muszę coś robić. • Tak, żołd nigdzie nie jest wysoki, ale w Izraelu kiepski. • Chyba wyszłam za niewłaściwego brata. Wyszczerzył do niej zęby. • Pani mąż jest wielkim bojownikiem za nasz lud. Lee kupuje i sprzedaje nieruchomości. • Czy to wszystko, co Lee teraz robi? • Lee robi parę rzeczy. Niektóre ze mną, niektóre sam. Dobrze mu idzie. — Leavis wzruszył ramionami. — Za bardzo lubi Las Vegas. Przed wejściem do synagogi tłoczyły się limuzyny. Sam Pasternak w płaszczu przeciwdeszczowym i z gołą głową opierał się o wysoki filar portyku, paląc papierosa. • Ach, Jael, nareszcie jesteś. Masz iść na prawo, do pokoju panny młodej. Lee biega w kolko, całkiem stracił głowę. Boi się, że samolot Sinatry miał katastrofę. Cześć, Szewa. • Chyba nie mówisz tego poważnie — dopytywał się Leavis. • Przedsiębiorstwo czarterowe poinformowało go, że Sinatra wystartował w deszczu, a teraz nie mogą nawiązać kontaktu z pilotem. Lee
dzwoni do nich co pięć minut. Chodź, Jael. • Dlaczego do pokoju panny młodej? —
W tej sytuacji jesteś jego jedyną krewną. Chciała ciebie poznać.
Przez tłum w westybulu przepchnął się do nich Lee w żakiecie i sztuczkowych spodniach, z przekrzywionym fularowym krawatem i zmierzwionymi włosami. • Rozmawiali z pilotem! Frankowi nic się nie stało! Burza zakłóciła częstotliwość nadawania. • Co za ulga — stwierdził Pasternak. • Tak, prawda? I tak wszyscy się spóźniają. Co za dzień! Organista i chór mają duży repertuar, żeby zabić czas, więc nie ma problemu. Szewa, będziesz siedział na podwyższeniu razem z rabinem, kongresmanem Milsteinem, senatorem stanowym Harriganem i Frankiem. Chodź, Jael, Mary wciąż pyta o ciebie. Leavis sięgnął do kieszonki swego doskonale skrojonego czarnego garnituru i nałożył małą jarmułkę. —Szewa, tutaj nie będzie ci to potrzebne — powiedział Pasternak. — To jest synagoga reformowana. 67 —Tak, ale w budynku jest Tora. Lee Bloom prowadził Jael przez zatłoczony westybul i dalej, wzdłuż wyłożonego różowym dywanem korytarza. • Lee, dlaczego jestem tu jedyną krewną? Co z tymi wszystkimi kuzynami Blumenthalami z Buffalo? • Słuchaj, zaproponowałem, że przywiozę ich samolotem: trzy rodziny! Są
ortodoksami, więc nie weszliby do reformowanej synagogi. Idiotyzm. Cholernie się cieszę, że jesteś. Dlaczego Jossi nie przyjechał? —Wojsko, Lee. Lee pokręcił głową. —I tak w wojsku nigdy nie dostanie się na szczyt. Nie jest z Palmachu, nie jest z kibucu ani moszawu, nie jest protegowanym B.G.: jest z zewnątrz, jest nikim. Może zostanie brygadierem. Może! Oboje powinniście tu przyjechać, tutaj moglibyście zrobić o wiele więcej dla Izraela. To jest pokój panny młodej. Nie powinienem jej oglądać. Mary Macready otoczyła Jael ramionami. —Moja szwagierka! Mamo, to jest Jael Nitzan, przyjechała aż z Tel Awiwu! Matka, mała kobietka w sukni do samej ziemi, przywitała ją słowami: • Witam. Jestem Żydówką. • Tak sądziłam — odpowiedziała Jael. Kręcące się wokół Mary druhny były tak śliczne, że Jael doszła do wniosku, iż muszą być z rewii. Ale żadna z nich nie dorównywała Mary Macready. Lee wybrał sobie doskonałe dzieło natury: ogromne zielone oczy błyszczały w twarzy jak szmaragdy, mały, zadarty nosek, słodkie usta o pełnej dolnej wardze, kaskada lśniących czarnych włosów i nieprawdopodobna figura, wąska w pasie, smukła, o pełnych piersiach. —Gdyby tylko Bill mógł tego dożyć — powiedziała pani Macready. — Bill był moim mężem, metodystą, ale bardzo tolerancyjnym. Uwielbiał Franka Sinatrę. Burza niezbyt opóźniła ceremonię. Sinatra wszedł główną nawą do
niemal pełnej synagogi. W białej jarmułce, pozdrawiał rozgadanych weselnych gości, uśmiechając się, kiwając dłonią i ściskając ręce. Rabin zszedł z podwyższenia, żeby go poprowadzić po wysłanych dywanem schodach do krzesła z wysokim oparciem, stojącego pomiędzy Arką Przymierza i Szewą Leavisem. Jael spytała Pasternaka: 68 • Na litość boską, po co on założył tę jarmułkę? — Siedzieli obok siebie w pierwszym rzędzie. — Czy nie widzi, że nie ma jej nikt oprócz Szewy? • Chyba zakłada ją na żydowskie uroczystości. • A w ogóle, kim są ci wszyscy ludzie? — Rozejrzała się po długich szeregach gości. • Lee robi sporo interesów w Los Angeles. I sprowadził dwa pełne samoloty z Las Vegas. Szczęśliwa para wkrótce stanęła obok rabina pod przybranym kwiatami baldachimem. Kantor, przystojny młodzieniec w czerni, śpiewał z towarzyszeniem niewidocznego chóru dostojną hebrajską pieśń weselną. —Jeśli nadal nie będzie nam się układać z Ruth — szepnął Pasternak, dotykając palców Jael — to czy jest jakaś szansa dla nas? Odepchnęła jego rękę, mrucząc: • Ach, Sam, siedź cicho. • Mówię całkiem poważnie. • Mam już męża, dziękuję. Wspaniałego. Cicho! • Wiem, dlaczego Don Kichot ożenił się z tobą. Bardzo już rozdrażniona, powiedziała, nie zmieniając wyrazu twarzy:
• Podoba mi się ta melodia. Ciii... • Ciii... — ktoś za nimi powtórzył jak echo. Szewa wyszedł przed rozpoczęciem weselnego śniadania z sali, w której grał duży zespół jazzowy i stoły uginały się pod obfitością potraw. Tańce rozpoczęli Lee i Mary Bloom przy głośnym aplauzie, który się jeszcze nasilił, kiedy Sinatra, już bez jarmułki, jako następny zakręcił się z panną młodą. Kelnerzy bez przerwy roznosili szampana. Pasternak i Jael wypili go sporo, jedli z apetytem i nawet zatańczyli. • Depczesz mi ciągle po nogach. Dlaczego wywlokłeś mnie na parkiet? Wiesz, że nie umiem tańczyć, I ty też nie. • Z innymi kobietami umiem. • Dzięki. I dalej dreptali w kółko. Potem odwiózł ją do gościnnego domku Szewy Leavisa. • Jeśli chcesz, możesz wejść — powiedziała, kiedy wyłączył silnik. • Muszę oddać ten samochód. — Spojrzał na zegarek. — Za długo siedzieliśmy w tym bałaganie. O pierwszej mam samolot. 69 —Co miałeś na myśli, mówiąc, że wiesz, dlaczego Jossi ożenił się ze mną? Co to była za głupota? Spoważniał, niemal zamykając ciężkie powieki. —Wiedziałem już od dawna. Jael gorączkowo szukała w myślach, czy może kiedyś nieopatrznie lub z premedytacją zdradziła się przed Samem Pasternakiem. Oczywiście, Jossi nigdy by tego nie powiedział. Szajna Matisdorf wiedziała i z pewnością jej
nienawidziła, ale w ten sposób nie potrafiłaby jej zranić. A więc co? Przedwczesne narodziny Ariego? Sam Pasternak nie zgadywał. Jeśli mówił, że coś wie, to wiedział. • Nie mam zielonego pojęcia, o czym ty mówisz. • Po operacji KADESZ, kilka miesięcy później, rozmawialiśmy o twojej podróży do Paryża. Spytałem, jak ci się podobały Galeries Lafayette. Odparłaś, że nie pojechałaś do Paryża po to, żeby tracić czas w domu towarowym. Ale podczas operacji KADESZ, kiedy już miałem zasnąć w schronie, powiedziałaś, że kupiłaś tam seksowną bieliznę. —
Spojrzeli sobie twardo w oczy. — Jossi nie miał francuskiej dziwki
w sypialni hotelu „Georges Cinq". Jael odpowiedziała z beztroskim śmiechem: —Jeśli myślisz, że w Paryżu spałam z Jossim, to dobrze. Sam, to nie musiało się stać w „Georges Cinq". Przez dwie noce byliśmy w tym samym trzeciorzędnym hotelu. Pasternak skinął głową, nie spuszczając z niej na poi przymkniętych oczu. • Tak, a więc spotkamy się w domu. A może zaraz, natychmiast, urywasz się z Los Angeles? • Nie obwiniałabym Ruth za to, że cię wyrzuca. — Pochyliła się ku niemu i pocałowała go w usta, przez chwilę nie cofając warg. —
Jesteś bydlakiem i nudziarzem. Ale to było wesele, no nie? Warto
było przyjechać. —Absolutnie. — Uruchomił silnik. — Kiedy jeszcze będziemy tak blisko Franka Sinatry? Pasternak był przyzwyczajony do potęgi Ameryki, prezentującej się
podczas międzykontynentalnego lotu. Odsunąwszy od siebie myśli o Jael i jej drażniącym pocałunku — była szatanem w odbijaniu sobie na kimś —
spędził godziny powrotnej podróży do Waszyngtonu, pisząc pierwszy
szkic raportu dla Ben Guriona. Najpierw chciał go jednak pokazać Christianowi Cunninghamowi. A oto jego zakończenie: 70 Wniosek Dokonania tej misji zerowe, poza utrzymaniem negocjacji dotyczących rakiet przeciwlotniczych „Hawk". Wariant z „Bloodhoundami" pomyślnie wyeliminowany. Z czasem otrzymamy tę ważną amerykańską broń, ale by uniknąć narażenia się Arabom, dostawy będą odkładane tak długo, jak to tylko możliwe, a także zostaniemy poproszeni o delikatnie załatwianie całej tej sprawy. Negocjatorzy z Departamentu Stanu nie mogą zaprzeczać informacjom własnego wywiadu, potwierdzającym nasze, mówiące o tym, że sowieckie dostawy bombowców i myśliwców do krajów arabskich zagrażają naszemu narodowemu przetrwaniu. Jednak zasadnicze amerykańskie stanowisko pozostało nie zmienione: 1) nie będą wprowadzać do naszego regionu żadnych nowych, istotnych systemów uzbrojenia, 2) będziemy musieli gdzie indziej szukać głównego źródła dostaw, 3) w żadnych okolicznościach nie dostarczą nam broni ofensywnej, czytaj: czołgów. Jednak nie wszystko jest złe. Nastąpiła pewna zmiana. Wspólnie dokonaliśmy przeglądu całego naszego systemu obronnego i to samo w sobie jest już krokiem naprzód. Są chętni do słuchania i następnego przeglądu, „zgodnie z wymaganiami sytuacji". Prawdopodobnie prawdziwą
różnicę stanowi inny prezydent. Niemniej jednak zanim wola prezydenta przefiltruje się przez biurokrację, jest rozcieńczona i mglista. Bezpośredni kontakt z prezydentem Kennedym w tych kwestiach mógłby okazać się pomocny. Na razie jednak nie ma na to widoków. 27
Żółte kwiaty
Stukanie do drzwi dusznego, pozbawionego okien biura Szajny Matisdorf w Instytucie Technion. —Proszę! — Dziewczyna spojrzała znad szkicu konstrukcyjnego samolotu „Mirage" i odchyliła się na oparcie krzesła, zdejmując okrągłe czarne okulary. -Ty! —Zróbmy sobie przejażdżkę za miasto — powiedział Don Kichot. — Jesteś blada. Patrzyła na niego bez słowa. Od ponad dwóch lat, to znaczy od czasu odwiedzin u Ariego, nie widziała Jossiego Nitzana ani nie miała od niego wiadomości. Nałogowo czytała w gazetach artykuły o wojsku, poszukując jego nazwiska. W bibliotece instytutu przeglądała każdy numer miesięcznika wojskowego, więc wiedziała o jego awansach. Wycięła sobie także i zachowała jedno zdjęcie, na którym jest częściowo zasłonięty przez oficerów wojsk pancernych, stojących z rękami na biodrach wokół mapy,
leżącej na masce dżipa. I oto teraz nagle wpada do jej pokoju ten sam błazeński Don Kichot, tryskający zdrowiem, smukły, ani na jotę starszy, uwodzicielsko szczerząc do niej zęby. Przeraziła się, że może ją zobaczyć błyszczącą od potu i rozczochraną od bezskutecznych podmuchów hałaśliwego wentylatora, 72 w starej sukni bez rękawów, niemal nieprzyzwoicie cienkiej. Przynajmniej jej brązowy biustonosz był nieprzejrzysty, choć zdecydowanie wstrętny. Nie przyszła do instytutu z zamiarem oczarowania kogokolwiek, po prostu chciała, żeby jej było jak najchłodniej w trzecim dniu chamsinu. • Co ty, do diabła, robisz w Hajfie? — to było wszystko, co udało jej się powiedzieć bez zadyszki. • Powiem ci po drodze. Chodź, przyjemna wycieczka tylko cię ochłodzi. • Co słychać u twojej żony? • No właśnie, wraca do domu, więc muszę odebrać Ariego z Nahalalu. To niedaleko, wrócimy za parę godzin. Nie chciałabyś zobaczyć Ariego? Strasznie wyrósł. • Wraca do domu? Skąd? • Z Kalifornii. Pojechała na wesele mojego brata. Dzisiaj rozmawialiśmy przez telefon. Na weselu był Frank Sinatra, ale nie śpiewał. Pytałem. Szajna pokręciła głową zirytowana, podniecona i zupełnie zagubiona. • Jedź sam do Nahalalu. — Wskazała na biurko. — Pracuję. To absurd, żeby mi tak nagle spaść na głowę, po prostu cały ty. Nie mogłeś
zadzwonić? Zadzwoniłeś do Jael, do Kalifornii. • To ona zadzwoniła do mnie z domu jakiegoś bogatego faceta. Nie stać mnie na telefony do Kalifornii. Nie cieszysz się, że mnie widzisz? Tęskniłem za tobą, Szajna. To głupie, żeby aż tak stracić kontakt. Opierając się chęci, by rzucić się i udusić tego chłopaka, Szajna oświadczyła: • Przykro mi, ale wybrałeś zły dzień. Muszę pomóc Michaelowi przy garnkach. • Przy jakich garnkach? • Ach, on i Lena mają w kuchni oddzielne garnki do gotowania. On zachowuje koszerność, a ona nie. Urządziła przyjęcie i wzięła jego garnki, więc strasznie się pokłócili. Powiedziałam, że mu pomogę przy koszerowaniu jego garów. I sztućców też. • Ale to nie zabierze wiele czasu. • Co ty tam wiesz. To bardzo skomplikowane. • Gdzie siedzi doktor Berkowitz? • Następne drzwi. • Chodź ze mną. 73 Michael siedział przy otwartym oknie w wietrze tak silnym, że szarpał kołnierz jego sportowej koszuli i wichrzył przerzedzone włosy pod jarmułką. Za oknem lśniła błękitna zatoka i dwie łodzie patrolowe wypływały na morze. Papiery na biurku przytrzymywał przycisk, lornetka i fotografia Leny w ramce. Ale ten wiatr był gorący i koszula Michaela była przepocona na wylot.
• Tak, to wystarczy — powiedział doktor Berkowitz, wyciągając klucze z szuflady. — Szajna, wiesz, gdzie są moje garnki, czerwone do mięsa, niebieskie do mleka. Garnki Leny są białe, tych nie ruszaj. Dzięki, Jossi. • To znaczy, że mam z nim pojechać? — spytała Szajna. • Czemu nie? Koło Nazaretu powinno być chłodniej. Słuchaj, Jossi, może być zjadł z nami kolację? Chyba przyjdzie mój brat, Zew. Objeżdża fabryki na północy. • Będzie ze mną mój pięcioletni syn. • Arie? Wspaniale! Garnki stukały i pobrzękiwały w bagażniku, kiedy kierowca Jossiego gnał na wschód zwężającą się asfaltową drogą. • To prawie jak za dawnych czasów — powiedział Jossi. — Pamiętasz, jak wspinaliśmy się na góry wokół Nazaretu? • Zaręczyłam się — powiedziała Szajna. Z zadowoleniem dostrzegła jego zaskoczenie. • Ach! Mazał tow. Kto to jest? • Poznasz go dziś wieczorem przy kolacji. Syn głównego rabina Hajfy. Ale nie będzie jadł. Surowo przestrzega przepisów. Zje tylko to, co ugotuje mu jego matka. — Krótka przerwa. I następne zdanie jak cios sztyletem: — A teraz i moja. • Hm. Kiedy się pobieracie? • Chaim musi zrobić doktorat. To matematyczny geniusz. Dostał odroczenie z wojska. Ma dwadzieścia dwa lata. • O wiele młodszy od ciebie, co? • O wiele bardziej dojrzały niż niektórzy znacznie starsi — odrzekła
zimnym tonem. • A więc to nastąpi dopiero za parę lat? • Niekoniecznie. Może wojsko pozwoli mu odbyć służbę w Technionie. • Cóż, wiesz, że życzę ci szczęścia — spojrzał na nią ze szczerym żalem. 74 Odwróciła się od niego i pokazała palcem. • Na tamtym zboczu pełno jest tych żółtych kwiatów, które zawsze zbieraliśmy. Jak one sie nazywają? • Nigdy się nie dowiedzieliśmy. Powiedziałaś, że to zrobisz, ale nie zrobiłaś. • Nigdy nie mogłeś na mnie liczyć, prawda? Otoczył ramieniem jej szczupłe plecy, mocno przytulił i puścił, zanim zdążyła zaprotestować. —
Skręć tutaj — polecił kierowcy.
Wijąca się jednopasmowa żwirówka prowadziła do otoczonego ogrodzeniem obozu wojskowego. Przed bramą czekał komendant, przyjaciel Kichota z wojsk desantowych. — Masz szczęście, Kichocie — powiedział, siadając na przednim siedzeniu. — Dziś jest sprzątanie i kotły stoją na ogniu. — Wskazał kierowcy drogę do długiego drewnianego baraku stołówki. Szajna, Jossi i kierowca przenieśli rzeczy Michaela pomiędzy szeregami mokrych stołów na tyły, gdzie półnadzy żołnierze szorowali i wycierali duszną kuchnię. Pojawienie się Szajny uciszyło potok sprośności.
— Nie ma problemu — oświadczył tłusty kucharz z blond brodą. Wrzucił sztućce do luźno plecionej siatki, opuścił ją do parującego kotła, a potem na długim haku zanurzał w nim garnek za garnkiem. — Rabin każe nam to robić przed świętem Paschy. Albo kiedy nasze garnki się pomieszają. Nie pytajcie mnie, po co. Jestem z „Haszomer Hatza'ir" („Młodzi Strażnicy" -— była to bardzo radykalna, areligijna frakcja syjonistyczna). • Nie jest pan ciekaw? Mógłby pan przynajmniej spytać—powiedziała Szajna. — Wtedy wiedziałby pan, co robi. • Proszę wybaczyć — rzekł kucharz — ale postawienie naszemu rabinowi pytania może popsuć cały wieczór. Powiada „zanurzyć garnki", więc zanurzam garnki i koniec. — Kucharz wzruszył ramionami i zwracając się do Kichota, przewrócił oczami. Dziewczyna majora, która dba o wyparzenie garnków! Dziwactwo. W Nahalalu mijali sady, pola kukurydzy i warzyw, zabudowania gospodarcze i budynki komunalne, aż dojechali do domu Benny'ego Lurii, jednego z najstarszych w moszawie, odziedziczonego jeszcze po ojcu. W prostym, małym domku nie było nikogo. Wokół pralki stojącej na mocno zniszczonym, chylącym się ganku leżały porozrzucane zabawki. 75 —Chyba pracują — powiedział Jossi. Usiadł za kierownicą i za czął jeździć po ułożonych koncentrycznie drogach Nahalalu. — Są tam! Widzisz go, Szajna? Ten kudłaty łepek? Chłopak potrzebuje fryzjera! Kilkoro dzieci machało motykami obok Benny'ego Lurii w brunatnej, pełnej grud ziemi, leżącej odłogiem wśród zielonych pól. Lotnik ubrany
był w wytarte szorty, płócienną czapkę i tenisówki, po masywnej szyi i owłosionej opalonej piersi ściekał mu pot. • Abba, abbal — krzyknął Arie, rzucił motykę i puścił się biegiem. Szajna widziała go ostatnio jako małego pędraka, teraz był to mocno zbudowany, dosyć wysoki chłopak, który wpadł pędem w wyciągnięte ramiona ojca. —Abba, ani ehje taj jar (zostanę pilotem)! • Dlaczego Jael twierdzi, że on jest potworem? — spytał Luria. — To dobry chłopak. Lubi pracować. Witaj, Szajna. Czuła się głupio, ale zmusiła się do uśmiechu. Wcześniej nie przyszło jej do głowy, że cała rodzina Jael będzie oczywiście w Nahalalu, a potem było już za późno. Don Kichot porwał ją zza biurka i wszystko stało się tak szybko. Naturalnie, Benny Luria nawet nie uniósł pytająco brwi, ale dobrze wiedziała, że izraelscy wojskowi w ramach wzajemnej kurtuazji nie komentowali żadnych układów damsko-męskich. • Szajna zaręczyła się z synem głównego rabina Hajfy — bezceremonialnie oświadczył Don Kichot. • Mazał towl Rabin Poupko to świetny gość. Czasami przyjeżdża do bazy i opowiada o Talmudzie i kabale. Ludzie go lubią. • Pamiętasz mnie? — Szajna zwróciła się do Ariego, który wciąż siedział na ręku ojca i przyglądał jej się bystrymi, błyszczącymi oczami. Chłopczyk dotknął jej twarzy i powiedział z uśmiechem, który zarazem zabolał ją i rozczulił: • Ciocia Szajna. • Masz rację. Ciocia Szajna. Arie zażądał, żeby najstarszy syn Lurii wsiadł do samochodu. Reszta
dzieci ruszyła z powrotem na pole. Chłopak nazywał się Dow i był wysokim, chudym młodzieniaszkiem, bardzo podobnym do Benny'ego, miał nawet takie same szorty, tenisówki i płócienną czapkę. —Dow zostanie pilotem — oświadczył siedzący na kolanach ojca Arie. — I ja też. Czy nie mógłbym zostać na bar micwie Dowa w przyszłym tygodniu? Albo wrócić tutaj? 76 • Bar miewa? — Kichot spojrzał ze zdziwieniem na Lurię. Moszawnicy niezbyt przestrzegali rytuałów, więc myślał, że poza grzebaniem w Biblii Benny Luria był takim samym wolnomyślicielem jak Jael. • To mu nie zaszkodzi — powiedział lotnik. — Mimo wszystko, po co jesteśmy na tej ziemi? Niech pozna trochę tradycji. Nie odwracając się Dow rzucił z przedniego siedzenia: —
Rabin Poupko namówił ojca na to, więc musiałem się nauczyć.
—Było to bardzo trzeźwe zdanie, całkiem pozbawione emocji. Jossi pozbierał rzeczy Ariego w sypialni, gdzie dwa drewniane piętrowe łóżka pozostawiały niewiele miejsca do manewru. Irit, pogodna żona Lurii, pokazała się z sianem we włosach i na kretonowej sukience. Wmusiła gościom ciasteczka i zimną wodę sodową. Podczas gdy Dow i Arie robili młynki i koziołki na trawie przed domem, Jossi opowiedział Luriom o byłych mieszkańcach moszawu Nahalal, których Jael spotkała w Kalifornii. — —
Słuchajcie, Los Angeles może sobie wziąć Herszela Rosenzweiga powiedziała Irit. — I tę Blumę. To ona chciała do Ameryki. Ale
szkoda tej trójki ślicznych dzieci. • Jael rozmawiała z dzieciakami, tęsknią za moszawem.
• Założę się, że chłopcy wrócą — powiedział Benny. — Byli kumplami Dowa. Ciągle piszą, a ich hebrajski jest bezbłędny. • Co powiesz na bar miewę Dowa? — zwróciła się Irit do Josiego. —
Zanim się spostrzegę, Benny każe mi nosić perukę, zobaczycie.
Zgodnie z tradycją pobożne zamężne kobiety przykrywały krótko ostrzyżone włosy peruką lub chustką, albo też jednym i drugim. • Dlaczego? Masz tu Szajnę — powiedział Kichot — zaręczoną z synem rabina Poupki. Ona nie nosi peruki. • Zaręczona z tym Chaimem? Gratulacje. — Irit spojrzała na nią z zainteresowaniem. —- Kiedy wyjdzie pani za mąż, na pewno włoży perukę. Szkoda, bo ma pani takie ładne włosy. • Zobaczymy — odparła Szajna. Kiedy już opuścili Nahalal i samochód zjeżdżał w dół wśród trawiastych wzgórz, Jossi kazał kierowcy zatrzymać się. • Arie, chcesz nazbierać kwiatków? • Tak, tak! — Chłopczyk podskakiwał na siedzeniu. • Nie traćmy czasu, Jossi. Muszę wracać do Hajfy—powiedziała Szajna, ale poszła razem z nimi, wspinając się na kamienistą górę i zrywając żółte kwiaty na pokrytych drobnymi włoskami łodyżkach, które lekko kłuły w palce. 77 —Nazbieraj dużo — polecił Jossi synowi — zawieziemy je mamie. Delikatny, słodki zapach spowodował, że Szajna poczuła się przybita nagłymi wspomnieniami pierwszych prawdziwych pocałunków, kiedy dawno temu wspinali się na te wzgórza. Nie takich, jak pierwsze nieśmiałe
dziobnięcia przy wiatraku. Prawdziwych pocałunków! Tylko z trudem podniosła oczy na Jossiego, ale mogła dostrzec, że niezależnie od tego, ile dziewcząt całował przed nią, i nie tylko całował, jemu też było ciężko. • Starczy, starczy. Wracajmy! — Wszyscy troje mieli pełne ramiona pachnących, żółtych, polnych kwiatów. • Chcę zebrać więcej — powiedział Arie. • Nie, wracamy — rzucił ostro ojciec. Przy kolacji w mieszkaniu Berkowitzów było ich pięcioro. Arie żarłocznie najadł się wcześniej i drzemał. Szajna i Zew Barak potraktowali dziwne nakrycie stołu jak coś zwykłego, ale dla Don Kichota wszystko tu było nowością: dwa obrusy, czerwony i biały, dwa serwisy w dwóch różnych kolorach i dwa rodzaje sztućców; metalowe po czerwonej stronie, a z drewnianymi rączkami po stronie białej. Lena cierpko i jadowicie wyjaśniła, że czerwona strona jest koszerna, i pozostawiła mu wybór. Usiadł obok niej. —Jak ci idzie inspekcja w fabrykach? — Michael zwrócił się do Baraka, najwyraźniej niezręcznie próbując zmienić temat. — Czujesz się podbudowany? A może przybity? Jak to jest? Barak pokręcił głową. —Odwieczny Izraela nie zbłądzi — zacytował z księgi Samuela. Był to izraelski synonim desperackiej odwagi. — Poza tym mamy problemy. Barak sprawdzał możliwości kraju w produkcji uzbrojenia zaplanowanej na następne dziesięć lat. Celem było zbadanie możliwości produkcji czołgów w Izraelu. —Zew, a co z francuskimi haubicami kaliber 155? — dopytywał się Kichot. — Czy będą je mogli zamocować na podwoziu shermana?
Izrael miał kilka starych shermanów z pozostałości wojennych i złomu, skupowanych wszędzie tam, gdzie to było możliwe. • Bez dokonania zasadniczych zmian w shermanie, nie. To w ogóle może okazać się niemożliwe. Nadal trwają badania. • Lepiej, żeby odpowiedź brzmiała „tak" — Kichot powiedział to ponurym głosem i z ponurą miną — albo pobiją nas, jeszcze zanim dojdzie 78 do starcia. Połowa naszych czołgów zostanie rozwalona przez sowiecką artylerię, mającą większy zasięg. —Na razie mamy pilniejsze problemy — powiedział Barak. —
Wieżyczka centuriona nie udźwignie zamówionego przez nas niemiec
kiego działa. Trzeba unieważnić kontrakt. Przy kolacji profesor Berkowitz przyłączył się do szybkiego żargonu oficerów, posługujących się skrótami dotyczącymi stanu zaopatrzenia w amunicję. Podobnie jak większość akademickich uczonych miał również swoje zadanie, wynikające z analizy i projektowania uzbrojenia. Był to przedmiot, który wykładał w Technionie. Szajna była zaskoczona zupełnie nowym obliczem Jossiego Nitzana. Wiedziała, że był świetnym żołnierzem, ale tutaj rozprawiał o technologii, w zakresie której nie miał akademickiego przygotowania. Kiedy mówił, zmieniała się jego twarz i sposób bycia. Poprawiał okulary, ale w oczach nie miał już wesołego chochlika. Pozostali mężczyźni z uwagą śledzili jego analityczny tryb myślenia, wyniesiony z pola walki. • Nie byłoby źle, Kichocie — powiedział Barak, zagarniając łyżką zupę rybną — gdybyś zgłosił się na kurs w Wyższej Szkole Przemysłu
Wojskowego w Waszyngtonie. Jestem pewien, że przyjęliby ciebie. • Nie zostawię swojej brygady jedynie po to, żeby wysiadywać w amerykańskiej szkole. • Teraz mówisz bez sensu — oświadczył Berkowitz. — Głowa ci pęka od nadmiaru wiadomości na temat wykorzystania broni i doświadczeń zdobytych w boju. Prowadzenie wojny to coś więcej niż tylko udział w walce. • W końcu wszystko zależy właśnie od tego —- odparł porywczo Kichot. — Od doświadczonych bojowników prowadzących młodzież. Nowością dla Izraela jest to, że Żydzi walczą, i nic więcej. • Nowością dla Izraela jest to — wykrzyknęła Lena, przerywając swe zbyt długie milczenie — że po dwóch tysiącach lat Żydzi wrócili do domu! • Arabowie nie zgadzają się z tym, że tu jest nasz dom, i mają swój punkt widzenia — powiedziała Szajna. — Na razie jednak nie mogą zaprzeczyć, że my, Żydzi, tutaj walczymy. • No właśnie, i jeśli chociaż raz uda im się podważyć ten fakt • stwierdził Kichot z ponurą miną i aprobującym kiwnięciem głowy • wszystko się skończy. Moim zadaniem, i być może zadaniem Ariego, 79 jest zagwarantowanie, że nie dojdzie do tego. A jeśli trzeba, będziemy to robić przez sto lat. • Czcze przechwałki — powiedział Barak. — Jeśli nie chcesz wyjść poza brygadę, to twoja sprawa. Dowodzenie na wyższym szczeblu
wymaga nie mniejszego szkolenia niż na szczeblu plutonu. • W każdym razie nie gadajcie przy Jael o moim wyjeździe do Ameryki. Możecie mi wierzyć, ona już czuje zapach Beverly Hills. Kiedy odezwał się dzwonek przy drzwiach, Szajna zerwała się z miejsca. —Przyszedł Chaim. Kichot spodziewał się, że jej narzeczony, rabin, będzie standardowym produktem jesziwy: blady, zgarbiony, niedożywiony i wymięty, albo, zgodnie z drugim wariantem, rumiany, z korpusem w kształcie gruszki. Zamiast tego do mieszkania wkroczył wysoki, prosty jak trzcina młodzieniec, cały w eleganckiej czerni, z niezwykle bujną czarną brodą, odsłaniającą poniżej czoła jedynie usta, nos i oczy. Na długich, gęstych czarnych, łączących się z brodą włosach spoczywał czarny pilśniowy kapelusz. Chaim miał duży wydatny nos i ogniste brązowe oczy. Być może Herzel wyglądał właśnie tak jak brodaty, noszący się z wiedeńska Chaim Poupko. Zaproszony przez Lenę usiadł po białej, nie koszernej stronie stołu, z uśmiechem odmawiając poczęstunku herbatą. —Dlaczego moja herbata jest niedobra? — spytała wojowniczo Lena. — Nie dość koszerna? —
Dziękuję ci, Leno. Poproszę herbatę.
Nie ruszył napoju. • Doktor Berkowitz pokazał mi streszczenie twojej pracy i zgadza się ze mną. Wybrałeś zbyt obszerny temat —powiedziała Szajna z ciepłym uśmiechem. • Riemann albo Gauss, Chaimie — stwierdził Michael. — Ale nie obaj. • Mój temat stanowi ogniwo pomiędzy nimi oboma — powiedział Poupko. — Jest nim geometria różniczkowa.
• To oryginalna myśl — powiedział Michael — ale wymaga kilkuset stron równań i nawet wtedy nie jestem pewien, czy się sprawdzi. • Nie sprawdzi się — oświadczyła Szajna. — To dwa koty w jednym worku. Cała trójka zaczęła gwałtownie przerzucać się magicznymi terminami matematycznymi i Kichot mógł zauważyć pomiędzy Szajną i Chaimem niewątpliwą czułość. Zastanawiał się, czy nie powinien był zrezygnować 80 z chwilowego impulsu, który kazał mu wpaść do niej w drodze do Nahalalu. W konsekwencji utarto mu nosa, ponieważ musiał przyglądać się szczęściu tego włochatego potomka głównego rabina i wyraźnej sympatii, jaką żywiła do niego Szajna. • Spóźnimy się na Altermana — powiedział nagle Poupko wstając. — Zamykają drzwi i stracimy pierwszą część. • Uwielbiam poezję Altermana —- stwierdziła Lena — ale nienawidzę czytania wierszy. Poeci nie potrafią czytać własnych utworów. • Chodźmy. — Szajna wyciągnęła rękę do Kichota. — Przekaż Ariemu pożegnalnego całusa od cioci Szajny. Kiedy drzwi się zamknęły, Kichot orzekł: • Niezły facet. • Wspaniały umysł. Talmudyczny zapał, matematyczny dar — stwierdził Berkowitz. — I nie każdy „czarny kapelusz" poszedłby posłuchać Natana Altermana. • 1 on ma odrabiać służbę wojskową w Technionie? Szkoda — skrzywił się Kichot. — Wygląda na to, że mógłby być żołnierzem.
• Służba w Technionie to pomysł Szajny, a nie jego — powiedział Berkowitz. — Prawdę mówiąc, rozmawiał ze mną o odłożeniu pracy doktorskiej i odsłużeniu dwóch i pół roku w mundurze. • Cóż, ona ma rację, a on jest głupi — stwierdziła Lena. — Co będzie jadł? Nie będzie miał zaufania do koszernych posiłków w stołówce. Nawet nie chce jeść z Michaelem. Zdechnie z głodu. —
Nie zauważyłem, żeby był zamorzony — powiedział Zew Barak.
Kichot zwrócił się do Berkowitza: • Jeśli zdecyduje się włożyć mundur, powiedz mu, żeby prosił o wojska pancerne. Chciałbym go mieć w swojej brygadzie. I przypilnuję, żeby jadł. — Poszedł obudzić Ariego. — Chodź, wracamy do domu. • Gdzie jest ciocia Szajna? — zapytał przeciągając się Arie. • To od cioci Szajny — pocałował go ojciec. — Wyszła. • Nie zapomnij kwiatków dla mamy. Ładnie pachną, abba. • Bardzo ładnie. — Kichot wyciągnął z wazonu ociekający wodą bukiet. — Chodź i pożegnaj się. • Ach, Arie! Ależ oni szybko rosną, prawda? — powiedział Zew Barak, kiedy Kichot wprowadził ziewającego chłopca. — Dzisiaj odwiedziłem syna w szkole „Reale". Kończy w przyszłym roku i chce iść do marynarki. 81 • Do marynarki? — Kichot zmarszczył brwi. — Czemu do marynarki? To beznadziejne. • W tym mieście jest pełno marynarzy — powiedziała Lena, sprzątając
obie części stołu. • Na razie Noah tak wybrał — powiedział Barak — ale rok to dużo czasu. • Ja będę latał na myśliwcach tak samo jak Dow Luria — oświadczył Arie. Melancholijne oczy Zewa Baraka rozbłysły, gdy spojrzał na chłopca. —
Wierzę ci.
Mała sala, w której Alterman czytał swoje wiersze, była zapełniona tylko w połowie. • Hajfa to nie miasto dla poezji — zauważył Poupko, podczas przerwy spacerując z Szajną w zadymionym hallu. Niektórzy już wychodzili. • Za gorąco na poezję — rzekła Szajana — ale zostańmy. Te wiersze są tego warte. Gorzkie, bezbożne. Dobre. • Bez wątpienia. — Po chwili milczenia Chaim powiedział: — A więc to był twój słynny Don Kichot. Pierwszy raz wspomniał o Nitzanie. W drodze na wieczór poezji dyskutowali o jego doktoracie. • Żaden mój Don Kichot — odparowała. — Przez dwa lata ani słowa, a potem nagle spada z nieba, żeby mnie przewieźć do Nahalalu, wyobraź sobie tylko, i zabrać swojego syna. Szkoda, że nie widziałeś Ariego. Jest słodki. • Nitzan to przystojny gość. Z tych spokojnych. • Ha! Spokojny? Kichot? — Szajna roześmiała się ironicznie. — Przyglądał ci się bardzo dokładnie. Sądzę, że cię zaakceptował. Ale to mnie nie interesuje.
—Czy on w coś wierzy? Szajna nie mogła pohamować kaszlu. —Wyjdźmy na zewnątrz. Duszę się. Gwiazdy świeciły jasno nad ciemną, niemal pustą ulicą. —Wierzy? Jossi nie jest praktykujący, ale jest w pełni Żydem i nikim innym. Kocha Izrael, kocha tę ziemię, po której chodzi. Tuż przed twoim przyjściem odrzucił sugestię wyjazdu do amerykańskiej szkoły wojskowej. Wiesz, jako dziecko siedział w obozach. Może dlatego jest takim szalonym 82 bojownikiem. Właściwie nigdy go nie rozgryzłam. Ale zgodnie z twoimi zasadami — nie, Kichot nie jest religijny. • To chyba coś jak mój dziadek. • Twój dziadek? Ezrach? — Ten urodzony w Jerozolimie mędrzec, wciąż jeszcze krzepki pomimo osiemdziesiątki, był ogólnie znany jako Ezrach Tubylec, ponieważ przez całe życie nigdy nie opuścił Ziemi Świętej. — Chaim, jeśli to nie był głupi żart, będziesz mi to musiał wytłumaczyć. W hallu odezwał się dzwonek. —
Czas na resztę wierszy — powiedział Poupko.
Potem, kiedy odprowadzał Szajnę do domu, też niczego nie wyjaśnił, a i ona nie wróciła do tematu Nitzana. W domu, kiedy została sama, wsadziła nos w stojące na nocnym stoliku kwiaty, a potem padła twarzą na łóżko. Pogoda wpłynęła na nastrój Jael, załatwiającej formalności w sali przylotowej: szara, ciężka, lepka, wietrzna, siekąca mrzawką; najgorszy rodzaj telawiwskiego lata, kiedy każdy, kto tylko mógł, wyjeżdżał gdzie
indziej. Lot nad Morzem Śródziemnym był nierówny i pilot, w szkole średniej przez krótki czas jej chłopak, zaprosił ją do swojej kabiny i zanudzał, chwaląc się piątką dzieci. Po wszystkich amerykańskich lotniskach terminal w Lod wyglądał dla Jael jak obora w Nahalal. Niemal czuła woń krowiego nawozu, ten wszechobecny, przytłaczający smród towarzyszący pracom jej dzieciństwa. • Tu jesteście! Arie! Arie! — Chłopczyk rzucił się do niej i kiedy go uniosła, jej humor się poprawił. Był opalony jak żołnierz i cięższy, niż myślała. Don Kichot podszedł niespiesznie za synem i na widok tej silnej umudurowanej postaci w okularach i z ujmującym uśmiechem też się ucieszyła. Ucałowali się serdecznie. • Witaj! Miałem nadzieję, że wrócisz z Los Angeles, ale nigdy nic nie wiadomo. • Nie bądź śmieszny. Kiedy wyjeżdżał samochodem z lotniska, siedziała obok niego, trzymając syna na kolanach. W drodze do Ramat Gan opowiadała o posiadłości Szewy Leavisa, o weselu i o Sinatrze, a także sporo o wieczorze u Rosenzweigów. Przez telefon rozmawiali tylko krótko, ponieważ nie chciała zawyżać rachunku, nawet jeśli dla Leavisa byłyby to jedynie grosze. Jossi śmiał się w kułak. 83 • To ci dopiero przygoda. Pasternak dał popalić tym jordim (emigrantom), co? • Spłynęło po nich jak woda po kaczce. Jael uważała jednak, że ci jordim mieli jakąś rację, kiedy znowu
zetknęła się z wąskimi asfaltowymi drogami, pełnymi dziur i wybojów, mając jeszcze w pamięci gładkie dziesięciopasmowe autostrady kalifornijskie. Nieliczne znaki drogowe stojące na zachwaszczonyh poboczach były wyblakłe od słońca i przekrzywione przez wiatr. W dzielnicy handlowej Ramat Gan połowa marnych sklepików była zamknięta, a wystawy zakurzone i zachlapane błotem. Wszędzie widniały napisy „Do wynajęcia" z powodu kolejnej mitun, recesji. Jakie to wszystko marne, jakie ponure, jak znane, małe, i w ogóle — jakie izraelskie! Kiedy samochód skręcił w ich ulicę, powiedziała nagle: —Wróciłam do państwa liliputów. Jossi obrzucił ją szybkim, bystrym spojrzeniem. —Właśnie. Cieszysz się, że wróciłaś? — Tuląc syna, przeszła na angielski. — „Dom, kochany dom". Kiedy weszli do mieszkania, wpadły jej w oko żółte kwiaty w wazonie na stoliku w przedpokoju, ze słowami wypisanymi dziecięcą ręką po hebrajsku trzema kolorami kredek: „Witaj, Mamo". • Śliczne. Dziękuję, Arie. • Zerwaliśmy je, wracając z Nahalalu — powiedział Kichot. • Ciocia Szajna nie zerwała dużo — wtrącił Arie. — Jest leniwa. • Szajna? — Obojętny pytający ton. Jael wąchała kwiaty. • Wychodzi za mąż za syna głównego rabina Hajfy — wyjaśnił Kichot. — Wziąłem ją, żeby zobaczyła Ariego. • Ach. Jak wyglądała? • Była spocona. Arie pobiegł do swego pokoju. • Poznałeś jej chłopaka?
• Tak. Wielka czarna broda, matematyczny geniusz, młodszy od niej. Spodobał mi się. • Polne kwiaty szybko więdną. Już nie pachną. • To je wyrzuć. • Arie będzie zły. Jutro je wyrzucę. Niezależnie od irytacji czy może skrywanej zazdrości, wywołanej całą tą sprawą z polnymi kwiatami i ciocią Szajną, tej nocy Jael nie mogła się 84 uskarżać na powitanie w łóżku. Jak na stare małżeństwo, działy się tam świetne rzeczy. Jael nigdy nie była całkiem pewna, czy ten jej zagadkowy mąż nie ma na boku, powiedzmy, szmat albo przyjaciółek. Jeśli tak, potrafił być bardziej dyskretny, niż myślała. Oczywiście o Szajnie Matisdorf nie było mowy. Z pewnością Kichot zachowywał się teraz jak stęskniony mąż i dobrze ją wymęczył. —Co jest? Nie chce ci się spać? — zapytał, pocierając ją owłosioną nogą. — Już po trzeciej. Oparłszy się o zagłówek łóżka, siedziała w ciemnościach rozkosznie odprężona i zmęczona. • W Los Angeles jest teraz chyba popołudnie. Wszystko mi się poprzestawiało. • Napij się trochę wina. • Wiesz co, Jossi? Nie musimy tak żyć. • Jak? • Tak. — Zatoczyła ręką krąg w powietrzu. — Dwie ciasne sypialnie, jedna łazienka, wiecznie pełna śmieci Ariego, bez pralki i tak dalej.
Po prostu tak. • A co powinniśmy z tym zrobić? • Mam pomysł. Możemy pogadać jutro. • Nie. Mów teraz. • No, to jeszcze nic konkretnego, na razie nie. Szewa Leavis i twój brat są właścicielami domu w Beverly Hills na Wilshire Boulevard. Bardzo elegancka dzielnica. Znajdujący się tam sklep dla nowożeńców może zbankrutować. Wzięli mnie, żebym go obejrzała. Cudowny sklep, idealna lokalizacja, świetny towar, ale dwie głupie Francuzki doprowadzają to wszystko do ruiny i... • Chcesz, byśmy się przeprowadzili do Kalifornii, żebyś mogła objąć ten sklep? • Spokojnie, mój drogi, nie warcz tak. Gdybym mogła tam pojechać, tylko ja sama, na parę lat, to wiem, że uczyniłabym z tego sklepu maszynkę do robienia pieniędzy. Czuję to. Leavis powiedział, że gdyby mi się to udało, mogłabym znaleźć kogoś do prowadzenia interesów i wrócić do domu z prawem do części dochodu. Stały dochód w dolarach, co Jossi? • A Arie? Co z nim będzie przez wszystkie te lata? Zostanie bez matki? Albo pojedzie z tobą do Los Angeles i, Boże uchowaj, złapie wirusa? • Dobrze, już, dobrze. Nie powiedziałam, że nie będzie problemów, hamud. Na razie to zostawmy. Spróbuję wina. —
28
Prezydent Kennedy dostarczy
—Ben Gurion zrezygnował w samą porę. Powinien był to zrobić wiele miesięcy temu — stwierdziła pani minister spraw zagranicznych obierająca przy kuchennym zlewie cebulę. Jej domową suknię chronił biały, poplamiony jedzeniem fartuch. — Jeśli spodziewa się, że tym razem Partia Pracy będzie go błagać, żeby wrócił, to może o tym zapomnieć. Jest skończony, kaput, BASTA! Na dobre! — Spojrzawszy szybko przez ramię, Golda przyłapała Baraka i Pasternaka, którzy siedzieli przy kuchennym stole, pijąc oranżadę, na wymianie kwaśnych uśmiechów. — Słuchajcie, serce mi pęka! Wszyscy wiedzą, że odkąd zostałam wciągnięta do polityki —
i to nie przez kogo innego, jak przez Ben Guriona — zawsze byłam
jego zdecydowaną zwolenniczką. Do kuchni wpadli dwaj umorusani chłopcy, kłócąc się głośno o to, który z nich wygrał pojedynek na nogi. Porwali garść ciasteczek ze słoja i uciekli, wciąż wrzeszcząc na siebie. • Oj, te wnuki! Ja ich tylko pilnuję, podczas gdy Menachem i jego żona jeżdżą do Salzburga na festiwal mozartowski. — Wrzuciła cebulę do stojącego na piecu garnka. — Są kochani, ale rozpuszczeni. To nie pionierzy. Nowa generacja. • Pani minister, czy Departament Stanu w końcu się zgodził? —
zapytał ostrożnie Pasternak. — A jeśli tak, to kiedy jedziemy?
86 • Wyrażono zgodę. Nie ustalono jeszcze daty. W październiku lub listopadzie. — Golda powiesiła fartuch na haku i pogroziła palcem Zewowi Barakowi. — A teraz niech pan posłucha. Rozumiem, że w zeszłym roku wycofał się pan z tego zadania. Tym razem pan jedzie. Żadnych wykrętów! Mosad wie od CIA, że jest pan dobrze widziany
w Waszyngtonie. • Prawdopodobnie dlatego, że już od lat mnie tam nie było — powiedział Barak, myśląc, że to musi być sprawka Christiana Cunninghama. —Nieważne. Na czele misji stanie Icchak Rabin. Żadnego bicia piany! Zastępca szefa sztabu da im do zrozumienia, że m u s i m y mieć czołgi. I prezydent Kennedy dostarczy nam towar, zobaczycie. — Usiadła przy stole i wzięła gruszkę z miski z owocami. — Sezon na gruszki. Pyszne! Nie możemy walczyć z nowymi sowieckimi czołgami za pomocą połatanego złomu z drugiej wojny światowej. Powiedziałam to Kenendy'emu na Florydzie. Wysłuchał mnie. Czytaliście raport z naszego spotkania? Było zdumiewające. Historyczne. Ben Gurion nigdy nie doczekałby się tego, co on mi powiedział, czego naobiecywał. Nie doczekał się tego od żadnego prezydenta! Wszyscy uważali, że jest nieznośny. Zawsze taki był, nawet za najlepszych czasów. Dawid, król Izraela! — Ugryzła gruszkę. —
Taka słodka i soczysta. Owoc tej ziemi. Przez sześć lat traktował mnie
obrzydliwie, wysyłając do Afryki, Azji, Bóg jeden wie dokąd, żeby trzymać z daleka, podczas gdy on kierował sprawami zagranicznymi. Do waszej wiadomości, panowie, na czele Ministerstwa Spraw Zagranicznych stoi teraz minister spraw zagranicznych. Barak słyszał o burzliwym zebraniu Partii Pracy, na którym Golda wykrzyczała Ben Gurionowi prosto w twarz gorzką prawdę, kiedy ten jeszcze nie pozbierał się po wybuchu dawnych politycznych animozji i gazetowej burzy, spowodowanej przez jakże prawdziwe przecieki informacyjne, iż izraelscy żołnierze są w Niemczech, szkoląc się w obsłudze nowoczesnego uzbrojenia. Jaki wybór pozostawał Ben Gurionowi i wojsku,
jeśli tylko Niemcy chcieli sprzedać Izraelowi kilka godnych uwagi systemów? Stary lew opadł już z sił i teraz wszyscy go rozszarpywali. Baraka niepokoiła w tym wszystkim rola Goldy i jej zadowolenie z upadku Ben Guriona. —Mam wyryte w pamięci — ciągnęła dalej Golda — to, co powiedział mi prezydent Kennedy. — Jej głos stał się groteskową 87 karykaturą harwardzkiego akcentu Kennedy'ego. Zacytowała po angielsku: Pani minister, Stany Zjednoczone łączy na Bliskim Wschodzie szczególna wieź z Izraelem, którą naprawdę można porównać do tej, jaka istniała pomiędzy nami i Wielką Brytanią w szerokim spektrum spraw międzynarodowych. Zajrzyjcie jeszcze raz do raportu, a zobaczycie, że zapamiętałam słowo w słowo. Co za deklaracja! Jakie odejście od eisenhowerowskich odpraw dawanych Ben Gurionowi! • To będzie wielki dzień — powiedział Pasternak — kiedy będzie pani mogła ujawić ten raport. • O, minie jeszcze wiele lat! Dopiero Arabowie by zawyli! I co za różnica? Jego doradcy siedzieli z nami na werandzie. Moi też. Wszystko jest udokumentowane w Waszyngtonie. — Na jej twarzy pojawił się uśmiech. Skończyła jeść gruszkę i otarła usta chusteczką. — Poczęstujcie się, panowie. Obaj podziękowali. • Tak, widzę wręcz Kennedy'ego na fotelu na biegunach, w samej koszuli, bez krawata, fale oceanu uderzają o piach... Wiecie, wyglądał jak student. Cały czas musiałam sobie przypominać: To jest prezydent Stanów Zjednoczonych i posiada wielką władzę! — Golda
roześmiała się nagle. — Być może on musiał sobie powtarzać: Ta stara jenta to minister spraw zagranicznych. — Spoważniawszy, znów pogroziła Barakowi. — A kiedy pan już tam będzie, musi pan pozostawać w jak najbliższym kontakcie z naszym attache wojskowym. Proszę nie spuszczać go z oka. Jeśli pan pyta, to jest on naszym najważniejszym człowiekiem w Waszyngtonie. Ambasador tylko wali łbem w kamienny mur Departamentu Stanu. Armia Stanów Zjednoczonych ma dla nas respekt. Rozumiemy aluzje! Wiem, co zaczynają myśleć ich wojskowi doradcy: A może mały Izrael, gdzieś tam na południowej flance NATO, mógłby nam się kiedyś przydać! Nawet jeśli Dulles oszukał nas i zdradził, to jest już wielkie osiągnięcie naszego synajskiego zwycięstwa. — Zapaliła papierosa i mrużąc oczy, spojrzała przez dym na Baraka. — Jakby się pan czuł, gdyby pewnego dnia miał pan pełnić tę funkcję? • Skoro pani o to pyta, nie chciałbym tego robić, pani minister. • Jest pan głupcem. To ogromny skok w karierze i pan by się do tego nadawał. Ale to daleka przyszłość. No tak, muszę zrobić kolację dla dzieciaków, jedzą jak wilki. 88 Oficerowie poderwali się z miejsc. —A więc obaj pracujcie z Rabinem i jego ludźmi nad planem tej misji. Chcę go zobaczyć w przyszłym tygodniu. —
Tak jest, pani minister — rzekł Pasternak.
Objęła go grubym ramieniem. —Widzi pan? Tak właśnie zrobił Kennedy, kiedy się żegnałam. Po prostu tak! I powiedział: „Pani Meir, proszę się nie martwić, Izraelowi nic
się nie stanie!" Tak szczerze, tak poważnie! Musicie dobrze zaplanować tę misję, przedstawić fakty, wykonać dobrą robotę. Nie spotkacie się z prezydentem ani nie otrzymacie od niego informacji, ale będzie wiedział o wszystkim. Dostaniemy te czołgi. Na ulicy było chłodne, przejrzyste, jerozolimskie popołudnie, jakie Święte Miasto mogło ofiarować w ciągu lata, kiedy Tel Awiw buchał nadmorską parówką. • A więc znowu znalazła się w siodle — stwierdził Pasternak — i to w jakim stylu. • Słuchaj, Sam, jeśli pojadę z tą misją, to jak to wpłynie na ćwiczenia pancerniaków w październiku? • Czemu? Vv czym problem? Chyba Nitzan może przejąć twoją brygadę? Poradzi sobie. — Pasternak spojrzał na zegarek. — Muszę się spotkać z moim adwokatem w Tel Awiwie. • Jeśli to nie potrwa długo, pojadę z tobą. Potem moglibyśmy pogadać z Rabinem. • Gemacht! (Załatwione!) • Przykro mi, jeśli chodzi o ciebie i Ruth — powiedział Barak, wsiadając do samochodu Pasternaka. • Nie mam wyboru. Wiesz, nie byłem aniołem. Ona mówi, że ten Kolumbijczyk chce się z nią żenić. — Odwrócił ręce dłońmi do góry. — Przynajmniej Amos idzie do wojska, i tyle. A co do dziewczynek, no cóż, sądzę, że w końcu ten facet zwieje z powrotem do Bogoty, a Ruth wróci do domu i znów będzie wydawać przyjęcia dla swej telawiwskiej cyganerii i rozglądać się za nowym dyplomatą. Z całym majątkiem Loebów to żaden problem.
Barak zaczekał, aż Pasternak przepchnie się przez zatłoczone ulice na autostradę, i dopiero potem znów się odezwał: • Słuchaj, Golda mnie przeraziła! Attache wojskowy w Waszyngtonie! • To wysoka pozycja, Zew. 89 • Przekładanie papierów. I nie mów mi, że jest inaczej. • Cóż, tylko gadała. Rozumiem, że jesteś kandydatem na zastępcę dowódcy Frontu Centralnego. • Tak słyszałem, ale znasz wojsko. Sam, dlaczego Golda jest taka mściwa w stosunku do Starego Człowieka? Wzruszenie ramion i spojrzenie z ukosa. —Niektórzy powiadają, że to się zaczęło w łóżku. — Niewiele uwag na jakikolwiek izraelski temat mogłoby zaskoczyć Baraka, ale ta pobudziła go do pełnego niedowierzania śmiechu. — Oczywiście dawno temu. W przeciwnym wypadku można wierzyć jej słowom. Wyciągnął ją z Ministerstwa Pracy, które uwielbiała, i wsadził do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, czego nie chciała, a potem wysyłał ją na majówki w takie miejsca, jak Birma i Liberia, podczas gdy sam przejął sprawy zagraniczne. Większość mijanych pojazdów stanowiły stare europejskie samochody małolitrażowe, które z trudem wpełzały pod górę, a potem staczały się w dół, pozostawiając za sobą chmury czarnych spalin. W piętnaście lat po oblężeniu Jerozolimy górska droga od Kastel do Latrun była nadal zaśmiecona wrakami pojazdów, pamiątkami wojny, zakonserwowanymi czerwoną minią. W dole, na płaskim terenie, dwupasmowa szosa brała zawiły zakręt wokół twierdzy Latrun.
• To kość stojąca nam w gardle — powiedział Pasternak, robiąc gest ręką. — Powinniśmy byli ją zdobyć w 1948 i mogliśmy to zrobić. • Ben Gurion nie potrafił znieść myśli o dalszym rozlewie krwi żydowskiej. Nigdy nie miałem mu tego za złe. Pierwsze linijki ostatniego listu Emily, który wypadł z korespondencji jej ojca, były dla niego ulgą i niespodzianką. list nr 33 (Zgadza się? Czy zgubiłam rachunek?) Stary Wilku! Spieszę podzielić się wspaniałą wieścią w tej szybkiej notatce, wsuniętej w list, który Chris ma wysłać do Ciebie. Żadne tam krętactwo, po prostu pośpiech. Pierwszego października jadę z Hester na rejs po morzach południowych! Boże Narodzenie na Tahiti. Powrót w styczniu. A więc jej tam nie będzie... o jedno zmartwienie (i nadzieję) mniej. 90 Wyłudzenie urlopu z Foxdale wymagało nieco zachodu, ale w końcu Fiona okazała się łaskawa i pomocna. Musiała. Podczas dochodzenia rady szkoły w sprawie pachwiny wielebnego Wentwortha kłamałam jak z nut. Naraziłam swoją duszę (chociaż szczęśliwie nie musiałam przysięgać na Biblię), twierdząc, że oboje są czyści jak świeży śnieg. Uwierzono mi jako jej najbliższej współpracownicy. Wielebny zagoił się i teraz znowu bawią się w fiki-miki w nieparzyste niedziele. Jego niedoszła przyszła, niewątpliwie zniechęcona przez L'Affaire Pachwina, puściła go w trąbę. Hester zaprosiła mnie do towarzystwa. Jak to ujęła, naprawdę go kocha, jest milusi, ale tak
nudny, że w porywie szaleństwa gotowa byłaby go zamordować i podczas tak długiego rejsu pewnej ciemnej nocy będzie musiała wyrzucić go za burtę. Nie chce tego robić, sprawiłaby przykrość trójce dzieci. A więc wiedz, że milczenie od października do stycznia nie będzie sygnałem jakiegokolwiek zerwania naszej więzi. Po prostu nie będę osiągalna. I jeszcze jedna wiadomość, dzióbku. Być może popracuję nad alternatywą Jacka Smitha. Zaskoczony? Zazdrosny? Uradowany? Będę nad tym PRZEMYŚLIWAĆ na morzach południowych. Nasz związek z Jackiem jest dziwny i staromodny, raczej jak z powieści Thackeraya. Nie wiem co —jeśli w ogóle — Jack robi z fiki-miki. Nie ma żadnej Nachamy, tak jak pewien mój niezdecydowany, beznadziejny znajomy — ale już od dawna mi asystuje i kto wie, kto wie? Dojrzewam. Twoja ąuand mime Emily Doprawdy wspaniała wiadomość! O rejsie, nie o Jacku — to zwykłe naciąganie ze strony Emily. Dzięki rejsowi zostanie zachowany mniej więcej ten sam wielki dystans pomiędzy Emily Cunningham a Barakiem nawet podczas jego pobytu w Waszyngtonie. Zew poszedł do swego maleńkiego gabinetu i zamknął drzwi, żeby przyczytać list Cunnighama, długi i dziwny. Siedział w wytartym fotelu, pogryzając pistacje. Przez ten nałóg miał coraz ciaśniejsze spodnie. Częściowo był to nerwowy odruch, ale także uwielbiał te cholernie tuczące zielone orzeszki z Persji. Potem zaczął pisać odpowiedź dla człowieka z CIA, jednakże myślami wciąż wracał do Emily. Wkopał się z nią po szyję. To go paraliżowało. Pisanie czułych listów stało się drobnym nałogiem podobnie jak pistacje, choć jeszcze bardziej nieroztropnym. Kiedyś Nachama w pierwszym okresie ich małżeństwa lubiła, aby nadawał jej pieszczotliwe imiona i obsypywał komplementami,
lecz była rozsądną kobietą. Wszystko miało swój czas, a czas sentymentalnych bzdur skończył się wraz z narodzinami Noaha. Niewątpliwie miała rację. I dlatego — pomyślał Barak — błogosławiona niech będzie mazgajowata Hester Laroche i jej rejs po morzach południowych. Niezwykle wylewnym listom do Emily towarzyszyła rzadsza już wymiana korespondencji z jej ojcem. Wspólną cechą obu tych znajomości 91 była ucieczka z ciasnego jak łódź podwodna Izraela — jak to sobie czasami przedstawiał Barak — na szerokie wody wielkiego świata. Ojciec i córka otwierali przed nim dwa rozmaite luki: Cunningham miał nietuzinkowy, śmiały umysł, napisanie do Emily było wyjściem z małżeństwa dosyć szczęśliwego, jednak ograniczonego zainteresowaniami i charakterem jego żony. Nachama nigdy nie interesowała się europejskimi czy amerykańskimi książkami, sztukami teatralnymi, poezją czy muzyką poważną. Bardzo słabo znała angielski, a jej francuski z dzieciństwa, nabyty od rodziców, marokańskich imigrantów, stał się chropawy, ponieważ go nie używała. Znała obcą literaturę tylko z hebrajskich przekładów i właściwie już się nią nie interesowała. W miarę upływu lat skupiła się na wychowaniu dwóch córek i syna oraz utrzymywaniu przyzwoitego domu z izraelskiej wojskowej pensji. Tymczasem Emily Cunningham pożerała książki, stare i nowe, robiła sobotnio-niedzielne wypady do Nowego Jorku, żeby chłonąć teatr, koncerty i wystawy sztuki, a w dodatku zabawnie to wszystko komentowała. Pobudzała jego intelekt. Przez rok w tę i z powrotem pisali o Sartrze. Pewnej zimnej pustynnej nocy podczas manewrów, siedząc na
czołgu, Barak naskrobał przy świetle latarki pełną rozczarowania epistołę: Sartre jest mimo wszystko nie mającym nic nowego do powiedzenia, bazującym na zapożyczeniach, lansującym samego siebie sprytnym eklektykiem, którego „egzystencjalizm" był zwykłym plagiatem, ściągniętym z Heideggera i innych Niemców. Zrobiło mu się ciepło na sercu, kiedy otrzymał szybką odpowiedź Emily, wyrażającą pełną podziwu jednomyślność. Dla Nachamy, nawet w hebrajskim przekładzie, Sartre byłby równie niezrozummiały, jak egipskie hieroglify. Podarł liścik Emily i postanowił skończyć swą odpowiedź dla jej ojca. ...Tak więc, oczywiście jako Żyd, jestem poruszony Pańskim widzeniem wydarzeń tego wieku jako „burzliwej walki Goga i Magoga", a naszego powrotu do Ziemi Świętej jako „nowego Początku w historii, Nadziei, pierwszego słabego jeszcze dźwięku Wielkiego Rogu, głoszącego nadejście Mesjasza". Po hebrajsku mówimy halewai — oby tak było! Dla mnie to wszystko jest walką przemijających potworności, totalitaryzmów. Kiedy rozpadły się stare ustroje, wydawało się, że nadejdzie wolność. Ale źli ludzie zagarnęli władzę i zaprzęgli całą nową technologię do tego, by narzuciła ludziom strach i milczące posłuszeństwo. Taki jest leninizm, hitleryzm, maoizm. Ale sądzę, że w ludziach przebudzi się duch i obalą tych 92 nowych królów i książąt przebranych w robotnicze kaszkiety i kołnierzyki Mao. Może nawet za naszego życia. W przeciwieństwie do Pana, nigdy nie uważałem marksizmu za zagrażającą Zachodowi, apokaliptyczną, nową wiarę. Brak jej wielkich proroków. Marks był burżuazyjnym, pełnym samozadowolenia sknerą, H
Lenin, niemalże ich święty, to obłudny rzeźnik, słowiański Robespierre. Myślę, że zbliżając się do schyłku, marksizm zachowa status quo tam, gdzie czerwoni posiedli władzę i uzbrojenie. Tam, gdzie to się nie stało, będzie uzasadnieniem dla politycznych wstrząsów, mających na celu konfiskatę i redystrybucję dóbr, jeśli władze będą krótkowzroczne lub marne. Ale tak, ma Pan absolutną rację, jeśli chodzi o Sowietów jako prawdziwe zagrożenie dla Izraela. Będą nadal zachęcać Arabów do starcia nas z powierzchni ziemi po prostu dlatego, że to odpowiada ich planom penetracji regionu. Będą wysyłać na śmierć otumanionych młodych Arabów być może jeszcze przez pół wieku, zanim ci zmądrzeją i przestaną pełnić rolę elastycznych rosyjskich pionków w tej starej Wielkiej Grze. To wszystko nie ma nic wspólnego z marksizmem. A w tym czasie musimy się jakoś trzymać, stąd nasze desperackie poszukiwanie broni. Nasi młodzi żołnierze są chyba najlepsi na świecie i mają silną motywację. Nie można jednak prowadzić pojedynku na włócznie przeciwko czołgom. Na razie nie jest to jeszcze takie jednostronne, ale wszystko do tego zmierza. Chris, naprawdę potrzebujemy czołgów! Podzielam Pański niepokój związany z upadkiem Ben Guriona. Tu tet ma Pan vację. Chociai formalnie zrezygnował, faktycznie rostał złaźmy z urzędu. lego następca, Eszkol, jest zupełnie innym typem człowieka. Szary jak mysz. Brakuje mu wizji świata: Izrael to mały kraj, lecz tak się składa, iż znalazł się w centrum potężnego międzynarodowego wydarzenia: konfrontacji Ameryki z Rosją. Ben Gurion znał się na tym. Eszkol zna się na rurociągach i elektrowniach. Od chwili jej założenia jest członkiem Partii Pracy i bez rozgłosu zrobił wiele zasadniczych rzeczy w budowaniu tego kraju, więc może się sprawdził... Pisząc ten list, Barak słyszał, że przyszła Nachama, a potem po kolei
dziewczynki, ośmiolatka i trzylatka. Zauważył z zadowoleniem, że obie są dzisiaj w dobrych humorach. Zazwyczaj odgłosy popołudnia zawierały mnóstwo kłótni i kilka ostrych matczynych poleceń. Zapukawszy do drzwi gabinetu, Nachama zawołała: • Zew, kolacja! • Dobrze. Cóż, wróćmy od tych wielkich wizji na ziemię. Wołają mnie do stołu. Mógłbym Panu powiedzieć o wiele więcej na temat nowego rządu Eszkola. Czy to Churchill stwierdził, że demokracja jest strasznym systemem, gorszym od wszystkich innych, poza tymi, które już zostały wypróbowane? Coś w tym stylu. W każdym razie to pewne, że system izraelski jest cholernie do niczego, ale jesteśmy jak ludzie płynący dziurawą łodzią podczas sztormu. Jeśli będziemy się ociągać z zatkaniem dziur, utoniemy. Musimy więc wylewać wodę, wylewać i wylewać, aż sztorm ucichnie... 93 Kiedy Barak wszedł do kuchni i usiadł, Nachama stała, dziwnie się uśmiechając. Dziewczynki siedziały przy stole, chichocąc i spoglądając z ukosa na jedyne wolne krzesło. • A to dla kogo? — spytał Barak. • Dla mnie — powiedział Noah, wchodząc w mundurze. Wysoki jak ojciec, choć smukłej szy, z poważną chłopięcą twarzą, na której zaskoczenie Baraka wywołało szeroki uśmiech. — Rekruci do marynarki muszą się zgłosić wcześniej. Zew Barak zerwał się na równe nogi i objął syna. Uścisk Noaha był twardy i długi.
—A więc mimo wszystko marynarka. —Wiedziałem, że chciałeś, abym poszedł do pancemiaków. Barak odsunął Noaha na długość ramienia, czując radość i lekki niepokój na widok syna w wojskowym uniformie. Wszystkie formacje nosiły mundur Cahalu, różniły się jedynie czapkami i naszywkami. • Jesteś człowiekiem, który musi służyć w wojsku. Służ tam, gdzie chcesz i gdzie możesz. • Przyszedł, kiedy pracowałeś w swoim pokoju. — Pulchna twarz Nachamy promieniowała, w oczach pojawiły się łzy. — Niemal zemdlałam, sądziłam, że nadal jest w Hajfie. —
Noah jest przystojniejszy niż abba — powiedziała ośmioletnia Galia.
Noah usiadł. • Umieram z głodu — powiedział swoim dawnym chłopięcym tonem. — I nikt nie jest przystojniejszy niż abba. • Wiesz — powiedział Barak tej nocy w sypialni — Galia ma rację. Jestem starym, tłustym koniem pociągowym. Kiedyś mógłbym włożyć jego mundur. Teraz już nie! Siedział w łóżku, czytając w okularach, swoich pierwszych. Powiedział optykowi, że świetnie widzi, tylko że wieczorem ma zmęczone oczy. Optyk kiwnął głową, założył mu okulary i nagle druk stał się naprawdę czarny, a optyk miał na nosie czerwone żyłki. —Nie mów mi o tuszy. — Nachama w szlafroku szczotkowała włosy. — Wyglądam jak hipopotam. To prawda, przybyło jej parę funtów. —Muszę przestać jeść pistacje.
94 —
Ja w ogóle muszę przestać jeść.
Barak powiedział jej o waszyngtońskiej misji. — To nastąpi dopiero w październiku lub w listopadzie i wyjadę najwyżej na dziesięć dni. — Zamknął powieść Evelyn Waugh i zdjął okulary. —Nachama, Golda wspomniała o moim wyjeździe do Ameryki na stanowisko attache wojskowego. Oczywiście nie teraz, ale ona myśli o tym. Nachama przerwała szczotkowanie i spojrzała na niego. • Chciałbyś tego? • A ty? Wydęła wargi jak zawsze, kiedy się nad czymś zastanawiała. • To mogłoby być korzystne dla dziewczynek. Raz na zawsze nauczyłyby się dobrze po angielsku. Nawet Noah nie jest w tym zbyt dobry, a ja jestem niemota. Straszne. Popracuję nad tym, jeśli wyjedziemy. • Ale Sam uważa, że mam szansę w Siłach Centralnych. Ja też tak myślę. Siły Centralne znajdowały się na granicy z Jordanią, słabą i spokojną od chwili wydalenia oficerów angielskich w wyniku sueskiego fiaska. Było to najniższe rangą spośród trzech ugrupowań sił zbrojnych, „plecami" zwrócone ku Morzu Śródziemnemu, z frontem przebiegającym przez podzieloną Jerozolimę, wzdłuż poszarpanej linii zawieszenia broni —„Zielonej Linii", z której miejscami widać było Tel Awiw i morze. Siły Północne zwrócone były ku Syrii, Siły Południowe utrzymywały front z Egiptem; były to stanowiska dla przyszłych szefów sztabu. Barak nie osiągnął jeszcze tego poziomu, ale w młodości walczył niemal w każdym
punkcie sektora centralnego, znał tam każdy kamień i chciał, żeby to był następny krok w jego karierze. Nachama położyła się i — co często im się zdarzało — zaczęli rozmowę o jego konkurentach do rangi generała i dowodzenia sektorem: wszyscy byli weteranami 1948 roku, posiadali odznaczenia i regularnie awansowali, wszyscy podlegali surowej ocenie własnych umiejętności i opcji politycznej w wojsku. Barak czasami miał wrażenie, że może jest zbyt rozważny i nieco fatalistyczny jak na prawdziwego karierowicza. Sam Pasternak zauważył kiedyś, że prawdopodobnie jest także nieco zbyt kulturalny. Jeśli nawet tak było, nie potrafił się zmienić. — A więc w październiku albo listopadzie jedziesz mniej więcej na tydzień do Waszyngtonu? — powiedziała Nachama, gasząc światło. —Sądzę, że spotkasz się tam ze swoją przyjaciółką Emily. 95 • Nie. Ona będzie na rejsie po południowym Pacyfiku. Rodzaj urlopu z pracy. • O? To szkoda. — W głosie Nachamy nie było ani śladu przebiegłości, ulgi czy jakiegokolwiek innego uczucia. — To chyba nie jest miesiąc miodowy? —Nie. A powinien być. Jest już prawie starą panną. Chwila milczenia. —Zew, kiedy dzisiaj zobaczyłam Noaha, przypomniał mi ciebie, jak w swoim brytyjskim mundurze wszedłeś do jadłodajni papy. Noah wygląda tak samo, jak ty wtedy. — Pochyliła się, żeby go delikatnie pocałować. — Nie jest przystojniejszy od ciebie. Jedz sobie te pistacje. Ciężko pracujesz, zasłużyłeś na to.
Zapadający zmierzch, pierwsze gwiazdy na niebie. Na ciemnym górskim grzbiecie ustawione w szeregu cienie centurionów, dżipów i transporterów opancerzonych. Wartownik zatrzymał samochód Baraka, podszedłszy z wycelowanym w niego karabinem, potem zasalutował i wskazał drogę do namiotu Kichota. Przed wyjazdem do Waszyngtonu Barak składał pożegnalną wizytę w swojej brygadzie. Wysiadł na chrzęszczący śnieg i lodowaty wiatr. Nie był odpowiednio ubrany, ponieważ z Jerozolimy wyjeżdżał w słoneczne, ciepłe popołudnie. Tutaj opady śniegu w listopadzie były przesadnym wybrykiem aury, ale co w Izraelu nie było ostatnio dziwaczne? Kiedy Barak wszedł do namiotu, Chaim Poupko w wybrudzonym smarami kombinezonie właśnie coś mówił: — ...i tutaj może pan obliczyć pochodną, prawda? Stał przed Kichotem siedzącym przy stole zbitym z desek i w ostrym świetle nagiej żarówki przyglądał się wykresowi na papierze milimetrowym. • Zew! Jedziesz do Ameryki? — Kichot wstał. Poupko wyprężył się na baczność i zasalutował. W mundurze matematyk wyglądał szczupłej i zdecydowanie dziwnie, z tą swoją jarmułką i bujną brodą. • A więc, Poupko, mimo wszystko został pan pancerniakiem. Co pan robi? • Przechodzę szkolenie na kierowcę czołgu — odpowiedział Poupko z żołnierskim respektem. • A ja próbuję zrobić kurs samokształceniowy w zakresie rachunku różniczkowego i całkowego — Kichot wskazał na wykres. — Dopóki mam w brygdzie matematycznego geniusza, musi sprawdzać moje prace. 96
Barak uśmiechnął się do syna rabina. • I jak sobie podpułkownik radzi? • Na same piątki, panie pułkowniku. • Dyplomata — stwierdził Kichot. • Dobrze pan się odżywia? — spytał Barak. • Żaden problem, panie pułkowniku. Kichot kiwnął głową i Poupko wyszedł, zasalutowawszy im obu. —Żyje jajkami gotowanymi na twardo i pieczonymi ziemniakami —
powiedział Kichot. — Jego wielkim przysmakiem są sardynki.
Przywozi je Szajna, także świeże warzywa i od czasu do czasu gotowanego kurczaka. Zje to, co ona mu ugotuje. • Michael powiedział mi, że się nie pobrali. • Cóż, wygląda na to, że nie ma o tym mowy, przynajmniej na razie —
głos Kichota zmatowiał. — Nie jestem pewny. Kiedy wyjeżdżasz? —W niedzielę. Jak idą ćwiczenia? Żołnierka w grubym zielonym swetrze, workowatych pikowanych
spodniach i nausznikach przyniosła im kawę i kanapki z mięsem. Kichot powiedział, że siły szkieletowe odgrywają rolę Syryjczyków podczas gier wojennych Sił Północnych. Niezwykła jak na tę porę roku fala zimna i opadów była znakomitym doświadczeniem. Manewry w śniegu i temperaturze poniżej zera wykazały prawdziwe problemy w tych jednostkach przeniesionych z pustyni na południu: zamarzanie wizjerów, gęstnienie smarów, tak że nie można było uruchomić silników, i tak dalej, i tak dalej. • To świetna lekcja — powiedział Kichot. — Skąd mamy widzieć, że nie zajdzie potrzeba natychmiastowego ściągnięcia nas na północ? To
otworzyło mi oczy, Zew. Będziemy musieli przygotować kompletny plan działania w warunkach zimy. • Dobrze, zacznij nad tym pracować. A swoją drogą, czemu rachunek różniczkowy? • Ach, ciągle się na to natykam, próbując sprawdzić raporty radiowe, specyfikację uzbrojenia, a nawet w analizie teorii gier. Znasz się na różniczkach? • Uczyłem się tego. Wszystko sprowadza się do kilku niezbyt trudnych mechanicznych operacji. • Może, kiedy się wie, co się robi. Wyszli na zewnątrz i wędrowali wśród zasypanych śniegiem pojazdów, dyskutując o problemach brygady, o wywiązywaniu się z obowiązków 97 oficerów, zmianach personelu, brakach w uzbrojeniu, programach szkoleniowych. Barak już dawno zauważył, jak surowy i nieustępliwy był Kichot w różnych drobnych kwestiach. Narwaniec w życiu prywatnym, Jossi Nitzan miał zupełnie inne oblicze jako żołnierz. Barak z całym zaufaniem powierzał mu brygadę i miał zamiar polecić go jako jej następnego dowódcę. Trafili na Poupkę żartującego z resztą swej załogi, która pracowała nad ściągniętą z kół i rozwiniętą na śniegu gąsienicą. Barak wdrapał się na górę i wskoczył do czołgu na niespodziewaną inspekcję. Na oko wszystko było utrzymane znakomicie: żadnych śmieci, czyste wyposażenie, amunicja uporządkowana. W tym ciasnym pomieszczeniu, wśród zapaszku ropy, metalu i elektroniki ogarnęła go nostalgia. Poligon, poligon! Przeklęty Waszyngton!
—Na mnie już czas — powiedział po powrocie do namiotu. — Do Jerozolimy długa droga. Kichot nabazgrał coś szybko na czystym formularzu depeszowym. • Słuchaj, tu jest numer telefonu Jael i jej adres w Los Angeles. Zadzwoń do niej, dobrze? • Jasne — Barak przebiegł oczami kartkę. — Jak długo tam będzie? • Nie wiadomo. Zaproponowano jej interes, więc rozgląda się. I jeszcze coś. Powiedz, że chcesz rozmawiać z Ariem. On cię zna. Lubi wujka Zewa. — Kichot zawahał się. — Z brzmienia dziecięcego głosu można się wiele dowiedzieć. • Dobra, porozmawiam z nim. Kichot wyciągnął rękę z wdzięcznością. Kiedy w świetle księżyca wracali do samochodu, cienka pokrywa suchego, skrzącego śniegu skrzypiała im pod butami. —I bez czterystu czołgów nie wracaj — powiedział Kichot. W Waszyngtonie również padał wczesny listopadowy śnieg, komplikując wieczorny ruch. Pomnik Waszyngtona wyzierał spoza tańczących płatków, a jego szczyt ginął w świetlistej mgle. Barak ostatni raz widział ten wielki obelisk zaraz po marszu na Szarm asz-Szejch. Nawet jeśli Dulles skradł owoce zwycięstwa, to przecież mimo wszystko było to zwycięstwo. Siedem lat później jednak walka toczyła się nadal i oto był w Waszyngtonie, aby żebrać o uzbrojenie. —Nieźle, jak na pierwsze spotkanie — powiedział Pasternak. 98 Taksówka wiozła ich z Departamentu Stanu do domu Christiana
Cunninghama w McLean, bardzo wolno posuwając się przez zatłoczony, mlaskający błotem most na Potomacu. — Przynajmniej rozmawialiśmy nie tylko z biurokratami, ale także z żołnierzami. —
Żadnych zobowiązań — stwierdził Barak. — Zero.
Pasternak podniósł dłoń do góry. — Mówię o atmosferze. O tonie rozmów. Ostatnio nie było cię przy tym. Po prostu mur! Rabin dobrze działa. Osiągniemy postęp. Głośniki w kopule nad tarasem Cunninghama odpowiedziały grobowo na dzwonek do drzwi: „Czyżby to był pułkownik Pasternak?" —
Cześć, Chris.
I inny głos, młodej kobiety: „I czyżby to był Szary Wilk?" 29
Królewna
—Do diabła, co jest?! — mruknął Barak do Emily, przytrzymując ją za łokieć przed jej krzykliwie kolorowym, wiszącym w hallu portretem. Pasternak i Cunningham weszli do biblioteki. — Czemu nie jesteś na Samoa albo na Bali? —Mój Boże, Zew, ty siwiejesz! Ale ładnie. Dystyngowanie. Miała na sobie ciemny dopasowany kostium i niebieską bluzkę z falbanami. Na ramieniu przypięła złotą broszkę w kształcie wilczego łba.
Nowa, elegancka Emily! Kiedy ostatnio widział ją przed siedmiu laty, ciągle udawała niedbałą studentkę z college'u, a na przysyłanych od tamtej pory zdjęciach wyglądała jak niegustownie odziana belferka. —Emily, powiedz wreszcie, co się stało? • Wytłumaczę, wytłumaczę — śmiała się zdyszana i rozpromieniona. — Musimy się spotkać i porozmawiać. • Dobrze. Kiedy? Gdzie? • Pod pomnikiem Lincolna. Dzisiaj wieczorem. • Dzisiaj wieczorem? Zwariowałaś? I dlaczego pod pomnikiem Lincolna? • Jest cudowny w śniegu. Bądź tam, Wilku. O dziesiątej. Przy figurze. 1 nie waż się mnie zawieść. Chodź już, czas na sherry. • Słuchaj, Emily... — Ale już popędziła do biblioteki. 100 Przy kolacji Barak tylko z trudem mógł się skoncentrować na tym, co Chris Cunningham miał do powiedzenia na temat ich misji. Człowiek z CIA już wiedział, że generał Rabin, przedstawiając się w Departamencie Stanu, mówił zarówno o różnych rodzajach nowej broni, jak i o czołgach. —Nie pójdzie wam szybko, panowie — powiedział Cunningham. — To nie jest sytuacja, w której można żądać księżyca w pełni i zgodzić się na nów. Wiecie, że możecie z tego wyjść z pustymi rękami. Emily sprawiała wrażenie zasłuchanej, ale Barak wiedział, że tak nie jest. Pochwycił już jej szybkie, przelotne spojrzenia i mógł tylko mieć nadzieję, że pozostali ich nie zauważyli. Pasternak chyba nie miał pojęcia o niczym. Cunningham ze swoją szczupłą, chłodną fizjonomią za grubymi szkłami
okularów jak zwykle był nieodgadniony. Zaniepokoił Baraka, zwracając się do niego: • A ten pański ostatni list był dosyć dziwaczny. Artyleria przeciwko włóczniom, doprawdy! Proszę nie mówić w ten sposób na spotkaniach. Wy, Izraelczycy, grzebiecie waszą sprawę przesadzając. • Wie pan, to tylko retoryka. • Absolutnie nietrafna. Nadal oceniamy was jako militarnie równych Arabom, a może nieco lepszych. • To nieprawda, Chris — powiedział Pasternak. — Wystarczy zrobić proste porównanie uzbrojenia, a przede wszystkim liczby czołgów. Na ten temat możemy przedstawić dokładną informację wywiadu. W każdym zaś wypadku równowaga uzbrojenia jest dla nas bardzo groźna. • Nie rozumiem tego — wtrąciła się Emily. Po wyrzutach ojca pod adresem Baraka zwracała uwagę na to, co się mówi. — Może jestem tępa? • Emily, podczas wojny w naszym regionie — tłumaczył cierpliwie Pasternak, osiągalna broń zostaje w krótkim czasie wystrzelana, spalona lub wyłączona z akcji. • To prawda. A więc? • A więc Arabowie mają pod ręką niewyczerpane, gotowe rezerwy w Rosji. Samoloty, czołgi, pociski, artylerię, wszystko, czego potrzebują, może im zostać dostarczone w ciągu jednej nocy. My mamy dokładnie jedno źródło zaopatrzenia: Francję. Teraz, kiedy Francuzi stracili Algierię, nie jesteśmy już dla nich tacy ważni. Dostawy od nich idą drogą morską, to znaczy zbyt wolno. Oni także podlegają silnym
naciskom Arabów i zmienności polityki francuskiej, zwłaszcza po powrocie de Gaulle'a na scenę. 101 Emily spojrzała na ojca, który krótko, poważnie, skinął głową. — —
To wcale nie jest takie jasne, Emily — rzekł Cunningham. Wyścig zbrojeń tylko wprowadza Sowietów coraz głębiej w region. Już
przeniknęli do Egiptu i do Syrii. Pewnego pięknego dnia Rosja zmiażdży Izrael jednym ciosem swej niedźwiedziej łapy, jeśli Żydzi nie znajdą sposobu na pokojową koegzystencję z Arabami. I to szybko! • Powiedz nam, jak? — spytał Pasternak. — Świat muzułmański uznaje tylko jedno zwierzchnictwo: islam. Stoimy nie tylko w obliczu Arabów, nie tylko Związku Radzieckiego, ale także ponad pół miliarda muzułmanów, czyż nie tak? • W pewnym sensie tak. • I to jest łamigłówka, nie? • Łamigłówka, którą musicie rozwiązać — odparł Cunningham. — Wielkość świata muzułmańskiego będzie polegała na tym, że w końcu zaakceptuje i będzie ochraniał Lud Wybrany, po tym jak świat chrześcijański był piekielnie bliski wymordowania was wszy stkich. • I tu mnie pokonałeś — oświadczył Pasternak. — To brzmi wspaniale. Mam nadzieję, że dysponujesz jakimiś informacjami, których ja nie posiadam. • Emily, wypijmy kawę i brandy w bibliotece. • Tak, ojcze. A potem się zmywam i wracam do Foxdale.
W padającym śniegu widziana przez szybę taksówki Emily była małą ciemną figurką, stojącą obok oświetlonego reflektorami monumentalnego cokołu pomnika. — Proszę zaczekać — powiedział Barak, płacąc taksówkarzowi, potem wdrapał się szybko jak tylko mógł na stopnie pokryte świeżym śniegiem. — Masz samochód?! Kiedy kiwnęła głową, machnął taksówce, która zaraz zniknęła. Wyciągnęła do niego ramiona. —
Siedem lat. Siedem lat!
Jej futro i jego wojskowy szynel rozdzielały ich nieco, kiedy się całowali. — Emily, do diabła, co się stało z tym rejsem?! — Zdjęła czarną rękawiczkę, by spleść palce z jego palcami. — Hester zaszła w ciążę. Spodziewałbyś się tego po jej biednym mężusiu? To zdumiewający alpinistyczny wyczyn! 102 Mimo woli Barak wybuchnął śmiechem. • Dobrze się czuje? • Wspaniale. Czemu pytałeś, czy mam samochód? • Wolałbym nie wracać do hotelu na piechotę. • Dzielisz pokój z Pasternakiem? • Nie, on właściwie mieszka u naszego attache wojskowego. • Idealnie. — Palce Emily zacisnęły się i poczuł na dłoni jej ostre paznokcie. — Pospacerujmy trochę. • Tutaj? W śniegu? • Oczywiście. Przecież tu jest cicho i pięknie.
• A potem? • No, potem pójdziemy do twojego hotelu i będziemy się kochać. • Co będziemy robić? • Przecież słyszałeś. Fiki-miki. Będziemy się pieprzyć. • Doprawdy, Emily! • Czy to wulgarne, mój drogi? Wiesz, jestem w tym nowa. We wszystkich książkach jest „pieprzyć się'', chociaż właściwie popularniejszym akreśleniem... • Przestań. Natychmiast! —Barak oswobodził rękę i podniósł ją do góry. • Tam stoi mój samochód, kochanie, pod latarnią. Tylko trochę pochodzimy, a potem do hotelu. Czy mnie nie kochasz? • Jasne, że tak. Chodźmy zaraz. Możemy coś wypić, porozmawiać, uciec od tego zimna. Jutro muszę wstać wcześnie. • Szary Wilku, będziemy się kochać. • Emily, daj spokój z tymi bzdurami. Nigdy w życiu. • Czemu nie? Jesteś impotentem? Nie mógł się powstrzymać i znów wybuchnął śmiechem. Potem pomyślał, że może skorzystać z tej furtki równie dobrze, jak z każdej innej, aby przerwać to staropanieńskie szaleństwo. • No cóż, to bardzo krępujące, ale już znasz mój sekret. • Więc czemu się śmiejesz? To bardzo smutne. • Tak, Nachama ogromnie to przeżyła. Ale kochamy się i kiedy jest się starszym, okazuje się, że to wcale nie jest aż takie ważne. Mimo wszystko jesteśmy rodziną.
Przyglądała mu się uważnie oczyma o ogromnych czarnych źrenicach. — Łgarz! Idę o zakład, że nadal ją pieprzysz dziesięć razy w ciągu nocy! Założę się, że ona błaga, żebyś pozwolił jej zasnąć. 103 Objął Emily ramieniem. —Szokujesz Abe Lincolna. Chodźmy na spacer. Milcząc obeszli wokół pomnik. Śnieg oblepił im płaszcze. Emily mocno trzymała go za rękę. W samochodzie włożyła kluczyk do stacyjki i odwróciła się do Baraka. -— Tam na górze to nie był żaden pocałunek. Chodź. Pocałował ją. W ciągu siedmiu lat nic się nie zmieniło. Długi pocałunek, słodki jak w „Królu Dawidzie". • Teraz było lepiej — chwytając powietrze, wysunęła się z jego objęć. • Jedźmy już. Spełniła polecenie, starając się przekrzyczeć warkot zimnego silnika. • Wiesz, ciągle się zastanawiałam, jak to będzie dzisiejszej nocy. Myślę, że na razie nam się udaje. Nie stawiamy wszystkiego na ostrzu noża. — Silnik zaskoczył i Emily wrzuciła bieg. — Tak naprawdę nie spodziewałam się, że zabierzesz mnie do hotelu. • To dobrze. • Chciałam tylko przyzwyczaić się do takiej myśli. Zanim zdążył zaprzeczyć, zmieniła ton głosu i temat rozmowy, wbijając oczy w szyby, oczyszczone ze śniegu przez wycieraczki. • Zew, sądzę, że wasza misja zakończy się sukcesem. Mój ojciec jest superostrożny. Taki ma zawód. Żywimy tu wielką sympatię dla
Izraela. Nie tylko z powodu holocaustu. Na pewno nie. To kwestia podobieństw w historii Ameryki. • To znaczy? • To konik mego ojca. Kiedy jest w odpowiednim nastroju, może mówić o tym bez końca. Wylądowaliście na wrogim brzegu, próbując stworzyć nowy naród, urodzony w wolności, prawda? Wy i my zaczynaliśmy jako kolonie, które wyrzuciły Brytyjczyków. W pierwszych latach trapiły nas niebezpieczne przeciwności losu, tyle że wy nadal z nimi walczycie. Czasami Chris twierdzi, że to niemal lustrzane odbicie. • Bardzo naciągane, Emily. Wasi ojcowie-założyciele nie mieli za sobą historii obecności na tej ziemi, a to jest właśnie zasadniczy motyw syjonizmu. Gdyby przybył następny milion Żydów, być może Arabowie by w to uwierzyli i zawarli pokój... Uważaj! Próbująca ich wyminąć żółta taksówka wpadła w poślizg i zatrzymała się, zagradzając drogę. Emily z całym spokojem użyła hamulca i kierownicy, 104 aby wjechać na krawężnik i pokrytą śniegiem trawę pobocza autostrady, a następnie zjechać z powrotem na jezdnię w sporej odległości za taksówką. • Uuch! Ty wiesz, co robisz. • Zazwyczaj. Kiedy weszli do małego hoteliku w pobliżu Union Station, Emily rozglądała się wokół jak badający nieznany teren kot. • Nie byłam tu nigdy przedtem. • Jest tani. Ale i tak moja dieta podróżna tego nie pokryje.
W ponurym, śmierdzącym kwaśno barze trzy pary hałasowały przy okrągłym stoliku. Prostytutki przekomarzały się z klientami. • Nie wiedziałem o tym — powiedział Barak. • Dobrze, więc chodźmy do twego pokoju. • Nic z tego. Siadaj. Pojawił się kelner ze szczurzą twarzą i w brudnej czerwonej marynarce. Przetarł szmatą pozalewany stolik. • Co ma być, ludzie? • Zew? • Dla mnie? Ach, piwo. • Piwo? Po spacerze w takim zimnie? • Raczej nie piję. Może być coca-cola. A ty? • Podwójny „Jack Daniels" z lodem i cytryną. Kelner wyszczerzył do niej kły, doceniając przyjaźnie jej opiekuna. —Okay, królewno. Emily może nie wyglądała na prostytutkę, ale one umiały się kamuflować. • Próbujesz mnie zaszokować? — spytał Barak. — Musisz pojechać do Middleburga. • Jak zauważyłeś, wiem, co robię. Przy okrągłym stoliku przysadzisty człowiek opowiadał dowcip charakterystycznym dla środkowego wschodu Ameryki ochrypłym głosem: —...więc ten barman powiada: „Słuchaj pan, w tym barze nie mówi się o religii". Facet pyta: „A o polityce?" „O polityce też nie rozmawiamy". „Dobra, a o seksie?" „O seksie? Jasne. Może pan sobie gadać o seksie, ile tylko zechce". Więc ten pijak mówi: „Okay, co pan sądzi o waszym pieprzonym katolickim prezydencie?"
Dziewczyny wydały radosny pisk, mężczyźni zarżeli. Grubas zaczął opowiadać kolejny dowcip, kelner przyniósł coca-colę i podwójnego bourbona. Emily podniosła szklaneczkę. 105 —Zdrówko. A teraz posłuchaj mnie, Szary Wilku. W mijającym roku wydałam cholerną fortunę i straciłam kupę czasu, chodząc do psychiatry. Sądzisz, że nie wiem, iż jestem dziwna? Jego zdaniem wszystko sprowadza się do tego, że potrzebuję porządnego pieprzenia. Co więcej, w pewnym sensie chciał mi to nawet zapewnić. Niski, tłusty gość z obwisłym wąsem i okularami na sprężynce. Nie pijesz swojej coli — pociągnęła głęboki łyk bourbona. Barak sączył napój, wpatrując się w Emily. • Czy to wszystko naprawdę się stało? • Oczywiście. • I ten człowiek mówił poważnie? • Zaczęłam tak myśleć, kiedy podszedł do kozetki i zaczął poklepywać mnie po nodze. Po obu nogach i jakby w górę. Tam, gdzie się łączą, wiesz? Barytonowy rechot i cienkie chichoty przy sąsiednim stoliku. Barak również się roześmiał. —Tak, wiem. I co zrobiłaś? Zmarszczyła brwi. • Nie śmiej się, mówię prawdę. Powiedział, że jeszcze nigdy nie miał tak czarującej klientki i że mam wspaniałe nogi, co musiał zauważyć, kiedy tak kręciłam się i przewracałam na kozetce, i że naprawdę
muszę przestać z tą moją manią na punkcie ojca. W przeciwnym razie skończę jako stara panna, a to byłaby szkoda, ponieważ mogłabym być wspaniałą żoną i matką. W tej sprawie mu uwierzyłam. Pomógł mi. Nadal do niego chodzę. • Ale co zrobiłaś, żeby przestał cię poklepywać, czy jak tam? • O, bez problemu. Jego zegarek zaczął pikać, pięćdziesiąt minut upłynęło, no i tyle. Następny pacjent. Dziewczęta ze swymi towarzyszami opuszczały bar, wesoło ćwierkając. W nagle zapadłej ciszy słychać było tylko pobrzękiwanie zbieranych przez kelnera szklanek i butelek. • Ray ma żonę i pięcioro dzieci — ciągnęła Emily. • Ray? — Raymond Sapphire. Naprawdę nazywa się Szapiro. Zaczął praktykować w zachodniej Wirginii, gdzie nie ma Żydów, więc przybrał nazwisko Sapphire. Faktem jest, że go lubię, ale fizycznie jest równie odpychający jak rogata żaba. Zew, dla mnie większość mężczyzn jest taka. Ray nie wyleczył mnie z tego i przypuszczam, że zrozumiał. W każdym razie koniec z zalotami rogatych żab. 106 • Powiedziałaś mu o nas? O listach? • Oczywiście. • I co o tym sądzi? • Och, to elementarz. Jesteś postacią ojca, tak po prostu, i mogę sobie pozwolić na to, by cię kochać, ponieważ jesteś oddalony o sześć tysięcy mil i nie istnieje ryzyko prawdziwego seksu. — Nakrywszy dłonią jego rękę, zajrzała mu głęboko w oczy. — Ha!
• Ludzie, wypijcie, co macie. Ostatnia okazja! — zawołał kelner. • Wezmę jeszcze jednego — powiedziała Emily. • Nie, nie weźmiesz. — Barak zapłacił i podał jej futro. Barman wyszczerzył do niej małe, ostre ząbki i poklepał ją po ramieniu. • Przyjdź jeszcze, królewno. W ponurym hallu za kontuarem spał siwy recepcjonista, a w budce telefonicznej marynarz całował dziewczynę. — Skąd on wziął tę „królewnę"? — powiedziała Emily. — To brzmi tak prostacko i dziwkowato. Pochlebił mi. Śnieg prawie już nie padał. Barak odprowadził ją do samochodu zaparkowanego na ciemnej bocznej uliczce. Tam rozpięła futro, potem jego płaszcz i przytuliła się mocno, żeby go pocałować. Ukrywszy mu twarz na ramieniu, powiedziała niewyraźnie: • Przestraszyłam cię? Wilku, kocham ciebie, kocham być w twoich ramionach, chyba nie ma w tym nic złego? To jest cudowne, takie słodkie. Mów, co chcesz, ale to bije listy na głowę. • Jaki jest numer telefonu do szkoły Foxdale, Królewno? Po zakończeniu porannej narady w ambasadzie Barak zatrzymał się w pokoju konferencyjnym i kiedy wszyscy wyszli, podniósł słuchawkę. Emily prześladowała go podczas całej tej trzygodzinnej, niewesołej dyskusji. Należało coś z tym zrobić. • Halo, tu panna Cunningham. — W słuchawce usłyszał profesjonalny, nauczycielski ton; prawie jej nie poznał po głosie. • Cześć, Królewno.
Milczenie, a następnie wybuch głębokiego, radosnego śmiechu i głos niższy o pół oktawy. — To ty! Och, Wilku, to ty! Mój Boże, gadanie o moich siłach okultystycznych? Jak... Przerwał jej: 107 • Słuchaj! Rozmawiam przez ambasadzki telefon, łączony przez centralę, więc musi być krótko i zwięźle. Zrozumiano? • Tak jest, zrozumiano. • Nie przeszkadzam ci? • Rany, nie! Siedzę tutaj i poprawiam cholerne francuskie testy egzaminacyjne ze starszych klas. Albo próbuję to robić, angażując jedynie dziesięć procent swego mózgu. Więc co mogę dla pana zrobić? • Możesz się spotkać ze mną jutro wieczorem? Tylko nie znowu przy Lincolnie. Tam, gdzie byliśmy później. • Jutro wieczorem? — Głośne wciągnięcie powietrza. Cisza. Głos niższy o dalsze pół oktawy, niemal szept: — Czy przypadkiem nie rozmawiamy o fiki-miki, mon vieux7 • No, jest właśnie ta nie dokończona sprawa, którą musimy się zająć. Wiesz, że nie zostanę tu długo. • Och, naturalnie. Zgadzam się w całej rozciągłości. Słuchaj, a może dziś po południu? Mogłabym to załatwić i... • Przykro mi, nie mogę. • Szkoda. To może dzisiaj wieczorem? Jak sam mówisz, to raczej
pilne. • Jutro wieczorem, panno Cunningham. Mój najbliższy wolny czas. Powiedzmy o ósmej? • Fiuuu bum! Trafione! Ósma! Cześć! Barak odłożył słuchawkę, mając nadzieję, że dziewczęta z centrali są bardzo zajęte albo że uważają go za jeszcze jednego nieciekawego porządnego męża. Kiedy następnego wieczora przy skąpym świetle pracował w hotelowym barze nad papierami, wskazówka zegara spełzła z ósmej i przesunęła się na wpół do dziewiątej. Czyżby ich randka została odwołana? Przypadek dziewiczego wahania w ostatniej chwili? Jeśli tak, to prawdopodobnie miał to z głowy. A na razie — kupa roboty! I nieważne to nieoczekiwane bicie serca. W jego wieku — co za głupota! Te papiery były bardzo zniechęcające. Tego popołudnia podczas narady w małej, zimnej sali konferencyjnej w Departamencie Stanu Amerykanie ostro przeciwstawili się twierdzeniom Izraelczyków na temat wielkości i ciągłego wzrostu arabskich zasobów czołgów sowieckich i amerykańskich. Teraz musiał sporządzić dokument z fragmentów doniesień wywiadu, aby podeprzeć izraelskie stanowisko. Generał Rabin chciał, żeby na rano był gotowy. 108 Oczywiście należało odwołać tę randkę, ale Emily była zbyt prowokującą pokusą. Barman przyniósł mu drugą colę. —Czeka pan na królewnę? -— Barak kiwnął głową. — Dziewczyna z klasą. To się widzi. Zwykle się spóźniają. — Zniżył głos i wykonał odpowiedni gest. — Mamy tu parę niezłych laleczek.
Niezła laleczka w obcisłej czerwonej sukni siedziała ze skrzyżowanymi nogami na jednym z dwóch barowych stołków, ukazując tłuste uda i niebieskie podwiązki z falbankami. Poza tym w barze był tylko kelner, więc Barak starał się pracować, w miarę swych możliwości robiąc ołówkiem notatki na dokumentach, dopóki w końcu nie wpadła z pośpiechem Emily. —Już jestem, już jestem. Fiona miała jedną ze swoich migren. Musiałam siedzieć do późna. — Opadła na krzesło obok i zamknęła jego dłoń w wilgotnym uścisku. — Zew, to, co mówiłeś przez telefon, to była prawda? Całą noc nie spałam. Ani minutki. Mocno ścisnął jej dłoń. —Cześć. Pozwól, że odłożę te głupie bazgroły i zabierzemy się do rzeczy. • O rany? Naprawdę, kochanie? Naprawdę naprawdę? Uśmiechając się do niej, uwolnił rękę, aby zgarnąć papiery. • Chyba że zmieniłaś zdanie, to przywilej dam. Spojrzała na niego wielkimi oczami lemura, potem smutno popatrzyła na bar, barmana i „laleczkę". — Wiesz, Stary Wilku, nie tak to sobie wyobrażałam. Czuję się jak na wizycie u dentysty. Wybuchnął śmiechem. • Naprawdę? A czego się spodziewałaś, Królewno? • Och, kto wie? W moich marzeniach bylibyśmy w jakim magicznym, strasznie eleganckim apartamencie, z szampanem w kubełku i różami i czule byś mnie do tego namawiał. • Namawiał? Nie potrafię cię od tego odwieść. To jasne. Jesteś nieobliczalna. Doktor Sapphire znalazł rozwiązanie, więc chodźmy.
Zaciągnął w teczce zamek, co zabrzmiało w pustym barze jak głośny trzask. — Masz rację, masz rację, masz całkowitą rację. Trzeba to mieć za sobą. — Głos jej drżał. — Ale po zastanowieniu, czy mogłabym się najpierw napić? Coś jakby gaz rozśmieszający? 109 —Naturalnie. — Skinął na barmana. Mimo wszystko zaczynało wyglądać na to, że Emily się waha i zaraz się wycofa. Niech będzie! Wybór należał do niej. Nie będzie naciskał, chociaż jej smukła, młoda figura w czarnym kostiumie była niezwykle podniecająca i wszystko w niej wprawiało go w zachwyt: zwyczaj mówienia na lekkim przydechu, talent do odpowiadania z kamienną twarzą zwariowanych, zabawnych historii, szybkie, okrągłe ruchy ręki i szczególnie wymowny gest potrząsania przed jego twarzą wszystkimi dziesięcioma palcami; było to tylko kilka spośród usidlających czarów tej zwariowanej starej panny. • Ach, już lepiej. Wilku, kiedy ostatnio zdradziłeś Nachamę? • Boże! Jesteś niemożliwa, Emily. Nie powinnaś była tego mówić. • Chyba nie. Przepraszam. Powiedz mi, że nigdy, i koniec z dentystą. Naprawdę, kochanie. Mówię poważnie. Nie jestem niszczycielką domowych ognisk. • Niczego nie niszczysz, ale... — zawahał się. — A, do diabła, w końcu to uczciwe. Opowiem ci o jedynym razie, który naprawdę się liczył. • Wspaniale. — Drugim łykiem pochłonęła resztę drinka i dała barmanowi znak, żeby jej znowu nalał. • Emily, gdzie nauczyłaś się tak pić?
• Od Fiony, naprawdę. Jest niemal bywalczynią barów. Zawsze bardzo dystyngowana, ale kiedy w szkole robi się niemiło, jedzie do Middleburga, do baru „Rudy Lis", i tankuje bourbona. Pijałam z nią sherry, ale się przestawiłam. Opowiadaj. Jedyny raz, który naprawdę się liczył... • Cóż, jeśli zrobi to na tobie wrażenie, ona była markizą. Włochy, rok 1945. • Markiza! O rety! Opowiadał w oszczędnych słowach, ale zalała go fala wspomnień i mówiąc niemal czuł zapach pnących róż na balkonie buduaru markizy, wychodzącym na błękitny Adriatyk. • A więc właściwie ona to zrobiła — stwierdziła Emily. — Doprawdy, co z ciebie za gość! Chyba musimy się na ciebie rzucać, co? Przysłała ci do stolika butelkę wina, a ty nawet jej nie zauważyłeś? • Rzeczywiście, nie. Ale miałem dwadzieścia jeden lat i chyba całkiem nieźle wyglądałem. W każdym razie nie byłem tłusty ani siwy. Więc mnie zauważyła. 110 • Brunello, powiadasz. • Tak. A przy okazji, wino było doskonałe. Kelner przyniósł je z pozdrowieniami od markizy dla zwycięskiego brytyjskiego żołnierza. Z jej własnej winnicy. • Była ładna? • Emily, była szczupłą blondynką. Miała trzydzieści siedem lat. Trochę jakby żylasta. Niezwykła kobieta, mówiąca kilkoma językami, bardzo
dowcipna, bardzo szykowna. Naprawdę mnie zafascynowała i kiedy wróciłem do domu, nie potrafiłem Nachamie spojrzeć w oczy. — Wzruszył ramionami. — Po jakimś czasie udało mi się. • A te inne razy? Te, które się nie liczyły? Opowiedz. • Ach, Emily, zamknij się. Nagle powiedziała z poważną miną: • Mój bardzo drogi Wilku, czy chcesz to odwołać? • Boże! Nie. Chodźmy. W windzie objął ją ramieniem i poczuł, że ma dreszcze. Było to dziwnie podniecające; jednocześnie było mu jej żal i drżał z pożądania. • A więc to ma się stać tutaj? — powiedziała niepewnym głosem, kiedy weszli do śmierdzącego lizolem pokoju, zalanego czerwoną poświatą neonu hotelowego. — Towarzystwo historyczne wmuruje tu tablicę. • Chodź tu, królewno. — Rzucił płaszcz na łóżko i objął ją w mrugającym, purpurowym świetle. Odpowiedziała na jego pocałunek dosyć namiętnie. Poszło za burtę dziewicze zdenerwowanie! Zaczął delikatnie rozpinać jej bluzkę, przesuwając rękami po szczupłych piersiach, cudownie twardych pod białym jedwabiem. Przyglądała mu się wielkimi, okrągłymi oczami, kiedy jego ręka przesuwała się w dół po śliskim szeregu perłowych guziczków. Nagle krztusząc się, wybuchnęła dzikim chichotem. • Przepraszam, przepraszam... • Co znowu? • Dwie sprawy, kochanie: łaskoczesz mnie i pachniesz jak coca-cola. Ale to całkiem miły zapach — dodała szybko, próbując zdusić śmiech
wepchniętą w usta pięścią. —No dalej, czemu się zatrzymałeś? Naprawdę, jestem nieprzytomnie szczęśliwa. Zadzwonił telefon. Pokój był tak mały, że mógł podnieść słuchawkę, nie wypuszczając Emily z objęć. 111 • Tak, przełącz go. • Uratowany przez dzwonek? — spytała Emily, miękko całując go w ucho i policzek. • Tak... Witaj, Sam... Naprawdę? To dobrze czy źle? — Długa przerwa. Spojrzał na zegarek, podnosząc go do czerwonego światła. —
Rozumiem. Ale słuchaj, to dopiero za pół godziny... No, może spóźnię
się parę minut. To ci dopiero zmiana sytuacji. Odłożył słuchawkę i spojrzał na Emily. • Wiem, doktorze. Mimo wszystko nie będzie pan borował. • Kocham cię, Emily. Bóg mi świadkiem, że cię kocham, ale żadnego borowania. Nie dzisiaj. Wzywają mnie do ambasady. • I bardzo dobrze. Tu jest zbyt nędznie nawet jak na królewnę. Spróbujemy jeszcze raz w Samotni. • W Samotni? Co to jest? • Dowiesz się. Sam Pasternak chodził tam i z powrotem w świetle ulicznej lampy przed ambasadą. —Nareszcie jesteś—powitał Baraka z parującym oddechem. —Facet zmienił zdanie, mamy się z nim spotkać w jego domu, nie tutaj. Rabin już tam jest. To niedaleko, możemy pójść na piechotę.
Ruszyli wzdłuż Connecticut Avenue, brnąc przez brudny, rozmiękły śnieg. • Udało ci się dodzwonić do Jael? — spytał Barak. • W końcu tak. Zrozumiałem, że posuwa się naprzód z tym sklepem w Beverly Hills. Nadal jest problem z Ariem. • Obiecałem Kichotowi, że porozmawiam z chłopcem. A ty rozmawiałeś? • Nie chciał podejść do telefonu. Zastępca doradcy prezydenta do specjalnych poruczeń mieszkał w wąskim, starym domu z piaskowca przy bocznej ulicy w pobliżu ronda Duponta. Znany waszyngtoński prawnik był — jeśli można to tak określić —
Żydem Keneddy'ego, chociaż w prasie ani w telewizji nikt o tym nie
wspominał. Rabin i attache pili z nim wódkę w bardzo małym, obłożonym książkami pokoiku na drugim piętrze, kiedy nadeszli Pasternak z Barakiem. Podobnie jak oni, Rabin był w garniturze i krawacie. Attache, krępy generał, pod którym Barak służył w wydziale doktryny wojennej i szkolenia, był w mundurze i wyglądał na bardzo zmęczonego. 112 • Chyba nie przygotował pan jeszcze tych fragmentów — powiedział Rabin, spoglądając na teczkę Baraka. • Już je wybrałem. Będzie je można zaprezentować na naszym porannym zebraniu. — Zwrócił się do attache: — Jeśli zostaną powielone w pańskim biurze. Warknięcie. • Zrobi się. • Jaki jest ich wydźwięk? — dopytywał się doradca. — Czy tworzą
solidną podstawę? Barak spojrzał na Pasternaka, który gestem dał mu do zrozumienia, że może mówić otwarcie. Dyskusja o informacjach wywiadu izraelskiego, która potem nastąpiła, była wyjątkowo szczera. Doradca, szczupły mężczyzna po czterdziestce, ubrany w uniwersyteckim stylu w szare flanelowe spodnie, brązową tweedową marynarkę i czarny dżersejowy krawat, wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem po ciasnym pomieszczeniu. Generał Rabin, charakterystycznie zgarbiony nad swym wiecznym papierosem, milczał, dopóki doradca nie zwrócił się do niego i nie zapytał: —Cóż, ja jestem przekonany, ale czy to przekona ludzi z Departamentu Obrony i Departamentu Stanu? Rabin odpowiedział wolno, po swojemu: • Takie jest ich zadanie, żeby byli nieprzekonani. • Prawda. Niecałe dwie godziny temu rozmawiałem z prezydentem. Bardzo uważnie śledzi całą tę sprawę. • O, to dobra wiadomość — zwrócił się Rabin do pozostałych, z powodzeniem nadając swemu głosowi smutne zabarwienie. • Proszę zwrócić uwagę — doradca wziął butelkę szkockiej, zaproponował ją gościom, którzy odmówili, i nieco nalał sobie — że sprawa wymaga niezwykłej delikatności. Dobra wola Arabów ma zasadnicze znaczenie dla wielu interesów Stanów Zjednoczonych. • Tak słyszeliśmy — rzucił zgarbiony Rabin. • A jednak załatwiliście sobie trzy rzeczy. — Doradca zaczął wyliczać na rozstawionych palcach: — Po pierwsze, prezydent obiecał Goldzie Meir, że będzie odnosił się życzliwie do sytuacji Izraela. On dotrzymuje swoich obietnic. Po drugie, walczył w czasie drugiej wojny
światowej i pamięta, jak Arabowie stawali po stronie Hitlera. Nie sądzi, żeby kiedykolwiek można było na nich liczyć, i myśli, iż pewnego dnia Izrael może być naszym asem atutowym w basenie Morza Śródziemnego. 113 Po trzecie, jest przekonany, że żydowskie głosy w wyborach przechyliły szalę na jego korzyść. Begin nieco się rozpogodził. • A więc może mamy jakąś szansę? • Wiele zależy od waszego spotkania w przyszły poniedziałek z ludźmi z Obrony i Departamentu Stanu. Wyślą na nie dosyć wysokich urzędników. Do tej pory i oni, i prezydent będą mieli szansę przetrawić wystąpienie pułkownika Baraka. — Doradca posłał Barakowi przyjazny, lecz pełen dystansu uśmiech. — A więc, pułkowniku, proszę się postarać. • Zrobię, co będę mógł. Kiedy spotkanie już się kończyło, Barak zwrócił się do doradcy: • Prawdopodobnie będzie pan znał odpowiedź. Co to jest Samotnia? • Samotnia?... — Bystre oczy doradcy rozbłysły. Rzucił krótką odpowiedź, jak zawodnik biorący udział w teleturnieju: — Samotnia. Dickens. „Samotnia". Miejsce, w którym się człowiek zagrzebuje, kiedy jest wściekły. Czemu? • Dzięki. — Barak uścisnął mu rękę. — Jest pan zdumiewający. • Wyższy kurs angielskiego, Harvard — wyjaśnił doradca, oburącz przygładzając włosy.
Ambasadzki samochód zabrał generała Rabina. Pasternak i Barak wsiedli do taksówki razem z attache wojskowym. • Czemu jest pan taki wykończony? — zapytał Barak attache, który ze znużeniem odchylił się na oparcie, zamykając oczy. Wracali do jego mieszkania, żeby omówić fragmenty informacji wywiadu i najlepszy sposób zaprezentowania ich Amerykanom. • Dowie się pan. Pewnego dnia dostanie pan tę robotę. • Nie, jeśli uda mi się wybronić. Attache otworzył oczy i odwrócił głowę w kierunku Baraka. —I tu nie ma pan racji. Ambasador podnosi oficjalny hałas, delegacje przyjeżdżają i wyjeżdżają, ale ten wydział dostarcza towar. 30
Samotnia
W poniedziałek rano Barak opuścił hotel z niepokojem w duszy. W sobotę i niedzielę nie było żadnej reakcji ze strony Amerykanów na jego szczegółowo wypracowane aide-memoire, nie dotarły nawet żadne aluzje od przychylnych Izraelczykom urzędników niższych szczebli z Departamentu Stanu i Pentagonu. Także specjalny doradca prezydenta nie odpowiadał na telefony Rabina. Emily milczała jak zaklęta, a telefon do szkoły obudził tylko woźną mówiącą miękkim południowym akcentem i nie mającą żadnych informacji o „panience Cunningham".
Jego niepokój nie dotyczył sporządzonej notatki. Czuł, że przedstawił W niej zasadniczą, dobrze udokumentowaną argumentację, przemawiającą t& uzyskaniem czołgów. Amerykańska taktyka uników dotycząca dostaw dla Izraela i polegająca na twierdzeniu, iż bojowe męstwo żołnierzy gwarantuje zwycięstwo w każdej wojnie obronnej, zaczynała się wykruszać w obliczu faktu wlewania się do krajów arabskich potężnej masy radzieckiego uzbrojenia oraz niezbitych informacji wywiadu o szkolących się w ZSRR arabskich oficerach. Szczególnie w powietrzu przewaga zmieniała się gwałtownie: sto bombowców typu „Iliuszyn", świeżo dostarczonych do Egiptu, myśliwce oraz MIG-18 i MIG-21, mnożące się w dwudziestu siedmiu arabskich bazach lotniczych, znacznie przekraczały liczbę francuskich samolotów typu „Mirage", znajdujących się na siedmiu 115 lotniskach izraelskich. Na lądzie izraelskie centuriony — pomijając brak równowagi ilościowej — nie mogły być przeciwnikami dla przybywających do Syrii i Egiptu czołgów T-54 i T-55. Powstawał niebezpieczny bodziec do niespodziewanego ataku na Państwo Żydowskie i dostarczone na czas amerykańskie czołgi — choćby tylko kilka na początek — nie tylko zmniejszyłyby tę asymetrię, ale stanowiłyby także sygnał ochładzający atmosferę w regionie i zmniejszający możliwość wybuchu wojny, angażującej wiele krajów. W taki sposób przedstawił to Barak, popierając swe wywody załączonym plikiem doniesień wywiadu i zdjęć. Sądził, że są niezbite, jeśli zapewnienia prezydenta Kennedy'ego wobec Goldy Meir miały w ogóle jakieś znaczenie. I w tym tkwiło pytanie. Kiedy uczestnicy narady weszli do jasnej, słonecznej sali konferencyjnej w Departamencie Stanu, Baraka uderzył czysto fizyczny kontrast między obu
stronami. On był najwyższy spośród Izraelczyków, a wszyscy Amerykanie, oprócz jednego doradcy, byli wyżsi od niego. Siwowłosy generał o rumianej twarzy miał dobrze ponad sześć stóp wzrostu, co najmniej równie wysoki podsekretarz stanu był szczupłym, bladym i ponurym osobnikiem, a ich przeważnie blond doradcy i zastępcy sprawiali wrażenie, jakby zostali wybrani specjalnie po to, by Izraelczycy wyglądali przy nich jak przysadziści, ciemni troglodyci, stawiający oburzające żądania, które wynikały z ich prymitywnej niewiedzy. Albo też tak to wyglądało dla Zewa Baraka tego ranka. Pomyślał, że amerykańskie powitania są złowieszczo kwaśne i na dystans. Czuł, że z żadnym z obecnych nie ma kontaktu oprócz generała, który podając mu rękę, uśmiechnął się krótko i niewyraźnie. Przedstawiciel Departamentu Stanu otworzył naradę, mówiąc, iż niestety, oceny CIA dotyczące równowagi uzbrojenia na Bliskim Wschodzie są zasadniczo sprzeczne z elokwentnym aide-memoire pułkownika Baraka. Następnie dokonał przeglądu ostatnich łask okazanych Izraelowi przez Stany Zjednoczone przy znacznym ryzyku gwałtownych reakcji ze strony krajów arabskich: zniesienie embarga na rakiety przeciwlotnicze „Hawk'' (chociaż dostarczenie ich zabierze jakiś czas), poparcie projektu budowy tamy na Jordanie (chociaż arabskie pogróżki o zapobieżeniu temu siłą powodowały pewne opóźnienia), i tak dalej, i tak dalej. W szczegółowej kwestii dostaw broni przekazał głos generałowi. Generał poinformował ich, że Stany Zjednoczone Ameryki nie posiadają łodzi rakietowych i nie planują ich budowy, w związku z czym Izrael 116 będzie musiał poszukać ich gdzie indziej, żeby móc stawić czoło łodziom
sowieckim, jakie otrzymują Arabowie. W kwestii rakiet „ziemia-ziemia" broń amerykańska została przygotowana do nuklearnych głowic bojowych i nie dawała się zmodyfikować do głowic konwencjonalnych, w związku z tym była, niestety, nieosiągalna dla Izraela. Natomiast sprawa czołgów i przekazania rozmaitych dyskutowanych tu amerykańskich modeli będzie musiała w końcu podlegać politycznej ocenie, a to już było „polem Departamentu Stanu", jak się wyraził generał, wskazując gestem ponurego podsekretarza ssącego zimną fajkę. Te dwa oświadczenia, punktowane głośnym odczytywaniem wielu danych technicznych, pochłonęły ponad godzinę. W przerwie na kawę i ciasteczka ubrany na czarno przedstawiciel Departamentu Stanu, próbując stworzyć przyjacielską atmosferę, zaczął opowiadać o swoim „koniku" ogrodniczym. Obawiał się, że niezwykła o tej porze roku fala ciepła, która stopiła śnieg, może zmylić jego krokusy, które rozwiną się, a potem, przy ponownym nadejściu zimna, zmarzną. Pasternak skomentował to stwierdzeniem, że w okolicach Waszyngtonu zawsze istniało ryzyko, iż można dać się zwieść fali ciepła, a potem zostać zamrożonym. Jego chropowaty głos i niedźwiedziowate wzruszenie ramion wywołały ciche śmiechy, ale podsekretarz stanu nie roześmiał się i Barak pomyślał, że Sam odezwał się nie w porę. Kiedy znów zasiedli po przeciwnych stronach stołu, przedstawicie! Departamentu Stanu poprosił asystenta o przeczytanie projektu protokółu (podsumowującego rozmowy i zalecenia departamentu), który stosownymi kanałami miał dotrzeć do prezydenta. Naturalnie — stwierdził — przed finalizacją tekstu gotów jest wysłuchać komentarzy Izraelczyków. Podczas czytania gryzł fajkę, wbiwszy oczy w zimną twarz Rabina.
Potem zapadła cisza. • Generale Rabin? — spytał podsekretarz. • Jestem głęboko zawiedziony. • Dlaczego? Zalecone przez nas ustępstwa w sprawie czołgów są bardzo zasadnicze. Sądziliśmy, że będziecie zadowoleni. • Proszę wybaczyć moją żołnierską szczerość. Jakie ustępstwa? Żądacie od nas dokładnych informacji dotyczących liczby i typów czołgów egipskich. A na razie, jeśli zrozumiałem to, co właśnie słyszeliśmy, żadnych czołgów dla nas. Co dla was oznaczają „dokładne informacje"? 117 Podsekretarz spojrzał na przystojnego blond asystenta, który odczytał protokół. Asystent powiedział z bostońskim akcentem: • Informacje, które potwierdzi lub zaakceptuje CIA. • To zabierze całe miesiące — wtrącił Pasternak — albo i rok. Poza tym to co najmniej mało precyzyjne kryterium. • A propozycja montowania czołgów w Europie — powiedział Barak — może oznaczać opóźnienie dostaw o całe lata. • Przy istniejących okolicznościach politycznych — oświadczył ponuro generał — nie ma innego wyjścia. Wychodząc z budynku Departamentu Stanu na dwór, Rabin stwierdził: —Panowie, ta misja nie będzie sukcesem. — Zwrócił się do Baraka: —
Pańskie memorandum było znakomite. O wynikach zadecydowano już
wcześniej. Wracając do hotelu po spędzonym w ambasadzie marnym, podobnym do
stypy popołudniu, Zew Barak był zaskoczony biciem pulsu, który przyspieszył na widok kartki w przegródce. Zmiął ją po przeczytaniu. Spytał recepcjonistkę: —Gdzie mógłbym wynająć samochód? Przerwała piłowanie paznokci i dźgnęła pilnikiem powietrze. —Union Station. Samochód Emily czekał ze zgaszonymi światłami przed pocztą w Middleburgu. Barak zaparkował swoje wynajęte auto i przesiadł się do niej. • Cześć, Wilku — włączyła silnik. — Ale się pospieszyłeś. • Miałem wyraźne wskazówki. • Jak z twoją misją, mój drogi? Postanowiłam, że w sobotę i niedzielę nie będę ci przeszkadzać. • To było bardzo rozsądne. Co do misji — bez komentarza. • Zrozumiano. Ue mamy czasu? • O dziesiątej powinienem być z powrotem. • Dobra. Ruszamy do Samotni. — Wjechała w wąską, ciasną ulicę, potem kilkakrotnie skręciła za rogiem i wjechała na dwupasmową szosę. —
Tutaj śnieg się jeszcze całkiem nie roztopił. Nie bój się. Szkoła jest
niedaleko. • Emily, co to jest Samotnia? • Stróżówka w posiadłości zakupionej przez szkołę. Mieszkała w niej poprzednia dyrektorka. Korzystamy czasem z tego miejsca z Fioną, 118 żeby się ukryć. Odpocząć albo popracować, czy co tam jeszcze. Gramy w
karty. Jest miła. Ma kominek. — Przykryła mu dłoń wilgotną ręką. — Zdenerwowany, mój drogi? • Ja? A czemu miałbym być? • Cudownie. Ja nie. Jestem zimna jak lód. Czuję się jak ryba w wodzie. Jestem szczęśliwa jak mięczak. • To mięczaki są szczęśliwe? • Czemu nie? Przecież są hermafrodytami, nieprawdaż? Pieprzą się same. Co za mądry system! Żadnych komplikacji. • Sądzę, że to ostrygi są hermafrodytami, a nie mięczaki. W każdym razie hermafrodyty nie dokonują samozapłodnienia. Z zasady nie. • Uch, ale jesteś dobrze poinformowany! Całe to poważne trucie o hermafrodytach... Jestem kiepska z biologii. Literatura francuska to moja specjalność. Słuchaj, wiesz co? Hiroszima dostał nagrodę za twórczość poetycką. Nie żartuję! Przysłał mi ten tomik. Nie poznałbyś go na zdjęciu z okładki. Złamał nos w wypadku samochodowym i jest łysy. Wygląda jak Sokrates. • Emily, na litość boską, uważaj, jak jedziesz! — Papląc bez przerwy, nie spuszczała z niego oczu, które świeciły, gdy z przeciwka nadjeżdżał samochód. — Tędy mogę jechać nawet na śpiąco. Kocham cię, Wilku. Jestem zdumiona, że przyjechałeś. Wy, izraelscy żołnierze, zawsze jesteście gotowi coś spsocić. Wszyscy o tym wiedzą. Obawiałam się, że możesz być taki. • Zamknij się, królewno. • Nie mogę. Tym razem to się stanie naprawdę. Wiem i uczciwie mówiąc, okropnie się boję. Tutaj jest szkoła. Widzisz? Tylko trzy kroki i już. — Wjechała przez murowaną bramę, oświetloną
żarówkami w żelaznych koszach, i skręciwszy, zatrzymała samochód przed drewnianym domkiem. — Samotnia. Szkoła jest tam. — Machnęła ręką w kierunku dużego, oświetlonego księżycem budynku na szczycie wzgórza. Prowadziła do niego kręta żwirowa droga. Barak zdejmował płaszcz, kiedy Emily przykucnęła przy kominku, podpalając drewno zwitkiem papieru. • A więc to tutaj Fiona z wielebnym uprawiają te swoje tiki-tiki. • Fiki-miki, kochanie. Nie, nie, Fiona ma dom przy końcu drogi. Własny, bardzo uroczy. Rozgość się. — Zapaliła stojącą lampę i znikła. Trzaskający ogień palił się jasnym płomieniem, a wokół rozszedł się przyjemny zapach dymiących szczap. Domek miał prostokątny drewniany 119 sufit, z którego zwisał żyrandol w kształcie wagonowego koła. To główne pomieszczenie było wyłożone książkami, piętrzącymi się byle jak na półkach. Barak usiadł na stojącej przed kominkiem miękkiej, wytartej kanapie i zobaczył na niskim stoliku przed sobą kryształową czarkę pełną pistacji. • Nie powinienem był ci tego mówić! — krzyknął. — Jestem i tak już wystarczająco tłusty. • A, pistacje? Częstuj się, częstuj. — Brzęk tłuczonego szkła. — O cholera jasna, Zew! • Już idę. W małej kuchence kawałki potłuczonego szkła leżały w kałuży
czerwonego wina. Emily podała mu butelkę. • Masz, otwórz, zanim posprzątam ten bałagan. Ale początek schadzki, co? Rany, jak mnie trzęsie! • Widzę, że to brunello. • A co miało być? No już, zanieś to do pokoju. Tu są kieliszki, a tam korkociąg. Spędzimy cudowne, niezapomniane chwile, chociaż nie jestem markizą i nie mam róż ani świec. Kiedy w świetle płonącego ognia pili wino, opowiedziała mu barwnie o ślubie Jacka Smitha z córką jednego z bogatych adwokatów. Uroczystość odbyła się w waszyngtońskiej katedrze. Romans rozwinął się bardzo szybko i ceremonia stała się dla starych waszyngtończyków wydarzeniem towarzyskim tej jesieni. • Patricia jest bardzo łagodna i ładna, powiedziałabym nawet, że piękna. Lubię ją. — Emily siedziała na podłodze z głową opartą o kolana Baraka, — Dobrze jeździ konno. Rzecz w tym, że to wariatka. Nie taka jak ja. Uważam, że należałoby ją zamknąć. Kiedyś wróciłyśmy z polowania całe spocone i siedziałyśmy sobie w kąciku przy klubowym barze, pijąc „Pimm's Cups", kiedy mi powiedziała, że widziała pojazd kosmiczny. • Coś ty, chyba żartowała — odparł Barak, pieszcząc jej włosy. • Z pewnością nie. Powiedziała, że zbierała samotnie muszelki na plaży w Tortola, to jest na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, kiedy ten latający spodek opadł ze świstem, wzbijając chmury wody i piasku. Potem wylądował i wyszli z niego obcy. • I jak wyglądali? Małe zielone ludki? • No właśnie, zaczęła o tym mówić. Powiedziała, że byli jakby krągli i
ciastowaci. Wtedy wszedł Jack. Szepnęła: „Ani słowa Jackowi, 120 choćby nie wiem co, bo pomyśli, że jestem stuknięta". Tak, a potem się zaręczyli i od tej pory w ogóle ze mną nie rozmawiała. Ale wierzyła w każde swoje słowo. W jej oczach pojawił się dziwny błysk, wiesz jaki? Biedny Jack! Płonące polano stoczyło się na brzeg kominka, buchając dymem na pokój. Barak poprawił je pogrzebaczem, potem opadł na podłogę obok Emily i wziął ją w ramiona. — —
Jest jeszcze jedna butelka brunello — powiedziała drżącym głosem. Kupiłam trzy.
• Wypiłem już dosyć. • To weź sobie trochę pistacji. • Nie teraz. Całował ją i pieścił, z początku delikatnie, potem coraz namiętniej. Reagowała wstydliwie i niezręcznie, więc postawił ją na nogi. • Chodź, królewno. • Dokąd, kochanie? — spytała, wstrzymując oddech. Wziąwszy ją za lodowatą rękę, poprowadził w kierunku otwartych drzwi sypialni. —
Ach, tam. No to trzymajmy się.
Smuga księżycowej poświaty padała przez wysokie okno na podwójne łoże. Barak zdjął marynarkę. • Rozumiem. A więc to już. Ja też jestem za tym. — Z determinacją szarpnęła zamek błyskawiczny, wyswobadzając się z wełnianej sukienki, która opadła u jej stóp. Stała teraz w koronkowej halce, skrzyżowawszy
na piersiach nagie ramiona. — I jak na razie, co myślisz? Dosyć żylasta, jak markiza? • Śliczna, młoda, wspaniała. • Dzięki, ale, Wilku, to cholernie zabawne. W ogóle się nie wstydzę. Prawie jakbyś tylko był drugą dziewczyną. Dlaczego tak jest? • Chcesz powiedzieć, że nie jesteś w nastroju? • Kochany, nie widzisz, że płonę namiętnością? Rety, ale ty się szybko rozbierasz! Wyćwiczyłeś się w wojsku, co? A pod tą halką —uniosła do góry koronkowy rąbek — wszystko jest francuskie. Nieprawdopodobnie seksowne. Zaraz zwariujesz. • Nie mogę się doczekać, ale może by tak opuścić żaluzje? • O tak, tak, żeby mieć pewność. Tam nikogo nie ma, ale to dobry pomysł. Jestem trochę... O Chryste, na rowerze! • Co?! • Fiona. 121 • Fiona?! • Wilku, ona tu idzie! Zostawiłam ją w „Rudym Lisie", powinna być grzeczna przez parę godzin. — Rozcapierzyła dziko wszystkie dziesięć palców. — Ubieraj się! Albo właź pod łóżko! Wskakuj do szafy! Zrób coś! — Z błyskawiczną szybkością narzuciła sukienkę i zaciągnęła zamek. • Posłuchaj, Emily — Barak chwycił spodnie — po prostu wyjdź i powiedz Fionie, że masz tu faceta. • Faceta? Nie uwierzy mi. Pomyśli, że robię tu coś naprawdę
okropnego. Smażę parówki w kominku! Zamordowałaby mnie! Nie znosi całego tego pryskającego tłuszczu. Kiedyś szarpałyśmy się o to za włosy. • Emily, rób, co mówię. Po prostu wyjdź. — Podprowadził ją za łokieć do drzwi. • Naprawdę myślisz, że powinnam tak zrobić? No dobrze. Ale ubieraj się, ubieraj, na wypadek gdyby się tu wdarła. Fiona to nosorożec! Ubierając się Barak słyszał na zewnątrz głosy, potem histeryczny chichot. Usiadł na kanapie, wziął garść pistacji i zaczął je jeść, wrzucając łupinki do ognia. Prowadzona wysokimi głosami radosna wymiana zdań przed domkiem ciągnęła się bez końca. Było już po dziewiątej. Mijał mu nastrój do amorów i zaczynał się czuć jak głupiec, siedząc i gryząc pistacje w domku w Wirginii, znajdującym się na terenie szkoły dla dziewcząt, i na zakończenie nieudanej misji dotyczącej zdobycia uzbrojenia czekając wciąż na możliwość zdrady swej żony. W końcu Emily wróciła i śmiejąc się zatrzasnęła drzwi. • No i? • Miałeś absolutną rację! — Opadła na kanapę. — Kiedy jej powiedziałam, to wiesz, co zrobiła?! Wrzasnęła „hurra!" i rzuciwszy mi się na szyję, zaczęła pękać ze śmiechu. Wypiła od groma i ciut — ciut! Przesłuchała mnie na twój temat, chciała wejść tylko po to, żeby powiedzieć ci „cześć". Musiałam się zdrowo namęczyć, żeby się stąd wyniosła. Już poszła i... Zew, do cholery, przestań jeść te głupie pistacje! — Objęła go i pchnęła na oparcie kanapy, całując z desperacką amatorszczyzną. — Więc na czym stanęliśmy? Mam
otworzyć następne brunello? • Daj spokój z brunello! — Przyciągnął ją do siebie i zaczął całować cudowne wąskie wargi. 122 —Ach, i o to chodzi — mruknęła niewyraźnie. — No to chodź, kochasiu. Ale to było tylko gadanie. Reakcje Emily były wymuszone i niezręczne; jej łokcie i nogi ciągle gdzieś przeszkadzały. Po chwili wziął ją za ramiona, odsunął od siebie i spytał: • A teraz, królewno, robimy to? Znów się rozbierzemy i przejdziemy przez to wszystko, dobrze? • Czemu nie? Cała płonę, a ty? Tylko myślę, że o dziesiątej powinieneś być z powrotem, a jest już po dziewiątej. Może będziemy musieli zbytnio się spieszyć? Właściwie jak długo to trwa, mój drogi? • Zależy, jak szybko podziała nowokaina. — Barak usiadł, uśmiechając się z przymusem. Było jasne, że Emily też została wyrwana z nastroju i jej nieumiejętne wysiłki, by to ukryć, były całkiem urocze. — Kochanie, sądzę, że Fiona oblała cię wiadrem zimnej wody. Emily roześmiała się smutno. • Tak, z całą pewnością. Ale skąd to wiesz? Czy nie całowałam cię jak Garbo? Zew, ja nadal chcę naprawdę. • Jesteś cudowna i kocham cię. Wypij to brunello z Fioną. • Dobrze. Bałam się, że tak będzie, kiedy się tylko pojawiła. Boże, chyba w życiu nie była tak rozbawiona! Wilku, wiesz, co powiedziała? Powiedziała: „No, no, królewna Śnieżka otrzyma szkarłatny list".
• Jeszcze nie. — Pomógł jej wstać. — Odwieź mnie do mojego samochodu. To była miła próba. Na zaproszenie Szewy Leavisa Sam Pasternak poleciał do Kalifornii, aby przedyskutować kwestie broni dostępnej na wolnym rynku, podczas gdy Barak odwiedził w Fort Knox generała wojsk pancernych, z którym już od lat utrzymywał kontakt. Na nieszczęście, nowa, młoda żona generała, smukła i łobuzerska, przypominała mu Emily, chociaż Barak chciał od niej uciec i przestać o niej myśleć, lecz to ostatnie niezbyt mu wychodziło. Czuł, że zabrnął za daleko, i nie wiedział, czym to się skończy. Pasternak zadzwonił do niego do Fort Knox z Los Angeles. • Obiecałeś Kichotowi porozmawiać z Ariem? Właśnie jest tutaj, u Szewy, w jego domku dla gości. Jael przesyła ci pozdrowienia. W tej chwili jej nie ma. Daję ci chłopca. • Ma szlomcha, dode Zew? (Jak się masz, wujku Zew?) — płaczliwym głosem zapytał Arie. 123 Barak natychmiast wszystko zrozumiał. Czy podoba mu się w Kalifornii? Tak, jest ładna. Ma kolegów? Tak, ale widuje ich tylko, kiedy wrócą ze szkoły, a jak mówią po angielsku, to ich nie rozumie. Czy dobrze się czuje? Tak, ale chciałby już wrócić do domu. Tęskni za tatusiem. Pasternak odebrał mu słuchawkę. • To był wstęp dla ciebie. Jael też daje się we znaki. Ale pływa w basenie Szewy, bawi się z psami służącego Chińczyka i zazwyczaj jest w świetnym humorze. Jednakże naprawdę chciałby już wrócić do domu, i ja go rozumiem.
• Co słychać u Jael? • Jest bardzo zajęta. Wracam dziś wieczorem. Czy w ambasadzie urządzają dla nas pożegnalne przyjęcie? • Tak. Rabin zaprosił tych wszystkich facetów z Departamentu Stanu i Departamentu Obrony, z którymi prowadziliśmy rozmowy. • To dopiero będzie wesołe spotkanie! Ku niezmiernemu zdziwieniu Baraka — było. Samolot z Fort Knox miał opóźnienie i kiedy zjawił się w ambasadzie, bawiono się w najlepsze. Wszyscy mieli w rękach kieliszki, ale samemu alkoholowi nie można było przypisywać tej niezwykłej atmosfery dobrego samopoczucia, a już z pewnością nie uśmiechów i przekomarzania się generała Rabina z mizernym, ubranym na czarno podsekretarzem stanu. Pasternak wyprowadził Baraka do biblioteki, z dala od sali przyjęć, i posadził na narożnej kanapie, pod odlanymi w brązie popiersiami Ben Guriona i Herzla. • Zew, mówię ci to w absolutnej tajemnicy, ale stało się coś wspaniałego! Zmiana o sto osiemdziesiąt stopni! Dziś po południu specjalny doradca spotkał się prywatnie z Rabinem i przekazał mu posłanie od prezydenta Kennedy'ego. Prezydent przeczytał protokół Departamentu Stanu i ma zamiar podjąć decyzję nadrzędną. Dostaniemy czołgi dekretem prezydenckim! • Ooo! Niech będzie błogosławione Imię! Kiedy? Jakie typy? Ile? • To wszystko będzie negocjowane. Najważniejsze to decyzja, a ta została już podjęta. Doradca pracuje nad dekretem i prosił mnie, żeby ci powiedzieć, iż bardzo mu się przydaje twoje aide-mćmoire.
Kennedy podpisze dekret po powrocie. 124 Barak odstawił swoją coca-colę i wyciągnął ręfc§ do Pasternaka, który uścisnął ją uszczęśliwiony. —A ci faceci tam na sali nie mają o tym zielc»nego pojęcia i szanują nas za to, że nie obraziliśmy się za odmowę. Wróciwszy na przyjęcie, Barak zauważył Christiana Cunninghama, który właśnie wkładał płaszcz i kapelusz. Mimo że nie rozmawiał z człowiekiem z CIA, pomyślał sobie, że Cunningham śle mu przez pokój dziwne spojrzenie. Ponieważ jednak miał niezły mętlik w głowie w związku z jego córką, pomyślał sobie, że jest na tym purtkcie przewrażliwiony. Został w ambasadzie na kolacji; w połowie posiłkii sekretarz wywołał go do telefonu. —Wilku, co słychać? Dzwonię od ojca — Emily mówiła to swobodnym tonem. Na dźwięk jej głosu poczuł dreszcz rozkoszy. • Wszystko w porządku. Nie było mnie w nieście. • Tak mi powiedziano w ambasadzie. Pojutrze wracasz do Izraela, prawda? Tato ma nadzieję, że będziesz mógł przyjechać do nas jutro na pożegnalny obiad. Powiedzmy, około południa. • Sam Pasternak też? • Tym razem tylko ty. • Przyjadę. • Chciałbyś zjeść coś specjalnego? Ja gotuje- Robię dobre omlety z pieprzem.
• Brzmi zachęcająco. Jak się czujesz, Emily? • Cudownie. Wykończyłyśmy z Fioną to bruAello. Cały czas piła za ,;tego faceta" — Emily roześmiała się czarująco. — Skułyśmy się dziko l urosłam w oczach Fiony o sto procent. Ray też jest zadowolony. • Ray? Zadowolony z czego? Co, do diabła, powiedziałaś temu konowałowi?! • Do zobaczenia na obiedzie. Ray nie jest tonowałem. Powiada, że jesteś tym, co zalecił doktor. Ma rację. Cześć, WilkuBarak przyjechał taksówką do McLean w wietrzny, szary, listopadowy dzień, kiedy brunatne Uście, wirując, przesuwały się przed szybą samochodu i tańczyły na drodze. Nacisnął dzwonek, spodziewając się usłyszeć w domofonie upiorny głos Cunninghama. Zamiast tego drzwi się otworzyły i stanęła w nich Emily w perłowym szlafroczku, % błyszczącymi oczami i drżącym uśmiechem na bardzo bladej twarzy. 125 —Wejdź, Wilku. Skłamałam. Ojciec pojechał do Nowego Jorku. — Zamknęła za nim drzwi. Nie zapraszał cię na obiad. Jesteśmy sami. Zjadłbyś omlet z pieprzem? Issur jichud! I tak to się stało: na drugim piętrze, w sypialni Emily wychodzącej na taras, z którego piętnaście lat temu obserwowali ogniste muszki. Przez długi czas Emily leżała na brzuchu, ukrywszy twarz w ramionach, podczas gdy Barak nie całkiem przytomnie zastanawiał się nad własnymi uczuciami
(miał wrażenie, jakby się znalazł na krześle elektrycznym i przeżył to) i nad jej niepokojącym milczeniem. W końcu przekręciła się na plecy i spojrzała na niego spojrzeniem bez wyrazu. • Wiesz — stwierdziła bardzo ochrypłym głosem — to wszystko jest dla mnie absolutną nowością. • Tak, wiem. • A ile razy to się robi? Nie chcę, żebyś się nadwerężał, ale chce mi się o wiele więcej. • Naprawdę? — Wziął ją ponownie w ramiona. — To dobrze. Doktor Sapphire będzie zadowolony. • Powinnam mieć straszne wyrzuty sumienia wobec Nachamy. Dlaczego ich nie mam? Czy wyrządziłam jej krzywdę? Odlecisz i przez następnych siedem lat znowu cię nie zobaczę. Może już nigdy. Być może teraz wyjdę za mąż. — Gładziła go delikatnie po plecach. — Mój Boże, Zew, z tym fiki-miki to wcale nie przesada. A zawsze sądziłam, że tak; myślałam, że jest w tym coś kloacznego, wstrętnego. To najcudowniejsza rzecz, niewymownie piękna, niezapomniana... — Okryła mu twarz pocałunkami. • Mam nadzieję, że się zakochasz i wyjdziesz za mąż. Chcę wiedzieć, że jesteś szczęśliwa... • Zakocham się? — Położyła mu palce na ustach. — Kochanie, stara Emilka D. napisała czterowiersz, który omawia tę sprawę: Wiedziałam, że z mnogiego narodu Wybrała jednego. A potem zamknęła śluzy swych uczuć Na kłódkę.
126 Co wcale nie znaczy, że nie mogę być dobrą żoną i matką. Będę, obiecuję ci, Wilku, ale te śluzy zostały zamknięte. Potem naprawdę jedli omlety w dużej, staromodnej kuchni, z oknami wychodzącymi na bezlistne drzewa i brunatne krzaki, kiedy zadzwonił telefon. Emily podeszła do aparatu, zrobiła wielkie oczy do Baraka i nakryła dłonią słuchawkę. • Sam Pasternak? — mruknęła. • Jasne. Wie, że przyjechałem tu na obiad. — Sięgnął po telefon. — Niewiele jednak wie na temat menu, nie więcej niż ja przedtem... Halo, Sam? Tak, powiedziałem, że wrócę około drugiej, ale... Co? — Widząc gwałtowną zmianę na jego twarzy, Emily zerwała się z krzesła i objęła Baraka ramieniem. — Dobrze. Tak. Naturalnie. — Zew odłożył słuchawkę i włączył stojące w kuchni radio. • Zew, o co chodzi? Podniósł rękę zszokowany. • Tylko posłuchajmy — powiedział. Radio było małym starym odbiornikiem, który rozgrzewał się powoli i trzeszczał. Kiedy trzaski trochę ustały, usłyszeli słowa, które wypowiadał spiker drżącym głosem. Jąkał się przy tym i wielokrotnie powtarzał, że prezydent Kennedy został postrzelony i na razie nie wiadomo, czy żyje, czy też zmarł. • O mój Boże! Kennedy! —Emily dławiła się słowami. —Nie! Nie! Nie prezydent Kennedy! To się nie mogło stać! Nie prezydent] • Ciii!
Przez dłuższą chwilę sprawozdawca radiowy chaotycznie opisywał ochrypłym głosem tłumy ludzi, samochody, policjantów, motocykle i karetki pogotowia, widok ciała na noszach, które dostrzegł na ułamek sekundy, i następnych gapiów. Opanowawszy się nieco, podał już bardziej spójny opis wydarzeń: przyjazd prezydenta do Dallas, jego przejazd ulicami i strzały, które poważnie raniły prezydenta Kennedy'ego i gubernatora Teksasu. Owe strzały padły prawdopodobnie z dachu budynku. Mówił bez przerwy, obrazowo opisując krzyczących w panice ludzi, którzy znajdowali się w pobliżu kawalkady samochodów, nie wyjaśniając, co właściwie stało się z prezydentem. Cofając się w czasie, zaczął opowiadać, jak prezydent Kennedy, uśmiechnięty, machał tłumom z tylnego siedzenia otwartego samochodu, a przy nim siedziała żona, w różowym kostiumie i małym, okrągłym kapelusiku. 127 —O Boże, Zew! Ten promienny młody człowiek ze swą boską żoną u boku zabity! To całkiem jak z Plutarcha. Jack Kennedy! Jackie Kennedy! — Emily łkała, pięścią ocierając z oczu łzy. Barak, który zaniemówił z wrażenia, myślał, że ta straszna amerykańska tragedia jest również ogromną katastrofą dla Izraela. Mógł jedynie mieć nadzieję, że pierwsze doniesienia wynikały z paniki i że młody prezydent będzie żył. • Emily, muszę jechać do ambasady. • Wiem. • Zadzwoń po taksówkę. • Oczywiście.
Przy drzwiach, słysząc klakson, przytuliła się do niego mocno i pocałowała z twarzą zalaną łzami. • Czy cię jeszcze kiedyś zobaczę? • Przed wyjazdem zadzwonię do ciebie. • Posłuchaj mnie, Wilku. W tej strasznej chwili chciałabym, żebyś wiedział, że jeśli ten dzisiejszy dzień to już wszystko, to i tak mi wystarczy. Wystarczy mi na całe życie i nigdy go nie zapomnę... Tuląc ją mocno w ramionach, choć przeszkadzał mu w tym jego gruby wojskowy płaszcz, Barak powiedział: • I ja też niczego nie zapomnę: ani pomnika Lincolna, ani Samotni, ani twojego niewinnego kłamstwa o obiedzie... • Brudnego kłamstwa... • Czystego jak śnieg, królewno, Emily, Śnieżynko, niech cię Bóg ma w swojej opiece. Kocham cię. Niech Bóg da ci szczęście. Do widzenia. • Pisz, Wilku! Pisz! Piszmy do siebie, zawsze! Kiedy otworzył drzwi, do pokoju wdarł się zimny podmuch wiatru. Lato. Barak i Benny Luria obserwowali z wieży kontrolnej lądowania i starty myśliwców podczas jednego z mglistych dni na Negewie. Od czasu do czasu Luria rzucił coś w żargonie lotników do mikrofonu i zaraz z głośnika „wylewała'' się taka sama odpowiedź. Chociaż Barak chwycił trochę tego języka podczas wspólnych ćwiczeń wojsk pancernych i lotniczych, nadal czuł się w każdej lotniczej bazie obco. Czasami myślał, że Hejl Ha'awir — siły powietrzne, są niewielkim asteroidem krążącym po orbicie małej planety o nazwie Izrael, z którym połączony jest siłą przyciągania, ale tylko nieznacznie.
128 • Przepraszam, ale musiałem przeprowadzić te ćwiczenia — powiedział Benny Luna, kiedy schodzili po drabinie. — Zostały zaplanowane, zanim się dowiedziałem, że przyjeżdżasz. W każdym razie dostaniesz przyzwoity abiad. • Czy twoi ludzie przygotują dokumentację ćwiczeń przed moim wyjazdem? • Jeśli nie, to dopiero usłyszą ode mnie. Siedząc w biurze Lurii nad pieczonym kurczakiem i zestawem surówek, zaczęli dyskutować nad sposobem zdobycia samolotów. To sprowokowało Baraka do opowieści o zatrzymaniu programu dosta W czołgów. Powiedział Lurii, że po upływie pół roku Pasternak i Mosiad nadal poszukują niezbitych dowodów dotyczących egipskiego uzbrojenia w czołgi, ponieważ prezydent Johnson przyjął protokół Departamentu Stanu. Na twarzy Lurii pojawiła się tak groteskowa mina, że Barak zapytał, co mu jest. — M n i e? To raczej co jest z Pasternakiem? Z Mosadem? Z tym zwariowanym krajem? Czy ktoś pomyślał o tym, żeby o egipskie czołgi zapytać nasze lotnictwo? • Czemu? Skąd lotnictwo miałoby o tym wiedzieć? Luria sięgnął do przycisku na biurku. • Pamiętasz przypadkiem Rotem? • Rotem? • Tak, Zew, Rotem. Był to kryptonim zmasowanego nagłego ataKu piechoty i wojsk zmechanizowanych na Synaj, którego Naser dokonał przed trzema laty. To nie do wiary, ale przez kilka dni Izraelczycy nie odkryli tego manewru.
Pierwsze szokujące doniesienia uruchomiły tajny alert wojenny i przygotowania do mobilizacji. Po dwóch tygodniach Naser wycofał swoje siły, trąbiąc wokół, że ubiegł izraelskie plany ataku n£ Syrię, związane ze sporami o pogranicze. Kiedy Mosad i wywiad wojskowy zaczęły się nawzajem oskarżać o gapiostwo, w obu służbach nastąpiło prawdziwe trzęsienie ziemi: spadły głowy, Pasternak otrzymał awans na obecne stanowisko, a także przeprowadzono drastyczne zmiany w doktrynie wojennej. —Pamiętam Rotem — powiedział Barak z lekką ironią. Weszła żołnierka, ładniejsza i lepiej ubrana niż większość kobiet w dywizji wojsk zmechanizowanych. Barak nie zazdrościł Lurii urodziwszych dziewcząt, elegantszych mundurów, wygodniej szycli baraków czy innych 129 przywilejów sił powietrznych, realizujących tylko jedno niebezpieczne zadanie: Czyste niebo nad Izraelem. • Mira, powiedz Joramowi z pracowni fotograficznej, żeby wyciągnął dla nas dokumentację Rotem. Chcielibyśmy się jej przyjrzeć.
• B' seder. Wychodząc udało się Mirze posłać figlarny uśmiech krzepko zbudowanemu siwiejącemu generałowi wojsk pancernych. W ponurym, zakurzonym archiwum obaj oficerowie przeglądali uważnie przy ostrym świetle powiększalnika wykonane z powietrza fotografie pustyni, wyjęte z dużej teczki z twardymi okładkami, z napisem: ROTEM — EGIPSKIE SIŁY ZMECHANIZOWANE. • Masz tu cały obraz — rzekł Luria. — Formacje na zachód od Dżabal Libni. Czego ci więcej trzeba?
• Fantastyczne! — szepnął Barak. • Brałem udział w kilku tych akcjach — powiedział z dumą Joram, młody żołnierz z kręconymi włosami. — To panoramiczne zdjęcie zrobiłem osobiście. Mamy zdjęcia teleskopowe, na których można rozpoznać typy czołgów, a nawet oznakowania jednostek. Mieliśmy niemieckie obiektywy, naprawdę dobre. • No i? — Luria wymierzył Barakowi kuksańca. • Muszę zadzwonić do Sama. W kwaterze głównej wywiadu wojskowego nie było Pasternaka. — Proszę go odszukać — polecił Barak oficerowi dyżurnemu. — To bardzo pilne. Proszę go poinformować, że jestem w biurze Benny'ego Lurii. Pasternak oddzwonił bardzo szybko. — Gott im himmell (Boże na niebiosach!) — krzyknął, usłyszawszy przedstawiony przez Baraka opis zdjęć. — Jak mogliśmy to przeoczyć? Wywiad wojskowy okazał się głupszy od Mosadu, a to naprawdę wymagało nie lada wysiłku.
Najbardziej przekonywające zdjęcia wraz z precyzyjnymi i wyczerpującymi ocenami i obliczeniami kurier wywiadu zawiózł do Waszyngtonu. Trzy tygodnie później nadszedł radosny raport od attache wojskowego: CIA została przekonana! Departament Obrony również. Nawet Departament Stanu zgodził się, iż Związek Radziecki może doprowadzić do zachwiania 130 równowagi sił zbrojnych na Bliskim Wschodzie i że należy wziąć pod uwagę działania mające na celu jej przywrócenie. Propozycja Departamentu
Stanu, rodząca się niezwykle opieszale, polegała na tym, że Niemcy Zachodnie miały sprzedać Izraelowi czołgi typu „Sherman" i „Patton", a Stany Zjednoczone dozbroić wtedy Niemców. Gabinet w Bonn, uzależniony od USA w kwestii uzbrojenia i ochrony przed dużymi siłami sowieckimi stacjonującymi w Niemczech Wschodnich, zgodził się na to bez szczególnej radości. Niedługo trzeba było czekać, by pojawiły się arabskie pogróżki wobec Niemiec Zachodnich, mówiące o bojkocie ekonomicznym i możliwości embarga na ropę naftową. Wówczas Niemcy, ogromnie współczując Izraelowi w jego kłopotliwej sytuacji, wycofały się z umowy. Następnym pomysłem Departamentu Stanu były dostawy poszczególnych elementów konstrukcyjnych czołgów do kilku krajów europejskich — tu podwozia, tam wieżyczki, gdzie indziej lufy i przyrządy celownicze — i składanie ich w taki sposób, aby trudno było obwinie kogokolwiek za dostarczanie Izraelowi czołgów. Chodziło przede wszystkim o to, by nie komplikować amerykańskich stosunków z drażliwymi Arabami. 31
Korespondencja Królewna — Wilk
22 listopada 1964 Drogi Stary Wilku! Czy naprawdę przemknął już cały rok? Dzisiejsze gazety pełne są wspominek o zamachu z mnóstwem zdjęć i ogólnie w elegijnym tonie. Dla
mnie ten dzień pozostanie na zawsze mieszaniną szczęścia i makabry; osobliwością, która będzie mnie prześladować do końca moich dni. Reszta, kochanie, jest milczeniem. Wiem, że przez ten rok kiepsko mi szło z pisaniem, mnie, która naprzykrzała Ci się, żebyś pisał, pisał! A Ty byłeś kochany. Nawet jeśli Twoje epistoły czyta się nieco jak wojskowe raporty — obfite w szczegóły i skąpe w miód, cóż, taki już jest mój izraelski Spartanin. Nie chciałam Ci mówić, dopóki nie zostało to ostatecznie ustalone, ale przez większą część roku żyłam w ferworze przejmowania od Fiony kierownictwa szkoły. Wiesz, w końcu wielebny Wentworth zrzucił sutannę. Fiona powtarzała mi milion razy, że nigdy nie zostanie żoną pastora, i rzeczywiście ze swoim charakterem niezupełnie się do tego nadaje, więc wielebny dał sobie spokój ze świętością i znalazł pracę jako redaktor w chrześcijańskim wydawnictwie. W styczniu zawiązali węzeł. Sądzę, że są szczęśliwi, ale ostatnio brakuje Fionie dawnego humorku, i to na pewno. Czyżby zalegalizowane fiki-miki stawało się nieco nudne w porównaniu z kradzionym towarem? Nic nie jest tak pieprzne, jak poczucie grzechu, co, koteczku? Czy tak? Czy będzie musiała postrzelić go w drugą pachwinę, żeby przywrócić ten dawny czar? Odpowiadając na zawarte w Twoim październikowym liście pytanie o Hester, jestem pewna, że powiedziałam Ci, iż pojechałam do Oregonu na chrzciny ich córeczki. Byłam chrzestną matką, nawet dała temu biednemu, nieszczęsnemu maleństwu imię: Emily. Potem dowiedziałam się, że Hester miała poważną depresję poporodową i robiła aluzje na temat ponownej próby numeru z żyrandolem, tylko że tym razem na wspaniałym starym dębie, który musiał już stad w ich ogrodzie, kiedy Lewis i Clark wędrowali tamtędy na Dziki Zachód. Nawet Hester nie
mogłaby złamać żadnej z tych gałęzi i powiesiłaby się jak amen w pacierzu. Więc jej mężulek błagał mnie, żebym znów przyjechała i ją pocieszyła. Pojechałam i zrobiłam, co mogłam. Plotkowałyśmy i słuchałyśmy płyt z Mahlerem, czytałyśmy na głos Johna Donne'a i Plutarcha, kilka wieczorów piłyśmy na umór (to chyba najlepsza deska ratunku). Odprężyła się i zaprowadziła mnie do swej pracowni na strychu, gdzie maluje teraz insekty. Oszałamia je dymem z cygar — zaczęła palić mocne, czarne — a potem patrzy na nie przez szkło powiększające i maluje. Zdaje się, że Hester odnalazła się w swojej sztuce jako Audubon pełzającoczołgających. Stworzyła przerażającego pająka! Myślałam, że prosto z płótna skoczy na mnie tymi owłosionymi nogami i zatopi we mnie swoje kły. Moja wizyta podziałała, szczególnie zaś moja reakcja na tego pająka. Teraz maluje je jak szalona i jest absolutnie słodziutka dla swego do zwariowania nijakiego mężusia, który mi donosi, że Hester już nie przygląda się staremu dębowi w poszukiwaniu najlepszego miejsca na zawieszenie pętli. Słuchaj, Stary WiJku, nie chciałabym zapeszyć sprawy zbyt wielkimi nadziejami czy zasadniczą postawą, ale być może w moim życiu pojawi się nowy facet. Jest kolegą z roku Jacka Smitha i zanim Jack ożenił się z Pat, zabrał mnie na spotkanie swej grupy z West Point, z kolacją i tańcami. Wtedy poznałam tego podpułkownika Bradforda Hallidaya. Teraz jest w Niemczech, w bazie lotniczej. Nie miałam pojęcia, czy w ogóle wywarłam na nim jakiekolwiek wrażenie, aż tu nagle kilka tygodni temu ni z tego, ni z owego dostaję strasznie sztywny list, w którym powiada, że odkąd zmarła jego żona (pomimo wszystkich tych szczepień
załatwiła ją jakaś tropikalna zaraza na Filipinach), jestem jedyną kobietą, jaka kiedykolwiek... itd. itp., i żywi nadzieję, iż nie będę miała nic przeciwko temu, jeśli się ze mną skontaktuje po przyjeździe do Stanów. Naprawdę dobrze pamiętam tego człowieka. Niezwykle wysoki, inteligentny rozmówca, nieco melancholijny, ale miły. Jack mówił mi, że „Bud" Halliday ma w lotnictwie reputację podrywacza. Tylko nie rób się teraz zazdrosny, mon vieux, na razie to głównie imaginacja. Ale ciągle prześladowałeś mnie tym gadaniem, że powinnam wyjść za mąż, a taka możliwość przynajmniej zaistniała dla mnie od czasu tego cudownego i przerażającego dnia, dokładnie rok temu. Mój Boże, niech skończę tę bazgraninę, zanim wybuchnę bezsensownymi miłosnymi wyznaniami i łzami. Z całą miłością Królewna Korespondencja trwała, nieczęsta, ale stała, i w rok później Barak napisał jeden ze swych najdłuższych listów.
133 22 listopada 1965 Moja najdroższa Królewno! Przede wszystkim składam kondolencje po śmierci Twojej matki. Niech spoczywa w spokoju. Do ojca napiszę osobno. Matkę twoją spotkałem tylko dwa razy, ale zapamiętałem jako elegancką, wrażliwą damę z subtelnym poczuciem humoru, niemalże z powieści Henry'ego Jamesa. Niedawno straciwszy oboje rodziców w krótkim odstępie czasu,
wiem, jakim to może być ciosem. Tak się składa, że znów jest dokładnie „ten dzień", prawda? A więc znowu minął kolejny rok! Zauważyłem to dopiero, pisząc datę. W moim życiu miesiące wydają się pędzić jak godziny. W Centralnym Dowództwie mieliśmy sporo działań terrorystycznych i tkwiłem w samym centrum akcji zapobiegawczych i odwetowych. Im mniej o tym mówić, tym lepiej. Jestem pewien, że niszczysz moje listy tak samo, jak ja Twoje. Mam Ci dużo do powiedzenia, ale zapomnij, co teraz napiszę o Niemczech, ponieważ wiąże się to z naszymi problemami zbrojeniowymi. W ubiegłym tygodniu postawiłem stopę na tej przeklętej ziemi, dawno temu przysiągłszy sobie, że nigdy już tego nie zrobię. Królewno, żaden kraj na świecie nie sprzeda nam jawnie czołgów do walk frontowych, ale mamy otrzymać kilka amerykańskich maszyn dzięki pokrętnemu procesowi montażu międzynarodowego, co zmusza nas do prowadzenia interesów z Niemcami. Zostałem wysłany z pierwszą misją, ponieważ znam niemiecki i służę w wojskach zmechanizowanych. Nie było ucieczki. Kiedy otwarto luk samolotu i wyszliśmy na schodki, na lotnisku czekała kompania honorowa Wehrmachtu, a na wietrze powiewały obok siebie flagi niemiecka i izraelska. Mówię Ci, w tej chwili poczułem ucisk w żołądku! Mój ojciec wywiózł nas z Wiednia na długo przed dojściem Hitlera do władzy, ale już wtedy naziści obnosili się butnie po ulicach. Obudziły się i ogarnęły mnie dawno pogrzebane wspomnienia i poczułem w duszy ból nie znany nikomu, kto wtedy nie był Żydem w Europie. Wymuszona uprzejmość naszego spotkania z Niemcami już od pierwszych uścisków dłoni (jak mogliśmy bowiem uniknąć wymiany honorów i powitań?) była po prostu straszna, i trwało to
do samego końca. Jedną historią mogę podsumować to wszystko. Zaproszono nas na koktajle i kolację do jakiegoś klubu dla wysokich rangą oficerów. Sądzę, że aby ocieplić atmosferę, kelnerzy wciąż dolewali nam wina, podczas gdy my gawędziliśmy o wszystkim oprócz tego, o czym naprawdę myśleliśmy; Izraelczycy — na pewno, i Niemcy również, sądząc po ich sztucznym, bardzo wymuszonym dobrym humorze. Ale całe to wino dało odwrotny skutek. Jedna z żon, siedząca po mojej strome długiego stołu, w średnim wieku, cała wymalowana i obwieszona biżuterią, nagle wybuchnęła, mówiąc na cały głos: „Co tu się dzieje? Jak długo jeszcze możemy udawać? Wszyscy braliście w tym udział, wy, oficerowie, i wiecie o tym! Przynajmniej bądźmy uczciwi wobec tych Żydów. A jeśli nie, to chociaż porozmawiajmy o tym, co się stało zamiast całego tego ple-ple". Coś w tym stylu udało jej się wykrzyczeć, zanim mąż jej nie chwycił i nie odciągnął od stołu, przekrzykując jej słowa i tłumacząc, że żona źle się czuje, i to już od jakiegoś czasu. Sama misja poszła nieźle, chociaż Niemcy zimno i twardo targowali się przy każdym punkcie. Nieczyste sumienie czy nie, żadnych łatwych warunków dla Żydów! Jednak jeśli chodzi o czołgi, to wiedzą, co robią. Zawsze wiedzieli, niezależnie, czy była to kwestia 134 czołgów, rakiet czy krematoriów. Kiedy za nami zamknął się luk naszego specjalnego samolotu El Al, po raz pierwszy od czterech dni głęboko odetchnąłem. Tego wieczora, kiedy wróciliśmy, Leonard Bernstein dyrygował orkiestrą Filharmonii Izraelskiej i zarezerwowano dla nas miejsca. Znaleźliśmy się z Nachamą w środku pierwszego rzędu. Powiadam Ci, Królewno, że kiedy zaczął się koncert, wspaniała orkiestra
pod dyrekcją Bernsteina rozpoczęła „Hatikwę", Nadzieję, i pełna sala powstała jak jeden mąż. Nagle zrozumiałem, co my, Żydzi, osiągnęliśmy tutaj, w Ziemi Świętej. Ogarnęło mnie poczucie siły i dumy z naszego nowego początku, dla którego warto było ponieść cały ten trud i wszystkie ofiary. Ale reszta wieczoru nie upłynęła już przy tak wzniosłych emocjach. Razem z Hester zrobiłyście sobie z Mahlera fetysz, ja także uwielbiam jego potężne, piękne miszmasze, ale dla Nachamy, która i tak ma zwyczaj zasypiać na koncertach, Mahler — to czysty chloroform. Szesnaście taktów i już jej nie ma. Siedzieliśmy w pierwszym rzędzie, nawet nie dwie stopy od pierwszego skrzypka, którym akurat jest mój stary przyjaciel Pinchas, znakomity muzyk. I ten Pinchas cały czas rzucał groźne spojrzenia na biedną Nachamę, piłując swoje podczas tej potężnej pierwszej symfonii. Raz czy dwa szczypnąłem ją i szturchnąłem łokciem, ale tylko coś zamruczała. Zresztą sam byłem cholernie zmęczony, więc podczas koncertu fortepianowego Brahmsa, który grano po Mahlerze, ja również się zdrzemnąłem. Od tej pory nie widziałem jeszcze Pinchasa i specjalnie się do tego nie palę. Pomijając słabą tolerancję muzyki klasycznej, Nachamą jest po prostu wspaniała. Moje dzieci też. Noah wkrótce wypływa na morze łodzią patrolową a ja, Królewno, może pojadę do Waszyngtonu jako attache wojskowy. Mówię o tym bez ogródek, jako o pewnej ewentualności. Bardzo starałem się uniknąć tego stanowiska, będącego raczej wątpliwym odskokiem w karierze. Ale generał Rabin uważa, że a) radzę sobie z Amerykanami, i zakłada, że b) Naser przygotowuje się do militarnej konfrontacji z nami.
Gdybym stawiał wystarczająco zdecydowany opór, prawdopodobnie mógłbym się z tego wykręcić i pozostać na swoim stanowisku zastępcy w Dowództwie Centralnym, przygotowując się do kolejnego awansu. Jednakże niemieckie doświadczenie dało mi pewną perspektywę. Cały czas wisząc na włosku, Izrael istnieje dopiero od siedemnastu lat. Im bardziej zaczynam pojmować pewne sprawy, tym bardziej rozumiem, w jaki sposób nasz cud powrotu łączy się z waszym dawniejszym cudem Ameryki. Twój ojciec mówi o tym od lat. Ja dopiero zacząłem to widzieć. Dwa światowe tytany stoją naprzeciw siebie: Ameryka i Rosja, wolność przeciwko despotyzmowi, a w samym środku bitewnego pola znajduje się ten ulotny, mały nonsens, zwany Izraelem — dla mnie najcenniejszy skrawek ziemi na całym świecie. Jeżeli generał Rabin ma rację i rzeczywiście najlepiej mógłbym służyć krajowi w Ameryce, to dlaczego miałbym z tym nadal walczyć? A więc powiadam sobie i jeszcze raz powtarzam: skończ te bzdury, Zew, po prostu chcesz powiedzieć, że w Waszyngtonie jest Królewna. Wkrótce więcej. Kochający głęboko Zew 135 P.S. Jeden z naszych najlepszych oficerów, podpułkownik Nitzan, mój były zastępca w brygadzie, jest teraz w Wyższej Szkole Przemysłu Wojennego w Fort McNair, koło Waszyngtonu. Jest żonaty z niezwykle atrakcyjną izraelską damą, a więc nie stanowi alternatywy dla twego podpułkownika Hallidaya, który zapowiada się obiecująco. Ale jeśli wasze ścieżki się zbiegną, Jossi spodoba Ci się; jest zabawny i inteligentny.
Z.
Jael wyszła ze swego sklepu dla panien młodych, w którym panował duży ruch, i pospieszyła do wynajmowanego w Westwood domu. Jej polecenie dotyczące obiadu było dosyć dziwne: Ugotować dla dwóch osób, nakryć do stołu — dla trzech. W domu wszystko było jak trzeba, a peruwiańska służąca zaczynała przyrządzać kurczę po kijowsku, ulubioną potrawę Lee Blooma. Lee uprzedzał, że drugi gość ma problemy z dietą i przyniesie własne jedzenie. Zmieniła sukienkę, kiedy usłyszała na podjeździe warkot silnika, który po chwili ucichł. Cholera, czyżby przyjechali o pół godziny za wcześnie?! Narzuciła szlafrok i przez okno zobaczyła ognistoczerwony kabriolet, z którego wychynął nie Lee Błoom, ale — ku jej absolutnemu zaskoczeniu — Don Kichot w mundurze, taszczący ze sobą bagaż! Trzy dni temu zadzwonił, że jego kurs już się skończył i że jeszcze tego wieczora odlatuje z powrotem do Izraela. Wszedł do domu, rzucił swoje walizki i płócienne torby w korytarzu i powitał ją zmęczonym uśmiechem i przelotnym pocałunkiem. • Cześć. Kiedy Arie wychodzi ze szkoły? • Kichot, do diabła, co jest? • Tak, tak, to długa historia. Ten samochód tam, przed domem, należy do mojego przyjaciela Alvaro, meksykańskiego pułkownika, który też był na kursie. Alvaro, miły facet, bogaty jak Korah, wspomniał, że chce wynająć kogoś, żeby mu odprowadził samochód do Los Angeles, więc powiedziałam, że mogę to zrobić za darmo, żeby tylko się tu dostać. Nie mógłbym sobie pozwolić na wynajęcie wozu i
przejechanie przez cały kraj, ale w ten sposób... • Na litość boską, w czym problem? Wysłałabym ci pieniądze! • Jael, a kto chce twoich pieniędzy? Kiedy chłopak wraca do domu? O trzeciej, o czwartej? Mój samolot odlatuje o dziewiątej. 136 • Twój samolot? • Jasne, do Tel Awiwu, przez Nowy Jork. • Posłuchaj mnie, ty szalony człowieku! Czemu przynajmniej nie zadzwoniłeś do mnie? Co to za sposób tak mi spadać na kark i dlaczego musisz wyjechać dziś wieczorem? Chyba jesteś skonany i... • Nic mi nie jest. Dwa razy próbowałem dodzwonić się do ciebie. — Spojrzał na zegarek. — To fascynujące jechać przez całą Amerykę! Z Waszyngtonu do Los Angeles, sześćdziesiąt trzy i pół godziny. Teraz muszę odstawić samochód do hotelu Alvaro w Beverly Wilshire. Jak się tam dostać? • Jossi, twój brat Lee przychodzi dzisiaj na obiad z producentem filmowym. Może byś się do nas przyłączył? Arie nie wróci przed czwartą. Machnął tylko ręką. —To twój interes. Rozmawiałem z Lee przez telefon. Przywitam się, kiedy wrócę, potem chcę się wykąpać i przespać. Powiedziała, jak ma jechać do hotelu, przyglądając mu się z niedowierzaniem. • Przejechałeś nie zatrzymując się przez cały kraj, żeby przed odlotem do Izraela na jakąś godzinkę zobaczyć się z Ariem?
• I oczywiście z tobą, i trochę pogadać. W Waszyngtonie niczego nie postanowiliśmy, byłaś zajęta pokazywaniem miasta Ariemu, a ja z powodu zajęć na kursie nie miałem zbyt wiele czasu. Powiedz Lee, że niedługo wrócę. Wkrótce po jego odjeździe przybył Lee z jedną z najdziwniejszych postaci, jakie Jael widziała kiedykolwiek: mężczyzna był tak tłusty, że wtaczając się do środka, cały się trząsł, a poza tym ubrany był zupełnie na czarno, włącznie z czarną koszulą i czarnym fularem na szyi. • Pani Nitzan, pan Greengrass — powiedział Lee, na co tłuścioch uśmiechnął się i wycedził przez zęby: • Jestem Jeff. Jeśli ma pani jakieś słomki, pani Nitzan, to jestem gotowy zasiąść do obiadu. Od razu można było zrozumieć jego problemy z odżywianiem się, ponieważ górne i dolne zęby miał odratowane razem i trzymał w rękach dwie czerwone puszki z płynnym pokarmem. • Sekretarka głupio zapomniała mi dać moje słomki. • Mam słomki. • Bajecznie. 137 Podczas gdy Jael i Lee jedli kurczę po kijowsku, Jeff Greengrass ssał swój obiad i opowiadał o filmie, który miałby być sfinansowany przez Szewę Leavisa. Tłumaczył, że przemysł filmowy przeżywał swój cykliczny krach i pieniądze z banku były osiągalne jedynie dla wielkich gwiazd i reżyserów. Miał to być film niskobudżetowy, ze scenariuszem i w reżyserii wschodzącej gwiazdy komediowej imieniem Cookie Freeman, który
również miał zagrać główną rolę. • Cookie aż pali się do robienia filmów — powiedział Greengrass dosyć wyraźnie przez zaciśnięte zęby — więc możemy go mieć za grosze. Ma bardzo zabawny pomysł. Nazwał to Teitlebaum-Dwa Pistolety; historia o żydowskim krawcu, który odziedziczył niewielką posiadłość w miasteczku na Dzikim Zachodzie, gdzie jego wuj dotarł jako domokrążca i został, by prowadzić knajpę. Miastem zaczęli rządzić źli faceci i nikt nie chce być szeryfem, rozumiecie? Więc robią nim tego Żyda, Hymie Teitlebauma, zaraz w dniu jego przyjazdu. Przysięgam na Chrystusa, że Cookie Freeman doi ten komediowy pomysł tak, że nie uwierzycie. Oczywiście, pan Leavis może przeczytać scenariusz. Albo pani, Jael, jeśli mogę się tak do pani zwracać. To będzie bomba. • Pan Leavis nie potrafi ocenić scenariusza i ja też nie. Lee przekazał mi pańską propozycję i dokładnie ją przeczytałam. Mam kilka pytań. • Proszę strzelać. Problem z odpowiedziami Greengrassa polegał na tym, że były bardzo obszerne i szczegółowe. Jael zgubiła się w całym tym zawodowym żargonie: powyżej poziomu, poniżej poziomu, koszty ujemne, jednoroczny odpis, kredyt inwestycyjny, dochód brutto dla dystrybutora, dochód netto dla producenta i tak dalej, i tak dalej, wszystko wypryskiwało przez zęby Greengrassa jak z deszczownicy. Przyłapała się na tym, że myśli, iż Greengrass jako producent nie może ponieść strat i że Cookie Freeman może wyjść na tym na zero. Jeśli chodzi o ryzyko, to należało ono do Szewy Leavisa, ewentualnie również do Lee, gdyby się w to włączył. Podczas dyskusji pojawił się Kichot. Bracia uścisnęli się krótko i Jossi
poszedł pod prysznic. —Jak się ma twój mały? — spytała Lee, kiedy tłuścioch wytoczył się po obiedzie, pozostawiając dwie puste puszki. Dobry humor Lee przygasł. —W porządku, ale nadal ciągnie się ta infekcja ucha. Lekarz twierdzi, że to normalne u trzylatków. Byłoby lepiej, gdyby jego matka 138 spędzała z nim więcej czasu, ale ją uszczęśliwiają występy w klubach, więc agent jej to organizuje, a ona śpiewa. Co sądzisz o pomyśle Jeffa? Jest trochę stuknięty, ale zrobił dwa filmiki, które odniosły sukces. —Cóż, mam wrażenie, że zna się na tym interesie. Może Teitlebaum-Dwa Pistolety będzie kasowy. Coś jakby żydowska parodia W samo południe, nieprawda? Lee Bloom uśmiechnął się i poklepał ją po ramieniu. • Jesteś bardzo bystra, Jael. Tak właśnie określa to Cookie: żydowskie W samo południe. • Dobrze, ale Szewa nie aprobuje twojego mieszania się w filmowe interesy i sam też jestem bardzo skąpy, jeśli chodzi o takie inwestycje. • Szewa to geniusz interesu, ale niedzisiejszy. Zapomina o odpisach podatkowych. • Szewa o niczym nie zapomina. Powiada, że filmy są marzeniami, a produkcja marzeń nie jest dla poważnych ludzi. Lee Bloom potrząsnął głową. W elegancko ułożonej siwiejącej czuprynie ukazała się plama łysiny. Natychmiast znów przygładził włosy. —Błąd. Produkcja filmów to poważny interes, taki jak eksploatacja
nowych terenów. Uważam, że to bardzo podobne. Potrzebna jest działka ziemi i to jest fabuła; plany konstrukcyjne — scenariusz; materiały budowlane — gwiazdy filmu, aktorzy, scenografia; budowniczy — reżyser. I klient, którym jest dystrybutor. — Lee mówił teraz bardzo poważnie, dźgając wskazującym palcem powietrze. — I pieniądze, oczywiście. Wszystko tak samo. Ale jednoroczny odpis — to właśnie wielka różnica! Jael, to ogromna różnica! Jeśli ryzyko się nie powiedzie, szybko robisz sobie odpis od podatku i koniec, większość długów przejmuje IRS*. Natomiast pusty budynek po prostu stoi, pożerając podatki i ulegając zniszczeniu. Szewa nie chce tego dostrzec, ale... no, Joe? Lepiej się czujesz? Zachichotał razem z Jael, kiedy pokazał się Kichot w o wiele dla niego za krótkim żółtym, puszystym płaszczu kąpielowym, z wilgotnymi, zmierzwionymi włosami. —Lee, co ja tu słyszę? Teraz chcesz robić interesy w filmie? — To możliwe. — Lee spoważniał. — Dzisiaj trzeba być elastycznym.
IRS — Internal Rcvenuc Scrvicc — Obsługa Zadłużenia Wewnętrznego. 139 • Słuchaj, Jossi — powiedziała Jael — jeśli twój samolot odlatuje o dziewiątej, to akurat wypada w godzinach szczytu. Będziemy musieli wyjechać stąd o piątej i w ogóle nie starczy ci czasu dla Arie. Więc może pójdę i wcześniej odbiorę go ze szkoły? • Zrób tak. Wychodząc pozostawiła braci spoglądających na siebie w niezręcznym milczeniu. Pierwszy odezwał się Lee:
• Trochę zwariowana podróż, Joe. Zupełnie w twoim stylu. • Lee, co Jael ma wspólnego z filmem? • Nic. Ma dobrą głowę do interesów i Szewa chciał, żeby oceniła Greengrassa. • Niezły dom tu wynajmuje — powiedział Kichot, rozglądając się dokoła. • Właściwie to go kupuje. • Naprawdę? — ziewnął Jossi. • Myślę, że powinieneś się trochę przespać. • Tak. To ona zarabia aż takie pieniądze? • Podpiszę jej hipotekę. • To miło z twojej strony. • Szewa ma żelazną zasadę, że nie należy podpisywać weksli, a ja wiem, że bardzo sobie ceni Jael. Szewa to cicha woda. Podejrzewam, że jest o wiele bardziej zainteresowany filmami, niż to okazuje. Posłucha Jael, a Greengrass zrobił na niej wrażenie. • Na mnie też. Powinien zostać przetopiony na tran. • No, nie nadawałby się do twojej brygady czołgów — powiedział jowialnie Lee — ale to miły żydowski chłopak i zna kogo należy. Kichot ziewnął szeroko i potarł oczy. —Idź się położyć. Ja wychodzę. Wspaniale było znów cię zobaczyć. Chyba nie muszę mówić, jaki jestem z ciebie dumny. Wszyscy jesteśmy. Szewa bardzo cię ceni. Życzę dobrego lotu. Kichot ruszył na wędrówkę po domu o powierzchni dziesięciokrotnie większej niż ich mieszkanie w Tel Awiwie, z kosztownymi nowymi
meblami (czy to też kupowała?), kilkoma sypialniami i łazienkami, gładkim trawnikiem od frontu, okolonym czerwono kwitnącymi krzewami. W otoczonym murem ogrodzie był basen, zjeżdżalnia, huśtawki, palmy i obwieszone owocami drzewka pomarańczowe i cytrynowe. W największej sypialni na toaletce stały fotografie jego i Benny'ego w mundurach, 140 o wiele młodszych, zdjęcie Mosze Dajana z dedykacją: „Dla ślicznej Jael od wujka Mosze" i — co wcale nie było zaskakujące — dawne zdjęcie Sama Pasternaka, szczupłego i z bujnym włosem. Kiedy się wpada do kobiety bez uprzedzenia, trzeba ponieść wszelkie konsekwencje tego kroku. Na największym zdjęciu w srebrnych ramkach Jael trzymała na ręku małego Ariego. Kichot nie zaglądał do szaf ani szuflad. Z tego, co było widać, albo Jael nie miała nikogo, albo jej schadzki odbywały się gdzie indziej. Pokój Ariego poprawił mu humor. Na małym biureczku chłopca stało najnowsze zdjęcie Kichota, zrobione podczas awansu na podpułkownika. Innych zdjęć w pokoju nie było. Na ścianach wisiały barwne plakaty El Al, ukazujące Jerozolimę, Ejlat i Hajfę. Kichot zauważył wystający skrawek fotografii, wepchniętej pod podkładkę do pisania leżącą na biurku. Wyciągnął ją i wpadł w zdumienie: było to stare, pożółkłe zdjęcie jego i Szajny, stojących na drewnianym molu na telawiwskiej plaży. — —
Abba!!! — Arie obudził go z niezamierzonej drzemki w fotelu. Abba! Abba! — Chłopak obejmował go i całował, wylewając swą
radość po hebrajsku. Jael stała i przyglądała się im z melancholijnym uśmiechem. • Kichot, nie przewalaj się w tym głupim szlafroku. Jeśli nie chcesz
spać... • Wyśpię się w samolocie, bo co innego mogę tam robić? Chodź ze mną, Arie, muszę się ubrać. • Oprócz historii Ameryki mam na świadectwie same piątki —
triumfował Arie. — To głupia szkoła i wszystkie dzieciaki są głupie,
gadają tylko o sporcie i telewizji. Nawet jestem trzeci z angielskiego, poza tym... — —
Czemu nie rozmawiasz z tatusiem po angielsku? — spytała Jael. Pokaż mu, czego się nauczyłeś.
Ignorując ją, Arie spytał: • Abba, naprawdę dziś wieczorem lecisz do domu? Dlaczego? Zostań z nami. • Pojedziesz ze mną na lotnisko. Muszę wracać do swojej brygady, Arie. • On nie pojedzie z nami. Chyba, że najpierw odrobi część lekcji. • Słyszałeś mamę? Idź do swego pokoju i zabierz się do roboty. Będziemy jeszcze mieli czas na rozmowę. 141 • Abba, nienawidzę być tutaj. — Arie pocałował go jeszcze raz i wyszedł z pokoju. • On wie, co chcesz mu powiedzieć — powiedziała Jael, krzywiąc usta. — Jesteś głodny? • Siadaj, Jael. Lee mówi, że kupujesz ten dom. • Powiedziałam ci o tym w Waszyngtonie. • Nie przypominam sobie. A więc osiedlasz się tu na dobre?
• Czemu tak sądzisz? W Kalifornii kupuje się dom, motek, i dwa lata później sprzedaje z piętnastoprocentowym zyskiem. To bardziej sensowne niż wynajmowanie, i tyle. • Okay, następne dwa lata. W sumie cztery. I wtedy ostatecznie wrócisz od kraju? Jael siedziała na skraju długiej, beżowej, modernistycznej kanapy i spoglądała na niego w milczeniu. Nagle wybuchnęła: • Jossi, przestań stawiać mnie pod ścianą! Jeśli zarobię wystarczająco dużo, żebyśmy nie musieli już żyć jak psy — tak! W przeciwnym wypadku, jakie znaczenie ma kolejny rok czy dwa? W domu nie mogę niczego zrobić, duszę się wśród tych marudnych ludzi. Tutaj żyje się jak za czasów gorączki złota, nie wiadomo, jaką okazję chwytać najpierw! Wrócę do domu, kiedy będę gotowa, w porządku? Kiedy będę mogła zapewnić nam i Ariemu przyzwoite życie, czego, przy całym moim szacunku dla wojska, nie może zrobić oficer. • A może wolałabyś rozwód? Wtedy w ogóle nie będziesz musiała dusić się wśród tych marudnych ludzi. Na twarzy Jael odmalowało się prawdziwe zaskoczenie. • Czy tego właśnie chcesz? • Chcę mieć w domu mojego chłopca i jego matkę. • Jossi, zawarliśmy umowę i... • To było tymczasowe. • Czy Szajna Matisdorf wyszła za tego syna rabina? • Co to za idiotyczne insynuacje? — powiedział Kichot, zaskoczony tą zmianą tematu. • Więc wyszła czy nie? Jest albo był w twojej brygadzie.
• Odsłużył swój adir i wyszedł z wojska. Chyba bym coś słyszał, gdyby się pobrali. • Radzę ci odpocząć, potem coś przegryziemy. — Jael wstała. — Jesteś bardzo, bardzo zmęczony. Wyglądasz na wykończonego. Takie 142 rozmowy mnie ranią, ale cieszę się, że cię widzę. Arie cię kocha i ja też, cokolwiek sobie myślisz... • To nie kupuj tego domu. Wracaj. W wojsku żyjemy skromnie, ale nie jak psy. Nie wolno tak mówić i nigdy tak nie mów przy moim synu, słyszysz, Jael?! • Posłuchaj Jossi, ten nagły przeskok do Los Angeles i z powrotem to czyste szaleństwo. Z pewnością wojsko przedłuży ci urlop! Przełóż swój lot i porozmawiamy, kiedy trochę otrzeźwiejesz. I Arie będzie taki szczęśliwy! Wstał i objął ją niezgrabnie. • Masz rację, ale nie mogę tego zrobić. W moim sektorze znów są kłopoty. • Co? Wojna o wodę? Powiedziałeś mi, że Syryjczycy zostali pobici i skończyli z tym. • Próbują czegoś nowego. Słuchaj, pójdę i porozmawiam z Ariem w jego pokoju, dobrze? Odpuść mu te lekcje. Na pewno je odrobi. • To twój syn. Idź. Nieco później kucharka zaczęła szukać Jael i znalazła ją przy toaletce, wpatrzoną w lustro. Kiedy w łamanym hiszpańsko-angielskim zapytała, czy pułkownik zostanie na kolacji, Jael sprawiała wrażenie, że niczego nie
słyszy, więc zakłopotana powtórzyła swe pytanie. Odwracając do niej ściągniętą twarz, Jael powiedziała, żeby dała sobie spokój z kolacją. Wszyscy jadą na lotnisko i zjedzą tam coś przed odlotem pułkownika. 20 lipca 1966 Najdroższa Królewno! Stało się. Kości zostały rzucone. W październiku stawię się w naszej ambasadzie w Waszyngtonie, a Nachama z dziewczynkami dołączy do mnie w styczniu. Pisałem Ci już o naszej dziwacznej „wojnie o wodę'' z Syrią i chyba zbliża się jej kulminacja. Generał Rabin upiera się, że w tych niepewnych czasach będę szczególnie przydatny w Waszyngtonie, więc zasalutowałem i powiedziałem: „Rozkaz, generale!" Istnieją przesłanki, że moim następnym stanowiskiem będzie szefostwo w Dowództwie Centralnym, ale nie można na to liczyć. Wykorzystując twe barwne określenie, Nachama jest szczęśliwa jak mięczak. Bardzo się stara, żeby z wojskowego żołdu utrzymać przyzwoicie dom i ubrać dwie dorastające dziewczynki. Żeby związać koniec z końcem, musiała wziąć pół etatu w sklepie jubilerskim. Uważa, że przy uposażeniu attachi i dodatku mieszkaniowym będzie opływać w luksusy, chociaż przy amerykańskich standardach te pieniądze są nadal bardzo 143 skromne. Dziewczynki są także podniecone wyjazdem do Ameryki, mimo iż nie cieszy ich opuszczenie przyjaciół. Ich angielski jest znośny, więc od razu damy je do szkoły, i jestem pewien, że szybko nawiążą nowe
przyjaźnie. Zazwyczaj tak jest z ambasadzkimi dzieciakami. A więc masz, Królewno, i jeśli w tym czasie nie pojawi się twój podpułkownik Halhday, będziemy się widywać nieco częściej niż do tej pory. Czy nasz związek to przetrwa, czy też kwitnie tylko dzięki usychaniu z tęsknoty, odległości, pióru i atramentowi? Wkrótce się o tym dowiemy, nieprawdaż? Twój Wilk
1 sierpnia 1966 Wilku! Brak mi słów z szokującej radości. Po podpułkowniku Halhdayu ani widu, ani słychu, chociaż i tak nie wart byłby złamanego grosza, nawet gdyby koczował na moim progu. Wiesz o tym. Od października do grudnia w Filharmonii Narodowej będzie cykl Mahlera i chyba wykupię karnety dla nas obojga, dobrze? Polecenie dla wszystkich ognistych muszek Wirginii: Nowe rozkazy: ś w i e c i ć j e s i e n i ą . A toi Królewna CZĘŚĆ CZWARTA
Sześć dni 32
Casus belli
Tak zwana wojna o wodę toczyła się z przerwami od lat i jeśli chciałoby się ustalić przyczyny słynnej wojny sześciodniowej z 1967 roku, być może tu właśnie należałoby zacząć poszukiwania. W roku 1964, zanim wybuchła ta osławiona wojna, Izraelczycy zakończyli budowę Narodowego Przekaźnika Wody, czyli biegnącego z północy na południe systemu kanałów, tuneli i rurociągów długości około osiemdziesięciu mil, przetaczającego wodę z rzeki Jordan na pustynię Negew. Arabowie uznali to za zagrożenie, ponieważ system powiększyłby zasoby ziemi uprawnej w Izraelu, a tym samym umożliwił dalszy napływ Żydów. Syryjczycy zabrali się do roboty, odwracając bieg znajdujących się na ich terytorium dopływów Jordanu, aby osuszyć izraelski przekaźnik. Na granicy rozpoczęły się pojedynki czołgów. W miarę jak poprawiała się celność Izraelczyków, rozbijających traktory i bagrownice pogłębiające nowe kanały, Syryjczycy odsuwali swoje urządzenia coraz dalej od granicy izraelskiej, aż znalazły się poza zasięgiem czołgów i mogły bezkarnie pracować przy kopaniu kanałów i wznoszeniu tam. W regionie istniało ciche porozumienie, iż użycie w tym konflikcie izraelskiego lotnictwa mogłoby doprowadzić do prawdziwej wojny. Do działań przystąpił pułkownik Israel Tal, żylasty, ciemny sabra, nie wyższy od Napoleona, i przejął korpus pancerny od Dado Elazara. Dokonał 147 w nim zmian i wyćwiczył swe czołgi w strzelaniu i trafianiu do prowadzącej roboty ziemne maszynerii, znajdującej się daleko poza teoretycznie ustalonym zasięgiem tej broni. Po kilku gwałtownych strzelaninach armatnich Syryjczycy zarzucili swój projekt, ale wojna o wodę na tym się nie skończyła. Skoro unicestwiono ich plany, Syryjczycy
zaczęli intensywny ostrzał leżących w Galilei farm i kibu-ców, prowadząc go z dumnych wzniesień wzgórz Golan, gdzie izraelskie czołgi nie mogły ich dosięgnąć tak łatwo. Lewi Eszkol, ostrożny następca Ben Guriona, w końcu wysłał siły powietrzne, aby raz na zawsze przerwały ostrzał artyleryjski galilejskich wsi, świadomie ponosząc ryzyko wojny z Arabami, a nawet możliwość interwencji radzieckiej. Akcja odwetowa nastąpiła 7 kwietnia 1967 roku. Syryjczycy rzucili do akcji swoje MIG-21, w owym czasie najlepsze radzieckie samoloty myśliwskie; izraelski szwadron lżejszych samolotów francuskich typu „Mirage" zestrzelił sześć spośród nich, nie ponosząc żadnych strat. Ta wiadomość wywołała w świecie poruszenie. Rosjanie stracili twarz, ONZ zrzędziła, Arabowie wściekali się i rzucali pogróżki.
Benny Luria, dowódca szwadronu mirage'ów, znalazł się właśnie z tego powodu w Los Angeles, jako gwiazda zorganizowanej przez United Jewish Appeal eleganckiej kolacji z tańcami dla tysiąca zaproszonych gości. Posadzono go na długim podwyższeniu; po swej lewej i prawej stronie miał tak zwanych w języku UJA wielkich ofiarodawców. Jego siostra, Jael, siedząca z przodu przy stoliku razem z biednym, ziewającym Ariem, spoglądała na niego z uśmiechem, którego nie mógł odwzajemnić, ponieważ sytuacja w kraju robiła się dosyć obrzydliwa. Siedział tutaj, słuchając przemówień członków UJA i wiedząc, że sam również musi wystąpić. Jego zwycięstwo spowodowało dalszą eskalację działań wojennych. Egipskie dywizje czołgowe wlewały się teraz na półwysep Synaj, Naser żądał, by Siły Pokojowe ONZ opuściły swe pozycje na liniach zawieszenia broni, a w telewizji tłumy na ulicach Kairu, Bagdadu i Damaszku wyły: „Śmierć
Żydom!" Jednakże dowódca szwadronu musiał — po dzisiejszych radosnych obchodach — przemawiać jeszcze na podobnych uroczystościach w San Francisco, Chicago i Waszyngtonie. Tuż przed przyjęciem Benny 148 zadzwonił do Zewa Baraka, żeby się upewnić, czy ambasadzki teleks nie odebrał dla niego rozkazu do powrotu. Nie, niczego takiego nie było. Drugi główny mówca, wysoki, łysy amerykański senator, wymachiwał rękami i walił pięścią w mównicę. — A teraz, moi przyjaciele, tylko kilka słów o tych nowych ruchach wojsk na Synaju. Trzej amerykańscy prezydenci: Eisenhower, Kennedy i Johnson, uroczyście zobowiązywali się, że Ameryka nigdy nie pozwoli na zniszczenie Izraela. Ten wrzaskliwy pułkownik Naser jak zwykle blefuje i, moim zdaniem, kryzys zostanie zażegnany, chyba że Naser popełni największy błąd w swoim życiu. W tym wypadku Izrael zwycięży. (Owacje na stojąco.) As lotnictwa, w lekkim wyjściowym mundurze bez odznaczeń, wstał, aby zabrać głos po długim, kwiecistym wprowadzeniu przewodniczącego bankietu. — Proszę wszystkich tu zebranych — rozpoczął — aby w wyobra źni nieco przemodelowali swój kraj. Zacznijcie od Rhode Island i otoczcie ją kilkoma naprawdę dużymi stanami. Powiedzmy: Teksasem od południa, Illinois od północy, Kalifornią od zachodu. Czwartą granicę stanowić będzie Ocean Atlantycki. Dobrze, a teraz, moi przyjaciele, ustawcie za tymi trzema stanami Michigan, Pensylwanię i Nowy Jork. Powiedzmy, że cała szóstka znajduje się w stanie wojny z Rhode Island, zmówiwszy się, iż zetrze ją z powierzchni ziemi, a jej mieszkańców
zepchnie do morza. — Benny zwrócił się do siedzącego obok senatora. — Panie senatorze, mając taki obraz, miło jest słyszeć pańskie zapew nienie, że Rhode Island zwycięży. — Zakłopotany senator uśmiechnął się półgębkiem. — Szczególnie jeśli dla całości obrazu będę musiał umieścić na północ od Illinois supermocarstwo zdecydowanie wrogie Rhode Island i zobowiązane do udzielenia pełnej pomocy militarnej jej wrogom. Chwila milczenia. W sali balowej widziało się same poważne twarze. — Dobrze. A teraz wygłoszę swe przemówienie. Podobnie jak pan senator, moi drodzy, chciałem was tylko rozweselić. Na jego szeroki, beztroski uśmiech audytorium zareagowało śmiechem i oklaskami. — Jest dobry — powiedział Lee Bloom do Jael. — Gdzie twój brat nauczył się tak mówić po angielsku? 149 • Rok w Anglii. Szkoła sztabowa RAF-u i kursy inżynieryjne. • Ma taki czarujący akcent — wtrąciła Mary Macready — jak Charles Boyer. • Cii! — Szewa przyłożył palec do warg. Nie siedział na podwyższeniu z wielkimi ofiarodawcami. Nigdy nie mówiło się głośno o tym, co Szewa dał na jakikolwiek cel. Benny Luria wygłosił przemówienie, ułożone tak, by podnieść na duchu amerykańskich Żydów; znane sprawy, lecz przecież zgodne z prawdą. Mówił, że Izrael nie ma strategicznego oparcia w swym terytorium, ale miłość i poparcie światowego żydostwa tworzy wyjątkowe oparcie moralne i materialne. Benny wiedział, że nie ma sensu namawiać
słuchaczy, jak to wiecznie czynił Ben Gurion, aby stali się prawdziwymi syjonistami i przybyli do Izraela z majątkiem i dziećmi. Oto tam siedziała jego siostra, która przed laty opuściła Izrael i myślała o rozwodzie, aby móc zostać w Ameryce. Jael Luria z moszawu Nahalal, w wojsku kapitan rezerwy, nazywająca generała Dajana „dode Mosze"! Czego więc można było się spodziewać po tych zamożnych amerykańskich Żydach? Benny był zdumiony, że w każdym mieście stawiali się tak licznie, deklarowali tak ogromne pieniądze i słuchali izraelskiego pilota myśliwców w takim napięciu i z tak błyszczącymi oczami. Zakończył kilkoma zwięzłymi zdaniami na temat zwycięstwa swego szwadronu. Syryjskie MIG-i były dobrymi samolotami bojowymi, a syryjscy piloci byli kompetentni i odważni, ale nie mieli wystarczająco silnej motywacji, by ryzykować życie. Ich kraj był bezpieczny. Tam, na niebie, wszystko zależy od motywacji pilota, samotnego w swej kabinie. Izraelscy piloci wiedzieli, że ich kraj może zginąć lub przeżyć, zależnie od ich powietrznych klęsk lub zwycięstw. Na tym polegała ich przewaga w walce; na tym i na związanym z tym wyszkoleniem. Niezależnie od skutków bieżącego kryzysu, siły powietrzne spełnią swe zadanie: Czyste niebo nad Izraelem. Audytorium wstało przy przedłużającym się aplauzie, potem orkiestra zagrała twista i parkiet zapełniły kręcące biodrami pary. Nawet Lee Bloom z lekko zarysowanym brzuszkiem wkrótce zaczął twistować ze swą śliczną żoną. Arie tańczył z niezdarną małą dziewczynką w wieczorowej sukience. Jael zwróciła się z uśmiechem do Szewy Leavisa. —Cóż, zostaliśmy tylko my dwoje. 150
Podniósł do góry dłoń. Leavis był w sali balowej jednym z nielicznych mężczyzn, którzy nosili jarmułkę, chociaż w pracy i podczas podróży chodził z gołą głową. • Nie sugeruj tego. Nawet o tym nie myśl — powiedział ze swym dziwnym uśmiechem. • Żebyś ty, Szewa, zatańczył twista? Prędzej chyba skoczyłbyś z samolotu. • Kiedyś skoczyłem ze spadochronem. Tylko tak, żeby to zrobić. • Naprawdę? I jak było? • Drogo. Spadając, cały czas obiecywałem wielkie datki. Później Benny Luria i Jael siedzieli na balkonie apartamentu przy Bulwarze Zachodzącego Słońca. Pod nimi migotały pod niezwykle czystym, rozgwieżdżonym niebem miliony świateł Los Angeles. Rozmawiali o losach wojny, dopóki Arie nie poszedł do łóżka. —Jael, miałaś w ciągu trzech lat zarobić kupę pieniędzy — powiedział brat — i wrócić, by żyć jak królowa. Co się stało? Wzruszyła ramionami. • Różne rzeczy. • Czy kiedykolwiek wrócisz? • Kto wie? Od czasu do czasu Jossi wspomina o rozwodzie, ale na razie żyjemy tak ze względu na Ariego. • Tak, i przykro mi. Podziwiam Jossiego. — Spojrzał na taras i duży salon za rozsuwanymi drzwiami. — Powiedziałbym, że dobrze ci się tu powodzi. • Nie narzekam.
• Jossi mówił mi, że kupujesz dom. • Rozgniewał się, więc się wycofałam. Nie szkodzi. Arie jedzie do kraju na cały rok, tak się umówiliśmy, i chyba bym oszalała w tych pustych pokojach. Tutaj jest nam wygodnie. • A co z twoim życiem intymnym? • Czy to twoja sprawa? • Nie. Jael zawahała się. • No cóż, mam przygody. I jestem pewna, że Jossi też. A jeśli już o tym mówimy, to ty także. • Nie tak wiele, jak mogłabyś sądzić. Nie ostatnio. 151 Brat i siostra spojrzeli na siebie w rozproszonym pomarańczowym świetle lampy balkonowej. • O? • Szwadron pochłania czas i energię. • Niewątpliwie. — Sceptyczny krzywy uśmieszek. • Dow rozpoczął podstawowe szkolenie na kursie pilotażu. • Pisałeś mi o tym. Więc? • Widzę, że jestem taki sam jak wszyscy rodzice lotników. Martwię się. Martwię się, jak nie wiem co. — Po chwili milczenia spytał: — Słyszałaś może o tym starym rabinie, którego nazywają Ezrach? • Oczywiście. To ten, który nigdy nie był poza Izraelem. Teść głównego rabina Hajfy. • To on. Poszedłem do niego w sprawie chłopaka, który się zabił
podczas szkolenia lotniczego. Prosili mnie o to jego rodzice. — Benny zapalił papierosa i przez chwilę milczał. — Żyje jak żebrak, w dziurze w murze jerozolimskim, otoczony książkami. Zadawał mi zdumiewająco bystre pytania na temat lotów, konserwacji maszyn i ich obsługi. Ani słowa o religii poza tym, kiedy mówił o zmarłym chłopcu. Ten Ezrach to interesujący gość. Od czasu do czasu go odwiedzam. Jael przechyliła na bok głowę, uśmiechając się. —Benny Luria, czy chcesz mi powiedzieć, że zaczynasz się robić religijny i odstawiasz na bok kobietki? Długie milczenie, a następnie przemyślana odpowiedź: —Jael, tam, na niebie, jest dużo czasu na rozmyślania. Dużo samotności. Ciągle przelatujemy nad Synajem, gdzie Mojżesz otrzymał Przykazania. Rozmawiając z naszymi kontrolerami lotu, w trzy tysiące lat później używamy tego samego języka, co on. To interesujące, prawda?... Masz jeszcze trochę wody sodowej? Na tarasie powiał lekki wiaterek, roznosząc woń pomarańczowych kwiatów z zasadzonych w donicach karłowatych drzewek. Ten zapach obudził w Bennym tęsknotę za domem, ponieważ jako chłopiec brał udział w nie kończącym się zbieraniu i sortowaniu pomarańcz. Jael podała mu wysoką szklankę z podzwaniającym w niej lodem. —Daj spokój, Ewę też chcesz zostawić? —Co za Ewę? Roześmiała się. 152 • Rozumiem. Powiadają, że ten Ezrach jest cudotwórcą. Uwierzę w to,
jeśli rozstaniesz się z Ewą. • A co sądzisz o rozstaniu się z Ariem? — Brak odpowiedzi. — Czy jest już spakowany i gotowy? Samolot mamy o siódmej rano. • Jest gotowy. Słuchaj, ustaliłam to z Jossim, więc znów jedzie do domu. • Jael, rozmawiałem z tym dzieciakiem. On już tu nie wróci. Dorasta i nienawidzi tego miejsca. • Widziałeś, jak tańczył? Nie sprawiał wrażenia, że jest nieszczęśliwy. • Jaki jest ten Szewa Leavis? Tajemniczy, co? • Jest potęgą i jest dżentelmenem. A teraz słuchaj, Benny, czy będzie wojna? Gdyby na to się zanosiło, poleciałabym teraz z tobą i z Ariem. • Dlaczego? • Po prostu, żeby tam być. • Potrzeba na to wojny? Jael niecierpliwie potrząsnęła głową. • Zadałam ci pytanie. • Skąd mam wiedzieć? To zależy od Nasera. Pewne jest, że to on przejął inicjatywę. Odkąd B.G. zrezygnował, wszyscy nasi politycy to tylko żydowskie mamuśki. • Że też Arie teraz musi lecieć — denerwowała się Jael — kiedy może wybuchnąć wojna! O ile znam Don Kichota, pierwszym czołgiem pojechałby na Synaj. • A kto inny miałby to zrobić? Następnego dnia pod wieczór Luria siedział na wychodzącym na Potomac tarasie, razem z Zewem Barakiem i starym człowiekiem z CIA o
kościstej twarzy, w szarym garniturze z kamizelką i łańcuszkiem od zegarka. • To, co mówicie o MIG-21 w trakcie walki, potwierdza doniesienia naszego wywiadu —- powiedział Cunningham. — Zwłaszcza w kwestii wrażliwości zbiorników paliwa. • Tak, to zdecydowanie słaby punkt, miejsce, gdzie skrzydło łączy Się z kadłubem. • Pułkowniku, bylibyśmy radzi otrzymać pisemny raport o pańskim starciu z MIG-ami, do bardzo wąsko określonego użytku i bez podawania źródła. 153 Oczy Benny'ego spoczęły na attache wojskowym. • Żaden problem, Chris — powiedział Barak. — Otrzymacie także bezpośrednie sprawozdania pilotów i kopie filmów z walk. • To wszystko będzie bardzo pomocne. • A teraz pytaj Benny'ego, o co chcesz. • Te szerokie zakręty brane przez MIG-i podczas walk powietrznych, pułkowniku, to w związku z możliwościami samolotu czy przesadną ostrożnością pilota? • Nie chodzi o samolot. Robiłem loty próbne na MiG-u. Cunningham odstawił szklankę i wytrzeszczył oczy. • I jak pan to, do diabła, zrobił? Ale tego było już dla lotnika za wiele i zawahał się, chociaż Barak zapewnił go, że Chris Cunningham jest zaufanym przyjacielem. Siły
powietrzne miały obsesję na punkcie zachowania tajemnicy. • Chris, nakłoniono irackiego pilota do dezercji i przekazania nam samolotu. • Doprawdy? — Krzaczaste brwi Cunninghama uniosły się nad grubymi szkłami. — Interesujące posunięcie. • Tak, było to głównie dzieło Pasternaka i zabrało mu to ponad rok. • Pułkowniku, jeszcze jakieś słabe miejsca z punktu widzenia pilota? • Kilka. Widoczność nie obejmuje trzystu sześćdziesięciu stopni tak jak w mirage'ach, a ponadto zawodna broń pokładowa. Ale to znakomita maszyna. Zbiegłszy po ceglanych schodach, szczupła młoda kobieta w okularach i letniej sukience bez rękawów podała Benny'emu szklankę wody sodowej i wręczyła Cunninghamowi zapieczętowaną kopertę. —
Ojcze, z twojego biura.
Cunningham rozłożył kartkę i przeczytał teleks. • Cóż, na razie wszystko w porządku. Naser jeszcze nie zamknął Cieśniny Tirańskiej. W Szarm asz-Szejch jest teraz pełno egipskich żołnierzy, ale wasze statki nadal przepływają. • Zamknięcie cieśniny tworzy casus belli — powiedział Luria. — On wie o tym. Barak spojrzał na zegarek. — Właśnie teraz U Thant leci do Kairu. Może Naser czeka, żeby dowiedzieć się, co zaproponuje mu ONZ za pozostawienie cieśniny otwartej. 154
• A teraz moja kolej — przerwał milczenie Luria. — Czy mogę zadać panu pytanie? • Proszę strzelać. • Zgodnie z opinią CIA, o co naprawdę chodzi Naserowi? Może liczy, że tym razem Arabom się uda? Krótki, zimny śmieszek. • Emily, mogę dostać jeszcze jednego drinka? Poderwała się na nogi. • Pułkowniku? • Nie, dziękuję. • Zew? Barak pokręcił głową. Kiedy mijając go otarła się o Benny'ego Lurię, ten poczuł smugę słodkich perfum, co razem z dziwnie familiarnym „Zew" obudziło jego zainteresowanie. • O co chodzi Naserowi? Cóż, można by spekulować, pułkowniku, ale naprawdę należałoby spytać, o co chodzi Rosjanom? To oni najwyraźniej podżegają do tego wszystkiego. Ostatnio Rosjanie zaczęli tracić prestiż na Bliskim Wschodzie — powiedział Cunningham. W jego chłodnym, bezbarwnym głosie dźwięczała cicha nutka zadowolenia... — Poza tym marksistowskie reżimy padają jeden za drugim: Sukarno, Nkrumah, Ben Bella, a i my w Agencji, że tak powiem, nie byliśmy tak zupełnie nie zaangażowani. • Sam Pasternak powiada, że działaliście cuda — wtrącił Barak. • Od Sama to brzmi jak prawdziwa pochwała. W każdym razie Syria jest teraz gwiazdą na biednej rosyjskiej trzecioświatowej choince, więc postanowili ją podbudować, może nawet zdobyć arabskie
przywództwo dla tego dyktatora Asada, wydzierając je Naserowi, który jest niepewnym typem. Taka jest nasza ocena, ale kto wie? Ci faceci z Kremla są jak magicy, leją białe i czerwone wino z tej samej butelki. Cunningham pociągnął głęboki łyk z przyniesionego przez córkę napoju, dając czas swym słuchaczom na uchwycenie tego porównania. — Wspaniałe posunięcie i idiotyczne błędy! Carowie, komisarze: bez różnicy, ten sam rosyjski charakter. I tu tkwi klucz do zagadki, która tak zbijała z tropu Churchilla. Można próbować odgadnąć ich następne genialne posunięcie, ale kto może przewidzieć kaprys głupca? Nad ich głowami przeleciał z hukiem samolot i Cunningham zamilkł. — Co to za drobne błyski na pańskim trawniku? — spytał Luria, kiedy hałas ucichł. 155 • To ogniste muszki—powiedział Barak. —Letnie owady, które świecą. • Piękne. Część procesu rozmnażania, co? W ciemnościach rozległ się głos córki Cunninghama: • Właśnie, pułkowniku Luria. • Chris, to nie jest tylko kryzys związany z prestiżem — powiedział Barak. — Wojska pancerne Nasera zmierzają do naszej granicy na Negewie. To kolejny casus belli, i on o tym wie. Człowiek z CIA kiwnął głową. • Z powodu głupiej sowieckiej taktyki sprawa wymyka się spod kontroli. Powiedzieli Naserowi, że macie dwanaście brygad gotowych do inwazji na Syrię. Wysyłając wojska pancerne na Synaj, Naser broni
swej pozycji arabskiego przywódcy. Musi zrobić chociaż tyle. • A więc znów mamy Rotem! — krzyknął Benny Luria do Baraka. — Dokładnie takie samo cholerne pociągnięcie jak Rotem: Naser wysyła wojska, ponieważ twierdzi, że jesteśmy w przededniu ataku na Syrię. Za każdym razem to kompletny wymysł. • Oczywiście — odparł Cunningham — albo Rosjanie przyjęliby zaproszenie Izraela do przeprowadzenia inspekcji waszej granicy z Syrią. Znamy odpowiedź ich ambasadora, chociaż publicznie jej nie ogłoszono. • No, a co on powiedział? — spytała Emily. • Że Związek Radziecki nie musi weryfikować faktów. Lotnik wiercił się niespokojnie na swoim krześle. • Czy mogę skorzystać z pańskiego telefonu? • Oczywiście, proszę za mną. Luria ruszył po schodach za Cunninghamem. Barak i Emily spojrzeli na siebie. • Cześć — powiedział cicho. • Wilku, jak się ma Galia? — spytała poufałym głosem. • Ma rękę w gipsie. Chwała Bogu, złamanie nie jest poważne. • Co się stało? Przez telefon powiedziałeś tylko, że nie będziesz w Samotni, bo musisz ją zawieźć do szpitala. • Spadła z roweru. Czemu pytasz? • Otacza cię gęsty, ponury cień. Czuję się odsunięta i wiem, że wolałbyś być teraz w Izraelu. Masz to wypisane na twarzy.
• Moje władze chcą, żebym był tutaj. • W Samotni jest nowy stos pistacji, jeśli to może być dla ciebie jakimś pocieszeniem. I mnóstwo brunello. Pamiętaj o tym, kochanie. 156 — Oczywiście, Królewno. Chrzęszcząc na żwirze, samochód Baraka oddalał się od domu stromą, krętą drogą wśród liściastych drzew. • Słuchaj, Benny, odpręż się. Jeśli odwołają cię do kraju przed jutrzejszym wieczornym bankietem, będzie przemawiał ambasador albo ja. • Interesujący gość, ten Christian Cunningham. A kim jest jego córka? Co ona robi? • To dyrektorka szkoły dla dziewcząt. • Mieszka razem z nim? • Jest wdowcem, więc ona często tu bywa. Samochód przejechał przez most na Potomacu, zwalniając z powodu dużego ruchu. Ukazały się oświetlone pomniki i kopuła Kapitolu. • Jak ci się tu podoba? — spytał Benny. • W porządku. • Wyglądasz na przygnębionego. • Mam tylko nadzieję, że nie będzie wojny. • Teraz to nieuniknione. I akurat teraz, do cholery, muszą być ciągu tygodnia cztery bankiety UJA. I ja muszę w tym tkwić! • Może dlatego Naser ruszył się piętnastego. Żeby nas zaskoczyć, kiedy będziemy świętować Dzień Niepodległości.
• Zabawna ta córka, Zew. Nie jest ładna, ale ma w sobie coś seksownego. • Po prostu zbyt długo nie byłeś z Irit — mruknął Zew. — Iz Ewą. • Możliwe. Wychodząc z windy, usłyszeli dochodzącą z mieszkania Baraka muzykę. Arie uczył twista chudziutką dziewczynkę z ręką na temblaku, a jej młodsza siostra niezdarnie wyginała się sama. Nachama skoczyła i wyłączyła muzykę. • Kochanie, właśnie Noah dzwonił z Hajfy. Jego okręt jest w pełnym pogotowiu bojowym. • No tak — powiedział Luria — zostanę wezwany z powrotem. • Niekoniecznie. Marynarka to nerwowa służba. • I wiesz co, Zew? Masz bratanka! Noah mówi, że Lena urodziła chłopca i twój brat Michael jest w siódmym niebie! • No, no — powiedział Benny — zapiszmy go na szkolenie pilotażu w 1985. Nachama roześmiała się. 157 • Najpierw przejdźmy przez 1967 — powiedział Barak. • Arie, do łóżka! — rozkazał. — Może będziemy musieli wcześniej wyjechać. — Wyprowadził protestującego chłopca; córki Baraka poszły do swego pokoju. • A więc co mówi pan Cunningham? — Nachama zakładała fartuch. — Czy CIA coś wie? Czy będzie wojna? • Powiada, że teraz nie można już nad tym zapanować. • Była tam Emily?
• Wpadła czegoś się napić. • Zew, Noah mówił, że ludzie zaczynają gromadzić paliwo i że wykupują wszystko w sklepach spożywczych i na bazarach. Zastępy skautów są w obronie cywilnej, sprzątają i wyposażają schrony przeciwlotnicze, gromadzą worki z piaskiem w szkołach... — Nachama westchnęła i pokręciła głową. — Zupełnie jak w 1948 roku, co? Szarpany za ramię Benny Luria obudził się, z początku nie pamiętając, w którym jest mieście. — Tym razem miałeś rację, Benny. — Nagi, mając na sobie tylko spodenki, Barak zapalił lampę. — Dzwoniono z ambasady. Teleks wzywa cię natychmiast do kraju. Naser zamknął Cieśninę Tirańską. Benny, już całkiem przytomny, usiadł na kanapie w salonie. • Która godzina? • Po drugiej. Samochód z ambasady zawiezie cię do Nowego Jorku. To najlepsze rozwiązanie. Pan Am odlatuje do Londynu o dziewiątej. Nachama robi śniadanie. Noah ubiera się. • Flaga na maszt, Zew! • Na to mi wygląda. Tego wieczora przemawiając zamiast Benny'ego Lurii w waszyngtońskim Hiltonie, Zew Barak bez żadnych notatek mówił tak, jakby od wielu tygodni obmyślał, zapisywał i korygował to wystąpienie, w ten sposób kończąc swe gorące, przerywane oklaskami pół godziny: — Nie chcemy ani cala więcej ziemi niż ta, którą mamy! Tylko niech nasi sąsiedzi zawrą z nami prawdziwy pokój, a my, Żydzi, wrzucimy do
morza nasze czołgi i samoloty. — Ponownie przerwały mu oklaski. Kiedy przycichły, mówił dalej, spokojnie i dobitnie: — Walka nie jest żydowskim zajęciem. Nie była od czasów Machabeuszy. Ale w Europie dostaliśmy dwie gorzkie lekcje, których nigdy nie zapomnimy. Musimy mieć dom 158 i musimy być zdolni do jego obrony. Teraz mamy dom i jeśli zostanie zaatakowany, powalimy naszych wrogów na kolana, tak jak zrobiliśmy to już wcześniej, nie bacząc na cenę, ponieważ — EN BRERA — w przeciwieństwie do naszych wrogów nie mamy wyboru! Żadnego wyboru oprócz zwycięstwa! Zszedł z mównicy. Od stolika z przodu, przy którym siedziała razem z Nachama, Cunninghamem i dwoma amerykańskimi generałami, poderwała się Emily, klaszcząc z zapałem, podczas gdy jej ojciec i generałowie pozostali na swoich miejscach, szepcąc coś między sobą. Nachama również nie klaskała (niech inni biją brawo jej mężowi!). Christian Cunningham nachylił się do niej, próbując przekrzyczeć hałas: • Pani Barak, pani mąż to urodzony mówca! Ukryty talent. • Jest milczącym człowiekiem. Ale kiedy ma coś do powiedzenia, potrafi to zrobić. — Kiedy Emily usiadła, Nachama dodała: — Panie Cunningham, musi pan przyjść z Emily do nas na kolację, i to jak najszybciej. • Z przyjemnością. Emily, zajmij się tym. • Tak, ojcze — powiedziała Emily, czując dziwne drżenie serca. W hotelu londyńskiego lotniska, gdzie Arie natychmiast zasnął, Luria oglądał telewizję aż do ukazania się na ekranie piszczącego obrazu
kontrolnego. Ostatnie zdjęcia dotyczyły kryzysu bliskowschodniego: Naser cały w uśmiechach, odpowiadający na pytania prasy o polityczny triumf związany z zamknięciem Cieśniny Tirańskiej; ponury rzecznik rządu izraelskiego, w białej, rozpiętej pod szyją koszuli, szepcący odpowiedzi na grad wykrzykiwanych pytań; sceny z wrzeszczącymi, wygrażającymi pięściami tłumami w arabskich stolicach i — co go najbardziej przekonało i zmartwiło — ujęcie zaciemnionych, opustoszałych ulic Tel Awiwu i Jerozolimy, obłożonych workami z piaskiem sklepów i budynków szkolnych, dzieci niosących piżamy i prowadzonych do schronów, rozmów z przypadkowymi przechodniami, dobranych tak, by budziły w Izraelczykach strach i desperację. Po wylądowaniu tego samego dnia w Izraelu Benny Luria natychmiast dostrzegł, jak dokładne były telewizyjne wiadomości na temat panujących tu nastrojów. W okienku imigracyjnym kobieta w granatowym mundurze podniosła przerażony wzrok znad jego paszportu. • A więc, pułkowniku, wrócił pan na wojnę, prawda? • Tylko na wypadek, gdyby jakaś była. 159 — Straciłam brata w 1956. • To straszne. Przykro mi. • Nie zniosę już więcej. Popiera urodziłam następne dziecko, a mój jest czołgistą. — Ostemplowawszy paszport, zwróciła go z wymuszonym bolesnym uśmiechem. — Pułkowniku, jeśli już musimy walczyć, to proszę, abyście z pomocą boską tym razem połamali im kości. Raz na zawsze! Poczuł ulgę, widząc przy wyjściach do odlotów jedynie ludzi ubranych
jak turyści, którzy siedzieli także na opuszczonym dworcu lotniczym. Przy zagrażających kłopotach lepiej, żeby nie kręcili się pod nogami. Zgodnie z jego oceną, na razie Izraelczycy nie uciekali. Chociaż zatrwożeni, zostawali, by stawić czoło zagrożeniu. Kiedy wyszli na słońce, Arie powiedział nagle: • Dode Benny, tak się cieszę, że jestem w domu! Kiedy zobaczę tatusia? • Kiedy tylko go znajdę. • Chcę też zobaczyć się z Dowem. • Jego możesz spotkać od razu. — Machnął ręką do swego kierowcy, który podjeżdżał wojskowym gazikiem. Na pierwszych stronach gazet, które mu podał kierowca, Benny dostrzegł ten sam żałobny ton, podsycany przez histeryczny katastrofizm izraelskiego dziennikarstwa. Gazety w tym kraju sprzedawały się dzięki tragediom: im czarniejsze lub czerwieńsze były nagłówki, tym szybciej rozchodził się nakład. Czasami Benny miał wrażenie, że ludzie są uzależnieni od adrenaliny kryzysów. Podczas lotów bojowych adrenalina ta przyspieszała reakcje, wyostrzała zmysły, dodawała bojowego ducha. Skumulowana i nie znajdująca ujścia w działaniu, była jak zastrzyk chemikaliów, upajających nerwy cywila jednocześnie przerażeniem i przyjemnością, zbędnych i uzależniających. W miastach, przez które przejeżdżał samochód, Benny dostrzegał coraz więcej oznak ogólnego bałaganu i paniki: zamkniętych sklepów, pustych okien wystawowych, zaśmieconych ulic, nielicznych przechodniów, spieszących w różnych kierunkach do niedawna zatłoczonymi trotuarami. Mobilizacja rezerwistów częściowo przerwała codzienne zajęcia. Najczęściej
mijały ich wojskowe ciężarówki i transportery do przewozu dział i czołgów. Benny z zadowoleniem odnotował, że przynajmniej młodzi żołnierze mieli wesołe miny. 160 Mijając wartownię bazy lotniczej Tel Nof, czuł się tak, jakby wyleciał z cienia prosto w słońce. Heyl Ha'awir\ Proste ulice, gładko wystrzyżone trawniki, dziarsko maszerujące grupy poborowych, zuchwałe, umundurowane młode kobiety za kierownicami pędzących dżipów lub idące z wyprostowanymi plecami i podaną naprzód piersią. Gdyby nie przyspieszony krok i odczuwalne w powietrzu napięcie, było tu niemal jak za czasów pokoju. Benny zostawił Ariego z Dowem w swojej kwaterze i zrobił szybki przegląd hangarów. Ubrani w kombinezony piloci krążyli wokół swych samolotów, załoga naziemna zajmowała się mirage'ami i wszyscy jak jeden mąż narzekali na niezdecydowanie rządu. „Na co my jeszcze czekamy?" — te słowa wracały do niego jak echo. Chodząc tak od hangaru do hangaru, rzucał standardowe pytania kontrolne, dotyczące planu uderzeniowego o kryptonimie MOKADE (Ognisko). • Chaim, jaki jest twój cel podczas pierwszego nalotu? • Inchas, panie pułkowniku. • Kiedy startujesz? Jaką pozycję zajmujesz w szwadronie? Jaki pułap? Główny cel? To właśnie prześladowało Benny'ego od pierwszego ruchu Nasera i przez to oblatując Stany Zjednoczone ze swymi wystąpieniami robił się z dnia na dzień coraz bardziej nerwowy. Cały ten plan, w którym wszystko zależało od właściwego wyczucia czasu. Z chwilą wybuchu wojny od tej operacji mogło zależeć istnienie lub klęska Izraela.
Pytania dla następnego pilota: • Tali, czas nalotu na cel? • Siódma czterdzieści pięć. • Cel drugorzędny? Zadanie przy pierwszym przelocie? Przy drugim? Rozwiązania w sytuacji krytycznej? Nawet obudzeni o północy powinni byli odpowiadać bez wahania. Mając w głowie cały plan operacyjny, Benny Luria nie mógł niczego zarzucić ich nerwowym odpowiedziom. Ach — pomyślał — gdyby tylko politycy spuścili ich ze smyczy! W grę wchodziły lata pracy. W miarę zmieniających się okoliczności zmieniano indywidualne zadania, ale plan MOKADE był wciąż aktualny: Zaskoczyć i zniszczyć egipskie siły powietrzne w pierwszych godzinach wojny. 33
Oczekiwanie
Teraz zaczęło się odliczanie czasu do chwili wybuchu wojny, odnotowane w kronikach Izraela jako Hamtana (Oczekiwanie). Izraelska doktryna strategiczna przyjęła trzy uwarunkowania, które mogłyby wpłynąć na eskalację kryzysu aż do wybuchu wojny włącznie: 1.Bezpośrednie militarne zagrożenie narodu, spowodowane zmasowanym zgrupowaniem obcych wojsk na granicy z Izraelem.
2.Zmiana status quo, której Izrael nie mógłby pozostawić bez odpowiedzi, nie tracąc jednocześnie swej wiarygodności militarnej. 3.Pozostawienie Izraela własnemu losowi przez społeczność międzynarodową. Dwa z tych uwarunkowań wystąpiły już w pełni. Sto tysięcy egipskich żołnierzy i setki czołgów przepłynęło przez Kanał Sueski na Synaj, a Naser polecił stróżom pokoju z ONZ opuszczenie regionu i zamknął Cieśninę Tirańską, zagradzając Izraelowi dostęp do morza od strony południowej. Oczywiście Związek Radziecki oficjalnie popierał wszystkie posunięcia Nasera, pozostawało więc tylko jedno nader istotne pytanie: Czy zachodnie mocarstwa i ONZ namówią lub zmuszą egipskiego dyktatora do ponownego otwarcia cieśniny i wycofania wojsk z Synaju, czy też ograniczą się do potępiających oświadczeń i pozostawią Izrael, aby sam wyplątał się z tego zagrożenia? Aby znaleźć odpowiedź, Abba Eban, 162 obecnie minister spraw zagranicznych Izraela, odbył szybką rundę wizyt w trzech liczących się stolicach europejskich. W Paryżu, wchodząc do gabinetu prezydenta Charles'a de Gaulle'a został powitany tubalnym ostrzeżeniem Francuza: Ne faites pas la guerrel De Gaulle nie miał konkretnego pomysłu, w jaki sposób można by namówić Nasera do zmiany jego nieprzyjaznego kursu, natomiast niezwykle wyraźnie podkreślił jedną kwestię: jeśli to Izrael odda pierwszy strzał, całkowicie i na dobre utraci przyjaźń i pomoc Francji. W Londynie Ebanowi powiodło się lepiej, ponieważ od premiera Harolda Wilsona nie usłyszał takiej pogróżki. Jednakże Wilson również miał dosyć mgliste wyobrażenie o tym, co
można by uczynić, aby wyperswadować Naserowi jego godną pożałowania wojowniczość. Jedynie w Ameryce Eban spotkał się z konkretną propozycją. Przyjmujący go serdecznie prezydent Lyndon Johnson powiedział, że spróbuje utworzyć „międzynarodową flotę" okrętów wojennych, która wymusi otwarcie Cieśniny Tirańskiej, jeśli potępienie ze strony ONZ i samo istnienie takiej floty nie skłoni egipskiego dyktatora do zmiany stanowiska i odwołania blokady. Amerykański prezydent stwierdził, iż utworzenie floty będzie oczywiście wymagało czasu, i prosił rząd Izraela, aby na razie okazał cierpliwość i czekał.
Sam Pasternak siedział, pijąc kawę w biurze Motti Hoda, szefa sił powietrznych: wysokiego, szczupłego, łysiejącego mężczyzny z małym wąsikiem, w eleganckim granatowym mundurze. • Sam, chcesz mi powiedzieć, że przez dwa do trzech tygodni nie podejmiemy działań? Kiedy cały kraj jest sparaliżowany, Arabowie stoją na naszych granicach i... • Motti, Lyndon Johnson potrzebuje czasu na utworzenie „międzynarodowej floty" — ton Pasternaka był ironiczny, a mina pełna sceptycyzmu — jak poinformował Eban, żeby siłą otworzyć cieśninę. Gabinet gotów był podjąć decyzję, ale postanowiono spróbować gry Johnsona i czekać. Jego idea polega na tym, że mocarstwa morskie zażądają wolnego przejścia przez cieśninę dla „wszystkich narodów", to znaczy łącznie z nami. Jeśli Naser się wycofa — dobrze. Jeśli nie, to międzynarodowa flota wpłynie do cieśniny, żeby...
163 • Ale które mocarstwa morskie? De Gaulle przeszedł na stronę Arabów, o tym wiemy. Po Anglii jak zwykle możemy się spodziewać kozich bobków. Ameryka jest zaangażowana w Wietnamie. Pytam cię: które mocarstwa? • No, może Holandia, może Kanada, Szwecja, a nawet Australia. Eban nie ma co do tego całkowitej jasności. • A może nikt? • Może nikt. Hod nalał wody z dużej karafki i wypił całą szklankę, co było jedyną oznaką, że jest spięty. O dowódcy wojsk lotniczych opowiadano dowcip, że jego silnik jest chłodzony wodą. Wypił już kilka szklanek, odkąd przed świtem pojawił się Pasternak nie ogolony, z zaczerwienionymi oczami, prosto z całonocnej debaty rządowej na temat przystąpienia do wojny. • Czy ktokolwiek w rządzie wierzy w tę flotę? Eban wierzy? • Trudno powiedzieć, w co wierzy Eban, taki jest milczek — powiedział Pasternak. Hod stęknął i prawie się uśmiechnął. • Ale jasno zadeklarował, że jest przeciwny przystąpieniu do wojny teraz — dodał Sam. • Posłuchaj mnie, Sam. Naser publicznie oświadczył, że zamkną} cieśninę zgodnie z prawem, ponieważ znajduje się z nami w stanie wojny. Czy tak? • Dokładnie. • Więc jeśli jesteśmy w stanie wojny, to czemu nie możemy wykonać uderzenia?
• O tym właśnie przekonywał Rabin, aż głos mu odmówił posłuszeństwa. I nie pomogło nawet wypalenie trzech paczek papierosów. • Jak on się czuje naprawdę? Krążyły niepokojące plotki o stanie zdrowia szefa sztabu. • Rabin? Z tego, co mogłem dostrzec w dymie, w porządku. Hod zniżył głos: • A to gadanie o jego załamaniu się? —Słuchaj, byłem z nim, kiedy składał wizytę Ben Gurionowi. Być może, że Starego Człowieka zwaliło z nóg, ale był taki jak zawsze: totalnie wściekły na Rabina za pobór rezerwistów. Wrzeszczał, że Rabin prowokuje Egipcjan, że takiej wojny nie możemy toczyć sami, że on, Icchak Rabin, będzie osobiście odpowiedzialny za koniec Państwa Żydowskiego jedynie 164 po dziewiętnastu latach jego istnienia. Na dwa dni Rabin zaszył się w norze. Po tym wszystkim ja też nie byłem taki prędki. Ben Gurion był przerażający. Hod odezwał się po chwili milczenia: • Wielki człowiek, ale żyje przeszłością. Zaniechanie poboru rezerwistów byłoby zbrodniczym zaniedbaniem. • Zgadzam się. — Pasternak spojrzał na zegarek. — A gdzie jest Luria? • Benny szybko jeździ. Zaraz będzie. Sam, myślałem, że na tę odprawę przyjdzie premier. • Eszkol prosił, żebym go zastąpił i potem mu wszystko przekazał. Musi pracować nad swym wystąpieniem radiowym. Dzisiaj wieczorem
cały kraj będzie siedział przy odbiornikach. • Nie zazdroszczę mu. • Ja też nie. Politykierzy żądają jego głowy. To zbrodnia. • Zawsze byłeś człowiekiem Eszkola. • Miałem powody ku temu. Powiadam ci, że przez wszystkie te lata, kiedy Ben Gurion błyszczał, Eszkol był robotnikiem. Infrastruktura kraju to dzieło Lewiego Eszkola. • Nie musisz mi go zachwalać. Wkrótce będziemy latać na skyhawkach, ponieważ pojechał do Ameryki i namówił Lyndona Johnsona, żeby je nam przysłał. — Odezwał się brzęczyk. — Tak?... Dobrze... W porządku, jest już Benny. Chodźmy. Ruszyli do sali odpraw długim korytarzem obwieszonym zdjęciami mirage'ów i skyhawków w locie, portretami poprzednich szefów sił lotniczych i rekrutacyjnymi plakatami z przystojnymi pilotami i pięknymi dziewczynami z obsługi naziemnej. Benny Luria był zaskoczony, kiedy zobaczył, że generał Hod wchodzi do pokoju nie w towarzystwie premiera, ale z Samem Pasternakiem, którego zdecydowanie nie cierpiał. Uważał, że Pasternak niemal zrujnował życie jego siostrze, Jael. Teraz Pasternak był jakąś grubą rybą w wywiadzie i poza tym, że stał bardzo blisko Lewiego Eszkola, jego pozycja była dosyć niejasna. — Benny, poinformuj generała Pasternaka o zadaniach twojego szwadronu w operacji MOKADE — polecił Hod — i nakreśl ogólny plan pierwszego nalotu. Luria na tyle znał Hoda, a już na pewno był wystarczająco bezczelny, żeby wybuchnąć:
165 —Motti, ruszamy jutro, czy nie?! Od czasu swego powrotu z ciężkim sercem wyczuwał w lotnictwie pewne rozprzężenie, brak spodziewanego napięcia przed uderzeniem. —Daj spokój. Proszę. Generałowie zasiedli w fotelach. Lapidarna prezentacja Lurii wywołała w zmęczonym Pasternaku ogromny entuzjazm. Co za kapitalna rzecz! Prezentowane kolejno barwne mapy i nakładki, ustalone minuta po minucie plany działań zostały opracowane w zdumiewających, przekonywających szczegółach. Premier będzie zadowolony, a przyda mu się jakaś dobra wiadomość. • Dobra robota, Benny — powiedział Pasternak, kiedy wszyscy trzej opuszczali salę. — Widziałeś się z siostrą w Los Angeles? • Oczywiście. • Co u niej słychać? • Za dobrze jej. Zarabia zbyt wiele pieniędzy. — Luna odszedł wyprostowany. • Benny nie posiada się z wściekłości — powiedział Hod. — Myślał, że na pewno uderzenie nastąpi dziś lub jutro i denerwuje go ryzyko dalszego opóźniania działań. • Dlaczego? Motti, cokolwiek się stanie, operacja jest wspaniała. • Mylisz się, mylisz! Jeśli Naser pierwszy zbombarduje nasze lotniska, cała ta praca, całe plany i wszystkie ćwiczenia pójdą z dymem. Sam, na litość boską, powiedz to Eszkolowi! • Sądzisz, że tego nie zrobię?
W piżamie i szlafroku, Lewi Eszkol jadł śniadanie, składające się z dużej pieczonej ryby świętego Piotra, talerza jajecznicy i bochenka ciemnego chleba. Łysy, brzuchaty premier spojrzał na Pasternaka przez grube szkła bez oprawki. —Sam, kumt essen (chodź jeść). Było to tradycyjne pozdrowienie w jidysz i Pasternak odmówił w taki sam sposób: • Ess gezuntl (Jedz na zdrowie!). • No to siadaj. Ryba jest pyszna. Po godzinie snu obudzili mnie listem od Kosygina. Jedzenie to paliwo i potrzebuję go. Przeczytaj ten list. Pasternak przebiegł oczami leżące na biurku hebrajskie tłumaczenie. —Nie taki zły, jak ten, który dostaliśmy od Chruszczowa w 1956, co? — zauważył Eszkol. — To była prawdziwa bomba. 166 • Nie. Ale ten też nie jest dobry. • Całkiem niedobry. Tak, a co z planem ataku powietrznego? • Panie premierze, jest mistrzowski. Zostałem całkowicie przekonany. Byłem także w hangarach. Rozmawiałem z pilotami i załogami naziemnymi. Są ostrzy jak brzytwa, wszyscy. Palą się do akcji. • No to posłuchajmy. Podczas gdy Pasternak streszczał plan MOKADE, Eszkol zjadł rybę, pozostawiając tylko ości, a potem rozłupał jej łeb w poszukiwaniu smacznych kąsków. — To brzmi bardzo skomplikowanie — ze zmartwieniem pokiwał głową. — Jak w balecie. Jeden wykonawca popełni błąd i robi się straszny bałagan. — Powoli otarł usta serwetką. — A na razie, Sam,
takie tzoress (kłopoty)! Dzwonił Menachem Begin, namawiając mnie, żebym ustąpił i żeby Ben Gurion wrócił jako premier! — Wbił oczy w Pasternaka. — Słyszysz? Begin chce Ben Guriona! I ten Dajan. Jedenaście lat poza wojskiem, a teraz żąda swego powrotu i natychmias towego przejęcia Frontu Południowego! Prawdę mówiąc, kręci mi się w głowie. Świadom narastania nastrojów przychylnych powrotowi Dajana (w gazetach mówiło się nawet o tym, że Dajan zastąpi Eszkola), Pasternak uniknął tematu. • Panie premierze, skończył pan już swoje przemówienie radiowe? • To przemówienie! Oj wawoj! Nie, jeszcze nie. Nie sądzisz, że mógłbym je przełożyć? • Niemożliwe! — wybuchnął zaniepokojony Pasternak. — Wpływ na kraj... • Wiem, wiem. A jednak się boję. Najpierw muszę odpowiedzieć Kosyginowi, a potem spotkać się z generałami, którzy aż się gotują od tej Hamtany. — Wstał i zaczął chodzić powolnymi, ciężkimi krokami, schyliwszy łysą głowę. — Ale najgorsza sprawa z Waszyngtonem! — Zwrócił ku Pasternakowi wymizerowaną twarz. — Eban wraca i mówi jedno, a tutejszy ambasador amerykański mówi całkiem co innego. Nasz ambasador nie może wydobyć z Departamentu Stanu żadnego jasnego sformułowania. Sekretarz Rusk składa prasie dziwaczne oświadczenia. Od prezydenta Johnsona żadnych wiadomości, a myślałem, że jestem z nim w dobrych stosunkach! Sam, do tej chwili nie wiem, co się naprawdę dzieje w Waszyngtonie! Słyszysz?
167 • Panie premierze, proszę uruchomić siły powietrzne teraz. Dzisiaj, jutro! — Eszkol zamrugał powiekami. —Niech startują! Walczą! Powiadam panu, że MOKADE się sprawdzi. Do ostatniego szczegółu jest znakomity. Poniesiemy koszty, ale zwyciężymy. Po fakcie Amerykanie będą panu klaskać, z Johnsonem włącznie. • Nie mogę. — Eszkol usiadł przy swoim biurku z głębokim westchnieniem. — Gabinet nie dał mi zgody na przystąpienie do wojny. To było chwiejne głosowanie, brak woli działania. Poza tym — zmrużywszy oczy, z ukosa spojrzał na Pasternaka — może ta Hamtana nie jest taka zła. Daje nam czas, żeby się przygotować. Chociaż nie mogę tego powiedzieć w tym przeklętym przemówieniu. — Machnął zabazgranymi papierami i dodał z chytrym uśmieszkiem: — Słuchaj, Szafan (Króliku) (w podziemiu był to pseudonim Pasternaka), być może będziesz jeszcze musiał polecieć do Waszyngtonu. Zanim wykonam ruch, muszę wiedzieć, jakie jest stanowisko Johnsona. M u s z ę to wiedzieć! Pasternak zwrócił się pseudonimem do Eszkola. • Już jestem gotowy, Lajisz (Lwie). • Oj wawoj! —jęknął, uśmiechając się Eszkol. — Taki zramolały stary lew! W mieszkaniu Berkowitzów w Hajfie, pełnym tłoczących się krewnych Leny z kibucu i uczonych przyjaciół profesora, którzy przybyli tu na obrzezanie nowo narodzonego syna, wszyscy głośno i niespokojnie spekulowali, co też Lewi Eszkol powie w swym wystąpieniu radiowym. Z całą pewnością już trudno było znosić tę Hamtanę — szarpiący nerwy czas ni to wojny, ni
pokoju i arabskiego zagrożenia, bezustannie rosnącego na granicach. Ponieważ Don Kichot przyszedł w mundurze, prześladowano go pytaniami o jego zdanie na ten temat. On jednak odpowiadał mruknięciem lub wzruszeniem ramion. W sypialni Szajna próbowała uspokoić i pocieszyć Lenę Berkowitz, która aż drżała ze strachu, trzymając na kolanach swego śpiącego ośmiodniowego syna i narzekając. — Dlaczego nie mogą od razu wykonać tego barbarzyńskiego rytuału? Jeśli już muszą okaleczyć moje biedactwo, niech to zrobią, i koniec. Lena wychowała się w marksistowskim kibucu, gdzie chłopcy byli obrzezywani zaraz po urodzeniu. Wszyscy kibucnicy zgadzali się, że należałoby zabronić tego krwawego, prymitywnego rytuału, ale nikt z rodziców go nie omijał. 168 • Oni jeszcze nie przyszli — powiedziała Szajna, spoglądając na drzwi. • Jacy „oni"? • Pułkownik Luria i Ezrach. Mają przyjść razem. • No to co? Ezrach to po prostu religijna ozdóbka — denerwowała się Lena. — A pułkownik Luria może sobie być wielkim bohaterem, lecz jeśli się spóźnia, to trudno. Na miłość boską, niech już to zrobią! Szajna wyjaśniła, że ci dwaj zostali wyznaczeni jako honorowi uczestnicy ceremonii brit. Pułkownik Luria weźmie dziecko z ramion matki i uroczyście przekaże je Ezrachowi. Chłopczyk zostanie obrzezany na jego kolanach, co będzie dla rodziny wielkim zaszczytem. • Właściwie to dziecko zostało uhonorowane — powiedziała Szajna — udziałem tak ważnych gości.
• Tak, jestem pewna, że będzie absolutnie zachwycony — powiedziała Lena, tuląc synka. — Biedny dzieciaczek. Do pokoju zajrzał Kichot. • Szajna, już idą. • O Boże! — jęknęła Lena. Szajna podeszła do drzwi. Benny Luria wszedł z wyprostowanym, niskim, siwobrodym człowiekiem w wytartym, długim czarnym płaszczu i zrudziałym szerokoskrzydłym kapeluszu. Za nimi pojawiła się młoda blondynka w nowym beżowym mundurze i czarnej czapce na starannie ułożonych włosach. • Co to £a osoba? — spytał Kichot Szajnę. • Nie poznajesz jej? To Daphna Luria. • Co? Biegająca po Nahalalu zasmarkana mała Daphna z wystającymi zębami? To ona? • Teraz jest śliczna, prawda? — powiedziała Szajna. Daphna uśmiechnęła się do Noaha Baraka, który, w mundurze, wyłonił się spośród gości, aby ją pocałować w policzek. Jej zgryz został najwyraźniej skorygowany. — To dziecko — powiedział Jossi. Prawdę mówiąc, wyglądała dla niego jak reinkarnacja Jael, bogini wojny, w której zadurzył się na polu bitwy pod Latrun. — Są z Noahem zaręczeni, czy co? —Ona stacjonuje w Ramat David — powiedziała Szajna — i spotykają się. Jesteś zazdrosny, Jossi? Kichot zignorował to ukłucie. —Szajna, muszę z tobą pogadać o Ariem.
169 Podczas stanu pogotowia chłopiec mieszkał u niej, ponieważ Kichot przebywał w brygadzie. — Czemu nie? —Starała się być obojętna. —Po wszystkim zawieziesz mnie z Ariem do domu. Możemy porozmawiać po drodze. Hałas w mieszkaniu narastał: zgromadzeni wokół Ezracha i Lurii mężczyźni gorączkowo gestykulowali i kłócili się. • Szajna, zaraz zwariuję — Lena kurczowo tuliła dziecko. — Dowiedz się, o co chodzi. • Spróbuję. — Zaczęła się przeciskać do rozdyskutowanej grupy i Kichot zobaczył, jak rozmawia ze swym byłym narzeczonym, czarnobrodym Chaimem Poupko, od dawna już żonatym ojcem dwójki dzieci. Jego ojciec, główny rabin Hajfy, górował w samym środku zamieszania, czyniąc wymówki Ezrachowi. Szajna wróciła wkrótce. • A więc już — oświadczyła. — Wszystko zostało ustalone. Hałas cichł powoli, przechodząc w rytualną recytację. • Iw czym był kłopot? — trzęsła się Lena. • Nie było żadnego kłopotu. Goście rozstępowali się przed Ezrachem, który zbliżał się do sypialni, po kostki otulony modlitewnym szalem w czarno-żółte pasy. Z łagodnym uśmiechem wyciągnął ramiona ku Lenie, która syknęła do Szajny: • I co to ma być? • Podaj mu dziecko. • Ale myślałam, że pułkownik Luria...
• Nastąpiła zmiana. No już, wszystko w porządku, zaczyna się. Lena podała Ezrachowi dziecko na poduszce. Wciąż uśmiechnięty, skinął głową i odszedł powolnym krokiem. • Na moje życie, ten człowiek ma miłą twarz — stwierdziła Lena niepewnym głosem. • Mieszka pod moją matką, w Jerozolimie — powiedziała Szajna, kiedy główny rabin i mohel, bardzo niski mężczyzna w białym fartuchu i chirurgicznej masce, zaczęli recytować modły. W fotelu pomiędzy nimi siedział Benny Luria, poważny i nieco speszony, z narzuconym na mundur szalem modlitewnym i dzieckiem na kolanach. — On jest bardzo biedny, ten Ezrach, jego mieszkanie to tylko piwnica, ale najwięksi badacze Tory przychodzą, by się z nim konsultować. • I teraz zrobią to mojemu dziecku? — szlochała Lena. • Za chwilę. 170 —Powiedz mi, kiedy się skończy. — Zasłaniając uszy rękami, rzuciła się na łóżko. Kolejne modlitwy, ochrypły głos Michaela Berkowitza recytujący błogosławieństwo, nagła cisza i okrzyki: — Mazał tow! • Już! Ma na imię Reuwen! —krzyknęła Szajna, obcałowując Lenę. — Mazał tow! To śliczne imię. • Skończyło się? Nie krzyczał? • Właściwie nie. Tylko uaa... uaa... i cisza. Wiesz, oni dają dziecku wino. • Chcę go zobaczyć!
• Przyniosą go. • Co się stało? Dlaczego pułkownik i Ezrach zamienili się rolami? • Ezrach tak chciał. • A więc Reuwen został obrzezany na kolanach pilota wojskowego z Nahalalu? To mi się podoba! — Lena wybuchnęła histerycznym śmiechem. — Warto zapamiętać, no nie? Wygłodzeni po wszystkich tych opóźnieniach goście rzucili się z radosnym apetytem na ustawione na długich stołach jedzenie i picie. Benny Luria i Ezrach wychylili toast z pobladłym, lecz szczęśliwym ojcem i wyszli. Wkrótce potem poszli Daphna Luria i Noah Barak. Reszta gości pozostała. Panujący poprzednio ponury nastrój Hamtany ustąpił wesołości. —Pytam się — Michael Berkowitz próbował przekrzyczeć wesołe śpiewy i pogaduszki, kiedy przyjęcie przeciągnęło się do wieczora i w oknach zaciągnięto zaciemniające zasłony — czy będziemy oglądać wiadomości z Jordanii? Chcemy stracić humor? Za godzinę będzie przemawiał Eszkol. Izrael nie miał stacji telewizyjnej, ale mały czarno-biały aparat Berkowitzów odbierał programy arabskie. Podczas Hamtany niespokojni Izraelczycy zbierali się w mieszkaniach i sklepach, w których były telewizory, ponieważ doniesienia z Jordanii były niezdrowo fascynujące. Wszyscy chcieli, żeby profesor włączył odbiornik. Za chwilę na małym ekranie ukazały się te same co w ostatnich dniach przerażające sceny: arabskie tłumy na miejskich placach palące izraelskie flagi i z wyciem domagające się eksterminacji Żydów; setki wielkich, przysadzistych rosyjskich czołgów, ustawionych szeregami na Synaju i wypełniających
całe pole widzenia kamery, ich załogi z czarnymi wąsami i w eleganckich 171 mundurach; masy bombowców i myśliwców, zaciemniające niebo nad głowami triumfującego Nasera i jego uśmiechniętych dowódców. Jordański komentator: Bohaterskie egipskie siły zbrojne gotowe są do ostatecznej walki, by zmienić fakt dokonany, narzucony nacji arabskiej przez amerykański imperializm — syjonistyczny wrzód na arabskiej ziemi. Ujęcia wojsk syryjskich, irackich i jordanskich w marszu. Naser przemawiający do wiwatującego zgromadzenia przedstawicieli związków zawodowych; wysoki, przystojny Egipcjanin promieniujący pewnością siebie i siłą, którego pełna pasji retoryka nawet w melodyjnej, szybkiej, z grubsza tłumaczonej na angielski arabszczyźnie pobrzmiewała pogróżkami. Oczekiwaliśmy na dzień, kiedy w pełni będziemy gotowi do wyzwolenia Palestyny. Ten dzień nadszedł! Przejęcie Szarm asz-Szejch oznaczało konfrontację z Izraelem, ale nie jest to już tylko kwestia Zatoki Al-Akaba... Bitwa stanie się powszechna, a naszym głównym celem będzie ZNISZCZENIE IZRAELA. Drżący głos jednej z obecnych tu kobiet: —To następny holocaust. Mimo iż Naser ciągle przemawiał, Kichot podszedł do telewizora i wyłączył go. • Nonsens! Gdybyśmy mieli stację telewizyjną, to nie pokazywałaby naszych wojsk, ale powiadam wam, że są przygotowane. Ulice Hajfy są puste, ponieważ znajdujemy się w stanie najwyższego pogotowia na rozrzuconych po całym kraju stanowiskach bojowych. I tam właśnie będzie od dziś za osiemnaście lat Reuwen Berkowitz, jeśli Arabowie
nie opamiętają się i nie zostawią nas w spokoju. A więc wypijmy za niego i cieszmy się. • Pułkowniku, czy będzie wojna? — odezwał się głos z ciemności, ponieważ zgaszono światło, by lepiej widzieć obraz na ekranie. Michael sięgnął do włącznika i goście zamrugali oczami. —Słyszeliście Nasera — powiedział Jossi. — Potem wysłuchacie Eszkola i chyba będziecie wiedzieli. Szajna, co się stało z winem? Izraelczycy zazwyczaj nie piją, ale butelki z winem zaczęły krążyć i rozmowy ożywiały się w miarę, jak goście otrząsali się z oszołomienia i przygnębienia wywołanego doniesieniami z Jordanii. —Za pięć minut będzie mówił Eszkol — powiedziała Lena. — Michael, włącz już radio. 172 — To będzie największa chwila Eszkola — oświadczył główny rabin Poupko. — Zapamiętajcie sobie moje słowa. Siedzący niedaleko Eszkola w małym, słabo oświetlonym studiu nagrań Pasternak podskoczył, żeby chwycić jedną z kartek z przemówieniem, która wypadła na podłogę z drżących dłoni premiera, podczas gdy asystenci i radiowcy zastygli na swych miejscach, nie wierząc własnym uszom. Eszkol rzucił mu pełne wdzięczności spojrzenie uratowanego topielca i dalej starał się głośno odczytywać przez swe grube okulary bełkot, którego sam chyba nie mógłby napisać: Na dzisiejszym posiedzeniu gabinetu rząd ustalił zasady ee... ee... kontynuacji działań politycznych, mających na celu ee... e... doprowadzenie czynów... eee... czynników międzynarodowych do podjęcia efektownych... eee... efektywnych kroków dla zagwarantowania —
przybliżył kartkę do oczu, wpatrując się w nią z napięciem — swobody międzynarodowego ruchu morskiego w Cieśninie Tirańskiej. LAzazel, co się stało z własnym przemówieniem Eszkola? — zastanawiał się gniewnie Pasternak. — Co za ponury dupek uwarzył ten bombastyczny bełkot i dał go temu sponiewieranemu, staremu człowiekowi, walczącemu o swe istnienie polityczne? Co za kryminalista posadził go przy niskim, wąskim mikrofonowym stoliku, źle ustawionym w stosunku do jedynego, umieszczonego nad głową, oświetlenia? Co za tuman nie domagał się próby, nie pomyślał o zrobieniu nagrania, z którego można by usunąć wszelkie potknięcia i przerwy? Dupki, dupki! Całe to zbiorowe miękkie podbrzusze Izraela to dupki! Podczas gdy premier brnął dalej, Sam Pasternak już obliczał szkody wywołane tym nieudanym wystąpieniem. Arabowie i Amerykanie muszą śledzić każde słowo, a Eszkol brzmiał jak przerażony człowiek, który nie był w stanie zapanować nad swoim głosem ani językiem, powtarzając bez przerwy „e... eee..." przy próbie odczytania kolejnego słowa. ...e... eee... zostały również przyjęte linie działania ...e... eee... mające na celu likwidację kontrakcji... e... eee... koncentracji wojsk na południowej granicy Izraela. Nie ja ponoszę odpowiedzialność za ten potworny bałagan — pomyślał Pasternak — ale kto? Przyszedł na pięć minut przed transmisją, aby później towarzyszyć Eszkolowi podczas pertraktacji z generałami. Wiedział, że ten dzień już i tak był dla premiera katastrofalny. Pokrętne manewry 173 polityczne, mające na celu wysadzenie go z siodła, objawiały się podczas posiedzeń, rozmów telefonicznych, korytarzowych szeptów, propozycji i
kontrpropozycji, grożenia rezygnacją. Opuszczali go najstarsi przyjaciele. Depesza od Lyndona Johnsona, ostrzegająca go, że jeśli Izraelczycy rozpoczną wrogie działania, to będą musieli przejść przez to sami, wywołała paniczną reakcję nowego gabinetu, który postanowił nie podejmować akcji militarnych, zanim amerykański prezydent nie zbierze swej floty. Potem Eszkol będzie musiał stanąć twarzą w twarz ze swymi generałami, wiedząc, że opóźnienie działań może ich pchnąć niemal do buntu, ponieważ jak długo jeszcze ich nieliczne wojska mogą siedzieć i czekać, aż wróg uderzy na trzech frontach? Jak długo jeszcze gospodarka zniesie ten paraliż? Osaczony ze wszystkich stron Eszkol prawdopodobnie polecił któremuś ze swych asystentów przeredagowanie wystąpienia i nie miał czasu go przejrzeć przed wystąpieniem radiowym. ... działań gwarantujących nasze e... eee... suwerenne prawa i bezpieczeństwo granic oraz ochronę przed agresją... W kawiarence przy bazie marynarki wojennej Noah Barak i Daphna Luria stali wśród marynarzy, oficerów i dziewcząt z obsługi wokół starego radioodbiornika, z którego nadal z przerwami, gwizdami i trzeszczeniem płynęło przemówienie Eszkola. Młodzi słuchacze spoglądali po sobie ze zdziwieniem i niedowierzaniem. • Co to jest? • Czy on jest chory? Może ma atak serca? • Czy ty go rozumiesz? • To niemożliwe! Noah chwycił Daphnę za rękę i wyciągnął ją z kawiarni. • Nie mogę tego znieść. Zresztą kapitan dał mi tylko dwie godziny na
pójście do Berkowitzów. Muszę wracać na pokład. • Noah, jak sądzisz, co dolega premierowi? Jego głos brzmi tak, jakby go ogarnęła panika. • Kto wie? Jeśli nawet on się boi, to marynarka — nie. Daphna, będziemy dalej dyskutować o syjonizmie, ale może już po wojnie. • Naprawdę myślisz, że będzie wojna? • Po tym, co właśnie słyszeliśmy? Gdybym był Naserem, uderzyłbym o świcie. 174 Zatrzymali się pod niebieską żarówką wartowni, przy bramie do bazy. • Strasznie wyglądasz — roześmiała się. — Jak umrzyk. • Ty nawet w tym świetle jesteś piękna. • Daj spokój. — Uderzyła go pięścią w ramię. — I koniec z dyskusjami, zrozumiano? Jesteś syjonistą? Dobra, cześć ci i chwała. Ja jestem daphnaistką i już. Koniec dyskusji. • Nie, dopiero początek. • Ach, dobrze. — Podała mu rękę. — Noah, nie powinieneś przeciągać przepustki. Jeśli będzie wojna, wracaj zdrów i cały. Nie puszczał jej dłoni. • ...i zadzwoń? • Czemu nie? — Lekko go uścisnąwszy, uwolniła palce i zniknęła w ciemnościach. Kiedy Eszkol skończył, w mieszkaniu Berkowitzów zapadła cisza. Wszystkie twarze były posępne. Ktoś stęknął: — Ajze gimgwnl (Co za jąkanina!)
Słowa głównego rabina stanowiły marną pociechę. • Ostatnio żyje w wielkim napięciu, i tyle. To było dobre przemówienie. • Dzisiaj na noc zabieram rodzinę do schronu — powiedział pewien profesor filozofii. • Nie bądź taki, Alex — rzekła jego żona — nie zejdziemy do piwnicy. — Zwróciła się do Jossiego Nitzana: — A co pan sobie pomyślał, pułkowniku? • On nie jest mówcą, ale ostrzegł Arabów, że jeśli cokolwiek zaczną, to wygramy. To jest najważniejsze i taka jest prawda. Goście żegnali się pospiesznie i wychodzili, cichymi głosami wymieniając pomiędzy sobą pełne przygnębienia komentarze. • Musi wrócić Ben Gurion. • Dajan! Potrzebujemy Dajana! • Nie, Allon! Allon jest wart dziesięciu Dajanów. • Nadal wierzę w Eszkola. • Eszkol? Straci urząd w przeciągu dwóch dni. • Przynajmniej powinien zrezygnować ze stanowiska ministra obrony. Kiedy zgasła czerwona lampka nad drzwiami studia transmisyjnego, Lewi Eszkol zdjął okulary i wierzchem dłoni mocno potarł oczy. 175 • Tak strasznie mnie swędzą powieki. Strasznie swędzą! — Założył okulary i pozbierał swoje papiery. Wziął je od niego młody brodaty asystent z żałosną miną. Ciężko wsparłszy się o stolik, Eszkol wstał i podszedł do Pasternaka. — Dzięki za podniesienie kartki. Uratowałeś mnie. Jak było?
• Cóż, panie premierze, ostrzegł pan Arabów, by nie ważyli się zaatakować. — Pasternak starał się, jak mógł, aby zabrzmiało to przekonywająco. — I uświadomił pan Amerykanom, iż od dzisiaj Hamtana to ich sprawa i spodziewamy się, że będą postępować odpowiedzialnie. Przesłanie było jasne i zawierało te elementy. Wszystko było w porządku. • Tak myślisz? Dobrze. Obecni w studiu (gówniarze — pomyślał Pasternak z gniewną pogardą — którzy prawdopodobnie zniszczyli tego człowieka) otoczyli premiera z pustymi słowami gratulacji. —Tak, Sam, i co dalej? Aha, teraz spotykam się z generałami. Dobra, ruszamy. Kiedy schodzili po schodach, Eszkol pośliznął się i chwycił za poręcz. Pasternak przytrzymał go za łokieć, ratując przed upadkiem. Na tylnym siedzeniu w samochodzie Eszkol odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy. • Szafran, lepiej zrób rezerwację na samolot. • Zrobiona, Lajisz. Premier otworzył oczy i teraz stary, przebiegły Eszkol posłał Samowi zmęczony uśmiech. —Kiepsko, prawda? —
Panie premierze, to było trudne zadanie.
Eszkol pokręcił głową. • To moja wina. Powinienem był zostawić wszystko inne i skoncentrować się na tym przemówieniu. Teraz to rozumiem. • Zbyt wiele się działo. Nie mógł pan. • Cóż, już po wszystkim. A teraz do generałów.
Kiedy Jossi wiózł Szajnę przez oświetlone na niebiesko ulice Hajfy, miasta wymarłego o dziewiątej wieczorem, ona bez przerwy mówiła o Ezrachu, ponieważ zdenerwowała się nieudanym wystąpieniem premiera, a siedzenie z Jossim w samochodzie zawsze ją niepokoiło. Ich delikatne stosunki były jeszcze bardziej napięte, odkąd zaopiekowała się Ariem. 176 • Na Starym Mieście jako dzieci bawiliśmy się na jego podwórku — opowiadała. — Wołał nas do swego pokoju pełnego wielkich, starych ksiąg i częstował cukierkami. Wtedy wyglądał tak samo jak teraz. Przysięgłabym, że nosił to samo ubranie. I nie robił niczego innego, tylko dniami i nocami studiował Torę. • Czy dostał się do niewoli, kiedy padło Stare Miasto? • Nie, na miesiąc przed rezolucją o podziale wyprowadził się z książkami i ze wszystkim do dziury na Nowym Mieście w Geuli. Było mnóstwo krytyki, kwestionowano jego pobożność. Potem, po wojnie, ludzie mówili, że jest prorokiem. Nie zwraca uwagi na to, co się o nim gada. Wyprowadziliśmy się natychmiast po nim, dziadek przeniósł swój warsztat krawiecki. Dziadek powiedział, że jeśli Ezrach mógł pójść, to my też możemy, i zrobiliśmy tak. • Z czego on żyje? • W tamtych dniach sprzedawał naftę. Teraz sprzedaje świece. Niewiele, żeby nie czynić uszczerbku w interesach innych sprzedawców. Ludzie kupowaliby u niego dużo więcej. To wielka rzecz mieć na szabat świece Ezracha. Kiedy ma nowy zapas, wszystko rozchodzi się niemal w ciągu jednego dnia albo najwyżej dwu. Nie chce przyjmować pomocy
ani podarków. Jossi skręcił na drogę prowadzącą łagodnymi serpentynami na górę Karmel. • Powiem ci, Szajna, że ten stary człowiek zrobił na mnie wrażenie. Posadził Benny'ego na krześle, a my wszyscy usłuchaliśmy go: mohel, rabin, nawet Benny! Przywódca. Gdyby miał osiemnaście lat i był w mojej brygadzie, zrobiłbym go plutonowym. • Ta historia na pewno się rozejdzie: Ezrach ustępujący honoru pułkownikowi sił powietrznych! I tak już jest dziwakiem wśród haredim (pobożnych), ponieważ jest syjonistą. Nazywa Izrael początkiem Odkupienia, krokami Mesjasza, Wielką Erą. Otwarcie nikt go nie atakuje, ponieważ radzą się go najwięksi mędrcy. Uważają go za chodzącą górę Synaj. Dżip trząsł się i z rykiem silnika wjeżdżał w wąską brukowaną uliczkę, wiodącą do starej kamienicy, w której mieszkała Szajna. —Obudź-się, Arie, przyjechaliśmy. Arie, ziewając, wyskoczył na ciemną, wietrzną ulicę. • Zimno tu, abba. • Szajna, pozwól mi zajść do ciebie — powiedział Jossi. — Poczęstuj mnie herbatą. 177 • Na twoje życie, nie. • Dlaczego nie? Nigdy nie widziałem twego mieszkania. • Nie! • Czemu? Issur jichudl Będzie cię chronił Arie.
• Don Kichot, idź i walcz na wojnie, jeśli tylko wybuchnie. Zostaw mnie w spokoju. Dobrze zaopiekuję się Ariem. Zniżył głos, tak że chłopiec, który ukrył się w bramie, nie mógł go słyszeć. • Może już mnie nie zobaczysz. Nigdy. Zdajesz sobie z tego sprawę? • Przestań! Elohim, jesteś niesprawiedliwy, obrzydliwy. • Dziesięć minut. • Och, więc poczekaj tutaj. Razem z Ariem. Pędem pokonała cztery kondygnacje ciemnych jak noc schodów, zapaliła światła i zaciągnęła zaciemniające zasłony. Gorączkowo pozrywała z przeciągniętej pomiędzy okienkiem nad drzwiami a oknem linki suszącą się taniutką bieliznę: pończochy, nocne koszule, biustonosze, całe nagromadzone w ciągu dwu tygodni pranie. Szajna mieszkała sama, przynosiła do domu mnóstwo pracy naukowej i zazwyczaj zaniedbywała gospodarstwo: pranie, gary, rachunki, od czasu do czasu załatwiając to wszystko z huraganową prędkością w ciągu jednej nocy. Wrzuciła rzeczy do maciupeńkiej sypialni, pozbierała z kuchennego stołu książki i prace egzaminacyjne i oczyściła swe biurko z nagromadzonych rachunków i matematycznych periodyków naukowych. Stały tam dwie fotografie w ramkach, zazwyczaj do połowy przywalone papierami: wypłowiałe amatorskie zdjęcie jej i Don Kichota na telawiwskim molo i fotografia jednego z jej najnowszych wielbicieli, w niemal niewidocznej jarmułce, z krótko przystrzyżoną brodą i czarującym uśmiechem. Szajna cisnęła telawiwskie zdjęcie do drugiego pokoju, ściągnęła linkę do suszenia i otworzyła okno. • W porządku! Chodźcie na górę!
• Idziemy! Arie położył się spać i kiedy w kuchni pili herbatę, Szajna nieco się odprężyła, zauważywszy, że Jossi mówi tylko o poważnych sprawach. Zastanawiał się nad perspektywami wojny. Jeśli wybuchnie, a obecnie uważał, że istnieje na to pięćdziesięcioprocentowa szansa, jego brygada znajdzie się na czele frontu. Ufał swoim ludziom i sobie samemu, ale wojna to ryzykowna rzecz i musiał pomyśleć o przyszłości. 178 —Szajna, chodzi o wykształcenie Ariego. Chcę, żeby miał w sobie trochę jidiszkeit. W testamencie wyznaczyłem ciebie jako jego przewodnika religijnego i zostawiłem na to pieniądze. Jael wie o wszystkim. Jeśli Arie wróci do Los Angeles... — Jossi wzruszył ramionami i poprawił okulary. —
Ale nie sądzę, że tak będzie. Szajna dopiero po chwili odzyskała głos.
• Jestem wzruszona i zgadzam się co do Ariego. • To dobrze. Dziękuję. Proszę, daj mi jeszcze herbaty. — Kiedy nalewała, Jossi ciągnął dalej: — Widzisz, Lee i ja, obaj zaczynaliśmy w jesziwie, ponieważ tak chciała moja matka, ale on zbuntował się i posłano go do szkoły syjonistycznej. Mnie się to jednak podobało. Nawet w obozach próbowałem zachować religię. To było za trudne. Arie nie będzie Ezrachem, nie powinien jednak zostać ignorantem. Żal mi niektórych sabrów z mojej brygady. Wspaniałe dzieciaki, ale o jidiszkeit nie mają pojęcia. • Jossi, Arie już sporo o rym wie. • Cieszę się, że tak uważasz. Następna sprawa: ten facet na twoim
biurku. To ten nowy? Ten Kanadyjczyk? • O, zauważyłeś? Tak, to Paul. • Jak daleko to zaszło? • Jossi, nie zaczynaj znowu... • Szajna, myślę, że ze mną i z Jael skończyło się. Próbowałem to ciągnąć ze względu na Ariego, ale... • Ach, na litość boską, Jossi — rzekła Szajna gorączkowo — czy możesz być jeszcze większym głupcem?! Jael nigdy nie pozwoli ci odejść. Jesteś gwiazdą wojsk pancernych. Co więcej, nigdy nie wyrzeknie się Ariego, i ty też nie. Opowiadasz bzdury. • Tylko że ty nie rozumiesz — powiedział, siląc się na cierpliwość —
jakie jest Los Angeles. Jael chce tam zostać.
• Tak mówi? • Właśnie przyleciał stamtąd jej brat, Benny. Ona siedzi w luksusowym mieszkaniu w Beverly Hills i tkwi po uszy w robieniu pieniędzy. • Jest jakiś inny mężczyzna? • Nie wiem i kłopot w tym, że wcale mnie to nie obchodzi. Pojawił się Arie w piżamie. • Ciociu Szajno, to było na moim łóżku. 179 Kichot wziął telawiwskie zdjęcie i spojrzał na Szajnę. To samo zdjęcie miał Arie w swoim pokoju w Los Angeles. Jossi zastanawiał się, na ile spostrzegawczy może być ten dziesięciolatek. —Już wychodzę, Arie. Daj mi buziaka, bądź grzeczny i słuchaj cioci
Szajny. Wracaj do łóżka. Arie uścisnął i ucałował ojca, a potem wyszedł. Kichot powiedział, stukając w fotografię: • To były piękne dni, co? • Jossi, ludzie mówią, że jeśli wybuchnie wojna, irackie lub syryjskie lotnictwo może natychmiast zbombardować Hajfę. Czy mam zawieźć Ariego gdzie indziej? Niezręczna próba zmiany tematu nie powiodła się. Kichot podszedł i nachylił się, aby pocałować ją w policzek. —Do widzenia. Zostańcie na miejscu. Szajna, a co będzie, jeśli Jael zwróci mi wolność? Powiadam ci, że to nadchodzi. Musi. Ochrypłym głosem zacytowała Eklezjastę: Co jest krzywe, nie może być wyprostowane. • Motek, pieprz tego Kanadyjczyka. • Idź albo cię zrzucę po schodach. • Kocham cię, Szajno. • Nie jesteśmy na telawiwskim molo. To było milion lat temu. Niech cię Bóg ma w swej opiece.
Następnego dnia. Felieton redakcyjny głównego izraelskiego dziennika Hdaretz: ...Gdybyśmy mogli uwierzyć, że Eszkol naprawdę jest zdolny do sterowania okrętem państwa w tych krytycznych dniach, z chęcią oddalibyśmy się pod jego rozkazy. Ale utraciliśmy tę wiarę po jego wystąpieniu ubiegłego wieczora. Propozycja powierzenia Ben Gurionowi
teki premiera, Mosze Dąjanowi — ministerstwa obrony, a Eszkolowi spraw wewnętrznych, wydaje się nam rozsądna... Taka była niezmienna reakcja w prasie, radiu i podczas ulicznych demonstracji na wystąpienie Eszkola. Coraz głośniej krzyczano: „Dajan!" Mosze Dajan z legendarnego wypadu na Lod i Ramię; Mosze Dajan — czwarty ramatchal, który zmienił Cahal w prawdziwą armię; Mosze 180 Dajan — zwycięzca z Synaju, moszawnik, zimnokrwisty bojownik, korespondent wojenny, farmer, minister rolnictwa, członek Knesetu, znana w świecie postać z opaską na oku; Mosze Dajan na ministra obrony! I niech ten zaściankowy, podobny do przekłutego balonika Eszkoł będzie sobie figurantem na premierskim stołku, podczas gdy władzę przejmie bohater narodowy... Tego samego dnia Naser wystąpił w egipskim Zgromadzeniu Narodowym. W śmiałym, elokwentnym przemówieniu oświadczył, iż czas dojrzał do tego, by przywrócić w Palestynie sytuację sprzed 1948 roku. To znaczy taką, jaka istniała przed powstaniem Izraela. To oświadczenie wywołało sensację w krajach arabskich. Król Husajn z Jordanii poleciał do Kairu, aby przed kamerami międzynarodowej telewizji uściskać i ucałować Nasera. Od wielu lat, aż do czasu owego wystąpienia, wzajemnie się atakowali. Do łagodniejszych spośród używanych określeń należały: tchórz, ciemięzca, rabuś, łajdak, lizus, szpieg, pies i temu podobne. Elokwentniejszy Naser był w tej wymianie lepszy ze swą haszymidzką dziwką i zdradliwym karłem. W ciągu jednej nocy wszystko uległo zmianie. Podpisali układ militarny i zdradliwy karzeł przywiózł do
Jordanii egipskiego generała, aby dowodził jego armią. Przywódca Organizacji Wyzwolenia Palestyny, niejaki Ahmad Szukajri, z brodatą twarzą tryskającą zadowoleniem, przemówił teraz ze Starego Miasta dla międzynarodowej telewizji. Przysięgał, że jego siły włączą się do wojny i po błyskawicznym arabskim zwycięstwie wszyscy Żydzi, którzy nie urodzili się w Palestynie, zostaną odesłani tam, skąd przyszli. Natomiast tu urodzeni — sabry, stanowiący prawie połowę Izraelczyków • którzy przeżyją, otrzymają zezwolenie na pobyt. Jednakowoż oceniam • dodał — że nie przeżyje żaden. —
34
Misja Pasternaka
Przy biurku, na którym piętrzyły się listy, depesze, dokumenty przewozowe — całe to związane z kryzysem papierowe zamieszanie, Zew Barak rozmawiał przez telefon z pośrednikiem z Brazylii. Facet był mocno podejrzany, niemniej jednak mógł dostarczyć niektóre rodzaje uzbrojenia w dużych ilościach, pewnie i szybko. Barak i jego personel pospiesznie zajmowali kolejki nie tylko w celu uzupełnienia amunicji i materiałów wybuchowych z wszelkich osiągalnych źródeł, biorąc pod uwagę także drogę i sposób ich dostarczenia, ale także szukali lotnisk, na których pomimo arabskich pogróżek ich samoloty mogłyby lądować i uzupełniać paliwo. Równie pilnie utrzymywał kontakt z Pentagonem, gdzie kilku
wysokich urzędników było bardzo przychylnych Izraelowi, podczas gdy inni ociągali się, podobnie jak funkcjonariusze z Departamentu Stanu. Barak załatwiał różne sprawy i ambasador już go pochwalił w swych depeszach, ale to zajęcie polegało na, jak to określa Biblia, siedzeniu na broni, a nie na stawianiu czoła wrogowi. Gryzł się tym przez cały czas, ale w nawale zajęć miał nieco lepsze samopoczucie. Odezwał się jego prywatny telefon. Mogła to być tylko Nachama albo pewien człowiek z Pentagonu, ewentualnie Emily. Poprosił Brazylijczyka, by przez chwilę zaczekał, i podniósł słuchawkę. 182 • O, to ty. Oddzwonię, Królewno. • Proszę, mój drogi. Do szkoły. Rozmowa z Brazylijczykiem, prowadzona przy zwykłym połączeniu międzynarodowym, w której pełno było zagadkowych określeń, pseudonimów, napomknień i pustego gadania, trwała jeszcze przez jakiś czas. • Emily? O co chodzi? • Powiem ci, mój drogi. Nie sądzę, żebym mogła przyjść na dzisiejszą kolację. Strasznie mi przykro. Ojciec przyjdzie, i właściwie to jego tak naprawdę zaprosiła Nachama, więc... • A ty, czemu nie? • Wiesz, chodzi o tę dziewczynę, Ethel Windom. Spadła z konia. To może być coś poważnego. Lepiej zaczekam u siebie na wiadomość ze szpitala. • Kłamiesz, Emily. • Nie kłamię. Uderzyła głową w kamienną przeszkodę i złamała sobie
nos. Straciła także przedni ząb. Teraz musimy czekać na odpowiedź, czy ma także wstrząs mózgu. • O siódmej będę na ciebie czekał. Przyjdź. • Zewie Baraku, niech cię diabli wezmą! Ja ci uwierzyłam, kiedy powiedziałeś, że Galia spadła z roweru i złamała sobie nadgarstek. • To była prawda. • Czyżby? Może akurat nie byłeś w nastroju. Skąd mogę wiedzieć? • Emily, kiedy kłamiesz, co rzadko się zdarza, masz dziwny głos, jak Kaczor Donald. Nachama ciężko haruje, żeby zrobić dobrą kolację z kuskusem. Do zobaczenia o siódmej. • Nie, nie, Wilku. I wcale nie mówię jak Kaczor Donald. —
Tak, tak, w obu przypadkach, Królewno. Do widzenia.
Wymówka z koniem była tylko jedną spośród możliwości rozważanych przez Emily: pożar w szkolnej kuchni, kradzież w dormitorium i zbyt banalna — okrutna migrena. Za nic w świecie nie chciała iść na kolację do Nachamy Barak. Nie mogło z tego wyniknąć nic dobrego. Tak jej mówiło przeczucie. Po skończonym dniu pracy poszła do Samotni, wzięła prysznic i położyła się, mając nadzieję, że zaśnie, a potem obudzi się w czasie trwania kolacji i zadzwoni z nędznymi przeprosinami, tłumacząc, iż u Ethel Windom wystąpiły objawy krwiaka mózgu. Po godzinie bezsennego przewracania się z boku na bok ubrała się pospiesznie i z szybkością 183 rakiety ruszyła do domu przy Connecticut Avenue. Podczas jazdy samochodem na pierwszym miejscu wiadomości radiowych znalazła się informacja o kolejnych krajach arabskich — małych państwach Zatoki i
Arabii Saudyjskiej, które przyłączyły się do militarnego paktu Nasera, aby chirurgicznie usunąć syjonistycznego raka z Palestyny. — Doskonały kuskus — Cunningham pochwalił Nachamę, jedząc z apetytem. — Kiedy pierwszy raz spotkałem Sama Pasternaka, również jedliśmy kuskus. Marsylia, maj, rok 1944. OSS przygotowywało lądowania w południowej Francji. Wielką pomocą było żydowskie podziemie. Obserwując swego surowego, zazwyczaj lakonicznego ojca, jak zabawia tę śniadą, pulchną kobietę opowieściami o sabotowaniu niemieckich pociągów przewożących wojsko, Emily mogła zauważyć, że naprawdę podoba mu się żona Zewa. Nietrudno to było zrozumieć! Nachama emanowała naturalnym ciepłem, a z jej ciemnobrązowych oczu przebijała mądrość. Po angielsku mówiła już dosyć dobrze i z interesującym akcentem. Ogólnie rzecz biorąc, była atrakcyjną szczęśliwą kobietą. A jednak Emily zauważyła, że tak naprawdę wcale nie zazdrości Nachamie Barak i nie marzy o zajęciu jej miejsca. Przynajmniej w tej kwestii niezupełnie czuła się „tą drugą". Miejsce, jakie zajmowała w życiu Baraka, choć wyznaczone wielką namiętnością, miało jednak pomniejsze znaczenie. Większa część jego serca należała do Izraela, żony, dzieci i wojska. I tak to już było. Niezależnie od tego, jak niepełne okazało się jej życie miłosne, Emily i tak była wdzięczna, uważając je za czysty dar niebios. Tak właśnie myślała, siedząc milcząco przy stole Nachamy Barak i czekając na pierwszą okazję, aby się stamtąd wynieść. Miała jeszcze inne miłości. Kochała uczyć francuskiej literatury, kochała dziewczęta i kochała przyrodę, która była tak blisko, niemalże na wyciągnięcie ręki, w Middleburgu. Kochała konie. Jazda przez lasy i po zielonych lub zasypanych śniegiem
polach była nieustającą radością. Tak samo jak sarny, lisy i ptaki: kardynały, sójki, jaskółki, drozdy, czerwonogłowe dzięcioły. Ponad tym wszystkim jednak była jej miłość do wyjątkowego, lecz samotnego ojca. W pewien sposób, aczkolwiek sporadycznie i z ograniczeniami, Szary Wilk jako mężczyzna jej życia wypełniał pustkę. Listy były cudowne, jego obecność —jeszcze cudowniejsza i, krótko mówiąc, wszystko było okay, dopóki nie musiała tak jak teraz stawać oko w oko z jego żoną. Poza tym 184 w obecności swej żony Zew Barak wydawał się nieco inny: wysoki, przystojny, trochę siwiejący mężczyzna ze skłonnością do tycia, po prostu mąż tej damy. Emily w ogóle nie podobało się to wkroczenie brutalnej rzeczywistości w jej romans; zresztą wiedziała, że tak będzie. Marzyła, żeby zwiać stąd jak najszybciej, poza tym i tak nigdy nie lubiła kuskusu. Odczuła ogromną ulgę, kiedy Zew spojrzał na zegarek i zwrócił się do jej ojca: —Cóż, czas już jechać po Sama. Kiedy wstawali od stołu, Nachama zapytała: • Panie Cunningham, jak naprawdę CIA widzi naszą sytuację? Jakie są zamiary pułkownika Nasera? Czy wypowie nam wojnę? /
\
• Wojna już się toczy, Nachamo. Wie pani, Arabowie njgdy nie zawarli pokoju. — Spojrzał na Baraka. — Może wkrótce usłyszymy coś o tym. • 1 jak się to wszystko skończy? • A to jest już bardzo poważne pytanie. Żeby poznać odpowiedź, musi mnie pani znów zaprosić na kuskus. W życiu lepszego nie jadłem. Na szczupłej twarzy ojca Emily dostrzegła najprzyjaźniejszy z uśmie-
chów, jakie kiedykolwiek posłał kobiecie. Pożegnał się z Nachamą i wyszedł razem z Barakiem. Emily musiała się opanować, żeby nie wypaść za nimi. • Pomogę pani sprzątnąć ze stołu. • O nie, nie, mam dwie duże, silne dziewczynki. Właśnie odrabiają lekcje. Nachama zawołała je i wbiegły do pokoju. Galia, z nadgarstkiem w gipsie (a więc to była prawda), okazała się zdecydowanie ładniejsza. Młodsza, Ruti, była chudym, małym stworzeniem o ponurym spojrzeniu. —W pani szkole naprawdę są konie? — Galia zwróciła się do Emily. —
Tak, uczymy na nich jeździć.
Ponura Ruti rozpłynęła się w uśmiechu. —O, czy mogłybyśmy jeździć na pani koniach? Mogłybyśmy? Wiemy jak, jeździłyśmy w kibucu naszego wujka. Uśmiechnięta Nachama zganiła je w szybkiej hebrajszczyźnie i dziewczynki zaczęły sprzątać ze stołu. —Może zostanie pani na herbatę? Albo na drinka? Mamy dwunasto letniego bella. 185 • Ach, nie, nie, dziękuję. Muszę już iść. • Naprawdę? Zew zna panią o wiele lepiej niż ja. Przez tyle czasu pani listy sprawiały mu taką przyjemność i... (Powinnam była pryskać!) — To wyjątkowy człowiek, a pani dziewczynki są słodkie. Obawiam się, że muszę już iść. Dziękuję za pyszną kolację.
• Miło mi. Czy naprawdę mogłabym kiedyś przywieźć dziewczynki do pani szkoły, żeby zobaczyły konie? Byłyby bardzo szczęśliwe. Mogłybyśmy trochę porozmawiać. • Kiedyś, czemu nie? Do widzenia. • Do widzenia. Może jutro? • Przykro mi, jutro mamy promocje. • W niedzielę? • Niestety, w niedzielę też nie. • To może w poniedziałek? (Ci Izraelczycy! Niewątpliwie właśnie dzięki temu potrafią przeżyć!) — No... tak, myślę, że tak. Będę musiała sprawdzić w kalendarzu. • Dobrze, jutro zadzwonię do pani, żeby się upewnić. Zew ma pani numer? • Tak, ma. (Dobry Boże, wypuść mnie już stąd!) Nachama zwróciła się po hebrajsku do dziewczynek, które zmywały w kuchni talerze. Przybiegły w podskokach. • Och, to cudownie! Kochamy konie! Pani jest taka miła! Nie możemy doczekać się poniedziałku! • Tak, już mówiłam, że jeszcze sprawdzę w kalendarzu. A teraz muszę już lecieć... — Emily potrząsnęła rękę Nachamy i w końcu wyniosła się stamtąd do wszystkich diabłów. Wciskając swego małego chevroleta w gęsty uliczny ruch Connecticut Avenue, Barak zwrócił się do Cunninghama: —Chris, nabierałeś tylko moją żonę, czy naprawdę masz jakiś pomysł, jak to się wszystko skończy? Jeśli tak, to słucham.
Trudno powiedzieć, czy Cunningham stęknął, czy zachichotał. —Kiedyś spisałem moje przewidywania na ten temat dla admirała Redmana, kiedy stał na czele CIA. Moja odpowiedź nie miała nic wspólnego z wywiadem. Była to krótka notatka, całkowicie poważna. Zwrócił mi ją z niepoważnym komentarzem, więc wrzuciłem ją do teczki 186 „NA RAZIE ZOSTAWIĆ". Przeglądam ją od czasu do czasu. I znajduję interesujące rzeczy. • Jak brzmiał jego komentarz? • Tylko notatka czerwonym atramentem: Chris, powinieneś tego dożyć. • Chciałbym przeczytać tę notatkę. • Barak, może wiesz, czego Sam chce ode mnie? • Nie. Depesza brzmiała: Konieczne spotkanie z naszym przyjacielem. To wszystko. Mogę tylko powiedzieć, że przybywa od premiera. • To zdolny, ale nieszczęśliwy człowiek, ten wasz Lewi Eszkol. Czy przetrwa? • Jako premier? Z pewnością. W takim czasie rząd nie może upaść. Może będzie musiał oddać tekę ministerstwa obrony, co byłoby dla niego ciężkim ciosem. • Kto ją dostanie? • Dajan. Cunningam odezwał się znowu dopiero wtedy, kiedy przejeżdżali przez Memoriał Bridge. • Twoja żona to ujmująca kobieta. • Jest dobrą słuchaczką.
• Moja gadatliwa córeczka była strasznie cicha. Jakby jej odebrało mowę. Chyba mówiłem wystarczająco za nas oboje. Brak odpowiedzi. Barakowi także odebrało mowę. Pasternak był jednym z pierwszych pasażerów, którzy ukazali się przy wyjściu. W garniturze z cienkiej bawełny wyglądał bardzo zwyczajnie, jak przysadzisty handlowiec w średnim wieku, prawdopodobnie załatwiający kontrakty w Waszyngtonie. Oprócz kurierskiej teczki nie miał innego bagażu. Po krótkiej wymianie uprzejmości w milczeniu opuścili lotnisko. • A więc, Sam, co mogę dla ciebie zrobić? — spytał Cunningham, kiedy oddalili się od tłumu, idąc w kierunku parkingu dla dyplomatów. • Czy możesz mi załatwić spotkanie z waszym sekretarzem obrony? • To wszystko? Nic prostszego. • Mówię poważnie, Chris — podkreślił Pasternak. • Ja też, Sam. Kiedy Barak wrócił do domu, Nachama w nocnej koszuli czesała swe gęste czarne włosy, w których przy bliższym przyjrzeniu się mógł dostrzec kilka srebrnych nitek. 187 • Jak myślisz? — spytała obojętnie. — Twoja przyjaciółka, Emily, zaprosiła mnie, żebym przyjechała z dziewczynkami do jej szkoły obejrzeć konie. • Naprawdę? To miło. — Myśli Baraka krążyły wokół poważniejszych spraw, ale przewrażliwiona Królewna musiała naprawdę pokonać swój niepokój związany z przyjściem na kolację, jeśli potrafiła być tak miła dla Nachamy i dziewczynek. Dobry ruch, dobry znak.
• Tak. W poniedziałek. Musi sprawdzić w swoim kalendarzu, więc jutro mam do niej zadzwonić. Znasz jej numer? • Jasne. Przyzwyczajona do małomówności Zewa Nachama zasnęła, nie pytając już o Pasternaka. Barak leżał z otwartymi oczami, przeżuwając informacje Sama: kraj rozwijający się z trudem, sparaliżowany paniką podczas Hamtany, utworzenie nowego rządu jedności narodowej, wejście Begina do gabinetu, nasilające się wołanie o Dajana. Jeśli Chrisowi Cunninghamowi uda się doprowadzić do spotkania Pasternaka z sekretarzem obrony, to znaczy, że ma lepsze układy, niż sądził. Natomiast mógł się tylko domyślać, co Pasternak ma do przekazania sekretarzowi. • Powiedziano mi, że będzie w swoim biurze o dziesiątej — oświadczył następnego dnia Cunningham. — Wtedy do niego zadzwonię. To jest najprostsze, zwykły telefon. • Przyjmie twoją rozmowę? — spytał Barak. • Och, z Chrisem będzie rozmawiał — powiedział Pasternak. Pili kawę na tarasie u Cunninghama. Balsamiczne powietrze poranka, cicho płynący w oddali Potomac, zapach kwitnących w skrzynkach gardenii i drzew zmytych nocnym deszczem — wszystko to budziło iluzoryczne poczucie spokoju i wszechogarniającego ładu. Pasternak zapytał Cunninghama: — A co z tą międzynarodową flotą? Mogłeś się czegoś dowiedzieć wczorajszego wieczora? —Nie ma się czego dowiadywać. Ona nie istnieje. Pasternak spojrzał na Baraka.
• Chciałeś chyba rzec, że nie można jej stworzyć w odpowiednim czasie? — powiedział Zew. • Nie tłumacz mi, co chciałem rzec. To jest złudzenie, nic. Zapomnij o niej. 188 • Mówisz, że to była mistyfikacja? — niemal jęknął Pasternak. • Ach, daj spokój! — Christian Cunningham wstał i zaczął chodzić tam i z powrotem, trzymając w ręku podstawkę z filiżanką. — Pamiętacie, jak Eisenhower i Dulles przerwali wojnę na Synaju? • Czy pamiętamy? To nas kosztowało Synaj. • Brytyjczycy i Francuzi też nie zapomnieli — dodał Barak. — To posunięcie zniszczyło ich imperia. • Tak, a czy wiecie, co się stało, kiedy Selwyn Lloyd, brytyjski minister spraw zagranicznych, wkrótce potem odwiedził Dullesa w szpitalu? Obaj pokręcili głowami. • To bardzo interesujące. Mamy pełną dokumentację spotkania. Dulles powiedział do Lloyda: „Selwyn, kiedy już wylądowaliście w Suezie, dlaczego, na litość boską, nie pomaszerowaliście na Kair i raz na zawsze nie pozbyliście się tego faceta?" Lloyd był oszołomiony! Odparł: „Foster, do diabła, dlaczego nie dałeś nam sygnału, nawet nie zrobiłeś aluzji, że ty i Eisenhower naprawdę tak myśleliście? „Och — powiada Dulles — przecież nie mogliśmy tego zrobić..." Sam, nie zimno ci w tym ubraniu? Trochę tu wietrznie. • Nie szkodzi, podobno w Waszyngtonie jest upał. • Ale nie nad rzeką. W każdym razie, panowie, ta sprawa z flotą jest
mniej więcej powtórzeniem naszej propozycji, dotyczącej „międzynarodowej akcji" podczas kryzysu sueskiego. Wówczas Dulles nazwał to konsorcjum użytkowników kanału. „Mocarstwa morskie" miały nie wnosić opłat i przechowywać je w „konsorcjum", aby wywrzeć presję na Nasera. Nie było to zbyt sprecyzowane. I o to właśnie chodziło: działać wymijająco, przeciągać sprawy, pozwolić ostygnąć emocjom, unikać stosowania siły. I rzeczywiście, Francuzi i Brytyjczycy zadziałali z opóźnieniem, i to było fatalne. Więc flotyllę można by nazwać odświeżonym konsorcjum. 1 to by było mniej więcej to. —A więc to bujda — powiedział Barak. Człowiek z CIA uśmiechnął się zimno. — Zew, założę się, że jak stąd do Owalnego Pokoju nikt nigdy nie powiedział wprost, że flota jest bujdą. I nikt nie musiał. To nie jest tak jak w Izraelu, gdzie każdą sprawę zagadujecie na śmierć. Czasami roztropniej jest nieco bujać, przyjrzeć się pomysłom, które prawdopodobnie donikąd nie doprowadzą, i nie wychodzić z tym na zewnątrz tak jak z polityką. Cała ta sprawa była pomysłem francuskim. To powinno wam coś mówić. 189 —Dobra, Chris — wybuchnął Pasternak. — Zrozumiałem! „Między narodowa flota'' jest dyplomatyczną sztuczką. To sprzeczne z wszystkimi depeszami, jakie otrzymaliśmy ze Stanów Zjednoczonych, odkąd Naser zamknął cieśninę. W porządku. 1 co teraz? Cunningham popatrzył na zegarek i zaczął wykręcać numer na podłączonym obok jego krzesła telefonie. —Teraz odbędę rozmowę.
Kilka długich głośnych sygnałów. • Dzień dobry, majorze. Mówi Christian Cunningham... Miło mi pana słyszeć. Czy sekretarz jest osiągalny? — Znaczna, pełna napięcia pauza. — O, pan sekretarz?... Dziękuję panu, wszystko w porządku. Właśnie jest tutaj, u mnie w domu, pewien izraelski generał, emisariusz od premiera Eszkola... Tak, z wywiadu... Panie sekretarzu, jego osobę chroni tajemnica, ale oczywiście jeśli pan... Dziękuję. Przybył z posłaniem przeznaczonym wyłącznie dla pana... Tak, radziłbym przyjąć go jak najszybciej... Zrozumiano, panie sekretarzu. Będziemy czekać. — Odłożył słuchawkę. — Oddzwoni do nas — poinformował obecnych w pokoju. • Jak to brzmiało? —Jest bardzo zainteresowany. Sądzę, że dzwoni do prezydenta. Żaden z Izraelczyków nawet nie mrugnął okiem, ale Barak był zdumiony. Cunningham nie był szefem CIA, daleko mu było do najwyższych stanowisk, a Wydział Bliskowschodni był z pewnością największy. Czy Pasternak naprawdę był taki odprężony, na jakiego wyglądał, kiedy tak sielział zgarbiony w swym letnim ubraniu, czy może również odczuwał napięcie tej chwili? • Sam, wczorajszego wieczora straciłeś kuskus w domu Zewa — powiedział człowiek z CIA. — Lepszy niż w Marsylii. • Nachama jest Marokanką, więc musiał być dobry. Wiesz, poznałem Nachamę jeszcze przed tym skromniachą. Powiedziałem mu, że jest najładniejszą dziewczyną w Tel Awiwie. To był największy błąd w moim życiu. Gdybym trzymał gębę na kłódkę, dzisiaj gotowałaby kuskus dla mnie.
• Może nie zakochałaby się w tobie. • To nieprawdopodobne. Dzwonienie telefonu zabrzmiało dla Baraka jak nagły grom. —Halo?... Dziękuję, majorze, proszę go połączyć... Pan sekretarz? Tak... Nie, oczywiście po cywilnemu. — Cunningham pozwolił sobie kiwnąć im głową. Jego oczy błyszczały za szkłami okularów. — Wejście 190 „Shirley"... Tak, panie sekretarzu. —Szerokim gestem odłożył słuchawkę. —
Sam, ruszamy do Pentagonu. —Powodzenia — powiedział Barak. — Będę czekał w ambasadzie na
wiadomość. Jadąc samochodem wzdłuż rzeki, Cunningham perorował na swój ulubiony temat. Ostrzegał, że Pasternak ani na chwilę nie powinien zapominać o Sowietach. Arabowie byli dla Rosjan bardzo pożądanymi klientami. Poprowadzą wojnę zgodnie z sowieckimi planami, wyszkoleni przez sowieckich instruktorów, przy pomocy sowieckich czołgów, samolotów, artylerii i rakiet. Dlatego teraz, kiedy w Wietnamie sprawy stały tak marnie, ani prezydentowi, ani sekretarzowi nie pękałoby serce, gdyby Izrael został zmuszony dać Naserowi bolesnego szturchańca. —Ale nie mogą przecież powiedzieć, jak Dulles oświadczył Selwynowi Lloydowi — przypomniał Cunningham, kiedy po schodach zbliżali się do wejścia „Shirley". — Więc pilnie zwracaj uwagę i niezależnie od użytych słów, szukaj w nich rosyjskiej melodii. W hallu, zdominowanym przez wielkie, barwne portrety prezydenta i sekretarza obrony, czekał na nich major piechoty morskiej. Nawet tutaj, od
strony bocznego wejścia, Pasternaka zaskoczyła lśniąca wspaniałość Pentagonu. Ameryka! Jakże tu było inaczej niż w zniszczonym wejściu do Kirji, przy którym plotkowały żołnierki pogryzające słonecznikowe pestki, a mały główny hall zazwyczaj potrzebował sprzątania. Ale sekretarz obrony nie miał w sobie żadnej wspaniałości, kiedy wyskoczył zza biurka, przeszedł przez obszerny pokój i przywitał się z nimi energicznym uściskiem dłoni; schludny, średniego wzrostu, w szkłach bez oprawek, z gładko zaczesanymi czarnymi włosami i uśmiechem na zawołanie. • Chris, jestem panu wdzięczny. • Do usług, panie sekretarzu. Sekretarz wskazał Izraelczykowi miejsce na kanapie, stojącej w odległym kącie pokoju. Cunningham rozpłynął się jak duch. Sekretarz, nie spiesząc się, zajął fotel. Miał mnóstwo czasu! Na razie wszystko w porządku —
pomyślał Pasternak. Spodziewał się szybkiej, formalnej wymiany zdań,
prowadzonej ponad biurkiem. • Czy dopiero pan przyjechał, generale? • Przyleciałem wczorajszego wieczora, panie sekretarzu. • A więc odpoczął pan trochę. 191 • Tak, wszystko w porządku. • Mamy tu bardzo wiele szacunku dla izraelskiego wywiadu. • Dziękuję. Popełniamy aż za wiele głupich błędów. • Kawy? • U Chrisa Cunninghama wypiłem mnóstwo, panie sekretarzu. • Sądzę, że dobrze go pan zna.
• Poznaliśmy się podczas wojny. OSS współpracowało z syjonistycznym podziemiem. Sekretarz uśmiechnął się. —Niezły wyczyn — stwierdził — przejęcie tego irackiego MIG-a. Jak to zrobiliście? Wyćwiczony we „wsłuchiwaniu się w melodię", Pasternak pomyślał, że uchwycił przyjazną nutę. Najwyraźniej Cunningham powiedział sekretarzowi, a ten dawał teraz Pasternakowi do zrozumienia, że jego też łączą specjalne więzi z człowiekiem z CIA. • Cóż, to długa historia. Jeśli pan sobie życzy, możemy przesłać raport. Głównie było to mnóstwo bardzo nudnej, ciężkiej roboty. Miesiące straconego czasu, fałszywe tropy, zawiedzione nadzieje, jak zwykle zresztą. Najważniejsze było nawiązanie kontaktu z niezadowolonym pilotem. Nasz szef sił powietrznych prosił, żebyśmy dostarczyli mu MIGa, więc w końcu go dostał. • Dla waszych sił powietrznych również mamy sporo szacunku. • My też, proszę pana. —Tak. Zdaje się, że ostatnio wasz premier ma pełne ręce roboty? A więc w ten sposób dawał znać, że należy mówić. —Panie sekretarzu, znam go od dzieciństwa. Lewi Eszkol potrafi poradzić sobie z wszystkim, co się wydarzy. Przywiozłem od niego posłanie i to, co muszę teraz powiedzieć, nie wymaga pańskiej odpowiedzi. Pan premier chce, aby pan wiedział, jak sprawy wyglądają z jego punktu widzenia. Cała jowialność sekretarza znikła, zastąpiona wytężoną uwagą. Jego wargi tworzyły cienką kreskę.
• Proszę mówić, generale. • Jeśli Stany Zjednoczone wkrótce nie podejmą działań, które zasadniczo zmieniłyby obraz sytuacji, wówczas Izrael będzie musiał coś zrobić. Na pół przymknięte, ukryte za szkłami oczy sekretarza pilnie śledziły twarz Pasternaka. Jak echo powtórzył apatycznie: — Coś zrobić. 192 • Tak jest. Nasz kraj nie może w nieskończoność znosić zagrożenia z wszystkich trzech stron. Powtarzających się oficjalnych pogróżek, iż zostaniemy wkrótce zniszczeni. Ekonomicznego obciążenia, wynikającego z utrzymywania naszych rezerw w pogotowiu tydzień za tygodniem. To nie do zniesienia. • My tutaj nie uważamy — oświadczył sekretarz zimnym, przeciągłym tonem — że dojdzie do zniszczenia Izraela. • My również nie, ale rządy arabskie publicznie grożą nam zagładą i są całkowicie przygotowane militarnie do takiej próby. Musimy traktować to poważnie. • Zgadzam się. • A więc musimy coś zrobić, i to szybko. • Co to znaczy: „szybko"? • W ciągu kilku dni. • Papierosa? Pasternak wziął jednego ze srebrnej kasetki. Sekretarz wysunął ku niemu płonącą zapalniczkę. —
Dziękuję panu.
Palili w niemal namacalnej ciszy. —
Ile czasu wam to zajmie?
Pomimo silnego skurczu serca Pasternak odpowiedział równie obojętnym tonem: • Oceniamy, że dwa do trzech tygodni. • Jakie będą spodziewane straty? • Sześciuset do ośmiuset poległych. Wydymając wargi, sekretarz przez chwilę przyglądał się Pasternakowi. • Czego chcecie od nas? • Żadnej pomocy wojskowej. Tylko dwóch rzeczy. Po pierwsze, wierzymy, że Szósta Flota pozostanie na swoim miejscu. Po drugie, spodziewamy się politycznego poparcia po ogłoszeniu zawieszenia broni. Sekretarz odchylił się na fotelu, unosząc brwi. —
Politycznego poparcia.
— Panie sekretarzu, w 1956 roku wycofaliśmy się z Synaju w dobrej wierze. Podjęliśmy takie ryzyko, chociaż wygraliśmy krwawą wojnę. Działaliśmy na podstawie gwarancji prezydenta Eisenhowera, że Ameryka utrzyma swobodę żeglugi w cieśninie i status quo na Synaju. 193 Sekretarz poważnie skinął głową. • To prawda. • Ale to miało leżeć w gestii Organizacji Narodów Zjednoczonych, a ta, jak pan wie, fatalnie zawiodła. Prawie dwa tygodnie oczekiwaliśmy na międzynarodową decyzję polityczną. Wrogowie przez ten czas
gromadzili się na naszych granicach, okopywali się, umacniali swe pozycje, zawierali pakty militarne i otwarcie przygotowywali się do uderzenia. Premier z całą szczerością powiada panu, że tak dłużej być nie może, i ufa, iż pan to zrozumie. Po chwili zastanowienia, długo i zdecydowanie popatrzywszy Pasternakowi w oczy, sekretarz oświadczył: • Coś panu powiem, generale, jeśli mi pan zagwarantuje, że usłyszy to tylko Lewi Eszkol i że on nie zawiedzie mego zaufania. • Mogę panu dać na to moje słowo. • Prezydent Johnson — zaczął sekretarz, wolno dobierając słowa — otrzymał przez pośrednika ustne przesłanie od Dwighta Eisenhowera. W przesłaniu tym mówi się, że wobec okazania przez Izrael dobrej woli i wycofania się w 1956 roku z Synaju, a także z powodu amerykańskich gwarancji utrzymania status quo, obecnie zniesionego przez Nasera, Stany Zjednoczone nie powinny ingerować w izraelską swobodę działania. Eisenhower nazywa to długiem honorowym. — Sekretarz wstał i wyciągnął rękę. W tej samej chwili Pasternak zerwał się na nogi. — Doceniamy szczerość waszego premiera. Proszę mu przekazać ode mnie, że jego posłaniec dobrze i wiernie zrealizował swą misję. • Bardzo panu dziękuję, panie sekretarzu. Przed budynkiem przy swoim samochodzie czekał Christian Cunningham, stojąc w ostrym słonecznym świetle. Zanim Pasternak zdążył coś powiedzieć, podniósł do góry otwartą dłoń. • Jeśli coś z tego, co tam się rozegrało, ma związek ze mną, dowiem się o tym. Dokąd chcesz jechać?
• Do ambasady. • Dobrze, ja też jadę do śródmieścia. Ambasador powitał go zza biurka zmęczonym machnięciem ręki. Zgarbiony i szary ze zmęczenia, Abe Harman wyglądał, jakby znajdował się na skraju załamania nerwowego. A przecież był to najenergiczniejszy i nąjbystrzejszy ze znanych Pasternakowi ludzi, który zawsze tak wyglądał i nigdy się nie załamywał. 194 • Więc? — spytał ciężko, kiedy Pasternak skończył sprawozdanie ze spotkania. — Co o tym sądzisz? • To ty jesteś dyplomatą, Abe. • „He czasu wam to zajmie?" Taka była jego pierwsza reakcja? • Słowo w słowo. • Zdaje się, że dziś rano osiągnąłeś więcej, niż nam udało się zrobić przez wiele tygodni. • Posłaniec wchodzący tylnymi drzwiami, i tyle. • Tak. Frustrujące dla drzwi frontowych. • Ambasadorze, gdzie jest Zew? • Na Wzgórzu. Sekretarz stanu składa wyjaśnienia na temat kryzysu przed komitetem kongresowym. Wracasz prosto do kraju? • Lecę o trzeciej liniami krajowymi do Nowego Jorku. El Al odlatuje o szóstej. • Jeśli napiszesz sprawozdanie z tego spotkania, natychmiast przekażę je do Tel Awiwu. • Kwadrans — powiedział Pasternak.
• Dobra. Idź do mego prywatnego gabinetu. Pasternak skrobał swój raport w małym, raczej dusznym pomieszczeniu, przy biurku, na którym z fotografii uśmiechała się żona ambasadora. Kiedy wyszedł stamtąd i położył streszczenie przed ambasadorem, był już u niego Barak, dziwnie uradowany, a nawet podniecony. • Mamy już Sama! — Ambasador także wyglądał na pokrzepionego i garbił się o połowę mniej, niż zwykle. — Powiedz mu, Zew! • Co ma mi powiedzieć? • Dean Rusk właśnie przed chwilą zanucił Kongresowi nową, zdumiewającą melodię, jakby to ujął Chris Cunningham. Złożył oświadczenie, że Stany Zjednoczone nie planują obecnie żadnego działania, chyba że za pośrednictwem ONZ. Pasternak zrobił grymas niedowierzania: —Za pośrednictwem ONZ? • Słyszysz? — krzyknął ambasador. — Za pośrednictwem Narodów Zjednoczonych! Sparaliżowanych przez Rosjan i Arabów, nadal zaprzeczających istnieniu jakiejkolwiek krytycznej sytuacji. • A więc żegnaj, floto? — powiedział Pasternak. • Nawet jako figura retoryczna — stwierdził ambasador. — Ale to jeszcze nie wszystko. Słuchaj, co się stało później. Powiedz mu, Zew. 195 —Dziennikarskie hieny przed salą konferencyjną zarzuciły go pytaniami. Wszystkich zbył i odpowiedział tylko na jedno. Ktoś krzyknął: „Panie sekretarzu, czy Ameryka ma zamiar powstrzymać Izrael przed pochopnym działaniem?" Rusk podniósł do góry rękę, powiedział: „Nie
sądzę, żeby powstrzymywanie kogokolwiek należało do nas", i szybko wyszedł. Pasternak spoglądał to na ambasadora, to na attache. • A jak się zachowywał, składając wyjaśnienia? To ważne. • Myślę, że działał zgodnie z najnowszymi instrukcjami, które mu się nie podobały. I że to pytanie mogło być zaplanowane. Pasternak odezwał się po chwili namysłu: —Obrona rozmawiała z prezydentem, prezydent rozmawiał z sek retarzem stanu. Sytuacja uległa zmianie. Przesłanie Eszkola zadziałało. Tak to oceniam. W życiu nie powiedziałby ani słowa o posłaniu Eisenhowera do Johnsona nikomu oprócz swego premiera. • Nasze także — oświadczył ambasador. • Zielone światło, Sam? — spytał Barak. • W każdym razie żółte. Trzej mężczyźni siedzieli w milczeniu. Barak marzył, żeby mimo wszystko być tam, na jakimkolwiek stanowisku, z którego mógłby dowodzić wojskiem idącym do walki z wrogiem. Jeśli bowiem nie uda się namówić, przekupić lub nastraszyć Nasera, aby otworzył cieśninę (a to wydawało się nieprawdopodobne teraz, gdy egipski dyktator uniósł się na fali histerii i wojennej gorączki), pozostawało tylko pytanie, kiedy wybuchnie wojna i w jaki sposób. • Śledzicie arabskie reakcje? — ambasador zwrócił się do Pasternaka. • Cały czas. — Sam spojrzał na zegarek i wymienił nazwiska kilku pracowników wywiadu, należących do personelu ambasady. — Teraz muszę wyjść na godzinę. Kiedy wrócę, chcę się spotkać z nimi
wszystkimi w waszej sali konferencyjnej. • Załatwione. — Ambasador sięgnął po telefon. • Zostaniesz tutaj? — spytał Barak. • Nie, wylecę zgodnie z planem. • Odwiozę cię na lotnisko. —
35
W przededniu
Siedząca przy toaletce Jael Nitzan była zadowolona z tego, co widziała w lustrze. Waszyngton ma coś w sobie — nawet tutejsi fryzjerzy. Klasę. Po jakimś czasie w Beverly Hills wszystkie fryzury wyglądały tak samo, niezależnie od tego, ile się na nie wydało, zwłaszcza jeśli się było blondynką. To uczesanie sprawiło, że wyglądała inaczej, młodziej, bardziej świeżo, a poza tym kosztowało o połowę mniej, niż musiałaby zapłacić w Beverly. Jael bardzo martwiła się wojną, Ariem i Kichotem, którzy byli tak daleko. Nie miała zamiaru uwodzić Pasternaka, który zadzwonił, żeby jej powiedzieć, iż przylatuje do Waszyngtonu i chce się z nią zobaczyć. To znaczy, że nadal mu się podobała. Miło! Czekała więc na niego. Przyjęła za zasadę, aby za każdym razem, gdy się spotykali, miał poczucie żalu; że pozwolił jej odejść, a jeszcze lepiej, żeby żałował, że się kiedykolwiek narodził. Nie miała pewności co do tego, czy Sam jest szefem Mosadu,
ponieważ jednak nie było wiadomo, co właściwie teraz robił, a ostatnio był szefem wywiadu wojskowego, plotki o Mosadzie mogłyby okazać się prawdziwe. W każdym razie na pewno będzie wiedział więcej niż większość ludzi na temat tego, co się tam dzieje. Może nie powie jej zbyt wiele, ale potrafiła rozszyfrować Sama Pasternaka t brzmienia jego głosu i wyrazu oczu. 197 Chrapliwy głos w domofonie: • Mówi Sam. Mam wejść na górę? • Nie, nie, już schodzę. Mieli ogromną główną restaurację niemal zupełnie dla siebie: goście śniadaniowi już wyszli, na obiadowy tłum było za wcześnie. Jael zamówiła omlet z serem i pochłaniała go z apetytem, podczas gdy Pasternak pił kawę. • Jak ty to robisz, że jesteś taka szczupła? Wyglądasz ślicznie, cudownie, jak siedemnastolatka. • Sztujot (bzdury)! A ty robisz się tłusty. To niedobrze. • Nie ma komu dbać o mnie. A więc, motek, rozwodzisz się z Jossim. Jael przestała przełamywać bułeczkę: • Kto tak mówi? • Nie rozwodzisz się? • Sam, co się dzieje w kraju? Co się stanie? W telewizji Naser jest po prostu przerażający. Mój adwokat rozmawiał wczoraj ze swoim bratem w Herzliji, który powiedział mu, że zaczęli kopać tysiąc
nowych grobów w wydzielonych parkach publicznych, ponieważ cmentarze wojskowe już są przepełnione. W Tel Awiwie wszystkie witryny zaklejono papierem, autobusy prawie nie jeżdżą... • Jael, jih'je b'seder (będzie w porządku). Jeśli będziemy musieli walczyć, zwyciężymy. • Naprawdę, Sam? • Tak. Słuchaj, już za długo jesteś z dala od kraju i dlatego masz takiego pietra. Po co tkwić tutaj i zamartwiać się głupimi plotkami? Wracaj ze mną do domu! Kupię ci bilet na El Al na dziś wieczór. • Zwariowałeś? Myślisz, że przyjechałam tu tylko po to, żeby się z tobą zobaczyć? Jutro mam pilne sprawy w Nowym Jorku. • Masz kogoś w Los Angeles? Spojrzała mu w oczy. • Jak mogłabym coś ukryć przed geniuszem wywiadu? Tak, mam. • Kto to jest? • Skoro już pytasz... to mój dentysta. Pasternak zamrugał powiekami. • Kto? Twój facet? • Tak. Bardzo przystojny, bardzo seksowny. Żyd, żonaty, zabawny i chudy. Chudy jak patyk. • Seksowny dentysta? Tartai d'satrai (Sprzeczność pojęć). 198 —A ty? Ciągle zabawiasz się z tymi panienkami z telawiwskiej
bohemy? Jak ty je utrzymujesz w ryzach? • Prawdę mówiąc, motek, zwolniłem tempo. Przyjrzała mu się uważnie. • Chciałeś powiedzieć, że teraz musisz być ostrożniejszy. —No tak, właśnie. — Posłał jej przebiegły, prostacki uśmiech i przez pokłady utraconego cza.su Jael przedarły się dawne uczucia. Tak bardzo pasowali do siebie, kibucnik z pionierskich Pasternaków z Miszmar Ha'emek i dziewczyna z Nahalalu, z rodziny założycieli! On jednak ożenił się z bogatą Jekke, której rodzice byli szwajcarskimi imigrantami, a ona zapłaciła za szalone popołudnie w Paryżu wymuszonym małżeństwem z polskim przybłędą. Pasternak wdarł się w jej myśli, jakby je słyszał. • Wracaj do domu, Jael — powiedział. • I co potem?! — krzyknęła, rzucając nóż i widelec. — Doprawdy, Sam, ty w ogóle nie wiesz, jaka jest Ameryka! Dla ciebie to tylko polityka i wywiad. Tutaj jest świat porządnych ludzi, a nie mazgajów! W kraju dostawałam bzika, żeby móc coś załatwić. Tutaj można oddychać, działać. Tutaj interes to interes! Obietnica to obietnica, kontrakt to kontrakt, rozmowa telefoniczna to rozmowa telefoniczna, umówione spotkanie to umówione spotkanie, umowa to umowa, „tak" znaczy „tak", „nie" znaczy „nie". A co masz tam, w tym malerikim kraiku? Wojsko. W porządku. Chwała Bogu, wojsko. I co poza wojskiem? Mazgajów, mazgajów, mazgajów! • Zbudowaliśmy kraj, musieliśmy go mieć i jest nasz. I świetnie o tym wiesz — rzekł Pasternak i przypominając sobie Eszkola w słabo oświetlonym gabinecie, poczuł przygnębienie.
—Ach, na twoje życie, nie gadaj mi tu jak syjonista. Ja jestem Jael! Benny robi tam wspaniałe rzeczy! I Kichot też. Może pewnego dnia Arie również będzie taki, nie wiem. Nie mówię, że nie potrzebujemy żydowskiego państwa. Mówię tylko, że ono przeżyje i beze mnie. —Co ty właściwie robisz? Co masz za interes jutro w Nowym Jorku? Zaakceptowała to przejście na mniej drażliwy temat. • Ach, krótko mówiąc, izraelska moda. Wzrasta na nią popyt, szczególnie na wyroby ze skóry. — Spojrzała w lusterko w torebce. — Mam straszne worki pod oczami. Brak snu. • Jael, do wszystkich diabłów, jesteś taka piękna! • To było miłe — powiedziała, błysnąwszy oczami w podzięce. 199 —Sam, miałeś coś szczególnego na myśli, dzwoniąc do mnie z Tel Awiwu o drugiej nad ranem? —Mniej więcej. Jeśli naprawdę skończyłaś z Jossim, byłbym zainteresowany małżeństwem z tobą. To było dla niej zaskoczeniem. Zdziwiła się swą gwałtowną reakcją. Popatrzyła na niego przeciągle i głos jej złagodniał: • O dziesięć lat za późno, motek, ale jesteś czarujący. Jesteś wspaniałym Izraelczykiem i sądzę, że każda kobieta byłaby dumna, gdybyś ją poprosił o rękę. • Tęsknię za tobą. • Wiesz co, Sam? Mam nadzieję, że nie będzie wojny. Jestem cholernie przerażona i nie śpię, myśląc o Bennym i Kichocie. I o Ariem! —Poczuła nagłe pieczenie w oczach. Głos jej zadrżał. — Ale jeśli
przebrniemy przez to bagno i skończysz swoją robotę, jakakolwiek ona teraz jest, czemu nie miałbyś przyjechać tutaj? Mógłbyś robić naprawdę wspaniałe rzeczy, tak jak Szewa Leavis. • Znasz historię o lisie i rybie? • Nie. • Ależ tak, znasz. Pochodzi z Talmudu, ale była w naszym kibucowym elementarzu. Lis zaprasza rybę na suchy ląd, gdzie jest tak miło i przyjemnie i rośnie tyle dobrych rzeczy. Ryba powiada: „Nie, dziękuję, przetrwanie w moim własnym środowisku jest wystarczająco kłopotliwe". Roześmiała się niepewnie: • Hamud, cieszę się, że zadzwoniłeś. Czy Ruth jest nadal w Anglii? • Tak. Przyjeżdża, żeby zobaczyć się z dziećmi, one też odwiedzają ją w Londynie. Nie cierpią tego jej faceta, sądzą, że jest antysemitą. • Może właśnie tego chciała. Zapłacił rachunek i wyszli do hallu. • Wejdę na górę i pomogę ci przy walizkach. — Lo, b'alef (Nie ma mowy!). Mam tylko pudło na kapelusze. Wyświadcz mi przysługę. Dowiedz się, co się dzieje z Ariem i zadzwoń do mnie. Jossi telefonował dwa razy i za każdym razem byłam nieobecna. Teraz jest gdzieś na południu, przy czołgach Tala. Jeśli spotkasz się z Bennym, powiedz mu, że go kocham i życzę mu zwycięstwa. Już jest winda. Przytrzymał ją. — Jael, na pewno się wygłupiałaś. Nie ma czegoś takiego, jak seksowny dentysta.
200 —O, czyżby? Powiedziałabym, że izraelski wywiad jest zawodny. Wybuchnął śmiechem. • A więc nowokaina jest afrodyzjakiem? Czy oni się w ogóle do czegoś nadają? • Do widzenia, motek. — Ucałowała go jeszcze raz. — Nie twoja sprawa, ale jeśli chodzi o Jossiego i o mnie, to są pewne problemy. — Dała nura w zamykającą się windę. Ochroniarz za kuloodporną szybą u wejścia do ambasady mówił do mikrofonu: • Generale, pański personel czeka w pokoju konferencyjnym. • Dziękuję. Spotkanie Pasternaka ze sztabem okazało się krótkie i krzepiące. Głównym tematem były przechwytywane informacje arabskie, które do tej pory nie wykazywały istotnej radykalnej zmiany w obrazie Waszyngtonu. Wchodząc do biura Baraka, powiedział: —Zew, możemy pędzić na samolot. Zygzak błyskawicy przeciął niebo za oknem, niebiesko-biała flaga załopotała gwałtownie i z hukiem przetoczył się grom. • Mah pitoml — wykrzyknął Pasternak. — Kiedy tu przyjechałem, świeciło słońce. • Waszyngtońska pogoda — odparł Barak — zmienna. Na lotnisko jechali w strugach deszczu. Przeszedłszy krótką drogę pomiędzy parkingiem dla dyplomatów a salą odlotową, Barak był przemoczony do nitki. W poczekalni tłoczyli się zniecierpliwieni
pasażerowie, śmierdziało mokrymi ubraniami. Samolot był ledwie widoczny za zamazaną deszczem panoramiczną szybą. • Jesteś zupełnie przemoczony — powiedział Pasternak, siedząc w kącie nad kawą i pączkiem. • Mówiłeś, że chciałbyś jeszcze pogadać. • Tak. Weź sobie pączka. Dla mnie Ameryka to kawa i pączek na lotnisku. • Spojrzenie z pozycji żaby. — Barak wrzucał drobne do automatów. — Sam, jaki będzie twój raport dla rządu na temat tego arabskiego nasłuchu? Wygląda tak, jakby Rusk nie powiedział nic, co by się liczyło. • Cóż, Arabowie nigdy nie traktowali poważnie tej floty. Są bystrzejsi niż nasz własny gabinet. 201 • Naser robił na ten temat obrzydliwy hałas. • Zwykła pyskówka dla prasy. — Pasternak skończył swojego pączka i kupił następnego. — Wspomnij moje słowa — zanim wyląduję, Dąjan będzie miał tekę ministra obrony. • No cóż, to wielki bojownik. • Bez wątpienia. Jednak facet, który się śmieje, kiedy kule świszczą mu nad głową, może okazać się niewłaściwym cywilem do kierowania Ministerstwem Obrony. Nie należy żartować ze śmierci. Barak uśmiechnął się ironicznie. • Tak mówi człowiek Eszkola. • „Zajmowanie miejsc w pierwszym sektorze" — zatrzeszczał głośnik.
Pasażerowie ruszyli ławą do wyjścia. • Hm, odważny pilot. Słuchaj, kampania synajska była arcydziełem, ale czy B.G. przez rok nie powstrzymywał Mosze, dopóki nie pojawiła się polityczna okazja? Mosze potrzebuje szefa. On rozdeptuje Eszkola. • Wiesz, Sam, Dąjan naprawdę będzie miał niewielki wpływ na to, co się teraz stanie. Plany wojenne są ustalone. Jeśli wojna wybuchnie, poprowadzi ją Rabin, a wybuchnie tak samo jak ta burza. Posuwali się z wolna na tyłach tłumu. —Powiedz mi — rzucił bezceremonialnie Pasternak — co Chris Cunningham myśli o tobie i swojej córce? Barak nie odpowiedział. Pasternak spojrzał na niego spod opuszczonych powiek. • Czy on wie? • Co wie? • Zew, nie mamy tutaj ważniejszego przyjaciela od Cunninghama. • Wiem o tym. I Chris wie, że jesteśmy z Em starymi przyjaciółmi. Od lat korespondowaliśmy ze sobą. W gruncie rzeczy to na jego prośbę, kiedy Emily była w Paryżu niemądrym dzieciakiem, zadurzonym w głupkowatym francuskim poecie, pomogłem wyciągnąć ją z tego. Wtedy żyła jeszcze jego żona. Oboje nie wiedzieli, jak mi dziękować. Taki był początek. • Niezupełnie. Kiedy w czterdziestym ósmym przywiozłem cię pierwszy raz do McLean, była w domu. Taki mały chudzielec. • To prawda. • Rzecz w tym, Zew, że musisz także myśleć o swojej przyszłości w wojsku.
202 Spojrzenia obu mężczyzn spotkały się. Więcej nie trzeba było mówić. Resztę dopowiedziało wzruszenie ramion Zewa: Co będzie, to będzie. Słowa, które wyartykułował głośno, brzmiały: —Ach, Sam, chciałbym razem z tobą móc wsiąść do tego samolotu. Pasternak ścisnął go za ramię. — Robisz absolutnie właściwą robotę. Pozdrowienia dla Nachamy. — Prąd pasażerów porwał go ze sobą. — Jih'je b'sedeń — krzyknął, machnąwszy ręką na pożegnanie. Wrócił do Izraela wilgotnym, wietrznym, szarym popołudniem i trafił na posiedzenie gabinetu, który w krytycznej sytuacji zebrał się w pełnym składzie jako Ministerialny Komitet Obrony, aby rozpatrzyć kwestię przystąpienia do wojny. Raport złożył w oszczędnych słowach, ponieważ wszyscy już znali jego pełną treść przekazaną w depeszy i właściwie dzięki temu ta rozstrzygająca debata mogła się rozpocząć. Eszkol, blady i ponury, siedział zgarbiony u szczytu stołu, mając po obu stronach swych zaciętych wrogów: Menachema Begina i Mosze Dajana. W ciągu tych paru dni, odkąd Sam widział go ostatnio, bardzo się postarzał. Faktycznie — narodowa jedność! To dziwaczne przetasowanie zadawnionych wrogów przywiodło Samowi na myśl króla Husajna, przed kamerami całującego Nasera. Kiedy skończył mówić, Eszkol wstał: —
Sam, asita hajil (świetna robota)!
Mosze Dajan zasypał go gradem pytań. Podobnie jak reszta ministrów, Dajan miał na sobie białą koszulę z rozchylonym kołnierzykiem, ale jego dawna autorytarna postawa i waleczny błysk zdrowego oka znakomicie wskazywały, że to nie cywil, lecz wspaniały generał, który znów objął
dowództwo. Szacunek okazywali mu wszyscy oprócz Eszkola, pogrążonego w ponurym milczeniu. • Sam, spotkajmy się dzisiaj o jedenastej w nocy — powiedział w końcu Dajan. — Chciałbym poznać pełny przegląd ostatnich doniesień wywiadu z Kairu. • Tak, panie ministrze. — Pasternakowi z trudem przyszedł ten tytuł. Mosze to Mosze. Dajan krzywym uśmieszkiem docenił jego wysiłek i dodał: —
Musisz być zmęczony. Odpocznij sobie trochę.
W zapadającym zmierzchu Pasternak natknął się na szefa sztabu, który szedł ze zwieszoną głową i palił papierosa. 203 • Icchak, ma niszmal • O, wróciłeś. — Generał Rabin był chyba zadowolony z tego spotkania. — Składałeś raport radzie ministrów? • Tak. • Zrobiłem to przed tobą. Twoja depesza była fantastyczna. Całkiem zmieniła sytuację. • Powiedziałbym raczej, że dokonała tego nominacja Mosze. Rabin stęknął. • No cóż, on też tak sądzi. Dokąd idziesz? • Teraz? Spaceruję sobie. • No to spaceruj. — Rabin ruszył obok niego, paląc papierosa za
papierosem. — Ubiegłej nocy Mosze zwołał naradę najważniejszych generałów. Spóźnił się i wiesz, jakie były jego pierwsze słowa? Powiedział: „Macie plan?" • To cały Mosze. Czy wasz plan bardzo się zmienił? Chyba nosił kryptonim ŁOPATA? • Hm, tak. Zasadniczy plan jest ten sam, modyfikacje następują w miarę napływu informacji wywiadu. Mieliśmy już ŁOPATĘ, GRABIE, PŁUG, MOTYICĘ i zaczyna nam brakować narzędzi rolniczych. — Chrząkliwy śmieszek. — Jak wiesz, wszystko i tak sprowadza się do MOKADE i CZERWONEJ TARCZY. — Rabin zatrzymał się i pochyliwszy głowę, spojrzał z ukosa na Pasternaka. — Martwi mnie uderzenie z powietrza. Bardzo skomplikowane, niezwykle ryzykowne. • Rozmawiałeś z Mottim Hodem? Albo z pilotami? • Motti prowadzi własną grę. Nie, nie rozmawiałem. • Posłuchaj, Icchak, jedź ze mną do Tel Nof. Zawiadomię Mottiego, że się tam zjawisz. • Po co? • Po prostu zrób to. A jeśli starczy czasu, odwiedzimy Tala i dowództwo CZERWONEJ TARCZY. Rabin spojrzał na zegarek. —W porządku. Droga była zatłoczona wojskowymi pojazdami, śmigającymi z rykiem w obie strony. Ich niebieskie światła wcale nie rozjaśniały gęstniejącego zmierzchu.
204 • Dziwne posiedzenie gabinetu — powiedział Rabin. — Zachowują się tak, jakby to Dajan miał podjąć decyzję o przystąpieniu do wojny. A to, rozumiesz, nie on. To ja. Minister obrony wydaje p o l i t y c z n ą dyrektywę ataku wtedy i tylko wtedy, kiedy ja melduję o militarnej gotowości bojowej. W każdym razie tak to powinno się odbywać. • Mosze nigdy nie zwracał zbyt wielkiej uwagi na protokół. On się nie zmienia. Rabin zamilkł, podczas gdy Pasternak ryzykownie wymijał długi, poruszający się wolno transporter, jęczący pod ciężarem dwóch czołgów typu „Centurion". • Mówiąc między nami, Sam — podjął rozmowę Rabin — pytałem Mosze, czy chce moje stanowisko. Zdaję sobie sprawę, że obecnie mógłby wziąć wszystko. Powiedziałem mu to bez ogródek. Odparł, że absolutnie nie, powinienem pozostać ramatchalem. Więc on jest teraz ministrem obrony. • Posłuchaj, Icchak, to on zjednoczył ludzi, zelektryzował ich. Wyczułem to po powrocie. Wiesz, kiedy wyjeżdżałem, lotnisko przypominało cmentarz. Dzisiaj nawet celnicy i tragarze uśmiechali się. On działa inspirująco. Podobnie jak Churchill, kiedy padała Francja. • To bardzo dobre porównanie — powiedział Rabin. — Nie pomyślałem o tym. Właściwie Churchill nie mógłby zrobić niczego, co już nie zostało ustalone, prawda? Samoloty i załogi RAF czekały gotowe. Wszystkie radary i systemy kontroli myśliwców były na swoich miejscach. Aby wygrać bitwę o Anglię nie robił niczego
innego, tylko ryczał jak lew i inspirował naród. „Krew, pot i łzy", i całe to gadanie. • Miał charyzmę — powiedział Pasternak. • Można to tak nazwać. Albo że jego postawa była decydująca. Jednak odpowiedzialność nadal spoczywa na mnie. Pamiętasz to słowne lanie, które sprawił mi B.G.? Jeśli ty nie pamiętasz, to ja na pewno tak. • Nigdy tego nie zapomnę. Dowódca sił powietrznych czekał na nich przy bramie bazy Tel Nof. Szybko wskoczył do samochodu i powiedział bez specjalnych wstępów: • Icchak, zaprowadzę cię do pilotów, którzy podczas pierwszego nalotu będą bombardowali lotniska egipskie. • Egipskie? — spytał kłótliwie Rabin. — A co z ciężkimi bombowcami na Synaju? To one stanowią główne zagrożenie. 205 —No właśnie — powiedział Motti z zadowoleniem. — To bardzo miło ze strony Nasera, że właśnie tam umieścił swoje bombowce. To skraca nam drogę do celu! Dostaniemy je. Potem omówię z tobą plan operacyjny. Piloci zebrali się w hangarze, oczekując tam na ramatchala. Kiedy z zarumienionymi policzkami, z oczyma błyszczącymi gotowością do boju, z całkowitym zrozumieniem zadania odpowiadali z zapałem na jego suche, dociekliwe pytania, Pasternak zauważył, że Rabin coraz bardziej się rozchmurza. Ramatchal obszedł również mirages, gawędząc z ludźmi z obsługi naziemnej, którzy rozmawiali z nim z sympatyczną mieszaniną podziwu i zuchwalstwa.
Ci chłopcy z sił powietrznych — pomyślał Pasternak — stanowią drugą stronę izraelskiego medalu, i różnią się od zwykłych dupków, których mogą uratować razem ze swym krajem. Potem, kiedy przy mapach Motti Hod referował Rabinowi plan operacji MOKADE, ramatchal przerwał mu: • Motti, w biały dzień? Za kwadrans ósma rano! A gdzie twoje taktyczne zaskoczenie? Co z artylerią przeciwlotniczą? • Dobre pytanie. Decyzja opiera się na danych wywiadu. — Hod zwrócił się do Pasternaka: — Chcesz odpowiedzieć? • Jasne. Znamy rutynowe działania egipskich pilotów samolotów myśliwskich. Wracają z porannego patrolu, kiedy słońce stoi już dosyć wysoko. Ostre pogotowie kończy się o siódmej. Wtedy lądują i jedzą śniadanie. O siódmej czterdzieści pięć piją kawę, wracają do biur albo do domów czy też, mówiąc prostymi słowami, idą się wysrać. To jest najlepszy czas do ataku. • Poza tym na ich lotniskach często jest poranna mgła przygruntowa — dodał Hod — a o siódmej czterdzieści pięć jest już wysuszona przez słońce. Co do taktycznego zaskoczenia, chłopcy będą lecieć tak nisko nad ziemią czy nad morzem, jak tylko będą mogli, poniżej zasięgu radarów egipskich. W całkowitej ciszy radiowej. Nawet jeśli któryś z nich będzie miał problemy z silnikiem, czy nawet jeśli spadnie lub katapultuje się — cisza. Ramatchal kiwnął głową i już nie przerywał, dopóki dowódca sił powietrznych nie skończył swych wyjaśnień. Powoli, w milczeniu, zaciągał się papierosem, aż w końcu się odezwał: —Powiedz, Motti, czy dobrze cię zrozumiałem? Pozostawisz dwanaście
maszyn do ochrony całego obszaru powietrznego Izraela? Dwanaście? 206 • Na pierwsze trzy godziny — tak. • A co z czystym niebem nad Izraelem? • En brera, Icchak. W powietrzu Arabowie mają nad nami przewagę jak dwa i pół do jednego. Zamierzam uderzyć w nich wszystkim, czym mam, nawet wykorzystując samoloty szkoleniowe. • Ogromne ryzyko. Ogromne. • Tak. Milczenie. W końcu odezwał się Motti Hod: • Ramatchalu, czyż nasza sytuacja nie jest krytyczna? Rabin zastanowił się, westchnął, zdusił papierosa i wstał. • Aprobuję plan. Wskazując za okno, pilot helikoptera krzyknął do Rabina: —Jest tam, generale! Siódma Brygada Pancerna! Maszyna przechyliła się, głośniej zahuczał silnik. Spoglądając w dół i wytężając wzrok, ramatchal powiedział: • Nic nie widzę. Pustynia. • Dobre maskowanie — pochwalił Pasternak. Na ziemi, przy długim stole, pod siatką maskującą naciągniętą na palach, przy zielonym świetle polowej lampy starsi oficerowie kończyli naradę nad mapami, prowadzoną przez generała Tala. —Słyszę helikopter — powiedział Tal i wyszedł na zewnątrz, aby przyjrzeć się usianemu gwiazdami czarnemu niebu. Maszyna usiadła na ziemi, z tumanów kurzu i spalin wyłonił się
ramatchal z Pasternakiem. Tal zasalutował. —
Grupa starszych dowódców gotowa do spotkania z panem, generale!
Oficerowie wysłuchali z powagą przedstawianego przez Rabina zbędnego podsumowania sytuacji strategicznej. — —
Przylecieliśmy z generałem Pasternakiem, aby się z wami spotkać zakończył — ponieważ Siódma Brygada jest czołówką. Gotowi do
akcji? Oficerowie spojrzeli po sobie, głos zabrał Don Kichot. • Jesteśmy gotowi od dwóch tygodni, generale. Ale czy rząd jest już gotowy? • To impertynencja, Nitzan! — warknął Tal. • Przepraszam — głos Kichota wcale nie brzmiał zbyt przepraszająco. —
Tak mówią moje załogi czołgowe. — Pozwól mu mówić, Tallik — powiedział ramatchal. — No dalej,
Nitzan, przedstaw swoje zdanie. 207 —Generale, zawsze wiedzieliśmy, że nasze siły pancerne mają się jak jeden do dwóch w stosunku do sil egipskich, z artylerią jest jeszcze gorzej, a radzieckie czołgi są silniejsze od naszych. Teraz jednak wróg miał dodatkowe dwa tygodnie do umocnienia się na Synaju, zaminowania pól, wykopania rowów przeciwczołgowych, zbudowania fortyfikacji.Tak więc nasze zadanie jest o tyle trudniejsze. Dlaczego nie ruszyliśmy się przynajmniej o tydzień wcześniej? Głos z ciemności: • Spóźniliśmy się na pociąg. Kiwanie głowami wzdłuż całego stołu. Rabin powolnymi ruchami zapalił
papierosa. • W tej kwestii wypowie się generał Pasternak — odparł. Dzięki, Icchak, za tę żabę — pomyślał Pasternak. Świetnie zdawał sobie sprawę, że ci oficerowie znajdują się w przededniu długiego boju z ogromną masą wrogich czołgów, mogącą się równać z tymi, które brały udział w bitwach drugiej wojny światowej. Siedzieli obok przyjaciół, którzy być może zginą. Poprowadzą swoich żołnierzy w mielące tryby fortyfikacji i baterii przeciwczołgowych, przez które — jako zwycięzcy czy jako pokonani — nie będą mogli przejść bez ciężkich strat i potwornych ran. Takim ludziom, a wśród nich i mężowi Jael, będzie musiał wytłumaczyć Hamtanę! Spróbował. Zaczaj od tego, że w wojnie sueskiej wojsko zdobyło Synaj, ale supermocarstwa zmusiły Izrael do wycofania się. Zwycięstwo poszło na marne. Dzięki Hamtanie, powstrzymując się przed natychmiastowym uderzeniem, Izrael doprowadził Amerykanów do zajęcia przyjaznego stanowiska. Dlatego tym razem być może wojsko nie będzie musiało wycofywać się ze zdobytych terytoriów bez zawarcia prawdziwego pokoju. Pasternakowi wciąż tkwiło w pamięci niemożliwe do potworzenia przesłanie Eisenhowera do Johnsona. • Chce pan powiedzieć, generale — dopytywał się Jossi Nitzan, jeszcze raz podniósłszy rękę — że rozbijając ich ponownie, zapłacimy własną krwią po to, by zrezygnować z Synaju za traktat, za kawałek papieru? • Kawałek papieru — wtrącił surowo generał Tal — kontrasygnowany przez Amerykę to bardzo dobry kawałek papieru, Nitzan. Wracając do helikoptera Rabin obchodził szeregi zamaskowanych
czołgów, poza zasięgiem oka ginące w ciemnościach. Ich załogi 208 skulone pod gwiazdami szeptały, jak robią to wszyscy oczekujący żołnierze, o dziewczynach, jedzeniu, planach na przyszłość, sporcie, wadach oficerów i podobnych sprawach. Takie wizyty to stary zwyczaj Dajana, ale u nie znanego im Rabina to nowość, i żołnierze byli najwyraźniej podnieceni i zadowoleni. Poprzez huk silnika wzbijającego się w powietrze helikoptera Rabin krzyknął Pasternakowi prosto w ucho: —Niech Mosze wyda swój rozkaz! Ja jestem gotowy. Następnego dnia telawiwska plaża była zatłoczona opalającymi się starszymi ludźmi i pokrzykującymi nastolatkami, grającymi w parnym upale w siatkówkę i piłkę wodną. Na tarasie, gdzie Pasternak siedział ze swym synem Amosem, umundurowani żołnierze jedli falafle, popijając piwem, lub lody. Opalony i muskularny Amos Pasternak nawet w czerwonych kąpielówkach wyglądał na żołnierza. Kończył swą obowiązkową służbę w elitarnej jednostce zwanej Sajeret Matchal (Rozpoznanie Sztabowe). —Abba, zanim coś zjem, wolałbym popływać — powiedział Amos. —
Naprawdę chcesz teraz falafla?
• Zaraz teraz. Mówię poważnie. Właśnie na to mam ochotę. • Robi się. — Wkrótce syn powrócił z falaflem i kręcąc głową, z uśmiechem podał go ojcu: — Niezbyt dietetyczne jedzenie, abba. —
Zeskoczył z tarasu, podbiegł do wody i zanurkował, wypływając
daleko poza resztę kąpiących się.
Pasternak chciał falafla ze względu na wspomnienia, jakie przywoływał jego smak. Od lat już tego nie jadł, to znaczy od czasów, kiedy był smukły jak Amos i na tej samej plaży swawolił z dziewczętami takimi jak te, dokazujące teraz na plaży. Tel Awiw był niewielkim nadmorskim miastem z bulwarami obsadzonymi drzewami, bez wysokich hoteli, z nielicznymi dużymi budynkami, dość spokojnym pod brytyjskim mandatem. Czasami tylko zdarzały się sporadyczne arabskie wyskoki oraz nieczęste represje Hagany. Poza tym spokój, muzyka, kawiarnie, dziewczyny, woda, potańcówki, zabawa. Przypomniał sobie również, jak siadywał z Jael Lurią na tym samym tarasie, kiedy ich związek był tylko flirtem. Miała wtedy wspaniałą figurę, a i on wciąż jeszcze wyglądał możliwe. 1 miasto też było inne. -Ale jaka zmiana nastąpiła podczas wszystkich tych lat, kiedy on nabierał całej tej tuszy! Oblężona metropolia, zatkana obecnie wojskowymi transportami, 209 ciasno stłoczone budynki zabite deskami i obłożone workami z piaskiem, oblepione krzykliwymi plakatami tymczasowe schrony przeciwlotnicze i ciągłe wykopy, by przygotować następne. O kilka minut lotu stąd —
szwadrony wrogich bombowców na Synaju. Na granicy potężna
konfrontacja ponad tysiąca czołgów. Ta beztroska plażowa scenka była kruchym anachronizmem! — Generale, późne doniesienia. — Goniec z Mosadu wyrwał go z rozmyślań. W biurze zawsze wiedziano, gdzie go znaleźć. Jutro o pierwszej w nocy generał de Gaulle ogłosi pełne embargo na broń dla Izraela. Już opłacona dostawa czołgów i samolotów zostanie
—
cytujemy — opóźniona — koniec cytatu... Zła, zła wiadomość, ale jeśli chodzi o de Gaulle'a — niezbyt
zaskakująca. ...gabinet wznowi obrady o godzinie trzynastej. Koniec plażowego interludium, ale skończy swego falafla i, do wszystkich diabłów!, weźmie także piwo. Chłopcy Mottiego Hoda będą pilotować przeważnie francuskie samoloty przystosowane do izraelskich norm i z zainstalowanym częściowo izraelskim oprzyrządowaniem. Przez dziesięć lat Francja była dobrym przyjacielem. Ben Gurion lubił powtarzać: „W historii nie ma nic stałego". Następna depesza: Rozkaz dzienny dowódcy sił egipskich na Synaju: Oczy świata zwrócone są na was w waszej najchwalebniejszej wojnie przeciwko imperialistycznej agresji izraelskiej na ziemi waszej ojczyzny... Wasza święta wojna toczy się o odzyskanie praw nacji arabskiej. Odzyskajcie na powrót zrabowaną ziemię Palestyny! Siłą waszej broni i jednością waszej wiary \ Tym razem słowa starego generała Murtagi brzmiały poważnie. Z drugiej strony, supertajne źródła kairskie nie przesłały zaszyfrowanego sygnału TERAZ WOJNA, z podaniem czasu ataku, a poranny raport nie informował o jakichkolwiek nadzwyczajnych nocnych ruchach wojsk lub czołgów. Przełykając piwo, Pasternak obserwował igrającego w wodzie Amosa. Plaża była zatłoczona o wiele bardziej śniadą młodzieżą sefardyjską, „drugim Izraelem" z mabarot (obozów przejściowych), dziećmi uciekinierów z krajów arabskich, którzy jak powódź zaleli i niemal zmiażdżyli pierwotny jiszuw. To tej pory w walkach brali udział głównie synowie sabrów
210 i Europejczyków. Ci sefardyjczycy, z niewielkim pojęciem o historycznym syjonizmie, ten ogromny tłum innych Żydów, nie wiedzących, co to Hitler i Auschwitz, został wchłonięty przez wojsko, ponieważ potrzebowało ono ludzi. Czy sprawdzą się w wojennej machinie? Czy wystarczająco zależy im na Izraelu, by ryzykować zań życie, tym Żydom z mabarot? Wstał i pomachał ręką. Amos dostrzegł to, wyszedł z wody i ruszył biegiem przez plażę. • Tak wcześnie, abbal Zjadłeś swego falafla i uciekasz, prawda? • Właśnie. Amos, gdybyśmy się nie widzieli przez jakiś czas, życzę ci powodzenia. • Mam nadzieję, że będzie jak najlepiej — powiedział Amos — ale jestem gotowy na wszystko. To posiedzenie gabinetu było z góry skazane na niepowodzenie. Wiedzieli o tym wszyscy jego członkowie. Na ich twarzach malowały się złe przeczucia syjonistycznych notabli, którzy przed dwudziestu laty słuchali Ben Guriona ogłaszającego powstanie państwa. Historyczne zdjęcia z tamtej chwili ukazywały niektóre z tych twarzy, obecnie postarzałe i niemal nierozpoznawalne. Ostatnie doniesienia wywiadu nie zapowiadały niczego dobrego. W powietrzu wisiała wymiana wiceprezydenckich wizyt pomiędzy Waszyngtonem i Kairem. W Kairze mówiło się, że amerykański ambasador zapewnił Nasera, że jego rząd nie stoi po stronie Izraela. Francuskie transporty broni dla Państwa Żydowskiego zostały zatrzymane w dokach. Siły irackie maszerowały w kierunku granicy z Jordanią. Eszkol siedział jak Budda, kiwając głową i robiąc notatki, podczas gdy Dajan, ziewając,
wiercił się na swoim krześle. Pasternak wiedział, że Eszkol, Dajan, Allon i minister spraw zagranicznych Eban — liczący się tu gracze — spotkali się już o północy i podjęli decyzję o przystąpieniu do wojny. Sądząc po minach, pozostali członkowie gabinetu albo wiedzieli, albo domyślali się tego. Byli jednak izraelskimi politykami i chcieli przedstawić własną opinię. Jeden po drugim mówili, mówili i mówili. Wreszcie się to skończyło. Eszkol spojrzał na Abbę Ebana, który podniósł rękę. —
Ministrze spraw zagranicznych?
W jedynej w swoim rodzaju hebrajszczyźnie z oksfordzkim akcentem pulchny, młody Eban przedstawił w bardzo zawiły sposób propozycję 211 sprowadzającą się do przekazania władzy związanej z prowadzeniem działań wojennych Mosze Dajanowi, z Eszkolem jako konsultantem. Eszkol wezwał do głosowania. Z ociąganiem się szesnaście rąk wzniosło się ponad szesnastoma poważnymi twarzami. Dwaj ministrowie ze skrajnej lewicy, którzy opowiadali się po stronie „gołębi" ministra spraw zagranicznych, spojrzawszy z konsternacją na wyrastające u wzniesionej dłoni Ebana jastrzębie pazury, powstrzymali się od głosu. Kiedy posiedzenie dobiegło końca, Dajan odwołał Pasternaka na stronę. —Sam, złożyłem obietnicę komitetowi wykonawczemu Rafi, że nadal pozostanę związany z Ben Gurionem. On tam był, siedział na krześle. Musiałem. Rafi była uformowaną przez Ben Guriona partią rozłamową i Dajan potrzebował jej aprobaty, aby zaakceptować tekę ministra obrony. • Mam tego świadomość, Mosze.
• Wracasz teraz do Tel Awiwu? — Pasternak kiwnął głową. — Dobrze. Wpadnij do B.G. i powiedz mu, co zdecydowano. Powiedz, że mam teraz mnóstwo pracy, ale mogę przyjechać i spotkać się z nim na pięć minut. Sam Pasternak nie podlegał ministerstwu obrony, ale Mosze lubił omijać protokół i znów był u władzy. —B'seder, panie ministrze. Ben Gurion otworzył drzwi swego mieszkania. • Wchodź, Sam, wchodź. Myślałem, że to Mosze. Ma się zjawić u mnie po posiedzeniu. Siadaj. Może herbaty? —powiedział z przygaszonym uśmiechem. • Dziękuję, Ben Gurionie. Muszę wracać do biura i... • Robisz dobrą robotę, Sam. Powiedziałem Eszkolowi, że będziesz właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Ten głupiec jedyny raz mnie posłuchał. Nie nadaje się na premiera. To człowiek z drugiego rzędu. Pchanie go do przodu było moim największym błędem. Ben Gurion usiadł za biurkiem. Było to jedyne miejsce, gdzie wyglądał i ewidentne czuł się dobrze. Pasternak nie chciał dyskutować na temat Eszkola ze Starym Człowiekiem, którego wrogość dla swego następcy była niepodważalna. —Z niecierpliwością czekam, aby wysłuchać raportu Dajana. Lepiej, żeby nie głosowali za wojną! -— Ben Gurion zastukał palcami w biurko. — Powiedziałem Mosze, że to nie 1956 rok. Bez choćby jednego 212 wielkiego mocarstwa po naszej stronie nie możemy walczyć lub zginąć.
Nasze straty były potworne, potworne. To nie powinno powtórzyć się nigdy więcej. Zmęczona twarz, szczuplejsza teraz i z zapadłymi oczami, stała się twarda i zamknięta. Pasternak wahał się, czy ma mówić. Nagle Stary Człowiek rozchmurzył się: • Cóż, przynajmniej Abba Eban nie stracił głowy, a to najważniejsze. Nie wypowiedzą wojny wbrew stanowisku ministra spraw zagranicznych. Eszkol nie ma głowy, więc on się nie liczy. Mosze obiecał, że pozostanie ze mną, to też jest w porządku. Inni pójdą jego śladem. Wiesz, mógłbym być znów premierem. Nawet Begin był ze mną, Begin! Ale lepiej jest jak jest. Odsłużyłem swoje. • Ben Gurionie, posiedzenie komitetu skończyło się godzinę temu. Przyjechałem prosto stamtąd. • Więc? — Czujny błysk rozświetlił zmętniałe oczy. — Czym to się skończyło? • Dąjan zadecyduje, jaki opór należy stawiać Egiptowi, zgodnie z potrzebami militarnymi i konsultując się z Eszkolem. Minister spraw zagranicznych postawił taki wniosek, który został przyjęty. • Eban postawił taki wniosek? Ależ to nawoływanie do wojny! • Tak. • Jak przebiegło głosowanie? • Jednomyślni. Dwa głosy wstrzymujące się z Mapamu. Potem powiedzieli mi, że zmienią swe stanowisko na „tak". Duża, okolona białą grzywą głowa Ben Guriona opadła na piersi. Potrząsając nią dwukrotnie, ciężko westchnął: • To najpoważniejszy błąd w naszej historii. Jego koszt, opłacony
żydowską krwią, będzie straszliwy. Nasze miasta zostaną zbombardowane, a nasi żołnierze — skoszeni jak trawa... • Może tak nie będzie, Ben Gurionie. Możemy ich zaskoczyć silnym uderzeniem z powietrza i... • Nie, nie — Ben Gurion niecierpliwie machnął ręką. — Cała ta gadanina o uderzeniu z powietrza! Nie uważasz, że Naser znajduje się w najwyższym pogotowiu? Czy on jest szalony? W każdym razie samoloty to szerszenie, mogą żądlić i sprawiać ból, ale wojnę toczy się na ziemi, działami, czołgami i krwią. Spójrz na Niemcy. Przez dwa lata rozbijane z powietrza na kawałki, i co złamało Hitlera? Siły naziemne! 213 Czołgi, piechota, Rosjanie, Amerykanie, Anglicy uderzali ze wschodu i zachodu, walcząc i ginąc dziesiątkami tysięcy. No tak, w każdej chwili mogę dostać wiadomość od Mosze. On mnie słucha, mogę go kontrolować. Dlatego właśnie operacja KADESZ była takim sukcesem. Jeśli już musi być wojna, wystarczy ograniczona akcja. Więc... • Ben Gurionie, Mosze Dajan przysłał mnie, żebym z tobą porozmawiał. • Naprawdę? • Przekazał mi informację, że ma teraz dużo pracy. Może przyjechać i spotkać się z tobą na pięć minut. W Dawida Ben Guriona jakby piorun strzelił. Po chwili jego wąskie wargi znamionujące upór wykrzywił uśmiech. — Pięć minut? Cóż, Sam, powiedz Mosze Dajanowi, że to niekonieczne. W ciągu pięciu minut niewiele moglibyśmy zdziałać.
Sam Pasternak wiedział, że Mosze Dajan posłał go, aby powiedzieć Staremu Człowiekowi, iż jest politycznym bankrutem i to w kilka dni po powszechnych żądaniach przywrócenia mu władzy. Okrutne przesłanie, ale pocieszające było obserwować, w jaki sposób Ben Gurion je przyjął: z zimnym uśmiechem i paroma lekkimi słowami. Pomimo wszystkich swych przywar, wielkich i drobnych, był to Lew Judy, który przywiódł Żydów z powrotem do domu. —
Sam, ty też masz sporo do roboty. Może nawet więcej niż Mosze.
• Obaj wstali. Ben Gurion podał mu rękę przez biurko i ciężko usiadł. • Rabin ma swoje plany i dobrych generałów. Stoczą tę wojnę i zwyciężą. Do widzenia. Przy drzwiach Pasternak zatrzymał się, żeby spojrzeć na B.G. Stary Człowiek siedział ze spokojną zniszczoną przez czas twarzą i nieobecnym spojrzeniem, jakby cofał się pamięcią w lata swej młodości albo powracał przez wieki do czasu zburzenia Drugiej Świątyni. 36
Midway
Poniedziałek, 5 czerwca 1967 roku. Szeroka piaszczysta równina nad granicą Gazy i Synaju drży i huczy jak przy trzęsieniu ziemi, kiedy dieslowskie silniki trzystu czołgów generała Tala pracują podczas porannej rozgrzewki. Te przestarzałe maszyny:
brytyjskie centuriony, francuskie MX-13, amerykańskie shermany i pattony, są dalekim echem nowoczesnych, powojennych czołgów sowieckich, zmasowanych na Synaju, ale wzmocnione i poprawione dzięki izraelskiej technologii, są wszystkim, czym Izraelczycy mogą posłużyć się na polu walki. Jeśli wybuchnie wojna, zadanie Tala polegać będzie na wdarciu się wielkimi siłami od północy na Synaj i zaskoczeniu wroga tak, by posiać panikę. Potem nastąpią ataki wojsk opancerzonych w centrum i na południu. Północne drogi na Synaj wiją się wąskimi wstęgami wśród wysokich, piaszczystych wydm i głębokich wadi — teren uznany za nieprzejezdny dla czołgów, stąd też szansa na zaskoczenie. Niemniej jednak dywizja Tala natrafi poza granicami na zorganizowane w rosyjskim stylu środki obronne — pasy pól minowych, transzeje, szańce i baterie artylerii, a wszystko solidnie przygotowane podczas długiego oczekiwania i obsadzone egipskimi pancernymi siłami uderzeniowymi. Podczas późnej nocnej rozmowy Tal uprzedził swych starszych oficerów, że komentarz 215 Mosze Dajana dla międzynarodowej prasy, stwierdzający iż teraz nie jest odpowiedni czas na to. Albo jest za późno, lub zbyt wcześnie był tylko sprytną zasłoną dymną. CZERWONA TARCZA może w gruncie rzeczy rozpocząć się w każdej chwili, a ponieważ Izrael nie ma żadnych innych możliwości strategicznych, bataliony dywizji Tala mogą tylko posuwać się naprzód i nie mają innego wyjścia jak zwycięstwo. Wykonują główne uderzenie. Od ich walki może zależeć istnienie Izraela. Z twarzą pociętą zmarszczkami, czarnymi w zielonym świetle naftowej lampy, niski, żylasty generał podsumowuje dyskusję, mówiąc spokojnym,
rozwlekłym tonem: — Podczas wojny nic nie dzieje się zgodnie z planem, ale plan jest wszystkim. Cokolwiek się wydarzy, pamiętajcie o planie! Pamiętajcie o waszym celu, jeśli będzie to konieczne, walcząc aż do śmierci o ostatnią szansę Żydów na ziemi. Nie wolno wam się zatrzymać, nie będzie odwrotu: tylko atak i marsz do przodu.
Don Kichot właśnie smażył jajecznicę na spirytusowym piecyku pod blednącymi gwiazdami, kiedy w chmurach duszących szaroniebieskich spalin nadjechał dżipem podskakującym na nierównościach terenu podpułkownik Ehud Elad. Wrzasnął przez rozdzierający bębenki ryk silnika: • Jossi, do jasnej cholery, czemu twój sierżant łącznościowy znowu nie odpowiada?! • Nie odpowiada? Pewnie znów zakopał się kabel. Aby zapewnić pełne zaskoczenie, dywizja Tala otrzymała rozkaz pełnego zaciemnienia i ciszy w eterze. Więc komunikacja odbywała się jedynie za pośrednictwem sieci kabli leżących na piasku. Dalej na południu inne siły pancerne swobodnie posługiwały się oświetleniem i łącznością radiową wśród ciągłych przylotów i odlotów helikopterów. Wydaje się, że ten strategiczny podstęp spełnił swoje zadanie, ponieważ wywiad informował, iż Egipcjanie przygotowują się do głównej, rozpoczynającej wojnę bitwy na południu. Kichot nałożył parującą masę na dwa blaszane talerze. • Zjedz trochę jajecznicy, Ehud. • Dzięki. Umieram z głodu. Ale co się dzieje, nie masz w kwaterze kucharzy? Kichot jest teraz zastępcą dowódcy Siódmej Brygady.
216 • Tych błaznów? Ha! Spróbuj tego. Wkroiłem wołową mielonkę, cebulę, pomidory i avocado. Jest pyszne. Wystarczająco wcześnie zaczniemy żreć puszki i żyć jak zwierzęta. Czemu dzwoniłeś do mnie? • Chciałem, żebyś powiedział coś moim ludziom. • Ale co? • To samo, co powiedziałeś mi wczorajszej nocy po rozmowie z Tallikiem. • Sam im to powiedz. —Chcę, żeby usłyszeli to od ciebie. Zjedz i chodź, Jossi. Wschodzące słońce świeciło prosto w wąsatą, purpurową twarz podpułkownika Elada, kiedy z rękami wspartymi na biodrach stał przed swoim batalionem. Ta ognista opalenizna była skutkiem jazdy w otwartej wieżyczce czołgu, kiedy od pasa w górę jest się odsłoniętym i narażonym na spaliny i kurz podczas manewrów czołgowych, przez co eksperci więcej niż jeden raz ocenili, że należy uważać go za zabitego. Elad utrzymuje, że aby walczyć lub nawet udawać, że się walczy — trzeba coś widzieć. —Batalion, wysłuchać z uwagą generała porucznika Nitzana! — Jego wytężony głos przenosi słowa ponad porannym hałasem poligonu. Wystąpiwszy naprzód, by stanąć przed batalionem, Kichot dostrzegł pułkownika Gonena, swego dowódcę brygady, stojącego z generałem Talem za półkolem siedzących czołgistów. Nie miał ochoty mówić, podczas gdy jego szef, Gorodisz, to znaczy Gonen, słucha, ale stało się. Gonen, zhebraizowane nazwisko Gorodisza, nigdy się nie przyjęło. Zarówno dla żołnierzy, jak i dla generałów jest nadal Gorodiszem, upartym perfekcjonistą, nerwusem, surowym do granic okrucieństwa, zdolnym do
zdegradowania żołnierza za odpięty guzik. —Żołnierze Siedemdziesiątego Dziewiątego Batalionu! Nadal nie wiemy, kiedy przystąpimy do wojny i czy w ogóle przystąpimy — zaczął Kichot, dostrzegłszy w ich znudzonej, niechlujnej postawie niskie morale Hamtany. — Wiemy tylko, że nieprzyjaciel jest tam — gest ręki w kierunku granicy — i dlatego siedzimy tutaj od tygodni, czekając. Tylko czekając. Ubiegłej nocy powiedziałem waszemu dowódcy, a on mnie prosił, żeby to wam powtórzyć, że tylko europejski Żyd, taki jak ja, potrafi w pełni docenić, co to znaczy być izraelskim czołgistą. Spędziłem wiele lat, uciekając i kryjąc się przed Niemcami. Kolejny rok w brytyjskim obozie dla uchodźców na Cyprze. Wy tylko czytaliście o tym. Jesteście nową generacją. 217 Na ospałych młodzieńczych twarzach pojawiły się oznaki zainteresowania; większość z nich jest dziecięco różowa i gładka, jest także kilka brodatych, nad wszystkimi widnieją poruszane przez wiatr gęste czupryny. —Wielokrotnie słyszeliście pytanie — ciągnął dalej Kichot — dla czego Żydzi w Europie nosili potulnie żółte gwiazdy i szli do pocią gów jak baranki prowadzone na rzeź? Czemu przynajmniej nie podjęli walki? Umilkł, a jego twarz stała się poważna. Cisza w półkolu zielonych mundurów zgęstniała. —Wczorajszej nocy opowiedziałem Ehudowi Eladowi o moich trzech kuzynach z Warszawy, chłopakach mniej więcej w waszym wieku, którzy nosili te żółte gwiazdy i bez oporu wchodzili na kolejowe rampy. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że Niemcy okłamali ich, powiedzieli, że będą przewiezieni do obozów pracy. Czy tak trudno było w to
uwierzyć? Jak mogli bowiem wierzyć, że cywilizowani Europejczycy, nawet jeśli są antysemitami, pakują ich do pociągu po to tylko, aby ich wywieźć i zamordować? Teraz już wiemy, że taka okazała się ta przerażająca prawda, ale wtedy było to niepojęte. Kichot wiedział już, że przyciągnął ich uwagę. Wszystkie oczy spoczęły na nim. —Ale nawet zakładając, że podejrzewali, co cię dzieje, jak moi kuzyni mogliby walczyć? Czym? Nie mieli broni. Byli europejskimi Żydami. Polegali na nieżydowskich władzach, odpowiadających za prawo i porządek. Kiedy nieliczni Żydzi poznali prawdę i zbiegli do lasów albo, jak w Warszawie, próbowali stawiać opór, było już za późno. Więc zeszłej nocy po prostu powiedziałem waszemu dowódcy: „Dzięki Bogu, że jesteśmy inni". Jesteśmy Izraelskimi Siłami Pancernymi! — wskazał szeregi dudniących czołgów. — Mamy to i jesteśmy wyszkoleni w ich obsłudze! Nie liczymy na żaden rząd oprócz naszego własnego, na nasz własny Syjon, nasze własne czołgi, na siebie samych! I właśnie dlatego... — przerwał, słysząc odległe buczenie. Twarze żołnierzy uniosły się ku niebu. Dalekie plamki na błękicie szybko rosły i zmieniały się w samoloty lecące w grupach po cztery w kierunku morza. Hałas silników narastał jak huk gromu. Krzycząc i wiwatując, żołnierze zerwali się na równe nogi. Wymachiwali rękami i potrząsali pięściami, podczas gdy samoloty śmigały nad ich głowami, 218 skrząc się w słońcu i rzucając przelotne cienie. Leciały tak nisko, że na każdym kadłubie widać było dokładnie niebieską Gwiazdę Dawida. —Nie mam nic więcej do powiedzenia! — krzyknął Kichot, kiedy
samoloty znikły i ucichł ryk silników. — Reszta została zapisana na niebie! Zamiast żółtej gwiazdy, gwiazda niebieska! Am Jisroel chaj\ (Izrael żyje!). Podpułkownik Elad stanął obok niego. —Baczność! — Nagle wyprostowane sylwetki, absolutna cisza, zmienione twarze: pełne entuzjazmu, radosne, triumfalne. — Załogi do czołgów! Cały personel na stanowiska bojowe, zachować ciszę w eterze, czekać na rozkazy! Siatki maskujące pozostają na miejscu! Przed batalion wyskakuje sierżant. —Alei... Batalion wydaje młodzieńczy wrzask. • KRAWl (Walka!).
• Alei... • KRAW\ • Alei... • KRAW! KRAW! KRAW! Żołnierze rozbiegli się z hałasem. Podpułkownik Elad niedźwiedziowato ściska Jossiego i całuje go w kłujący policzek. • Dobrze, wspaniale, idealnie. Dzięki! A więc ruszamy! • Tak. Bądź ostrożny, Ehud. • Oczywiście! Spotkamy się znowu w Al-Arisz, co? Kocham cię, Kichot. — Odchodzi. Generał Tal gestem przywołał Jossiego. Obaj z Gorodiszem wyglądają świetnie i elegancko: opaleni, z bystrym spojrzeniem, w dobrze odprasowanych mundurach i nowych czapkach, z grubymi goglami czołgistów zepchniętymi wysoko na czoło.
Żydowskie Lisy Pustyni — myśli Jossi — izraelscy Rommlowie, i są tego świadomi! Tal potrząsnął jego ręką i klepnął go po plecach. Gorodisz, były student Talmudu, mówi śpiewnie, naśladując pochwałę z jesziwy: —Gut gezugt! Jaszer kojach! (Dobrze powiedziane! Obyś miał więcej mocy!) Chodź ze mną... Samoloty wprawiły całą dywizję w gwałtowny ruch. Gromady żołnierzy zaczęły krzątać się wokół tysiąca pojazdów, stojących obok czołgów: 219 dżipów łączności, półciężarówek dowodzenia, transporterów dla personelu, karetek medycznych, cystern z paliwem, ciężarówek obsługi technicznej, ciężarówek z żywnością i amunicją. Ten dodatkowy ogon jest o wiele większy niż walcząca głowa. W swej mrocznej przyczepie Gorodisz podszedł do wiszącej z tyłu mapy: —A teraz popatrz tu, Jossi. Te samoloty oznaczają, że CZERWONA TARCZA może się zacząć w każdej chwili. Dowództwo południowe dało Talowi najbrudniejszą robotę, a Tal jej najbrudniejszą część dał nam. Dzisiaj nie przebijemy się bez ciężkich strat, lecz cokolwiek się stanie, nie możemy się zatrzymać. Ja będę gdzieś tutaj — stuknął w mapę na skrzyżowaniu dróg, daleko w głębi Strefy Gazy — i chcę, żebyś utworzył drugą grupę dowodzenia, na wszelki wypadek. Rozumiesz? Spojrzeli sobie prosto w oczy. Gorodisz powiedział, że już na początku może zostać zabity lub ranny, albo że w zamieszaniu pierwszego uderzenia może wpaść w pułapkę. Wówczas poprowadzenie ataku będzie należało do Kichota. • Rozumiem. — Jossi przyjrzał się zapieczętowanym kopertom z
rozkazami, leżącymi w stosie na stole. Na wierzchu leży karteczka z dwoma słowami, wypisanymi starannym, hebrajskim pismem Gorodisza: SADIN ADOME (CZERWONA TARCZA). — Kto ruszy pierwszy? • Ehud z pattonami, jak zaplanowano. — Około osiemdziesięciu tych amerykańskich czołgów zdobyto dzięki skomplikowanej operacji z Niemcami Zachodnimi, zanim Arabowie połapali się, podnieśli krzyk i wstrzymali transport. — Ostrze lancy, porządek w kolumnie. Ja będę tuż za nimi. Ty zatrzymasz się i będziesz czekał na rozkazy tutaj, podczas gdy my zorientujemy się w rozwoju ataku. — Gorodisz pochylił się nad mapą, zaznaczył punkt i wziął linijkę i cyrkiel. — Kryptonim twojej grupy dowodzenia będzie brzmiał Karisz (Rekin). • Rekin. — Jossi odsłonił w uśmiechu swoje duże białe zęby. — Wspaniale. Wcale tym nie rozbawiony Gorodisz powiedział: —Ruszaj! Lecąc zgodnie z ustaleniami, Benny Luria odliczał minuty przed zawróceniem w kierunku stałego lądu. W słuchawkach rozlegały się tylko trzaski. Cztery samoloty typu „Mirage" buczały nad spienionymi grzbietami 220 fal, lecąc z prędkością czterystu węzłów. Lecieli w formacji jakby przygotowanej do pokazu lotniczego: po prawej stronie Kalman, a Icchik i Ricki po lewej. Cel! Szybujący, płaski skręt w lewo, pozostali wykonują ten sam manewr, utrzymując formację. Dobre chłopaki, solidne i twarde jak skała. Paliwo w porządku, ciśnienie oleju i temperatura silnika też,
przełączniki ostrzału włączone, przełączniki bombardowania — wyłączone. Silnik nie mógłby pracować z większą regularnością. Zniknął znany ucisk żołądka, towarzyszący przygotowaniu do akcji. Brakowało jeszcze pięciu sekund do obliczonego czasu, kiedy na horyzoncie ukazała się linia piaszczystych wydm. Pułkownik Luria przystąpił do dzieła, nadlatując z północy, skąd najmniej można było się tego spodziewać — zbyt nisko na przechwycenie przez radary. Kiedy cztery samoloty śmigały nad wsiami i kanałami wilgotnej, zielonej delty Nilu, chłopi machali rękami, nie zdając sobie sprawy, że nie jest to egipski patrol. Z góry widać było linię kolejową i krótki pociąg z dymiącą lokomotywą. Niewielka osada przed nimi to może być Fagus, punkt startowy do ataku, ale pojawił się o trzy minuty za wcześnie. Kolejna wieś, daleko, z lewej strony, bardziej przypomina Fagus, lecz jeśli to prawda, Benny zboczył z kursu. Szybki przegląd ewentualności: Jeśli minę Fagus, jaki będzie następny punkt startowy? Kurs, prędkość, tempo wytracania wysokości, ostateczny pułap? Benny wytężył wzrok w poszukiwaniu słupów telefonicznych, wież strażniczych, jakiejkolwiek przeszkody ponad błotnistą ziemią, w którą mógłby uderzyć w ciągu jednej sekundy nieuwagi... Fagus! Wreszcie jest, chaty, uliczki, kanał, żwirowana droga, wszystko na swoim miejscu. Dokładny czas, świetna nawigacja. Przed nim na niebie ani śladu patrolujących MIG-ów. W porządku, przekazać sygnał pozostałym, pełne hamowanie, zejście! Tam, na dole, ukazały się pomalowane w maskujące barwy hangary, wieża kontrolna, samoloty na pasach startowych; wykonane soczewką o długiej ogniskowej zdjęcie wywiadowcze ożywia się. Mimo wszystko baza przechwytujących samolotów myśliwskich Inchas
jest niesamowicie podobna do Tel Nof. Baza lotnicza — to baza lotnicza. Odrzut ciska samolotem w górę, jakby został trafiony pociskiem. Ucisk w uszach, wskaźnik wysokości kręci się w kółko jak szalony. Trzy, cztery, pięć tysięcy stóp prosto w błękit, gwałtowne, ostre nabieranie wysokości. Sześć tysięcy stóp! Pozostali są tuż przy nim. Od tej chwili to już zwykłe ćwiczenie. Benny Luria z rykiem silnika wykonał 221 salto, niebo i ziemia obracają się wokół niego, wyrównał maszynę i pomknął w kierunku zastawionego gęsto samolotami głównego pasa startowego. Pikując pod ostrym kątem trzydziestu pięciu stopni uruchamia przełączniki specjalnych bomb niszczących płyty lotniskowe i nurkuje. Z przodu zaczęła się sporadyczna strzelanina artylerii przeciwlotniczej: migające żółte błyski, wzlatujące w górę czerwone pociski smugowe. Znajdujące się w jego polu widzenia szeregi MIG-ów stają się coraz większe. Wspaniałe żniwo! Ale nie za tym przelotem. W dole małe figurki biegnące szybko w różnych kierunkach. Kontrolować przyrządy pokładowe, żeby nurkowanie odbywało się prosto, prosto, prosto! Wskaźnik wysokości przekręca się do dwóch tysięcy stóp. Benny zwalnia bombę, czuje lekkie szarpnięcie, nurkuje ku ziemi i zaczyna się wycofywać wśród gęstniejących eksplozji pocisków przeciwlotniczych. Przestawiając przełączniki z bombardowania na ostrzał, wyrównując lot i skręcając w lewo, zawrócił za wysokimi hangarami, żeby się wyrwać z ognia artylerii przeciwlotniczej. Szybkie spojrzenie w bok: uuch! Z tyłu, za nim, wznoszą się w górę słupy czarnego dymu! Na Boga, bomby papom spełniły swoje zadanie...
Te bomby są produktem krajowym. Po zrzuceniu rozwija się nad nimi spadochron, opóźniając spadanie. Automatyczne sterowanie przechyla bombę pod kątem, umożliwiającym maksymalną penetrację: dzięki specjalnej głowicy wbijają się głęboko pod nawierzchnię, a wtedy opóźniona eksplozja wyrywa gigantyczną dziurę. Całe lata izraelskich innowacji technologicznych dla tych kilku sekund historii... Pozostali w ustalonym porządku wykonywali ten sam manewr. Cztery samoloty półkolem oblatywały bazę. Przez unoszący się dym mogli dostrzec zniszczone, nie nadające się do użytku pasy startowe, podziurawione czarnymi lejami, z których wydobywają się płomienie. Samoloty w Inchas są teraz przykute do ziemi, bezbronne, zatrzaśnięte w pułapce. Nalot z ostrzałem! Benny schodzi na niższy pułap pod kątem tylko dziesięciu stopni. Przy maksymalnym zasięgu zaczyna ostrzał z armatki dziobowej i karabinów maszynowych, mierząc w znajdujące się w polu widzenia MIG-i. Samolot szarpie i trzeszczy. Strumień ognia uderza w MIG-a, który wybucha czarno-czerwoną kulą ognia i dymu. To nie 222 zwycięstwo w powietrzu, jednak efekt jest niesamowity! Co za widok, jaka nagroda! Następny i następny z rosyjskich myśliwców bombowców, prześcigających mirages w walce powietrznej, a stanowiących teraz unieruchomione ofiary na ziemi, wybucha trafiony ogniem broni pokładowej Lurii. Benny prowadzi ponury rachunek: następny, i jeszcze jeden, wszystkie trafione, eksplodują na jego oczach, żeby już nigdy nie polecieć. Są to samoloty przechwytujące, w stanie stałego pogotowia. Możliwe, że w ich wnętrzach palą się teraz piloci... piekielna myśl, ale zadanie należy
wykonać. Przelot zakończony. Rozkaz obejmuje trzy przeloty z ostrzałem i odlot na kilka minut przed pojawieniem się następnej fali maszyn. Kiedy pionowo podrywa się do następnego przelotu, chłopcy nadal utrzymują formację bez żadnego uszczerbku: z tego, co może dostrzec, w żadnym z kadłubów nie ma dziur od pocisków. Osłona przeciwlotnicza gęstnieje, wokół kokpitu Lurii śmigają czerwone pociski smugowe i czarne chmurki dymu. Ale izraelska doktryna walki została ustalona raz na zawsze: ignorować artylerię przeciwlotniczą, zniszczyć pasy startowe, następnie zniszczyć samoloty. Zniżając się nad płonącą, dymiącą bazą Inchas, by dokonać kolejnego ostrzału, Luria zobaczył, że trzej pozostali piloci także mieli świetne trafienia. Z grubsza licząc tam, na dole, płonie osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia poczerniałych MIG-ów. Zostało jeszcze mnóstwo celów i kiedy jeden po drugim wysadza je w powietrze w wybuchu bladego w słonecznym blasku płomienia, przypomina sobie francuskich ekspertów, którzy kłócili się, że działko nie nadaje się do mirage'ów, że to przestarzałe rozwiązanie, że właściwym uzbrojeniem są rakiety. Też mi eksperci! Jakie spustoszenie sieje działko pokładowe wraz z tymi wspaniałymi trzydziestomilimetrowymi karabinami maszynowymi, wypluwającymi tysiąc pocisków na minutę! Luria służył z zespołem, który przewyższył tych francuskich inżynierów: Tolkowski, Weizman, Hod — wspaniali piloci, wspaniali Izraelczycy. Wspaniały pomysł! Przelatując nad kłębiącym się dymem, Luria na razie nie widzi drugiej fali zbliżających się maszyn. Decyzja dowodzenia: zawrócić do kolejnego ostrzału. Powiększyć zniszczenia, unicestwić to zagrożenie dla żydowskiej ojczyzny. Benny'emu jeszcze dwukrotnie udaje się wykonać płytkie
nurkowania wśród dymu i ognia artylerii przeciwlotniczej, teraz sporadycznego i całkiem przypadkowego; potem Luria prowadzi swych „chłopców", ostro wchodząc na pułap dziesięciu tysięcy stóp. Teraz już nie ma potrzeby 223 tłuc się w drodze powrotnej przez zalegające nad morzem gęste warstwy powietrza. Na tej wysokości jego pole widzenia obejmuje znaczny obszar soczystozielonej doliny Nilu, szarą plamę Kairu po obu stronach rzeki z pobliskimi, podobnymi do zabawek piramidami i sfinksem, pociętą kanałami deltę, rozciągające się za nią błękitne morze i brunatne pustynne piachy, ciągnące się na wschód, w kierunku Kanału Sueskiego. Kolumny czarnego dymu wznoszące się wysoko w przejrzystym porannym powietrzu mówią same za siebie. Abu Sueir, Fayid, Kabrit, Kair-Zachód — wszystkie bazy płoną jak pochodnie, tak samo jak Inchas. Uderza go i podnieca myśl: Na Boga, przecież to Midwayl Benny przestudiował wszystkie znane z historii powietrzne ataki i najbardziej wrył mu się w pamięć obraz Midway: rozrzucone po morzu, płonące japońskie lotniskowce, wysyłające prosto w niebo żałobny dym i ogień swej własnej ofiary: kataklizm, który w ciągu pięciu wstrząsających minut zmienił losy wojny i całej historii. — Elohim, wygraliśmy wojnę! — krzyczy głośno, tłukąc pięścią w wybrzuszenie kokpitu. Wygraliśmy! Spogląda na zegarek. Trzeba kończyć, byli siedem minut nad Inchas. Chwyta mikrofon, przerywając ciszę w eterze, bo czemu nie? Teraz? —
Tabor, Tabor, tu Proca Dwa, powrót ze Słonecznika...
W podziemnej placówce dowodzenia sił lotniczych przez zniekształcone przez głośniki meldunki przebija się radosny głos Lurii. Umundurowane dziewczyny ze słuchawkami na uszach piszą pospiesznie pomarańczowymi flamastrami na oddzielającej je szybie. — A teraz Inchas! —krzyczy Dąjan do Rabina, kiedy obaj uśmiechają się i ze zdumieniem kręcą głowami. — Jeśli to wszystko się zgadza, to do tej pory zniszczyliśmy siedemdziesiąt jeden samolotów, tylko podczas pierwszej fali nalotu! Rabin głęboko zaciągnął się papierosem. W popielniczce na oparciu jego fotela piętrzą się niedopałki. Dopiero teraz śmiertelne napięcie panujące w punkcie dowodzenia zaczyna słabnąć. • To zachęcające, nawet gdyby było tylko w sześćdziesięciu procentach prawdziwe. • Cuda niewidy! — mówi Ezer Weizman, były dowódca sił powietrznych, obecnie szef operacyjny u Rabina, szczerząc zęby od ucha do 224 ucha. — Ci chłopcy brzmią całkiem jak arabscy piloci, donosząc o takich zwariowanych liczbach, ale kto wie? Motti Hod pił wodę prosto z dużego dzbana. Odstawił go z odbijającym się echem i podniósł rękę. Oficerowie znajdujący się w pomieszczeniu milkną. Wchodzący i wychodzący zastygają w miejscu. Dowódca sił powietrznych zwrócił się do siedzącego tuż za nim Rabina. • Podczas akcji Benny Luria jest niewzruszony jak głaz — niemal warknął. — Jego raport jest wiarygodny! — machnął ręką w kierunku zasmarowanej na pomarańczowo szyby. — Naprawdę można wierzyć
wszystkim tym cyfrom! MOKADE rozwija się zgodnie z planem. • Wierzę im — odezwał się stojący obok Rabina Pasternak. • Muszę potwierdzić CZERWONĄ TARCZĘ — Rabin wstał. • Proszę bardzo — rzucił Dajan i zwrócił się do Pasternaka: — Sam, zadzwoń do Dowództwa Północnego i Centralnego. Nawet gdyby do nich strzelano, nie ruszać na Syrię i Jordanię. • Mosze, oni już mają takie rozkazy. • Tak, tak, ale syryjska artyleria musi się odsłonić, może jordańska też. Jeśli którakolwiek z naszych jednostek przekroczy granicę, będzie za późno, aby ją wycofać. Będziemy odpowiadać na ogień, ale tylko ze stałych pozycji. • Tak, Mosze. • I natychmiast poinformuj Abbę Ebana o tym, co się dzieje. Już znaleźliśmy się w nowej sytuacji międzynarodowej. Oczywiście, Eszkola też. Dajan znowu zignorował protokół, powracając do starych układów z czasów operacji KADESZ, kiedy Pasternak był jego zastępcą. Pasternak nie ma nic przeciwko temu, chociaż ich drogi rozeszły się już przed wielu laty, kiedy Mosze z niewielkim sukcesem grzebał się w polityce. Brzuchaty, łysiejący Dajan od rana roztaczał wokół siebie nową, pełną godności atmosferę. Patrząc na niego, można by sądzić, że jest nie tylko ministrem obrony, ale prawdziwym premierem. Człowiekiem numer jeden. —Ben Guriona też? — spytał Sam. Dajan wzruszył ramionami. — Jak chcesz. Wracając do sprawy: arabskie reakcje mają zasadnicze znaczenie. Chcę wiedzieć, co mówi radio Kair i inne radiostacje. Ich
przywódcy będą prowadzić rozmowy telefoniczne lub naradzać się drogą radiową. Prowadzicie nasłuch? 225 —Pełny. Co pół godziny będziesz otrzymywał wyciągi. Informacje o szczególnym znaczeniu — natychmiast. Dajan pokiwał głową i odwrócił się. W poczekalni Pasternak zamknął drzwi, żeby zatelefonować. Przez szybę może obserwować dziewczyny przepisujące raport z uderzenia na bazę Kair-Zachód. • Właśnie ubieram się — poinformował Lewi Eszkol — ale mów dalej, mów dalej, masz taki radosny głos... O, naprawdę? Sam, Sam, mi darfmachen szekjanu (to wymaga błogosławieństwa dobrej nowiny)! Czy mam przyjechać do Kirji? Chyba trochę z tym zaczekam. Dzwoniłeś do Abby Ebana? • Zaraz to zrobię. • Tak, tak, on musi natychmiast poinformować naszych ludzi w Waszyngtonie i Nowym Jorku. Obudzi ich w środku nocy, ale po to chyba warto, hę? Muszę się przygotować na wielkie zamieszanie. To wspaniałe! Pogratuluj Mottiemu ode mnie! Aj, Sam! Koniec powinien być taki sam, jak początek! I słuchaj, zadzwoń do Ben Guriona! Ma do tego prawo. Taki jest Lewi Eszkol — pomyślał Pasternak. — Szanujący wielkiego starego człowieka, niegdyś swego szefa, obecnie nąjjadowitszego z krytyków. Sam najpierw wykręca numer Ben Guriona, potem ministra spraw zagranicznych. Gorodisz wyłonił się z przyczepy i zaczął wrzeszczeć do swego oficera
łącznikowego w półciężarówce najeżonej antenami: —CZERWONA TARCZA! Uruchomić wszystkie połączenia radiowe i przekazać rozkazy! W ogłuszającym hałasie ziejących spalinami silników i trzeszczących głośników gońcy z zalakowanymi kopertami biegali między szeregami czołgów. Opadły maskujące siatki, załogi zniknęły w lukach, wieżyczki kręciły się na prawo i lewo, lufy podnosiły się i opadały, czołgi ruszyły z miejsca. Dowódcy w hełmach sygnalizowali odpowiednie manewry trzymanymi w ręku chorągiewkami, na pół przesłonięci unoszącymi się wokół tumanami kurzu. Jossi Nitzan prowadził swoją grupę dowodzenia, pluton centurionów, półciężarówek i dżipów, w pobliże granicy, oznaczonej jedynie drutem rozpiętym nad płaskimi piachami. Długą kolumną nadciągła brygada Gorodisza z pattonami na czele; ich zgrzytające gąsienice wyrzucały 226 w powietrze piach. Wyprostowany w wieżyczce Ehud Elad krzyczał do hełmofonu, kiedy jego czołg miażdżył graniczną zaporę. Zobaczywszy Don Kichota w połciężarowce dowództwa, Gorodisz machnął ręką i zasalutował. W tej samej chwili wzdłuż horyzontu pojawiły się błyski ognia, a po paru sekundach usłyszano ciężką artylerię wroga. Zaskoczenie wywołane atakiem powietrznym minęło i jak po tysiąckroć powtarzał Tal, aby wygrać wojnę, wojska pancerne muszą zdobyć „nieruchomości". Kanadyjski konkurent Szajny wiózł ją na dworzec autobusowy w Jerozolimie, kiedy powietrze wypełnił straszny żałobny jęk. • Co to jest?!
• To Egipcjanie — odpowiedział Arie. — Atakują Jerozolimę. Siedząca na tylnym siedzeniu Szajna przytuliła go do siebie. • Nie bój się, Arie. • Ja? Ja nie boję się Egipcjan. • Paul, włącz radio. Do Jerozolimy sprowadziło Szajnę wesele przyjaciółki z dzieciństwa, podobnie jak ona niemal starej panny, i teraz razem z Arie miała wrócić do Hajfy autobusem. Radio zaczęło nadawać wiadomości: Głos Izraela z Jerozolimy. Jest godzina dziesiąta. Dziś rano o siódmej czterdzieści pięć egipskie samoloty ponownie naruszyły izraelską przestrzeń powietrzną. Zostały wyparte przez siły powietrzne— nasze samoloty powróciły bezpiecznie. Wszystkie siły zbrojne są w stanie najwyższego pogotowia. Po pozostałych wiadomościach, krótkich i bez znaczenia, nadano reklamę napoju chłodzącego i Paul zgasił radio. • Brzmi to niezupełnie jak wojna — próbował przekrzyczeć rozlegające się wciąż wycie syren. — No nie? • Nie! Może wypróbowują syreny. Jedźmy już. Przy Drodze Jafaskiej w sklepach przeważnie opuszczono żaluzje, nie było normalnego tu zatrzęsienia ciężarówek, ponieważ po mobilizacji zostały wysłane na granicę. Przez wycie alarmu przebił się głuchy odgłos dalekich wybuchów. • Tylko posłuchajcie — krzyczy Paul — może to rzeczywiście nalot! • To artyleria! — Pulchna, okolona czarną brodą twarz zwraca się ku Szajnie. — Chcesz powiedzieć, że Jordania nas atakuje? Szajna zauważa to plemienne „nas". —
Cóż, wygląda na to, że nas bombardują.
227 • Lepiej chyba będzie, żebyś nie próbowała właśnie teraz wracać do Hajfy. Drogi będą zapchane wojskiem i niebezpieczne. Możesz z Ariem zatrzymać się w moim mieszkaniu. Ja pójdę spać do jesziwy. • Po co? Jeżeli będziemy musieli, pójdziemy do mojej matki. • W rym jednym pokoju jest dosyć ciasno. • Tutaj, w Jerozolimie, jesteśmy prostymi ludźmi. W oddali słychać było wybuch. Po chwili zobaczyli unoszący się dym, a potem znowu usłyszeli dudnienie i nieprzerwane wycie syren. —Pobijemy Jordańczyków — rzekł Arie. — Pobijemy wszystkich Arabów, którzy nas zaatakują. —Paul, jedźmy do mojej matki. -- Okay. Owdowiała matka Szajny mieszka w arabskim domu o grubych murach, w starej religijnej dzielnicy. Raz w tygodniu Ezrach pozwalał jej przyjść, by mogła ugotować szabatowy posiłek i wysprzątać jego piwniczną norę, od podłogi do sufitu wypełnioną księgami. Przez to cieszyła się ogromnym szacunkiem innych starych kobiet z poprzedniego sąsiedztwa, które bardzo jej zazdrościły. Paul skręcił w boczną uliczkę, gdzie śmiejące się dzieci ustawiły się w kolejce u wejścia do schronu. • Szajna, jeśli to wojna, co mógłbym zrobić, czym mógłbym ci służyć? • Chłopcy z jesziwy po prostu dalej studiują Torę. • Nie jestem chłopcem. Szajna podniosła głos, przekrzykując syreny: • Paul, jest taki dowcip o studentach z jesziwy w czasie wojny: Zaczyna się bombardowanie i rabin wpada do beit midrasz
wrzeszcząc: „Ludzie, co jest z wami? Jest wojna! Zróbcie coś! Zug tillim! (Recytujcie psalmy!)" • Ha, to niezłe. • Jeśli naprawdę chcesz się zaciągnąć, mogę ci powiedzieć, gdzie masz się zgłosić. Syrena ucichła. Strzały artylerii stawały się coraz głośniejsze. Nagle skończyła się Hamtana i znów jest wojna! Pierwszy raz była małą dziewczynką, drugi raz — zamartwiała się o Jossiego Nitzana w oddziałach spadochroniarzy. Teraz on jest wyższym oficerem wojsk pancernych, a ona — nawet tuląc do siebie jego syna — wcale nie ma zamiaru o nim myśleć. Może sam o siebie zadbać, a jeśli nie — to źle, bardzo źle. Mąż Jael to nie jej ból głowy, i na tym koniec. 228 Kiedy samochód zatrzymał się przed domem matki Szajny, wybiegł z niego brzuchaty mały człowieczek z kłującym zarostem, w blaszanym „talerzu" na głowie i z czerwoną opaską na ramieniu. Wywijając kijem, wrzeszczał coś do Kanadyjczyka. • O co mu chodzi, Szajna? Mój hebrajski nie jest zbyt dobry. • To Chaim, członek cywilnej obrony przeciwlotniczej. Nie mógł się doczekać, kiedy wybuchnie wojna, i teraz jest szczęśliwy. — Szajna mówi coś szybko do Chaima, który odchodzi pomrukując. —
Dobra — mówi Paul. — Dokąd mam iść?
Szajna wyjaśniła. • Trzymaj się z daleka od głównych ulic, będą zatłoczone wojskowymi pojazdami. Punkt rekrutacyjny jest na pierwszym piętrze nad
restauracją. • Zrozumiałem. — Paul odjechał. Drzwi do dusznego, położonego poniżej poziomu chodnika mieszkania Ezracha były otwarte. Szajna dostrzegła go przy stole, jak w koszuli z długimi rękawami i długim szalu modlitewnym kiwał się nad małą książką. Monotonna melodia nie była zwykłym talmudycznym zaśpiewem. Ezrach recytował psalmy. Szajna zna Księgę Psalmów na pamięć i w mieszkaniu matki wbrew sobie samej recytuje kilka z nich za tego niezmiennie szalonego żołnierza, który jej wcale nie obchodzi — za Don Kichota. 37
Droga do Al-Arisz
Tego pierwszego dnia zadaniem generała Tala jest — niszcząc wszystkie możliwe do zniszczenia siły wroga na północy — zdobyć asfaltową drogę biegnącą wzdłuż wybrzeża Morza Śródziemnego od Gazy w kierunku Al-Arisz. Po jednym dniu walki jego „zbrojna pięść" czołgów, jak lubił mawiać, będzie podobna do ogromnej mechanicznej zabawki, która przestała działać, ponieważ wymaga uzupełnienia paliwa i amunicji z kolumny dostawczej. Wtedy znów ruszy do walki. Ale w przeciwieństwie do czołgów te „delikatne" pojazdy nie mogą przebrnąć przez piachy i zarośla, więc droga była teraz najważniejszym celem, sprawą życia lub
śmierci, jedynym szlakiem, po którym zaopatrzone w opony koła pojazdów dostawczych mogą przejechać przez kamieniste pustkowia i wysokie, miękkie wydmy; jedyną bezpieczną ścieżką wśród pól minowych. Al-Arisz, leżącą nad morzem śliczną stolicę Synaju z silnymi umocnieniami i dużym portem lotniczym, dzieliło około czterdziestu raił od punktu, z którego wyruszają wojska Tala. Tal zamierza przebić się przez grubą skorupę przygranicznej obrony wroga i wykorzystać swój sukces, przemieszczając się w stronę Al-Arisz, lecz dotarcie tam w ciągu Pierwszego Dnia jest nierealne. Nadmorską drogę blokuje system zasieków, zaczynający się po egipskiej stronie od północy, na skrzyżowaniu dróg 230 w Rafah, obsadzonym przez całą dywizję czołgów. Droga od morza do nieprzejezdnych wysokich wydm naszpikowana została artylerią, rowami przeciwczołgowymi, okopami i polami minowymi. Dwadzieścia mil za Rafah znajdowała się następna zniechęcająca przeszkoda — długa, kiszko wata przełęcz Jeradi, mnóstwo wijących się mil lotnych piasków i spękanej ziemi, morderczy teren z kolejnymi polami minowymi, działami przeciwczołgowymi, zamaskowanymi czołgami i ufortyfikowanymi okopami. Po kolejnych dziesięciu milach było już AlArisz, ale wzdłuż całej tej drogi są fortyfikacje rozbudowane podczas Hamtany. Jednostka Tala była najsilniejszą, jaką Izrael mógł rzucić do walki. Jeśli zostanie zatrzymana lub odepchnięta, fantastyczne zwycięstwo sił powietrznych może zostać umniejszone lub nawet zmarnowane demonstracją słabości w polu, na oczach Arabów, Rosjan i wrogo nastawionej Organizacji Narodów Zjednoczonych. Posuwając się cały czas do przodu, Tal chciałby
podejść możliwie blisko Al-Arisz, wbrew istniejącym przeszkodom i za wszelką cenę.
Kiedy Kichot, stojąc w swej półciężarówce, obserwuje mijające go z hałasem pattony Ehuda Elada, których długa, wijąca się kolumna wzbija w powietrze kurz zasnuwający nisko stojące słońce, widok ten jednocześnie podnieca go i martwi. Wygląda to jak wspaniała, wielominutowa defilada amerykańskich czołgów. Ich załogi stanowią pełne zapału dzieciaki w hełmach i zielonych polowych mundurach, które jeszcze nigdy nie widziały bitwy. Pattony mają piękne sylwetki. Niskie, z dobrze funkcjonującym zawieszeniem, świetne podczas jazdy szybkie czołgi, ale ich silniki na benzynę stanowią duże ryzyko, ponieważ czołg może stanąć w płomieniach; poza tym mają działa o zbyt krótkim zasięgu. Nie wytrzymują wymiany ognia z T-55 czy stalinowskimi trójkami. Będą musiały dokonywać sztuczek, żeby się zbliżyć lub podejść z zaskoczenia. Jednakże to właśnie tylko Ehud Elad ma tupet i umiejętność prowadzenia tak niezwykle ryzykownych działań. Za pattonami nadjechały z chrzęstem należące do Osiemdziesiątego Drugiego Batalionu cen turiony, wyraźnie brytyjskie ze swymi solidnymi, 231 wysokimi, odlanymi z żelaza obudowami i wieżyczkami. Te długie działa są tu bardziej na miejscu. Wiele lat temu czołgiści nienawidzili centurionów. Skarżyli się, że nie nadają się do pustynnych walk — ciągle zakopują się w piachu, psują, gubią gąsienice, a poza tym są wewnątrz tak gorące, że załoga może się w nich ugotować. Israel Tal i starsi oficerowie,
jak Gorodisz, Elad i Nitzan, wprowadzili żelazne zasady konserwacji i brutalne kary za przeoczenia. Teraz centuriony działają dobrze, a ich załogi są szczęśliwe, a nawet się im zazdrości. Ostry, lodowaty głos Tala przebija się przez trzeszczącą w hełmofonie Kichota paplaninę z sieci dowodzenia.
• Gorodisz, co to za zator? • Wąskie przejście, liczne przeszkody — słyszy w odpowiedzi ochrypły głos Gorodisza, wyraźnie przygnębiony. • Przebij się, Gorodisz! To dopiero początek! • Zrozumiano! Kichot uświadomił sobie, że od rozpoczęcia operacji minęło dopiero pół godziny, a już zaczął się bałagan. Jak przewidywał Tal, niewiele dzieje się tu zgodnie z planem. Nadchodzą raporty, że niedoświadczone bataliony błądzą pod obstrzałem wśród krętych uliczek i ślepych zaułków pierwszych napotkanych wiosek. Zbudowane, aby wprowadzać w błąd i powstrzymywać konnych najeźdźców, te labirynty wydają się również skutecznie działać przeciwko czołgom. Kichot spostrzegł przez lornetkę unieruchomioną grupę centurionów i postanowił coś z tym zrobić. Po co czekać na rozkazy od Gorodisza? —Ruszamy! — Podnosi chorągiewkę, dając znak swej małej grupie dowodzenia, by jechała za jego półciężarówką. Omijając przeszkody i zygzakowate okopy, jadą przez pola uprawne ku czołgom, zbitym w bezładną grupę przed najbliższą wsią. — Przebij się tutaj — Kichot poleca swemu kierowcy, na chybił trafił wskazując gliniany mur. Zrób chirurgiczne cięcie — myśli sobie — i zobacz, co się dzieje tam w
środku. Rzuciwszy mu zdumione spojrzenie szczerzący w uśmiechu złote zęby, ciemny, mały kapral z Jemenu uruchamia silnik. Trach! W deszczu odłamków półciężarówką wjeżdża w mroczną ślepą uliczkę niskich domków, zatkaną unieruchomionymi centurionami. 232 —Do wszystkich diabłów! — wrzasnął Kichot na kapitana, który stał w wieżyczce czołgu i mrugając oczami, spoglądał na besztającego go, pokrytego kurzem podpułkownika. — Naprzód! Rozwalić te domy! Kapitan krzyczy coś o rozkazach, aby nie krzywdzić cywilów. Wyskoczywszy z pistoletem w ręku, Kichot popędził do jednoizbowego domu na końcu uliczki, nędznie umeblowanego i sądząc z pozorów, całkiem pustego. Potem wybiegł i gniewnie machnął ręką, dając znak ogromnemu czołgowi, by jechał do przodu. Czołg ruszył z rykiem silnika, domek rozpadł się i przez kurz w uliczkę przedarło się słońce. Następne czołgi przejechały przez gruzy, wyrzucając w powietrze błękitne spaliny, i znajdujące się za nimi pojazdy ruszyły z miejsca. Tymczasem wśród kakofonii dźwięków w słuchawkach Jossi usłyszał, że Tal i Gorodisz coraz bardziej odchodzą od planu w miarę rozwoju wypadków na polu bitewnym, i batalion centurionów, wyznaczony do uderzenia na Rafah, zmienił kurs. —Gorodisz, jadę do Rafahu — sygnalizuje szyfrem Jossi. Brak odpowiedzi uznaje za entuzjastyczną aprobatę. Za wsią zgromadził kompanię centurionów jako siły rezerwowe. Stojąc wyprostowany w półciężarówce i podnosząc wysoko zieloną chorągiewkę, krzyczy do mikrofonu: —Aharail (Za mną!) i rusza przez pola prowadzącą do szosy
zakurzoną drogą. W kwadrans później zameldował z opuszczonej stacji kolejowej w Rafahu, pierwszego kluczowego celu po przekroczeniu granicy pomiędzy Strefą Gazy i Synajem: • Gorodisz, zdobyłem Watykan i czekam na twoje rozkazy. Gorodisz, niewyraźnie przez silne zakłócenia:
• Gdzie jesteś, Kichot? W Watykanie? Już? • W Watykanie. Cel zabezpieczony. Wszystkie czołgi sprawne. Straty minimalne. Zobaczywszy nas, przeciwnicy wyskakiwali z okopów i uciekali w pustynię jak myszy.
• Przyjąłem. Czy widzisz jakiś ruch u wylotu z Rafahu? • Żadnego. Martwa cisza. • To nie potrwa długo. Czekaj na mnie w Neapolu. Wkrótce Gorodisz i Kichot, obaj zakurzeni i spoceni, stali obok siebie pod wieżą ciśnień na wzgórzu, któremu nadano kryptonim „Neapol" i które znajduje się za stacją kolejową. Jest to najwyższy punkt w okolicy 233 Rafahu, przypominającej pustynny spodek o szerokości siedmiu mil i zwężający się w kierunku znajdującego się za nim skrzyżowania dróg. Cały ten teren, przecięty na pół czarnym pasmem szosy, sprawia wrażenie cichego i opuszczonego. Gorodisz zatoczył ręką obszerny krąg. • Bóg wie, co tam jest naprawdę. Ci cholerni Rosjanie są najlepsi na świecie, jeśli chodzi o kamuflaż. • Cóż, wkrótce zobaczymy.
Pluton centurionów Jossiego na próbę pełznął drogą w kierunku skrzyżowania. Nie pokonał nawet tysiąca jardów, kiedy wszędzie dokoła pustynia stanęła w ogniu: słychać eksplozje, w powietrze wzlatują purpurowe pociski śladowe i gwiżdżące kule. Wcale nie zaskoczony Jossi poczuł ulgę, widząc, jak sprawdzają się lata intensywnych ćwiczeń. Czołgi rozpełzają się, szukając osłony w pofałdowanym terenie lub za wysokimi zielonymi zaroślami rycynusów, i odpowiadają gęstym ogniem, kierując się błyskami ukrytych dział lub mierząc w nieprzyjacielskie czołgi, które zrzuciły maskujące siatki i wyjeżdżają teraz z ukrycia. —To dobre chłopaki — Gorodisz próbował przekrzyczeć wrzawę bitewną. — Powiedz im, żeby się wycofywali. Wywiad miał rację, że główna blokada znajduje się za tym piaszczystym pasmem. Kiedy nie poniósłszy żadnych strat, patrol powraca do jednostki centurionów u podnóża góry, Kichot przesuwa swą lornetkę wzdłuż horyzontu. Za Neapolem, na północy, kurz, dymy i błyski bitwy toczącej się w wioskach Gazy. Daleko, daleko na wschód, chmury pyłu wznoszą się nad zmechanizowaną brygadą desantową Rafula Eitana, uderzającą z Izraela prosto przez pustynię w kierunku Rafahu. Jej zadaniem jest zdobycie miasta i zabezpieczenie celu przy wsparciu czołgów Tala. I — na Boga! —
od strony morza właśnie ukazują się jadące wzdłuż wybrzeża pattony
Ehuda. A więc mimo wszystko plan mniej więcej działa. —Słuchaj, Gorodisz, Ehud i ja możemy razem pokonać ten grzbiet —
powiedział Jossi. — Wyślij nas razem, a podtrzymamy impet uderzenia.
—Na twoje życie, nie. Zostawić tak silne gniazdo wroga na naszych tyłach? Trzymajmy się planu. Zanim posuniemy się do przodu, batalion Ehuda zaatakuje i zniszczy tę blokadę.
-A ja? —Ty jesteś moją rezerwą. Jeśli Ehud wpadnie w tarapaty, ruszysz, kiedy ci rozkażę. 234 Atak Ehuda Elada jest zgodny z doktryną: jedna kompania naciera frontalnie, by przyciągnąć ogień, a dwie kompanie zataczają półkola z boków, aby zaskoczyć i rozbić tyły wroga. Oczywiście Elad sam dowodził atakiem frontalnym. Z zasady nie zachęca się do tego dowódców batalionów, ale Gorodisz nie dyskutował — nie z Ehudem Eladem. W lornetce Jossiego widać Ehuda, maleńką figurkę, otoczoną kolorami tęczy. Jak zwykle stoi odsłonięty w wieżyczce, prowadząc kompanię czołgów po piaszczystym zboczu {Ukryj się, Ehud, na twoje życie, ukryj się\). Wzdłuż całego górskiego grzbietu wrogie czołgi i działa przeciw-czołgowe strzelały w dół do zbliżających się pattonów i posuwały się w ich kierunku. Ale Egipcjanie nie mogli dostrzec tego, co Jossi widział ze swego dogodnie położonego wysokiego punktu obserwacyjnego, a mianowicie dwóch następnych kompanii Elada, mnóstwa jadących w jednej linii pattonów, wpełzających na bardzo wysokie, miękkie piaszczyste wydmy, rozciągające się za górskim łańcuchem od strony morza. Jednakże czołgi Elada, prowadzące atak frontalny, zostały trafione i buchają płomieniami. Pierwszy... następny... trzeci... Zasmucony tym widokiem Jossi dostał mdłości. Prawie czuje żar bijący od tych gwałtownych pożarów. Po latach ćwiczeń i gier wojennych tutaj wszystko działo się naprawdę. Załogi wychodziły z płonących czołgów prosto pod ostrzał karabinów maszynowych i szybko padały na ziemię. Być może dobrze, być może są ranni, ale może tak być, że niektórzy z nich pieką się teraz
żywcem wewnątrz czołgów, zamknięci w pułapce z rozżarzonej do czerwoności stali. Jako instruktor wojsk pancernych i obecnie zastępca dowódcy brygady, Jossi wymagał nie kończących się ćwiczeń i jeszcze raz ćwiczeń w gaszeniu ognia i opuszczaniu czołgu. Czasami w nocy — o czym nie mówił nikomu — budził go, skąpanego w pocie, klaustrofobiczny koszmar. Wówczas dziękował Bogu, że znajduje się w łóżku, a nie w płonącym czołgu. Podczas tych nocnych godzin żałował, że porzucił spadochroniarzy, chociaż nigdy nie zdarzało mu się to za dnia. Im lepiej znał się na czołgach, tym bardziej wierzył, że to one odgrywają decydującą rolę w wojnach Izraela. Kiedy te nadjeżdżające pattony wreszcie uderzał Blisko celu, tak, taka jest doktryna! Ale grupa Ehuda otrzymała tyle ciosów i jeśli sam Ehud... WUUM! Cały szereg wyłaniających się spoza wydm pattonów strzela jednocześnie, budząc echo wśród niewysokich gór. Wzdłuż całego grzbietu 235 rosyjskie czołgi ogarniają płomienie: osiem, dziewięć, jedenaście, unieruchomione i dymiące — co za cios! Jakże ta zaskoczona formacja wroga rozpada się, nienaruszone czołgi i samonapędzające się działa toczą się, pozbawione kontroli, niektóre ześlizgują się w dół, inne nikną z oczu; załogi porzucają czołgi i uciekają! Nadciągające od tyłu pattony strzelają raz po raz, trafiając następne czołgi, podczas gdy siły Ehuda wspinają się pod górę, kosząc ogniem karabinów maszynowych ukrywających się żołnierzy, którzy wyskakują teraz z okopów. Gorodisz otoczył ramieniem Kichota: • W porządku, zadaliśmy im druzgocącą klęskę! Przygotuj się do ataku na skrzyżowanie. Niech bóg błogosławi Ehuda! Co za lew! Nie mogę
wywołać Rafula, więc nie wiem, jak sobie radzi, ale nadciąga, już stąd to widzę. Kiedy Ehud pozbiera swoich rannych, pojedzie za tobą. Ja też z nim będę. • Zrozumiano. • Kichot, kiedy już ruszysz, nie zatrzymuj się. Każę tym paru facetom, żeby przyłączyli się do ciebie, reszta zostanie u mnie w rezerwie. „Ci faceci" to długa, bardzo długa kolumna centurionów, która właśnie ukazała się po przeprowadzeniu akcji uderzeniowej na północy. To ogromnie budujący widok. —Ruszaj! Nękane przez snajperów i ukryte działa przeciwczołgowe centuriony Jossiego powoli pełzły w kierunku skrzyżowania. Opór był słabszy niż poprzednio, ale zgodnie z doktryną sowiecką druga strefa zmasowanej obrony z pewnością znajduje się jeszcze przed nimi. Jossi wysłał na skrzyżowanie patrol szperaczy i zwrócił się do Gorodisza o artyleryjski ostrzał pozycji wroga, które otwarły ogień. Gorodisz zareagował na tę prośbę gradem pocisków z ciężkich, ruchomych dział. Potem nadszedł sygnał, z niecierpliwością oczekiwany przez Kichota: „Ruszaj przez skrzyżowanie!" Przekazał go chorągiewką. Jego czołgi minęły duży drogowskaz z dwoma napisami, po angielsku i arabsku: SZEJCH ZWEIDIAL-ARISZ. Zastanawiający brak oporu! Słychać tylko pobrzękiwanie i zgrzytanie gąsienic na nawierzchni. Czyżby ogień zaporowy zupełnie uciszył wroga? Jednak nie. Kiedy niemal cała kolumna minęła już skrzyżowanie, ze wszystkich stron zerwał się huraganowy ogień karabinów maszynowych: 236
z wyglądających na opustoszałe gór, z zamaskowanych okopów, z ukrytych dział walił strumień ołowiu, stali i ognia, przerażający swą siłą i masą, paraliżujący ogłuszającym hukiem i błyskiem piekielnych płomieni. Trafione czołgi i półciężarówki płonęły. Jedna z półciężarówek przewróciła się na bok. Sczerniali czołgiści, niektórzy w płonących mundurach, wyskakiwali z palących się pojazdów. Niektóre z nich zderzają się ze sobą. Kolumna zatrzymała się. Wskoczywszy na dach swej półciężarówki, Kichot widział panujące wśród jego sił zamieszanie. Centuriony były jak oszalałe słonie, obracały się i rozjeżdżały z turkotem w różne strony, a ich długie lufy poruszały się w górę i w dół jak nerwowo drgające trąby. Jossi chwycił kierowcę za ramię. —Zawieź mnie na szczyt tego wzniesienia! Kiedy półciężarówka, nierówno szarpiąc, wspinała się po stoku, Kichot pomyślał, że ci chłopcy właśnie teraz spotkali się z wojną, tą prawdziwą, i że być może atak Tala przechyli szalę całej wojny tutaj, na tym niepozornym skrzyżowaniu żwirowej drogi i asfaltowej szosy, wśród piaszczystych wydm, wyrzeźbionych dziwacznie przez wiatry Synaju. Egipcjanie zaczekali na właściwy moment i teraz uruchomili wszystkie swoje możliwości. Skrzyżowanie Rafah miało dla nich równie zasadnicze znaczenie, jak dla generała Tala. Dalszy rozwój wypadków zależy od sił Jossiego, który zdał sobie sprawę, że może zmienić losy wojny. —Dobrze. Zatrzymaj się. Wzniesienie na zakręcie skrzyżowania pozwoliło mu objąć wzrokiem całą ogarniętą rozgardiaszem kolumnę, a załogi czołgów ujrzały podpułkownika Nitzana, który stał na dachu półciężarówki i wśród całego tego świstu i zgrzytu, płonącego piekła strzałów i pocisków, podniósł do góry
chorągiewkę sygnalizacyjną. —Dobra, po to właśnie byliśmy szkoleni — rzekł szorstko do hełmofonu. — Teraz od nas zależy przyszłość Izraela. Ta kolumna pojedzie dalej. Jeśli znajdujący się z przodu pojazd zapali się, należy pomóc w gaszeniu. Gdyby to było niemożliwe, bierzcie ze sobą jego załogę i jedźcie dalej. Rannych nie zostawiać w tyle. Powrócić do szyku. Ruszać naprzód przy maksymalnym ostrzelaniu wszystkich celów. Przebijemy się za wszelką cenę. Za mną! Nadal sztywno wyprostowany w swej ciężarówce, która stanęła za pierwszymi trzema czołgami, obserwował, jak centuriony ustawiają się w szyku i kolumna rusza do przodu pod ciężkim krzyżowym ostrzałem, 237 przyjmując ciosy, ale także podpalając działa i czołgi, na krótką chwilę wyłaniające się z ukrycia, aby oddać strzał. W tej wszechogarniającej bitwie czas płynie inaczej i Kichot nie wie, czy minęło tylko pięć minut, czy może dwadzieścia. Kiedy kolumna jechała wśród wydm i napór ognia osłabł, Jossi zażądał informacji na temat zabitych, rannych i uszkodzeń pojazdów. Dopiero potem spojrzał na zegarek. Gorodisz rozkazał mu ruszać o 11.36. Wskazówka minutowa właśnie minęła 11.44. Upłynęło osiem minut. Teraz dowodzi pancerniakami-weteranami. Z tyłu pozostało kilka wraków, a w nich — kilku zabitych. Na drogowskazie arabski i angielski napis: SZEJCH ZWEID 2 km. Kichot dopiero teraz ujrzał chmurę pyłu, którą wzbijały jadące za nim po piachu pattony Elada. Ehud poruszał się równoległym kursem o ponad
dwie mile za ciężarówkami Jossiego, ponieważ w przeciwnym wypadku, gdyby wdali się w potyczkę z czołgami wroga, mogłoby się tak skończyć, że przy słabej widoczności podczas pustynnej bitwy Izraelczycy zaczęliby strzelać do Izraelczyków, co też się stało podczas kampanii KADESZ. Wkrótce Kichot wpadł na kompanię potężnych S-3, pilnujących drogi przed ufortyfikowaną stacją kolejową zwaną Szejch Zweid. Wybuchła krótka, zażarta walka z dalekiego zasięgu, w tumanach kurzu, i Kichot poczuł dumę, widząc, jak jego czołgiści, którzy dopiero co przeszli chrzest bojowy, umiejętnie rozsypują się po terenie, szukają osłony, wzajemnie nanjierzają sobie cel i trafiają w egipskie czołgi jak w tarcze strzelnicze na Negewie. Kiedy dziesięć z nich stanęło w płomieniach, załogi pozostałych wyskoczyły na zewnątrz i uciekają pomiędzy wydmy. Kichot naliczył jedenaście sprawnych czołgów porzuconych przy drodze. To wielka zdobycz sił pancernych! Niełatwo jednak będzie dobrać do nich załogi. Rosyjskie czołgi są w środku tak ciasne, że obsługiwać je muszą chyba karzełki. A więc Ehud Elad prześcignął go w drodze do Szejch Zweid. Pattony stały teraz zaparkowane na dużej przestrzeni przy skrzyżowaniu torów, załogi już wyszły z maszyn, żeby odetchnąć świeżym powietrzem po wielu godzinach duszenia się spalinami i dymem z dział. Niektórzy spali na czołgach lub na piachu, inni jedli z puszek lub gotowali na małych, kopcących ogniskach. Egipcjanie siedzieli cicho, wypędzeni z okopów, 238 spod czołgów i ciężarówek; nie stawiali oporu, zaskoczeni, jakby Izraelczycy spadli na nich z nieba. Pokryty piachem od stóp do głów, z goglami adsuniętymi na czoło, Gorodisz siedział w swoim dżipie nad mapą.
—Co?! Jedenaście nie uszkodzonych S-3? Hol ha'kavod, Kichot. Niech Rosjanie pokrywają nasz budżet zbrojeniowy! Przeszedłeś przez skrzyżowanie jak burza. • Poniosłem ciężkie straty. Gorodisz kiwnął głową. • Zaraz zażądam raportów. Starsi oficerowie z obu batalionów, niektórzy zakrwawieni i obandażowani, gromadzili się wokół dżipa. Ehud i Kichot padali sobie w ramiona, ściskając się i całując. —Na Boga, strasznie wyglądasz — powiedział Kichot. — S'ritot (zadrapania) — odparł Ehud przez bandaże z wymuszonym, krzywym uśmiechem głęboko rozciętych warg. Jedna ręka była cała w czarnej skrzepniętej krwi, a przez naprędce założony opatrunek przesiąkały świeże czerwone krople. Kiedy Gorodisz po kolei wysłuchał składanych meldunków o swoich zabitych, rannych, a także zniszczonych czołgach, mina mu zrzedła i stracił humor. — No tak, na razie były to ciężkie walki. Całkiem dobrze posuwamy się naprzód. Teraz złożę meldunek Tallikowi. Poczekajcie. — Ruszył do półciężarówki łączności i po kilku minutach wrócił niemal w uniesieniu, tryskając radością. — A teraz słuchajcie — zwrócił się do oficerów, wskakując do dżipa jak chłopak. — Mamy wiadomości. Otóż siły powietrzne „Alef" odniosły największe zwycięstwo w historii. Wiem to bezpośrednio od Tallika i z Tel Awiwu. Egipskie lotnictwo już nie istnieje! Oficerowie zaczęli krzyczeć z radości. Przejmowali bowiem fragmentaryczne doniesienia o ataku lotniczym, ale wiedzieli tylko, że
wsparcie z powietrza, będące częścią wszystkich gier wojennych, na razie jeszcze nie nadchodziło. Zabrnęli tak daleko wyłącznie o własnych siłach. Gorodisz mówił dalej: — Wszyscy: Syryjczycy, Irakijczycy i Jordańczycy, otworzyli do nas ogień i nasi piloci zajmują się teraz ich lotniskami. Zanim zapadnie noc, na Bliskim Wschodzie będą istniały tylko jedne siły powietrzne: nasze! Zakończymy tę kampanię pod potężnym powietrznym parasolem — pod239 nosząc ostrzegawczo dłoń, uciszył okrzyki radości. — I tak trudno będzie walczyć, ale spróbujemy posuwać się szybciej i dalej z mniejszymi stratami. I jeszcze coś! Następna dobra wiadomość. Komandosi Rafula są za nami i oczyszczają skrzyżowanie Rafah. Mam nadzieję, że już wkrótce będzie mógł złożyć raport, że zostało zabezpieczone. —To wiadomość — powiedział Ehud Elad — która właśnie teraz jest nam potrzebna najbardziej. —I posłuchajcie jeszcze tego! Tal powiada, że to, co zrobiliśmy do tej pory, przebijając się do Szejch Zweid w ciągu pięciu godzin, jest wyczynem absolutnie porównywalnym do ataku sił powietrznych. To historyczny marsz czołgów. Najwyższe dowództwo odwołało atak na Al-Arisz z morza i za pomocą desantu. Jest zbędny! Brygada spadochroniarzy Motty'ego Gura jest przenoszona z naszego frontu do Dowództwa Centralnego i honor zdobycia Al-Arisz w całości przypada Siódmej Brygadzie. Podnieceni oficerowie z dumą spoglądali po sobie roziskrzonym wzrokiem. —I tyle nowości. Jestem najdumniejszym dowódcą brygady w całej armii. Przygotujcie swoje jednostki do wyruszenia w drogę o 14.30!
Rozłożywszy mapę na masce samochodu, rozmawiał z Kichotem i Eladem o planie ataku na przełęcz Jeradi. Podszedł sierżant z łączności i poinformował, że dzwoni generał Tal. Gorodisz odszedł wielkimi krokami. • Jossi, ja ruszę pierwszy — rzekł Ehud. —- Pattony są szybsze. Kolumna amerykańskich pattonów wjeżdżających z hukiem w Jeradi wywoła cholerny szok! Nawet jeśli obrońcy pozbierają się do kupy i tak będziesz mógł się przedrzeć twoimi centurionami. • To znaczy — spytał Kichot — że chcesz wziąć na siebie cały impet wszelkiego oporu Egipcjan, którzy są zaalarmowani i czekają u wylotu. Nic z tego, Ehud. Jeśli Gorodisz się zgodzi, zrobimy tak... • Już idzie. Nagle Gorodisz znów jest sobą, od razu szorstko przystępując do rzeczy: —Sytuacja zmieniła się. Raful prosi Tala o pomoc. Na skrzyżowaniu Rafah natknął się na bardzo silny opór i bez posiłków nie może zabezpieczyć celu. Prawdę mówiąc, walczy desperacko o uratowanie swojej brygady. — Zimne spojrzenie Gorodisza dopowiedziało resztę. Skrzyżowanie Rafah w rękach wroga wraz z nastaniem nocy oznacza, iż Siódma Brygada zostanie odcięta, pozbawiona paliwa i amunicji, stając się 240 bezsilnym łupem dla egipskich sił pancernych, których część stacjonuje bardzo blisko. • Dobra, a więc wracam — stwierdził Ehud. — Po prostu pattony są szybsze. — Spojrzał na słońce. — To tylko pięć mil. Możemy pojechać i wrócić, i jeszcze przed zmrokiem zaatakować Jeradi. • Nie, jeśli skrzyżowanie jest zbyt zabagnione — rzucił Kichot.
—Powiadam, że kiedy tylko tam dotrę, przeprowadzę centurionami frontalny atak. Wtedy powinna też zjawić się Brygada M, więc... Zmechanizowana Brygada M, dowodzona przez Tala, robiła szeroki objazd na południe, żeby osiągnąć Jeradi niespodziewanym atakiem z flanki od strony wydm. —Nie. Jest kolejna zmiana — poinformował Gorodisz. — Brygada M ugrzęzła pośród wydm, brakuje jej paliwa i dzisiaj może nie dotrzeć do Jeradi. Zapadło milczenie. Kichot stuknął knykciem w mapę. —Gorodisz, ja mogę przebić się przez Jeradi tylko ze swoimi załogami centurionów. Wiesz, jak sobie radzili. Dziś po południu mogę być w Al-Arisz. Gorodisz przyglądał mu się przez moment. • Jossi, ruszysz ku przełęczy Jeradi i tam dokonasz oceny. Na własną odpowiedzialność. Żadnej otwartej bitwy, rozumiesz? Nie jest już potrzebna, więc zabraniam ci. Nie musimy ponosić następnych takich strat, jakie się nam już dzisiaj przytrafiły. Zwłaszcza przy całkowitej przewadze powietrznej. Jeśli sprawa będzie się zapowiadać ciężko, czekaj na nas. Zrozumiano? • Zrozumiano. Pustynia drży i wibruje, kiedy setka czołgów Siódmej Brygady uruchamia swe silniki. Tumany spalin ponownie zanieczyszczają czyste powietrze Synaju. —Słyszałeś, go Kichot — rzekł Elad, kiedy się ściskali na pożegnanie. —Żadnej bitwy. Jeśli na przełęczy będzie gorąco, czekaj na mnie. Wrócę.
Kichot czuł na twarzy sączącą się przez bandaże ciepłą krew Ehuda. Piekły go oczy. —W porządku, Ehud. Razem ruszymy do Al-Arisz. Flagi na maszt! Obie kolumny czołgów z turkotem wyjeżdżają z Szejch Zweid: Ehud wrócił na skrzyżowanie Rafah, Don Kichot posuwał się ku przełęczy Jeradi. 38
Śmierć lwa
• Zew? Przepraszam, że cię budzę. Zarchanl (Fosfor!) — ambasador schrypniętym, zaspanym głosem rzucił kryptonim oznaczający przystąpienie do wojny. • Zarchanl Och! • Jak szybko mógłbyś być w ambasadzie? • Za pół godziny. — O tej porze nocy ulice są puste. Kiedy wkładał nowy mundur, Nachama spytała nieprzytomnym głosem, unosząc się na łokciu: • No? Coś ważnego? • Stało się. • Wojna? O Boże, co się tam dzieje? • Kiedy będę wiedział, zadzwonię do ciebie. Za chwilę już pędził wzdłuż River Road, by wpaść w ciemną Wisconsin Avenue, gdzie długi szereg czerwonych świateł zmienia się na zielone.
Usłyszał nagle, że za nim wyje syrena. Dostrzegł w bocznym lusterku czerwone błyski bączka na dachu policyjnego samochodu. Widząc mundur Baraka, młody policjant przybrał uprzejmy ton: • Na River Road jechał pan siedemdziesiątką. • Przepraszam. Alarm dyplomatyczny. Policjant poszukał na tablicy rejestracyjnej literek DPL. 242 • W porządku. Proszę mi tylko pokazać prawo jazdy do mojego rejestru... Izraelczyk, co? Słyszałem, że dają wam tam porządnie w kość, generale. • Cóż, ciągle mamy nadzieję na pokój. • Wykluczone! Po prostu ruszcie się i dajcie im wszystkim porządnego łupnia! Tak, jak my powinniśmy robić to teraz w Wietnamie. Powodzenia. • Dziękuję, sierżancie. Ambasador i kilku wyższych urzędników stali przy krótkofalówce. Dystyngowany głos z BBC: —...Radio Damaszek donosi o, cytuję: „potężnym zwycięstwie Egiptu nad syjonistycznym agresorem, odniesionym w nadal toczącej się bitwie powietrznej, podczas której zestrzelono już czterdzieści siedem żydowskich samolotów'' — koniec cytatu. Do tej pory brak doniesień o stratach ze strony egipskiej. Król Husajn oświadczył, iż Jordania, cytuję: „stoi ramię w ramię ze swym bohaterskim egipskim sojusznikiem i wysławia wielkie i nadal rosnące zwycięstwo sił powietrznych nad syjonistycznym agresorem'' —
koniec cytatu...
Ambasador posłał Barakowi zmęczony uśmiech. —Arabskie bobbe-myse, Zew. Dopadliśmy ich na ziemi, jak na razie zniszczyliśmy ponad sto samolotów, tracąc tylko dwa. Suche cyfry. A walka toczy się dalej. Barak chwytał ustami powietrze. • Wspaniale, Abe. Oszałamiające. Chwała Bogu! • Tak, ale teraz zacznie się cały problem. Zadzwoń z mojego prywatnego telefonu do Gideona do Nowego Jorku. Telefonistka jeszcze nie przyszła. — Kiedy Barak wykręcał numer, ambasador zaczaj jęczeć, łykając dwie tabletki. — 1 właśnie na dzisiaj jestem zapisany na kanałowe leczenie. Teraz mogę to przełożyć. Gideon Rafael, ambasador przy ONZ, chciał się dowiedzieć od Baraka najnowszych informacji o usytuowaniu obu armii tuż przed wybuchem wojny. —Chociaż prawdopodobnie dziś rano nie dojdziemy do szczegółów —
powiedział. — Dopóki Egipcjanie twierdzą, że zwyciężają, Związek
Sowiecki będzie oczywiście upierał się, że nie ma powodu do zwoływania posiedzenia Rady Bezpieczeństwa. —Rafael, a jeśli dojdzie do posiedzenia, to jakie będzie nasze stanowisko? 243 — To całkiem proste. Egipcjanie wykonywali loty rozpoznawcze w obrębie naszych granic, i to nie ulega dyskusji. Wielokrotnie powtarzaliśmy ostrzeżenia, że nie możemy tego tolerować. Ponieważ twierdzą, że są z nami w stanie wojny, więc to, co robią, jest koszerne. Jednak skąd możemy mieć pewność, że ich samoloty nie są ciężkimi bombowcami
lecącymi na Tel Awiw? Kiedy dzisiaj rano radary odebrały kolejne sygnały, nasze siły powietrzne otrzymały w końcu rozkaz podjęcia wszelkich koniecznych działań defensywnych. Cisza. Ze strony Baraka brak komentarza. • Jasne, Zew? • Jasne. • Dobre stanowisko? • Świetne, jeśli zwyciężymy. • Dobrze powiedziane. — Rafael zaśmiał się ironicznie. — Będzie mnóstwo gadania na temat tego, kto strzelił pierwszy. Ciągle o tym słyszeliśmy od Francuzów, Anglików i oczywiście od prezydenta Johnsona: Cokolwiek zrobicie, nigdy nie strzelajcie pierwsil • To nie będzie miało najmniejszego znaczenia — rzekł ostro Barak. — Pomijając przeloty, Naser oczywiście strzelił pierwszy, kiedy zamknął cieśninę. Zgodnie z prawem międzynarodowym blokada jest aktem wojny. Zdobędę te informacje i prześlę je przez kuriera najbliższym samolotem. • Doskonale. Na La Guardia będą na niego czekać. Kiedy Barak odłożył słuchawkę, ambasador powiedział, trąc oczy: —
Zew, kłopotem są Sowieci.
Abe Harman zawsze szukał dziury w całym. • Jak mogą pozwolić, aby Arabowie przegrali wojnę, do której sami ich popchnęli? Jeśli będzie tak dalej, Rosjanie będą musieli przejść leczenie kanałowe. • Cóż, może potrzebują tego. W każdym razie, en brera, Abe. • Prawdopodobnie zostanę wezwany do Białego Domu — zaczął
lamentować ambasador. — Z tą całą kodeiną w środku będę jak golem, jak zombie. Zew, jestem taki szczęśliwy, że nie da się tego opisać — wskazał stojące na biurku zdjęcie syna w mundurze. — Mam tylko nadzieję, że nic mu się nie stanie. Za oknami wciąż było jeszcze czarno. W oświetlonym lampą biurze Barak pospiesznie sporządzał podsumowanie przebiegu bitwy, sprawdzając 244 to na rozłożonej na biurku oznakowanej mapie Dowództwa Południowego. W miarę porządkowania wszystkiego na papierze jego radość gasła. Czy Syria, Jordania i Irak już siedzą Izraelowi na plecach? Z siedmiogodzinną różnicą czasu i przy opóźnieniach raportów z pola bitwy trzeba będzie jeszcze zaczekać, zanim obraz batalii stanie się jasny. Ale umieranie i kaleczenie na pewno już się zaczęło, kiedy na północy Synaju siły pancerne Tala wbiły się ze zgrzytem w egipskie umocnienia obronne i gęste szeregi sowieckich czołgów i artylerii. Jeszcze bardziej niepokoiło go to, co ambasador powiedział właśnie na temat Rosji. Ten główny przeciwnik — potężny, groźny, nie napotykający oporu — może opędzać się od Państwa Żydowskiego jak od muchy, mając ropę naftową i Bliski Wschód jako kartę atutową, region, który wywierał wpływ na losy świata. Związek Sowiecki od lat próbował tak manipulować Arabami, aby osiągnąć swój cel, ale teraz, kiedy Naser wyrwał się spod kontroli, na Kreml zwaliła się wojna. Czym to może się skończyć, kiedy oszałamiający błysk heroizmu sił powietrznych zamrze w powolnych, krwawych walkach na ziemi? Amerykanie utknęli w Wietnamie, a poza tym i tak nie mają żadnego obowiązku bronić Izraela. Zawieszenie broni, które niczego nie roz-
strzygnęło, jak to z roku 1956, zepchnie Izrael z powrotem na wąski pas wybrzeża, a śmierć wielu chłopców pójdzie na marne. Z drugiej strony, kolejne rozgromienie Egiptu może zmusić Związek Sowiecki do interwencji — perspektywa zbyt czarna, aby się nad nią zastanawiać — ale czy Rosja i tak nie będzie musiała podjąć działania, aby zachować twarz? — —
Abba, dlaczego musimy to oddać? Przecież wygraliśmy wojnę protestował jedenastoletni Noah podczas opuszczania flagi w Szarm
asz-Szejch. Teraz jest oficerem marynarki wojennej na Morzu Czerwonym walczącym w nowej wojnie niedaleko właśnie Szarm asz-Szejch, przeniesionym tam tymczasowo... Głos ambasadora w interkomie: —
Zew, Sam Pasternak jest na linii wysokiej częstotliwości.
Teraz już wrzało w całej ambasadzie: szczęśliwi Izraelczycy z rozradowanymi minami spieszyli w różnych kierunkach wśród śmiechów i przelotnych pogaduszek. Za podwójnie zamkniętymi drzwiami oznaczonymi czerwonym hebrajskim napisem: WSTĘP WZBRONIONY, w świetle jarzeniówek pracują szyfrantki. 245 —Halo, Sam? Mówi Zew. To wspaniałe! Czy nadal wszystko idzie tak dobrze? W słuchawce odezwały się jakieś hałasy i gwizdy, potem już było słychać wyraźnie: • ...niewiarygodne. Zew, wojna jeszcze się nie skończyła, ale przecież w jakimś sensie tak jest. Zwyciężymy —- Pasternak podawał cyfry dotyczące ostatniego ataku z powietrza. — Reszta to krwawe walki
naziemne i nawet jeszcze krwawsze polityczne. Właśnie dlatego dzwonię. Tym razem nie możemy przegrać w ONZ wojny, którą wygrywamy na polu walki. • A co z Syrią i Jordanią? • Na razie tylko wymiana ognia artyleryjskiego. Eszkol posłał Husajnowi wiadomość przez generała Odda Bulla, że jeśli nie będzie się mieszał, zostawimy go w spokoju. Na Synaju walki pancerne są na razie straszne, ale... — w telefonie słychać wysoki, piskliwy bełkot. • Sam? Sam? Halo? Po kilku sekundach głos powraca: • ...Chris Cunningham. Zadzwoń do niego teraz. Obudź go. To bardzo ważne. Oto, co masz mu powiedzieć. Zapisujesz? • Zapisuję. Barak szybko notował informacje i polecenia Pasternaka. • Zew, to wszystko pochodzi bezpośrednio od Eszkola i Dajana — dodał Pasternak. • Zrobię, co będę mógł. • Wiem o tym. Strasznie się cieszę, że tam jesteś, żeby to załatwić. • A ja nie. Dałbym sobie uciąć rękę, żeby być teraz w kraju. • Najbardziej jesteś przydatny tam na miejscu. Pozdrów Chrisa ode mnie. — Przez ponad sześć tysięcy mil, wśród zgrzytów i trzasków słychać było łobuzerski ton Pasternaka: —-1 tę córkę też, jeśli tam jest. Emily była u ojca. To ona odebrała telefon, całkiem rozbudzona o tej szarej porannej godzinie. Barak wypadł na zewnątrz i zobaczywszy, że
jego samochód został zablokowany przez furgonetkę telewizji, machnął ręką na przejeżdżającą taksówkę. Tym razem żadnych zwiewnych peniuarów, tylko brązowy szlafrok w nieciekawe kwiaty. 246 —Ojcze, przyszedł Zew! W brudnym płaszczu kąpielowym, otulającym fałdami jego kościstą postać, Cunningham siedział zagłębiony w fotelu obok trzeszczącej krótkofalówki. • Witaj. Przed chwilą telefonował nasz człowiek z Kairu. Emily, podaj jakąś kawę. Siadaj, Zew. • Dzięki. Przynoszę wiadomości od Sama Pasternaka. Na początek parę faktów. • Ach, zol — Cunningham uśmiecha się chłodno, wyłączając radio. — Jak do tej pory arabskie rozgłośnie podały wszystkie fakty. Jeśli to są fakty. • Chris, to bzdury! Odnieśliśmy największe w historii zwycięstwo w powietrzu. Kiedy Barak mówił dalej, Chris Cunningham wyprostował się w fotelu, sprawiając wrażenie, że urósł o stopę. • W przeciągu mniej niż trzech godzin nasze siły powietrzne zniszczyły na ziemi trzysta egipskich samolotów! Nawet nie udało im się wystartować. Całkowite zaskoczenie, w dodatku udane. • Wasze straty? • Minimalne. Trzy lub cztery maszyny.
• A pozostałe siły arabskie? Syria, Jordania, Irak? • Do dziesiątej rano miejscowego czasu nic się nie ruszyło. Może egipskie „fakty" uśpiły ich czujność, ale obecne doniesienia naszego wywiadu stwierdzają, że wszyscy przygotowują się do ataku na nasze bazy lotnicze dziś w południe. W każdym razie intencją mojego rządu jest nieprzekraczanie żadnej innej granicy poza egipską, chyba że pozostałe państwa pierwsze wykonają ruch. Chris Cunningham bez przerwy kiwał głową. Kiedy nachylił się ku Barakowi, grube soczewki okularów powiększyły jeszcze jego wypukłe oczy. —Czego chce Sam? • Aby jeszcze dziś rano przekazać waszemu prezydentowi przesłanie od Eszkola: Proszę usilnie nalegać, aby król Husajn nie włączał się, i w zamian przekazać mu gwarancję Izraela, iż go nie zaatakuje. Jest to jednocześnie gwarancją dla rządu Stanów Zjednoczonych. • To ciężka sprawa. • Sam wie o tym. Mój rząd już zasygnalizował tę kwestię królowi Husajnowi przez generała Bulla, znajdującego się na miejscu przedstawiciela 247 ONZ. W tym wypadku Stany Zjednoczone byłyby gwarantem umowy, ponieważ przekazujemy to zobowiązanie bezpośrednio wam. • Popchnę sprawę do góry. To wszystko, co mogę zrobić. Jak wygląda sytuacja na Synaju? • Pozwól, że ci pokażę. Obaj mężczyźni pili kawę, stojąc przy wiszącej na ścianie dużej mapie
Bliskiego Wschodu. —Wszędzie tutaj nasze czołgi natrafiły na ciężki ostrzał. — Palec Baraka zakreślił wykonany przez Tala łuk objazdu przez Strefę Gazy, aby zaatakować skrzyżowanie Rafah z nieoczekiwanego kierunku. — Być może osiągniemy ogólne zaskoczenie strategiczne. Nasze główne uderzenie jest tu, na górze, ale na południu przygotowaliśmy wielce skomplikowane oszustwo i wygląda na to, że Egipcjanie połknęli haczyk. Tam właśnie umieścili swoje główne siły. Barak czuł się bardzo dziwnie, odsłaniając przed Christianem Cunninghamem tajemnice wojenne o zasadniczym znaczeniu. Jego znajomość z tym zagadkowym chrześcijaninem nie sięgała prawie ćwierćwiecza, tak jak znajomość Pasternaka, która wywodziła się z tajnej współpracy przeciwko Niemcom. Ale instrukcje Sama były jednoznaczne: Pełna jawność, aby Chris uzyskał wiarygodność wobec swojego rządu. Zaufaj jego ocenom i dyskrecji. Będziemy zmuszeni do częstego komunikowania się okrężnymi kanałami. Cunninghamjest naszym najbezpieczniejszym kontaktem i jest przyjacielem. • Czy plan zakłada dotarcie do Kanału Sueskiego? • Plan zakłada zniszczenie egipskiej armii na Synaju. Dajan uważa, że marsz na kanał byłby samobójstwem. Egipcjanie będą walczyć przez sto lat, żeby go odzyskać. • To niezła bariera wodna. • Dajan jest znany z tego, że zmienia zdanie. • Tak! — Cunningam z trzaskiem odstawił filiżankę. — Muszę zabrać się do roboty. Mam komunikować się za twoim pośrednictwem? • Takie są instrukcje Sama. — Barak był tak zmęczony, że dodał: —
Jestem wystarczająco nie rzucającym się w oczy nikim. • W takim razie jest nas dwóch. • Chris, co zrobią Rosjanie? • Ach, przykre przebudzenie! — Głos Cunninghama nabrał dźwięczności. — Sądzili, że mają już w kieszeni bezkrwawe zwycięstwo polityczne 248 na Bliskim Wschodzie. Dopóki Arabowie będą trąbić o sukcesach, a wy będziecie zwyciężać, jesteście w dobrej sytuacji. Nawet jeśli prawda wyjdzie na jaw, Rosjanie nie będą mogli niczego zrobić. Oceniam, że zostało wam jeszcze parę dni. Ale nastąpią sowieckie wrzaski, naciski i pogróżki, które będą obrzydliwe. • Czy będą interweniować? • Nie wiem. • Chris, Sam powiedział, żeby jeszcze raz podkreślić, iż celem wojennym Izraela jest zawieszenie broni bez klauzuli o powrocie na poprzednie linie. Ostatnio ta klauzula kosztowała nas zwycięstwo. • I Związek Radziecki będzie właśnie warczał i zionął ogniem, żeby odmówić wam tego. • Zew, kiedy tylko będziesz musiał wrócić, jestem gotowa — powiedziała Emily, zaglądając do pokoju. Miała na sobie ciemny płaszcz przeciwdeszczowy. — Leje, jeśli cię to interesuje. • Już idę. Dzięki, Em. Żwir na podjeździe zatrzeszczał, kiedy Emily ruszyła nagle do przodu. Spojrzała na Baraka w bladym, wodnistym świetle poranka.
• Wyglądasz na wykończonego. Nie spałeś? • Niewiele. A ty wyglądasz jak kobieta z filmu. • O? Z którego? • Z jednego z tych romansów z drugiej wojny światowej, kochanie. Śliczna dama, czarny płaszcz przeciwdeszczowy, miękki kapelusz, postawiony kołnierz, deszcz... • W porządku, myślami jesteś na wojnie. • To prawda. • Sądzę, że Nachama nie przyjdzie z dziewczynkami, żeby obejrzeć konie. • To miało być dzisiaj? —
Niestety, tak. Trudno odmówić twojej żonie.
Barak prychnął z rozbawieniem. • Hm! Żadnego kręcenia! — i dodał po chwili: — Nie rozumiem, czemu miałyby nie przyjść. Nigdzie nie wyjeżdżam ani nic takiego. Siedzę tutaj i tu zostanę. Będę tylko dłużej siedział i przekładał papiery. Taka będzie moja wojna. • Chciałbyś być tam, w Izraelu. • To całkiem zrozumiałe. 249 Emily położyła mokrą dłoń na jego dłoni. • Kiedyś powiedziałeś, że naprawdę nie mam nic wspólnego z twoim przyjazdem do Ameryki. Ach, mój kochany, jak to mnie przybiło! • Nie zdawałem sobie sprawy... • Nie, nie, teraz się cieszę, że tak powiedziałeś. Nie chcę się obwiniać
za ten ciężar, który dźwigasz. Kiedy całował jej zmoczoną deszczem dłoń, pomimo zmęczenia robił to niezwykle żarliwie i szczerze. —Ach, Królewno, Królewno, dlaczego ktokolwiek robi cokolwiek? Na decyzję wpływają setki spraw. Kiedy przyjąłem tę służbę, miałem również świadomość, że ty tu jesteś. Czy moglibyśmy poprzestać na tym? W każdym razie otrzymałem taki rozkaz. Emily ścisnęła jego rękę i znów położyła dłoń na kierownicy. Przez chwilę prowadziła w milczeniu, zwalniając, gdy natrafiła na wczesnoporanny ruch. • Z nami koniec? — spytała w końcu. • Co? — Barak był naprawdę zaskoczony. — Powtórz to jeszcze raz. • Wiesz, co powiedziałam. Już jesteś obcy i z każdą chwilą oddalasz się coraz bardziej. — Emily spoglądała na niego szeroko otwartymi błyszczącymi oczami. Wyglądała zachwycająco w tym przeciwdeszczowym płaszczu. — I słuchaj, kochanie, wcale nie domagam się zapewnień. Po prostu już dłużej nie powinieneś zawracać sobie mną głowy. To wszystko. Mogę zniknąć o wschodzie słońca jak duchy z Łysej Góry; i chwała ci, dzięki, będę cię kochać zawsze. Ty musisz toczyć wojnę. Tu czy tam, to bez różnicy. Zawsze możesz na mnie polegać. Cunninghamowska przenikliwość! Nawet Nachama nie przejrzałaby go bardziej. Nigdy nie był pewien, czemu tak bardzo kocha tę ekscentryczną dyrektorkę szkoły, ale częściowo również dlatego. • Okay, jesteś skreślona... • Ach, ty brutalu!
• W porządku, wracasz na listę. • O, żartujesz sobie! Niemniej jednak, mój najdroższy, powiedziałam to z pełnym przekonaniem. • Wiem to, Królewno. • Zew, martwisz się o syna? Barak wzruszył ramionami i wydał wargi: 250 • Patroluje Morze Czerwone. Został przeniesiony z Hajfy, żeby zmienić dowódcę kanonierki. Wątpię, czy znajdujące się tam egipskie okręty zaatakują. Jednak wszyscy martwimy się o naszych synów i córki. A nasi rodzice martwili się o nas. • Pewnie zabrzmi to cukierkowo, ale przysięgam, że twój kraj jest wspaniały. • Wierz mi, Em, mój kraj to jeden wielki, nieprawdopodobny bałagan. Słuchaj, omiń Chain Bridge, o tej porze lepiej pojechać przez Key Bridge. Dwudziesta Druga Ulica była przed ambasadą całkowicie zablokowana furgonetkami telewizji i samochodami prasy. Deszcz ustał. Nowa wielka biało-błękitna flaga powiewała nad tłoczącymi się przy wejściu reporterami i ludźmi z obsługi technicznej. — Wysadź mnie tutaj albo utkniesz w korku — rzekł Barak na rogu Florydy, spoglądając w górę ulicy. Emily pocałowała go pospiesznie. • Wiem, że teraz będziesz zawalony pracą, więc na razie zapomnij o mnie. Nic mi się nie stanie.
• Słuchaj, Em, moje dziewczynki mogą pojeździć na twoich spokojniejszych konikach, ale uważaj na nie. • Dobrze. Barak musiał przepychać się wśród dziennikarzy. Tanim — pomyślał o nich — szakale wykonujący swą wstrętną pracę. Z braku jakichkolwiek prawdziwych wiadomości Barak w mundurze izraelskiego generała był kimś, więc rzucili się na niego z jazgotem. Wzruszając ramionami, ominął mikrofony, zignorował wykrzykiwane pytania i wpadł do budynku. W miarę gromadzenia się szczegółowych informacji ze stosów teleksów i depesz, triumf sił powietrznych Izraela rysował się coraz bardziej zdumiewająco. Ukazał się prawdziwy obraz ataku Tala na północy: skoki do przodu, wycofywanie się, ciężkie walki. Barak dokładnie wiedział, jak to obecnie tam wygląda: nieustanny hałas w słuchawkach, czerwone pociski smugowe przecinające powietrze nad piaszczystym pustkowiem, chmury kurzu, huk dział, eksplozje pocisków, psująca się łączność, płonące czołgi, przeklinający i krzyczący z bólu ludzie, manewrowanie po omacku, aby odnaleźć wroga i uniknąć strzelania do przyjaciół. Z całej duszy pragnął, żeby móc znaleźć się teraz w tym piekle. 251 —Ach, Zew. To dobrze. Chodzi o to — powiedział ambasador, przytrzymując ręką bolący ząb — że jesteśmy tu całkiem zasypani papierkową robotą. Czy Nachama mogłaby przyjść i nam pomóc? —Zadzwonię do niej (/ to tyle jeśli chodzi o koniki z Foxdale\) Mimo protestów zawiedzionych dziewczynek, Nachama zjawiła się bardzo szybko i zabrała do pracy, odpowiadając na pytania i oferty
pomocy od organizacji żydowskich, które napływały w takim tempie, że zablokowały centralkę. Barak prawie nie widział żony, zmagając się z pytaniami od kongresmanów, attache wojskowych, znajomych z Departamentów Stanu i Obrony. Niezależnie od sformułowania, wszyscy chcieli wiedzieć, kto naprawdę zwycięża i jakie są wyniki walk. Barak śledził również debatę w ONZ. Reakcja Rosjan była nieoczekiwanie szybka i brutalna: bezwzględne pełne potępienie Izraela, żądanie natychmiastowego wycofania się na poprzednie linie przerwania ognia i zarezerwowanie prawa do podjęcia wszelkich działań, zgodnych z wymogami sytuacji. W dyplomatycznym żargonie tak właśnie określa się groźbę interwencji. Wyglądało na to, że Moskwa niezupełnie wierzyła Arabom. —Rosjanie dobrze ich znają — Barak zwrócił się w pewnym momencie do ambasadora. Wszelka praca zamarła w południe, a personel ambasady stłoczył się w pokoju telewizyjnym, aby obejrzeć konferencję prasową w Departamencie Stanu. Już w tej chwili Indie, Francja i większość pozostałych państw popierała stanowisko Związku Radzieckiego w ONZ. Kilka krajów latynoamerykańskich mówiło o zawieszeniu broni bez klauzuli wycofania się na poprzednie linie. Skąd się to brało? Czyżby z podszeptów ONZ? Jeśli tak, to jest jakaś nadzieja. Jakie dokładnie jest stanowisko prezydenta Johnsona w kwestii wycofania się na poprzednie linie? Może przynajmniej cień przychylności? Nachama, stojąc obok Zewa, wzięła go za rękę, kiedy do mikrofonu podszedł młody, przystojny sekretarz prasowy, McCloskey. Pierwsze linijki odczytywanego przez niego oświadczenia były nieszkodliwymi, pobożnymi życzeniami, dotyczącymi konieczności
przywrócenia pokoju i postępu na Bliskim Wschodzie. McCloskey przerwał, rozejrzał się po zatłoczonej sali konferencyjnej i dobitnie odczytał następne zdanie: Należy jasno rozumieć, iż w tym konflikcie Stany Zjednoczone będą neutralne — w myślach, w słowach i w czynach. 252 Ręka Nachamy zacisnęła się w pięść, a jej paznokcie wbiły w dłoń Baraka. Przez zatłoczony pokój przebiegł pomruk zawodu: a więc powrót do Johna Fostera Dullesa! Słońce wciąż było wysoko, kiedy Don Kichot stał na omiatanej wiatrem wydmie, badając przez lornetkę wąskie przejście na przełęcz Jeradi. Pozostało jeszcze parę godzin dziennego światła, aby móc tamtędy przejechać lub się przebić. Zastanawiał się, czy może by trochę zaczekać na Ehuda. Jego centuriony rozciągają się długim sznurem daleko ku zachodowi, ukryte przed wzrokiem zakrętami wysokich wydm. Droga z Szejch Zweid, wiodąca serpentynami przez piaszczyste pustkowia i wzdłuż linii kolejowej, była dziwnie spokojna. Zupełnie, jakby siły pancerne znajdowały się podczas ćwiczeń na Negewie. Jednak widok, który teraz ogląda przez lornetkę, nigdy się na Negewie nie pojawiał: masy egipskich czołgów, ustawionych na zboczach po obu stronach asfaltowej szosy. Widać jedynie ich długie lufy, skierowane ku wejściu na przełęcz. Wyżej, na zboczach, dostrzec można ślady ciągnących się szereg za szeregiem okopów, zamaskowanych siatką. Co jeszcze może się kryć za tym sprytnym kamuflażem? Zgodnie z radziecką doktryną wojenną — moździerze,
działa prze-ciwczołgowe i gniazda karabinów maszynowych, wspieranych przez ciężką artylerię. To może być trudniejszy orzech do zgryzienia niż skrzyżowanie Rafah. Jednak z drugiej strony, o ile wola oporu u wroga była silna w Rafahu, pod Szejch Zweid wyraźnie zmalała. Egipski dywizjon pancerny na skrzyżowaniu, nadal utrudniający życie Rafulowi, najprawdopodobniej stanowi najlepszą siłę wroga na północy. Czy ta monstrualna, milcząca bariera przed nim, w Jeradi, jest w ogóle obsadzona wojskiem? Być może żołnierze uciekający spod Szejch Zweid nadmorską drogą ponieśli ze sobą okrzyk przerażenia: Nadchodzą Żydzil Tak właśnie załamał się egipski opór podczas operacji KADESZ, chociaż na początku walczyli niezwykle dzielnie. To on ponosi odpowiedzialność. Żadnych ciężkich walk, przejechać tylko wtedy, kiedy to będzie wyglądało na łatwe. Irytujący rozkaz. Kichot ma także w pamięci ostatnie słowa Jsraela Tala: Podczas wojny nic nie odbywa się zgodnie z planem, ale zawsze należy pamiętać o celul Al-Arisz 253 znajduje się jedynie o dziesięć mil za tą przełęczą. Kichot już przebył dwadzieścia pięć mil albo nawet więcej od początku CZERWONEJ TARCZY. Nie ma wiadomości od Ehuda Elada, że wraca ze skrzyżowania Rafah. Prawdę mówiąc, już od ponad godziny Jossi nie miał żadnego sygnału od niego ani od Gorodisza. Zwołał dowódców jednostek, żeby im przekazać rozkaz, ale głównie po to, aby wyczuć ich nastroje. Zobaczył, że podobnie jak on sam, są dziwnie mało zmęczeni, rozgrzani walką, gotowi pójść za nim dokądkolwiek. Podniecające uczucie!
Decyzja: NAPRZÓD, pełny ostrzał! Długa na milę kolumna zaczyna się poruszać. Wszystkie czołgi są idealnie przygotowane do ataku, wszyscy strzelcy tkwią na swoich stanowiskach. W półciężarówce, umieszczonej pośrodku kolumny, Kichot stoi obok strzelca i oparłszy się o podstawę karabinu maszynowego, wytęża wzrok przez lornetkę, wypatrując oznak ruchów wroga. Daleko z przodu widać żółte błyski i słychać podobne do grzmotu echo wystrzałów jadących na czele kolumny centurionów, które ziejąc ogniem na prawo i lewo wtaczają się na przełęcz. A odzewu wciąż brak! Kichot gotów jest zatrzymać się i wycofać, jeśli wróg podejmie walkę, ale kolumna bez przeszkód posuwa się przez przełęcz. Może to zasadzka, tak jak na Mitli? Może paraliżujący wroga szok? Pusta skorupa porzuconych wojennych machin, podczas gdy wszyscy żołnierze rozpierzchli się po pustyni ze strachu przed zbliżającymi się Żydami? Kiedy jego półciężarówka z terkocącym na wszystkie strony karabinem maszynowym mija w pędzie egipskie czołgi, Kichot szuka śladu życia, ruchu, czujnych załóg, oczekujących na właściwy moment w tak niebezpiecznie bliskich szeregach potężnych radzieckich czołgów. Nic! Zamknięte wieżyczki, nieruchome działa, milczące silniki tych wspaniałych T-54, wśród których stoi kilka ogromnych Stalinów. Może powinien rozkazać centurionom, aby rozwaliły je wszystkie, na dobre odbierając je wrogowi? Co za satysfakcjonujące żniwo zniszczenia! Ale w ten sposób sami również pozbawią się sprzętu pancernego. Izrael może zdobyć te znakomite maszyny bojowe, tylko odbierając je wrogowi. Trzeba pamiętać i jeszcze raz pamiętać, że ce le m j e s t Al-Arisz! Z przodu znajdują się następne fortyfikacje Jeradi, być może obsadzone i gotowe do walki. Kichot
podejmuje decyzję: zostawić to wszystko za sobą i choćby nie 254 wiadomo co, z pełną szybkością i nieprzerwanie atakując, przebić się przez Jeradi do Al-Arisz. Kiedy ostatnie maszyny mijają wejście na przełęcz, Kichot słyszy z tyłu odgłosy bitwy. Raport w słuchawkach: ostatnia półciężarówka trafiona, jeden centurion zawraca, aby dać osłonę i uratować rannych. Teraz już nie można się zatrzymać! Naprzód! W Teł Awiwie, w podziemnym centrum dowodzenia, zwanym Jamą, planowanie kontrataku przeciwko Jordanii — która teraz przystąpiła do wojny, posyłając czołgi za linię ognia — zostało przerwane przez niewiarygodny raport z polowej kwatery generała Tala. Czołowa jednostka siedemnastu centurionów dowodzona przez podpułkownika Nitzana dotarła do Al-Arisz! Zaczęła się okopywać i czeka, aż dołączy do niej reszta brygady Gorodisza. Ramatchal jest zadowolony, ale także zmartwiony. Jak to może być? Czy przełęcz Jeradi naprawdę została zabezpieczona? Przecież daleko w tyle, w Rafahu, nadal są kłopoty? Wygląda na to, że siły Tala rozciągnięte są wzdłuż całego wybrzeża. Oficerowie zapewniają go, że sytuacja pod Rafahem nie jest już tak groźna, została opanowana przez spadochroniarzy Rafula i Gorodisz wraca teraz z pattonami na przełęcz Jeradi. Rabin chciałby wierzyć, że Tal czyni cuda, ale obawia się, iż dywizja może być rozciągnięta na zbyt dużej przestrzeni. Al-Arisz o czwartej — to niewiarygodne! Później wiadomości od Tala rzeczywiście stały się ponure. Gorodisz omal nie zginaj przy próbie przedostania się na przełęcz. Egipcjanie,
którzy już całkiem oprzytomnieli z szoku wywołanego atakiem centurionów, blokowali wejście zmasowanym ogniem, wywołując zamieszanie wśród pattonów Elada. Jedynie ich resztki przebiły się, aby dołączyć do centurionów Nitzana. Cała czołowa jednostka pod Al-Arisz jest teraz odcięta, wystawiona na kontratak znajdujących się w pobliżu dużych sił pancernych. Gorodisz montuje desperacki atak nocny, aby ponownie otworzyć przejście, tak by eszelon zaopatrzeniowy mógł na czas dotrzeć do tych oblężonych czołgów. W mroku wczesnych godzin porannych Kichot usłyszał pobrzękiwanie i huk silników zbliżających się sił pancernych. Wezwał zmęczone załogi do centurionów i pattonów, nadal ustawionych po okręgu dla nocnej obrony i ogłosił alarm bojowy. W niesamowitym blasku ognia bijącego 255 w niebo nad Al-Arisz pozostałe z brygady Gorodisza czołgi wtoczyły się w krąg, zdziesiątkowane, osmolone dymem, podziurawione kulami. Jossi biegnie do skulonego w swej półciężarówce Gorodisza, krzycząc: • Na Boga, cieszę się, że cię widzę! • No cóż, już jesteśmy. — Gorodisz unosi zapiaszczoną, pokrytą zarostem, wyniszczoną twarz. Skrzeczy z błędnym wzrokiem: — Czy wiesz o Ehudzie Eladzie? Kichot odpowiada martwym głosem. • Wiem, że został zabity. Powiedziano mi o tym, kiedy dotarły tu pattony, czy raczej to, co z nich zostało. • Tak. Nie ma Ehuda. Piechota pancerna skończyła robotę w Rafahu i teraz oczyszczają przełęcz. Zaopatrzenie w drodze. Tal również. Przyjrzyjmy się twoim pozycjom obronnym. — Kiedy szli do dżipa
Jossiego, Gorodisz spytał: — Kichot, co to za wielki pożar w AlArisz? Miałeś rozkaz nie atakować! — Kiedy to mówił, pociski jak meteory przelatywały ze świstem nad ich głowami. • Właśnie masz swoją odpowiedź. Zaczęli nas bombardować, więc odpowiedzieliśmy ogniem i musieliśmy trafić w skład amunicji. Wspaniałe eksplozje. Może pożar rozprzestrzenił się do magazynów paliwa; cały czas się pali. Wsiedli do dżipa i Kichot uruchomił silnik. • Jak z amunicją? — spytał w napięciu Gorodisz. • Mało pocisków, więc czołgi wstrzymują ostrzał. Naboje do karabinów maszynowych są racjonowane. Zabiliśmy szpiegów, ale generalnego ataku nie było. —Wasze szczęście. Miejmy nadzieję, że wkrótce dotrze tu zaopatrzenie. Panowało lodowate zimno. Dżip przejechał obok leżących bezładnie na piachu czołgistów w śpiworach. Inni stukali w gąsienice i chrobotali w silnikach. Niektórzy siedzieli wokół małych, chwiejnych ogienków. Jossi zapytał Gorodisza, co naprawdę stało się z Ehudem, ponieważ załogi pattonów, które się przebiły, były w szoku i trudno było się z nimi dogadać, a on sam był zbyt zajęty przygotowywaniem nocnej osłony, aby się wszystkiego dowiedzieć. Gorodisz nadal nie zna całej historii, ale mówi, co wie. Powiada, iż natknąwszy się na ostry ogień w Jeradi, posłał Elada, żeby atakując przez wydmy, uderzył z flanki przy wejściu na przełęcz, podczas kiedy on sam będzie próbował czołowego ataku na tę pozycję. Wydmy 256 były bardzo strome i miękkie. Pattony zaryły się w piachu. Wróg zasypał
je gradem kul i Ehud Elad znalazł się na morderczym gruncie. Jak zwykle, wysforował się przed wszystkich, stojąc w wieżyczce, i trafił prosto pod ostrzał. I tak zginął, w jednej chwili wykrzykując rozkazy do swego kierowcy i batalionu, w następnej — padając do czołgu martwy. W osiemnastu z jego pattonów skończyło się paliwo i zostały porzucone pośród wydm. Zastępca Ehuda zebrał ich załogi i kilkoma pozostałymi czołgami zaczął przedzierać się przez przełęcz. • Więc potem rzuciłem do frontalnego ataku wszystkie czołgi, jakie mi zostały — mówił Gorodisz. — Być może, powinienem wydać taki rozkaz już na samym początku. W każdym razie przebiliśmy się wszyscy. Za nami nadeszła piechota, która nadal toczy walkę wręcz, ale przełęcz jest otwarta. Jednak żeby tu dotrzeć, eszelon musi utorować sobie drogę. Cała, aż do Rafahu, jest zapchana wrakami. Pod Szejch Zweid powstał ogromny korek, mnóstwo rannych i... • ... to ja odpowiadam za śmierć Ehuda — przerwał mu Kichot. — Ja i tylko ja. — Dopóki żyję, nie zapomnę o tym. • Zatrzymaj tego dżipa. Jossi wykonał polecenie. Gorodisz wbił w niego wzrok. —Wytłumacz mi to. W kilku słowach Jossi opowiedział mu o swoim swobodnym przejeździe przez przełęcz. • Już gorszej oceny nie mogłem dokonać. Ci Egipcjanie tylko chwilowo byli wystraszeni naszym widokiem. Otworzyli ogień przy końcu mojej kolumny i trafili półciężarówkę i czołg. Wtedy już minęliśmy przełęcz, więc posuwałem się do przodu. • Postąpiłeś właściwie.
• Nie, nie. Jak możesz tak mówić? Powinienem był zniszczyć te czołgi, kiedy miałem okazję. Rozwalić je na kawałki. • A więc czemu tego nie zrobiłeś? • Sądziłem, że zostały porzucone i że je zdobędziemy. Chciałem też dotrzeć do Al-Arisz i być tam pierwszy. Gorodisz długą chwilę siedział w milczeniu. Po niebie szybowały ze świstem kolejne pociski. —Jossi, twoje dotarcie do Al-Arisz stało się czołówką kampanii. To ono uczyniło wyłom, stało się uzasadnieniem dla wszystkich tych zgonów 257 i ran, to sensacyjny sukces. Będzie się o nim pamiętać, ale cała zasługa zostanie przypisana mnie i Tallikowi. Jeśli chodzi o Ehuda, to zginął, ponieważ prowadzimy wojnę... Zjedzmy coś. O świcie pojawił się generał Tal ze swoją grupą dowodzenia. Stojąc w pojeździe opancerzonym, na tle jasno wschodzącego słońca, przemawiał do starszych oficerów Siódmej Brygady, a kiedy mówił o zabitych i rannych, jego głos stawał się chrapliwy, załamując się. —Naród Izraela powrócił na swą świętą ziemię, aby już nigdy go z niej nie wypędzono, ponieważ ci bohaterowie, wasi przyjaciele, a moi żołnierze, byli gotowi wykrwawić się i zginąć, jak Machabeusze, jak wojska Dawida i Jozuego. Teraz są nieśmiertelni. Tu, na północy, rozbiliśmy wroga. Na południu nasi żołnierze zaczynają kruszyć jego fortece. Piloci naszych myśliwców zniszczyli wrogie siły powietrzne. Taki dzień jak wczorajszy już się nie powtórzy. Przeszliśmy przez najgorsze i zwyciężyliśmy. Oddaję wam honory, pancerniacy. Naprzód, aż do całkowitego zwycięstwa!
Po gorączkowo dokonanym uzupełnieniu paliwa pozostałe pattony ruszyły naprzód, aby zdobyć lotnisko. Przyglądając się, jak jadą, Kichot podziwiał wytrzymałość ich załóg, mających za sobą ponad dwadzieścia cztery godziny walki i jazdy tam i z powrotem pomiędzy Rafahem i Jeradi w tych dusznych, szarpiących, męczących, ogłuszających stalowych pudłach i tylko parę chwil wypoczynku. Gry wojenne nie są prawdziwym sprawdzianem dla żołnierzy — pomyślał Kichot. Ci, którzy je planują, muszą brać pod uwagę fizyczne możliwości ludzi, bo inaczej prasa i politycy będą użalać się na nieludzkie okrucieństwo wojska. Ale wojna nie bierze pod uwagę żadnych ograniczeń, jest z definicji okrutna i nieludzka i nie można się do tego przygotować. Szok wywołany śmiercią Ehuda zepsuł mu nastrój i całkiem rozwiała się egzaltacja po szarży na Al-Arisz. Czuje, jak ktoś ściska go mocno za łokieć. Generał Tał odprowadził go na bok, do swojej ciężarówki, gdzie dostali w kubkach gorącą kawę. • Gorodisz mówi, że czujesz się winny śmierci Elada. • Tak. • Kichot, w ciągu ostatniej doby wydałem kilka strasznych rozkazów, podjąłem kilka wątpliwych decyzji, parę z nich przerażająco błędnych, co rozumiem dopiero teraz. Jeśli nie potrafisz poradzić sobie z takimi 258 sprawami i żyć z tym dalej, powinieneś być cywilem. Więc koniec z tym, zrozumiałeś? • Zrozumiałem, generale.
• W porządku. Podczas gdy Gorodisz będzie zdobywał Al-Arisz, a potem ruszy na południe, żeby rozeznać możliwość przebicia się, ty musisz przygotować się do szybkiej jazdy na zachód, aż do kanału. • Dokanału, generale? • Słyszałeś, co powiedziałem. Nie możemy być pewni, że ONZ nie narzuci przerwania ognia jutro. Musimy spowodować jak najwięcej strat i zdobyć jak największe terytorium: ile się tylko da, i to w dużym pośpiechu. W tej chwili dotarcie do kanału jest sprzeczne z polityką rządu. Ale to może się zmienić. Niektórzy notable sądzą, że przez to ONZ może wpaść w panikę i wymusić natychmiastowe przerwanie ognia. Inni z kolei myślą, że dojście do Kanału Sueskiego może nie być dla nas takie straszne. Szok może wywołać załamanie się Egipcjan i przerwanie wojny bez żadnych oenzetowskich nonsensów na temat powrotu na poprzednie linie. Tak więc musisz być gotowy do marszu na kanał, po czym możesz zostać wycofany albo i nie. Kichot odzyskuje dobry humor. • B'seder, generale. A załóżmy, że rzeczywiście dojadę tam, ale przez pomyłkę? Głupie błędy to moja specjalność. • Tak, to jest myśl, jesteś z tego znany. A więc flaga na maszt! — Tal klepnął go po plecach. — A jeśli chodzi o twoją szarżę przez Jeradi, to nie zapomniałeś o głównym celu. Osiągnąłeś go. Cokolwiek uczyniłeś, aby tam dotrzeć, nie było błędem. Nigdy nie myśl inaczej. Ehud Elad był lwem. Odszedł, a my musimy wygrać tę wojnę. Ale tego ranka Kichot nie zbliżył się zbytnio do kanału, ponieważ kiedy stał wyprostowany w wieżyczce, trafiła go kula. 39
Nachama i Emily
W Jamie, długo po północy, ramatchal, jego sztab generalny i starsi oficerowie z Dowództwa Centralnego zgromadzili się wokół mapy Jerozolimy, leżącej na stole, aby przedyskutować nowe, ważkie wyzwanie. Nagle zaistniała polityczna możliwość odzyskania Starego Miasta! Otóż król Husajn przystąpił do wojny pomimo obietnicy Izraela, iż nie będzie występował przeciwko niemu, jeśli Jordania nie stanie się stroną w konflikcie. Osiemnaście lat temu Icchak Rabin w towarzystwie Mickeya Marcusa przyglądał się z dachu klasztoru, jak poddaje się Dzielnica Żydowska. Potem był dowódcą brygady Palmachu. Teraz dowodzi całymi Siłami Obronnymi Izraela. Jeśli ma wykorzystać tę możliwość, być może czas, jaki na to pozostał, jest jak mgnienie oka: dzień lub dwa, a może tylko parę godzin, zanim nastąpi nieuniknione szarpnięcie smyczy — przerwanie ognia teraz, kiedy widać, że Arabowie przegrywają. Wśród gęstego, zastałego dymu z papierosów pojawia się adiutant. — Panie generale, jest pan premier. • Eszkol? Tutaj, w Jamie? • W pańskim biurze, na piętrze. Mówi, że jeśli to będzie wygodniej, zejdzie na dół. • Pójdę do niego, odetchnę świeżym powietrzem. — Zwraca się do pozostałych. —Krótko mówiąc, minimalnym celem jest zajęcie wschodnich
260 wzniesień, od góry Scopus do Augusty Victorii. Potem, jeśli rzeczywiście nastąpi przerwanie ognia, przynajmniej będziemy dominować nad Starym Miastem. Kontynuujcie pracę, niedługo wracam. Wchodząc do swego biura, Rabin zobaczył spacerującego tam i z powrotem Eszkola w ciemnym berecie i wojskowym mundurze, opinającym się na jego otyłej postaci. • Dzień dobry, panie premierze! • Ach, Icchak! Nie mogłem spać przy tym bombardowaniu i hałasie pojazdów w Jerozolimie. Tam całe niebo to tylko dym i ogień. Więc po prostu przyjechałem tutaj. Rabin otworzył okno prosto w noc, wpuszczając ciepłe, świeże morskie powietrze. • Nu, a zaciemnienie?! — wykrzyknął Eszkol. • Nie ma problemu, panie premierze. Arabowie nie wyślą żadnych samolotów na Tel Awiw. • Prawda, prawda, dzięki Bogu! To powietrzne zwycięstwo jest cudem, fenomenem. Na wieki zostanie w pamięci. Icchak, a co się dzieje teraz? Czy odzyskamy Stare Miasto? • Generałowie chcą ruszać, ale Dajan się nie zgadza. • Tak? A co się dzieje gdzie indziej? Przy ogromnej ściennej mapie Synaju Rabin dokonuje przeglądu bohaterskich wyczynów Tala na północy i opisuje wciąż jeszcze trwający nocny atak Szarona na Abu Agheilę, gdzie znajdują się najważniejsze fortyfikacje środkowego Synaju. Eszkol słuchał z przenikliwym wyrazem oczu, zapadniętych pomiędzy zapuchłymi powiekami, opowieści Rabina o
helikopterach wysadzających komandosów za fortecą Abu Agheila i o bardzo ryzykownym wspólnym ataku czołgów i piechoty. Potem Rabin opisał ciężkie walki wokół Jerozolimy. • To największa niespodzianka tej wojny, panie premierze. Sądziliśmy, że Husajn nie ruszy się albo najwyżej będzie nas zdawkowo nękał, podobnie jak do tej pory Syryjczycy. Ale Jordańczycy są bitniejsi od Egipcjan i ponosimy tam duże straty. • Chcesz powiedzieć, że nie możemy odebrać Starego Miasta? Że to będzie zbyt kosztowne? • Tego nie powiedziałem. — Rabin automatycznie zapalił papierosa, chociaż jeden już palił się w popielniczce. — Panie premierze, jeśli mogę być szczery... 261 Eszkol powoli kiwał swoją dużą głową. • Minister obrony, Dajan, polecił mi podczas prowadzenia wojny nie robić trzech rzeczy: nie dochodzić do Kanału Sueskiego, nie zdobywać wzgórz Golan i nie odbijać Starego Miasta. Stał się wcieleniem ostrożności. • To zrozumiałe, Icchak. Ostateczna odpowiedzialność otrzeźwia. —Ostateczna odpowiedzialność spoczywa na panu, panie premierze. Eszkol skrzywił się. — Czyżby? Mógłbym dzisiaj zwołać posiedzenie gabinetu, aby przegłosować te trzy zakazy Dajana. Ale czy oni to zrobią? Rabin rozłożył ręce, głęboko zaciągnął się papierosem i powiedział: • Pogania mnie, żeby dotrzeć do Szarm asz-Szejch przed zawieszeniem
broni. Nazywa to priorytetowym celem wojny. • Trudno mi to zrozumieć. — Eszkol gładził podbródek, jakby głaskał nie istniejącą rabiniczną brodę. — W Jerozolimie mamy szansę, jaka pojawia się raz na tysiąc lat! Żydzi mogą powrócić do Miasta Dawidowego, do Syjonu! Naser dał nam tę szansę i Husajn jakimś cudem poszedł jego śladem. Jeśli nie przyjmiemy tego daru historii — uśmiechnął się, a jego ton stał się ironiczny — to znaczy naszego starego żydowskiego Boga, coś podobnego może się już nigdy nie zdarzyć. W porównaniu z tym, czymże jest Szarm asz-Szejch? Zadzwonił czerwony telefon. — Tak...? Tak, rozumiem... Co..? Tak się składa, że pan premier jest akurat w moim biurze... Znakomicie. Pospiesz się. -—Kiedy Rabin odłożył słuchawkę, jego flegmatyczne zazwyczaj zachowanie wskazywało na niezwykłe u niego podniecenie. — Panie premierze, przyjdzie tu Sam Pasternak z ogromnie ważną informacją wywiadowczą. Określa to jako polityczny zwrot w tej wojnie. Idąc wzdłuż Massachusetts Avenue, Zew Barak odnalazł zaparkowanego pod latarnią czerwonego pontiaca Emily. Okno od jej strony było otwarte. —
Cześć, Em. Gdzie on jest?
—Tam — wskazała gestem — jak było umówione. Czeka. Czerwcowa noc była ciepła i gwiaździsta i ławki w Dupont Circle okazały się przeważnie zajęte przez skulonych pijaków i wtulone w siebie pary. Cunningham w swym zwykłym szarym garniturze i filcowym kapeluszu siedział wyprostowany na ławce obok wyciągniętych na trawie kilku młodych gitarzystów.
262 • Ach, już jesteś, Zew. Więc co to za pilna wiadomość od Sama? Barak podał mu kopertę. • Naharowałem się, żeby cię wytropić w „La Rive Gauche". • Moje urodziny — mówi człowiek z CIA, otwierając kopertę. — Emily mnie zaprosiła. • Weź pod uwagę, Chris, że ten materiał został nadany szyfrem. To jest pospieszne, surowe tłumaczenie z arabskiego — cicho, niemal szeptem powiedział Barak, kiedy Cunningham w świetle latarni szybko przebiegał oczami wydrukowany na maszynie tekst. — Poza tym nasłuch był zniekształcony przez zakłócenia. Jednak będziesz miał ogólny obraz. Pasternak ręczy za wypowiedzi Nasera i Husajna. Mówi, że obaj potwierdzą to w swoich porannych komunikatach i że należy ostrzec twój rząd, stąd to pilne przesłanie. Kopia nagrania już leci samolotem. Cunningham skończył pospieszne odczytywanie, stuknął w papiery kłykciami i zerwał się z miejsca. • Wspaniałe! To jest taki sam niesamowity przełom, jak tajne wystąpienie Chruszczowa! Ponownie oddaję cześć izraelskiemu wywiadowi. Powiedz to Samowi. Chyba odeślę Emily z powrotem do szkoły. Zew, gdzie będziesz później? • Aż do północy w ambasadzie, potem w domu. Proszę dzwonić o każdej porze. —Dobrze, jeśli to będzie konieczne. Poszli razem do pontiaca.
• Em, dzięki za urodzinową kolację — powiedział ojciec. — Przepraszam, że muszę skrócić tę uroczystość. —Zatrzymał taksówkę i wskoczył do niej, wydając polecenie kierowcy: —Biały Dom. Południowe wejście. • O, to było nagłe — rzekła Emily. — Musisz być piekielnie zajęty, mój drogi. Mógłbyś coś wspomnieć, jak się toczy wojna? • Tak sobie. Może jutro będę musiał jechać do Nowego Jorku i nie jestem pewien, kiedy wrócę, ale... • Może będziesz musiał? Tralala! Całkiem przypadkowo Hester ma wystawę w jakiejś galerii przy Madison Avenue. Zastanawiałam się, czyby tam nie pojechać. — Emily uśmiechnęła się do niego uroczo. Barak zawahał się. Od tygodni już nie miał dla niej czasu, a Emily cudownie to rozumiała. Barak był teraz jak najdalej od myśli o romantycznej randce w Nowym Jorku. 263 • Rozumiem. Pojedziesz na otwarcie, prawda? • Cóż, kiciu, wiesz, to zależy... W każdym razie zatrzymam się w „St. Moritz", stamtąd jest cudowny widok na park. • Okay — zgodził się Barak, powodowany impulsem wywołanym skruchą — więc może zadzwonię jutro, Królewno, kiedy już będę wiedział coś więcej? • O, klawo! ale nie, czekaj, czekaj... Jutro jest wtorek, prawda? Nachama przyjeżdża z dziewczynkami, żeby pogłaskać koniki. Żadnej jazdy, nie zezwala na to ubezpieczenie, ale sądzę, że zdążę na lot o drugiej. A teraz słuchaj, Stary Wilku, jeśli nie przyjedziesz do Nowego
Jorku albo będziesz tam bardzo zajęty, nie martw się o mnie, i tak pójdę na wystawę Hester. Jasne? • Jasne. —Cudownie. Cześć, kochaneczku. Zadzwoń jutro. Emily odjechała. Barak musiał się przepchnąć pomiędzy furgonetkami telewizji, kamerzystami i ludźmi cisnącymi się w ogonku aż do samej ambasady. W zatłoczonym, pełnym zgiełku hallu wysoki człowiek ze stalowosiwymi włosami położył mu rękę na ramieniu. • Zew Barak! • O, dzień dobry! Profesor Quint, nieprawdaż? —Alan Quint. Tak, i niech pan posłucha, Barak, niektórzy z nas zorganizowali na Harvardzie doraźny komitet „Uczeni za sprawiedliwym pokojem na Bliskim Wschodzie". Co możemy zrobić, aby dopomóc w wysiłku wojennym? Na swój zasuszony sposób posiadamy pewne wpływy — profesor wybuchnął „zasuszonym" śmiechem. Barak przypomniał sobie, że wiele lat temu ten akademicki uczony przyjechał do Izraela, aby badać wpływ komunalnego wychowania na wywodzących się z kibuców żołnierzy. Wtedy wcale nie twierdził, że jest Żydem. • To bardzo miło. Nie wiedziałem, że na Harvardzie jest wielu żydowskich profesorów. • Prawdę mówiąc, ja też nie. Można powiedzieć, że posypali się jak z rękawa. Ja jestem jedyny, który był w Izraelu, więc zostałem przewodniczącym. Barak zaprowadził profesora Quinta do attache kulturalnego, niejakiego
Gamaliela. 264 • Harvard? To cudownie! —wykrzyknął Gamaliel, niski człowieczek z Hajfy, bez marynarki, i najwyraźniej potrzebujący żyletki, a sądząc po jego cerze — także miesiąca na słońcu. • Profesorze, czy zechciałby pan podać nazwisko jakiegoś uczonego zajmującego się Bliskim Wschodem, który mógłby wziąć udział w jutrzejszej porannej edycji programu Dzisiaj! Egipcjanie wytypowali człowieka z Yale, Petersona. • Oczywiście. Kermit Peterson. Tęga głowa — powiedział Quint. • Zdeklarowany arabista. Przez wiele lat wykładał w Bejrucie, ma syryjską żonę. —Profesor, zastanowiwszy się, strzelił palcami. — Templeton • to ktoś dla was. Brooks Templeton. — —
Templeton? — Gamaliel zmarszczył swój bardzo blady nos. Mówi pan, Templeton?
• Jego dziadek był polskim rabinem. • Ach. • Tak. Powiedział mi to dzisiaj rano w stołówce przy kawie. Nie miałem zielonego pojęcia, że Brooks w ogóle jest Żydem. Templetonem wytrze podłogę w studiu. Nazwisko brzmi: J. Brooks Templeton, profesor historii, znakomity. • Świetnie, to duża pomoc. — Gamaliel szczerzył zęby do Baraka. —
Dzięki, Zew.
—
Dziękuj Harvardowi.
Barak nadał teleks do Pasternaka: NASZ PRZYJACIEL ZACHWYCONY URODZINOWYM PREZENTEM. Znalazł Abe Harmana w jego biurze, usiłującego przedrzeć się przez stosy papierów. Mimo napuchniętej szczęki był we wspaniałym humorze. Ambasador potrząsnął garścią żółtych telegramów. — Dali na wsparcie! Zew, czy zdajesz sobie sprawę, jakie pieniądze napływają do UJA? Miliony! Miliony! Mnóstwo od chrześcijan! — poklepał leżący na biurku mały brązowy plecak. — Spójrz na to! Po moim wystąpieniu przyszła do mnie niska siwowłosa dama — ambasador mówił z akcentem jidysz — „Rabin Marcus Wax z Filadelfii jest moim synem. To dobry chłopak, kazałam, żeby mnie tu przywiózł. To są wszystkie pieniądze, jakie mam, trzydzieści siedem tysięcy dolarów. To dla Izraela". No, Zew, co mogłem zrobić? Wziąłem je i wziąłem jej adres. Zwrócimy jej. Barak zamknął drzwi i podał ambasadorowi egzemplarz materiału Pasternaka; zameldował o swoim spotkaniu z anonimowym kontaktem 265 z CIA. Ambasador przeglądał kartki zdumiony, odchylił się na oparcie fotela, potem czytał kiwając głową i mrużąc oczy, co było oznaką głębokiego namysłu. — Zdumiewające! Poza tym że jest to gigantyczny błąd polityczny, to jeszcze do tego taki naiwny! Coś podobnego, żeby oskarżać Amerykanów i Anglików o wykonanie naszego ataku powietrznego! • Cóż, Abe, przynajmniej mają zamiar twierdzić, iż samoloty transportowe brały udział w ataku. Z transkrypcji nie wynika to zbyt jasno. Część była nieczytelna.
• Ależ, na Boga, Zew, do jakiego stopnia mogą być źle poinformowani? Spójrz na to... — Abe wskazał jedną linijkę. — Mówi Naser: Czy Brytyjczycy mają lotniskowce! — Na twarzy ambasadora pojawiły się znane zmarszczki niepokoju. — To jest zbyt absurdalne. Czy sądzisz, że Rosjanie napuścili Nasera na to? Żeby tylko mieć pretekst do włączenia się w tę wojnę? Jest taka paskudna możliwość. Jak myślisz? Barak wiedział lepiej. Cunningham powiedział mu — tylko do wiadomości Pasternaka — że dzisiaj po raz pierwszy od czasu zainstalowania odezwała się gorąca linia teleksowa z rosyjskim alfabetem, aby zasygnalizować, że Związek Radziecki nie ma zamiaru interweniować w tej wojnie. —Abe, myślę, że Naser naprawdę może wierzyć, iż zrobiły to wysłane z lotniskowców amerykańskie lub brytyjskie samoloty albo że nam pomogły. Wiemy, że zmiana pilotów w egipskich siłach powietrz nych trwa dwie godziny. Nasze szwadrony wykonują to w dziesięć minut. Może nie potrafi pojąć, że jednego poranka mogliśmy wykonać setki startów. Albo że zostawiliśmy nasze miasta bez jakiejkolwiek obrony powietrznej. Wiesz, że w czasie uderzenia w Izraelu zostało tylko około tuzina samolotów. Ambasador siedzi ze spuchniętą szczęką, podparłszy się pięścią, jak Myśliciel Rodina. —Nie, to musi być kamuflaż dla światowej prasy i jego narodu, i tyle. A teraz słuchaj, Zew. Gideon Rafael będzie chciał mieć pod ręką w ONZ fakty i cyfry dotyczące sił powietrznych i bieżące informacje na temat walk naziemnych. W Nowym Jorku mogą się rozegrać dzikie sceny.
Lepiej wyśpij się trochę i startuj z samego rana. — Ambasador grubym paluchem stuknął w dokument. — Husajn chyba nie jest zbyt szczęśliwy, przyłączając się do tych oskarżeń. 266 • Połowa jego wypowiedzi została zagłuszona przez zakłócenia. Może w Kairze odbiór był lepszy. W każym razie Jordańczycy tkwią w tym po szyję. Wokół Jerozolimy toczą się bardzo krwawe walki.
• Drrr, drrr... • Emily, może dzwonię za wcześnie? Obudziłam panią? — głos Nachamy jest wesoły i pełen werwy. • Nie, nie, już od wieków jestem na nogach. — Emily bardzo się starała, żeby te słowa nie brzmiały jak jęk. Budzik na nocnej szafce w Samotni wskazywał siódmą rano. • Świetnie. Czeka pani na nas? Moje dziewczynki chyba już od piątej tańczą po mieszkaniu. • Oczywiście. — Emily, kładąc się wczoraj do łóżka, miała nadzieję na deszcz, a teraz oczywiście słońce przebija się przez zasłony. — Czy nie jest pani strasznie zajęta w związku z wojną i tak dalej? Wie pani, mogę posłać stajennego samochodem, żeby je przywiózł. Będzie pani miała kłopoty ze znalezieniem tego adresu. To byłoby naprawdę o wiele prostsze. Proszę pozwolić, żebym tak zrobiła... • Nie, nie, znajdę drogę. Będziemy tam o dziewiątej. • Założę się, że tak — mruknęła Emily, odkładając słuchawkę. —Równo z wybiciem zegara. I jak ja mogę kochać Izraelczyka? —
W kuchni włączyła mały przenośny telewizor i ekspres do kawy. Widzi
sekretarza stanu, który z twarzą wykrzywioną gniewem, zdławionym głosem składa oświadczenie w sali konferencyjnej pełnej dziennikarzy. — ...absolutnie i złośliwie fałszywe. Nasza Szósta Flota znajduje się daleko poza zasięgiem lotów w tym regionie, o czym arabscy przywódcy świetnie wiedzą. Rząd Stanów Zjednoczonych jak najusilniej zaprzecza tym wyrachowanym, grubymi nićmi szytym kłamstwom, które mogą jedynie służyć opóźnianiu niezmordowanych wysiłków naszej delegacji w ONZ na rzecz wprowadzenia natychmniastowego zawieszenia broni... Dean Rusk nawet o Ho Szi Minie nie mówił z taką furią. Z niewyraźnymi scenami wojennymi w tle — jadące czołgi, lecące samoloty, strzelająca artyleria — spiker ogłosił, iż wiele krajów arabskich zerwało stosunki z Ameryką i Anglią w związku z ich rolą w ataku powietrznym. Cytował twierdzenia Arabów o olbrzymim sukcesie i zwrócił uwagę, iż armia izraelska nie przekazuje zbyt wielu informacji. Oskarżenia 267 Nasera były dla Emily oznaką, że dyktator ma kłopoty, a to jest pocieszające. A perspektywa spotkania z Nachamą nie jest. Za pięć dziewiąta Emily stoi pod kamiennym sklepieniem bramy, ubrana w białą koszulową bluzkę, spódnicę w szkocką kratę i niezgrabne buty: włosy zaczesane w kok, na nosie okulary w rogowej oprawie, żadnego makijażu, żadnej biżuterii -— idealny obraz nudnej, bezpłciowej belferki. Z nerwami rozedrganymi z powodu zbyt dużej ilości wypitej kawy, Emily postanawia, że będzie to wesoła wizyta. O dziewiątej zza zakrętu wyłonił się samochód Zewa. Pokonawszy most na strumieniu, podjechał zadrzewionym zboczem do bramy. Nachama macha ręką, przez otwarte okna wrzeszczą radośnie dziewczynki.
• Cześć. Samochód zostawcie tutaj — rzekła Emily. — Przejdziemy się do stajni. • Jaki ładny domek — zachwyca się Nachama, wskazując na Samotnię. — Mieszka pani tutaj? • Pomieszkuję. Dużo czasu spędzam w domu, z ojcem. Kiedy schodziły w dół po żwirowanej ścieżce, Galia, która wciąż miała zabandażowany nadgarstek, kroczyła poważnie, podczas gdy Ruti podskakiwała z przodu. Emily przypomniała sobie teraz, że nie uprzedziła starego Connorsa, stajennego, żeby zrobił krótki program z tymi gośćmi. Na nieszczęście, słysząc akcent Nachamy, Connors zaklasyfikował jej córki jako dzieci dyplomatów i potencjalne uczennice i zaczął się do nich przymilać. Dziewczynki klepały wszystkie dziesięć koni, głaskały ich chrapy, pytały o imiona i karmiły cukrem. Kiedy Ruti spytała, czy mogą pojeździć, Connors odrzekł: • Czemu nie? To właściwa postawa, dziewczynki — i z haków w ścianie ściągnął dwa siodła. • Connors, ubezpieczenie... • Żaden problem, panno Cunningham, po prostu oprowadzę je trochę po padoku na Brązowej Ślicznotce i Frankie. Dziewczynki zaczęły podskakiwać z radości. Wsiadły na konie i Connors wyprowadził je na porośniętą trawą ogrodzoną przestrzeń. — Co za miły człowiek — powiedziała Nachama. — Nic im nie będzie. Może w tym czasie mogłabym zobaczyć ten pani śliczny domek. — Ściszyła głos: — Muszę skorzystać z łazienki. Z takim argumentem nie można było dyskutować. Ale przede wszystkim Emily w ogóle nie planowała wpuszczenia Nachamy do Samotni. Kiedy
268 wspinały się po ścieżce i Nachama chwaliła widoki, Emily przebiegła w myślach swoją siedzibę, szukając śladów Starego Wilka. Nie, nie ma niczego. Kilka pożyczonych przez niego książek można by rozpoznać jedynie po odciskach palców. Zostawiony kiedyś pulower już zabrał. Więcej nie ma nic, droga wolna... Nagle przypomniały jej się pistacje. Leżą tam sobie — po prostu je widzi — pełny, głęboki, emaliowany na czerwono talerz na niskim stoliku przed kanapą w salonie. No to co? — pomyślała z irytacją. Czy Zew Barak jest na tym cholernym świecie jedyną osobą jedzącą pistacje? Emily sama je polubiła. Przywołują miłe wspomnienia i tak zabawnie się je łupie. W tych paru przeklętych pistacjach nie ma nic oskarżycielskiego! Jednak, w miarę jak kobiety zbliżają się do Samotni, emaliowany talerz urasta w wyobraźni Emily Cunningham do wielkości Różanego Pucharu, a pistacje zapychają wszystkie kąty. Nagle ratuje się myślą — przecież ubiegłej nocy zaniosła talerz do kuchni, żeby gryźć orzeszki przy telewizji. Ale czy na pewno? • Może chciałaby pani wejść na górę i obejrzeć szkołę, jest dosyć interesująca — złapała Nachamę za łokieć. Znajdujące się tutaj rozwidlenie ścieżki prowadziło do głównego budynku. • Może później — odparła Nachama i stawiając energiczne kroki, pociągnęła Emily ku Samotni. Weszły więc do środka, a tam, na niskim stoliku w salonie stał Różany Puchar. Nachama wydała okrzyki zachwytu nad urokiem tego miejsca, szeroko otwartymi oczami przyglądając się żyrandolowi w kształcie wagonowego koła. — W Izraelu nie ma czegoś takiego. To takie ładne.
—
Tak, prawda? Rzecz w stylu wczesnoamerykańskim. Tędy do łazienki.
Kiedy Nachama przejdzie obok naczynia z orzeszkami, nic łatwiejszego, jak usunąć je z pola widzenia. • Dziękuję. A więc pani też lubi orzeszki pistacjowe — powiedziała Nachama i weszła do sypialni. Emily opadła na kanapę i wpatrzona w czerwony talerz pomyślała, iż nic w tym dziwnego, że Izrael wygrywa wojny. Usiadłszy obok niej, Nachama rozpływała się w uśmiechach. • Słuchaj, wszystko w porządku. • Co jest w porządku? Nachama machnęła ręką w kierunku pistacji. Emily odpowiedziała jej niewinnym, niczego nie rozumiejącym spojrzeniem. —Ty i Zew — mówi Nachama. 269 —Doprawdy, nie rozumiem pani. Może napije się pani kawy? Albo czegoś zimnego? Bardzo trudno było zachować twarz małej dziewczynki pod inteligentnym, przyjaznym spojrzeniem brązowych oczu Nachamy. —Dziękuję, może pepsi, gdybyś była tak miła. Jeśli masz, to dietetyczną. Nie mieszczę się w żadnej sukience. Te ambasadzkie kolacje! Emily przyniosła napój z lodem i zdrętwiała czekała na następny ruch Nachamy, który polegał na przełknięciu jednego łyczka i wdzięcznym kiwnięciu głową. • Powiadam ci, Emily, życie w Izraelu nie jest łatwe. A dla oficerów jest nawet jeszcze trudniejsze. Zew musiał ci o tym pisać. • No tak, pisał (Co za ulga, jeśli tu chodzi tylko o listy\)
• Tak. Pensja jest taka niska, a oni muszą zachować pewien poziom życia. I tak często znajdują się daleko od domu. Ciągle są jakieś wojny albo zagrożenia. Ciągle coś się dzieje. Ciągle to napięcie. A więc to, że są niezupełnie wzorowymi mężami, jest zgodne z ludzką naturą. Izrael to bardzo mały kraj. Wszyscy wiedzą o takich sprawach. Wszyscy wiedzą, co kto robi. Nie mówię, że nie ma wyjątków; oczywiście są. Jednym z nich jest Zew. Ludzie nie gadają o nim. — Nachama uśmiechnęła się szeroko do Emily i umilkła. (Teraz moja kolej, żeby coś powiedzieć!) —Nie jestem zaskoczona, pani mąż jest rzeczywiście niezwykły —
Emily przerwała chwilę ciszy. — Oczywiście, zna go pani o wiele
lepiej niż ja. Jesteśmy tylko, jak to Amerykanie nazywają, koresponden cyjnymi przyjaciółmi. Nasza korespondencja jakoś tak się zaczęła i podtrzymywaliśmy ją, i to było urocze. On jest bardzo oczytany i dowcipny i oczywiście jestem zafascynowana tym, co pisze o Izraelu... Mój ojciec również z nim koresponduje, ale to już są poważne sprawy. Emily paplała bez przerwy aż do chwili, kiedy musiała zaczerpnąć tchu. —Korespondencyjni przyjaciele. To miłe określenie. Jednak sądzę, że znasz Zewa całkiem dobrze. — Nachama popatrzyła na pistacje, a potem na Emily. — I, jak mówię — bo właśnie dlatego chciałam naprawdę porozmawiać z tobą i po to przyjechałam tu z dziewczynkami —wszystko w porządku. Kiedy byłaś na kolacji w naszym domu, wyglądałaś na skrępowaną, bez powodu zresztą. Dałaś Zewowi coś miłego. Cały czas widziałam, jak cieszył się twoimi listami i no, czym innym... wszystko w porządku. 270
Na to Emily odpowiedziała szybko i po prostu: — Nachamo, wiele lat temu Zew napisał mi o tych pistacjach. Nazywa je swoim ukrytym nałogiem, więc... • To rzeczywiście prawda. • Więc po jakimś czasie spróbowałam ich i zasmakowały mi, a teraz pojadam je sobie. Zew n i g d y tu nie byt, a te orzeszki są dla mnie i tylko dla mnie. Okay? • Okay. A więc masz szczęście, że jesteś taka ładna i nie tyjesz. • Sądzę, że nie jem ich tak jak on. — Emily nie miała pojęcia, czy Nachama przyjęła jej odpowiedź za dobrą monetę, czy nie. Dobry humor tej kobiety był niewyczerpany. • Założę się, że nie. Słuchaj, Emily, nie pozwól, żebym ci wmawiała, że masz romans z moim mężem! — Nachama zaśmiała się. — W żadnym wypadku. Jeśli jesteście tylko korespondencyjnymi przyjaciółmi, to dobrze, to oczywiście jeszcze lepiej. Jestem bardzo staroświecka. I, wiesz, Zew też. Ale on jest oficerem, a niektórzy faceci z wojska są prawdziwymi łobuzami. Aż za wielu z nich. • Coś ci powiem, Nachamo. Gdybym była tobą i choćbym tylko podejrzewała Zewa o zabawianie się z inną kobietą, chciałabym wydrapać jej oczy. Nachama zrobiła dziwną minę. Usta wykrzywiły się i nagle jej twarz nabrała szokująco prostackiego, smutnego i cynicznego wyglądu. Trwało to tylko chwilę i znów powróciła jej sympatyczna jowialność. — Och, Emily tak bardzo różnimy się pochodzeniem! Jestem sefardyjką, Marokanką. Ze strony ojca mam dwie babki. Niektórzy mężczyźni w starym kraju nadal uprawiają wielożeństwo. Kiedyś spytałam babcię
Leę, czy nigdy nie była zazdrosna o babcię Dworę. Oczywiście, była już wtedy starą kobietą. Ona roześmiała się i spytała, czemu miałaby być? Babcia Dwora wykonywała połowę pracy i przez połowę czasu zajmowała się dziadkiem Awranem, tak że nie zawracał jej głowy. Powiedziała, że przyzwyczaiła się do tego. Usłyszały pukanie do drzwi i chichoty dziewczynek. Wprowadzając je, Connors dotknął daszka swej skórzanej czapki. — Ma tu pani dwie amazonki — zwrócił się do Nachamy. — Mam nadzieję, że zapisze je pani do szkoły. 271 • Ścigałyśmy się i wygrałam — powiedziała Ruti. • Wyścigi na piechotę! — prychnęła Galia. — Zmusiłam Frankie do truchtu. Emily odprowadziła je do samochodu, pomachała ręką na pożegnanie i wróciła oszołomiona do Samotni. Nachama była albo bardzo naiwna, albo też za dobra dla niej. Kiedy wchodziła do środka, zadzwonił telefon. • Cześć — usłyszała głos Baraka. — Dzwonię z lotniska. Czy dziewczynki poradziły sobie z konikami? • Cudownie. Nawet ja poradziłam sobie z Nachama. • No, widzisz. A wiedziałem, że się tego boisz. Nachama jest w porządku. • Możesz to jeszcze powtórzyć. • Dobrze, więc jak się sprawy mają? Będziesz w „St. Moritz", Królewno? Królewno, jesteś przy telefonie? • Tak, jestem.
• Będziesz w „St. Moritz"? W pewnym momencie może być przerwa w rozmowach w ONZ. — Milczenie. — Królewno? • Będę w „St. Moritz". Dzięki swoim dyplomatycznym papierom i mundurowi Barak szybko przedostał się przez kordony policji przed budynkiem ONZ, gdzie w siąpiącej mżawce stoi ogromny tłum: wielkie, milczące, wilgotne zgromadzenie przed wysoką, kamienną budowlą na brzegu rzeki, samą swoją obecnością demonstrujące poparcie dla Izraela. Policjant sprawdzający dokumenty powiedział: —Proszę wejść, generale, i dać im popalić. W sali Rady Bezpieczeństwa Barak przedostał się na zatłoczoną galerię, żeby wyczuć nastrój chwili. Jeden za drugim, mówcy pomstowali na Izrael i wzywali do natychmiastowego potępienia, wycofania i surowej kary. Nikt nie zwracał na to zbyt wielkiej uwagi. Członkowie rady z cierpliwymi minami siedzieli wokół wygiętego łukowato wielkiego stołu, podpierając się rękami. W słuchawkach zwykłe, komiczne bzdury: brodaty Algierczyk przy stole krzyczał pełną pasji francuszczyzną, a beznamiętny kobiecy głos tłumaczył chłodno zdanie po zdaniu: ...Syjonistyczne narzędzia kapitalistycznego imperializmu... ponownie... odgrywają brudną rolę politycznego prowokatora na rzecz kolonializmu... lekceważąc opinię światową. Jedyną odpowiednią karą... jest szybka 272 ekspulsja i embargo Narodów Zjednoczonych na ten bezczelny twór, który, panie przewodniczący, wcale nie jest prawdziwym narodem, tylko bandą... grasujących maruderów...
Przy małym bocznym stoliku siedział Gideon Rafael z dwoma adiutantami i pracowicie coś pisał. Po chwili Barak posłał mu karteczkę; spotkali się w hallu. Spięty, ale i rozgorączkowany, niski ambasador z falistymi włosami ścisnął Baraka. • Zew, jeszcze raz Arabowie uratowali nas swoimi bredniami na temat ataku lotniczego! I kto mógł to przewidzieć? Amerykanie aż się gotują. Minionej nocy, przynajmniej tak słyszeliśmy, niemal uzgodnili z Rosjanami projekt rezolucji o zawieszeniu broni z jakąś pokrętną gadaniną o wycofaniu się, co byłoby dla nas absolutnie straszne. Mieli to zaproponować Kanadyjczycy. Ale dziś rano słyszymy, że Kostaryka i Ekwador przedstawią o wiele lepszą wersję, najwyraźniej z inspiracji Ameryki; ta wersja wcale nie podoba się Rosjanom. • Gideon, jeśli masz zamiar odpowiadać na te bzdury o lotniskowcach, to mam pełny materiał dotyczący ataku powietrznego. • Tylko jeśli otrzymam takie polecenie. Jeśli Amerykanie nas o to poproszą. Jutro przyleci tu Abba Eban, żeby w obszernym przemówieniu przedstawić nasze zwycięstwo. Zew, informuj mnie na bieżąco o militarnym obrazie wojny, na wszelki wypadek. Sprawy zmieniają się tu z godziny na godzinę. Przed salą obrad Barak wpadł na radzieckiego attache wojskowego. —A więc, Barak, pan też przyleciał z Waszyngtonu? Rosjanin był pułkownikiem o blond włosach, płaskiej twarzy i skośnych oczach, mniej więcej w wieku Baraka, o wiele niższy i szczuplejszy, z dziesięcioma medalami, podczas gdy Barak miał tylko dwie wstążeczki za udział w kampaniach. Czasami wymieniali uprzejmości na arnbasadzkich
przyjęciach, ale dzisiaj Rosjanin nie wyglądał sympatycznie. —- Niech mi pan powie, Gołowin, czy pańscy ludzie wierzą w tę historię o lotniskowcach? —A kto może w to wątpić? Wasz pilot, który został zestrzelony nad Egiptem, zeznał, że w ataku brały udział amerykańskie samoloty, czyż nie tak? Również jordański radar wychwycił samoloty nadlatujące od strony Szóstej Floty. To wszystko jest dobrze znane. Gołowin miał typową przypadłość rosyjskiego dyplomaty, polegającą na tym, iż przekazywał coś, czego wcale nie miał na myśli. 273 • Cóż, w takim razie Amerykanie zostali schwytani na gorącym uczynku, co? • Myślicie, że teraz jesteście na fali. Zaczekajcie tylko! — Golowin odszedł szybko. Głos Emily w słuchawce był napięty i zdyszany. • Oczywiście, że tu jestem. Powiedziałam, że będę. He czasu będziemy mieli dla siebie? • No, powiedzmy, dwie godziny. • Aż tyle? Przyjeżdżaj. Wszystko w porządku? Jak tam wygląda? Mam wrażenie, że jesteś smutny. Może się mylę? • Jazda do „St. Moritz" wcale mnie nie smuci. • Czekam. Kiedy taksówka z trudem posuwała się w ulewnym deszczu przez miasto, Zew Barak przeżuwał ostatnią wiadomość z kraju, iż rząd może zmienić stanowisko i spuścić ze smyczy armię, aby zajęła Stare Miasto i
cały Zachodni Brzeg. To będzie kampania Dowództwa Centralnego, którą tak często prowadził w myślach i którą szczegółowo ćwiczył na makietach w wyższej szkole sztabowej. Zdobycie Ściany dla Żydów, powrót do tego świętego miejsca na czele żydowskich sił zbrojnych — wydawało mu się to chwałą, dla której z chęcią oddałby życie. Teraz ta chwała stanie się udziałem Uziego Narkissa i Motty Gura, dobrych bojowników i dobrych dowódców, podczas gdy on ma randkę z Amerykanką w hotelu „St. Moritz" w Nowym Jorku. Co się stało? W jaki sposób go to ominęło? Siedząc w pełznącej taksówce, w otaczającym go zewsząd hałasie klaksonów i przy dudniącej w radiu muzyce Beatlesów, Barak dokonywał przeglądu faktów ze swego życia. Pomyślał, że chociaż jest dobrym żołnierzem, prawdopodobnie jednym z najlepszych, to przecież przegra w tym wykańczającym, trwającym całe życie maratonie z zawodnikami o żelaznych nerwach, wywodzącymi się przeważnie spośród sabrów. Uznał, że był odrobinę zbyt rozważny i, być może, zbyt dżentelmeński, aby aż do końca zaangażować się w twardą grę Cahalu. Mimo wszystko pozostało w nim zbyt wiele z przesiedlonego wiedeńskiego Żyda, więc czuł się osaczony w mikrych granicach Izraela, zarówno geograficznych, jak i kulturalnych, i wbrew samemu sobie zbytnio wzdychał do znajdującego się poza nimi wielkiego świata. Może to szerokie poglądy uczyniły z niego wyjątkowego emisariusza wśród 274 Amerykanów? Któż to wie? W każdym razie stało się i oto teraz znajduje się w drodze do Królewny, podczas gdy Żydzi, być może, maszerują już ku Ścianie Płaczu. Kiedy z błyszczącymi oczami, urocza, w szytym na miarę kostiumie z
broszką w kształcie złotego wilczego łba, Emily otworzyła mu drzwi swego apartamentu, Barak wyciągnął ręce, pragnąc zamknąć w ramionach to słodkie, szczupłe ciało. Przynajmniej to stanowi jakąś rekompensatę. Jednakże ona zręcznym ruchem ręki odepchnęła jego ramiona. • Spokojnie, Stary Wilku — szepnęła i zaprosiła do środka, gdzie zobaczył stojącą olbrzymią kobietę w sięgającym do ziemi powiewnym pomarańczowym worku. • To jest Hester. • Ach, generał Barak! — Góra wydała mysi pisk, cienki i cichy. — Tak wiele o panu słyszałam! Hester była jeszcze grubsza, niż to sobie wyobrażał, ale Barak nie przypominał sobie, aby Emily pisała mu kiedykolwiek, że ma wąsy. 40
Teraz lub nigdy
Warkot silników zbudził Szajnę: dudnienie, parsknięcie, zgrzyt, ulicą jeden za drugim posuwały się jakieś pojazdy. Arie i jej matka jeszcze spali, ale Szajna naciągnęła szlafrok i wyszła na dach. W tę zimną gwiaździstą noc szereg autobusów posuwał się w dół zazwyczaj opustoszałego wzgórza, aż do zasieków z kolczastego drutu. W oddali widać błyski i flary, słychać dudnienie artyleryjskiej bitwy. W dole, na ulicy, wysypują się z autobusów ciemne postacie i w świetle
wybuchającej rakiety Szajna może dostrzec okryte siatką hełmy. Wojsko! Na tym starym jerozolimskim przedmieściu nawet pojedynczy żołnierz stanowił rzadki widok. Codziennymi przechodniami byli tutaj brodaci mężczyźni w długich, czarnych płaszczach i czarnych kapeluszach oraz kobiety z głowami okrytymi chustką, niosące tobołki lub dzieci. A teraz wzdłuż całej stromej, krętej uliczki Bar-Ilan gromadzą się siły gotowe do ataku i na pewno chodzi tu o uderzenie od strony ziemi niczyjej. Po dziewiętnastu latach Szajna przyzwyczaiła się do podzielonej Jerozolimy, do nagich, betonowych murów i wysokich, drewnianych szlabanów zamykających ulice, do stanowisk obserwacyjnych na dachach domów, do czarnych luf karabinów maszynowych wroga, wyłaniających się spomiędzy leżących na dachach worków z piaskiem, czasami oddalonych tylko o kilka jardów. Przestała już żywić nadzieję, że kiedykolwiek 276 zobaczy ponownie dom swego dzieciństwa na Starym Mieście. Ale z coraz weselszych słów generała Herzoga, radiowego komentatora wojskowego, wynika, że mimo wszystko wcale nie musi nadciągać drugi holocaust, że Izrael może nawet zwyciężyć i że, być może, Szajna jeszcze będzie spacerowała tymi starymi ulicami. Kiedy schodziła po schodach, z dołu wspinał się po nich potężnie zbudowany żołnierz z jasnymi włosami. • Proszę pani, Ezrach mówi, że u pani jest telefon. Czy mogę zadzwonić do matki? • Oczywiście. Proszę. Szajna przygotowała kanapkę dla żołnierza, który próbował się dodzwonić. Trwało to jakiś czas. —Tak, przepraszam, że przeszkadzam pani, ale proszę zawołać do
telefonu panią Gutman, dobrze? Mieszka na trzecim piętrze. Jestem jej synem, Szmulikiem. Jasne, proszę ją obudzić... Gapiąc się na tego wysokiego, zarośniętego sierżanta, obwieszonego bojowym oporządzeniem i karabinem maszynowym, Szajna wykrzyknęła: — Szmulik Gutman? Ty jesteś Szmulik? On też wytrzeszczył oczy. —Tak. A bo co? Szajna zwróciła się do matki przygotowującej kawę. • Mamo, tylko sobie wyobraź! To jest Szmulik od sąsiadów z ulicy Chabad! Szmulik, jestem Szajna, Szajna Matisdorf. • Szmulik! — Starsza pani zaczęła po ściskać z podniecenia. Ten ogromny mężczyzna był kiedyś chudziutkim łobuziakiem od sąsiadów ze Starego Miasta. Długie blond pejsy i czarna gabardyna skrywały dziewięcioletniego buntowniczego szydercę. • Ach tak! — Szmulik gestem wskazał Ariego, który spał skulony pod starą pierzyną. — To twój syn, Szajno? • Nie jestem mężatką. Opiekuję się nim. Jego matka jest w Ameryce. A jego ojciec na Synaju. • Właśnie tam miała pójść nasza brygada, na Synaj. Kilku chłopaków wciąż jeszcze się wścieka. Wszyscy byliśmy napaleni, żeby skakać na spadochronach na Al-Arisz, a nie żeby całymi godzinami tłuc się w autobusach. Ale ja jestem szczęśliwy, to, co mamy zrobić, jest wspaniałe... Halo? Halo? Mamai Szmulik! Nic mi nie jest, nie, nie jestem ranny, nic się nie stało, i wiesz co, jestem w mieszkaniu Szajny Matisdorf...
277 Właśnie, tej Szajny z sąsiedztwa, dawno temu... Oczywiście, że jej matka żyje, właśnie jest tutaj, obie mają się dobrze. — Po szybkiej, czułej rozmowie Szmulik odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. — Pani Matisdorf, mama przesyła pozdrowienia. Za kwadrans druga. Już czas. Dziękuję! Schodząc po schodach, żuł kanapkę. Szajna zniosła na dół dzbanek kawy i kilka filiżanek; otaczyli ją żołnierze. Autobusy zostały teraz odstawione na boczne ulice i na całym stoku żołnierze wsiadali do kolumny dżipów i opancerzonych transporterów. Szajna zobaczyła przez otwarte drzwi kiwającego się nad wielkim Talmudem Ezracha. — Wiesz co, Szajna? — rzekł Szmulik. — Ezrach pamiętał mojego ojca i właśnie mnie pobłogosławił! Słuchaj, to może mi się przydać tam, gdzie idę. Noc zrobiła się chłodna. Szajna wróciła do mieszkania po płaszcz, wypiła resztę kawy i poszła na dach. Tam, ku jej zaskoczeniu, stał Ezrach, patrzył ku ciemnym murom Starego Miasta i nucił synagogalną pieśń. Daleko na południu strzały artyleryjskie podobne były do letnich błyskawic pośród gwiazd. Nagły siny błyski Strzelanina pobliskiej artylerii niemal ją ogłuszyła! Szajna zatkała uszy. Z dachu budynku Histadrutu biją oślepiająco silne światła reflektorów. Na leżącej w dole ziemi niczyjej jasno jest jak w dzień — widać teraz rozległe pustkowie, pokryte splątanym kolczastym drutem, piętrzącymi się śmieciami i zarośniętymi zielskiem ruinami. W wybuchach ognia wylatuje w górę ziemia, gruz i druty, z ciemności nocy wypełzają w ostre światło czołgi. Z murów Starego Miasta zaczynają strzelać ciężkie działa. Ezrach, kruchy człowieczek stojący wśród tego huku i zamieszania,
gładzi swą brodę i śpiewa. Szajna odsłoniła uszy, ale ledwie mogła dosłyszeć słowa Hallelu1: Oto dzień, który Pan uczynił, Radujmy się zeń i weselmy. Twarz pochylającej się nad nim dziewczyny, którą Kichot zobaczył niewyraźnie zaraz po otwarciu oczu, wcale nie jest ładna: duży nos, pyzate policzki, brzydka cera i nie uczesane, proste, czarne włosy. 1
Hallel — talmudyczna i rytualna nazwa grapy psalmów od 113 do 118.
278 —Doktorze, myślę, że ten może być przytomny — wykrzyknęła. Słaby hebrajski z amerykańskim akcentem. Przy niej stanął chudy mężczyzna z bardzo kędzierzawymi włosami, w poplamionym krwią białym fartuchu. • Jest pan przytomny? — spytał, biorąc Jossiego za przegub, aby zbadać tętno. • Nie wiem — Jossi ledwo może mówić, usta i gardło ma suche jak pieprz. — Czy jesteście złym snem? Albo przyszedłem do siebie, albo nie. • Jest przytomny — mówi lekarz. —Pyskuje. Dobry znak. Regularne tętno. Podaj mu jeszcze trochę koagulatora i nie wypuszczaj z łóżka. • Ale najpierw wody! • Dobra, daj mu, ile tylko zechce. Potem go zbadam. Przywieźli następny transport z Jerozolimy. — Lekarz odszedł pospiesznie.
—Chyba musisz być pielęgniarką. Gdzie ja jestem? — spytał Kichot. Dziewczyna przyłożyła mu kubek do ust. Woda, którą przełyka Kichot, jest cudownie słodka. —Cholernie boli mnie głowa. —Jest pan w Tel Haszomer, pułkowniku. Przywieziono pana helikopterem z Synaju. Ma pana prawo boleć głowa, proszę jej dotknąć. Jego ręka natrafiła na masę bandaży. • Gdzie są moje okulary? • Potłukły się. Odłamki szkła wyjmowano panu z czoła. To cud, że nie stracił pan oka. • Gdzie mój mundur? • Przez jakiś czas nie będzie panu potrzebny. • W moich rzeczach są zapasowe okulary. Z brzmienia głosu domyślam się, że musisz być bardzo piękna. Chciałbym cię zobaczyć. • Ale jest pan bezczelny, Don Kichocie! • Co? Czy my się znamy? Dziewczyna otworzyła małą szafkę w nogach łóżka. • Pułkowniku, mój brat jest kierowcą czołgu w pańskiej brygadzie. • Naprawdę? — spytał niewyraźnie Kichot. — Jak się nazywa? • Hillel Horowitz. • Znam go. Wielkie rude wąsy? • To właśnie Hillel. • Dobry chłopak. Jak przebiega wojna? Która godzina? Jaki mamy dzień? Jak ci na imię?
279 — —
Powiada pan, w pańskich rzeczach? Ach, okulary — podała mu je. Proszę. Mam na imię Dora i nie jestem ładna.
Trzeba wsunąć zauszniki pod bandaże, co okazało się bardzo kłopotliwe, ale w końcu jest zadowolony, czując, że z rękami wszystko w porządku. Zmrużył powieki. —
Dla mnie jesteś bardzo ładniutka.
I jest to prawda. Dziewczyna ma łagodne oczy i miły, nieśmiały uśmiech. Żołnierz na sąsiednim łóżku jęczał, przewracając się we śnie na drugi bok — to sierżant w mundurze, z jednym ramieniem na temblaku. — —
Ten facet został ranny w Jerozolimie — wyjaśniła Dora Horowitz. Cały dzień toczyła się tam okropna walka, jerozolimskie szpitale są tak
przepełnione, że rannych wysyłają tutaj. Jest wtorkowy wieczór, szóstego, około godziny dziesiątej. — Dziewczyna unosi tabliczkę z zapisem choroby. — Pamięta pan, jak to było, kiedy został pan ranny? • Niczego nie pamiętam. Ale teraz, kiedy o tym mówisz, rzeczywiście przypominam sobie jak we śnie helikopter. • Został pan trafiony przed Al-Arisz. Kampania synajska to wielkie zwycięstwo. Właśnie nam powiedziano, że wczoraj rano w bazach zniszczone zostały arabskie siły powietrzne. Więc wygrywamy tę wojnę, ale walki w Jerozolimie są bardzo ciężkie. • A co z Syryjczykami? • Brak wiadomości. • Jestem senny. • Dobrze. Proszę spać. Kiedy Kichot ponownie otworzył oczy, sierżant jadł zupę ze stojącej na
tacy miseczki. Wyglądał na bardzo niezadowolonego. • B'tay'awon (Smacznego!) — powiedział Kichot. • O, zbudził się pan? Jak pańska głowa, pułkowniku? • Nie narzekam, tkwi na karku. A jak smakuje zupa? • Zupa! Do diabła z zupą! Moja brygada atakuje Stare Miasto, gdzie się urodziłem, a ja tu siedzę w tym cholernym łóżku i jem zupę. • Która brygada? • Pięćdziesiąta piąta, komandosów. Kichot usiadł. Kręci mu się w głowie. Zaciemniony oddział z około trzydziestoma ciasno stłoczonymi obok siebie łóżkami powoli krąży wokół niego pod pełną dysonansów melodią ogólnego chrapania. Przez otwarte okno widać gwiazdy. 280 • Atakuje Stare Miasto? Naprawdę? Cuda! Na Synaju słyszeliśmy tylko pogłoski. • Moje ramię zostało strzaskane na Wzgórzu Amunicji, powiadam panu, stoczyliśmy obrzydliwą walkę! Kierowaliśmy się na górę Scopus, może teraz chłopaki już tam są. — Na górze Scopus, wznoszącej się od północnego wschodu nad Starym Miastem, od czasu rozejmu zawartego w 1949 roku Żydzi utrzymywali się w enklawie porzuconych budynków Uniwersytetu Hebrajskiego. — Ja uratowałem się cudem. Było całkiem ciemno, potknąłem się o kamień i stoczyłem po zboczu, a sekundę później w tym miejscu, gdzie się pośliznąłem, wylądował granat. Więc dostałem odłamkiem w ramię i tyle. Powinienem być rozsypany po całym wzgórzu jak kawałki
hamburgera. Słyszał pan o Ezrachu? • Znam Ezracha. • Więc Ezrach pobłogosławił mnie, kiedy zaczynaliśmy atakować. Jestem pewien, że dlatego się pośliznąłem. Jestem ateistą, ale" i tak był to cud. Żołnierz opisał nagły transfer komandosów autobusami na front jerozolimski i ich koncentrację w starej, religijnej dzielnicy Ezracha. Stamtąd — wyjaśnił — o drugiej nad ranem, w ciemnościach, ruszyli na ziemię niczyją. Za czasów dzieciństwa na Starym Mieście jego rodzina sąsiadowała z Ezrachem, więc przed atakiem poprosił go o błogosławieństwo. Dwie miłe kobiety, mieszkające w tym samym domu, co Ezrach, poczęstowały go kanapkami i kawą. Kichot przerwał mu z ożywieniem. • Stara i młoda, powiadasz? • No, w moim wieku. Znałem ją w dzieciństwie. A bo co? • Czy było tam dziecko? • Dzieciak spał. Nie jej, ona się nim opiekuje. • Słuchaj — rzekł Kichot, podniecony, tym wojennym zrządzeniem losu. — Co my do diabła robimy w tych łóżkach, kiedy żydowska armia wyzwala Starą Jerozolimę? — Wstał, opierając się o szafkę i wyciągnął z niej swój mundur. — Chodźmy tam! • Właśnie tak sobie leżałem i myślałem o tym — odparł Szmulik. — Ale czy nas stąd wypuszczą? • A kto nas zatrzyma? Są zbyt zajęci nowymi rannymi. Skorzystamy z jakiegoś wojskowego pojazdu albo znajdziemy sobie jakieś koła.
281 Słabo oświetlony korytarz był pusty, ale zza rogu wyłonił się kędzierzawy lekarz z Dorą Horowitz i niemal wpadł na nich. Pielęgniarka niosła chlupiący basen. Lekarz spytał z irytacją: • A wy dwaj myślicie, że dokąd idziecie? • Tylko do łazienki — odpowiedział Kichot. — On mi pokazuje drogę. • A więc czemu jest pan nagle całkiem ubrany? • Jestem wstydliwy. • Wracać do łóżka. Ona się panem zajmie. • Za bardzo się wstydzę, żeby skorzystać z basenu — próbował wyjaśnić Kichot. — Niczego nie zrobię. • Proszę posłuchać, podpułkowniku Nitzan. Na pańskie szczęście była to tylko powierzchowna rana, ale ma pan ciężki wstrząs mózgu. Przez wiele godzin był pan nieprzytomny, może pan mieć w mózgu skrzep albo Bóg wie co. Musimy zrobić mnóstwo badań. Teraz nie ma na to czasu. Czy chce pan paść trupem? • Nie, ale naprawdę chcę skorzystać z toalety. Zjawił się kolejny lekarz. • Awi, jesteś nam natychmiast potrzebny na czwórce. • Dora, połóż ich z powrotem do łóżek. — Obaj lekarze pospiesznie ruszyli korytarzem. • Chodźmy — Dora bierze Kichota pod rękę. • Hamuda — mówi Kichot — powiedziałaś, że nie jesteś ładna, ale nigdy nie zapomnę wyrazu twoich oczu, kiedy pierwszy raz
odzyskałem przytomność. Masz, cudowne, łagodne oczy. Ten facet to Jeruszalajmi w piątym pokoleniu. Jedziemy do Starej Jerozolimy, gdzie walczy jego brygada. Dora popatrzyła na Szmulika surowo, marszcząc brew i wykonując gwałtowny gest, od którego wylało się z basenu. • Zwariował pan, sierżancie? Co pan może zrobić jedną ręką? Jeśli ten Don Kichot chce paść martwy, to jego sprawa, ale... • Siostro, jedną ręką mogę zrobić więcej — próbował wykręcić się Szmulik — niż niektórzy faceci dwoma. Strzelać z karabinu, rzucać granatami... • Dobra, zanim nadejdzie kolejny lekarz — rzekł Don Kichot — pomóż nam się stąd wydostać. Którędy, hamudal Jej oczy wypełniły się łzami. —
Nie powinnam była przyjeżdżać do tego kraju. Namówił mnie do
282 tego mój brat, Hillel. Nie mam siły. Nie potrafię tego znieść... Wejście jest strzeżone, nie wydostaniecie się. Chodźcie za mną. Sprowadziła ich na całkiem ciemną klatkę schodową. Wyślizgnęli się na wybrukowany parking, na którym stały dżipy i ambulanse. • Ach, transport — stwierdził Kichot. — Znajdźmy jakiś z kluczykami... • Podpułkowniku, proszę sobie wybrać rydwan — rzekł sierżant. — Potrafię uruchomić wszystko, co się rusza. • Niech was Bóg wspomaga — westchnęła pielęgniarka. Jossi
posłała jej całusa. • Kocham cię i zapamiętam twoje oczy. Dziewczyna zaczęła szlochać, uśmiechając się. Kanadyjski przyjaciel Szajny pojawił się w jej mieszkaniu, kiedy jeszcze było ciemno. Miał na sobie zakrwawiony biały fartuch. • Nie mam żadnego medycznego doświadczenia — powiedział ze znużeniem ponad kubkiem kawy, którą wmusiła mu Szajna. — Wiesz o tym. • To jaki idiota posłał cię do Hadassy na pielęgniarza? • Chcesz znać całą historię? O piątej muszę być z powrotem w Ein Kerem. Musiałem się tylko upewnić, czy u ciebie wszystko w porządku. • Tylko się nie szarp. — Szajna popatrzyła na śpiącego na kanapie Ariego. Jej matka leżała za zasłoną, w podwójnym łóżku, które dzieliły ze sobą. — Paul, bardzo martwiłam się o ciebie. Po prostu zniknąłeś. • Po pierwsze, posłałaś mnie do złego punktu rekrutacyjnego. Był dla izraelskich ochotników. • Boże, ale jestem głupia! • W porządku. Więc czekałem w kolejce, gdzie wszyscy mówili po hebrajsku. Pomyślałem że to dziwne, iż nie ma tu żadnych cudzoziemców. Sądziłem, że jestem jedynym dzielnym galutnikiem, chwała mi. Kiedy w końcu dotarłem do biurka, jakaś dziewczyna mówi mi, żebym szedł do innego punktu, w innym budynku. • Strasznie mi przykro z tego powodu. • Z tego powodu? To jeszcze nic. Wróciłem do samochodu. Zostawiłem go
na pustym parkingu i ktoś mi ukradł koła. • Koła? Nie opony? • Koła. Ten budynek był niedaleko, więc... • Ale koła?! 283 —Tak. Poszedłem tam i stanąłem w następnej kolejce, w której wszyscy mówili po angielsku. Mimo wszystko, mnóstwo dzielnych cudzoziemców. Kiedy w końcu dotarłem do tego drugiego biurka, siedziała tam zirytowana tłusta jejmość, która poprosiła o mój paszport. Powiedziałem, że jest w jesziwie, na drugim końcu miasta. „Dobrze, więc proszę pojechać i go przywieźć — powiada. — Ma pan samochód, prawda? Wszyscy Amerykanie mają samochody, nie tak jak my". Mówię jej: „Tak, mam samochód, ale stoi na osiach, ponieważ właśnie ktoś ukradł mi koła". Ach, Szajno, jak ona na mnie napadła! „To nonsens" — warknęła. —
Co za niezręczna wymówka, wszyscy, którzy potrafiliby ukraść koła,
znajdują się teraz na froncie i walczą. Proszę iść po paszport i nie blokować kolejki. Szajna usiłowała się nie śmiać, ale mimowolnie wyrwał jej się stłumiony chichot. • Na twoje życie, wierzę w to wszystko! • Dlaczego miałbym zmyślać? Mój samochód nadal stoi na tym parkingu, tylko że teraz nie ma także przednich świateł i błotników. Mam ubezpieczenie, ale to straszna niedogodność. Krótko mówiąc, mijałem budynek trafiony bombą; wynoszono stamtąd rannych. Pomogłem obsłudze ambulansu i jeden z nich był znajomym
Kanadyjczykiem. Powiedział, żebym razem z nimi jechał do szpitala. Mają zbyt mało ludzi. Od tej pory dzień i noc robię to, co mi każą. — Twarz mu spoważniała. — Widziałem tam straszne, naprawdę straszne rzeczy. Szajno, w szpitalu naprawdę się widzi, czym jest wojna. Pukanie do drzwi. Do środka weszli Szmulik i Don Kichot. Szajna wydała cichy okrzyk. Te dwie niedbale odziane, zabandażowane postacie wydały się wypełniać sobą cały pokój, wnosząc ze sobą zmieszany zapach prochu, krwi i lekarstw. Kichot naprawdę wyglądał szokująco, z głową owiniętą zakrwawionymi bandażami i czterodniowym zarostem, chociaż miał wesoły uśmiech, a w oczach dawny, niepokorny błysk. —Szajna, ma niszmal — Spojrzał na Paula. — Ach, ten Kanadyjczyk —
podał mu rękę. — Jossi.
• Cześć. Jestem Paul Rubinstein. • Abbal — Arie w piżamie zeskoczył z kanapy i zaczął biec do niego, potem nagle zatrzymał się, patrząc na bandaże. Kichot wyciągnął ramiona: 284 —
Ani b'seder. Kfotzel (Nic mi nie jest. Skacz!).
Chłopiec skoczył, oplatając ojca nogami, tak jak to robił od dzieciństwa. Nogi ma teraz długie i kościste i Kichot z przyjemnością wyczuwa siłę rozwijających się muskułów dziesięciolatka. — Skąd przychodzicie? — Szajnie aż braknie tchu. — Jossi, co ci się stało? Zza zasłony wyjrzała matka w nocnej koszuli. —
Aj, Jossele! Tylko minutkę!
Wkrótce zabrała się do smażenia kilku ostatnich cennych jajek, które oszczędzała na szabatowe wypieki, podczas gdy Jos$i i sierżant, opowiadając Szajnie o swym spotkaniu, z lekceważeniem mówią o ranach. Kanadyjczyk przez chwilę siedział w milczeniu, ale potem im przerwał. — Na pewno z tymi ranami nie zostaliście wypisani z Tel Haszomer. Żaden z was. Żołnierze spojrzeli po sobie. • Jesteś lekarzem? — spytał Jossi. — Nie wiedziałem o tym. • Nie. jest — m
Tak myślałem. Ranni faceci uciekają również z Ein Kerem.
Jossi wzruszył ramionami. — Masz mu to za złe? Jak często izraelska armia wyzwala Jerozolimę? Co dwa tysiące lat? On wraca do swojej kompanii komandosów, którzy teraz walczą o Stare Miasto. —A ty? — spytał Szajna. — Nie możesz wrócić na Synaj. Jossi trzymał na kolanach Ariego. • Oczywiście, że nie. Szmulik opowiedział, jak mu dałaś kanapkę, iwięc pomyślałem, że po prostu przyjadę z nim i zobaczę się z tobą i z Ariem. • Chodźcie jeść — zaprosiła matka. Szajna i Paul podziękowali. Żołnierze pospiesznie zjedli wszystko. Arie stał przy krześle ojca, i obejmując go ręką za szyję, obserwował, jak je.
— Jest pani wspaniałą żydowską matką — powiedział sierżant do starej kobiety, wstając. — Powiem mojej mamie, że mnie pani nakarmiła i dała mi siły do walki o Jerozolimę. 285 Kichot również podniósł się z krzesła. • Ty nie idziesz! — krzyknęła Szajna. — Wystarczy, Kichot! • Słuchaj, Szajna, wszystko w porządku. Dowódcą jego brygady jest Motta Gur. Motta dowodził kiedyś moją kompanią. Tylko pójdę do jego kwatery i przywitam się. • Nie! Koniec z szaleństwami. — Szajna schwyciła go za łokieć. • Pułkowniku — wtrącił się Kanadyjczyk — czy to mądre, żeby z nie ustaloną kontuzją głowy wchodzić w strefę ostrzału? Arie wziął ojca za rękę i spojrzał w górę szeroko otwartymi oczami: • Abba, czy to poważna rana? • Czuję się dobrze. • Ale czemu, jeśli jesteś ranny, musisz iść tam, gdzie toczy się bitwa? • To dobre pytanie, Arie. Po to, żebyś do końca swego życia, kiedy ktoś będzie opowiadał o bitwie o Jerozolimę, mógł mówić: ,^bba tam był". Arie, spojrzawszy na Szajnę, powiedział: —A więc dobrze, Abba, bądź ostrożny. Jossi pochylił się, żeby go przytulić i pocałować. —
B'seder, ruszamy — powiedział sierżant i podszedł do drzwi.
Kichot objął szczupłe ramiona Szajny i przytulił ją szorstko, a zarazem czule. —
Szajna, opiekuj się nim.
—A co ja robiłam? — Jej głos jest drżący i pełen goryczy. Przez moment przytrzymuje jego dłoń. — Uważaj na siebie. Jossi pocałował jej matkę. —Dzięki za jajka, imma. Pomyśleć tylko, jajka! Luksus! Żołnierze wychodzą. W cichym pokoju słychać ich głośne kroki. Sam Pasternak niemal zasypiał pod letnim prysznicem, w którym woda była na tyle zimna, na ile to tylko możliwe w lipcowym Tel Awiwie. Poza krótkimi drzemkami w samochodzie, na siedzeniu obok kierowcy, Sam nie spał już od wielu dni ani nie wychodził z munduru. Teraz znów przed świtem czekało go spotkanie z Eszkolem. To zdumiewające, jak ten nieruchawy, stary człowiek czuwa dniami i nocami, spokojnie i z uwagą obserwując wojnę, pozostawiając w rękach Mosze Dajana cugle, które ten tak otwarcie przechwycił. Poprzez szum wody Sam usłyszał dzwonek u drzwi. Niewątpliwie posłaniec z Mosadu. Wytarł się szybko i owinięty w pasie wilgotnym ręcznikiem popędził do drzwi. 286 • Witaj, Sam! O, na jakim luzie! — W progu zobaczył Jael Nitzan w wygniecionym lnianym kostiumie, tym samym, który nosiła w Waszyngtonie. U jej stóp stała walizka. — Przepraszam, że ci przeszkadzam. • Znowu ty! Witaj, wchodź! • Dzięki. To śmieszne, ale nie mogę wejść do mojego mieszkania. Właśnie przyleciałam, nie mam klucza, a właściciel wyjechał na front syryjski, jest kierowcą ciężarówki. Nie wiadomo, gdzie jest jego żona. — Jael pocałowała go w policzek. — O mój drogi, szczecina jak na świni. Czy naprawdę wygrywamy wojnę? Wiadomości są coraz
lepsze, prawda? • Przyleciałaś z Nowego Jorku? • Tak jak stałam. • Jael, czeka mnie spotkanie z premierem. Chcesz tu zostać? Czy mogę coś dla ciebie zrobić? Muszę się ubrać. • Tylko pozwól mi skorzystać z telefonu. Kiedy ukazał się ogolony i w świeżym mundurze, Jael piła kawę. • Ach, teraz już lepiej. Elegancki gość. Sam, muszę odnaleźć Ariego. Mieszkanie Szajny Matisdorf w Hajfie nie odpowiada. Dzwoniłam z Nowego Jorku, z lotniska w Londynie, bardzo się martwię. W poniedziałek było w Londynie strasznie, te wszystkie nowe informacje o Hajfie w płomieniach. Tel Awiw zbombardowany... • Arabskie bzdury. Kiedy otworzą biura, spróbuj w Technionie. Ktoś powinien wiedzieć, gdzie ona jest. Hajfa w ogóle nie została trafiona i z chłopakiem wszystko powinno być w porządku. — Przyjrzał jej się taksująco. — Lecę. Rozgość się. Wojna wygląda dobrze. I ty też, motek. • Kłamstwo, jestem brudna i spocona. Mnie też przydałby się prysznic. • Proszę bardzo. Czuj się jak u siebie w domu. • Dzięki. Może przypadkowo wiesz coś o Kichocie. • Jego brygada rozbijała egipskie siły pancerne na Synaju. Jest wielkim bohaterem. W poniedziałek po południu z jednym batalionem przebił się prosto do Al-Arisz. Teraz może być nad kanałem. Usłyszawszy to, zgarbiona nad kawą Jael wyprostowała się. • Ach tak! Cóż, walka to jego żywioł. Zawsze tak było. • Zostanie generałem. Jeśli wytrwa i ustatkuje się, będzie jednym z
pierwszych kandydatów na stanowisko ramatchala. Na pewno chcesz się z nim rozwieść? • On mnie nie kocha Sam. Ale mam w Bogu nadzieję, że z nim wszystko w porządku. 287 • I ja też. Brali udział w ciężkich walkach i ponieśli duże straty, więc nie wiem. — Pasternak nachylił się i pocałował ją. — To jest klucz. Czuję się jak za dawnych, starych dni. Mniej więcej. • Mniej więcej. — Ze zmęczoną i zmartwioną twarzą pogładziła go lekko po policzku. Kierowca Pasternaka wiózł go szybko przez zaciemnione puste ulice do hotelu w pobliżu Kirji. Eszkol w samej koszuli, bez marynarki, w chmurze fajczanego dymu jadł kurze udko i popijał herbatą. Talerz z zimnym mięsem stał na stole, obok gęsto pokrytego znaczkami, przypominającego mapę, lotniczego zdjęcia Jerozolimy. To Jigal Jadin pali fajkę, obok niego stoi Jigal Allon i obaj przyglądają się tej mapie. Obaj słynni Jigalowie usunęli się w cień. Nie dalej jak tydzień temu Allon i Dajan walczyli łeb w łeb o stanowisko ministra obrony po tym, jak odrzucił je Jadin. Eszkol chciał Allona, swego faworyta od czasów Palmachu. Szala przechyliła się pod wpływem ukrywających się w cieniu, zakulisowych polityków Partii Pracy i nagłego, powszechnego wołania o Dajana. Teraz Allon i Jadin — a także Eszkol i Rabin — rozpłynęli się w glorii Dajana, który bezbłędnie wzniecił w kraju iskrę. Ta iskra roznieciła płomień zdecydowanego ducha walki. • Zjedz coś — zwrócił się Eszkol do Pasternaka.
• Nie, dziękuję, panie premierze. • Popełniasz błąd. Jedzenie dodaje sił. Jakie informacje z ONZ? Ile czasu nam zostało? • Rada Bezpieczeństwa jeszcze ciągle gada i gada. Sesja będzie trwała, dopóki nie dotrze tam Abba Eban. • Kiedy jego samolot przylatuje do Nowego Jorku? O północy ich czasu? • Może przed. Gideon Rafael mówi, że zaraz po jego wystąpieniu mogą przegłosować przerwanie ognia. Ale Zew Barak sądzi, że Waszyngton będzie się ociągał, dopóki prezydent Johnson nie oceni reakcji na przemówienie Ebana. Sesja ONZ nigdy dotąd nie miała tylu obserwatorów. Zew mówi, że cały świat ogląda ją w telewizji. Więc jeśli Rafael ma rację, to może zostanie nam nie więcej niż dwanaście godzin. Jeśli rację ma Barak — to jeszcze jeden dzień, może dwa. • Zakładając, że Naser zaakceptuje przerwanie ognia — dodał Allon — kiedy tylko zostanie przegłosowane. 288 • Jeśli naprawdę wierzy w to, co nadaje Radio Kair — wtrącił się Jadin — to dlaczego miałby zaakceptować, kiedy nas rozbija w puch? Może jego generałowie nie mają odwagi powiedzieć mu, co się dzieje na polu walki? • Jak długo jeszcze może to trwać? — spytał Pasternak. • Rabotai (panowie), tutaj i teraz chciałbym zdecydować o jednym. —
Eszkol odłożył kostkę i odryzł kawałek piersi kurczęcia. — Dzisiaj
o piątej rano spotykam się z gabinetem, aby przedyskutować ten jeden
temat. Mamy czy nie mamy polecić, aby komandosi Motty zajęli Stare Miasto? Allon postukał palcem wskazującym w mapę. • A o co chodzi? O bladym świcie wyzwoli górę Scopus. To zostało ustalone. Potem już nie będzie można go zatrzymać. • Dajan jest temu przeciwny — rzekł premier. — Argumentuje, że walka od domu do domu będzie prowadzona wysokim kosztem i jeśli uszkodzimy święte miejsca, cały świat zwróci się przeciwko nam, teraz kiedy właśnie po raz pierwszy zyskaliśmy trochę jego sympatii. • I tu ma rację — powiedział Jadin. • Poza tym Mosze twierdzi, że wejście do środka i tak jest zbędne —
kontynuował Eszkol. — Będziemy oblegać Stare Miasto. Ze
wszystkich domów będą się zwieszać białe flagi. Bezkrwawa kapitulacja. — Eszkol zwrócił się do Allona. — Czy on ma rację? — W jakiej kwestii? Oblężenia Starego Miasta? Tak. Jordańskie siły pancerne na Zachodnim Brzegu zostały rozbite. Nasze siły powietrzne nie dopuszczą do dostarczenia przez rzekę jakichkolwiek posiłków. Pozostali tylko snajperzy i pojedyncze jednostki. —Allon mówił krótko i precyzyjnie, głosem, w którym brzmiał wojskowy autorytet. — Ben Ari i Amitąj zamkną krąg od północy i południa, Motta zajmie grzbiet góry Scopus i nie ma wątpliwości co do tego, że ukażą się białe flagi. Jeśli chodzi o wysłanie Motty na Wzgórze Świątynne, do Ściany Płaczu — cóż, to już kwestia wyższej polityki, dyplomacji, może religii. Może nawet archeologii! Militarnie jest to wykonalne. W innych sprawach odwołuję się do naszego archeologa.
Jadin uśmiechał się z przekąsem. Wystąpił z wojska, odsłużywszy swoje jako ramatchal, aby powrócić do kariery naukowej. Od tej pory, poza tym iż był starszym doradcą kolejnych premierów, nie odgrywał w wojsku żadnej roli. 289 —Panie premierze, Motta poprowadził nocny atak, który przewyższył dokonania naszych sił powietrznych. Po to tylko, żeby oszczędzić święte miejsca. To było świetnie zrobione, ale zapłaciliśmy bardzo wysoką cenę. Na Wzgórzu Amunicji rozegrała się straszna walka, ale nasi chłopcy byli jak lwy i teraz wzgórze jest nasze. Gdyby Jordańczycy wciąż tam byli po przerwaniu ognia, ONZ z pewnością zadecydowałaby, że Jerozolima pozostanie podzielona na podstawie stwierdzenia, iż Wzgórze Amunicji panuje nad Starym Miastem. Ale ja powiadam, panie premierze, że Jerozolima pozostanie podzielona nawet z naszymi czołgami na Wzgórzu Amunicji i białymi flagami powiewającymi nad każdym domem wewnątrz tych murów tak długo, dopóki noga żydowska nie stanie na Wzgórzu Świątynnym. —A jakie będą straty? Koszt wejścia do miasta? Pykając fajkę, Jadin spoglądła na Allona. • Niewielkie — stwierdził Allon. — Gdyby nie kwestia świętych miejsc, moglibyśmy zażądać wsparcia z powietrza i wedrzeć się niemal zupełnie bez strat. • Jeśli wejdziemy, przewiduję międzynarodowe oburzenie — rzekł Jadin. — Nawet jeśli wszystkie kamienie w świętych miejscach pozostaną nienaruszone. Przede wszystkim papież nie może tolerować żydowskiego zwierzchnictwa nad Jerozolimą. Aż do Ponownego
Nadejścia, kiedy, jak powiedział Herzlowi poprzedni papież, z przyjemnością ochrzci nas wszystkich i przyjmie z powrotem do Syjonu. Mosze może mieć rację co do tych walk od domu do domu. Zabezpieczenie tej plątaniny wąskich uliczek może być krwawe. • Szapira mówi — Eszkol powołuje się na przywódcę Partii Religijnej, że może lepiej będzie nie zdobywać Starego Miasta. Tylko się o nie modlić. Nie ma tu Mesjasza, żeby nas poprowadził, ale kiedy zdobędziemy Wzgórze Świątynne, nigdy już nie możemy go oddać. • Szapira i papież niezbyt się różnią — zauważył Allon. — To interesujące. • Ale z punktu widzenia archeologa — powiedział Jadin — uważam to za nieprzekonywające, iż żydowska armia powinna zatrzymać się pod bramami Jerozolimy, mogąc wkroczyć do niej, by po dwóch tysiącach lat zwrócić ją narodowi, i nie uczynić tego. Z jakiegokolwiek powodu! Eszkol popatrzył na Pasternaka. Poza głową premiera okno przybierało barwę indygo i widać w nim było pierwszą zapowiedź świtu. 290 • Sam? • Ach'szaw, oh l'olam lol (Teraz lub nigdy!) — Te hebrajskie słowa brzmią w ustach Pasternaka jak wystrzały z karabinu. — Ach'szaw, oh Volam lol W ciągu następnych dwunastu godzin, panie premierze, albo może dopiero za następne dwa tysiące lat. Eszkol wstał ocierając serwetką ręce i usta. —
Przegłosuję Mosze Dajana.
41
Dzień Pański
Pułkownik Motta Gur pijący w czerwonych promieniach wschodzącego słońca herbatę na dachu Muzeum Rockefellera ze zdumieniem zobaczył wychylającą się z włazu głowę nie kogo innego, tylko swego starego przyjaciela, Jossiego Nitzana, bladego i owiązanego zakrwawionymi bandażami. —
Kichot, do wszystkich diabłów!
Gur rzucił się, żeby mu pomóc wejść po stromej żelaznej drabince. Jego oficerowie wytrzeszczyli oczy ze zdumienia. — Ostatnie, co słyszałem o tobie, to to, że jesteś na Synaju i zdobywasz w pojedynkę Al-Arisz. Dysząc i czując zawrót głowy od szybkiego wspinania się po kręconych schodach w wieży, Jossi przybrał żartobliwy ton Gura. • Wiesz, Motta, mam takiego głupiego kierowcę: wziął zły zakręt i oto jestem. • Rozumiem. Mnie to się ciągle przydarza. — Gur wskazał na bandaże: — Jossi, poważne? • Nie bardzo. Przyjacielu, nie mam zamiaru wylegiwać się w łóżku w Tel Haszomer, kiedy ty w pojedynkę zdobywasz Stare Miasto. Okrągła twarz Gura poważnieje.
—
Jeśli dadzą mi taki rozkaz.
292 • A czy jest jakaś wątpliwość? Dziękuję. — Młoda żołnierka o zdumionych oczach podaje Jossiemu parujący kubek. — Dobry Boże, co za panorama! — Po raz pierwszy w oślepiającym, nisko stojącym słońcu ogląda z góry całą Starą Jerozolimę i jej wzgórza, zamknięte od wschodu wysokim grzbietem biegnącym od góry Scopus do Góry Oliwnej. Od strony, po której stoi, Starą Jerozolimę zamyka zdumiewająco bliski mur Starego Miasta; do tej pory widział go tylko przez szeroki pas ziemi niczyjej. • Nigdy nie byłeś tu, na górze? • Motta, w 1948 zszedłem ze statku prosto pod Latrun. • Naturalnie. Tak, podczas mandatu przyprowadzano tutaj nas, jerozolimskie dzieciaki. I na Górę Oliwną. Teraz mamy ten widok, a moim zadaniem dzisiejszego ranka jest dotarcie do Góry Oliwnej, zabezpieczenie grzbietu górskiego i zamknięcie pierścienia. Adiutant podał mikrofon. • Pułkowniku! Dowództwo Centralne, na temat nalotu. • Jossi, trzymaj się z moją grupą dowodzenia, wkrótce przeniesiemy się w lepsze miejsce. I odsuń się stąd. Wzdłuż muru aż się roi od jordańskich snajperów.
• B'seder. Bardziej otumaniony, niż chciałby się do tego przyznać, Kichot oparł się o parapet. W dole słychać sporadyczne trzaski wystrzałów. Na dachu znajduje się pół tuzina oficerów w owiniętych siatkami hełmach i w bojowym
oporządzeniu. Niektórzy przez lornetki badają krajobraz, inni rozmawiają przez walkie-talkie. Podobnie jak Gorodisz, Gur jest z gołą głową: oznaka lub poza dowódcy brygady. Wysoki, szerokoplecy, ambitny Motta to facet, który nadaje się do wyzwolenia Jerozolimy — myśli Jossi obserwując go, jak spokojnie rozmawia z Dowództwem Centralnym, a jego kręcone włosy rozwiewa lekki wiatr. Motta ma szczęście. Cóż za różnica pomiędzy pustynnymi, o szerokim zasięgu bitwami na Synaju, a polem bitwy, mieszczącym się w tej małej, pofałdowanej niecce. W szkole sztabu i dowodzenia kiedyś razem z Motta Gurem i innymi oficerami odgrywał zdobycie Jerozolimy. Była to gra wojenna liczona w setkach metrów, podczas gdy symulacje na Synaju obliczano w setkach kilometrów. Jossi widział świadectwo ceny, jaką dotąd zapłacono za Starą Jerozolimę, kiedy o świcie jechał przez ziemię niczyją, mijając saperów usuwających miny pod ostrzałem snajperów, a potem znalazł się na niesamowicie 293 cichych ulicach Wschodniej Jerozolimy, których nigdy przedtem nie widział, ponieważ były niedostępne dla Żydów od 1948 roku. Wypalone czołgi, powywracane pojazdy, wielu martwych Jordańczyków w mundurach koloru khaki. Musiało zginąć również niemało chłopców z Cahalu, ale zgodnie z żelazną zasadą ich ciała zostały natychmiast zebrane. Wszechobecny smród spalenizny i śmierci świadczy o zażartej walce. Jednak tutaj nie ma śladu ogromnych, ponurych radzieckich popleczników Arabów. Zniszczone jordańskie czołgi to shermany i pattony. Rozbite pojazdy to landrovery, ciężarówki i dżipy. I nie ma tutaj piaszczystych pustkowi, rozciągających się aż po horyzont. Tutaj, wokół dachu muzeum, wszystko jest bliskie, zielone, zabudowane, piękne — arabskie wsie
przytulone do pobliskich wzgórz i błyszcząca na zachodzie żydowska Nowa Jerozolima. Tuż u stóp Jossiego otwiera się widok na Stare Miasto, ale Wzgórze Świątynne to tylko blask złotej kopuły meczetu Omara, ukazującej się ponad dachami i drzewami Dzielnicy Muzułmańskiej. Jossi pochłania łapczywie ten widok, czując lekki zawrót głowy z powodu rany, a być może trochę i ze szczęścia. W szpitalu Kichot ocknął się rozpaczliwie wściekły, że zabrano go z Synaju, od Gorodisza, Tala i walczących czołgistów. Ale zgodnie z informacjami radiowymi teraz już bitwa dobiega końca. Synaj stał się cmentarzyskiem ponad tysiąca zniszczonych egipskich czołgów i pojazdów. Egipcjanie opuszczają swój pozostały sprzęt i tysiącami wycofują się przez piachy w kierunku kanału, boso, mdlejąc z głodu i pragnienia. Teraz istota wojny tkwi tutaj, w powrocie do Jerozolimy, i jeśli Jossi nie może walczyć, to przynajmniej może to widzieć na własne oczy. Podszedł Gur. • Kichot, poważnie, dobrze się czujesz? • W stu procentach. Albo, powiedzmy, w dziewięćdziesięciu. Czemu? • Na górze Scopus jest Jaffe z moim sześćdziesiątym szóstym batalionem. Łączność jest beznadziejna, nie jestem pewien, dlaczego. • Gur wyciągnął notes i mówiąc szybko, szkicował coś długopisem. • Słuchaj, Jossi, to bardzo ważne. Popatrz tutaj. Wschodnia grań jest pocięta okopami i gęsto zaminowana. Głównym punktem jest szpital Augusty Wiktorii, tutaj... • Zawsze był.
• Właśnie. Teraz tak. — Gur i Jossi mówią szybkim żargonem, używając niewielu słów. Uderzenie z powietrza, mówi Gur, poprzedzi atak 294 aa grań, prowadzony przez dwa bataliony, z których jeden uderzy od strony góry Scopus, drugi — z doliny poniżej Starego Miasta. Jeśli ruchy i czas nie zostaną dokładnie zgrane, samoloty lub artyleria mogą ostrzelać żydowskie siły albo jednostki pancerne mogą zacząć strzelać do siebie, tak zawężone jest pole bitwy. Gur nie chce posyłać nikogo ze swego sztabu na górę Scopus, ponieważ wszyscy są mu potrzebni tutaj. Kichot mógłby być pomocny jako łącznik z batalionem na Scopus. • Zrobię to, Motta. • Dobra. — Gur podał mu szkic, plątaninę strzałek, kółek i czasów. — Pokaż to Jaffemu i wytłumacz mu. Jeśli coś będzie niezrozumiałe, skorzystaj z łączności dowodzenia. Nie możemy sobie pozwolić na straty, których można uniknąć, już samo przebicie się wystarczyło, było bardzo trudne. Żarty na bok, masz kierowcę? • Tak. Facet, który razem ze mną wyszedł ze szpitala. Jeruszalaim. • Wspaniale. Będzie wiedział, jak jechać. Karabiny? • Oczywiście. • Przez całą drogę na Scopus będą strzelać snajperzy. Ale wczoraj pokonał ją Dajan, więc da się przejechać. • No to ruszam. Gur ścisnął go za ramię. — Do zobaczenia na Wzgórzu Oliwnym. Ach, Kichot, stamtąd
dopiero jest widok! Nie wystawiaj głowy. —
Tak, właśnie o tym zapomniałem na Synaju.
Te słowa wywołują wymuszony śmiech Gura. Mijając ciche, pozamykane arabskie domy i bazary, dżip nurkuje w dolinę i wśród wesołego świergotu ptaków wspina się stromą, krętą frogą na Scopus. Sierżant prowadzi jedną ręką. Jossi siedzi, trzymając Swego uzi w pogotowiu. Mosze Dajan przedziwnie toleruje czy nawet lubi gwizd kul blisko swej głowy, czego Kichot nie podziela, a to jest droga, na której Arabowie zrobili kiedyś zasadzkę i zmasakrowali cały konwój lekarzy i pielęgniarek, jadących do szpitala Hadassa. I oczywiście, W połowie drogi — TRACH! Obrzydliwy świst o wiele za blisko, postać Strzelająca z bramy cmentarza. Jossi puścił w nią serię z uzi, aż od bramy odskakują odpryski kamienia. Potem cisza i znowu śpiew ptaków. — Tego się nie da zrobić. — Major Jaffe, dowódca batalionu na górze Scopus, uderzył leżący na jego dłoni szkic Gura. — Motta musi opóźnić lot. 295 • O ile? — spytał Kichot. • Rozejrzyj się tylko. — Jaffe zatoczył ramieniem krąg, wskazując ogromne zbiorowisko stłoczonych półciężarówek, czołgów, dżipów i pojazdów dostawczych, na chybił trafił zaparkowanych w wysokich zaroślach. Większość żołnierzy spała na ziemi albo w maszynach. — Czy wiesz, przez co przeszły te chłopaki? Słyszałeś o Wzgórzu Amunicji? Powiedz Motcie, że mogę ruszać o dziesiątej, jeśli dotrze tu reszta czołgów Uriego. • Dobrze.
Wkrótce pojawił się tak zwany Król Góry Scopus, zawzięty, niski major z nastroszonym wąsem i ochrypłym głosem, który tkwi tu już od lat. Dawno temu Jossi był dowódcą jego plutonu i major Szarfman z dumą oprowadza go po swoim gospodarstwie, składającym się z melancholijnej enklawy opuszczonych i zrujnowanych budynków szpitalnych i uniwersyteckich. • Kichot, historycy będą pytali przez tysiąc lat, czemu Jordańczycy nie próbowali zaatakować mnie i zdobyć góry Scopus. Wiadomość o tym wstrząsnęłaby całym światem! Zniszczyła morale Żydów! Być może zdecydowałaby o losach wojny! • Chyba za długo już tu siedzisz, Menachem. • Mówię poważnie! Trzy marne kilometry kwadratowe, setka ludzi, Jordańczycy otaczają mnie czołgami, artylerią, całymi brygadami! Ale wiesz co? Mieli doniesienia wywiadu. Jestem tego pewien. Przeszmug-lowałem tu arsenał, o jakim się ONZ nawet nie śniło. Ha! Stoczylibyśmy z nimi krwawą walkę. Słuchaj, tutaj jest Wieża Magnesa. Chcesz wejść na górę? Najładniejszy widok w całym kraju. • Ten widok też nie jest zły. Pod nimi wzgórza Judei opadają stromo ku wschodowi, a ponad obniżeniem grzbietu prześwituje błękit Morza Martwego. —Nie ma porównania. Kichot przyglądał się górze i wieży, której nadano imię pierwszego rektora Uniwersytetu Hebrajskiego. • Juda Magnes. Człowiek, który sądził, że możemy współistnieć z Arabami w jednej, pokojowej Palestynie. • Był szalony. Nawet za tysiąc lat nie! • Miał rację, należy ich tylko przekonać raz na zawsze, że jesteśmy tu i
zostaniemy. Może tego dokonać wyzwolenie Jerozolimy. 296 • Nic ich nie przekona, nawet za tysiąc lat. • Menachem, a co byś powiedział o dziewięciuset siedemdziesięciu latach? Major sprawiał wrażenie zaskoczonego, ale potem się roześmiał. — Dobra, w porządku. Może wtedy wezmą górę arabskie gołębie. Widzisz, jestem elastyczny. Jego walkie-talkie ożyło, przekazując wiadomość dla Kichota. Atak powietrzny zostanie opóźniony, ale tylko do dziewiątej. Menachem zaczął schodzić z wieży. — To najlepsze miejsce dla snajpera — krzyknął, oddalając się od Jossiego — kiedy zaczyna się strzelanina. Przy ogromnym powiększeniu zdjęcia lotniczego, obejmującego obszar Jerozolimy, Benny Luria przekazuje swemu szwadronowi, grupie nie ogolonych, zmęczonych mężczyzn, informacje na temat ataku. — A teraz, piloci, uważajcie. Strasznie mnie dręczy sztab generalny. Zaprzeczyłem, jakoby ten szwadron kiedykolwiek zbombardował lub ostrzelał nasze własne siły, ale wszyscy wiemy, jacy bliscy tego byliśmy w Dżabel Libni. Żeby dzisiaj nie było takiego bałaganu! Ten cel jest bardzo mały. Siły przeciwników dzieli tylko kilka metrów. To będzie ćwiczenie w precyzyjnym ataku. Ręka idzie w górę i piegowaty, chłopaczkowato wyglądający pilot mówi z irytacją: • Prezycyjny atak napalmem? To sprzeczne ze sobą.
• Nie, napalm zostanie ograniczony do umocnień znajdujących się w tym sektorze zewnętrznym. — Benny obrysowuje czerwony kontur na fotografii. Ostrzelanie okopów tutaj, w tym gaju piniowym wzdłuż górskiego grzbietu, jest naszym głównym zadaniem. A teraz słuchajcie uważnie. — Wskazówka zatacza krąg nad Starym Miastem. — To jest teren całkowicie zabroniony. Zrozumiano? Jeśli chociaż j e dn o święte miejsce zostanie zniszczone lub uszkodzone, możecie przygotować się do skandalu na skalę międzynarodową, a także do wspólnego publicznego sądu wojennego. Luria odłożył wskazówkę i, przysiadłszy na blacie biurka, uśmiechnął się krzywo do swoich lotników. —Przykro mi hewra (towarzysze), ale takie jest dzisiejsze szkolenie. Przedwczoraj w ciągu trzech godzin przesądziliśmy o losie całej tej 297 przeklętej wojny. Wczoraj rozbiliśmy brygady pancerne zbliżające się od strony Jerycha i to umożliwiło wyzwolenie Starej Jerozolimy. Ale w sztabie generalnym mają krótką pamięć. Dzisiaj jesteśmy dla nich tylko tymi zwariowanymi lotnikami, którzy nie potrafią odróżnić Arabów od Żydów. A więc podczas tego występu bądźmy grzeczni i ostrożnie, b'seder? Niezliczoną ilość razy Benny Luria przelatywał nad maleńkim rombem Starego Miasta, tym labiryntem krętych uliczek, niskich domków i plam zieleni, zamkniętym w grubych murach i zazwyczaj wyglądającym na niemal opuszczony, z wyjątkiem Wzgórza Świątynnego, gdzie maleńkie figurki wchodziły do dwóch wielkich meczetów lub wychodziły z nich. Ale dzisiaj, kiedy krąży przed zejściem na niższy pułap, tam, na dole, rozgrywają się dzikie sceny. Z wszystkich stron pełzną izraelskie siły
zmechanizowane, nad murami unosi się dym, wzdłuż parapetów żółto i czerwono błyska artyleria, widać bieganinę w wąskich uliczkach i na obszernym placu na wzgórzu. Tyle zobaczył Benny, zanim zanurkował w czarną zasłonę dymu wznoszącego się po ataku napalmem i zaczął strzelać. Kiedy wraz ze swymi lotnikami wykonał hałaśliwy i powtarzający się nalot na głębokie okopy ukryte za drzewami pinii, batalion Jaffego był już sformowany i posuwał się drogą biegnącą górskim grzbietem od północy, wzmocniony czołgami brygady zmechanizowanej. Pomimo nalotu powitał ich gęsty ogień z piniowego zagajnika. Superostrożni po ostrzeżeniu Lurii, piloci nie bombardowali kościołów, meczetów ani Izraelczyków i również nie całkiem zdusili głęboko okopanych Jordańczyków. Kichot siedział w służącej łączności półciężarówce Joffego, obserwując, jak czołgi i transportery przejeżdżają z hałasem, aby zniknąć w śmierdzącym czarnym dymie napalmowego pożaru. Na dachu jednego z mijających go transporterów siedział sierżant Szmulik i wymachiwał zdrową ręką. — Pułkowniku, wróciłem do swojej kompanii — wrzeszczał—wracam do domu! Dzięki za wyciągnięcie mnie z tego wszawego łóżka! • Schyl głowę! — odkrzyknął Kichot. Szmulik, śmiejąc się, zeskoczył w głąb pojazdu.
• Kichot, Kichot, mówi Talmid, gdzie jesteś! Talmid (Uczeń) — to Motta Gur. Kichot pomyślał, że to chyba także musi być szczęście Motty lub jego przeznaczenie, żeby pierwszy od czasów Bar Kochby żydowski dowódca powracający do Jerozolimy miał tak idealnie dobrany pseudonim. 298
• Talmid, mówi Kichot. Jestem w tej czarnej chmurze na górze Scopus, jak Mojżesz na górze Synaj. • B'seder, Mojżeszu. Moja grupa dowodzenia jest w drodze. Za piętnaście minut spotkaj się ze mną na Górze Oliwnej.
• B'seder. Dżip, którym Kichot wyruszył na spotkanie z Gurem, mijał płonące pojazdy i żołnierzy opatrujących rannych. Mimo całego tego dymu i strzelaniny, mimo hałasu czynionego przez głośniki, wypluwające z siebie łącznościowy żargon, serce Don Kichota podskakuje, kiedy dżip dociera na Górę Oliwną i wtacza się na wietrzną płaszczyznę, zatłoczoną pojazdami sztabowej grupy Gura. Sam Gur badał przez dużą lornetkę leżący w dole, zalany słonecznym światłem rozległy teren: całe otoczone murami i blankami Stare Miasto, porosłe trawą Wzgórze Świątynne z dwiema wspaniałymi kopułami meczetów: jedną złotą, drugą srebrną, a poza antycznymi murami — zielone wzgórza i doliny poznaczone arabskimi wsiami, daleko poza nimi — szeroka, miejska zabudowa Nowej Jerozolimy. Po zewnętrznych drogach poruszają się izraelskie kolumny. —Kichot, jesteś tu! To dobrze. Gur wyciągnął do niego pokrytą znaczkami mapę. • Popatrz na to. • Czy już dostałeś rozkaz, żeby wejść? • Nie, ale jest w drodze. Mój nos mi to mówi. Muszę być gotowy. Tak, to zupełnie nie przypomina sztabowego planu ataku ani gier wojennych. Nic nie rozwinęło się zgodnie z przewidywaniami. Wśród huku artylerii, trzeszczącej kakofonii łączności i dudnienia czołgów, oczyma piekącymi od dymu i kurzu Kichot przebiegł podany
szkic. W pierwszej chwili jest bardzo zaskoczony. Trzy bataliony komandosów Gura i jednostka czołgów, których drogi manewru zostały zaznaczone różnymi kolorami, podejdą do murów i bram Starego Miasta, wykonując dziwacznie skomplikowany atak. Jeśli nieliczni pozostali jordańscy obrońcy stoją w obliczu przeważającej siły, to na co ten pokrętny manewr? Ale wkrótce pojął i uśmiechnął się. Dobry, stary Motta! Jeśli politycy będą opóźniać zdobycie miasta, jeśli rozkaz nie dotrze na czas, jeśli zawieszenie zostanie wprowadzone, kiedy Izraelczycy będą okupować przejście na Górę Oliwną, to właśnie tam, na Górze Oliwnej, będzie pułkownik Gur. Jeśli będzie wręcz przeciwnie i Pięćdziesiąta Piąta Brygada Komandosów Gura otrzyma rozkaz wejścia do Starego Miasta, 299 wszystkie cztery siły podejdą w mieszanym tańcu ludzi i maszyn, a pierwszym człowiekiem, który przejdzie przez Bramę Lwią, pierwszym Żydem, który postawi stopę na Wzgórzu Świątynnym, będzie Motta Gur. • No, co myślisz? — spytał Gur, kiedy Kichot oddał mu szkic. • Motta, magija l'cha (masz do tego prawo). Odpowiedzią Gura jest chytre spojrzenie spod oka i rozbawione chrząknięcie. Major Szarfman prowadził teraz dżipa z zamontowanym karabinem maszynowym. Kichot pożyczył od niego lornetkę, żeby spojrzeć na most w dolinie, gdzie leżały porozrzucane, zniszczone i spalone, izraelskie czołgi i pojazdy. • To piekielne bagno, Menachem. Co się stało? • Straszny bałagan. Ubiegłej nocy chłopaki ze zwiadu wzięły zły zakręt i stłoczyły się przy moście. Jordańczycy posiekali ich z murów na
kawałki. Masakra. Chrześcijanie nazywają to miejsce Getsemani. • Getsemani. Gat szmanim (prasa do wytłaczania oliwy), tak? Czy to nie z tego miejsca, w którym stoimy, Jezus przemawiał do tłumów? Właśnie tutaj, na Górze Oliwnej? • Dokładnie tutaj. Kazanie na Górze. — Major Szarfman wskazał na łukowatą fasadę znajdującego się tuż za nimi hotelu „Intercontinental". — A tam, gdzie przemawiał, od piątej do siódmej trzydzieści podaje się teraz cocktaile, z kanapkami za darmo. Kichot zmarszczył brwi, spoglądając na hotel. • Kto w ogóle zezwolił, aby to tutaj zbudowano? • A kto mógł się przeciwstawić? Brytyjczycy odeszli, my nie mieliśmy wstępu. W każdym razie proszę spojrzeć tam, w dół, i powiedzieć mi, kto pozwolił na to? Szarfman wskazał na zbocze poniżej tarasu, na którym stali. Rozległy teren wyglądał jak kamieniołom, całe akry ziemi zasypane były potłuczonymi kamieniami i porozrzucanymi, wyciętymi ze zbocza płytami. Kichot rozpoznał starożytny cmentarz, który w dzieciństwie widział na obrazkach, i aż zaczął się dusić się z wściekłości. Oficer łącznikowy krzyknął do Motty Gura: — Pułkowniku, Dowództwo Centralne! Generał powiada, że ma dobre wiadomości. Gur podszedł do mikrofonu. Kiedy słuchał, jego zadowolona mina przekazywała to, co docierało do niego. 300 — Ken, ken. Mi'jadł (Tak, tak. Natychmiast!). Jesteśmy gotowi i ruszamy. — Zwrócił się do oficera łącznikowego: — Będę przemawiał
do całego batalionu i do dowódców kompanii. Oficer uruchomił wszystkie połączenia w swym nadajniku. — Pięćdziesiąta Piąta Brygado Wojsk Spadochronowych! — W przypływie dumy Gur pomija wszystkie kryptonimy i mówi otwarcie. — Stoimy na górskim grzbiecie, spoglądając na Stare Miasto. Wkrótce wejdziemy do prastarej Jerozolimy, wyśnionej, wytęsknionej przez wszystkie pokolenia! Wejdziemy tam pierwsi. Czołgi, kurs na Bramę Lwią! Batalion dwudziesty ósmy, batalion siedemdzie siąty piąty — do bramy. Batalion sześćdziesiąty szósty — za nimi! Naprzód! Naprzód! Nasz przegląd odbędzie się na Wzgórzu Świą tynnymi Teraz prymitywny szkic Gura zaczyna zmieniać się w rzeczywistość. W tumanach kurzu i dymu bataliony zjeżdżają z Góry Oliwnej i ruszają drogami biegnącymi w dolinie, jak strumienie dążąc ku murom, z których wciąż jeszcze odzywa się słaba strzelanina. Grupa dowodzenia w półciężarówkach i dżipach wybiera drogę biegnącą łukiem na południe, omijając sprofanowany cmentarz, i znów zakręca na północ, ku Bramie Lwiej. Obserwując przez lornetkę posuwanie się batalionów, Szarfman powiedział ochryple: • Czy żydowski żołnierz może płakać? • Zapomniałeś swoich psalmów — rzekł Kichot. — Gdy Pan odmienił los Syjonu, byliśmy jak we śnie. Wtedy usta nasze były pełne śmiechu. Szarfman dokończył werset: • ...a język wołał pełen radości. Dobra. Żadnego płaczu. Kichot powtarzał:
• Jak we śnie. Jak we śnie. Pokazał w dół, na te tysiące zniszczonych, rozgrabionych grobów, nad którymi widział żydowską armię maszerującą ku starej Jerozolimie. —I powiadam ci, Menachem, o n i wszyscy na to patrzą. Patrzą, śmieją się i śpiewają. To jest ich zmartwychwstanie. To dlatego chcieli, aby ich tu pochowano. Żeby tu być w tym wielkim dniu, Dniu Pańskim, i zobaczyć to na własne oczy. To jest ich dzień. — Mocno ścisnął ramię Szarfmana. 301 —Amen — odpowiedział Szarfman. — Ale to jest moje chore ramię, Jossi, zranione w czasie operacji KADESZ. Kichot puścił go ze śmiechem. • Zwariowałem i majaczę. Przepraszam. • Majaczysz? Czy wiedziałeś, co czułem tam, na Wieży Magnesa, całymi latami patrząc na ten cmentarz? Widząc ich z tymi łomami i kilofami? Daleko w dole grupa dowodzenia Motty Gura zbliża się z czołgiem torującym drogę do Bramy Lwiej. Duży, płonący pojazd blokuje wąskie przejście pod kamiennym łukiem. Czołg zepchnął na bok palącą się maszynę i przebija się przez masywne, drewniane wrota. Półciężarówka Gura jedzie jego śladem, przez kurz i gruz rozbitej bramy. • Tam jadą. — Szarfman podaje Jossiemu lornetkę. • Patrz. To się dziej e naprawdę! — wybuchnął radosnym śmiechem. — Kichot, robimy to! Przez całe lata patrzyłem na tę bramę z góry Scopus. A teraz nasi chłopcy wchodzą przez nią.
• I, na Boga, tam jest Motta — rzekł Kichot. Dzięki lornetce mógł odróżnić przysadzistą sylwetkę pułkownika Gura, wbiegającego na rozległy plac na Wzgórzu Świątynnym i mijającego wysoką złotą Kopułę Skały, za nim biegną kłusem inni żołnierze. —Są tam, Menachem, nasi chłopcy na Har Ha'bajit (Wzgórzu Świątynnym)! Przez Bramę Lwią wlewają się pojazdy — czołgi, półciężarówki, transportery i dużo, coraz więcej żołnierzy z karabinami gotowymi do strzału. Wybiegają na wielki, płaski plac pomiędzy dwoma potężnymi meczetami. —Nie do wiary, nie do wiary! — Głos majora Szarfmana był cichy i pełen zachwytu. —
Jak we śnie! — Jossi mruczał błogosławieństwo dobrej wieści.
Szarfman, słysząc to, uderzył go w ramię. • Amen i amen. Na Boga, Don Kichot, twój sekret się wydał! Jesteś religijny. Tylko nie zaprzeczaj. • Chodziłem do jesziwy, Menachem, i jestem Żydem. Major śmiejąc się, wskazywał na kłębiących się w dole, na Wzgórzu Świątynnym, żołnierzy. —Tylko spójrz na to! Kiedy Naser zamknął Szarm asz-Szejch, pewnie wcale nie myślał, że taki będzie wynik! 302 • Naser nie mógł temu zapobiec — odparł Kichot. — Czuwała nad nim ręka Boga. • Motta Gur przywołuje oficera łącznikowego! —krzyknął Szarfman,
spoglądając przez lornetkę. Popędził do dżipa, nastawił głośniej przenośny odbiornik i szybko zmienił częstotliwość. —Dowództwo Centralne, tu Talmid: mówię ze Starego Miasta. Stoję na placu przed Kopułą Skały. HAR HA'BAJIT B'JADENUl (Wzgórze Świątynne jest w naszych rękach!). HAR HA'BAJIT B'JADENU! HAR HA'BAJIT B'JADENU\ Głos generała Narkissa z Dowództwa Centralnego: —Natychmiast przyjeżdżam] Cześć wszystkimi Cześć wszystkimi W stu procentach] Don Kichot i Król Góry Scopus ściskają się i całują. Wąsy drapią policzek Jossiego, a policzek Menachema jest mokry, chociaż obiecał, że nie będzie płakać. WZGÓRZE ŚWIĄTYNNE JEST W NASZYCH RĘKACH! Przez Państwo Żydowskie od granicy z Syrią po Morze Czerwone przebiega płomień, słoneczny blask narodowej radości i chwały. Ojcowie i synowie, matki i dzieci, żony i mężowie, kochankowie, młodożeńcy, towarzysze broni na polach bitew, wszyscy są połączeni tym jedynym w życiu, jedynym na tysiąclecia wzlotem ducha. Wszędzie w Ziemi Świętej Żydzi obejmują się, tańczą i śpiewają: ,,Oto dzień, który Pan uczynił...'" Lewi Eszkol odłożył słuchawkę i zwrócił błyszczące oczy na Pasternaka. • Har Ha'bajit b'jadenu\ Jedźmy do Jerozolimy. • Droga będzie zapchana wojskiem — odparł Pasternak. — Zamówię policyjną eskortę. • Nie szkodzi, to żaden wielki cymes, dostaniemy się tam. — Premier
spojrzał na swój pognieciony, przyciasny mundur. — Na tę okazję włożę krawat i marynarkę. Wiadomość dotarła do Benny'ego Lurii, kiedy krążył nad Tel Nof. Rozbrzmiewający w słuchawkach żargon kontrolera lotu podającego namiary do lądowania nagle zmienia się w radosny chłopięcy okrzyk. 303 —
Do wszystkich samolotów! Posłuchajcie: Hor Ha'bajit b'jadenu\
Benny rozejrzał się i z dzikimi okrzykami zaczął wykonywać zwycięskie beczki. —Ciociu Szajno! Ciociu Szajno! — Arie wbiegł na dach. — Imma mówi, żebyś szybko zeszła na dół! Szajna obserwowała dym i ogień nad Starym Miastem. Tutaj i na sąsiednich dachach ludzie zebrali się, aby obserwować widowisko, w ich tranzystorowych radiach słychać niezrozumiałe trzaski. Kiedy Szajna stanęła w drzwiach mieszkania, jej matka powiedziała: —Ach, już jesteś! Ważne oświadczenie rzecznika wojskowego! I prawie natychmiast niski, niezupełnie spokojny, wojskowy głos przerwał amerykańskiego rock and rolla: Tu mówi rzecznik wojska. Komendant Centralnego Dowództwa właśnie złożył raport: ,JHar Ha' bajit b'jadenu!'' Padli sobie w ramiona i Arie tańczył po pokoju krzycząc: • Abba był pierwszy na Wzgórzu Świątynnym! Śmiejąc się i płacząc, Szajna chwyciła go w ramiona. • Na moje życie, prawdopodobnie masz rację. Jael usłyszała to w swoim mieszkaniu, kiedy ubierała się po drzemce. Krzycząc głośno: „Chwała Bogu, że tu jestem!", rzuciła się na fotel, żeby
pomyśleć, ale nie na długo. Była tylko jedna rzecz do zrobienia. 42
Ściana Płaczu
Kichot wyskoczył z zarekwirowanego przez siebie dżipa, żeby przepchnąć się wśród pojazdów i komandosów tłoczących się przy Bramie Lwiej, gdzie nad kamiennym łukiem znajdują się te legendarne lwy, no dobrze, dwie grożące rozpadnięciem się sztywne, wystylizowane płaskorzeźby wielkich kotów. Być może leopardów. Przeciskając się obok wypalonego, tlącego się autobusu, wciąż jeszcze wydzielającego smród i ciepło, na pół niesiony przez uradowanych żołnierzy, Kichot wszedł do Starego Miasta. VIA DOLOROSA — głosi tabliczka z nazwą ulicy, umieszczona w mrocznym przejściu, zablokowanym przez czołgi. Razem z nim komandosi prą ku przejściu w wysokim, drewnianym ogrodzeniu i nagle Kichot znajduje się na rozległym, porośniętym trawą placu na Wzgórzu Świątynnym. Tak bardzo wydaje mu się, że śni, iż przebudzenie na szpitalnym łóżku wcale nie byłoby dla niego zaskoczeniem. Tuż przed sobą ma imponujący, wyłożony błękitną mozaiką meczet Omara z wznoszącą się w niebo ogromną złotą kopułą, a obok nie ogoleni, wywijający karabinami izraelscy żołnierze kłębią się wokół stojącego z gołą głową Motty Gura. Kiedy Kichot przepycha się wśród pod-
skakujących hełmów, u podnóża wzgórza odbija się echem rozproszony ogień karabinowy. 305 —No, Motta, jakie to uczucie być nieśmiertelnym? Twarz Gura jest zaczerwieniona, jego oczy płoną. • Cześć, Kichot! Chłopcy nadal polują na snajperów, najwyraźniej przy Bramie Damasceńskiej. To paskudne, żeby teraz ponosić straty, ale żołnierze są wspaniali. Czy wiesz, co właśnie powiedział mi jeden z nich? „Pułkowniku, kiedy zabierzemy się do Syryjczyków?" I to był dzieciak z kompanii, która wzięła Wzgórze Amunicji! • Mówiąc o amunicji — Kichot wskazał kciukiem niezliczone skrzynki, ustawione do wysokości piętnastu stóp przy murze meczetu Kopuły Skały. Wypisano na nich po arabsku i angielsku oznaczenia kodowe armii brytyjskiej: wszelkie rodzaje amunicji, granatów, pocisków do moździerzy, rakiet, magazynków do karabinów maszynowych, nawet dynamit. Gur wzruszył ramionami, patrząc cynicznie na tę piętrzącą się górę amunicji. • To trochę nieostrożne, prawda? Słuchaj, Kichot, przyjeżdża Eszkol. Pomógłbyś, gdybyś był przy Bramie Lwiej, kiedy się zjawi. — Wskazał na bandaże Jossiego. — Masz bohaterski wygląd, wyglądasz malowniczo i w końcu, na Boga, jesteś bohaterem. I można na tobie polegać. Będzie tam także major Szimon z ochroną. • Kiedy przyjedzie Eszkol? • Jest w drodze z Tel Awiwu. Drogi są zapchane wojskiem, więc trochę to potrwa.
• Jestem na twoje rozkazy, ale strasznie chcę zobaczyć Ścianę. • Będziesz zawiedziony. Ja byłem tam po raz pierwszy jeszcze jako dziecko. Nie ma na co patrzeć. Ale idź, zejdź po schodach przez tamtą bramę. Kichot schodzi wydeptanymi schodami i chwiejnymi, drewnianymi stopniami w ciemną alejkę, z obu stron zabudowaną nędznymi arabskimi domostwami. Kilku żołnierzy z przywiązanymi filakteriami szybko odmawia poranną modlitwę, narzuciwszy na mundury szale modlitewne i odsunąwszy na plecy karabiny. Stoją zwróceni twarzami ku gigantycznym, ciemnym blokom zniszczonego przez czas jerozolimskiego kamienia. Z długich szczelin pomiędzy nimi zwisają zielone rośliny. Prowadzący modlitwę recytuje: Wychwalajmy Imię Jego na tym świecie, jak wychwalane jest na niebiesiech. Jak zapisane jest u naszego proroka. I WOŁALI DO SIEBIE NAWZAJEM: MÓWIĄC, W odruchu ucznia jesziwy Kichot zatrzymuje się w miejscu, stawia razem stopy i przyłącza się do odpowiadającego chóru: 306 ŚWIĘTY, ŚWIĘTY, PAN BÓG ZASTĘPÓW, PEŁNA JEST ZIEMIA CHWAŁY JEGO. Podobnie jak wszyscy żołnierze, za każdym „święty" unosi się na palcach, co symbolizuje lot aniołów. Jakie to dziwne, aby wpaść w ten stary rytuał Keduszy w chłodnej uliczce pod otwartym niebem! Po ostatniej odpowiedzi może ruszać dalej. OBY PAN KRÓLOWAŁ WIECZNIE, BÓG TWÓJ, O SYJONIE, ALLELUJA.
Kichot podszedł do Ściany, oparł się o stare kamienie i pocałował występ różowej skały, próbując bez powodzenia wzbudzić w sobie wzruszenie. Wtem z tupotem zbiegła po schodach i wpadła w uliczkę niska, brodata postać w mundurze, niosąca owinięty w aksamit zwój Prawa i czarny barani róg. Zaraz też pojawili się fotoreporterzy i żołnierze z aparatami fotograficznymi, ponieważ był to główny kapelan wojska. Całuje Ścianę, przykłada do warg barani róg i dmie z całej siły. Błyskają flesze, ale z rogu nie wydobywa się żaden dźwięk. Kapelan próbuje jeszcze raz, ale słychać tylko piskliwy, bulgoczący skrzek. — To zły szofar — krzywi się. — Co za dziady! Mówiłem im, żeby mi dali ten żółty! W tym rogu tkwi szatan, nikt nie może na nim zatrąbić. Kichot wysunął się do przodu. • Proszę mi pozwolić, rabbi. Dąłem w szofar w jesziwie. • Buk'her (chłopak) z jesziwy! Na sto procent, proszę, spróbuj! Rozerwij szatana! Jossi spostrzegł, że mokry ustnik jest zbyt wąski. Właśnie w taki oporny szofar dął w obozie na Cyprze, podczas modłów na Rosz Ha-Szana. Wziął głęboki wdech i wydobył przeraźliwy, ogłuszający dźwięk. Modlący się żołnierze zastygli w miejscu, wytrzeszczając oczy, a z murów nad ich głowami zerwało się z trzepotem stado rozkrzyczanych ptaków. —Na sto procent! Obyś był zdrowy! Dmij, dmij, buk'herl Rabin tańczy, śpiewając świętą pieśń wesela. Dawid, król Izraela, Żyje, żyje i trwa wiecznie... Napływający do uliczki żołnierze przyłączają się, kręgiem otaczając
rabina, który krzyczy — dmij, buk'her, nie przestawaj! — Kichot 307 wydobywa trąbienie za trąbieniem, rabin wiruje i podskakuje z Torą, a wokół niego tańczą i śpiewają żołnierze. W oddali wciąż słychać sporadyczną strzelaninę. Ponad ich głowami krąży helikopter z ciężko bijącym śmigłem. —Ciociu Szajno, nie wiem, jaka jest wartość, i wcale mnie to n i e obchodzi! Arie jest dziś niezwykle uparty. Szajna próbuje uczyć go algebry i chłopak ma do tego głowę. Jak na swój wiek, jest bardzo zaawansowany, ale dzisiaj może myśleć tylko o ojcu i radiowej wiadomości o Har Ha'bajit, po której nadano Hatikwę i Złotą Jerozolimę. Słysząc podwójne pukanie, zerwał się i pobiegł do drzwi, krzycząc: — Abba! Abba! Stał w nich żołnierz, ale nie Abba: porucznik wojsk spadochronowych z szerokim opalonym i łuszczącym się nosem i czterodniowym rudym zarostem. • Szalom, chłopcze. — Potem zwrócił się do Szajny: — Proszę pani, Ezrach prosi pani matkę na dół. • Moją matkę? Moja matka leży w łóżku z lumbago. Nie może się ruszyć. O co chodzi? • Kto mówi, że nie mogę się ruszać? — Słychać zrzędliwy głos spoza zasłony. — Ezrach mnie potrzebuje, więc idę. Szajna... uuf! Och! — Ciężkie uderzenie o podłogę. • Mamo! • Nic mi się nie stało, spadłam z łóżka. Pomóż mi się ubrać! Ale matka jest naprawdę unieruchomiona i chociaż zaprotestowała
gwałtownie, Szajna położyła ją z powrotem do łóżka. —Mój dowódca kompanii jest bardzo religijny — powiedział spadochroniarz, kiedy razem z Szajną zszedł na dół. — Podsunął pułkownikowi Gurowi myśl, żeby Ezrach przyszedł do Ściany. Wysłano mnie, żebym go przyprowadził. Ezrach prosił, żeby poszła z nim matka pani. Ezrach miał na sobie swój najlepszy szabatowy strój: błyszczący, czarny, satynowy płaszcz, opadający aż do kostek, i płaski czarny kapelusz, nieco mniej zrudziały niż codzienny. Jego biała broda została nieskazitelnie wyszczotkowana. —Pójdę z panem, rabbi — poprosiła Szajna. — Dobrze? Mama źle się czuje. Ezrach kiwnął głową i powiedział, że będzie się modlił przy Ścianie o zdrowie dla jej matki. 308 — —
Kazano mi panu powiedzieć, rabbi — poinformował porucznik że na Starym Mieście wciąż jeszcze jest strzelanina. Jeśli pan nie chce,
to nie musi ryzykować. Ezrach uśmiechnął się i wyszedł z otwartych drzwi prosto do zaparkowanego dżipa. Szajna ruszyła jego śladem. • Będzie pan musiał przenieść to urządzenie — zwróciła się do porucznika. Przednie siedzenie zajmował duży polowy nadajnik. — On tam usiądzie. • Dlaczego? Z tyłu jest wygodniej. • Nie będzie siedział przy mnie. Porucznik wyszczerzył zęby.
• Jakieś przesądy? • Proszę to tylko przenieść, dobrze? — Przy pani usiadłbym w każdej chwili. — Dźwignął nadajnik i ustawił z tyłu. — Ale to prawda, że nie jestem świętym mężem. Pomagając Ezrachowi przy wsiadaniu, Szajna spytała: • Może przez przypadek natrafił pan tam na podpułkownika Nitzana? Ten chłopak w naszym mieszkaniu jest jego synem. • Ma pani na myśli tego faceta od pancerniaków? Don Kichota? • Właśnie. Tego faceta od pancerniaków. • Jasne. Kiedy główny rabin tańczył z Torą, on dął w szofar. • Naprawdę? Chwileczkę! — Szajna pobiegła na górę, żeby powiedzieć Ariemu, iż Abba jest żywy i zdrowy. Żołnierze otaczali barierami i sznurami wielki stos amunicji. — —
Chyba przez dwa tygodnie będziemy to usuwać ze wzgórza zwrócił się Gur do Kichota. — Musi być z pięćdziesiąt ton.
• Motta, lepiej postaw przy tym dwudziestoczterogodzinną wartę. • Wydałem taki rozkaz. — Gur spojrzał na zegarek. — Słuchaj, ten helikopter wylądował jakiś czas temu. Premier powinien już tu być. To było rozsądne, żeby użyć śmigłowca, zamiast próbować przejechać samochodem. Powiedz majorowi Szimonowi, żeby przyprowadził Eszkola tutaj do mnie, a ja osobiście będę mu towarzyszył do Ściany. — Wskazał na składowisko amunicji. — Chciałbym, żeby to zobaczył.
• B'seder. Żołnierze cisnęli się pod Bramą Lwią, spoglądając ponad ramionami
towarzyszy, i zasłaniali Kichotowi widok. 309 —
Dajan! To Mosze Dajan! Przyleciał helikopterem!
Minister obrony, szef sztabu Rabin i szef Dowództwa Centralnego Uzi Narkiss przechodzą przez bramę. Żołnierze rozstępują się, z tyłu tłoczą się dziennikarze i fotoreporterzy. Dajan ma owinięty siatką hełm z zapiętymi pod brodą paskami, jakby ruszał na bój. Narkiss włożył płócienną czapkę, a Icchak Rabin jest z gołą głową. Dajan zwrócił się do adiutanta: — Natychmiast dostarczyć ramatchalowi hełm. — Nie trzeba — odparł Rabin ze zbolałą miną, ale kiedy adiutant porwał hełm jakiemuś żołnierzowi i podał mu, Rabin zmęczonym gestem włożył go na głowę i zapiął paski. —W porządku, teraz możemy iść — oświadczył Dajan. Teoretycznie cywilny minister, jest teraz w pełni umundurowany i w każdym calu sprawia wrażenie zwycięskiego dowódcy. Z Narkissem i Rabinem po bokach maszeruje przed siebie, wymachując sztywno wyprostowanymi rękami: pięści zaciśnięte, pierś podana do przodu. Wojskowi kamerzyści i fotoreporterzy idą przed nim tyłem, zatrzymując w kadrze każdy jego krok. Przyglądający się z bramy prowadzącej na Via Dolorosa Kichot myśli: Magija l'cha, Mosze — masz do tego prawo! Mimo wszystko awans Dajana sprawił wielką różnicę. Kiedy Hamtana przeraziła kraj i zmroziła morale armii, on zebrał i zjednoczył ludzi, tak jak nie potrafiłby nikt inny. Żołnierze pobiegli za nim na Wzgórze Świątynne. Tylko jednostka ochrony pozostała na Via Dolorosa, czekając na premiera. Kichot wyszedł z bramy i spojrzał w górę, na legendarne lwy. Jako rzeźba nie są niczym
specjalnym. Zdumiewające, jak już znana wydaje się ta brama, po dwudziestu latach nieistnienia dla Żydów! Kichot ma problemy z głową: rana pulsuje, a i te ciągłe zawroty. Może dlatego Ściana była mu taka obojętna? Motta miał rację, prawdziwe rozczarowanie. Jako chłopak z jesziwy był pouczany i wierzył, że ta Ściana jest bramą do Nieba, że modlitwy stamtąd wznoszą się prosto do Tronu. Ale kiedy jego wargi dotknęły surowej skały, myślami był wciąż w cienistej, cuchnącej uliczce, gdzie kilku religijnych żołnierzy mruczało poranną liturgię. Może oni czuli coś mistycznego, widzieli jakoś tych Żydów, którzy od wieków przychodzili tu, by opłakiwać zburzoną Świątynię. Ale on nie. Wręcz przeciwnie, on myślał o Ehudzie Eladzie, który nie dożył, by pocałować te kamienie. 310 Ach, to musi być Eszkol w czarnym garniturze, białej koszuli i niebieskim krawacie. Co za niespodzianka! Jak większość polityków Partii Pracy, Eszkol zazwyczaj nosił koszulę z wykładanym kołnierzykiem, będącą sybolem socjalistycznej prostoty. Z okazji ważnych wydarzeń — pogrzebu dygnitarza, przyjęcia głowy państwa, wesela córki któregoś z ministrów, Eszkol mógł włożyć krawat. Ta okazja najwyraźniej wymagała takiego stroju. Sam Pasternak zdumiał się, widząc tu bladego i obandażowanego Kichota. • Jossi! Ma niszmal Panie premierze, to jest jeden z naszych wspaniałych, walecznych oficerów, podpułkownik Nitzan. • Jaka tu jest sytuacja, Jossi? — Premier rzucił krótko urzędowym tonem, ale jego twarz promieniała, a oczy w ciemnych, otoczonych zmarszczkami oczodołach, radośnie błyszczały.
Pamiętając plan ataku Gura, Kichot szybko wyrzucił z siebie skrócony opis obecnego stanu rzeczy: jakie jednostki zdobyły Bramę Gnojną, Bramę Syjońską, Bramę Jafy i które sektory Starego Miasta obecnie okupują. Eszkol bez przerwy kiwa głową, z dziwnym uśmiechem spoglądając na Bramę Lwią. • B'seder. Jossi, pierwszy raz zobaczyłem te lwy, kiedy w dziewiętnastym przyjechałem do Palestyny jako nikt o nazwisku Szkolnik. Teraz widzę je znowu jako Eszkol, premier Państwa Żydowskiego. To wielka zmiana, niech będzie błogosławione imię Jego. • Panie premierze, pułkownik Gur czeka na pana na wzgórzu. —Tak? A Dajan? Kichot zawahał się. • Wiemy, że tu jest — powiedział Pasternak. — Widzieliśmy przelatujący helikopter. • Może być przy Ścianie, panie premierze. —No cóż, a więc my też tam idźmy — rzekł Eszkol z lekką ironią. Jednostka ochrony chodziła pod bramą. Nie widziało się żadnych fotoreporterów. Via Dolorosa była pusta. Domy miały zamknięte okiennice. Ze Wzgórza Świątynnego dobiegał hałas walkie-talkie, słychać było wykrzykiwane rozkazy i gwar tłumu. — To jest najwspanialsza chwila mego życia — powiedział spokojnie Eszkol, mijając bramę. Kilku żołnierzy zasalutowało, otaczając go. Na wzgórzu pułkownik Gur w hełmie zapiętym pod brodą, na wzór Dajana, zasalutował premierowi. Eszkol niedbale oddał pozdrowienie. 311
• To dopiero piękny widok, Motta — wskazał na flagę z Gwiazdą Dawida, powiewającą nad placem na zaimprowizowanym maszcie. • Ktoś wspiął się na meczet i również tam wywiesił flagę, panie premierze — Gur wskazywał na szczyt złotej kopuły. — Mosze Dajan był wściekły. Kazał ją zdjąć, więc postawiłem tutaj. • Tak, Mosze ma bardzo dobre wyczucie. To było taktowne. No, no, popatrzcie na to. — Eszkol podszedł do stosu amunicji i przyglądał się oznaczeniu skrzyń. — Wspaniale, to wszystko może nam się przydać. Bardzo drogie rzeczy. Wysokiej jakości. — Zauważył cierpki uśmiech Gura. — Jak się raz było skarbnikiem, to będzie się nim już zawsze. • Panie premierze, mieli szczęście, że nie wylądował tutaj żaden z naszych pocisków — wtrącił się Pasternak. — Poszłyby oba meczety. • Może to my mieliśmy szczęście — rzekł Gur. — Z całą pewnością świat zwróciłby się przeciwko nam. • I tak to zrobią — rzucił Eszkol. — A na razie jesteśmy tutaj. • Odpowiedzialny za to jest jakiś jordański generał, prawdziwy gnojek — skrzywił się Pasternak. • A teraz do Ściany, Motta! — polecił Eszkol. Pasternak i Kichot ruszyli ich śladem. • Jossi, do wszystkich diabłów, co ci się stało?! • Sam, co słychać w Nowym Jorku na temat przerwania ognia? • Ciągle jeszcze gadają. No, powiedz, co ty robisz w Jerozolimie? Jak zostałeś ranny?
• To długa historia. Pasternak myśli, czyby nie powiedzieć Jossiemu o nagłym przyjeździe Jael, ale postanawia nie robić tego. Następna długa historia. Niech sprawa poczeka, Jossi i tak zdąży się jeszcze dowiedzieć. • Sam, weźmiemy się też do Syryjczyków? Zajmiemy wzgórza Golan? Czy też kibucnicy z Galilei nawet po wojnie będą musieli uprawiać ziemię pod ostrzałem? • Rabin pragnie to zrobić. Dajan nie chce się zgodzić. Mówi, że to może sprowadzić Rosjan, stracimy wszystko, co zyskaliśmy, i wyjdziemy na tym o wiele gorzej. • A co mówi Eszkol? • Eszkol nie mówi. Południowe słońce oświetla teraz Ścianę, wydobywając jej piękną różowawą barwę i dziwną erozję. Niektóre z gigantycznych bloków 312 częściowo rozpadły się, inne wyglądają jak wydobyte prosto z kamieniołomu. W uliczkę wciska się cała kompania komandosów. Robią straszny hałas i w radosnym zachwycie spoglądają na zalaną słońcem Ścianę. Przybycie premiera pozostaje nie zauważone. — Chyba powinienem mieć kapelusz — rzekł Eszkol. Na polecenie Gura jakiś żołnierz podał mu swój hełm. Premier włożył go, nie zapinając luźno zwisających pasków. Gruby, stary człowiek w ciemnym ubraniu i krawacie wyglądał dziwacznie w tym nakryciu głowy. Z bocznej uliczki usłyszeli radosne, ochrypłe męskie głosy śpiewające pieśń weselną, której słowa zaczerpnięto z proroka Jeremiasza:
/ wtedy usłyszycie w miastach judzkich I na ulicach Jerozolimy Głos wesela i głos radości... Posuwająca się tyłem grupa żołnierzy tańcząc wpadła w uliczkę. Klaszcząc w ręce, prowadzili Ezracha do Ściany Płaczu, jakby podprowadzali pana młodego ku weselnemu baldachimowi. Ezrach szedł wolnymi krokami, uśmiechając się, za nim posuwała się Szajna Matis-dorf w prostej ciemnej sukience i chustce zakrywającej włosy. Kichot machnął ręką, przyciągnął jej uwagę i Szajna uśmiechnęła się wstydliwie. ...Głos oblubieńca i głos oblubienicy... Ezrach podszedł do Ściany i rozłożył na kamieniach swe czarno odziane ramiona. Pieśń zanika i cichnie, na całej uliczce zapada cisza i słychać tylko krzyki krążących ptaków. Długa cisza. Wszystkie oczy spoczywają na tej szczupłej, czarnej postaci, obejmującej Ścianę. Don Kichot czuje przypływ emocji, którą na próżno starał się przywołać, całując kamienie. Po plecach przebiegł mu ciepły dreszcz. W cieniu, opierając się o mur arabskiego domu, Sam Pasternak wspominał swą pierwszą wizytę przy Ścianie razem z ojcem kibucnikiem. Surowy, baryłkowaty syjonista z gołą głową, trzymając za rękę pięcioletniego chłopca, spoglądał wrogo i z wściekłością na jęczących i bijących się w piersi Żydów w czerni. „Jeśli kiedykolwiek miałbym władzę — powiedział 313 — lub gdybyś ty ją kiedyś osiągnął, synu, pierwsze, co należy zrobić, to zburzyć tę Ścianę lub wysadzić ją w powietrze. Nie jesteśmy już ofiarami.
Pracujemy na naszej ziemi. Nasza historia zaczęła się od nowa. Przeszłość jest prochem". Sam słyszy wyraźnie te słowa i wie, co powiedziałby jego antyreligijny ojciec na ten widok. Wszystko to się dzieje, ponieważ wielu dobrych żydowskich chłopców zginęło, zabijając o wiele, wiele więcej dobrych, wprowadzonych w błąd chłopców arabskich. Żaden Mesjasz nie przyprowadził tutaj tego starego człowieka, a jakaś gojowska gadanina w Nowym Jorku może jutro znów odciąć Żydów od tej Ściany. Ezrach odwrócił się do żołnierzy, a jego pomarszczona, brodata twarz promienieje. Mówi cicho, ale w tej śmiertelnej ciszy wszyscy go słyszą. — Dzieci, czemu przestaliście śpiewać? — Podejmuje pieśń słabym, drżącym głosem, unosząc obie ręce do góry. ...Głos wesela i głos radości... Wkrótce śpiewają już wszyscy żołnierze, wrzeszcząc na cały głos, otaczają go i wtedy Ezrach zaczyna niepewnie tańczyć. Niemal padając, przepycha się między żołnierzami i posuwa w kierunku Lewiego Eszkola. Premier ze zdumieniem wytrzeszczył oczy, a potem uśmiechnął się z zakłopotaniem. Ezrach wziął go za rękę. Obaj starzy mężczyźni objęli się ramionami i kręcą w koło, w rytm pieśni: ...Głos wesela i głos radości, Głos oblubieńca i głos oblubienicy... Don Kichot przedzierał się przez rozradowanych spadochroniarzy do Szajny, stojącej z boku, przy wejściu do uliczki. • Chodź, Szajna! • Zwariowałeś? — wyrwała mu rękę. — To nie miejsce dla mnie.
• Czemu nie? Spójrz na nie. Trzy żołnierki, które trafiły na uliczkę, tańczyły w koło, położywszy sobie ręce na ramionach. • Nie! • Jak się ma Arie? —Nie chce odrabiać algebry. Wymieniają te zdania, przekrzykując hałas. 314 • Dobrze robi. Jest święto. — Don Kichot ciągnie ją do Ściany, gdzie Eszkol i Ezrach ciągle kręcą się w koło, trzymając się pod ręce. Premier odrzucił do tyłu swą nakrytą hełmem głowę, a na jego twarzy widać wyraz ekstazy. Jossi wyciągnął z kieszeni chusteczkę i wcisnął jej w dłoń. • Zatańczysz ze mną! Tak się należy! Przecież jesteśmy na weselu, prawda? Wbrew własnej woli Szajna wybuchnęła śmiechem. Jossi zapraszał ją do wschodnioeuropejskich pląsów weselnych, na które krzywili się pobożni ortodoksi. Niezamężne dziewczęta i chłopcy czasami tańczą nie dotykając się, ponieważ każde z nich trzyma tylko jeden róg chusteczki. Pieśń weselna rozbrzmiewała w uliczce siłą płuc ponad setki żołnierzy. Niektórzy zataczali radosny krąg wokół Ezracha i premiera i Szajna Matisdorf nie wytrzymała. — Dobrze, w porządku, raz w życiu zamiast jednego, będziemy dwoma szaleńcami. Zatańczmy. I tak kręcą się tu i tam z chusteczką naprężoną pomiędzy nimi,
uśmiechając się do siebie oczyma. • Kocham cię! — Jossi przekrzykuje śpiew i pada, wyrywając chusteczkę z jej ręki. • Co to jest? • Cicho. Nie ruszaj się. Leży chyba na jakiejś ławce. Zauważył, że to boczne siedzenie podskakującego samochodu dowodzenia. Jego głowa spoczywa na kolanach Szajny. W pobliżu słychać następny ogłuszający wybuch i siedzący naprzeciwko tłusty śniady pielęgniarz mówi: • Wysadzają miriy, pułkowniku. • Miny? Szajna, co się dzieje, do wszystkich diabłów?! Dokąd jedziemy i dlaczego? • Zemdlał pan przy Ścianie, pułkowniku — wyjaśnił mu pielęgniarz. — Pułkownik Gur rozkazał mi odwieźć pana z powrotem do Tel Haszomer. • Nie twoje życie, nie! — Kichot próbuje usiąść. Szajna spycha go w dół. Kiedy samochód warczy i podskakuje na nierównym terenie, słyszą kolejne eksplozje. — Szajna, nic mi nie jest. Od paru dni nic nie jadłem i to wszystko. • Dziś rano mama zrobiła ci wielką jajecznicę. Zwariowałeś i wracasz do szpitala. 315 • Tak od razu? • Najpierw odwieziemy do domu Ezracha. Więc będziesz mógł zobaczyć Ariego, ale potem pojedziesz prosto do Teł Haszomer. Odprowadzę cię.
• Zgoda. Po pierwsze, zobaczę Ariego. To dobrze. A potem, hamuda, będziemy negocjować — wydał cichy jęk. • Pułkowniku, mogę dać panu jakiś lek przeciwbólowy — zaproponował pielęgniarz. • Ale nie na to, co mnie boli. Posilcie mnie plackami z rodzynkami, wzmocnijcie mnie jabłkami, bo chory jestem z miłości. Pielęgniarzu, czy jesteście zaopatrzeni w placki z rodzynkami i jabłka? • Mam kodeinę, pułkowniku. • Proszę nie zwracać na niego uwagi. — Szajna zarumieniła się, słysząc słowa Pieśni nad Pieśniami. Pochyliła się i lekko pocałowała go w usta. Było to tylko muśnięcie wargami. — Masz. A teraz zamknij się i nie bredź o plackach i jabłkach. Kiedy samochód zatrzymał się przed domem, Kichot usiadł energicznie, wyskoczył i pomógł Ezrachowi opuścić siedzenie z przodu. Stary człowiek ująwszy w ręce głowę Kichota, pocałował go w policzek. • Dzielny człowieku, obyś otrzymał błogosławieństwo szybkiego i pełnego powrotu do zdrowia. • Amen — odparł Kichot. Kiedy Ezrach i Szajna już weszli do środka, mrukną} do pielęgniarza. — Wezmę tę kodeinę. Ruszył za Szajną po schodach. Kiedy dziewczyna otworzyła drzwi, dostrzegł ponad jej ramieniem Jael siedzącą na wytartej kanapie i obejmującą ramieniem Ariego. —Abbal — Chłopiec zerwał się z miejsca i podbiegł do niego. —
Imma jest tutaj. Imma wróciła! — Ściskał ojca mocno, przytulając
głowę do munduru. — Abba, czy byłeś na Hor Ha'bajitl —Byłem na Har Ha'bajit i przy Ścianie. Niedługo cię tam zabiorę.
Jael wstała. Matka Szajny tłukła się po kuchence, gdzie głośno zaczął gwizdać czajnik. —Witaj, Szajna. Twoja matka uparła się, żeby zrobić herbatę. Błagałam, żeby dała spokój. Jossi, Arie powiedział mi, że byłeś ranny —
podeszła i delikatnie dotknęła jego twarzy. — Ale ja cię znam, jesteś
niezniszczalny. 316 • Na Boga, Jael, to dopiero niespodzianka. Jak ty wróciłaś? Kiedy? • Dzisiaj rano, pierwszym samolotem, jakim mogłam wydostać się z Nowego Jorku. Och, Kichot, cóż za zwycięstwo! Har Ha'bajit b'jadenu\ Świat chyba oszaleje! Naser jest skończony. Arabowie zostali rozgromieni. Jestem taka dumna z ciebie, z wojska, z tego kraju! Jestem w domu i już nigdy nie wyjadę — położyła rękę na głowie Ariego. — Jaki on duży! • Szajna, gdzie są sardynki? — jęknęła stara pani Matisdorf. — I landrynki? Dlaczego zawsze wszystko chowasz tak, że potem niczego nie można znaleźć? Niby niczego nie ma, ale wszyscy muszą zasiąść do stołu. Pani Matisdorf, pojękując przy każdym kroku, poganiając Szajnę, podała herbatę, puszkę sardynek, suche krakersy i talerzyk czerwonych i żółtych cukierków. —Nie spodziewałam się gości — tłumaczyła się, boleśnie chwytając powietrze — no i jest wojna. Szajna czuła się zwalona z nóg zarówno wyglądem Jael, jak i jej pojawieniem się jak grom z jasnego nieba. Oto amerykańska piękność w każdym calu: modnie ostrzyżone blond włosy, dyskretna, elegancka
biżuteria, biały kostium, choć cały pognieciony, to przecież w tej chwili zatykający dech w piersiach. Być może przybyło jej kilka funtów, ale jeśli tak, to jest przez to jeszcze piękniejsza. Pijąc dużymi łykami herbatę, aby przełknąć kodeinę, Kichot także oceniał Jael. Ponieważ nie patrzył na nią kobiecymi oczami Szajny, nie zauważył szczegółów, ale pojął, o co tu chodzi. Podobnie jak wojsko zdobyło Jerozolimę, tak Jael przyjechała, żeby ponownie zdobyć jego. Dla niego jej uroda to już przebrzmiała historia, jej siła woli — również, ale ten szybki atak oszołomił go i nie jest w stanie mu się przeciwstawić. Zresztą, niechby tylko spróbował ją spławić! Biedna, ukochana Szajna... • Słuchaj no, Jael, tam na dole jest pielęgniarz, czeka, żeby mnie odwieźć do Tel Haszomer, więc... Tylko na konrolę — dodał dla Ariego, który przyglądał mu się z niepokojem i przestał wpychać do kieszeni cukierki. • Świetnie. Pojadę z tobą — oświadczyła Jael. — Dowiem się, co jest. Pogadam z lekarzami, znam połowę z nich. Zabiorę Ariego do domu i doprowadzę do ładu mieszkanie. Kichot obserwował Szajnę, która wzięła tornister z książkami i podała go Jael. 317 • Arie jest pilnym uczniem. Kiedy tylko powiesz, załatwię jego przeniesienie ze szkoły w Hajfie. • Ciociu Szajno, skończyłem algebrę. • Świetnie. Twoje ubrania... • Spakowałam je — mówi Jael. — Chciałabym ci podziękować,
Szajno. Arie cię kocha i nie mam mu tego za złe. Byłaś jak krewna. Naprawdę jesteś ciocią Szajną! • Cóż, to obiecujący chłopiec. I dobry. • Nikt nie jadł sardynek — zaczęła narzekać matka. — Pani Nitzan, czy Amerykanie nie jedzą sardynek? • Do widzenia, sabta (babciu). — Arie podbiegł, uściskał ją i wrócił do matki. Kiedy Jael zamknęła małą walizeczkę Ariego, Kichot wyciągnął rękę do Szajny. — Nie wiem, jak ci dziękować — szepnął. — Brakuje mi słów. • Placki z rodzynkami i jabłka — mruknęła Szajna. • Ach, tak. Placki z rodzynkami i jabłka. • Na Boga, Kichocie, uważaj na siebie! Rób, co ci każą lekarze. Wygraliśmy tę wojnę. Kiedy Nitzanowie już wyszli, Szajna usiadła przy stole, dolała sobie herbaty i nachyliła się nad filiżanką, opierając głowę na rękach. Ciemne włosy zasłaniały jej twarz. • Ach, przynajmniej podałyśmy im herbatę — westchnęła pani Matisdorf. — Goście to goście. Wracam do łóżka. • Ja posprzątam — odpowiedziała Szajna przytłumionym głosem, a spomiędzy jej palców kapały ciepłe łzy. — I zjem sardynki. Jestem pusta w środku. —
43
Banzai!
Kiedy samolot nabierał wysokości, Zew Barak znów spoglądał w dół, na zalany porannym słońcem Manhattan — na strzeliste wieżowce, iskrzące się rzeki, pajęczą sieć mostów i nabrzeży, na podłużną bryłę ONZ. Przemijający, miły widok, ale na Baraka czekała robota po wczorajszej ogromnej wrzawie w Narodach Zjednoczonych wokół marszu Izraela na Wzgórze Świątynne. Ze stosu gazet leżących na siedzeniu obok wyjął Cleveland Plain Dealer i zaczął zakreślać na czerwono najistotniejsze fragmenty. Pod zajmującym całą szerokość strony nagłówkiem IZRAELCZYCY ZBLIŻAJĄ SIĘ DO KANAŁU, ZDOBYWAJĄ STARĄ JEROZOLIMĘ! JORDANIA ZGADZA SIĘ NA ZWIESZENIE BRONI, EGIPT WALCZY DALEJ ponownie ukazało się zdumiewające zdjęcie spoconych, nie ogolonych komandosów w hełmach, z uniesieniem i egzaltacją spoglądających na Ścianę Płaczu. Pod nim, wytłuszczonym drukiem, wydrukowano radosny pean na temat izraelskich zwycięstw. Felietony i artykuł wstępny wyrażały nieprawdopodobny podziw i pełne poparcie. — Aż tak gniewasz się na mnie? 319 Drgnął i podniósł wzrok. Przed nim stała Emily Cunningham w żółtej letniej sukience i wielkim, żółto-czerwonym słomkowym kapeluszu. • Dobry Boże, to ty! • Minąłeś mnie bez słowa. Jeśli chcesz, żeby od teraz tak było, to proszę bardzo. • Skąd miałem wiedzieć, że wracasz tym lotem? Myślałem, że wczoraj wróciłaś do domu. Nie zauważyłem ciebie pod tym kapeluszem.
Siedząca w pobliżu stewardesa powiedziała surowo: • Proszę pani, świeci się napis o zapięciu pasów. Barak szybko zebrał papiery z fotela. • Siadaj, Królewno. Usiadła, wydając szczeknięcie. Spojrzał na nią pytająco. —Jak zapewne wiesz, ja też się wygłupiam. Barak niespokojnie rzucił okiem na stewardesę, która sprawiała wrażenie, iż zastanawia się, jak by tu pohamować tę szczekającą kobietę. • Wczoraj poszłam na zakupy i wzięłam ten przeklęty kapelusz u Bonwita, po prostu żeby się pocieszyć po fiasku z Hester. I to jest kolejne fiasko. Czuję się, jakbym miała na głowie pizzę. • To ładny kapelusz. Wesoły. • Och, podoba ci się? — Na jej ponurej twarzy ukazał się drżący uśmiech. — Słuchaj, m u s z ę ci się wytłumaczyć z Hester, ale sądzę, że powinieneś przeczytać te wszystkie papiery. • Tak, mamy zebranie w ambasadzie dotyczące reakcji prasy na temat wojny. • Mój Boże, Zew, prasa jest wspaniała. W taksówce przeczytałam Timesu. Wszędzie tylko Izrael, Izrael, Izrael. Najnowsi bohaterowie świata. • Pamiętasz, Emily, co powiedziała stara, korsykańska matka Napoleona, kiedy został koronowany na cesarza? ,JPourvu que ce dure". • Nie bój się, to będzie trwało. W naszym wieku nie było jeszcze takiej historii. Żydzi powstają z popiołów, dwa miliony zwycięża siedemdziesiąt milionów...
Odłożył gazety i z pewnym trudem przeniósł swe myśli z wojny i losów Izraela na nonsensowne spotkanie w „St. Moritz". —A co tu jest do tłumaczenia na temat Hester? Podobało mi się zwiedzanie galerii. 320 • Z całą pewnością nie. • No cóż, było tam mnóstwo pająków, ale to były bardzo artystyczne pająki. Zwłaszcza ten wielki obraz, przy którym tłoczyli się ludzie... • Spółkujące pajęczaki — rzuciła Emily. • Właśnie ten. • To właśnie z jego powodu powstał cały ten kłopot. Hester wpakowała się do mnie, rozhisteryzowana, kiedy miałeś przyjść z ONZ i nie mogłam jej tak po prostu wykopać za drzwi... • Ale co to był za problem z tymi Spotkającymi pajęczakami! • Och, krótko mówiąc, muzeum Guggenheima nie kupiło ich. Kustosz zapytał tylko o cenę. Agent Hester powiedział krytykowi sztuki z Timesa, że obraz został sprzedany. On wydrukował tę informację, muzeum temu zaprzeczyło. Więc ten krytyk w artykule na całą stronę nie zostawił na Hester suchej nitki... • Na pewno się przy tym namęczył. • Ach, cicho bądź! Przyszła, żeby się wypłakać na moim ramieniu i wtedy pojawiłeś się ty, strasznie napalony na fiki-miki, ale co ja mogłam zrobić? • Zaprzeczam, że byłem napalony na cokolwiek. I myślę tylko, że we dwójkę byłoby nam o wiele przyjemniej w tej greckiej restauracji.
• Kochanie, pożałowałam Hester, była taka zdenerwowana... • Zdenerwowana? Ta kobieta pożarła całe jagnię. • Było maleńkie. Hester je, kiedy jest zdenerwowana. Zew, wrócę na swoje miejsce. Ale naprawdę chcę z tobą porozmawiać. To pilne. • Daj mi na te papiery jakieś dwadzieścia minut. Czemu mnie nie zawiadomiłaś, że lecisz tym samolotem? • Postanowiłam lecieć około piątej rano, kiedy już miałam dosyć przewracania się z boku na bok. — Ruszyła przejściem pomiędzy fotelami. W powietrzu zawisł ślad jej perfum, budzący miłe wspomnienia z Samotni, potem zdmuchnęła go wentylacja i Barak poczuł woń gazetowego druku. Pierwsza strona Chicago Tribune ukazywała trzech generałów, wchodzących na Stare Miasto: promieniującego surowym triumfem Dajana, po jego lewicy — spiętego ramatchala z ironiczną miną, po prawicy — gdzie Barak wciąż widział siebie samego, — Uzi Narkissa. Oczywiście, było to zdjęcie pozowane. Jednak w tym jednym, prostym ujęciu był cały 321 Powrót. To zdjęcie wejdzie do światowej historii, a jego na nim nie było. Ale miał jeszcze przed sobą resztę życia i pod ręką natychmiastową, pilną pracę. Przeglądając gazety, zauważył, że wszystkie przemawiają tak rzadko spotykanym wspólnym tonem. Podczłowiek, zagrożony drugim holocaustem, zwrócił się przeciwko swym wrogom, w walce rozbijając ich w pył. Niektóre gazety stwierdziły bezpośrednio, inne dawały do zrozumienia, że to zwycięstwo jest odwróceniem obrazu Oświęcimia, biblijnym w swym majestacie wskrzeszeniem narodu żydowskiego.
Chociaż raz Izrael nie miał powodu, aby narzekać na to, jak traktowany jest przez prasę. Doniesienia o reakcji Żydów amerykańskich były równie frapujące. Do tej pory słychać było głosy tylko nielicznych i nie liczących się syjonistów amerykańskich. Teraz Żydzi zwierali swe szeregi jak pięść zaciskająca się poza granicami Izraela, przekazywali ogromne sumy, licznie (i bezsensownie) zgłaszali się na ochotnika, by walczyć lub pomagać, zasypując Waszyngton żądaniami poparcia prawa Izraela do przeżycia przeciwko rosyjskiemu warczeniu i pogróżkom w ONZ. Na zewnątrz słychać było radosne okrzyki zgromadzonego tłumu. Delegacja izraelska robiła cyniczne komentarze: „Mc nie cieszy się takim powodzeniem, jak sukces. Amerykanie lubią zwycięzców", i tak dalej. Ale Barak uważał, że ten wybuch poparcia ze strony amerykańskich Żydów wziął swój początek u korzeni i był nieodwracalny. Powrót przemówił do duszy diaspory i zmienił jej środek ciężkości. Wzdłuż przejścia przesuwał się wózek z pokładowym sklepikiem. • Jest pan izraelskim generałem? — Śliczna stewardesa spoglądała na mundur i na kartę kredytową. — Czemu nie jest pan na wojnie? • Jestem attache wojskowym w Waszyngtonie. • Czy mogę powiedzieć kapitanowi, że mamy pana na pokładzie? • Proszę bardzo. Szybko pobiegła między fotelami i wróciła, zarumieniona i z błyszczącymi oczami. • Generale, kapitan 0'Kane zaprasza pana do kabiny pilotów. Mijając Emily, nachylił się, by powiedzieć: • Cześć, wracaj na moje miejsce. Zaraz tam będę.
• Okay, koteczku. Siwy, pulchny kapitan 0'Kane wyglądał bardziej na dyrektora banku niż na pilota linii lotniczych. 322 —Generale, latałem na helldiverach na południowym Pacyfiku — powiedział, witając się z Barakiem. — I wie pan, zorganizowaliście sobie wyjątkowe siły powietrzne. Co za zwycięstwo! Proszę usiąść. Barak był zabawiany opowieściami o walkach z drugiej wojny światowej, wykrzykiwanymi przez szum urządzeń pokładowych i żargon łączności, dopóki na horyzoncie nie ukazał się pomnik Waszyngtona. —Cieszę się, że miałem przyjemność poznać pana, generale. Chylę czoło przed pańskim krajem. Szkoda, ale teraz już musi pan wrócić na swoje miejsce. Kiedy wyszedł z kabiny pilotów, młoda stewardesa zwróciła się do pasażerów na przednich siedzeniach. —To właśnie on. Niektórzy zaczęli klaskać. Wracał na swoje miejsce wśród uśmiechających się z szacunkiem twarzy i sporadycznych oklasków. Ciężko usiadł obok Emily mrucząc: — Poumu que ce dure. • Och, daj spokój, to porywające. • Oczywiście. Chciałaś ze mną porozmawiać? • Zbliżamy się do lotniska National. Proszę zapiąć pasy i ustawić oparcia foteli w położeniu pionowym. • Tak. Słuchaj, Zew, kiedy Nachama odwiedziła szkołę, dostała się do Samotni.
• Naprawdę? Jak to się stało? • Powiedziała, że musi iść do łazienki. Co miałam zrobić? Powiedzieć jej, żeby poszła między rododendrony? Próbowałam zaciągnąć ją do głównego budynku. Ruszyła na Samotne jak buldożer. • Tak, no i co z tego?
• Proszę zgasić papierosy i przygotować się do ładowania. • Zobaczyła pistacje. Chwila milczenia. • Tak? Cały świat je pistacje. • Zew, czy kiedykolwiek mówiła ci coś o ronie? O nas? • Nie. Absolutnie nie. Lubi ciebie. • Tak, tak powiedziała. Ale mówiła także inne rzeczy. • Jakie rzeczy? — Różne. Nieomal nie pojechałabym do „St. Moritz". Prawdę mówiąc, Wilku, byłam z a d o w o l o n a , że przyszła Hester. Teraz już wiesz. 323 Barak spojrzał na zegarek. —Będziemy kontynuować tę rozmowę w kawiarni, dobrze? Zacisnęła wilgotną dłoń na jego ręce. —Wspaniale. Dobrze, że wsiadłam do tego samolotu. Jestem zupełnie zdezorientowana. Lądowanie było twarde i z podskokami. • Buee! — krzyknęła podrzucana na swym fotelu Emily. • Uspokój się, Królewno. — Rozpinając pas, pomyślał, że powinien
poprawić jej nastrój. — Tak, a jeśli chodzi o te dwa kochające się pająki... • Tak, mój drogi? — zmusiła się do uśmiechu. — O co chodzi? • Dlaczego ten namalowany przez nią pająk-chłopak jest taki słabowity? I dlaczego wygląda tak nieszczęśliwie? • Zew, samiec jest słabowity i samica zaraz potem go zjada. Taka jest biologia pająków. Jak by ci się to podobało, co, chłoptasiu? Jedna chwila uniesienia i chrup, chrup, chrup? Na lotnisku nagle jej powiedział: • Słuchaj, idź już do kawiarni, tam się spotkamy. Przy wyjściu widzę mojego zastępcę. • Dobrze. — Zniknęła w dumie przybyłych pasażerów. • Mordechaj, ma niszmal — Jego zastępca, przysadzisty, muskularny kapitan wojsk spadochronowych wyglądał dziwnie ponuro w świetle najnowszych wiadomości. — Czemu taka smutna mina? Mordechaj odpowiedział cichą, gardłową hebrajszczyzną. —Super tajne. Zatopiliśmy sowiecki okręt szpiegowski. Na zatłoczonej ulicy przed ambasadą nawet wśród dziennikarzy i techników telewizyjnych panowało radosne podniecenie. W budynku — bieganina i plotki w korytarzach i na klatce schodowej, za to w biurze ambasadora panowała ponura cisza. • Przecież nie ma tu nic konkretnego! — Barak przebiegał oczami treść teleksu. — Nawet nie jest jasne, czy ten okręt zatonął. Czy możemy to sprawdzić? • Połączenie telefoniczne nie działa — powiedział Mordechaj. — To jest
najnowszy teleks. Skulony na fotelu ambasador jęknął. —Niewątpliwie biegają teraz po Kirji jak przytrute myszy. Nasz 324 najwspanialszy dzień i żeby stało się coś takiego! Jiddisze mazell (Żydowskie szczęście!) —
Niech nam Bóg pomoże, jeśli to prawda — oświadczył Mordechaj.
Ambasador odebrał telefon. — Tak? Proszę czekać. Zew, to sprawa osobista i pilna, od Filipa, kimkolwiek on jest. Barak natychmiast porwał słuchawkę. • Mówi Barak. • Czy możesz spotkać się ze mną w klubie „Kosmos" za dziesięć minut? — Barak jeszcze nigdy nie słyszał, aby Chris Cunningham był aż tak wzburzony. • Tak. — Odłożył słuchawkę. — Abe, nie martw się tak. Te rzeczy się zdarzają i... • Dlaczego myślisz, że się martwię? — Ambasador przykrył ręką stos gazet. — Przeczytaj to, a uwierzysz, że możemy również pobić Związek Radziecki. Klub znajdował się o pięć minut drogi od ambasady. Cunningham i Barak weszli po schodach do wielkiej biblioteki, która o tej porze była pusta, i zasiedli w czerwonych skórzanych fotelach obok ogromnego globusa. Cunningham jak zwykle był w szarym garniturze, koszuli ze spiętym spinką kołnierzykiem, w nieuniknionej kamizelce, z łańcuszkiem od zegarka, nawet przy takiej duchocie. Nerwowo potarł rękami kościste
kolana, a potem wybuchnął: • Słuchaj no, Zew, czy ci wasi ludzie tam, w kraju, całkiem powariowali? Odbiło im? Upili się zwycięstwem? Co naszło wasze siły powietrzne, żeby zaatakować okręt wojenny Stanów Zjednoczonych? • Amerykański? — Barak z trudem chwycił powietrze. — To był jeden z waszych okrętów? • Okręt elektronicznego nadzoru. Nie podporządkował się rozkazom szefów połączonych sztabów, opływając Synaj, ale jednak... • Chris, on miał rosyjskie oznakowania. • Akurat, miał. • Takie są nasze najnowsze informacje. Sądzono, że to okręt egipski, a ponieważ odmówił identyfikacji, więc pilot zaatakował go. Potem przeleciał na niskim pułapie i przez dym zobaczył na kadłubie rosyjskie litery. • Bojowi piloci widzą dziwne rzeczy. Okręt miał ogromną amerykańską flagę. Jest wielu zabitych. Będziecie musieli za to cholernie zapłacić. 325 • Nie zatonął? • Nie, i nie zatonie. Tym niemniej... • To straszne. Pozwól, że zaraz zadzwonię do ambasady. Barak zbiegł po wielkich kręconych schodach do telefonu, przekazał ambasadorowi kilka zawoalowanych słów i pospieszył z powrotem do Cunninghama. • Słuchaj, obawiamy się, że Rosjanie mogą wykorzystać ten pretekst, żeby przystąpić do wojny. To zupełnie inna historia. Ambasador jest
załamany i ogromnie mu przykro. To kolosalny błąd i to pewne, że mój rząd będzie się starał go naprawić, ale... • W porządku, w porządku. — Cunningham podniósł obie dłonie. — Podczas drugiej wojny światowej bombardowaliśmy nasze własne wojska, zatapialiśmy nasze własne okręty i mieliśmy makabryczne wpadki w Wietnamie. Takie rzeczy zdarzają się na wojnie. Ale to ani trochę nie umniejsza karygodności postępku waszego kraju — zimny, suchy ton głosu Cunninghama złagodniał. — No tak. Jesteśmy zdziwieni, że Naser nie zgodził się na zawieszenie broni. Mógł zatrzymać waszą armię w połowie drogi do kanału. Teraz prawdopodobnie już tam dotarła. Co się dzieje? • Sądzimy, że jego generałowie go okłamywali. • Tak, albo to, albo jest w szoku. — Powieki człowieka z CIA niemal całkiem opadły. — A więc co teraz zrobicie w kwestii Syrii? Są tacy, którzy chcieliby to wiedzieć. Barak ponownie znalazł się w potrzasku jako niewprawny przekaziciel informacji bocznymi kanałami. Było to coś, czym powinien zająć się Sam Pasternak. Sam był wyższy rangą, stał bliżej Cunninghama i był zawodowym pracownikiem wywiadu. • Nie wykręcaj, się, Zew — niemal warknął Cunningham. — Naser podarował waszemu krajowi cały jeden dodatkowy dzień i noc na działania wojenne. Czy naprawdę pozwolicie umknąć szansie wyeliminowania tego zagrożenia ze wzgórz Golan? • Czy twój rząd zrozumiałby taką akcję? Chwila milczenia. Ledwie dostrzegalne kiwnięcie głowy Cunninghama. • Chris, czy to jest przesłanie, czy tylko twoja opinia?
• Oczywiście, że tylko moja opinia. • Gdzie mogę cię złapać? • W biurze. 326 —Zadzwonię mniej więcej za godzinę. Kiedy wychodzili z klubu, Cunningham powiedział, wziąwszy Baraka pod ramię: • Wiesz, że zadziwiacie świat, wy, Żydzi, powracając do swego kraju, jak przepowiedział prorok Izajasz. Może dobiegamy końca naszych dni i nadchodzi Dzień Pański. Oceniając to z mojego niskiego szczebla, postawiliście rosyjski komunizm przed pierwszą dużą porażką na polu bitwy i w świecie polityki od czasu Jałty. Tylko naród Boży mógł uczynić coś takiego. • Chris, wiem, że mój ambasador zadręcza się sprawą tego statku. Ja też czuję się chory na duszy. Bóg jedyny wie, jakie jeszcze błędy popełniliśmy, ale przynajmniej wygraliśmy tę wojnę i uratowaliśmy się. • Niewątpliwie. Na Connecticut Avenue, w pobliżu ambasady, Barak i Emily siedzieli tego wieczora przy stoliku w małej restauracyjce o nazwie „Pireus", jej ulubionej w Waszyngtonie. Emily lubiła greckie jedzenie, a zwłaszcza wino. • Jestem cała spięta — powiedziała. Teraz była znów w każdym calu dyrektorką szkoły: bez kapelusza, włosy w kok, grube okulary, brązowa koszulowa bluzka i spódnica. — Gdzie jest ta twoja żona? Ty możesz nie chcieć, ale ja jeszcze coś wypiję. — Barak skinął na
kelnera. — Jak mogłeś wyjść z ambasady w całym tym piekielnym zamieszaniu? Czy nowa radziecka rezolucja przejdzie? • Zmuszając nas do wycofania się na przednie linie zawieszenia broni? Nie, jeśli Amerykanie zajmą zdecydowane stanowisko. W przeciwnym razie... — Wzruszył ramionami. — Ale to nie do pomyślenia. Rosjanie szaleją, żeby przesłonić swoją klęskę. • Swoją dupę — powiedziała Emily. — Mówię tak, chociaż jestem bardzo dobrze wychowaną damą. Do restauracji wpadła Nachama w wygniecionej codziennej sukience w kwiaty. — Ubierałam Ruti na przyjęcie urodzinowe. Miała wymagania, jakby była panną młodą. Przepraszam, że się tak spóźniłam. Emily, gdzie jest toaleta? — Chodź ze mną. Trudno ją znaleźć, trzeba przejść przez kuchnię. Odeszły, uśmiechając się i plotkując, pozostawiwszy Baraka za stanawiającego się, jak ma rozegrać tę kolację. Miał zamiar upewnić 327 Królewnę, że Nachama nie żywi nawet cienia podejrzeń co do ich przelotnego, melancholijnego romansu. Delikatna sprawa, którą trzeba załatwić jak najszybciej. Przy odrobinie szczęścia telefon z ambasady skróciłby to spotkanie. Kiedy panie wróciły, podszedł kelner w bufiastej spódniczce i długich skarpetach, z gęstymi, czarnymi wąsami i płonącymi czarnymi oczami. Odsuwając gestem ręki karty dań, Emily powiedziała: —
Dzwoniłam. Zamówiliśmy młode koźlę Farsala na trzy osoby.
• Ach, madame — powiedział kelner — dziewczyna, która odebrała telefon, jest nowa. Koźlę bywa w sobotę i w środę. Dzisiaj mamy czwartek. Nadziewana ośmiornica.
• O? — spojrzawszy na Nachamę, Emily wzruszyła ramionami. —
Przykro mi.
• Nie, nie, wszystko w porządku — Nachama zwróciła się z ożywieniem do kelnera. — Ośmiornica nadziewana czym? • Ośmiornicą, madame. —Jak to? Dużą ośmiornicę nadziewacie małymi ośmiornicami? Emily parsknęła nerwowym śmiechem, Nachama też zachichotała. Kelner odpowiedział z wymowną gestykulacją. • Nie, madame. Ośmiornica jest wydrążona, jej mięso miele się z oliwkami, winogronami, cytryną i winem i wkłada z powrotem do środka. • Nachamo, polecam katsikaki — powiedziała Emily. • A co to jest? • To jest koza — powiedział kelner. • Chyba kozia nastolatka — rzuciła Emily. Nachama spojrzała na nią i obie znów się roześmiały. Barak pomyślał, że między tymi kobietami nie ma większego napięcia, niż gdyby pracowały razem w jednym biurze. Na razie wszystko w porządku! • Ach nie, madame. Bardzo młoda koza. — Pod czarnym wąsem błysnęły białe zęby. Kelner przyłączył się do gry. — Koźlątko. Jak rękawiczki z koźlęcej skórki. • My, Marokańczycy, uwielbiamy koźlęce mięso — powiedziała Nachama. — Spróbuję tego. Rozmawiali o wojnie, kiedy do stolika podbiegł kelner. —Generale, jest do pana telefon. Barak zerwał się z krzesła. — Dziękuję. Proszę nalać paniom trochę tego
wina. 328 • Będzie ci smakowało — powiedziała Emily, kiedy kelner odkorkowywał butelkę. • Specjalność domu. Z Samos. Bardzo romantyczne! O winie z Samos pisał Byron. • Lord Byron! Tak, to romantyczne. Kiedyś próbowałam czytać lorda Byrona po hebrajsku, ale to było trudne. Może przekład był niedobry. Emily obróciła szklaneczkę, powąchała ciemnoczerwone wino, spróbowała i kiwnęła głową. Kelner nalał Nachamie i odszedł. Emily podniosła szklankę. • No, to za wspaniałe zwycięstwo Izraela. • Ta wojna jeszcze się nie skończyła — powiedziała Nachama — ale dziękuję ci. A to za naszych wspaniałych amerykańskich przyjaciół, takich jak twój ojciec.— Obie mogły widzieć Baraka gestykulującego przy telefonie. — Patrz. Myślę, że są jakieś nowe wiadomości. • Smakuje ci wino? • O, bardzo. Ale lepiej będzie, jeśli nie wypiję zbyt wiele. • Wino ci nie służy? • O nie, nie, wręcz przeciwnie. — Nachama zachichotała, zrobiła figlarną minę i zniżyła głos: — Chodzi o to, że nie mam głowy do alkoholu. Nawet po odrobince robię się, no, wiesz, bardzo czuła. Emily miała nadzieję, że jej uśmiech nie jest zbyt wymuszony. • Ach, to tylko wychodzi na dobre. • Tak, chyba że twój mężczyzna akurat nie ma czasu na czułości. —
Wskazała na telefon. — Wtedy to może być bardzo frustrujące. Lepiej być trzeźwą. Marząc o tym, żeby znajdować się gdzie indziej, na przykład na biegunie południowym, niż przy tym stoliku z Nachama Barak, Emily, zbyt zmieszana, żeby bawić się w subtelności, powiedziała to, co przyszło jej do głowy: • Mąż nigdy nie powinien być aż tak zajęty. • Ach, jacy ci mężowie nie powinni być, a jacy są! — Nachama uśmiechnęła się i pociągnęła głęboki łyk. — To jest pyszne. Wino z Samos. Muszę sobie zapamiętać. (O czym, DO DIABŁA, ten Szary Wilk tak ględzi i ględzi?) —Z wszystkich żon, jakie znam, ty chyba masz najmniej powodów do zmartwienia. 329 • Nie powiedziałam, że się martwię. Powiedziałam, że czuję frustrację, kiedy jestem pijana, a on jest zajęty. Zmartwiona? Słuchaj, Emily, w naszym wojsku jest pełno ślicznych, małych dziewczynek robiących słodkie oczy do oficerów. Eleganckie damy też na nich lecą, zwłaszcza na znakomitych oficerów, ludzi z czołówki. Wszyscy ich znają, a Izraelczycy ubóstwiają wojsko. Nauczyłam się nie martwić. — Spojrzała w kierunku telefonu i upiła wina. — No cóż. Więc niech sobie będzie zajęty. To jest smaczne. Nie pijesz? • O tak, piję. — Emily jednym haustem opróżniła szklaneczkę. • Oczywiście, Emily, te kobiety nie są takie jak ty — ciągnęła, popijając, Nachama. — Izraelczycy to Izraelczycy. Wszyscy są mniej
więcej podobni do siebie. Ty jesteś Amerykanką, jesteś bardzo kulturalna, znasz się na lordzie Byronie i winie z Samos, jesteś taka oczytana! Zew mówi, że potrafisz też być zabawna. Widzę to. Ale głównie rzecz polega na tym, że my, Izraelczycy, żyjemy w maleńkim światku, a ty jesteś z wielkiego świata. Ha'olam ha'gadol, jak to się u nas mówi. A jednak, jak już ci powiedziałam w szkole, wcale się nie martwię, wszystko jest w porządku. O rety, chyba skończyłam swoje wino? Jestem niemądra. Ani kropli więcej! — Spojrzała Emily prosto w oczy. • Macie, panie, wielkie szczęście! — Do stolika przydreptał uśmiechnięty kelner. — Kucharz znalazł koźlątko! Jest bardzo, bardzo malutkie. Możemy je przygotować w ciągu czterdziestu minut. • Zapytamy mojego męża — powiedziała Nachama. — A na razie proszę o jeszcze trochę wina. • Pani męża? — Zakłopotany kelner spojrzał w kierunku telefonu. — Och, tak. Pani męża. Tak, madame, oczywiście. — Nalał wino dla obu i odszedł. • Czy to nie komiczne?— spytała Nachama. — Przyszłaś tu z Zewem i siedzieliście popijając, więc ten biedny człowiek pogubił się. Wiesz, wy dwoje naprawdę moglibyście być parą małżeńską. Emily znów wypiła całe swoje wino i zrobiła desperacki krok. —Słuchaj, Nachamo, załóżmy, że generał Barak ma ze mną romans, co jest dziko niemożliwe. To nie dla tego twojego mężczyzny. I załóżmy, że dajesz mi do zrozumienia, iż wiesz o tym, ale nie masz nic przeciwko dzieleniu się jego uczuciami, a wydaje mi się, że właśnie to robisz. To by oznaczało szybką śmierć całej sprawy, może nie dla innej kobiety, ale
330 z pewnością dla mnie. Mam swoją godność i jestem pewna, że to rozumiesz! Jak na damę z małego, jak to nazwałaś, światka, jesteś w porządku. Jak to u nas mówią, mucha nie siada. • Zabawne wyrażenie. Ale nie rozumiem cię. Nie proponowałam ci, że podzielę się Zewem, oczywiście, że nie, i właściwie... • Znakomita wiadomość. — Barak podszedł dużymi krokami do stolika i opadł na krzesło. — Egipt wycofał się! • Ach, nareszcie — powiedziała Nachama. • Wycofał się? — spytała Emily. — Co się właściwie stało? • Przepraszam, że to trwało tak długo. Fantastyczna historia w Radzie Bezpieczeństwa! Fiodorenko wygłaszał nąjobrzydliwszą jak do tej pory mowę, sugerując, że jeżeli Izrael natychmiast nie wycofa się na linie rozejmu, Rosja wyśle swoje wojska. Wtedy egipski delegat nagle poprosił o głos i odczytał kilka zdań z kartki. Z ledwością mógł wydusić z siebie te słowa. Egipt wyrażał zgodę na natychmiastowe zawieszenie broni, bez wycofania się. • Coś takiego! — krzyknęła Nachama. — Nareszcie generałowie Nasera powiedzieli mu, co się stało. Emily śmiała się jak szalona. • To cudowna wiadomość! Weźmy jeszcze butelkę wina. Gęste siwiejące brwi Baraka uniosły się w górę. • Chyba nie wykończyłyście już tej, co była? • Zrobiłyśmy dobry początek, prawda, Nachamo? • Oczywiście, że tak. — Nachama objęła męża ramieniem i złożyła mu
na ustach długi pocałunek. — Co za miła wiadomość! Naprawdę cieszmy się tą kolacją. • Im szybciej podadzą jedzenie, tym lepiej — powiedział Barak. — Będę musiał pędzić z powrotem do ambasady. Barakowie przeszli na szybką, cichą hebrajszczyznę. • A co z frontem syryjskim? — spytała Nachama. • Nic nowego. Nowości było mnóstwo, ale to nie jej sprawa. • Emily jest bardzo inteligentna. Miałyśmy miłą pogawędkę. To wino jest cudowne, spróbuj. • Tylko nie pij za dużo, będziesz robić głupstwa. —Nie bój się, nie przyniosę ci wstydu — zachichotała Nachama. Emily posłała jej ostre spojrzenie. 331 • Jesteśmy nieuprzejmi — powiedział pospiesznie Barak. — Rozmawialiśmy tylko o wojnie. • Niezupełnie — rzuciła Nachama. — Powiedział mi, żeby nie pić zbyt dużo wina. • Cóż, jest dosyć zajęty — odparła Emily. Obie roześmiały się z tą szczególną kobiecą nutką i spojrzeniem spod oka, na zawsze wykluczającym mężczyzn. Żarty były dla Emily najlepszym parawanem. Nienawidziła siebie za przyjęcie zaproszenia na tę kolację, ale właściwie czy miało to aż takie znaczenie? Odkąd Nachama przyjechała do Waszyngtonu, jak długo jeszcze mogło to trwać? Faktycznie, mucha nie siada na tej izraelskiej
żonie! Nachama wykonywała ruchy powoli, pewnie, jak pojedynkujący się samuraj z japońskiego filmu. Zaczekała na odpowiedni moment, przyjęła postawę i zadała cios. Błysk, świst, śmierć! Emily pozostało tylko w zwolnionym tempie osunąć się na ziemię z rozprutym brzuchem. Barak nalewał wino. Podniosła swoją szklankę. —Banzai, Nachamo! • Banzail — Nachama spojrzała na męża. — Czy to nie po japońsku? Kiwnął głową. • To znaczy „zwycięstwo". —Jak miło. Zwycięstwo nad Egipcjanami, tak? — Podniosła swoją szklankę. — Banzai, Emily. Stuknęły się i wypiły. Chociaż czuł niejasny niepokój, Zew Barak był zachwycony, że te dwie kobiety tak świetnie się rozumieją. A więc kolacja spełniła swoje zadanie, tak jak planował. Mógł teraz wracać do pracy, mając jeden kłopot z głowy. 44
Ryk niedźwiedzia
Jak zwykle, Zew wrócił z ambasady z plikiem map i dokumentów pod pachą i zastał żonę zwisającą w fotelu, ze stojącą obok butelką izraelskiego czerwonego wina i do połowy pełną szklanką w ręku. Wykończyła ją jednym łykiem i podszedłszy do niego chwiejnym krokiem, wzięła mapy i
papiery i rzuciła na krzesło. • Dobry wieczór, generale Barak. Myślałam, że już nigdy nie przyjdziesz do domu. Kochasz mnie? — Objęła go ociężale i równie ociężale pocałowała. • „Adom Atik" — powiedział Barak. • Tak. Wypij trochę i żadnej pracy po nocach! Od tygodnia już nie wysypiasz się porządnie. • A ty wypiłaś mnóstwo „Adom Atik". • Tak, kropelkę czy dwie. Nawet jeśli ty nie chcesz, ja idę do łóżka. • Zaraz tam będę. • Ach, doskonale. Niepewne kroki Nachamy zawiodły ją do sypialni. Rzuciwszy mu przez ramię omdlewający uśmiech, zamknęła za sobą drzwi. Barak zaniósł na pół opróżnioną butelkę do kuchni, gdzie ze zdziwieniem trafił na drugą, zupełnie pustą. O co Nachamie chodziło? Świętowała? 333 No tak, dla niego — żadnego wina. Założywszy okulary, rozłożył mapy i papiery na stole w jadalni. Na wierzchu znajdował się szyfrowany tekst, który wysłał Pasternakowi, z argumentacją za natychmiastowymi działaniami przeciwko Syrii. ...Nasz wspólny przyjaciel, Philip, zdecydowanie daje do zrozumienia, że Biały Dom wcale nie byłby niezadowolony, gdybyśmy zakończyli tę wojnę, dając Syrii, głównemu klientowi Rosji, zasłużonego prztyczka w nos. Wiesz, że Philip jest pewnym źródłem. Gorąco namawiam cię do ponownej rozmowy z Eszkolem i Rabinem, dopóki jeszcze czas!
Rozumiem troskę Dajana, jeśli chodzi o Rosjan, ale kiedy będziemy mieli następną taką szansę? Z tych bunkrów na Golanie Syryjczycy mogą nadal zasypywać osiedla w Galilei tonami pocisków na minutę, nie wspominając już o deszczu rakiet z katiusz. Jak długo będziemy mogli uprawiać tę żyzną dolinę przy takim zagrożeniu? Jak długo będziemy mogli prosić rolników o zakładanie tam swych rodzin? Cała ta operacja może w ciągu 24 godzin stać się faktem dokonanym. Gadanina w Radzie Bezpieczeństwa dopiero się zaczyna. Kiedy już weźmiemy wzgórza, będziemy mogli przynajmniej zacząć targować się o ich demilitaryzację. Dado potrafiłby to zrobić. Powinien ruszać. To były dobre argumenty, niestety, dotrą zbyt późno, już zdezakutalizowane! Nastąpiło przyspieszenie biegu wypadków i zarówno Syria, jak i Izrael zgadzały się warunkowo na zawieszenie broni. Odłożył na bok ten papier, smutno wzruszywszy ramionami, i zabrał się do map. Wykreślone na nich linie zawieszenia broni z Syrią były nie obowiązujące. W ONZ będą wybuchały chmury politycznego gazu nad każdym spornym metrem ziemi. Musiał się przygotować, aby siedząc podczas obrad za Gideonem Rafaelem podawać mu fakty i wspierać informacjami... Zadzwonił telefon. • Zew? Mordechaj. Pilny teleks od Pasternaka. Otwartym tekstem. • Przeczytaj.
• Szef zmienił zdanie i idzie na przyjęcie, zgodnie z twoim teleksem o Philipie. Musimy pilnie porozmawiać na linii wysokiej częstotliwości. • Zadzwoń do niego i powiedz, że jestem w drodze. Poszedł do sypialni, żeby powiedzieć o tym Nachamie. Nie pierwszy raz będzie tak zawiedziona i nie ostatni. Paliły się wszystkie światła. Cały pokój
pachniał perfumami „Joy", wybranymi w sklepie wolnocłowym i używanymi podczas, jak to określała, „wspaniałych nocy". Leżała w łóżku z lśniącymi czarnymi włosami rozrzuconymi na ekstrawaganckiej koszuli nocnej od „Garfinckela", którą Barak dał jej w prezencie urodzinowym, również zarezerwowanej na „wspaniałe noce". 334 —Nachama? Nic z tego. Spała jak kamień. Zgasił światło. Wrócił za parę godzin, wykończony, ale uradowany szybkim biegiem wypadków, i zapalił światło. Nachama wyglądała dokładnie tak samo jak poprzednio, nie drgnąwszy ani o włos. Oddychała głośno i szybko. —Nachama! Otworzyła nieprzytomne oczy. — Hmmm? O, więc w końcu idziesz do łóżka? Najwyższy czas. — Usiadła i znów opadła na poduszkę, jęcząc — Au! Moja głowa, Zewi, moja głowa! — Przycisnęła obie ręce do skroni. — Moje tętno, wali jak młotem! Oj! W ustach mam sucho jak pieprz. Zew, chyba mam to, co nazywają azjatycką grypą. —Masz to, co nazywają kociokwikiem. — Nachylił się i z uśmiechem pocałował ją w policzek. — Coś ci przyniosę. Łykała musujące sole Seltzera, wielkimi zaczerwienionymi oczami spoglądając znad brzegu szklanki. — To „Adom Atik" — sapała między kolejnymi łykami. — Czekając na ciebie piłam i piłam. Zew, czy wyglądam tak samo strasznie, jak się czuję? —Dobrze wyglądasz. Słuchaj, atakujemy Syrię. Mniej więcej teraz czołgi Dado zaczynają wspinać się na wzgórza Golan od strony Kefar Szold. I to jeszcze nie wszystko.
—Co jeszcze? Zew, dlaczego moje serce tak wali? Może umieram? —- Nie umierasz. Posłuchaj tylko! Wygląda na to, że nasz Noah zdobył Szarm asz-Szejch. —Co zrobił Noah? • Nie dostanie za to medalu. Odkrył, że Egipcjanie opuścili te pozycje. Jednak dowodził grupą, która pierwsza weszła do fortu. Powiedział mi o tym Pasternak. W Ha'aretz jest zdjęcie Noaha zatykającego flagę nad głównym budynkiem. • Cudownie? Więc nic mu nie jest? • Ani draśnięcia. Nachamo, muszę się wyspać. Dwie lub trzy godzinki, potem pierwszym połączeniem lecę do Nowego Jorku. Rada Bezpieczeństwa stanie w ogniu i Gideon Rafael chce, żebym tam był. Nachama zgrzytnęła zębami, oblizała się i jęknęła. —Moje usta! Ten smak, ten smak! Brzydzę się sama siebie. No, kładź się, ale z daleka ode mnie. Wiadomość o Noahu jest wspaniała. 335 • Prawda? Wiesz, kiedy miał jedenaście lat i zawiozłem go na ceremonię wycofania, powiedział mi, że odbierze Szarm, i na moje życie, zrobił to. — Barak zdejmował ubranie. • Syria! — powiedziała Nachama. — A co z Rosjanami? • No właśnie. Dado musi uderzyć jak błyskawica, a Golan to paskudna robota. Czołgi będą musiały wspinać się jeden za drugim na skalne urwiska wysokie na tysiąc stóp, pod artyleryjskim ostrzałem, potem przedrzeć się przez pola minowe, drut kolczasty, betonowe bunkry i może pięćset czołgów T-54 i T-55 czających się na nich za
horyzontem. • Och! Czy im się to uda? • Musi. I to w ciągu jednego dnia. W piątek rano siedzący wśród doradców sztabowych Rafaela Barak nie zwracał na siebie niczyjej uwagi. Zamiast munduru miał tylko szary garnitur z tropiku. Przed kryzysem nie mógł się w niego wbić, teraz ubranie było luźne i wygodne. Ciągłe napięcie, opuszczone posiłki, brak snu i apetytu spowodowały, że zeszczuplał. Dzisiaj też nie był głodny, chociaż w samolocie wypił tylko filiżankę kawy. Wymyślanie pod adresem jego kraju ze strony Bułgarii, Jugosławii, Libii czy Algierii było tylko hałasem, ale hałasem, od którego bolał brzuch. Musiał podziwiać żelazne nerwy i ostre riposty szpakowatego Rafaela. Im więcej atakowano Izrael, tym więcej czasu mógł Rafael swymi odpowiedziami wygrać dla Dado Elazara na Golanie. Około południa, kiedy Fiodorenko wygłosił długą, groźną mowę, porównując izraelskiego „agresora" do nazistowskich Niemiec, Rafael zdobył aplauz publiczności, odpowiadając, iż takie słowa brzmią dziwnie w ustach przedstawiciela narodu, który podzielił się Polską z Rzeszą Hitlera, w ramach tego układu okupował kraje nadbałtyckie i przez dwa lata dostarczał nazistowskim Niemcom posiłków w wojnie przeciwko aliantom. Fiodorenko siedział z rozognionym wzrokiem, kręcąc ołówek lub rozmawiając ze swymi doradcami i ignorując mówcę. Tymczasem Barak nanosił na mapę informacje o walkach i podawał notatki Rafaelowi. Debata Rady Bezpieczeństwa była czczą gadaniną, ponieważ prawdziwe działanie, polegające na wykuwaniu nowej rezolucji o zawieszeniu broni, miało miejsce za kulisami. Rosjanie chcieli, aby Izraelczycy natychmiast zatrzymali się na wzgórzach Golan i wycofali się z
powrotem do doliny, Amerykanie łagodnie namawiali do zwykłego przerwania ognia z obu stron, a ich odpowiednicy z Europy Wschodniej 336 i Ameryki Łacińskiej wymyślali różne kompromisy. Pod wieczór przez budynek ONZ przebiegła wieść, która na krótko ożywiła wszystkich wyczerpanych mówców i negocjatorów. Aby odpokutować za to, że zawiódł swój naród, Naser ustąpił ze stanowiska prezydenta Egiptu! To wywołało pochwalne przemówienia pod adresem niezrównanego arabskiego przywódcy, co, ku wielkiej satysfakcji Gideona Rafaela, ukradło jeszcze więcej czasu. Przemówienia trwały, kiedy wezwano Baraka do specjalnego telefonu w biurze izraelskim. • Zew, dzisiaj to się już Dado nie uda — oświadczył bez wstępów Pasternak. — Właśnie byłem tam helikopterem, żeby porozmawiać z nim i z dowódcami brygady. • Ale Sam, z Kirji mamy inne informacje. • A więc teraz podaję ci fakty. W łączności panuje totalny bałagan, odkąd Dajan zmienił stanowisko i rozkazał Dado atakować. Nawet Rabin nie wiedział, że on to zrobił. • Co?! • Zew, na moje życie, ramatchal spał w domu. Dajan powiedział wszystkim, żeby szli do domu, bo wojna się skończyła, a Rabin był wyczerpany. Więc poszedł do domu i obudził się, żeby się dowiedzieć, że wojna trwa nadal. • Dlaczego Dajan zmienił zdanie? • Nikt nie wie. Teoretycznie jedynie ramatchal mógł wydać rozkaz
ataku, ale znasz Dajana. Prawdę mówiąc, Dado też spał, ale go zbudzili, brygady stały w pogotowiu i ruszyli. Początek był opłakany i powiadam ci, że bohaterami byli chłopcy z buldożerami, którzy wspinali się po tych zboczach, żeby utorować drogę czołgom, podczas gdy z góry waliła w nich artyleria. To znakomita operacja, tylko wolno się rozwija. Dzisiejszej nocy nie dotrą do Kunejtry. Należy odwlec zawieszenie broni. Takie jest polecenie Eszkola. Powiedz Rafaelowi. • Sam, Amerykanie na to nie pójdą. • Wierzymy, że tak. Eban posłał Rafaelowi deklarację, którą mogą poprzeć. Dado potrzebuje czasu mniej więcej do jutra do południa. Wtedy w Nowym Jorku dopiero będzie światło. Czy mają zamiar ględzić przez całą noc? Niech Gideon tylko załatwi przerwę w obradach do jutra rana i to już wszystko rozwiąże. • Co myśli Eszkol o ustąpieniu Nasera? • Nie oglądałeś telewizji? Na ulicach Kairu tłumy wrzeszczą, żeby wycofał swą dymisję. „Na-serl Na-ser\" To było najmądrzejsze, co mógł 337 zrobić. Nie ma wątpliwości, że pozostanie na szczycie. A teraz masz pod ręką mapę? Zanotuj te pozycje. Kiedy Barak powrócił na salę obrad, przewodniczący, sympatyczny, znękany Duńczyk, stukał swym młotkiem. • Oddaję głos przedstawicielowi Izraela. • Właśnie zostałem upoważniony przez mój rząd do złożenia deklaracji. —
Gideon wolno i z powagą odczytywał treść teleksu: — Izrael akceptuje wznowienie zawieszenia broni (sensacja wśród obserwatorów na galerii, zaskoczenie i szepty wśród delegatów i towarzyszących im osób) i zwraca się z prośbą, aby znajdujący się na miejscu przedstawiciel ONZ, generał Odd Buli, natychmiast nawiązał kontakty z obu walczącymi stronami w celu zorganizowania dokładnego i wzajemnego przestrzegania zawieszenia broni. Na galerii odezwały się sporadyczne oklaski. Kilku delegatów poprosiło o głos. Przemawiając pierwszy, Fiodorenko określił tę deklarację jako jawnie opóźniającą taktykę. Przedstawiciel brytyjski oświadczył, iż będzie musiał skonsultować się ze swoim rządem. Przedstawiciel Francji mówił przez dwadzieścia minut z płynną elokwencją i Barak rozumiał każde słowo, ale kiedy wystąpienie dobiegło końca, nie miał najmniejszego pojęcia, jak wygląda francuskie stanowisko. Amerykanin pochodzenia żydowskiego, były sędzia Sądu Najwyższego, powitał to posunięcie jako poważny krok na drodze do zakończenia walki. Ale Rada jako całość daleka była od usatysfakcjonowania. Obrady przeciągnęły się dobrze po północy, aż w końcu wyczerpany duński przewodniczący poprosił o kilkugodzinną przerwę. Nawet Fiodorenko był zbyt zmęczony, żeby się temu sprzeciwić. Wtedy na oddalonym o siedem stref czasowych Golanie był już biały dzień i ostatnia notatka Baraka do Rafaela informowała, że siły Dado znów atakują. Rafael potwierdził to słabym, zmęczonym uśmiechem i zaprosił Baraka, aby odpoczął w jego mieszkaniu. —Właśnie wyjeżdżam z Waszyngtonu. Będę tam za pół godziny. O dziewiątej rano znów podjęto obrady. Głos Cunninghama był przytłumiony i na linii słychać było dziwny ryk. Barak musiał wytężać
słuch, żeby coś zrozumieć. • Jak możesz dotrzeć tu tak szybko? • Lecę wojskowym samolotem. Możesz wyjść po mnie na lotnisko? —Niestety, Rafael Gideon musi mnie mieć pod ręką. Tutaj robi się strasznie gorąco! 338 —Co ty powiesz? — Suchy, przerwany dźwięk, jaki wydał z siebie człowiek z CIA, mógłby być śmiechem. — W porządku. Spotkajmy się w sali klubowej delegacji amerykańskiej o dziewiątej czterdzieści pięć. Tego rana atmosfera obrad była zupełnie inna. Fiodorenko milczał, a jego twarz była płaską, słowiańską maską. W tej chwili przemawiał przedstawiciel Bułgarii, będący tubą Sowietów. Reprezentant Syrii ciągle mu przerywał skrzeczącym głosem, w miarę jak członkowie jego delegacji pospiesznie wychodzili i wchodzili z papierami i szeptanymi informacjami. Teraz Barak zaczął poważnie martwić się Rosjanami. Rada Bezpieczeństwa była w jakichś dziewięćdziesięciu pięciu procentach miejscem nudnych manewrów, dwulicowości i mydlenia oczu. Pozostałe pięć procent stanowiła groźna treść. Tego rana niebezpieczeństwo wisiało w nieświeżym powietrzu, jak burzowa chmura z błyskawicami. Nawet sowieckie marionetki łagodziły swe złorzeczenia, aby wyrazić prawdziwy strach. Przewodniczący delegacji byli bladzi i mówili drżącymi głosami, tak jak wąsaty Bułgar o wyłupiastych oczach. • Konkludując — brzęczało w słuchawkach Baraka symultaniczne tłumaczenie — proszę przewodniczącego Rady, aby zmusił ambasadora Izraela do przedstawienia wszystkich znanych mu
informacji dotyczących sytuacji na polu bitwy, tak aby Rada mogła działać w świetle dostępnych faktów. Atakujący zbrodniarze są najlepszym źródłem takich informacji i muszą je przekazać. • Nie ma żadnego precedensu — zmęczony Duńczyk odpowiedział uprzejmie Bułgarowi — i nie jest mi wiadome, aby Karta dawała mi jakąkolwiek możliwość zmuszenia izraelskiego ambasadora do złożenia jakiegokolwiek rodzaju deklaracji. Ktoś popukał Baraka w ramię: rumianolicy Amerykanin z blond czupryną na jeża dawał mu znaki. Barak wziął swoją mapę i poszedł za nim do hallu, a potem szerokimi schodami w górę. Z początku nie poznał Cunninghama, stojącego przy oknie w amerykańskim klubie i spoglądającego na przesłonięte deszczem drapacze chmur w eleganckiej dzielnicy miasta. Był w szarym miękkim kapeluszu i ciemnym przeciwdeszczowym płaszczu z popeliny. Nie nosił okularów. Młody człowiek wyszedł. Zostali całkiem sami. —Ile czasu wam jeszcze trzeba? — powitał go gwałtownie Cunningham. — Lepiej, żeby to było niewiele. 339 Wciąż jeszcze nie przyzwyczajony do odsłaniania tajemnic przed tym ekscentrycznym nie-Żydem, chociaż namawiał go do tego Pasternak, Barak ociągał się z odpowiedzią. • Niewiele. Kiedy ta cała gadanina skończy się, być może... • Generale, ile? Jeszcze godzinę? Dwie? — Ostry jak brzytwa ton Cunninghama był czymś nowym. —Jeśli nie wiesz, powiedz mi. Jeśli musisz porozmawiać z Pastemakiem, zrób to. Dzisiaj o dziewiątej rano Kosygin rozmawiał przez gorącą linię z prezydentem. Niektóre z jego
słów brzmiały: „Sytuacja staje się katastrofalna" i „Grozi to działaniami militarnymi". — Cunningham spojrzał na Baraka, mrużąc oczy. — Jestem tu po to, żeby stwierdzić, na jakim etapie toczy się gra na polu bitwy, więc, Zew, bez mydlenia oczu. Syryjczycy twierdzą, że zagrażacie Damaszkowi. Czy to prawda? • To śmieszne. Kluczem do płaskowyżu jest Kunejtra. — Barak rozłożył mapę i wskazał. — Znasz topografię wzgórz Golan? • Zaczynam. • Nasze brygady wykonały trójdzielny atak, aby oczyścić płaskowyż z wojsk syryjskich. Z trzech stron zbliżają się do Kunejtry i być może teraz już ją wzięły. • Więc dlaczego nie możecie zatrzymać się i przestać strzelać? • Chris, mgła wojny jest tam bardzo gęsta. Być może Syryjczycy zawracają generałowi Bullowi głowę na temat zawieszenia broni, mając nadzieję, że Rosjanie przepchną rezolucję o wycofaniu się. A na razie ciągle strzelają. Cunningham skinął głową, zagryzając cienkie wargi. • Bardzo dobrze. A teraz tylko dla twoich uszu. Nie dla Rafaela. Nie dla Pasternaka. Barak, chcę żebyś to ty zrozumiał wagę tego, co się dzieje. Prezydent spokojnie odpowiedział na przesłanie gorącej linii. Rozkazał też, by Szósta Hota zmieniła kurs i mogła dwukrotnie szybciej płynąć w kierunku strefy wojennej. To jest jego prawdziwa odpowiedź. Sowieckie okręty obserwują każdą zmianę kursu Szóstej. Kosygin odbierze to przesłanie. Dalsze działanie Rosjan stanowi niewiadomą. Będą tutaj aż do rozwiązania kryzysu. Potrzebuję od ciebie nagich faktów, natychmiast, kiedy tylko je otrzymasz.
• Zrozumiałem. Barak wrócił na swoje miejsce. Przez protokolarny wybryk ambasadorzy Syrii i Izraela siedzieli obok siebie, a za nimi członkowie ich delegacji stykali się niemal łokciami. Syryjski doradca, ciężko dysząc, opadł na miejsce tuż obok Baraka i po arabsku poprosił swego asystenta o mapę. 340 — Nie, nie! — odepchnął podaną mu mapę całej Syrii, obejmującą siedemdziesiąt tysięcy mil kwadratowych. — Tylko wzgórza Golan. Czy nie mamy mapy tych przeklętych wzgórz Golan? — Rozpostarto przed nim wojskową mapę góry Hermon, płaskowyżu Golan i skał, z zaznaczonymi na czarno dawnymi liniami zawieszenia broni. —
Dobrze. A teraz, do diabla, gdzie jest to miejsce, co się nazywa
Kunejtra? Nie było natychmiastowej odpowiedzi i Barak przechylił się na bok, przyłożył palec do mapy i powiedział w swej elementarnej arabszczyźnie: —
Tutaj, proszę pana.
Po arabsku. — Ach, więc tutaj, tak? Dziękuję. Po arabsku. — Nie ma za co. Dopiero wtedy Syryjczyk zamrugał oczami, spojrzał na Baraka i odwrócił się do niego plecami. Fiodorenko wyszedł z sali obrad, podobnie jak Stalin pykając wygiętą fajkę i przez ramię rzucając Rafaelowi zimne spojrzenie. Zew Barak nie wierzył, że trzecia wojna światowa groziła z powodu tej maleńkiej stromizny zwanej wzgórzami Golan, która przydawała się Syryjczykom jedynie do bombardowania znajdującej się u jej podnóża izraelskiej doliny. Ale jako chłopiec słyszał, jak dorośli mówili, że druga wojna światowa z
pewnością nie wybuchnie z powodu Gdańska. Miał napięte nerwy. Wśród delegacji syryjskiej rozpoczął się jakiś ruch. Szeptano i przekazywano sobie notatki. Przemawiał delegat francuski, który usiłował przeforsować stanowisko generała de Gaulle'a, iż cztery supermocarstwa powinny podjąć działania zmierzające do rozwiązania kryzysu. (Barak słyszał, jak skomentował to Johnson: „A kim, do diabła, są te drugie dwa?" Ambasador syryjski przesłał notkę do przewodniczącego Rady, który kiwnął głową i za zgodą Francuza, wezwał go do przekazania ważnej wiadomości. — Kunejtra padła. — Ochrypły z emocji Syryjczyk mówił po angielsku z ciężkim akcentem. — Droga do Damaszku stoi otworem przed izraelskim najeźdźcą, ponieważ nasze siły zbrojne w dobrej wierze złożyły broń. Mój rząd żąda natychmiastowych działań, mających na celu zatrzymanie, odepchnięcie i ukaranie zbrodniczego agresora. Amerykański ambasador pospiesznie opuścił salę wśród szeptów na galerii i pomiędzy członkami delegacji. Francuz powrócił do tłumaczenia, w jaki sposób cztery supermocarstwa mogą doprowadzić do zawarcia 341 pokoju. Rafael przekazał Barakowi krótkie, nabazgrane po hebrajsku pytanie i karteczka zaczęła krążyć pomiędzy nimi. Czy to może być prawda? Tak, niewątpliwie. A więc jaka była nasza ostatnia pozycja? Kilka kilometrów. Nasi wywiadowcy zameldowali, że Kunejtra została opuszczona już wiele godzin temu. Ogłoszono to nawet w syryjskim radiu, a
potem zaprzeczono doniesieniom. Totalny bałagan. A więc może to być kawał syryjskiego teatru, żeby popchnąć Rosjan do działania. Myślę, że tak właśnie jest. Teraz Rafael pokazał Barakowi odręczną notatkę, która właśnie nadeszła. Gideon: Konieczne natychmiastowe spotkanie. Arthur Goldberg Goldberg był tym siwowłosym Żydem, który na usilną prośbę prezydenta Johnsona opuścił Sąd Najwyższy, aby przewodniczyć delegacji ONZ. Był przyjazny, ale twardy, i ściśle reprezentował amerykańskie interesy. —Zew, zadzwoń do Jerozolimy — szepnął Rafael wstając — i na twoje życie, dowiedz się, co się dzieje! Barak wyszedł z sali obrad i w saloniku dla delegatów spotkał ostrzyżonego na jeża blondyna, który skinął na niego w milczeniu. Poprowadził Baraka jednym korytarzem, potem drugim. Cunningham czekał w mrocznym kącie przy jakichś pomalowanych na czerwono urządzeniach przeciwpożarowych. • Posłuchaj uważnie, generale. — Człowiek z CIA położył kościstą dłoń na ramieniu Baraka. — Polecenie prezydenta brzmi: zatrzymać się. Natychmiast. Tam, gdzie jesteście. Ogłoście teraz w Radzie, że wasze wojska z a t r z y m a ł y się. Albo będzie źle, jeśli chodzi o obecne bezpieczeństwo waszego kraju i jego przyszłe stosunki z Ameryką. • Chris, Rafael w tej chwili rozmawia z Goldbergiem. • Bardzo dobrze. Zmartwieniem prezydenta nie jest rosyjska
interwencja militarna, przynajmniej na razie. Mamy dosyć dobry nadzór. 342 Rosjanie nie są jeszcze na tyle zorganizowani, aby interweniować. Kosyginowi chodzi o powtórkę z Suezu. Ultimatum z potrząsaniem szabelkami. Niedźwiedź ryczy. Międzynarodowa bomba! Działania wojenne zostają przerwane, sowiecki klient — uratowany! Mistrzowskie pociągnięcie polityczne; ratunek w obliczu militarnej katastrofy! Zrozumiałeś? • Bardzo jasno. • W porządku. Kiedy tu rozmawiamy, Fiodorenko prawdopodobnie odbiera z teleksu tekst ultimatum: szybko bazgrze do tego wystąpienia. Zrozum to dobrze, generale, ta wojna nie może skończyć się tak, jak wojna sueska, rosyjskim ultimatum] Wasz ambasador musi wystąpić teraz, zanim Fiodorenko powróci na salę obrad, i ogłosić, że armia izraelska zatrzymała się i przerwała ogień. Natychmiast] • Zrozumiałem. Cunningham odprężył się. Mówił już spokojniej. • Wzięliście Kunejtrę? • Syryjczycy ewakuowali się stamtąd dzisiaj rano. Prawdopodobnie do tej pory nasze czołgi już tam dotarły. • A więc rozbrójcie tę bombę, generale, a wtedy wygracie wojnę z czerwoną Rosją i jej klientami. A pewne k r ę g i r z ą d z ą c e — w jego wykonaniu ten sowiecki komunał aż ociekał sarkazmem — nie będą z was głęboko niezadowolone. Barak pospieszył do biura Rafaela, skąd zadzwonił do Ministerstwa
Spraw Zagranicznych, korzystając z oficjalnego bezpośredniego połączenia z Jerozolimą. • Czy to ty, Gideon? — w słuchawce słyszało się mówioną z oksfordzkim akcentem hebrajszczyznę Abby Ebana. — Już miałem wiadomości z Waszyngtonu i rozmawiałem tu z Dajanem... • Panie ministrze, mówi Zew Barak. • Ach, Zew! Właściwy człowiek. Pozwól, że ci przeczytam, co do tej pory napisałem. Z właściwą sobie umiejętnością minister ubierał w pełne godności słowa grzeczne ustępstwo pod amerykańskim naciskiem. Rzecz sprowadzała się do tego, iż Dajan już zawarł z generałem Oddem Bullem porozumienie o bezwarunkowym zawieszeniu broni ze strony izraelskich sił na Golanie, o jakiejkolwiek godzinie i przy jakiejkolwiek formie nadzoru, ustalonej przez dowódcę sił ONZ. Reszta zależała od Bulla. Dla Izraela wojna skończyła się. 343 • Idealnie — powiedział Barak, wyciągając notes i pióro. — Chciałbym to zapisać i przekazać Gideonowi słowo w słowo. • Nie, nie, to wymaga jeszcze pewnych poprawek. • Panie ministrze, czas nagli. Fiodorenko... • Wiem, co się dzieje. Powiedz Gideonowi, że oświadczenie jest w drodze. Przechodząc przez salę klubową dla dyplomatów, Barak dostrzegł palącego fajkę Fiodorenkę, który robił notatki, otoczony ścisłym wianuszkiem arabskich i komunistycznych ambasadorów. Pospieszył na salę obrad,
gdzie trwało wystąpienie brytyjskiego delegata, mówiącego bardzo podobnie do Abby Ebana. Barak przyciągnął sobie krzesło, usiadł obok Rafaela i opowiedział mu o sporządzonym przez Ebana projekcie oświadczenia. • Dobrze, wspaniale — powiedział Rafael. — Ale gdzie ono jest? Goldberg przekazał mi cholernie poważne ostrzeżenie, prosto od Johnsona. • Oświadczenie jest w drodze. Eban wciąż jeszcze je wygładza. Słuchaj, Gideon, poproś o udzielenie głosu! —Po co? Zanim nie nadejdzie, nie mam nic do powiedzenia. Ambasador brytyjski ustępował miejsca Francuzowi, który wyraził podziw dla poglądów swego kolegi, ale pragnął przyspieszyć wspólne działanie czterech supermocarstw. • No to powiedz, że oświadczenie jest w drodze! Omów je. Wyjaśnij, że znajduje się w tłumaczeniu. Jeśli Fiodorenko tu przyjdzie, a widziałem go w klubie, rozmawiającego ze swoją grupą, poprosi o głos i udzielą mu go. • A jeśli zostanę wezwany do przedstawienia poleceń mojego rządu i nie będę ich miał, to co wtedy? Czy mam recytować psalmy, dopóki nie nadejdzie oświadczenie? • Lepsze to, Gideon, niż ultimatum Fiodorenki. Rafael podniósł rękę i zażądał, aby przedstawiciel Francji oddał mu głos w celu przedstawienia posłania zasadniczej wagi od rządu izraelskiego. -— Monsieur le President — powiedział Francuz — ponieważ to Izrael oddał pierwszy strzał i wywołał tę wojnę, niestety, jego przesłania są podejrzane. Tym niemniej, przez grzeczność wobec mojego kolegi, skończę swą myśl i oddam głos.
Jego myśl zasadzała się na tym, iż całą tę katastrofę można jeszcze zmienić w korzystną sytuację dzięki podjętym na czas działaniom czterech supermocarstw. Rozwijał właśnie tę tezę, kiedy Fiodorenko wszedł, zajął swoje miejsce i obcesowo zażądał udzielenia głosu. 344 • Oddaję głos przedstawicielowi Związku Radzieckiego — powiedział natychmiast Francuz, siadając w swoim fotelu. • Ponieważ wcześniej poprosił o głos ambasador Izraela — oświadczył przewodniczący obrad, Duńczyk — jego wystąpienie będzie pierwsze. • Mój rząd przyjął wszystkie warunki ustalone przez generała Bulla —
zaczaj natychmiast Rafael, zrywając się ze swego miejsca, zanim
Fiodorenko lub Francuz mogli wyrazić sprzeciw. Wywołało to ogólny gwar. Izraelczyk ciągnął dalej: — Generał Odd Buli i generał Dajan osiągnęli całkowite porozumienie: generał Buli ustali godzinę wprowadzenia zawieszenia broni i formę nadzoru jego realizacji natychmiast, gdy tylko porozumie się z drugą stroną. Dlatego też ze strony Izraela konflikt zbrojny zakończył się zgodnie z rezolucją Rady numer 211. Rada może skierować swoje wysiłki na zapewnienie trwałego pokoju, będącego jedynym celem, do jakiego kiedykolwiek dążył Izrael. Reporterzy zaczęli już wybiegać z sektora prasowego, kiedy Fiodorenko ostrym głosem starał się przekrzyczeć aplauz na galerii. • Co mają znaczyć te niejasne słowa? Czy pan Rafael mówi we własnym imieniu? Czy ma upoważnienie od swego rządu, aby ogłosić tę spóźnioną kapitulację przed międzynarodowym potępieniem? Jeśli tak, to czemu nie przedstawi takiego polecenia? Czyżby była to kolejna
niezręczna taktyka opóźniająca? • Biorąc pod uwagę zaistniałe fakty, raczej nie jest to kapitulacja —
odszczeknął mu Rafael. — A tu jest polecenie mojego rządu — dodał,
powiewając dostarczonym z biura dokumentem, który właśnie podsunął mu Barak.—Proszę zgromadzonych o wyrozumiałość, ponieważ będę tłumaczył od ręki. Wkrótce dostępny będzie oficjalny przekład na język angielski. W miarę jak Rafael powoli odczytywał prezycyjnie sformułowaną przez Ebana deklarację, Zew mógł wyczuć ustępowanie napięcia w sali obrad. Rozwiewała się również chmura obaw. Był to niewątpliwie koniec wojny. Ambasadorzy przy okrągłym stole odchylali się na oparcia swych foteli, odprężeni spoglądali po sobie, a nawet wymieniali uśmiechy. Delegaci syryjscy patrzyli na siebie z ulgą i kiwali głowami: chyba naprawdę obawiali się, że armia izraelska maszeruje na Damaszek. Fiodorenko, marszcząc brew, wbił pióro w leżące przed nim papiery i bazgrał jakieś dopiski. Wstał Arthur Goldberg, aby pogratulować rządowi Izraela jednostronnego zakończenia wrogich działań i obiecał poparcie Stanów Zjednoczonych 345 w dążeniach do osiągnięcia sprawiedliwego i trwałego pokoju. Fiodorenko nadal nanosił poprawki, więc ambasador brytyjski powtórzył to, co powiedział Goldberg. Następnie Francuz podkreślił, iż Izrael niewątpliwie wykonał to mądre posunięcie, aby mieć przewagę podczas konferencji pokojowej pod przewodnictwem czterech supermocarstw i rząd francuski będzie gotów... ale wtedy Fiodorenko podniósł rękę i Francuz przerwał w pół zdania. Kiedy Fiodorenko wylewał gorzkie żale na temat tego daremnego, podjętego w ostatniej chwili wysiłku agresora, mającego na
celu uniknięcie sprawiedliwej kary za jego zbrodnie, Zew Barak również czuł, jak opuszcza go napięcie, spowodowane dopiero teraz w pełni zrozumiałym niepokojem. Od dawna prześladowała go wizja majestatycznych szarych lotniskowców i krążowników amerykańskiej Szóstej Floty, zmieniających kurs ku wschodowi i przekazujących informacje do Moskwy sowieckich okrętów, zimnych kremlowskich autokratów w niechlujnych garniturach, naradzających się nad następnym ruchem: krótko mówiąc — starej Wielkiej Gry, tym razem polegającej na konfrontacji pomiędzy Ameryką i Rosją, podczas gdy na wzgórzach Golan toczyła się na polu bitwy wielkości kilku mil kwadratowych mniejsza gra, oznaczająca życie lub śmierć dla izraelskich i syryjskich żołnierzy. Rafael odpowiadał Fiodorence: — Panie przewodniczący, widzę ze smutkiem, że przedstawiciel Związku Radzieckiego nie wydaje się zbyt szczęśliwy, iż walki wreszcie dobiegły końca". Rosjanin odwrócił głowę, aby posłać Rafaelowi pogardliwy uśmiech, który przeszedł w grymas. Pukanie Baraka po ramieniu: ponownie blondyn na jeża, z notatką sporządzoną eleganckim charakterem pisma Cunninghama: Wracam do Waszyngtonu. Dobra robota. Niemal w ostatniej chwili. Mam nadzieję, że wkrótce się spotkamy. Może wpadniesz, żeby pożegnad się z Ernily, zanim wyruszy w swoją podróż dookoła świata? 45
Spotkanie w Samotni
Był prawdziwie waszyngtoński czerwcowy dzień, wilgotny i gorący. Dzięki swemu mundurowi Barak mógł przecisnąć się przez zaskakująco duży tłum przed wejściem do hotelowej sali balowej, radośnie i cierpliwie czekający w palącym słońcu, aby wejść do środka. Syjonistyczne wiece były zazwyczaj sporadycznymi imprezami w na poły pustych salach. Ale nie dzisiaj! Cynicy spośród personelu Rafaela mieli rację. Amerykanie lubili zwycięzców. Wspaniała obszerna sala balowa była już pełna i aż szumiało w niej od rozmów. Za podium, na ścianie, pod skrzyżowanymi flagami Izraela i Ameryki, wisiało ogromne, powiększone z okładki Timesa kolorowe zdjęcie Mosze Dajana, otoczone z obu stron mniejszymi, czarno-białymi portretami Herzla i Ben Guriona. Ani śladu premiera Eszkola i szefa sztabu — Rabina. Barak wątpił, czy wśród obecnych na sali choć jedna osoba na dwadzieścia kiedykolwiek słyszała o nich. W tej wojnie był tylko jeden zwycięzca — ten żydowski generał z czarną przepaską na oku — a dzięki niemu zwycięzcą był każdy z tu obecnych. Na podium zasiedli wybitni syjoniści z całych Stanów Zjednoczonych. Barak poznał większość z nich podczas swych objazdowych wystąpień i teraz, kiedy szedł na swe miejsce obok ambasadora, pozdrawiali go po imieniu, z twarzami promieniejącymi radosnym podnieceniem. 347 • Zew, przemawiasz po mnie. Czy dotarły już te przezrocza z mapami bitew? • Wszystko załatwione. Ale tłum! • Tak. Nieprawdopodobny — blado uśmiechnął się ambasador.
Z szarą twarzą i ochrypłym głosem, niemal wisiał na swoim krześle. Barak zastanawiał się, czy ten człowiek w ogóle będzie mógł się podnieść, aby przemówić. • W drugiej sali, gdzie zainstalowano głośniki, także jest tłok. Dzieje się tak w całym kraju, ale tutaj mamy główny wiec. • Będziesz przemawiał pierwszy? • Cóż, najpierw przewodniczący ZOA przedstawi mnie — z krzywym uśmieszkiem powiedział Abe. — To może potrwać dwie, trzy minutki. Trwało dwadzieścia i rozmowy w sali niezbyt się uciszyły. Uwaga Baraka automatycznie wyłączyła się z tej syjonistycznej retoryki. W myślach powędrował do Samotni, zastanawiając się, co zrobi i co powie, kiedy już tam dotrze. Decyzja Emily, aby nie mówiąc mu o tym, wyruszyć w podróż dokoła świata, była silnym wstrząsem. Dziś wieczorem chciał to z nią wyjaśnić. Wszedłszy na podium, ambasador otrzymał dwuminutową stojącą owację. Ten tłum aż palił się do oklaskiwania Izraelczyka. —Mam wiadomości dla naszych dobrych przyjaciół z Kremla — zaczął ochryple Awraham Harman. Zamilkł, aby ludzie mogli z powrotem zająć swoje miejsca i kiedy sala ucichła, ciągnął dalej: — Podejrzewam, że ci wspaniali dżentelmeni nie całkiem pojmują, jaka zmiana dokonała się w światowej opinii publicznej. Przegrali w Radzie Bezpieczeństwa. Teraz żądają zwołania specjalnego posiedzenia Zgromadzenia Generalnego. Dysponują tam głosami, więc są pewni, iż przegłosują nas i okradną ze zwycięstwa. Moja wiadomość brzmi... — w tym był mistrzem. Wydawało się, jakby cała sala wstrzymała zbiorowy oddech. — „Gospodin Kosygin, przegra pan również w Zgromadzeniu Generalnym". {Oklaski i okrzyki).
Podczas gdy Harman kontynuował swe przemówienie, Barak spoglądał na zegarek. Wczoraj, w czasie pospiesznej rozmowy telefonicznej z Emily, dzwoniąc do niej z Nowego Jorku w przerwie obrad Rady Bezpieczeństwa, obiecał, że będzie dzisiaj w Samotni nie później niż o piątej. • Co to wszystko ma znaczyć, Królewno?! — zaatakował ją. — Naprawdę wyruszasz dookoła świata? • O Boże, kto ci powiedział? O Boże, naturalnie, że Chris, niech go szlag! 348 • A więc to prawda? • No tak, ale... • To znaczy, że jutro przyjadę, żeby się z tobą zobaczyć. Muszę przemawiać na syjonistycznym wiecu, ale to się skończy około czwartej. Powiedzmy, o piątej w Samotni? • Tak się składa, Stary Wilku, że byłoby to kłopotliwe. Może pojutrze? • Pojutrze lecę do kraju, Em. • Co, do Izraela? Nie jesteś już attache? —Nie, nie. Tylko konsultacje. Długotrwałe milczenie. • Królewno? A może wolisz nie spotykać się ze mną? No, powiedz, o co ci chodzi? • O piątej, powiadasz? • Tak. O siódmej mam zebranie w ambasadzie, więc długo nie mogę zostać, ale przynajmniej powinniśmy się pożegnać, nieprawdaż? • Okay, Zew, do zobaczenia o piątej. Nie później. Chodzi o to, że jem kolację z Fioną i jej byłym wielebnym.
• Królewno, czyżbym słyszał głos Kaczora Donalda? • Słuchaj, ty parszywy, stary Szary Wilku, będziesz tu jutro o piątej czy nie będziesz? • A więc, kochanie, do zobaczenia. Czwarta godzina, a oklaski wybuchają przy co drugim zdaniu nabierającego pary i wymachującego pięściami, perorującego ambasadora. —Koniec z zawieszeniami broni! Koniec z liniami przerwania ognia! Pokój! Niech w naszym regionie zapanuje w końcu pokój! Nasi sąsiedzi próbowali terroru. Próbowali bojkotu. Próbowali wojny. Ich polityka legła w ruinach. Teraz niech się chwytają ostatniej deski ratunku: zdrowego rozsądku! Niech usiądą z nami twarzą w twarz, aby negocjować układy. Nawet im się nie śni, co Izrael oddałby za pokój. Ale za m n i ej niż pokój — NIC. Zbyt drogo okupiliśmy to zwycięstwo! Za pokój — wielkoduszność, która zadziwi świat. I tylko za pokój. Za SZALOM! Audytorium znów zerwało się na nogi, okrzykami wyrażając swe poparcie. Teraz przyszła kolej na Baraka, aby za pomocą przezroczy w przeciągu pół godziny przedstawić militarny obraz zwycięstwa. Potem będzie mógł się wyśliznąć i ruszyć w drogę... ale, l'Azazel\ Do sali wszedł senator Stanów Zjednoczonych, Wyndham. Zebrani zaczęli klaskać 349 i przewodniczący poprosił senatora na podium, aby go powitać. Prowadził do mikrofonu! Cholera, ten gaduła potrafił przez pół godziny demonstrować gorącą przyjaźń dla Izraela, więc trzeba będzie się skracać! Ale mimo wszystko, jaki w tym problem, jeśli Emily spóźni się trochę na kolację z Fioną i jej byłym wielebnym?
Barak rzeczywiście dosłyszał głos Kaczora Donalda, ponieważ problemem Emily był pułkownik Halliday. Przylatywał z Florydy myśliwcem i około siódmej trzydzieści miał przyjść do Samotni. Zew miał przyjechać około piątej i o siódmej musiał być z powrotem w ambasadzie, więc obliczyła sobie, że powinna mieć sporo czasu na kolejne spotkania z oboma mężczyznami. Jednak, sprzątając Samotnię przed przybyciem gości, Emily niepokoiła się. Jeśli miało się skończyć ze starą miłością i rozpocząć nową, to obaj panowie z pewnością nie powinni się spotkać, nie tak od razu. Pułkownik, który przyleciał na urlop z Niemiec Zachodnich, przypadkowo zadzwonił do niej następnego dnia po fiasku z Nachamą w greckiej restauracji. Powiedziała odruchowo, że tak, z przyjemnością się z nim spotka, więc w pewnym sensie pułkownik Halliday nigdy się nie dowie, że zawdzięcza tę randkę Nachamie Barak. Ale było cholernie niewygodnie, że miał również zjawić się mąż Nachamy. Emily niemal czuła się znów jak zakłopotana nastolatka, żonglująca chłopakami. Czwarta trzydzieści. Chyba trzeba się ubrać i umalować? Dla Zewa Baraka wystarczył rudy szlafrok z niebieskimi wypustkami, w którym łaziła po domu. Dla niego również uczesała się i przypudrowała. Żadnych sztuczek ani czarów — mieli to już za sobą. Ale dla nowego faceta, tak formalistycznego jak Halliday... czterdzieści pięć minut to absolutne minimum na zrobienie pełnego makijażu i staranny strój. Lepiej nawet cała godzina. Nieznana zmienna: załóżmy, że wiec przeciągnie się, jak to zwykle bywa... No tak, jeśli Zew nie pokaże się do piątej trzydzieści, to koniec; nie zdążyłby wrócić na swoje zebranie w ambasadzie. Prędzej czy później, zadzwoni i pożegnają się przez telefon, nie po raz pierwszy. A w
tym czasie trzeba się przygotować dla pułkownika Hallidaya, który mówił coś o kolacji w „Rudym Lisie". Przede wszystkim należało teraz załadować lodówkę piwem, czym też zajęła się Emily. Według Jacka Smitha, Bud Halliday mógł wypić więcej piwa, niż ktokolwiek spośród żyjących, bez żadnego wpływu na zachowanie i brzuch. 350 Brzuch widziała na własne oczy, płaski jak deska. Co do zachowania, to mogła się tylko domyślać, ale poważny, oschły, onieśmielający sposób bycia tego człowieka sugerował kamienny spokój w każdej sytuacji. W pewien sposób przypominał jej ojca, chociaż Halliday był bardzo wysoki, miał gęste, czarne włosy i przenikliwe zielonkawe oczy. Mogła sobie wyobrazić, że żona, którą stracił, była szczęśliwa z tym imponującym profesjonalistą, chociaż — w przeciwieństwie do jej ojca — wydawał się pozbawiony poczucia humoru. Jack Smith przeczył temu. Mówił, że Halliday uwielbia żarty, tylko przy kobietach zachowuje się z rezerwą. Trzeba było znać Buda Hallidaya. Emily wzięła nożyczki i wyszła, aby naciąć świeżych kwiatów. Słońce zachodziło za sosnami. Kwitła masa bzów i róż, kiedy zanurzyła ręce w krzewy i zaczęła ciąć, każde zaczerpnięcie wonnego powietrza przypominało jej boleśnie Zewa Baraka. Mimo wszystko większa część ich romansu była korespondencyjna. Każdego roku, kiedy pojawiały się ogniste muszki i nocą pachniały letnie kwiaty, jej listy stawały się cieplejsze i jego odpowiedzi też. Emily żałowała tylko, że wszystko musi się skończyć, ale nawet to było dobre. Ten Izraelczyk nauczył ją, że uprawianie miłości niekoniecznie musi być przykrością związaną ze stanem małżeńskim, zwykłą, obrzydliwą głupotą, ale czymś wspaniałym w życiu.
W najmniejszym stopniu nie była zakochana w pułkowniku Hallidayu, jeszcze nie, ale — w przeciwieństwie do Jacka Smitha — perspektywa pójścia z nim do łóżka wcale nie była śmieszna, tylko odległa. Nigdy już nie będzie innego Szarego Wilka, ale on nie należał do niej. Nachama postawiła tu kropkę nad „i", i koniec! Może pewnego dnia będą mogli wznowić korespondencję; Heloiza i Abelard aż do końca, bez niefortunnej niemożności Abelarda. • Jeszcze piwa? • Jasne. Wstając i idąc do kuchni, czuła na sobie spojrzenie pułkownika Hallidaya. Niewątpliwie kostium z fiołkoworóżowego szantungu był udany i, wbrew obawom Emily, spódnica nie była zbyt krótka. Nawet kiedy usiadła obok niego na kanapie, widać było tylko nogi, a nie kolana. Nogi miała w porządku. Usłyszała, jak Halliday mówi: —Czuję się tu jak u siebie. Mieliśmy z Marilyn taki dom na Blue Ridge, nad Front Royal. Wysoki sufit, żyrandol w kształcie koła, kominek 351 z polnych kamieni, podobne wnętrze. Sprzedaliśmy go, bo rzadko tam bywaliśmy. Do środka wchodziły wiewiórki i szop, a kiedyś nawet pojawili się tam hippisi. To dopiero był bałagan. Właśnie wtedy Marilyn powiedziała „sprzedaj", więc sprzedałem... Dzięki. Co to za wino, które pani pije? —Brunello. Chce pan spróbować? Pokręcił głową, uśmiechnął się i dalej sączył piwo. • Lodowate. Wspaniałe. W Blue Ridge nie mieliśmy takich ładnych kwiatów. Tam było jak w dżungli.
• Mam ogrodników ze szkoły. Mówił pan, że Niemcy myśleli, iż Izraelczycy wygrają. • Tak, ale nikt nie przewidział, że w ciągu sześciu dni. Ich oceny sztabowe podobne były do naszych. Trzydzieści dni. • W stosunku do Izraelczyków muszą mieć mieszane uczucia. • Niemcy? W znacznym stopniu. Nawet w luźnych rozmowach jest jakaś nutka zakłopotania, dziwny wyraz oczu... Halliday milczał i pił piwo. Emily nie czuła się zmuszona do podtrzymywania konwersacji. Lubiła to w tym mężczyźnie. Po chwili powiedział: • Pani izraelski przyjaciel musi się czuć parszywie, że nie był na wojnie. Emily odpowiedziała lekko i szybko: • Jego praca tutaj jest ważna. • Zdaję sobie z tego sprawę. Być może ważniejsza niż dowodzenie na polu bitwy. Izraelczycy muszą przede wszystkim dbać o dobre stosunki z Waszyngtonem. Jednak... — wzruszył ramionami i wypił. • Nigdy nie rozumiałam tego pędu do walki. Może dlatego, że jestem kobietą? • Proszę posłuchać, Emily. Człowiek przygotowuje się do tego całymi latami. W miarę awansu poznaje sposoby zaopatrzenia w broń, stan liczebny armii, doktrynę, kieruje życiem tysięcy młodych ludzi. To wszystko może wydawać się działaniem na marne, udawaniem, dopóki nie wybuchnie wojna. Wtedy wszystkie te stracone lata nabierają jakiegoś sensu. Nie jestem wielbicielem wojny, wojna to szaleństwo. Ale zdarzają się konflikty narodowych interesów. Zdarza się użycie
siły. Nigdy nie byłem szczęśliwszy niż wtedy, gdy byłem dowódcą szwadronu w Korei, chociaż już wtedy wiedziałem, że to wyjątkowo paskudna wojna. I tak to jest. Emily myślała, że w brązowej, tweedowej marynarce i szarych spodniach — Halliday wpadł do swego domu w Oaktown, żeby się 352 przebrać — ma tak samo wojskowy wygląd, jak w mundurze: wyprostowany, poważny, dominujący. Kiedy Zew zrzucał mundur, zrzucał z siebie również wojsko, stając się cywilnym, ciepłym sobą, żartownisiem, miłośnikiem muzyki i książek. Czasami nawet żartował z siebie, mówiąc, że jest jeszcze jednym wiedeńskim kawiarnianym Żydem. • Interesujące. Mogę to zrozumieć. Jeśli chodzi o mojego izraelskiego przyjaciela, pułkowniku, to tak się składa, że niewiele tego było i właściwie już się skończyło. • O? — obojętny ton. — Wrócił do kraju? • Nie, nadal jest tutaj. Ale przyjechała jego żona z rodziną. To zmieniło wszystko. — Dolała sobie wina. — Właściwie nie pamiętam, ile opowiedziałam panu o tej niewinnej historii, pułkowniku... • Bud. Uśmiechnęła się, ale na razie poufałość w stosunku do tego człowieka przekraczała jeszcze jej możliwości. • Okay. W każdym razie, Jack Smith jak wariat upijał mnie ponczem na szkolnej potańcówce i potem nagle ja i pan znaleźliśmy się w tej alkowie... • To ja zacząłem, Emily, opowiadając o Marilyn. Co było dziwne,
ponieważ rzadko to robię. Nie dlatego, że mi ją przypominałaś. Nie było tak. Wiesz, ona była taka idealna. Siostrzenica generała, stara rodzina z Richmondu, snobistyczne szkoły... • A ja jestem przerośniętą nastolatką. Niski, serdeczny śmiech Buda Hallidaya, w którego oczach pojawił się niemal chłopięcy błysk, budził zaufanie. • O tym wszystkim możemy pogadać w „Rudym Lisie". Gotowa, żeby coś zjeść? • W każdej chwili, pułkowniku. • Więc idziemy. Gdzie masz łazienkę? Wskazała mu. • Znajdzie pan. Przejście przez sypialnię. Właśnie gasiła w kuchni światło i chowała wino, kiedy usłyszała kołatkę przy drzwiach: puk, puk, puk. O tej porze? Prawdopodobnie stróż z jakąś sprawą albo telegram dotyczący jej rezerwacji wycieczkowej. Coś takiego. Otworzyła drzwi, którymi wszedł Abelard i chwycił ją w objęcia. • Królewno, pewnie myślałaś już, że umarłem? Oto jestem. • Wilk! Ja... ty... już tak późno... sądziłam, że masz zebranie... • Przełożone. Ten wiec będzie się ciągnął aż do północy. Na drogach 353 wyjazdowych był morderczy ruch. Ale najpierw to, co najważniejsze: kocham cię. W porządku? • Świetnie, ale... — próbowała wyrwać się z jego objęć. — Zew, kochanie, za mocno mnie ściskasz. Proszę... • Dlaczego nie powiedziałaś mi, że wyjeżdżasz? Czy coś jest nie tak?
Gniewasz się na mnie? Królewno, przestań się rzucać jak ryba. —
Barak trzymał ją w czułym, lecz stalowym uścisku.
• Posłuchaj Zew... • Przepraszam. — Za plecami Emily odezwał się koszarowy baryton pułkownika Hallidaya. Barak uwolnił ją i wszyscy troje stanęli, spoglądając po sobie. —Pułkowniku Halliday, to jest generał Barak. Powinniście się poznać —
ćwierkała Emily. Macie ze sobą wiele wspólnego.
• Jestem tego pewny i kiedy indziej byłbym zachwycony — powiedział Halliday — ale jak wiesz, właśnie wychodzę. • Nic z tego! — Emily poczuła przypływ instynktu samozachowawczego. Ten trąbiący piwo wspanialec z sił powietrznych nie mógł w taki sposób wynieść się z jej życia! — Siadaj, Bud. Napij się jeszcze piwa. Gęsta, czarna brew uniosła się do góry, kiedy użyła tego zdrobnienia. • O? Cóż, rzadko odmawiam. • Zew? • Czemu nie? Rzuciła się do kuchni jak do komory powietrznej w tonącej łodzi podwodnej. Obaj mężczyźni usiedli, Halliday na kanapie, Barak na fotelu, z którego wyłaziło włosie. • Wiem, z kim mam przyjemność rozmawiać, generale — powiedział Halliday. — Jest pan attache wojskowym swojego kraju. Właśnie wróciłem ze służby sztabowej w Wiesbaden i wkrótce lecę z dywizjonem myśliwców taktycznych do Wietnamu. • Wiesbaden. Byłem tam. Współpracowałem z ich wojskiem przy
zakupie i unowocześnianiu M-48. • A więc jest pan w wojskach pancernych. • To moja specjalność. • Czy nie było to dziwne doświadczenie? • Co pan ma na myśli? —Pan, Izraelczyk, współpracujący z niemiecką armią? Barak skiną} głową. 354 • To było bardzo przykre. • Mógłbym się założyć. • Piwo, panowie. Nalewała, spoglądając to na jednego, to na drugiego przez nałożone przed chwilą okulary w rogowej oprawie, czując ulgę, że nie pożarli się nawzajem. Emily, która rzuciła się na łeb, na szyję w całą tę historię była rozstrzęsiona, ale po cichu nie posiadała się z radości. Oto znalazła się w kłopotliwej sytuacji pomiędzy dwoma wspaniałymi facetami, którym się podobała. Belferzycy po trzydziestce mogłoby wydarzyć się coś gorszego. Halliday podniósł szklankę. • Za świetną walkę pańskiego kraju, generale. Atak lotniczy był klasyką. Przestudiujemy go dokładnie. W przyszłości będą to robić wszystkie siły lotnicze. • Dziękuję. Po raz drugi w ciągu jednego wieku groziła nam zagłada. Ale tym razem mogliśmy się bronić. • Groziła wam zagłada? — Halliday przybrał oschły ton wojskowego wykładowcy. — W Wiesbaden ocenialiśmy to inaczej.
• Wrogowie ogłosili, że taki jest ich cel wojenny. Nasi ludzie w to uwierzyli i przeżyli bardzo ciężkie chwile. To prawda, że wojsko zawsze wierzyło, iż może obronić kraj. I zrobiliśmy tak. • Zrobiliście, i to wspaniale. Ale ile czasu potraficie utrzymać tak wydłużone linie zawieszenia broni? • W wypadku naszych wrogów — bez końca, dopóki nie zawrą pokoju. Jeśli chodzi o Związek Radziecki, z tym jest problem — Barak spojrzał lotnikowi prosto w oczy. — Wie pan, że w 1956 również wygraliśmy wojnę. Ale Rosjanie grozili, Eisenhower i Dulles polegali na nas i nie mieliśmy wyboru. Musieliśmy oddać wszystko, co zdobyliśmy. Nie mogę przewidzieć, co zrobi prezydent Johnson. A pan potrafi? • Będzie działał zgodnie z naszym interesem narodowym. • A jaki on jest w tej sytuacji? • No cóż, generale Barak, na świecie narasta fala rewolucji i można by się spierać o to, czy przypadkiem wasz kraj, znajdując się w tak złych układach z Sowietami, nie jest jak dziecko, które wsadziło palec między drzwi. — Halliday dopił swoje piwo. — Jeśli tak, to prezydent Johnson może zachować się niezupełnie tak, jak kiedyś zrobili to Eisenhower i Dulles. Dzięki za piwo, Emily. — Wstał. — Generale, nasz protokół 355 mówi, że pierwszy opuszcza towarzystwo oficer wyższy rangą. Ponieważ jest pan wyższy rangą ode mnie, muszę więc prosić pana o wybaczenie. Był to pierwszy ślad poczucia humoru albo przynajmniej ironii, jaki Emily
odkryła w Bradfordzie Hallidayu. Powiedział to oficjalnym tonem i z poważną miną, ale w oczach błysnęły mu iskierki. —Jesteśmy młodym krajem ■— Barak wstał również — i niezbyt zwracamy uwagę na protokół. —To wielce uprzejme z pana strony. Życzę panu dobrej nocy. Emily odprowadziła go i szybko wróciła, ciskając gromy. • Do diabła, Wilku, dlaczego pojawiłeś się o dwie godziny za późno? Ty przeklęty, bezmyślny Izrae lczy ku! • To bardzo ładny kostium — Barak nie obraził się ani nie wspomniał o jej kłamstewku o kolacji z Fioną. Zwykły kobiecy postępek, więc nie był zbyt zaskoczony. • O, podoba ci się? — spytała już łagodniejszym tonem. • Posłuchaj, Królewno. Naprawdę rano wyjeżdżam. Chciałem zobaczyć się z tobą i zapytać, dlaczego tak bez słowa wyruszasz na zwiedzanie świata. Emily zarumieniła się, spojrzała w bok, potem odrzuciła głowę do tyłu. • Napisałam do ciebie list. Chcesz go? • Po prostu powiedz mi, co w nim jest. • Poczęstuj się brunello. • Okay. Przy winie, usiadłszy na kanapie z podwiniętymi nogami, Emily odezwała się po dłuższej chwili milczenia. • Posłuchaj, kochaneczku, o co chodzi. Mogę być kochanką, ale nie konkubiną. Nachama wie. Bardzo tolerancyjnie, choć niezbyt subtelnie dała mi do zrozumienia, że nie ma nic przeciwko temu i mogę robić tak dalej. A tego nie zniosę.
• Ona nie może wiedzieć. Nie mogła ci tak powiedzieć. Wymyśliłaś to sobie. • Nie doprowadzaj mnie do pasji! Zew, nie słyszałeś naszej rozmowy w „Pireusie", podczas gdy ty przez całą wieczność wisiałeś przy telefonie. Ona wie. To ty jesteś tępy. Nie sądzę, abyś rozumiał własną żonę, ani, jeśli już o to chodzi, mnie czy, ogólnie rzecz biorąc, kobiety. Jesteś cholernie czarujący i byłyśmy zbyt łatwe dla ciebie. • Czy list, który napisałaś, jest dobry? • Nie bardzo, ale lepszy od tego, co mówię teraz. Posłuchaj, czy 356 moglibyśmy dalej korespondować ze sobą? Co to może szkodzić Nachamie? Myślę, drogi Szary Wilku, że to było w tym wszystkim najlepsze... Dobry Boże, patrzcie tylko, jak ten człowiek się krzywi! • Nie skrzywiłem się. • Ależ tak, jakbym ukłuła cię szpilką od kapelusza. Męskie ego. Boże, jakie to śmieszne! Mój kochany, muszę się jeszcze spakować, więc pozwól, że dam ci mój plan podróży. Będę pisać, a ty odpiszesz pod wcześniej wskazany adres. To byłoby cudowne! • Ten pułkownik Halliday to chyba porządny facet. • Trudno go rozgryźć. • Wiesz o tym, Królewno, że już od lat namawiam cię, żebyś wyszła za mąż i... • Zewie Baraku—niemal zabrakło jej tchu — wynoś się stąd do diabła! • W porządku, Królewno. — Rozejrzał się po znanym sobie pokoju. — Będę tęsknił za Samotnią. Daj mi swoją marszrutę. I ten list.
Kiedy w pachnących kwiatami ciemnościach całowali się przed domem, zapytała go niskim głosem: • Czy widziałeś już kiedyś tyle cholernych ognistych muszek? • Emily, będziemy do siebie pisać. Na pewno. Przynajmniej tyle. • Znakomicie. W drogę, Szary Wilku! Nie chcę płakać. Przekaż Nachamie Banzai od Emily Cunningham. Następnego rana zbudziły Emily hałasujące za oknem kardynały i sójki. Do późna męczyła ją chandra. Zew Barak odszedł, pożegnany lekkimi słowami, które miały ukryć jej ból. Pozostawiając ich razem w Samotni, pułkownik Halliday z pewnością sądził, że spędzą burzliwą noc na fikimiki. Pluć na siły powietrzne! I tak był dla niej za wysoki. Zbyt poważny. Ojciec ją kochał, poza tym jakie to miałoby znaczenie, gdyby podczas tej podróży złapała jakąś okropną, tropikalną gorączkę, jak biedna Marilyn Halliday, i po pięciu dniach zmarła? I tak dalej. O trzeciej nad ranem Emily rozwiała te smutki lufą burbona. Czuła w głowie szum, leżąc tak, mrużąc oczy od słońca i słuchając śpiewu ptaków. Drrrr. Szary Wilk ze słowem pożegnania? Porządny kumpel, ten Zew, absolutnie kochany. Odchrząknęła, by wydusić z siebie radosne: • Halo? • Tu Bud Halliday. Czy nie dzwonię zbyt wcześnie? 357 • Co? Nie, pułkowniku, wcale nie. • Emily, w południe mam zebranie w Pentagonie. Potem lecę z powrotem na Florydę. Może zjedlibyśmy śniadanie w „Rudym Lisie"?
Powiedzmy, o dziewiątej! Pieką tam bardzo dobre bułeczki. • Bułeczki? No... dobrze, kto potrafi oprzeć się bułeczkom? W porządku, Bud. -— Wspaniale. A przy okazji, twój izraelski przyjaciel zrobił na mnie wrażenie. — Emily odjęło mowę. Chwila milczenia. — A więc do zobaczenia w „Rudym Lisie", o dziewiątej. Odłożyła słuchawkę. Pluć na tropikalną gorączkę! 46
Przełęcz Jeradi
— Mówiąc o Don Kichocie, czy to przypadkiem nie on? — Mosze Dajan zmrużył swe zdrowe oko skierowane ku drzwiom baru Finka, słabo oświetlonego lokalu jerozolimskich bywalców, którego ściany pokryte były podpisanymi podbiznami znanych oficerów i dziennikarzy. — Z Bennym Lurią i jakąś amerykańską damą? —■ Mosze, ta dama to Jael — burknął Pasternak. Wraz z Zewem Barakiem siedział obok Dajana w ciemnym kącie, na który zwracały się oczy wszystkich obecnych w zatłoczonym barze. — Jael? No, no! — Dajan dał znak wchodzącej trójce. — Bardzo elegancka, prawda? Jael chwyciła Benny'ego i Jossiego za łokcie. — Patrzcie, dode Mosze we własnej osobie. Chce, żebyśmy dosiedli
się do niego. Nieoczekiwany zaszczyt! Dajan skinął głową i barman pospieszył, aby dostawić więcej krzeseł. — Siadajcie, siadajcie. Co sprowadza waszą trójkę do Zjednoczonej Jerozolimy? Kiedy z przyjemnością użył tego nowego, dziennikarskiego określenia, Barak pomyślał, że zachowuje się niemal jak cesarz. Do Dajana pasowało stare żydowskie powiedzenie: On ma nową skórę. 359 —Obchodzimy urodziny Jael — powiedział Luria. — A gdzie by indziej, jak nie w barze Finka. Dajan poklepał ją po ręce. • Obyś żyła sto dwadzieścia lat, Jael! • Dziękuję, panie ministrze. • Słyszę, że w Los Angeles stajesz się milionerką i spotykasz się z wszystkimi gwiazdami filmowymi. • Nonsens — roześmiała się. —- Wróciłam, żeby tu zostać, dode Mosze. — Dotknęła plastra na skroni Kichota. — Żeby móc zaopiekować się moim szalonym mężem i synem. Dajan nagle porzucił swój żartobliwy ton. — Kichot, właśnie rozmawialiśmy o tym kawałku w dzisiejszej Jerusalem Post. Jest głupi, nie zwracaj na to uwagi. Twój atak na Al-Arisz był znakomity. • Jest pan łaskawy, panie ministrze. Poniosłem ciężkie straty i wpadłem w pułapkę, kiedy zamknięto przełęcz Jeradi. To wszystko prawda. I przebicie się Gorodisza do mnie było bardzo krwawe. • Nie o to chodzi. — Mosze Dajan pokręcił głową, ucinając wszelki
sprzeciw. — Kiedy Egipcjanie na Synaju usłyszeli, że nasze wojska pancerne już pierwszego popołudnia dotarły do Al-Arisz, byli załamani. Od tego szoku zaczęła rozpadać się cała ich linia obrony. — Zwrócił się do Baraka i przyłapał go na ziewaniu. Zmarszczył brwi. — Zew, czy upadek Al-Arisz został w Ameryce odpowiednio wykorzystany? Barak potarł pięściami oczy. — Panie ministrze, wielka historia była, kiedy rozeszła się wiadomość o ataku powietrznym. Benny Luria odsłonił białe zęby w dumnym uśmiechu. —Tak, z początku udało się nam zachować to w tajemnicy. Było to częścią podstępu. Dajan kiwnął palcem i barman podskoczył, żeby zebrać zamówienia. • Kichot, mój atak na Lod i Ramię w 1948 przypominał twoje uderzenie. To była improwizacja. Kosztowna. Ben Gurion nazwał go nawet szaleństwem. Ale nastąpił w dniu, kiedy skończyło się zawieszenie broni, i ten szybki skok załamał morale wroga. Zaczęło szerzyć się zamieszanie i panika i już się nie pozbierali. Twoje zwycięstwo było wyjątkowe... Zew, może powinieneś iść do łóżka? — Barak znowu ziewał. • Przepraszam, panie ministrze. Wszystko w porządku. Długi lot, długie zebrania — wyjaśnił Barak. 360