Plik NIE jest zabezpieczony znakiem wodnym Wydanie elektroniczne O książce Torf to skarb na wyspie Lewis; od wieków wiązało się z nim życie jej mieszk...
12 downloads
30 Views
1MB Size
Plik NIE jest zabezpieczony znakiem wodnym
Wydanie elektroniczne
O książce Torf to skarb na wyspie Lewis; od wieków wiązało się z nim życie jej mieszkańców. Jak się okazuje, wiąże się z nim również śmierć. Podczas kopania torfu zostają odnalezione zwłoki młodego mężczyzny. Autopsja wykazuje, że został zabity w brutalny sposób, a tatuaż z Elvisem Presleyem obala pierwotną teorię, że ciało spoczywało w torfowisku setki, a nawet tysiące lat. Porównanie DNA mężczyzny zamordowanego w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku z próbkami pobranymi przy okazji jednego ze śledztw wykazuje, że był on spokrewniony z Tormodem, ojcem Marsaili, młodzieńczej miłości Fina Macleoda i matki jego syna. Fin rozpoczyna własne śledztwo, skazany na strzępy informacji wyrywane od cierpiącego na zaawansowaną demencję starego Tarmoda. A ten – człowiek bez nazwiska i pamięci – jak się wkrótce okazuje, ma powody, by ukrywać prawdę.
PETER MAY Ceniony pisarz i scenarzysta, urodził się w Glasgow. Zanim wydał swą pierwszą powieść The Reporter, utrzymywał się z dziennikarstwa, pisując dla „The Scotsman” i „Glasgow Evening Times”. W wieku 21 lat zdobył tytuł Szkockiego Dziennikarza Roku. W 1978 rozpoczął pracę w BBC. Jest autorem kilkuset scenariuszy do seriali i widowisk telewizyjnych. Ten etap kariery zawodowej zakończył w 1996 r. i poświęcił się wyłącznie pisaniu książek. Jego dorobek literacki obejmuje ponad 20 powieści kryminalnych, za które otrzymał m.in. francuskie Prix Intramuros, Cezam Prix Litteraire Inter CE oraz przyznawaną przez czytelników Prix des Lecteurs. Pierwsza książka z cyklu Wyspa Lewis, Czarny dom, znalazła się w gronie finalistów The Barry Award i The Macavity Award w kategorii Najlepsza Powieść Kryminalna. Człowiek z Wyspy Lewis został wyróżniony m.in. Grand Prix des Lecteurs. W 2014 r. ukazała się najnowsza powieść Petera Maya, Entry Island. www.petermay.co.uk
Tego autora WYSPA ENTRY Trylogia WYSPA LEWIS CZARNY DOM CZŁOWIEK Z WYSPY LEWIS JEZIORO TAJEMNIC
Ty tuł ory ginału: THE LEWIS MAN Copy right © 2012 by Peter May , represented by Editions du Rouergue All rights reserved First published under the title L’HOMME DE LEWIS Published by arrangement with Literary Agency ”Agence de l’Est” Polish edition copy right © Wy dawnictwo Albatros Andrzej Kury łowicz s.c. 2014 Polish translation copy right © Jan Kabat 2014 Redakcja: Barbara Gębczak-Janas Zdjęcie na okładce: Alamy /Be&W Projekt graficzny okładki: Andrzej Kury łowicz ISBN 978-83-7985-050-1 WYDAWCA Wy dawnictwo Albatros Andrzej Kury łowicz s.c. Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wy dawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.
Spis treści
O książce O autorze Tego autora Dedy kacja Motto PROLOG ROZDZIAŁ 1 ROZDZIAŁ 2 ROZDZIAŁ 3 ROZDZIAŁ 4 ROZDZIAŁ 5 ROZDZIAŁ 6 ROZDZIAŁ 7 ROZDZIAŁ 8 ROZDZIAŁ 9 ROZDZIAŁ 10 ROZDZIAŁ 11 ROZDZIAŁ 12 ROZDZIAŁ 13 ROZDZIAŁ 14 ROZDZIAŁ 15 ROZDZIAŁ 16 ROZDZIAŁ 17 ROZDZIAŁ 18
ROZDZIAŁ 19 ROZDZIAŁ 20 ROZDZIAŁ 21 ROZDZIAŁ 22 ROZDZIAŁ 23 ROZDZIAŁ 24 ROZDZIAŁ 25 ROZDZIAŁ 26 ROZDZIAŁ 27 ROZDZIAŁ 28 ROZDZIAŁ 29 ROZDZIAŁ 30 ROZDZIAŁ 31 ROZDZIAŁ 32 ROZDZIAŁ 33 ROZDZIAŁ 34 ROZDZIAŁ 35 ROZDZIAŁ 36 ROZDZIAŁ 37 ROZDZIAŁ 38 ROZDZIAŁ 39 ROZDZIAŁ 40 PODZIĘKOWANIA
Pamięci mojego taty
To tam mieszkają: Nie tu i nie teraz, ale tam, gdzie to wszystko było. Philip Larkin, Stare durnie (tłum. Jacek Dehnel)
PROLOG
Na tej chłostanej sztormami wy spie, w odległości trzech godzin rejsu od północnozachodniego wy brzeża Szkocji, skąpa gleba daje ludziom poży wienie i ciepło. Przy jmuje także ich zmarły ch. I bardzo rzadko, tak jak dzisiaj, wy daje ze swego łona jednego z nich. Wy cinanie torfu to zajęcie społeczne. Rodzina, sąsiedzi, dzieci, wszy scy zebrali się na wrzosowisku w pory wach wiejącego z południowego zachodu łagodnego wiatru, który wy susza trawy i odgania muszki. Annag ma ty lko pięć lat. Wy cina torf po raz pierwszy i zapamięta to na całe ży cie. Spędziła ranek z babcią w kuchni rodzinnego domu i pilnowała jajek gotujący ch się na stary m piecy ku, w który m płonął torf z poprzedniego roku. Teraz kobiety idą przed siebie z koszami. Ona jest boso; biegnie przodem po kłujący m wrzosie, a brązowa woda try ska między palcami jej stóp. Annag jakby się unosiła na skrzy dłach podniecenia, które przy niósł ze sobą ten dzień. Widzi ty lko niebo – rozry wane i postrzępione przez wiatr. Niebo, z którego sączą się promienie słońca i padają krótkimi bły skami na martwą trawę, gdzie białe kłaczki wąskolistnej pochy lają się w gwałtowny ch pory wach niespokojnego powietrza. W nadchodzący ch dniach polne kwiaty wiosny i wczesnego lata pokry ją brązowe nieuży tki zimy żółty m i liliowy m kobiercem, ale na razie są pogrążone w uśpieniu i martwocie. W dali, na tle słonecznego blasku, który migocze na oceanie uderzający m o czarne i uparte gnejsowe klify , widać sy lwetki sześciu mężczy zn w kombinezonach roboczy ch i wełniany ch czapkach. Światło jest niemal oślepiające; Annag przy słania dłonią oczy i widzi, jak pochy lają się i garbią, gdy tarasgeir – przy rząd do wy cinania torfu – przesuwa się po miękkiej czarnej darni, by wy doby ć ją pod postacią wilgotny ch kwadratowy ch bry ł. Ziemia jest naznaczona bliznami, które pozostawiły pokolenia mieszkańców doby wający ch cenny materiał – rowami głębokimi na trzy dzieści albo czterdzieści centy metrów; po obu ich stronach zalegają świeżo wy cięte i schnące kawałki darni. Za kilka dni ludzie powrócą tu, by odby ć ry tuał cruinneachadh – układania bry ł w rudhain, czy li niewielkie stożki, które poddając się powiewom wiatru, wy schną do końca. Potem zostaną umieszczone na wózku i zabrane do zagrody , tam zaś wy suszone bry ły ułoży się jak cegły , jedna na drugiej, w jodełkę; utworzą stos, który zapewni rodzinie ciepło i pozwoli gotować posiłki zaspokajające głód przez całą następną zimę. Tak właśnie mieszkańcy Lewis, najdalej na północ wy suniętej wy spy w archipelagu Hebry dów Zewnętrzny ch, potrafili przetrwać przez wieki. I teraz, w epoce finansowej niepewności, gdy ceny paliw rosną nieboty cznie, ludzie mający w domach otwarte paleniska i piece powracają tłumnie do trady cji przodków, gdy ż jedy ny m kosztem ogrzania domostwa jest własna praca i oddanie Bogu. Dla Annag to jednak ty lko przy goda; na ty m chłostany m wiatrem wrzosowisku czuje, jak łagodne powietrze wy pełnia jej usta, gdy się śmieje, woła do ojca czy dziadka i sły szy gdzieś za plecami głosy matki i babki, które rozmawiają krzy kliwie. Nie wy czuwa napięcia, jakie ogarnęło
nagle mężczy zn. Ma zby t mało doświadczenia, by bezbłędnie odczy tać języ k ciała ludzi przy cupnięty ch wokół ściany rowu, który zapadł się przy ich stopach. Jest już za późno, gdy ojciec ją dostrzega i woła, żeby nie podchodziła. Jest za późno, by dziewczy nka mogła się zatrzy mać albo zareagować na panikę w jego głosie. Mężczy źni podnoszą się nagle i obracają w jej stronę, ona zaś dostrzega twarz brata, która ma kolor bawełniany ch prześcieradeł rozkładany ch na słońcu, żeby zbielały . Podąża za jego spojrzeniem ku osuwisku i ręce, która się ku niej wy ciąga – ły kowata skóra niczy m brązowy pergamin, palce skurczone, jakby ściskały niewidzialną piłkę. Jedna noga założona na drugą, głowa odchy lona do ty łu, jakby w poszukiwaniu utraconego ży cia, ziejące czernią dziury w miejscu oczu. Przez chwilę niczego nie rozumie, a potem nagle uświadamia sobie to, co widzi; krzy k, który doby wa się z jej ust, ucieka porwany przez wiatr.
ROZDZIAŁ 1
Gunn już z daleka zauważy ł samochody zaparkowane na poboczu drogi. Niebo by ło niebieskie i czarne, groźne i umęczone; zwieszało się nad oceanem, niskie i monotonne. Poruszające się przery wanie, ale uporczy wie wy cieraczki rozmazy wały na szy bie pierwsze krople deszczu. Ołowianą powierzchnię oceanu znaczy ła gdzieniegdzie biel załamujący ch się fal, wy sokich na co najmniej pięć metrów, a samotne, migoczące niebieskie światło radiowozu stojącego obok karetki niknęło niemal w ogromie krajobrazu. Za samochodami widać by ło kry te żwirem i wapnem domy w Siader – zbiły się w gromadkę, jakby w obronie przed pogodą, znużone niespokojny m wy czekiwaniem, ale przy zwy czajone do bezlitosny ch ataków natury . Linii hory zontu nie przełamy wało ani jedno drzewo; ty lko szeregi próchniejący ch palików ogrodzeń wzdłuż poboczy i rdzewiejące wraki traktorów i samochodów na podwórzach. Przy więdłe krzewy , dzielnie wy puszczające zielone pędy , przy wierały uparty mi korzeniami do cienkiej warstwy gleby w oczekiwaniu na lepsze dni, a morze wełnianki marszczy ło się i falowało jak woda na wietrze. Gunn zaparkował obok radiowozu i wy siadł; poczuł, jak gwałtowny podmuch powietrza pory wa mu gęste ciemne włosy z czoła, i otulił się szczelniej czarną pikowaną kurtką. Zwy my ślał się w duchu, że nie włoży ł wy sokich butów. Ruszy ł ostrożnie po grząskim gruncie i po chwili poczuł, że skarpetki ma przesiąknięte wodą z torfowiska. Dotarł do pierwszego rowu, a następnie szedł wzdłuż jego brzegu, omijając wzgórki schnący ch bry ł darni. Policjanci wbili metalowe paliki w miękką ziemię, by odgrodzić miejsce zdarzenia niebiesko-białą taśmą, która furkotała i zwijała się na wietrze. Od strony najbliższy ch zagród, które przy cupnęły około ośmiuset metrów dalej, przy krawędzi klifów, docierała woń dy mu torfowego. Wokół ciała skupiła się grupka ludzi, opierając się podmuchom wiatru: załoga karetki w odblaskowy ch żółty ch kombinezonach, czekająca na to, żeby zabrać zwłoki, i policjanci w czarny ch nieprzemakalny ch kurtkach i kraciasty ch czapkach, którzy uważali, że widzieli już wszy stko. Do teraz. Rozstąpili się bez słowa, żeby przepuścić Gunna, a on zobaczy ł lekarza policy jnego, który kucał nad zwłokami i odsuwał delikatnie palcami w lateksowy ch rękawiczkach kruszejący torf. Podniósł wzrok, gdy Gunn stanął nad nim; detekty w sierżant po raz pierwszy zobaczy ł brązową, uschniętą skórę martwego człowieka. Zmarszczy ł czoło. – Jest… kolorowy ? – Nie, to skutek działania torfu. Powiedziałby m, że to człowiek rasy białej. Całkiem młody . Osiemnaście, dziewiętnaście lat, może trochę ponad dwadzieścia. Klasy czny przy padek zwłok z bagien, niemal doskonale zachowany ch. – Widziałeś już takiego? – Nigdy . Ale czy tałem o nich. Sól niesiona przez wiatr od oceanu sprzy ja rozwojowi mchu torfowego. A kiedy korzenie zaczy nają gnić, wy twarza się kwas, który zachowuje ciało, niemal
konserwuje. Przy puszczam, że organy wewnętrzne są prakty cznie nienaruszone. Gunn patrzy ł z bezwsty dny m zaciekawieniem na niemal zmumifikowane zwłoki. – Jak umarł, Murdo? – Wy gląda na to, że nie by ła to śmierć naturalna. W okolicy klatki piersiowej widać kilka ran kłuty ch, a gardło zostało poderżnięte, jednak definity wną przy czy nę śmierci może określić ty lko specjalista medy cy ny sądowej, George. – Lekarz wstał i ściągnął rękawiczki. – Lepiej go stąd zabierzcie, zanim rozpada się na dobre. Gunn skinął głową, nie mógł jednak oderwać wzroku od twarzy młodego człowieka uwięzionego przez wieki w torfie. Choć by ła skurczona i zniekształcona, rozpoznałby ją każdy , kto go znał. Ty lko miękkie, odsłonięte tkanki oczu uległy rozpadowi. – Jak długo tu leży ? Śmiech Murda rozpły nął się w pory wie wiatru. – Kto wie. Setki lat, może nawet ty siące. Trzeba specjalisty , żeby to ustalić.
ROZDZIAŁ 2
Nie muszę patrzeć na zegar, żeby wiedzieć, która jest godzina. Dziwne, że ten brązowy zaciek na suficie wy daje się rankiem jaśniejszy . Kry staliczne ślady pleśni wzdłuż pęknięcia przecinającego plamę są jakby bielsze. I dziwne, że budzę się zawsze o tej samej porze. Nie z powodu światła przy brzegach zasłon, ponieważ o tej porze roku godziny ciemności są tak nieliczne. To musi by ć kwestia wewnętrznego zegara. Te wszy stkie lata wstawania o świcie, żeby wy doić krowy i robić to, co wy pełnia każdą godzinę dnia. Lata, które już przeminęły . Lubię wpatry wać się w tę plamę na suficie. Nie wiem dlaczego, ale rankiem przy pomina wspaniałego konia; jest osiodłany i czeka, by mnie zabrać w jakąś lepszą przy szłość. Nocą, gdy robi się mrocznie, plama się zmienia. Przy pomina wtedy stojącą na ty lny ch łapach rogatą istotę, która jest gotowa ponieść mnie w ciemność. Sły szę, jak otwierają się drzwi; odwracam głowę i widzę kobietę stojącą na progu. Wy daje się znajoma, ale nie mogę sobie przy pomnieć, gdzie ją widziałem. Dopóki się nie odezwie. – Och, Tormod… Oczy wiście. To Mary . Poznałby m jej głos wszędzie. Zastanawiam się, dlaczego wy gląda tak smutno. I dostrzegam w niej coś jeszcze. Coś, co sprawia, że kąciki jej ust opadają. Coś w rodzaju obrzy dzenia. Wiem, że mnie kiedy ś kochała, choć nie jestem pewien, czy ja ją kochałem. – O co chodzi, Mary ? – Znowu zapaskudziłeś łóżko. Sam to teraz wy czuwam. Nagle. Prawie mnie zaty ka. Dlaczego nie zauważy łem tego wcześniej? – Nie mogłeś wstać? Naprawdę nie mogłeś? Nie wiem, dlaczego mnie obwinia. Nie zrobiłem tego specjalnie. Nigdy nie robię tego specjalnie. Zapach się nasila, gdy Mary odsuwa pościel i zasłania sobie dłonią usta. – Wstawaj – mówi. – Muszę zmienić pościel. Wrzuć piżamę do wanny i weź pry sznic. Spuszczam nogi na podłogę i czekam, aż pomoże mi wstać. Kiedy ś nie by łem taki słaby . Zawsze odznaczałem się siłą. Pamiętam, jak skręciła sobie kostkę obok starej zagrody dla owiec, gdy zaganialiśmy zwierzęta do strzy żenia. Nie mogła iść, więc musiałem zanieść ją do domu. Ponad trzy kilometry , z obolały mi ramionami, i ani słowa skargi. Dlaczego nigdy nie wspomni o ty m? Czy nie widzi, jakie to poniżające? Odwracam głowę, żeby nie widziała łez napły wający ch mi do oczu; mrugam rozpaczliwie, by je powstrzy mać. Biorę głęboki oddech. – Kaczor Donald. – Kaczor Donald? Zerkam na nią i niemal kulę się w sobie na widok gniewu w jej oczach. Czy to właśnie
powiedziałem? Kaczor Donald? Niemożliwe, żeby m właśnie to miał na my śli. Ale nie potrafię się teraz zorientować, o co mi chodziło. Więc powtarzam, i to zdecy dowanie: – Kaczor Donald. Pomaga mi dźwignąć się na nogi, niemal szorstko, i popy cha mnie w stronę drzwi. – Zejdź mi z oczu! Dlaczego jest taka zła? Wlokę się do łazienki i ściągam z siebie piżamę. Gdzie miałem ją włoży ć? Rzucam ją na podłogę i patrzę w lustro. Spogląda na mnie stary człowiek; jego siwe włosy przy pominają szczecinę, niebieskie oczy są wy blakłe. Zastanawiam się przez chwilę, kim jest, potem odwracam się i patrzę przez okno na machair i wy brzeże w dali. Widzę wiatr, który marszczy gęste zimowe futro owiec skubiący ch wspaniałą słoną trawę, ale nie sły szę go. Nie sły szę też oceanu, który rozbija się o brzeg. Cudowna biała spieniona woda, pełna piasku i zawziętości. To pewnie z powodu podwójnej szy by . Nigdy nie mieliśmy takiej na farmie. Człowiek wiedział, że ży je, kiedy wiatr gwizdał we framugach okien i wy ganiał dy m torfowy przez komin. By ł pokój, w który m się oddy chało, by ł pokój, w który m się mieszkało. Tutaj pokoje są tak małe, oddzielone szczelnie od świata. Jakby się przeby wało w powietrznej bańce. Ten stary człowiek znów patrzy na mnie z lustra. Uśmiecham się, a on odpowiada mi ty m samy m. Oczy wiście, wiedziałem cały czas, że to ja. I zastanawiam się, co porabia teraz Peter.
ROZDZIAŁ 3
By ło już ciemno, kiedy Fin zgasił w końcu światło. Słowa jednak nie zniknęły , jakby wy palone na siatkówce oczu. Nie by ło ucieczki w ciemność. Oprócz zeznania Mony by ły jeszcze dwa inne, złożone przez przy godny ch świadków. Żaden z nich nie miał dość przy tomności umy słu, by zapisać numer rejestracy jny samochodu. To, że Mona tego nie zrobiła, nie mogło w żaden sposób dziwić. Uderzona przez rozpędzony pojazd, spadła na maskę i przednią szy bę ze straszliwą siłą, po czy m została odrzucona w bok i przetoczy ła się kilka razy po twardej bitumicznej nawierzchni drogi. To, że nie odniosła poważniejszy ch obrażeń, zakrawało na cud. Robbie, którego środek ciężkości znajdował się niżej niż u Mony , dostał się pod koła. Ilekroć Fin czy tał te słowa, wy obrażał sobie, że jest na miejscu zdarzenia, że widzi wy padek, i za każdy m razem czuł falę mdłości wzbierającą w żołądku. Wszy stko to by ło równie ży we w jego umy śle jak realne wspomnienie. Podobnie jak opis twarzy , którą Mona widziała za kierownicą samochodu, utrwalonej tak wy raziście w jej pamięci, choć musiała dostrzec ją ty lko przelotnie, w ułamku sekundy . Mężczy zna w średnim wieku z długimi kasztanowy mi włosami o popielaty m odcieniu. Dwu – albo trzy dniowy zarost. Jak ona to zauważy ła? A jednak nie miała żadny ch wątpliwości. Kazał nawet policy jnemu ry sownikowi sporządzić na podstawie jej opisu portret pamięciowy . Portret twarzy , która pozostała w aktach, twarzy , która nawiedzała jego sny nawet po dziewięciu miesiącach. Odwrócił się i zamknął oczy w złudnej nadziei na sen. Okna w jego pokoju hotelowy m by ły uchy lone za zasłonami; napły wało przez nie powietrze, ale też hałas ruchu ulicznego na Princes Street. Podciągnął kolana pod brodę, przy wierając łokciami do boków, i złączy ł dłonie na piersi, niczy m pogrążony w modlitwie embrion. Nazajutrz miał nastąpić koniec wszy stkiego, co towarzy szy ło mu przez większość dorosłego ży cia. Wszy stkiego, czy m by ł i czy m się stał, i czy m jeszcze miał się stać. Jak tamtego dnia przed tak wielu laty , gdy ciotka powiedziała mu, że jego rodzice nie ży ją, a on poczuł się po raz pierwszy w swy m krótkim ży ciu całkowicie i przerażająco samotny . ••• Świt nie przy niósł ulgi, ty lko milczącą determinację, by przeży ć nadchodzący dzień. Ulice omiatał ciepły wietrzy k, a blask słońca kładł się ruchliwy mi wzorami na ogrodach pod zamkiem. Fin przeciskał się uparcie przez hałaśliwy , rozgadany tłum w modny ch wiosenny ch strojach. Pokolenie, które zapomniało o ostrzeżeniu starszy ch – nie zdejmuj płaszcza aż do maja. Nigdy nie wy dawało mu się w porządku, że ży cie inny ch ludzi ma się toczy ć tak jak przedtem. Kto jednak by się domy ślił bólu kry jącego się za maską normalności, jaką nosił? Kto wiedział, co tak naprawdę skry wają oblicza inny ch?
Wstąpił do punktu ksero przy Nicolson Street i schował odbitki do skórzanej teczki, nim ruszy ł na wschód, w stronę St Leonard’s Street i komendy policji, gdzie spędził większość z ostatnich dziesięciu lat. Dwa dni wcześniej odby ło się przy jęcie pożegnalne w pubie przy Lothian Road, gdzie zjawiło się kilku jego kolegów. Dość smutna impreza, pełna wspomnień i żalu, ale też szczerej ży czliwości. Kilku ludzi skinęło mu głową na kory tarzu. Inni uścisnęli mu rękę. Potrzebował ty lko paru minut, żeby posprzątać biurko i schować osobiste rzeczy do kartonowego pudła. Smutne, gromadzone przez lata szczątki niezmordowanego ży cia zawodowego. – Wezmę od ciebie legity mację służbową, Fin. Odwrócił się. Główny detekty w inspektor miał w sobie coś z sępa. Zawsze sprawiał wrażenie wy głodniałego i czujnego. Fin skinął głową i oddał mu legity mację. – Przy kro mi, że odchodzisz – powiedział Black. Nie wy glądał jednak na kogoś, komu jest przy kro. Nigdy nie wątpił w kompetencje Fina, jedy nie w jego zaangażowanie. I dopiero teraz, po ty ch wszy stkich latach, Fin by ł gotów przy znać, że szef miał rację. Obaj wiedzieli, że jest dobry m policjantem, ty lko że Fin potrzebował więcej czasu, by zdać sobie sprawę, że to nie jego powołanie. Punktem zwrotny m by ła śmierć Robbiego. – W archiwum powiedzieli mi, że trzy ty godnie temu poprosiłeś o dokumentację doty czącą wy padku twojego sy na. – Black czekał by ć może na potwierdzenie ze strony Fina. Nie padło, więc dodał: – Chcą ją z powrotem. – Oczy wiście. – Fin wy jął akta z teczki i rzucił je na biurko. – Mało prawdopodobne, by ktokolwiek do tego jeszcze zajrzał. Black skinął głową. – Rzeczy wiście. – Zawahał się. – Czas, żeby ś też zamknął tę sprawę, Fin. Będzie cię zżerać i spieprzy ci resztę ży cia. Odpuść sobie, sy nu. Fin nie potrafił spojrzeć szefowi w oczy . Wziął pudło ze swoimi rzeczami. – Nie mogę. Po wy jściu na zewnątrz obszedł budy nek od ty łu, uniósł pokry wę wielkiego zielonego pojemnika na surowce wtórne i wrzucił do niego najpierw zawartość, a potem sam karton. Nie by ł mu do niczego potrzebny . Stał przez chwilę i patrzy ł na okno, z którego tak często obserwował słońce, deszcz i śnieg na zacieniony ch zboczach Salisbury Craggs. Przez wszy stkie pory roku ty ch zmarnowany ch lat. Ruszy ł w stronę St Leonard’s Street, żeby złapać taksówkę. ••• Wy siadł u podnóża stromej, brukowanej Roy al Mile, najstarszego traktu edy nburskiej starówki, tuż obok katedry Świętego Gilesa, i znalazł Monę, która czekała na niego na Parliament Square. Wciąż miała na sobie bezbarwny zimowy strój i niemal niknęła pośród architektury ty ch Aten północy – budy nków z piaskowca, poczerniony ch przez czas i dy m. Przy puszczał, że otoczenie odzwierciedla jej nastrój. Ale dostrzegł coś jeszcze prócz przy gnębienia. By ła wy raźnie zdenerwowana. – Spóźniłeś się.
– Przepraszam. Wziął ją pod rękę i ruszy li pospiesznie przez opustoszały plac, a potem przeszli pod strzelisty mi kolumnami. Zastanawiał się, czy specjalnie się nie spóźnił. Nie chodziło o niechęć do zerwania z przeszłością, lecz o strach przed ty m, co będzie. Strach przed porzuceniem bezpiecznego związku i samotny m zmaganiem się z przy szłością. Zerknął na Monę, kiedy wkraczali w bramę niegdy siejszej siedziby parlamentu szkockiego. Zasiadający w nim właściciele ziemscy i kupcy , skuszeni trzy sta lat wcześniej łapówkami Anglików, sprzedali niechcianej unii ty ch, który ch mieli reprezentować. Związek Fina i Mony też by ł czy mś w rodzaju unii z rozsądku, pozbawioną miłości przy jaźnią, oży wianą sporady czny m seksem i spajaną wspólną miłością do sy na. A teraz, bez Robbiego, kończy ła się tutaj, w sądzie. Prawomocny m wy rokiem rozwodowy m. Kawałkiem papieru zamy kający m rozdział ich ży cia, którego napisanie zabrało szesnaście lat. Dostrzegł ból w jej twarzy ; w ty m momencie powrócił żal całego ży cia, by ponownie go prześladować. Ostatecznie wy starczy ło kilka minut, by wy rzucić te lata na śmietnik. Dobre czasy i złe. Zmagania, śmiech, walki. Wy szli na olśniewający blask słońca rozlewający się po kostce brukowej i na gwar ruchu ulicznego przetaczającego się po Roy al Mile. Ży cie inny ch ludzi przemy kało obok, podczas gdy ich własne zatrzy mało się w miejscu. Stali jak nieruchome postaci, podczas gdy reszta świata wirowała wokół nich jak na filmie poklatkowy m. Szesnaście lat przemknęło i znów by li obcy mi sobie ludźmi, którzy nie wiedzą, co powiedzieć z wy jątkiem „do widzenia”, którzy boją się nawet wy mówić to głośno pomimo świstków papieru trzy many ch w ręku. Bo, pomijając pożegnanie, co pozostało? Fin otworzy ł skórzaną teczkę, żeby schować dokument, i odbitki w beżowy m folderze wy sunęły się i rozsy pały pod jego stopami. Pochy lił się szy bko, żeby je pozbierać, a Mona przy kucnęła, chcąc mu pomóc. Zauważy ł, że na niego popatrzy ła; wzięła do ręki kilka kartek i musiała się od razu zorientować, co to takiego. By ło tam także jej zeznanie. Kilkaset słów opisujący ch stracone ży cie i zmarnowany związek. Szkic twarzy nakreślony na podstawie jej opisu. Obsesja Fina. Nic jednak nie powiedziała. Wstała, oddając mu papiery , a potem patrzy ła, jak wpy cha je z powrotem do teczki. Kiedy dotarli do ulicy i nie mogli już dłużej odwlekać chwili rozstania, spy tała: – Pozostaniemy w kontakcie? – A ma to sens? – Chy ba nie. I ty ch kilka słów oznaczało, że to, co inwestowali w siebie przez lata – wspólne przeży cia, przy jemność i ból – zostało utracone jak płatki śniegu rozpły wające się bez śladu w rzece. Popatrzy ł na nią. – Co zrobisz po sprzedaży domu? – Wrócę do Glasgow. Pozostanę jakiś czas z ojcem. – Napotkała jego wzrok. – A ty ? Wzruszy ł ramionami. – Nie wiem. – Owszem, wiesz. – Zabrzmiało to niemal jak oskarżenie. – Wrócisz na wy spę. – Mono, unikałem tego przez większość dorosłego ży cia. Pokręciła głową.
– Wrócisz tam. Wiesz o ty m. Nie umkniesz przed wy spą. Tkwiła między nami przez te wszy stkie lata jak cień. Nie pozwalała się nam do siebie zbliży ć. By ła czy mś, czy m nie mogliśmy się dzielić. Fin odetchnął głęboko i gdy zwrócił na chwilę twarz do słońca, poczuł na niej ciepło jego promieni. Potem spojrzał na nią. – Tak, masz rację, mówiąc o cieniu. Ale to nie by ła wy spa. ••• Oczy wiście, nie my liła się. Nie miał dokąd wracać, chy ba że tam, skąd przy szedł. Do miejsca, które dało mu schronienie, porzuciło go i w końcu wy gnało. Do jedy nego miejsca, w który m miał szansę ponownie odnaleźć siebie, o czy m doskonale wiedział. Pośród swoich ludzi, mówiący ch jego języ kiem. Stał na przednim pokładzie Isle of Lewis i patrzy ł, jak dziób unosi się i opada łagodnie na wy jątkowo spokojny ch wodach cieśniny Minch. Góry stałego lądu zniknęły już dawno i sy gnał promu rozbrzmiał żałośnie, kiedy zagłębili się w gęstą wiosenną mgłę, która otulała wschodnie wy brzeże wy spy . Fin wpatry wał się intensy wnie w skłębioną szarość, czując na twarzy wilgoć, aż wreszcie z posępności zaczął się wy łaniać niewy raźny zary s. Ledwie smuga na zagubiony m hory zoncie, niesamowita i odwieczna, niczy m duch jego przeszłości, który wracał, by go prześladować. Kiedy w oparach mgły wy spa przy bierała z wolna swój kształt, poczuł, jak dostaje na karku gęsiej skórki. Świadomość, że powraca do domu, by ła niemal przy tłaczająca.
ROZDZIAŁ 4
Gunn siedział przy biurku, wpatrując się w ekran komputera. Sły szał dźwięk rogu mgłowego od strony cieśniny Minch i wiedział, że prom niebawem zacumuje. Dzielił gabinet na pierwszy m piętrze z dwoma inny mi detekty wami i miał z okna dobry widok na sklep insty tucji chary taty wnej po drugiej stronie Church Street. „Chrześcijańska troska o ciało i duszę”. Gdy by wy kręcił szy ję, mógłby sięgnąć wzrokiem aż do hinduskiej restauracji z jej krzy kliwie barwny mi sosami i smażony m ry żem z czosnkiem, któremu nie można by ło się oprzeć. Teraz jednak to, co widział na ekranie, tłumiło wszelkie my śli o jedzeniu. Jak dowiedział się z Wikipedii, zwłoki z bagien, znane także jako ludzie z bagien, to zakonserwowane ciała znajdowane w mokradłach torfowy ch w północnej Europie, Wielkiej Bry tanii i Irlandii. Kwaśna woda i niskie temperatury w połączeniu z brakiem tlenu pozwalały zachowy wać skórę i organy do tego stopnia, że w niektóry ch przy padkach udawało się zdejmować odciski palców. Zastanawiał się nad zwłokami, które leżały w chłodni pomieszczenia prosektory jnego w szpitalu. Jak szy bko mogły by ulec rozkładowi, teraz, kiedy już nie spoczy wały w torfie? Przeszedł w dół strony i spojrzał na zdjęcie głowy oddzielonej od ciała znalezionego przed sześćdziesięciu laty w Danii. Czekoladowobrązowa o zaskakująco wy raźny ch ry sach, jeden policzek wciśnięty w nos – skutek ułożenia zwłok – ry ży zarost, wciąż dobrze widoczny na górnej wardze i szczęce. – Ach tak, Człowiek z Tollund. Gunn podniósł wzrok i zobaczy ł wy sokiego i smukłego mężczy znę o pociągłej twarzy z aureolą ciemny ch rzednący ch włosów; nieznajomy pochy lił się, by widzieć dokładniej obraz na monitorze komputera. – Badanie włosów metodą węglową wy kazało, że ży ł około czterechsetnego roku przed naszą erą. Idioci, którzy przeprowadzali sekcję zwłok, odcięli mu głowę, a resztę wy rzucili. Oprócz stopy i jednego palca, które wciąż są przechowy wane w formalinie. – Uśmiechnął się szeroko i wy ciągnął rękę. – Profesor Colin Mulgrew. Gunn by ł zaskoczony mocny m uściskiem jego dłoni. Facet wy dawał się taki lekki. Jakby czy tając mu w my ślach albo dostrzegając gry mas na twarzy , profesor uśmiechnął się. – Patologowie muszą mieć sprawne dłonie, sierżancie. Żeby przecinać kości i rozdzielać struktury szkieletu. Nie ma pan pojęcia, ile siły to wy maga. – W jego akcencie wy czuwało się irlandzką nutę. Ponownie skupił uwagę na Człowieku z Tollund. – Zdumiewające, prawda? Po dwóch ty siącach cztery stu latach wciąż można by ło ustalić, że został powieszony i że jego ostatni posiłek składał się z jakiejś kaszy . – Pan też uczestniczy ł w sekcji zwłok? – Do diabła, nie. To nie by ło za moich czasów, dużo wcześniej. Ja zajmowałem się Człowiekiem z Old Croghan, którego wy ciągnęli z irlandzkiego torfowiska w dwa ty siące trzecim. Ale by ł prawie tak stary jak ten tutaj. Z pewnością leżał w bagnie ponad dwa ty siące lat.
Cholernie wielki facet jak na swoje czasy . Sto dziewięćdziesiąt pięć centy metrów wzrostu. Wy obraża pan sobie? Prawdziwy gigant. – Podrapał się po głowie i uśmiechnął. – Więc jak nazwiemy tego waszego osobnika? Człowiekiem z wy spy Lewis? Gunn obrócił się na fotelu i wskazał profesorowi wolne krzesło, ale patolog pokręcił głową. – Już się nasiedziałem. Trudno w samolocie wy ciągnąć nogi. Jako człowiek niewy sokiego wzrostu sierżant nigdy nie miał z ty m większego problemu, ale skinął głową. – Jak umarł wasz Człowiek z Old Croghan? – spy tał. – Został zamordowany . Wcześniej go torturowano. Miał głębokie nacięcia pod oby dwoma sutkami. Potem go zadźgali, pozbawili głowy i przecięli na pół. – Profesor podszedł do okna i spoglądając na ulicę, ciągnął: – Trochę to tajemnicze, bo miał niezwy kle zadbane paznokcie. Nie parał się więc pracą fizy czną. Nie ulega wątpliwości, że odży wiał się mięsem, ale jego ostatni posiłek składał się z pszenicy i maślanki. Mój stary przy jaciel z Narodowego Muzeum Irlandii, Ned Kelly , uważa, że złożono go w ofierze, żeby zapewnić dobre plony zbóż i obfitość mleka w pobliskich włościach królewskich. – Odwrócił się do sierżanta. – Ta hinduska restauracja jest w porządku? Gunn wzruszy ł ramionami. – Niezła. – To dobrze. Od wieków nie jadłem przy zwoitej hinduskiej potrawy . Gdzie w tej chwili jest nasz człowiek? – W szpitalnej kostnicy . Profesor zatarł ręce. – Lepiej chodźmy i obejrzy jmy go, zanim zacznie się nam rozkładać. A potem lunch? Jestem cholernie głodny . ••• Ciało leżące na stole prosektory jny m by ło dziwnie skurczone; odznaczało się krzepką budową, ale wy dawało się małe. Miało barwę herbaty i wy glądało jak wy cięte z ży wicy . Profesor Mulgrew miał na sobie ciemnoniebieski kombinezon i fartuch chirurgiczny , a na twarzy jasnożółtą maskę, która chroniła usta i nos. Powy żej usadowiły się śmiesznie wielkie okulary w rogowej oprawie, które zdawały się pomniejszać mu głowę, tak że wy glądał dość kary katuralnie. Nie zdając sobie najwidoczniej z tego sprawy , poruszał się zwinnie wokół stołu i dokony wał pomiarów; jego białe tenisówki by ły zakry te zielony mi plastikowy mi osłonami. Podszedł do laminowanej tablicy , żeby umieścić na niej wstępne informacje; skrobiąc pisakiem, cały czas mówił: – Biedny sukinsy n waży ty lko czterdzieści jeden kilogramów. Niewiele jak na człowieka o wzroście stu siedemdziesięciu trzech centy metrów. – Zerknął znad okularów na Gunna. – By ł chory ? Jak pan sądzi? – Niekoniecznie. Choć jest nieźle zachowany , przez lata spadło mu sporo przez utratę pły nów. Wy gląda na całkiem zdrowego osobnika. – Wiek?
– Powiedziałby m, że od osiemnastu do dwudziestu kilku lat. – Nie, nie, chodzi mi o to, jak długo leżał w torfie. Profesor Mulgrew uniósł brew i przechy lił ironicznie głowę w stronę Gunna. – Cierpliwości, sierżancie, błagam. Nie jestem jakąś cholerną maszy ną do datowania węglowego. – Znów zajął się zwłokami i przewrócił je na brzuch, potem pochy lił się i zaczął usuwać resztki brązowego i żółtozielonego mchu. – Znaleziono przy nim jakieś resztki odzienia? – spy tał. – Nie, nic. – Gunn przy sunął się bliżej, żeby sprawdzić, co przy ciągnęło uwagę patologa. – Przekopaliśmy całą okolicę. Nie znaleźliśmy żadny ch fragmentów ubrania ani przedmiotów. – Hm. Powiedziałby m wobec tego, że by ł zawinięty w jakiś koc, zanim go pochowano. Musiał w nim leżeć kilka ładny ch godzin. Gunn uniósł ze zdumieniem brwi. – Skąd pan to wie? – Bezpośrednio po śmierci, panie Gunn, krew spły wa do niższy ch części ciała, powodując odbarwienie skóry o fioletowoczerwony m odcieniu. Nazy wamy to zasinieniem pośmiertny m. Jeśli przy jrzy się pan uważnie jego plecom, pośladkom i udom, zauważy pan, że skóra jest ciemniejsza, ale na zasinieniu widać bledszy , jaśniejszy wzór. – Co to oznacza? – Oznacza, że po śmierci leżał od ośmiu do dziesięciu godzin na plecach, owinięty w jakiś szorstki koc, którego splot pozostawił ślad na ciemniejszy ch partiach ciała. Możemy to usunąć i sfotografować, a potem, gdy by pan chciał, polecić jakiemuś arty ście odtworzy ć ścieg tkaniny . – Za pomocą pęsety pobrał kilka włókien wciąż przy legający ch do skóry . – Może wełna. Nietrudno będzie to ustalić. Gunn skinął głową, ale postanowił nie py tać, jaki sens ma identy fikowanie ściegu i materiału koca utkanego setki czy nawet ty siące lat wcześniej. Patolog zajął się badaniem głowy . – Gałki oczne uległy rozkładowi tak dawno temu, że nie sposób określić koloru tęczówek, a te ciemne rudokasztanowe włosy nie są żadną wskazówką co do ich pierwotnego koloru. Odbarwił je torf, podobnie jak skórę. – Zaczął sprawdzać nozdrza. – Ale to jest ciekawe. – Przy jrzał się czubkom swoich palców w lateksowy ch rękawiczkach. – Spora ilość drobnego srebrzy stego piasku w nosie. Prawdopodobnie takiego samego jak w zadrapaniach pokry wający ch kolana i stopy . – Skupił uwagę na czole i usunął delikatnie trochę zanieczy szczeń z lewej skroni i włosów znajdujący ch się powy żej. – Niech mnie diabli! – Co? – Ma zakrzy wioną bliznę na lewy m przednim płacie skroniowy m. – Po ranie? Profesor pokręcił w zamy śleniu głową. – Nie, to wy gląda na bliznę pooperacy jną. Oceniam na oko, że ten młody człowiek przeszedł w pewny m momencie operację związaną z jakimś urazem czaszki. Gunn nie kry ł zdumienia. – No cóż, to znacznie późniejsze zwłoki, niż początkowo sądziliśmy , prawda? Profesor uśmiechnął się z wy ższością i jednocześnie rozbawieniem. – Zależy , co pan rozumie przez określenie „późniejsze”, sierżancie. Operacja mózgu jest prawdopodobnie jedny m z najstarszy ch zabiegów sztuki chirurgicznej. Istnieje wy starczająco
dużo dowodów archeologiczny ch na to, że takie zabiegi przeprowadzano już w czasach neolity czny ch. – Po chwili namy słu wy jaśnił: – Epoka kamienia. Skupił uwagę na szy i i szerokiej, głębokiej ranie, która się na niej znajdowała. Zmierzy ł ją i stwierdził, że ma osiemnaście i cztery dziesiąte centy metra. – To spowodowało jego zgon? – spy tał Gunn. Mulgrew westchnął. – Domy ślam się, sierżancie, że nie uczestniczy ł pan w wielu sekcjach zwłok. Gunn zaczerwienił się. – W niezby t wielu – odparł. Nie chciał się przy znać, że ty lko w jednej. – Nie mogę, prakty cznie rzecz biorąc, określić przy czy ny śmierci, dopóki go nie otworzę. Nawet wtedy niczego nie gwarantuję. Poderżnięto mu gardło, owszem. Ale ma liczne rany kłute piersi i jeszcze jedną w łopatce. Otarcia na szy i wskazują na obecność liny , także te na nadgarstkach i kostkach nóg. – Związano mu ręce i nogi? – Owszem. Mógł zostać powieszony , stąd te ślady na szy i, albo też by ł wleczony po jakiejś plaży przy uży ciu tejże liny , co wy jaśniałoby obecność piasku w popękanej skórze na kolanach i stopach. W każdy m razie jest za wcześnie, by wy suwać teorie co do przy czy n śmierci. Istnieje mnóstwo możliwości. Jego uwagę przy ciągnęło ciemne miejsce na prawy m przedramieniu. Przetarł je wacikiem, potem odwrócił się, wziął ze stalowego zlewu ostrą gąbkę i zaczął energicznie ścierać wierzchnią warstwę skóry . – Słodki pieprzony Jezu – rzucił po chwili. Gunn przekrzy wił głowę, żeby lepiej widzieć. – O co chodzi? Profesor Mulgrew milczał przez dłuższą chwilę, zanim spojrzał sierżantowi w oczy . – Dlaczego tak bardzo chciał się pan dowiedzieć, jak długo leżał w mokradle? – Żeby m mógł pozby ć się tej sprawy , profesorze, i przekazać ją archeologom. – Obawiam się, że nic z tego, sierżancie. – Dlaczego? – Ponieważ to ciało spoczy wało w torfie nie dłużej niż pięćdziesiąt sześć lat. Gunn poczuł, jak czerwieni się z oburzenia. – Powiedział mi pan niespełna dziesięć minut temu, że nie jest pan cholerną maszy ną do datowania węglowego. – Z wielką saty sfakcją położy ł nacisk na „cholerną”. – Skąd pan może to wiedzieć? Mulgrew uśmiechnął się. – Niech się pan dokładnie przy jrzy prawemu przedramieniu, sierżancie. Zobaczy pan, że ten ciemny ślad to toporny tatuaż przedstawiający Elvisa Presley a, a pod spodem legendarny ty tuł: Heartbreak Hotel. Jestem pewien, że Elvisa nie by ło na świecie w epoce przed Chry stusem. A jako jego zagorzały wielbiciel mogę pana zapewnić bez obawy o pomy łkę, że Heartbreak Hotel trafił na pierwsze miejsce listy przebojów w roku ty siąc dziewięćset pięćdziesiąty m szósty m.
ROZDZIAŁ 5
Po krótkiej przerwie na lunch złożony z cebulowego bhaji, jagnięcego bhuna z czosnkowy m smażony m ry żem i lodów kulfi profesor Mulgrew potrzebował prawie dwóch godzin na dokończenie sekcji zwłok. George Gunn zjadł w swoim gabinecie kanapkę z serem, którą przełknął z najwy ższy m trudem. Twardość skóry przy pominającej dermę wy kluczała uży cie prostego skalpela w celu otwarcia klatki piersiowej; w końcu, by ją przeciąć, patolog musiał zastosować ciężkie noży ce, a potem, już za pomocą skalpela, oddzielił pozostałą skórę i mięśnie od klatki piersiowej. Ciało leżało teraz otwarte i przy pominało coś, co można zobaczy ć na haku rzeźnickim; organy wewnętrzne zostały usunięte i poprzecinane. By ł to młody zdrowy mężczy zna i nic nie wskazy wało na to, że śmierć spowodowało coś innego niż brutalne morderstwo. Morderstwo popełnione przez kogoś, kto teorety cznie mógł jeszcze ży ć. – Cholernie interesujące zwłoki, sierżancie. – W zmarszczkach pokry wający ch czoło profesora zbierały się kropelki potu, ale by ł wy raźnie podekscy towany . – Jego ostatni posiłek nie by ł tak ciekawy jak mój. Skrawki miękkiego mięsa i maleńkie przezroczy ste kawałki włóknistego materiału przy pominającego ości. Prawdopodobnie ry ba i ziemniaki. – Uśmiechnął się. – W każdy m razie mogę z radością przedstawić panu hipotezę doty czącą jego śmierci. Gunn by ł nieco zdziwiony . Z tego, co wiedział, patologowie niemal zawsze odmawiali wy rażania zdecy dowany ch opinii. Najwidoczniej Mulgrew by ł przekonany o swoich kompetencjach. Zamknął klatkę piersiową, nałoży ł płaty skóry i tkanki na miejsce i postukał skalpelem w rany . – Ugodzono go czterokrotnie w pierś. Sądząc po kącie zadany ch od góry ciosów, powiedziałby m, że napastnik by ł znacznie od niego wy ższy albo że ofiara znajdowała się w pozy cji klęczącej. Jestem zwolennikiem tej drugiej opcji, ale jeszcze do tego dojdziemy . Rany zostały zadane długim, cienkim obosieczny m ostrzem. Czy mś w rodzaju noża szturmowego Fairbairn-Sy kesa czy jakimś szty letem. Ta tutaj – wskazał ranę znajdującą się najwy żej – jest długa na około półtora centy metra i spiczasta z obu stron, co niemal na pewno wskazuje na uży cie cienkiej broni o podwójny m ostrzu. Ma ponad dwanaście centy metrów głębokości. Przechodzi przez szczy t lewego płuca, prawy przedsionek serca i przegrodę między komorową. Jest więc całkiem długa i podobna do trzech pozostały ch ran. – To właśnie go zabiło? – No cóż, każda z ty ch ran okazałaby się śmiertelna po kilku minutach, ale podejrzewam, że załatwiła go ta głęboka rana cięta z przodu szy i. – Skupił na niej uwagę. – Ma długość ponad siedemnastu centy metrów i ciągnie się od obszaru sutkowego lewego ucha do obszaru mostkowego po prawej. – Podniósł wzrok. – Jak pan widzi. – Uśmiechnął się i znów zajął raną. – Przecina poprzecznie, i to całkowicie, lewą ży łę szy jną, narusza lewą tętnicę szy jną i zahacza o prawą ży łę szy jną. Ma w najgłębszy m miejscu jakieś siedem i pół centy metra i sięga nawet
kręgosłupa. – Wnioski? – Według mnie kąt i głębokość cięcia dowodzą, że dokonano go od ty łu i z pewnością przy uży ciu innej broni. Potwierdza to jeszcze rana kłuta w plecach. Ma prawie cztery centy metry długości. Górny czubek jest kwadratowy , dolny ostro zakończony . Sugeruje to uży cie dużego jednosiecznego noża, bardziej skutecznego, jeśli chodzi o zadanie tak głębokiej rany na szy i. Gunn zmarszczy ł czoło. – Przy znam, że nie bardzo rozumiem, profesorze. Chce pan powiedzieć, że zabójca uży ł dwóch rodzajów broni, dźgnął kilkakrotnie ofiarę w pierś, a potem chwy cił ją od ty łu i poderżnął jej gardło inny m narzędziem? Na zakry tej maską twarzy patologa pojawił się uśmiech wy ższości, który Gunn dostrzegł w oczach za szkłami w wielkich rogowy ch oprawkach. – Nie, sierżancie. Chcę powiedzieć, że by ło dwóch napastników. Jeden przy trzy mał go od ty łu i rzucił na kolana, a drugi uderzy ł w pierś. To dźgnięcie w plecy by ło prawdopodobnie przy padkowe, kiedy pierwszy napastnik szy kował się do poderżnięcia gardła. – Profesor obszedł stół i zbliży ł się do głowy denata, po czy m odwinął skórę i mięśnie na twarz, odsłaniając nacięcie na szy i. – Oto obraz, który powinien pan zapewne utrwalić sobie w pamięci: ten człowiek miał skrępowane nadgarstki i kostki. Na szy i zawiązano mu linę. Gdy by się nią posłużono, żeby go powiesić, by łoby to widać po otarciu. Ale tak nie jest. Przy puszczam więc, że wy korzy stano ją, by wlec go po plaży . W nosie i ustach ma drobny srebrny piasek, także w szczelinach popękanej skóry na kolanach i stopach. W pewny m momencie zmuszono go, by ukląkł, po czy m wielokrotnie ugodzono go w pierś, a potem poderżnięto mu gardło. Obraz, który nakreślił patolog, nabrał nagle w oczach Gunna wy razistości. Nie bardzo wiedział dlaczego, ale wy obraził sobie, że wszy stko rozegrało się w nocy , kiedy fosfory zujące fale morskie rozbijały się na zwarty m srebrny m piasku, który świecił w blasku księży ca. A potem krew zabarwiająca białą pianę szkarłatem. Najbardziej szokująca by ła jednak my śl, że ten brutalny mord wy darzy ł się tutaj, na wy spie Lewis, gdzie w ciągu ponad stu lat doszło ty lko do dwóch zabójstw. – Czy możliwe jest pobranie odcisków palców? – spy tał. – Będziemy musieli zidenty fikować tego człowieka. Profesor Mulgrew nie odpowiedział od razu. By ł skupiony na usuwaniu skalpu z czaszki tak, aby go nie uszkodzić. – Jest cholernie wy suszony – zauważy ł. – Kruchy jak diabli. – Podniósł wzrok. – Opuszki palców są odrobinę pomarszczone z powodu utraty pły nów, ale mogę wstrzy knąć trochę formaliny , żeby je nawodnić. Powinien pan mieć odciski, które da się z powodzeniem zidenty fikować. Mogę też pobrać próbkę DNA. – Lekarz policy jny już przesłał kilka próbek do analizy . – Tak? – Profesor Mulgrew nie wy glądał na zadowolonego. – Mało prawdopodobne, by uzy skali dzięki temu cokolwiek, ale nigdy nie wiadomo. Ach… – Jego uwagę przy ciągnęła nagle czaszka denata, którą wreszcie odsłonił. – Interesujące. – Co takiego? – Gunn przy sunął się z niechęcią do stołu. – Pod blizną pooperacy jną naszego osobnika znajduje się… mała metalowa pły tka. Wszy to ją, żeby chroniła mózg.
Gunn dostrzegł prostokątną pły tkę ołowianoszarego koloru, długą na mniej więcej pięć centy metrów, umocowaną w czaszce za pomocą metalowy ch szwów przechodzący ch przez otwory na obu jej końcach. By ła częściowo zakry ta przez warstwę tkanki bliznowatej o jaśniejszy m odcieniu szarości. – Uraz jakiegoś rodzaju. I prawdopodobnie nieznaczne uszkodzenie mózgu – wy jaśnił Mulgrew. Na prośbę profesora Gunn wy szedł na kory tarz i popatrzy ł przez szy bę w ścianie prosektorium, podczas gdy patolog zaczął za pomocą piły oscy lacy jnej ścinać górną część czaszki, żeby usunąć z niej mózg, który po chwili znalazł się w stalowej misce. Kiedy sierżant wrócił do pomieszczenia, profesor oglądał z uwagą organ. – Hm… tak jak my ślałem. Tutaj… – Postukał miejsce palcem. – Torbielowate rozmiękanie mózgu w okolicy lewego płata czołowego. – To znaczy ? – To znaczy , mój przy jacielu, że ten biedny sukinsy n nie miał zby t wiele szczęścia. Doznał jakiegoś urazu głowy , w którego wy niku doszło do uszkodzenia lewego płata czołowego, co prawdopodobnie spowodowało, że facet… jak by to powiedzieć… nie odznaczał się szczególnie wy soką inteligencją. – Znów pochy lił się nad czaszką i skrobiąc delikatnie skalpelem, usunął warstewkę tkanki, która porastała metalową pły tkę. – Jeśli się nie my lę, jest to tantal. – Co to takiego? – Niezwy kle odporny na korozję metal, stosowany w pierwszej połowie dwudziestego wieku w plasty ce czaszki. Często też uży wany podczas wojny przy ranach spowodowany ch przez szrapnele. – Nachy lił się jeszcze bardziej, skrobiąc jednocześnie powierzchnię metalowej pły tki. – Wy soce biokompaty bilny , ale powodujący niejednokrotnie koszmarne bóle głowy . Ma to związek z przewodzeniem prądu, jak sądzę. W latach sześćdziesiąty ch wy parł go plastik. Teraz jest stosowany głównie w elektronice. Ha! – Co? – Gunn, przezwy ciężając niechęć, zbliży ł się jeszcze bardziej do stołu. Ale profesor Mulgrew odwrócił się i zaczął grzebać w swoim zestawie narzędzi, który stał na kontuarze obok zlewu. Wy jął z niego szkło powiększające o powierzchni około ośmiu centy metrów kwadratowy ch i trzy mając je między kciukiem i palcem wskazujący m, przy sunął do pły tki. – Tak my ślałem. – W jego głosie można by ło dosły szeć nutę triumfu. – Co pan my ślał? – Gunn nie potrafił ukry ć frustracji. – Producenci ty ch pły tek często grawerowali na nich numer sery jny . A w ty m cholerny m przy padku nawet datę. – Odsunął się na bok, żeby Gunn mógł się przy jrzeć. Sierżant wziął szkło powiększające i przy sunął je ostrożnie do czaszki; skrzy wił się, pochy lając się nad zwłokami. Pod dziesięciocy frowy m numerem widniało MCMLIV. Patolog by ł rozpromieniony . – To oznacza rok ty siąc dziewięćset pięćdziesiąty czwarty , gdy by pan nie wiedział. Jakieś dwa lata przed zrobieniem tatuażu z Elvisem. A sądząc po przy roście tkanki, trzy , może cztery lata, zanim został zamordowany na plaży .
ROZDZIAŁ 6
W pierwszej chwili Fin by ł całkowicie zdezorientowany . Ponad zawodzeniem wiatru i szumem wody w uszach rozbrzmiewał mu monotonny i przery wany stukot. By ło mu gorąco i pocił się obficie pod przy kry ciem, ale twarz i dłonie miał zimne. Jasność, która go oślepiła, kiedy otworzy ł oczy , przenikało dziwne niebieskie światło. Dopiero po dobry ch trzy dziestu sekundach przy pomniał sobie, gdzie się znajduje, i zobaczy ł białe płótno namiotu; jego łopotanie przy wodziło na my śl nierówny oddech biegacza po wy czerpujący m wy ścigu. Wokół walały się fragmenty garderoby , dostrzegł też opróżnioną częściowo płócienną torbę, swój komputer i rozrzucone papiery . Poprzedniego dnia o zmierzchu wy brał miejsce, które wy dawało się względnie równe i odpowiednie do rozbicia dwuosobowego namiotu. Teraz jednak uświadomił sobie, że ten wy cinek gruntu jest nachy lony i schodzi ku urwisku i morzu w dole. Usiadł, nasłuchując przez chwilę skrzy piący ch linek, które zmagały się ze śledziami wbity mi w ziemię, potem wy sunął się ze śpiwora i włoży ł świeże ubranie. Oślepiło go światło dnia, kiedy rozpiął tropik i wspiął się boso na wzgórze. W nocy padało, wiatr zdąży ł jednak osuszy ć trawę. Usiadł na niej i zaczął wkładać skarpety , mrużąc oczy przed blaskiem słońca na powierzchni morza – wy palony m kręgiem luminescencji, który zapłonął na krótko, nim szczelina w chmurze zamknęła się na dobre, jakby ktoś wy łączy ł prąd. Podciągnął kolana pod brodę i wsparł na nich przedramiona; wdy chał słone powietrze, wy czuwając woń dy mu torfowego i wilgotnej ziemi. Wiatr szargał go za krótkie jasne włosy , kłuł w twarz i napełniał wspaniały m, radosny m poczuciem, jakie daje świadomość, że się po prostu ży je. Spojrzał przez lewe ramię i zobaczy ł ruiny zagrody rodziców – starego białego domu, a dalej resztki czarnego, gdzie przez wieki mieszkali jego przodkowie i gdzie bawił się jako dziecko, szczęśliwy i beztroski, nie wy obrażając sobie nawet, co szy kuje mu przy szłość. Wy żej dostrzegł drogę, która wiła się w dół wzgórza przez zbiorowisko porozrzucany ch tu i ówdzie domostw, czy li wioskę Crobost. Blaszane czerwone dachy stary ch szop tkackich, domy pomalowane na biało albo kry te różowy m ty nkiem, nieregularne słupki ogrodzeń, kłaczki wełnianki zaczepione o druty kolczaste i trzepoczące na wietrze. Po zboczu ciągnęły się w stronę nadmorskich urwisk wąskie pasma ziemi; na niektóry ch uprawiano podstawowe zboża albo rośliny okopowe, inne służy ły jedy nie za pastwiska. Porzucone maszy ny poprzednich dziesięcioleci – zardzewiałe traktory i popsute kombajny – zaśmiecały zachwaszczone i dziko porośnięte działki jak niszczejące pod goły m niebem sy mbole wy czekiwanej prosperity . Za krzy wizną wzgórza Fin widział ciemny dach miejscowego kościoła, dominującego zarówno nad hory zontem, jak i ludźmi, który ch ży cie upły wało w jego cieniu. Ktoś wy wiesił na plebanii pranie i białe prześcieradła furkotały wściekle na wietrze niczy m obłędny sy gnalizator, który odmierza po równo chwałę pańską i strach przed Bogiem. Fin nienawidził tego kościoła i wszy stkiego, co sy mbolizował. Znajdował jednak pociechę w
ty m znajomy m widoku. Bądź co bądź, tu by ł jego dom. Czuł się podniesiony na duchu. Kiedy wciągał buty , posły szał swoje imię niesione przez wiatr. Wstał, odwrócił się i zobaczy ł młodego człowieka stojącego obok jego samochodu, który pozostawił poprzedniej nocy przy bramie zagrody . Ruszy ł w tamtą stronę i kiedy brnąc przez wy soką trawę, podszedł bliżej, dostrzegł na twarzy gościa niepewny uśmiech. Młody człowiek miał około osiemnastu lat – niespełna dwa razy mniej niż Fin – jasne, nasmarowane żelem włosy i chabrowe oczy , tak przenikliwe jak oczy jego matki. Fin poczuł gęsią skórkę na ramionach. Stali przez chwilę w niezręczny m milczeniu, mierząc się wzrokiem. Potem Fin wy ciągnął rękę, a chłopak odpowiedział mu krótkim i mocny m uściskiem dłoni. – Cześć, Fionnlagh. Młodzieniec wskazał ruchem głowy bladoniebieski namiot. – Jesteś przejazdem? – Ty mczasowe lokum. – Minęło trochę czasu. – Owszem. Fionnlagh milczał przez chwilę, jakby dla podkreślenia tego, co chciał powiedzieć. – Dziewięć miesięcy – zauważy ł z wy raźny m oskarżeniem. – Musiałem uporać się z cały m ży ciem. Chłopak przechy lił nieznacznie głowę. – To oznacza, że tu zostajesz? – Może. – Fin popatrzy ł na zagrodę. – To jest dom. Tu właśnie wracasz, gdy nie masz dokąd pójść. A czy zostanę, czy nie… no cóż, jeszcze się okaże. – Spojrzał na chłopaka. – Ludzie wiedzą? Patrzy li na siebie przez chwilę pełną wspomnień o miniony ch wy darzeniach. – Ty lko ty le, że mój ojciec zginął w sierpniu zeszłego roku na An Sgeir. Podczas łowów na gugi. Fin skinął głową. – To dobrze. Odwrócił się, żeby otworzy ć bramę, i ruszy ł zarośniętą ścieżką w stronę starego białego domu. Drzwi już dawno nie by ło, ale do cegieł wciąż przy legało kilka zmurszały ch fragmentów framugi. Można by ło dostrzec łuszczące się płaty fioletowej farby , którą kiedy ś jego ojciec pokry wał z zapałem każdą drewnianą powierzchnię, nie wy łączając podłóg. Dach wy dawał się z grubsza nietknięty , ale belki by ły zmurszałe, a po ścianach spły wała woda. Deski podłogowe zniknęły , pozostało po nich jedy nie kilka uparty ch legarów. Dom wy dawał się ty lko skorupą, nie zachował się nawet ślad miłości, która niegdy ś go ogrzewała. Fin usły szał za plecami kroki Fionnlagha i odwrócił się. – Zamierzam wy patroszy ć ten dom. Odbuduję go od wewnątrz. Może zechcesz mi pomóc w czasie wakacji? Fionnlagh wzruszy ł ramionami. – Może. – Wy bierasz się jesienią na uniwersy tet? – Nie. – Dlaczego?
– Muszę znaleźć pracę. Jestem teraz ojcem. Mam obowiązki wobec dziecka. Fin skinął głową. – Jak mała? – Dobrze. Dzięki, że py tasz. Fin zignorował sarkazm w głosie chłopaka. – A Donna? – Mieszka u rodziców. Z dzieckiem. Fin zmarszczy ł czoło. – A ty ? – Ja i mama wciąż mieszkamy tam, u podnóża wzniesienia góry . – Skinął niedbale głową w stronę domu, który Marsaili odziedziczy ła po Artairze. – Pastor Murray nie pozwala mi przy chodzić na plebanię. Fin nie wierzy ł własny m uszom. – Dlaczego? Jesteś ojcem dziecka, na litość boską! – Który nie ma środków, żeby utrzy mać swoją córkę albo jej matkę. Czasem Donna bierze małą i nas odwiedza, ale zwy kle musimy spoty kać się w mieście. Fin stłumił w sobie gniew, na który Fionnlagh nie zasługiwał. Wiedział, że przy jdzie jeszcze pora, by załatwić tę sprawę. W inny m miejscu, z inną osobą. – Matka w domu? – By ło to stosunkowo niewinne py tanie, ale obaj wiedzieli, ile się za nim kry je. – Wy jechała do Glasgow zdawać egzaminy na uniwersy tet.– Fionnlagh dostrzegł zaskoczenie Fina. – Nie powiedziała ci? – Nie kontaktowaliśmy się. – Och. – Wzrok chłopaka powędrował w dół zbocza, ku domostwu Macinnesów. – Zawsze mi się wy dawało, że by ć może się zejdziecie. Uśmiech Fina miał w sobie smutek, a może również żal. – Nie udało nam się przed laty , Fionnlagh. Dlaczego miałoby się udać teraz? – Zawahał się. – Wciąż jest w Glasgow? – Nie. Wróciła wcześnie. Przy leciała rano samolotem. Jakaś ważna sprawa rodzinna.
ROZDZIAŁ 7
Sły szę, że rozmawiają na kory tarzu. Jakby m by ł głuchy . Jakby mnie tu nie by ło. Jakby m już nie ży ł. Czasem żałuję, że tak nie jest. Nie wiem, dlaczego mam nosić płaszcz. W domu jest ciepło. Nie ma potrzeby wkładać płaszcza. Albo czapki. Mojej cudownej, miękkiej, starej czapki. Przez lata chroniła mi głowę przed zimnem. Wy chodząc z sy pialni, nigdy nie wiem, którą Mary zastanę. Czasem jest to dobra Mary . Czasem jest to zła Mary . Wy glądają tak samo, ale to dwie różne osoby . Tego ranka by ła zła Mary . Podnosiła głos, mówiła mi, co mam robić, kazała włoży ć płaszcz. Siedzieć tutaj. Czekać. Na co? I co jest w tej walizce? Powiedziała, że moje rzeczy . Ale co miała na my śli? Jeśli moje ubrania, to przecież mam ich całą garderobę i nie zmieściły by się tutaj. Albo moje papiery . Rachunki sprzed lat. Zdjęcia. Wszy stko. Nie weszłoby do walizki o takich rozmiarach. Może jedziemy na wakacje? Sły szę teraz głos Marsaili: – To nie fair, mamo. „Mamo”. Oczy wiście. Wciąż zapominam, że Mary to jej mama. I Mary , mówiąc oczy wiście po angielsku, ponieważ nigdy nie nauczy ła się gaelickiego, odpowiada: – Fair? A uważasz, że to jest fair wobec mnie? Mam siedemdziesiąt lat. Nie mogę już tego dłużej znosić. Zapaskudza łóżko co najmniej dwa razy w ty godniu. Jeśli wy chodzi sam, to się gubi. Jak przeklęty pies. Nie można mu po prostu ufać. Przy prowadzają go sąsiedzi. Jeśli mówię „białe”, on mówi „czarne”, jeśli mówię „czarne”, on mówi „białe”. Nigdy nie mówię „czarne” ani „białe”. O czy m ona gada? To zła Mary . – Mamo, jesteście małżeństwem od czterdziestu ośmiu lat. – Znowu głos Marsaili. A Mary na to: – Nie jest ty m człowiekiem, za którego wy szłam, Marsaili. Ży ję z obcy m. Wszy stko kończy się kłótnią. Nie chce zaakceptować faktu, że cierpi na demencję, że już nie pamięta pewny ch rzeczy tak jak dawniej. Zawsze to jest moja wina. Robi różne rzeczy , a potem się do nich nie przy znaje. Kilka dni temu stłukł okno w kuchni. Nie wiem dlaczego. Rozbił je młotkiem. Powiedział, że musi wpuścić psa. Marsaili, nie mieliśmy psa od czasu, gdy opuściliśmy farmę. A pięć minut później py ta, kto stłukł okno, a kiedy mu mówię, że on, odpowiada, że nie, że tego nie zrobił. Że ja to musiałam zrobić. Ja! Mam tego dosy ć, Marsaili. – A ośrodek opieki dziennej? Chodzi tam trzy razy w ty godniu, prawda? Może zgodzą się brać go na pięć albo nawet sześć dni. – Nie! – Teraz Mary krzy czy . – To ty lko pogarsza sprawę. Mam kilka godzin normalności, dom wy łącznie dla siebie, a jestem w stanie my śleć ty lko o ty m, że wieczorem znowu wróci i będzie
mi robił z ży cia piekło. Sły szę, jak szlocha. Okropny ury wany szloch. Nie jestem nawet pewien, czy to zła Mary , czy nie. Nie lubię słuchać, jak płacze. To denerwujące. Wy glądam na kory tarz, ale znajdują się poza zasięgiem mojego wzroku. Powinienem chy ba pójść do nich i sprawdzić, czy mogę w czy mś pomóc. Ale zła Mary powiedziała, żeby m tu został. Przy puszczam, że Marsaili będzie ją pocieszać. Zastanawiam się, co ją tak zdenerwowało. Pamiętam dzień, w który m wzięliśmy ślub. Miałem ty lko dwadzieścia pięć lat. A ona by ła drobną dwudziestodwuletnią dziewczy ną. Wtedy też płakała. Urocza dziewczy na. Angielka. Ale nie mogła się powstrzy mać od łez. W końcu płacz cichnie. Muszę nadstawiać ucha, żeby sły szeć głos Mary . – Nie chcę go tutaj, Marsaili. – Jak ty sobie to wy obrażasz, mamo? Dokąd pójdzie? Nie mam możliwości się nim zajmować, a nie stać nas na pry watny dom opieki. – Nic mnie to nie obchodzi. – Dopiero teraz uświadamiam sobie, jak twardy jest jej głos. Pełen egoizmu. Jakby się nad sobą użalała. – Musisz coś wy my ślić. Chcę, żeby stąd zniknął. Naty chmiast. – Mamo…
ROZDZIAŁ 8
Fin przy patry wał się swojemu dziełu. Postanowił zacząć od usunięcia spróchniałego drewna, którego wielka sterta leżała teraz na podwórzu, między domem a starą kamienną szopą z blaszany m zardzewiały m dachem. Gdy by nie padało dostatecznie długo, wiatr by je wy suszy ł; można by je przy kry ć i zachować na ognisko w listopadzie. Ściany i fundamenty by ły wy starczająco solidne, ale wiedział, że trzeba będzie zdjąć dach i go odnowić, żeby do domu nie przedostawała się woda i żeby jego wnętrze odpowiednio wy schło. Najpierw należało usunąć pły tki na dachu i na nowo je poukładać. Potrzebował jednak do tego drabiny . Wiatr szarpał i ciągnął go za kombinezon, chwy tał za kraciastą koszulę i suszy ł pot na jego twarzy . Fin niemal zapomniał, jaki ten drań potrafi by ć bezlitosny . Mieszkając tutaj, dostrzegało się to dopiero wtedy , kiedy milkł. Spojrzał w dół wzgórza, ku domowi Marsaili, ale nie zauważy ł samochodu; jeszcze nie wróciła. Fionnlagh by ł pewnie w szkole w Stornoway . Fin postanowił zejść później na dół i spy tać, czy może poży czy ć drabinę. Powietrze napły wające od południowego zachodu wciąż by ło łagodne, ale wy czuwał w nim zapach deszczu. Widział zbierające się nad odległy m hory zontem granatowoczarne chmury . Bliżej, na pierwszy m planie, ziemię oświetlał migotliwy blask słońca, tworząc niezmiennie ruchliwe kształty o wy raźny ch i ostry ch konturach na tle groźnej i nadchodzącej ciemności. Usły szał warkot silnika. Odwrócił się i zobaczy ł Marsaili w stary m samochodzie Artaira. Zatrzy mała się na poboczu drogi i patrzy ła w jego stronę. Ktoś siedział na miejscu pasażera. Miał wrażenie, że stoi bardzo długo, spoglądając na nią z daleka, nim wy siadła z wozu i ruszy ła ścieżką w jego stronę. Wiatr rozwiewał jej długie włosy i oplatał nimi twarz. Wy dawała się szczuplejsza, a gdy podeszła bliżej, w ostry m i bezlitosny m świetle zauważy ł, że nie ma makijażu i że jej ry sy są ściągnięte, a cera nienaturalnie blada. Zatrzy mała się w odległości metra; patrzy li przez chwilę na siebie. W końcu się odezwała: – Nie wiedziałam, że przy jeżdżasz. – Zdecy dowałem się dopiero dwa dni temu. Kiedy orzeczono rozwód. Otuliła się szczelniej kurtką przeciwdeszczową, jakby by ło jej zimno, i skrzy żowała ręce na piersiach. – Zostajesz? – Jeszcze nie wiem. Zajmę się trochę domem, potem zobaczy my . – A co z twoją pracą? – Nie jestem już w policji. Wy dawała się zdziwiona. – Co będziesz robił? – Nie wiem. Uśmiechnęła się ty m swoim dawny m sardoniczny m uśmiechem, który znał tak dobrze.
– Oto i Fin Macleod – rzuciła. – Nie wie… Też się uśmiechnął. – Ukończy łem studia informaty czne. Uniosła brew. – Och? Bardzo ci się to przy da w Crobost. Ty m razem się roześmiał. – Tak. – Zawsze potrafiła go rozbawić. – No cóż, zobaczy my . Może skończy się na ty m, że zacznę pracować w Arnish, tak jak mój tata albo Artair. Na dźwięk tego imienia jej twarz wy raźnie się zachmurzy ła. – Nigdy tego nie zrobisz, Fin. Nie wiadomo dlaczego, ale Arnish zawsze stanowiło ostatnią deskę ratunku dla ludzi z wy spy , który m nie udało się dostać pracy na kutrze ry backim albo uciec na uniwersy tet na lądzie stały m. Mimo że zarobki w Arnish by ły przy zwoite. – Nie. – Więc nie gadaj bzdur. Specjalizowałeś się w ty m, kiedy by liśmy młodzi. Starczy łoby na całe ży cie. Znów się uśmiechnął. – Chy ba masz rację. – Wskazał głową vauxhalla. – Kto tam siedzi w samochodzie? – Mój tata – odparła, a on zauważy ł, że głos jej się łamie. – Och. Jak się czuje? – Zwy czajne py tanie, ale kiedy na nią spojrzał, by ł zaskoczony reakcją, którą wy wołało. Zszokowany zauważy ł, że w jej oczach bły snęły łzy . – Co się stało? Powiesz mi, o co chodzi? Ona jednak zaciskała mocno usta, jakby nie by ła pewna swojego głosu. W końcu odparła: – Mama wy rzuciła go z domu. Twierdzi, że nie może już tego dłużej znieść. Że teraz ja mam się nim zajmować. Fin, nie bardzo rozumiejąc, zmarszczy ł czoło. – Dlaczego? – Chodzi o jego demencję, Fin. Nie by ło z nim tak źle, kiedy widziałeś go ostatnim razem. Ale jest coraz gorzej, i to z każdy m dniem. – Spojrzała w stronę samochodu, a łzy pły nęły teraz z jej oczu niepowstrzy many m strumieniem. – Ty lko że ja nie mogę się nim zajmować. Nie mogę! Właśnie odzy skałam ży cie po dwudziestu latach spędzony ch z Artairem. I z jego matką. Mam na głowie egzaminy , muszę pomy śleć o przy szłości Fionnlagha… – Skierowała zdesperowany wzrok na Fina. – To brzmi okropnie, prawda? Egoisty cznie. Chciał wziąć ją w ramiona i przy tulić, ale upły nęło za dużo czasu. – Ależ skąd – odparł. Ty lko na to by ło go stać. – To mój tata! – Jej ból i poczucie winy by ły aż nadto widoczne. – Jestem pewien, że opieka społeczna będzie mogła mu coś znaleźć, przy najmniej chwilowo. Zastanawiałaś się nad umieszczeniem go w jakimś ośrodku? – Nie stać nas. Farma nie by ła nasza. Dzierżawiliśmy ją ty lko. – Otarła policzki wierzchem dłoni, starając się nad sobą zapanować. – Zadzwoniłam do ty ch z opieki, kiedy by łam u mamy . Wy jaśniłam wszy stko, ale powiedzieli, że muszę przy jechać i z nimi porozmawiać. Chcę go podrzucić do ośrodka dziennego, żeby spokojnie pomy śleć. – Pokręciła głową, znów bliska załamania. – Nie wiem po prostu, co robić.
– Przebiorę się i pojadę z tobą do miasta. Zabierzemy twojego tatę na lunch, a potem zawieziemy go do ośrodka i pójdziemy pogadać z ty mi z opieki społecznej. Spojrzała na niego uważnie swoimi jasnoniebieskimi oczami. – Dlaczego mi pomagasz, Fin? Uśmiechnął się. – Chętnie zrobię sobie przerwę, poza ty m mam ochotę napić się piwa. ••• Hotel Crown przy cupnął na mierzei zwanej South Beach, oddzielającej wewnętrzny i zewnętrzny port w Stornoway . Bar znajdował się na pierwszy m piętrze, skąd rozciągał się widok na oba nabrzeża. Flota ry backa cumowała w wewnętrzny m porcie, huśtając się łagodnie na falach przy pły wu – rdzewiejące trawlery i zuży te łodzie do połowu krabów, pokry te farbą w podstawowy ch kolorach; przy pominały starsze damy , które starają się na próżno ukry ć spustoszenia spowodowane przez upły w czasu. Tormod by ł wy raźnie zagubiony . Z początku w ogóle nie poznawał Fina, dopóki ten nie zaczął mu opowiadać o swoim dzieciństwie, kiedy to odwiedzał Marsaili na farmie, już nią oczarowany , jakby stanowiło to zapowiedź przy szłego bólu. Twarz starszego mężczy zny rozjaśniła się wtedy ; wy dawało się, że nieźle pamięta młodego Fina. – Aleś wy rósł, chłopcze – zauważy ł i zmierzwił mu włosy jak pięciolatkowi. – Co sły chać u rodziców? Marsaili zerknęła zakłopotana na Fina i wy jaśniła cicho: – Tato, rodzice Fina zginęli w wy padku samochodowy m. Ponad trzy dzieści lat temu. Twarz Tormoda zalała fala smutku. Popatrzy ł przez okrągłe okulary w srebrny ch oprawkach na Fina, a ten dojrzał w jego wilgotny ch niebieskich oczach córkę tego starego człowieka i jej sy na. Trzy pokolenia zagubione w odmętach demencji. – Przy kro mi to sły szeć, chłopcze. Fin posadził ich przy stoliku obok okna i podszedł do baru, żeby wziąć menu i zamówić drinki. Kiedy wrócił, Tormod próbował bezskutecznie wy jąć coś z kieszeni spodni. Wiercił się na krześle, powtarzając: „Cholera, cholera”. – O co chodzi? – spy tał Fin i zerknął na Marsaili. Przy gnębiona pokręciła głową. – Znowu zaczął palić. Rzucił ponad dwadzieścia lat temu! Ma w kieszeni paczkę papierosów, ale chy ba nie może jej wy jąć. – Tu nie wolno palić, panie Macdonald – poinformował go Fin. – Musi pan wy jść na zewnątrz. – Pada – rzucił starszy człowiek. – Nie – sprostował łagodnie Fin. – Wciąż jest sucho. Jeśli ma pan ochotę na papierosa, to wy jdę z panem. – Nie mogę wy jąć tego draństwa z kieszeni! – Mówił podniesiony m głosem, prawie krzy czał. Bar zapełniał się w porze lunchu miejscowy mi i tury stami, niektórzy odwracali głowy w ich stronę. Marsaili zwróciła się do ojca sceniczny m szeptem: – Nie musisz krzy czeć, tato. Pozwól, że ci pomogę.
– Sam sobie poradzę! Patrzy ło na nich coraz więcej ludzi. Zjawił się barman z drinkami. Młody człowiek po dwudziestce, z polskim akcentem. Tormod spojrzał na niego i rzucił: – Daj mi ognisko! – Chodzi mu o ogień – powiedziała przepraszająco Marsaili i zwróciła się do Fina: – Chce zapałek. Matka je przed nim chowała. Barman uśmiechnął się ty lko i postawił na stoliku drinki. Tormod ty mczasem grzebał w kieszeni. – Jest tam. Czuję ją. Ale nie chce wy jść. Od strony sąsiednich stolików dobiegł stłumiony śmiech. – Pomogę panu, panie Macdonald – powiedział Fin. Tormod, który nie miał zamiaru korzy stać z pomocy córki, przy jął z wielkim zadowoleniem propozy cję Fina. Ten spojrzał na Marsaili przepraszająco i ukląkł obok jej ojca. Świadomy , że przy glądają im się ludzie, wsunął dłoń do kieszeni Tormoda. Wy czuwał paczkę papierosów, ale – podobnie jak starszy mężczy zna – nie potrafił jej wy ciągnąć. Wy dawało się, że papierosy , zamiast w kieszeni, utkwiły gdzieś pod nią, Fin nie mógł się jednak zorientować, jak to możliwe. Podniósł brzeg swetra Tormoda, żeby poszukać przy pasku jakiejś ukry tej kieszeni; to, co zobaczy ł, przy prawiło go o bezwiedny uśmiech. Podniósł wzrok. – Panie Macdonald, ma pan na sobie dwie pary spodni – zauważy ł, co wzbudziło wesołość przy sąsiednim stoliku. Tormod zmarszczy ł czoło. – Naprawdę? Fin popatrzy ł na Marsaili. – Papierosy są w kieszeni ty ch drugich spodni. Zabiorę go do toalety i pomogę mu zdjąć wierzchnią parę. Kiedy znaleźli się w toalecie, Fin skierował Tormoda do kabiny . Nie bez trudu zdjął mu spodnie, wcześniej jednak musiał przekonać starszego mężczy znę do ściągnięcia butów. Kiedy ten znów miał je na nogach, Fin posadził go na sedesie i ukląkł, żeby zawiązać sznurowadła. Potem zwinął spodnie i postawił Tormoda na nogi. Ojciec Marsaili przy jmował każdą pomoc bez jakiegokolwiek oporu, niczy m dobrze wy chowane dziecko. Ty le że bezustannie wy rażał wdzięczność. – Dobry z ciebie chłopak, Fin. Zawsze cię lubiłem, sy nu. Jesteś podobny do swojego ojca. – Pogłaskał go po włosach. – Muszę się wy sikać. – Proszę się nie krępować, panie Macdonald, zaczekam na pana. – Fin odkręcił wodę w umy walce, żeby starszy człowiek mógł sobie umy ć ręce. – O cholera! Odwrócił się, sły sząc przekleństwo, i zobaczy ł, że z nosa Tormoda zsunęły się okulary i wpadły do pisuaru. Nie powstrzy mało go to jednak od oddania moczu, nawet nie skierował jego strumienia w inną stronę. Wy dawało się nawet, że w nie celuje. Fin westchnął. Wiedział doskonale, komu przy padnie w udziale obowiązek wy ciągania okularów. Kiedy Tormod się w końcu wy sikał, Fin pochy lił się obok niego i wy jął ostrożnie z pisuaru mokre od moczu szkła. Tormod przy glądał się w milczeniu, jak Fin opłukuje je starannie pod wodą, a potem my je ręce.
– Niech pan też umy je ręce – poradził Fin i nachy lił się do kabiny , żeby wziąć trochę papieru i wy trzeć nim szkła. Kiedy Tormod skończy ł suszy ć sobie dłonie, Fin nałoży ł mu okulary , umieszczając je starannie na grzbiecie nosa i za uszami. – Proszę na drugi raz uważać, panie Macdonald. By łoby niedobrze, gdy by siusiał pan sobie po spodniach, prawda? Z jakiegoś powodu Tormod uznał to za niezwy kle zabawne. Śmiał się serdecznie, kiedy Fin prowadził go z powrotem do baru. Marsaili patrzy ła na nich z napięciem, a gdy dostrzegła rozbawienie ojca, uśmiechnęła się leciutko. – Co się stało? Fin posadził starego mężczy znę przy stoliku. – Nic – odparł i podał jej drugą parę starannie zwinięty ch spodni. – Twój tata wciąż wy kazuje się niezwy kły m poczuciem humoru. Siadając, zauważy ł w oczach Tormoda wdzięczność, jakby starszy człowiek wiedział, że szczera odpowiedź na py tanie Marsaili by łaby dla niego poniżająca. Nie sposób by ło się zorientować, co my śli albo czuje, albo do jakiego stopnia zdaje sobie sprawę z tego, co się wokół niego dzieje. Krąży ł zagubiony we mgle swojego umy słu. By ć może ta mgła niekiedy się przerzedzała, Fin wiedział jednak, że nadejdą chwile, gdy stłumi wszelkie światło i rozsądek. ••• Ośrodek opieki dziennej znajdował się na północno-wschodnich obrzeżach Stornoway , w Westview Terrace; by ł to nowoczesny jednokondy gnacy jny budy nek, z parkingiem samochodowy m od frontu i ty łu. Sąsiadował z domem opieki dla osób starszy ch, otoczony m drzewami i starannie przy strzy żony mi trawnikami. Nieco dalej rozciągało się nakrapiane bielą torfowisko, poły skujące w promieniach popołudniowego słońca – ostatnich, bo za chwilę miał lunąć deszcz. W padający m ukośnie żółty m blasku wy glądało jak pole złota, ciągnące się aż do Aird i Broadbay . Od południowego zachodu nadciągały ciemne chmury gnane coraz bardziej zajadły m wiatrem, sine, złowieszcze i zwiastujące burzę. Marsaili zaparkowała od ty łu, naprzeciwko szeregu przy czep mieszkalny ch, które ustawiono tu, by choć częściowo rozwiązać problem braku miejsc w ośrodku. Kiedy prowadząc między sobą Tormoda, ruszy li w stronę wejścia, spadały na nich pierwsze grube krople deszczu. Gdy tam dotarli, otworzy ły się przed nimi drzwi; przy trzy mał je jakiś ciemnowłosy mężczy zna w czarnej pikowanej kurtce z kapturem. Dopiero w środku Fin uświadomił sobie, kto to jest. – George Gunn! Gunn wy dawał się zaskoczony . Opanował się szy bko i skinął grzecznie głową. – Pan Macleod. – Uścisnęli sobie dłonie. – Nie wiedziałem, że jest pan na wy spie. – Obrócił się w stronę Marsaili. – Pani Macinnes. – Obecnie Macdonald. Wróciłam do panieńskiego nazwiska. – I daj spokój z ty m „panem”, George. Mów mi po prostu Fin. Nie pracuję już w policji. Gunn uniósł brew. – Och, przy kro mi to sły szeć, panie Macleod.
Do Tormoda podeszła starsza pani z ufarbowany mi na niebiesko posiwiały mi włosami i wzięła go pod ramię. – Witaj, Tormod. Nie spodziewaliśmy się ciebie dzisiaj. Chodź, napijesz się herbaty . Gunn odprowadził ich wzrokiem, a potem zwrócił się do Marsaili: – Prawdę mówiąc, to z pani ojcem chciałem rozmawiać. Zdumiona, otworzy ła szeroko oczy . – Po co, na Boga, miałby pan z nim rozmawiać? Nie sądzę, by mógł się pan od niego czegokolwiek dowiedzieć. Gunn skinął poważnie głową. – Domy ślam się. Widziałem się już z pani matką. Ale skoro pani już tu jest, to poproszę o potwierdzenie paru rzeczy . Fin złapał sierżanta za przedramię. – O co tu chodzi, George? Gunn odsunął jego rękę, robiąc to delikatnie, ale stanowczo. – Jeśli mogę prosić o odrobinę cierpliwości… Fin zorientował się, że to nie jest ruty nowe przesłuchanie. – Mam coś potwierdzić? Co na przy kład? – spy tała Marsaili. – Chodzi o kwestie rodzinne. – Czy li? – Ma pani jakichś stry jów, pani Macdonald? Albo kuzy nów? Krewny ch, bliższy ch czy dalszy ch? Marsaili zmarszczy ła czoło. – Moja matka ma chy ba dalekich krewny ch na południu Anglii. – Py tam o bliskich ze strony ojca. – Och. – Wy dawała się jeszcze bardziej zmieszana. – Nic o ty m nie wiem. Mój tata by ł jedy nakiem. Nie miał braci ani sióstr. – Kuzy ni? – Nie wy daje mi się. Pochodzi z wioski Seilebost na wy spie Harris. Ale o ile się orientuję, cała jego rodzina już nie ży je, został ty lko on. Zabrał nas kiedy ś na farmę, gdzie się wy chowy wał. Dom jest już oczy wiście w ruinie. Pokazał nam też szkołę, do której chodził jako dziecko. Urocza mała szkoła, usy tuowana na machaine, ze wspaniały m widokiem na plażę Luskenty re. Ale nigdy nie wspominał o krewny ch. – Daj spokój, George, o co chodzi? – Fin, pomimo wcześniejszej prośby sierżanta o cierpliwość, nie wy trzy mał. Gunn zerknął na niego. By ł wy raźnie zakłopotany ; przesunął dłonią po ciemny ch włosach, który ch linia tworzy ła na czole ostry trójkąt. Wahał się przez chwilę, po czy m oznajmił: – Kilka dni temu, panie Macleod, znaleźliśmy ciało w torfowisku na zachodnim wy brzeżu, w Siader. Doskonale zachowane zwłoki młodego człowieka przed dwudziestką. Został zabity . – Przerwał na chwilę. – Na początku przy puszczano, że mógł tam leżeć od dobry ch kilkuset lat, by ć może od czasu najazdu wikingów. Albo jeszcze dłużej, od epoki kamienia. Ale tatuaż z Elvisem Presley em, który miał na prawy m przedramieniu, wy kluczy ł to przy puszczenie. Fin skinął głową. – Niewątpliwie.
– No cóż, w każdy m razie patolog ustalił, że ten młody człowiek został prawdopodobnie zamordowany pod koniec lat pięćdziesiąty ch. Co oznacza, że zabójca może jeszcze ży ć. Skonsternowana Marsaili kręciła głową. – Ale co to wszy stko ma wspólnego z moim ojcem? Gunn odetchnął przez zaciśnięte zęby . – Chodzi o to, pani Macdonald, że nie by ło ubrania ani niczego innego, co pozwoliłoby nam zidenty fikować tego człowieka. Kiedy znaleźliśmy ciało, lekarz policy jny pobrał trochę pły nów i próbek tkanki do analizy . – I sprawdzili DNA w bazie dany ch? – domy ślił się Fin. Gunn zarumienił się lekko i skinął głową. – Pamięta pan, jak w zeszły m roku większość mężczy zn w Crobost przekazała próbki DNA, żeby śmy mogli ich wy kluczy ć jako podejrzany ch w sprawie zabójstwa Angela Macritchiego… – Powinny by ć do tej pory zniszczone – zauważy ł Fin. – Na ży czenie dawcy , panie Macleod. Musi podpisać stosowny dokument. Pan Macdonald najwy raźniej tego nie zrobił. Należało mu to wy jaśnić, ale chy ba nikt o ty m nie pomy ślał. Albo on sam nie rozumiał, o co chodzi. – Spojrzał na Marsaili. – Okazało się w każdy m razie, że baza dany ch zawiera bardzo podobną próbkę. Kimkolwiek jest ten młody człowiek z torfowiska, by ł spokrewniony z pani ojcem.
ROZDZIAŁ 9
W okno stuka deszcz. Nieźle hałasuje! Kiedy człowiek by ł na torfowisku, to nigdy go nie sły szał, oczy wiście. Nic nie by ło sły chać poza wiatrem. Ale z pewnością się go czuło. Kłuł w twarz, gnany wichurą. Czasem padał niemal poziomo. Uwielbiałem to. Dzikie pustkowie, ty lko ja i ogromne niebo. I twarz piekąca od deszczu. Ale teraz trzy mają mnie w zamknięciu. Nie wolno mi ufać i wy puszczać mnie na dwór, mówi zła Mary . Tak jak teraz, kiedy siedzę w tej wielkiej sali. Wszy scy na mnie patrzą. Nie wiem, czego się spodziewają. Zjawili się, żeby zabrać mnie do domu? Poznaję Marsaili, oczy wiście. A ten młody człowiek z jasny mi kręcony mi włosami wy gląda znajomo. Przy pomnę sobie jego imię. Zwy kle sobie przy pominam. Ale ten drugi… ten z okrągłą rumianą twarzą i czarny mi włosami… nie znam go w ogóle. Marsaili nachy la się do mnie i mówi: – Tato, co się stało z twoją rodziną? Miałeś jakichś wujów albo kuzy nów, o który ch nam nigdy nie mówiłeś? Nie wiem, o co jej chodzi. Wszy scy nie ży ją. Chy ba każdy o ty m wie. Fin! Tak, właśnie. Ten młody człowiek z kręcony mi włosami. Teraz go sobie przy pominam. Przy chodził na farmę do mojej małej Marsaili, zanim oboje podrośli tak, że trudno by ło zliczy ć ich lata. Zastanawiam się, co z jego rodzicami. Lubiłem jego ojca. By ł dobry m, porządny m człowiekiem. Nie znałem swojego taty . Ty lko o nim sły szałem. By ł ry bakiem, oczy wiście. Każdy , kto w tamty ch czasach pracował uczciwie, by ł ry bakiem. Dzień, w który m mama zaprowadziła nas do frontowego pokoju, żeby przekazać wieści, by ł bardzo ponury . Zbliżały się święta Bożego Narodzenia i starała się przy stroić dom. Ale my my śleliśmy ty lko o prezentach, które mieliśmy dostać. Co nie znaczy , że oczekiwaliśmy wiele. Chodziło o niespodziankę. Na ulicach leżał śnieg. Nie by ło go dużo i szy bko zamieniał się w breję. Ale w powietrzu unosiła się zielonoszara posępność, która zjawia się wraz ze śniegiem, zresztą między kamienice i tak nie padało dużo światła. By ła uroczą kobietą, to znaczy moja mama. Z tego, co pamiętam. Czy li niewiele. Ty lko jej miękkość, kiedy mnie trzy mała, i zapach perfum, wody toaletowej czy cokolwiek to by ło. No i niebieski drukowany fartuch, który zawsze nosiła. W każdy m razie posadziła nas na kanapie, jednego obok drugiego, i uklękła przed nami na podłodze. Położy ła mi dłoń na ramieniu. Zauważy łem, że jej twarz ma koszmarny kolor. By ła tak biała, że zniknęłaby w śniegu. I płakała. Ty le wiedziałem. Mogłem mieć wtedy ze cztery lata. A Peter by ł o rok młodszy . Został pewnie poczęty , kiedy ojciec przeby wał akurat w domu na przepustce, zanim w końcu wy słano go na morze. Powiedziała: „Wasz tata nie wróci, chłopcy ”. Głos jej się załamał. Nie pamiętam już, co działo
się jeszcze tego dnia. A Boże Narodzenie nie by ło radosne tamtego roku. Wszy stko w moim umy śle jest jak na prześwietlony ch zdjęciach w sepii. Bezbarwne i przy gnębiające. Dopiero później, kiedy już by łem trochę starszy , dowiedziałem się, że jego okręt został zatopiony przez UBoota. Pły wał w jedny m z ty ch konwojów, które zawsze atakowano na Atlanty ku między Wielką Bry tanią a Amery ką. Miałem dziwne wrażenie, że tonę razem z nim, opadając bez końca w ciemność. – Czy na Harris ży ją jeszcze jacy ś pana krewni, panie Macdonald? Wzdragam się na dźwięk tego głosu. Fin patrzy na mnie z wielką powagą. Ma urocze zielone oczy ten chłopak. Nie wiem, dlaczego Marsaili nie wy szła za niego, ty lko za tego nicponia Artaira Macinnesa. Nigdy faceta nie lubiłem. Fin wciąż mi się przy gląda, a ja próbuję sobie przy pomnieć, o co mnie py tał. Coś o rodzinie. – By łem przy matce tamtej nocy , kiedy zmarła – mówię mu. Nagle czuję łzy w oczach. Dlaczego musiała umrzeć? By ło tak ciemno w pokoju. I gorąco, cuchnęło też chorobą i śmiercią. Na stoliku przy łóżku stała lampka. Elektry czna lampka, która rzucała na jej twarz okropne blade światło. Ile miałem wtedy lat? Trudno mi w tej chwili powiedzieć. Może kilkanaście. By łem dość duży , by rozumieć, to pewne. Ale nie na ty le, by brać na siebie odpowiedzialność. I by ć gotowy m – jeśli w ogóle człowiek może by ć na to gotowy – dry fować samotnie po świecie. Po świecie, o który m nigdy nawet nie śniłem. Nie wtedy , gdy znałem ty lko ciepło i bezpieczną przy stań domu. I matkę, która mnie kochała. Nie wiem, gdzie tamtej nocy by ł Peter. Prawdopodobnie już spał. Biedny Peter. Nigdy już nie by ł taki sam po ty m upadku z karuzeli w wesoły m miasteczku. Co za idioty zm! Jeden moment nieuwagi, kiedy zszedł z tego draństwa, zanim zatrzy mało się do końca. I ży cie człowieka zmienia się na zawsze. Moja matka miała bardzo ciemne oczy , odbijała się w nich lampka na stoliku. Ale widziałem gasnące światło. Obróciła głowę w moją stronę. W ty ch jej oczach by ło ty le smutku, a ja wiedziałem, że chodzi jej o mnie, nie o siebie. Sięgnęła prawą dłonią do lewej i zdjęła ze środkowego palca pierścień. Srebrny , z dwoma spleciony mi wężami. Jakiś wuj mojego ojca przy wiózł go z zamorskiej podróży , a potem ten przedmiot przechodził z rąk do rąk w naszej rodzinie. Ojciec nie miał pieniędzy , kiedy się pobierali, więc dał go mamie jako obrączkę ślubną. Wzięła mnie za rękę, położy ła mi pierścień na dłoni i zacisnęła na nim moje palce. „Chcę, żeby ś zajął się Peterem” – powiedziała. „Nie przeży je sam na ty m świecie. Obiecaj mi, Johnny . Że zawsze będziesz się nim opiekował”. Oczy wiście, nie miałem wtedy pojęcia, na czy m ta odpowiedzialność ma polegać. Ale to by ła ostatnia rzecz, o jaką mnie poprosiła, więc skinąłem poważnie głową i powiedziałem, że to zrobię. Wtedy się uśmiechnęła i ścisnęła mi lekko dłoń. Patrzy łem, jak gaśnie światło w jej oczach, nim je zamknęła; jej dłoń się rozluźniła i puściła moją. Ksiądz pojawił się dopiero po piętnastu minutach. ••• Co to za dzwonienie? Do diabła!
ROZDZIAŁ 10
Marsaili zaczęła grzebać w torebce, szukając komórki. – Przepraszam – powiedziała, zmieszana i zakłopotana z powodu tego nagłego przery wnika. Co nie znaczy ło, że jej ojciec powiedział im wiele albo że mówił do rzeczy . Ale gdy wy znał, że by ł przy swojej matce, kiedy umierała, po jego policzkach spły nęły duże srebrzy ste łzy , co dowodziło głębokiego wzruszenia. Sy gnał komórki zakłócił tę chwilę. – Co to takiego, u diabła? – mruknął, najwy raźniej zdenerwowany . – Czy człowiek nie może mieć w swoim własny m domu chwili spokoju? Fin nachy lił się i położy ł mu dłoń na ramieniu. – Wszy stko w porządku, panie Macdonald. To ty lko komórka Marsaili. – Chwileczkę – zwróciła się do rozmówcy i zakry ła telefon dłonią. – Wy jdę do holu. Wstała i wy szła pospiesznie z dużej pustej sali. Większość pacjentów ośrodka opieki dziennej pojechała minibusem na wy cieczkę, więc mieli pomieszczenie wy łącznie dla siebie. Gunn skinął głową w stronę drzwi i oddalił się razem z Finem; rozmawiali przy ciszony mi głosami. Gunn by ł prawdopodobnie starszy o sześć albo siedem lat od Fina, ale nie miał na głowie ani jednego siwego włosa; Fin się zastanawiał, czy sierżant je farbuje, nie wy glądał jednak na takiego, który by to robił. Trudno by ło dostrzec choćby jedną zmarszczkę na jego twarzy . Ty lko teraz wy krzy wiał ją gry mas troski. – Jestem pewny , że przy ślą kogoś z zewnątrz, panie Macleod. Nie powierzą takiego śledztwa policjantowi z wy spy . Sam pan wie, jak to jest. Fin skinął głową. – A ten, którego tu przy ślą, nie będzie tak delikatny jak ja. Jedy na wskazówka doty cząca tożsamości tego młodego człowieka z torfowiska to fakt, że jest w jakiś sposób spokrewniony z Tormodem Macdonaldem. – Wy sunął wargi i Fin dostrzegł w ty m odruchu zakłopotanie. – A to oznacza, że sam Tormod jest w kręgu podejrzeń. W ty m momencie pojawiła się Marsaili, chowając komórkę do torebki. – Dzwonili z opieki społecznej – wy jaśniła. – Mają chy ba wolne łóżko, przy najmniej chwilowo, w ośrodku dla chory ch na alzheimera. To niedaleko, w Dun Eisdean.
ROZDZIAŁ 11
Ten tutaj jest mniejszy niż mój pokój w domu. Ale wy gląda tak, jakby go niedawno pomalowano. Nie ma plam na suficie. Ładne białe ściany . I podwójne szy by . Nie sły szę wiatru ani deszczu bębniącego w okno. Widzę ty lko, jak spły wa po szkle. Niczy m łzy . Łzy w deszczu. Ale jeśli chce się płakać, to trzeba robić to w samotności. Człowiek odczuwa zakłopotanie, kiedy siedzi z mokrą twarzą, a inni na niego patrzą. W tej chwili żadny ch łez, choć jest mi trochę smutno. Nie bardzo wiem dlaczego. Zastanawiam się, kiedy przy jdzie Marsaili i zabierze mnie do domu. Mam nadzieję, że gdy dotrzemy na miejsce, będzie tam dobra Mary . Lubię dobrą Mary . Patrzy na mnie i czasem doty ka mojej twarzy , jakby kiedy ś mnie lubiła. Otwierają się drzwi i do środka zagląda miła młoda kobieta. Przy wodzi mi kogoś na my śl, ale nie wiem kogo. – Och – mówi. – Wciąż ma pan na sobie płaszcz i czapkę, panie Macdonald. – Milczy przez chwilę. – Mogę mówić panu po imieniu? – Nie! – odpowiadam. Mój głos przy pomina warknięcie, jak u psa. Kobieta sprawia wrażenie trochę przestraszonej. – Panie Macdonald, wszy scy jesteśmy tu przy jaciółmi. Proszę mi pozwolić zdjąć z pana ten płaszcz i powiesić go w szafie. Powinniśmy też rozpakować pańską torbę, poukładać rzeczy w szufladach. Wedle pańskiego uznania. Podchodzi do łóżka, na który m siedzę, i próbuje mnie podnieść. Ale ja się opieram, odpy cham ją. – Moje wakacje się skończy ły – mówię. – Przy jedzie Marsaili i zabierze mnie do domu. – Nie, panie Macdonald, nie przy jedzie. Nikt nie przy jedzie. Tu jest teraz pański dom. Siedzę przez dłuższą chwilę. Co przez to rozumie? Co mogłaby przez to rozumieć? I nic nie robię, by ją powstrzy mać, kiedy zdejmuje mi czapkę albo pomaga wstać, żeby m zdjął płaszcz. Nie mogę w to uwierzy ć. To nie jest mój dom. Wkrótce zjawi się Marsaili. Nigdy by mnie tu nie zostawiła. Nie ona, nie moja własna córka. Znowu siadam. Łóżko wy daje się dość twarde. Wciąż ani śladu Marsaili. I czuję się… Jak się czuję? Zdradzony . Wy kiwany . Powiedzieli, że jadę na wakacje, a umieścili mnie w ty m miejscu. Tak samo jak w dniu, w który m zabrali mnie do The Dean. Podopieczni. Tak nazy waliśmy samy ch siebie. Coś w rodzaju więźniów. ••• To by ło pod koniec października, gdy przy jechaliśmy do The Dean, ja i Peter. Nie mieściło się w głowie, że mogli zbudować coś takiego dla dzieciaków takich jak my . Budy nek stał na wzgórzu, długi kamienny gmach o dwóch poziomach ze skrzy dłami na obu końcach i z dwiema
zbudowany mi na planie kwadratu wieżami dzwonniczy mi po każdej stronie. Ty le że nie by ło w nich dzwonów. Przy pominały kamienne urny . Przy główny m wejściu wznosił się porty k z dwuspadowy m dachem wsparty m na czterech kolumnach. Na nim znajdował się ogromny zegar. Zegar, którego złote wskazówki zdawały się odmierzać nasz czas w ty m miejscu, jakby poruszając się do ty łu. A może wy nikało to ty lko z naszego wieku. Kiedy jest się młody m, rok to ogromna część ży cia i wy daje się, że trwa wiecznie. Kiedy jest się stary m, to zby t wiele lat upły nęło wcześniej i biegną one zby t szy bko. Oddalamy się z wolna od narodzin i mkniemy nieubłaganie ku śmierci. Przy jechaliśmy tam wielkim czarny m samochodem. Nie mam pojęcia, do kogo należał. By ło zimno, niebo pluło deszczem i śniegiem. Patrząc za siebie, ze szczy tu schodów, widziałem w dolinie kamienice czy nszowe robotników fabry czny ch, dachy pokry te szary m gontem i brukowane ulice. A dalej zary s miasta na tle nieba. By liśmy tu otoczeni zielenią – drzewa, wielki ogród warzy wny , sad – a jednak znajdowaliśmy się o rzut kamieniem od centrum miasta. Z czasem miałem się dowiedzieć, że nocą można usły szeć odgłosy ruchu ulicznego i dostrzec w odległej ciemności czerwone światła samochodów. By ł to ostatni widok tego, co potem uważałem za wolny świat, ponieważ z chwilą przekroczenia progu pozostawiliśmy za sobą wszelką pociechę i człowieczeństwo i znaleźliśmy się w ponury m miejscu, gdzie najmroczniejsza strona ludzkiej natury rzucała na nas swój złowieszczy cień. Tę mroczną stronę uosabiał dy rektor ośrodka. Nazy wał się Anderson i trudno by łoby znaleźć bardziej brutalnego i okrutnego człowieka. Często zadawałem sobie py tanie, kim trzeba by ć, żeby znajdować saty sfakcję i zadowolenie w prześladowaniu bezbronny ch dzieci. W ich karaniu, jak to nazy wał. Żałowałem niejednokrotnie, że nie mogłem spotkać się z nim jak równy z równy m; przekonaliby śmy się wtedy , jaki jest odważny . W szufladzie w swoim pokoju trzy mał skórzany rzemień, który miał około czterdziestu pięciu centy metrów długości, by ł rozdwojony na końcu i gruby na centy metr. Kiedy miał kogoś wy chłostać, zabierał go dolny m kory tarzem do podnóża schodów prowadzący ch do sali sy pialnej chłopców i kazał się pochy lać. Stawało się na pierwszy m stopniu, żeby by ć trochę wy żej, a dłonie opierało się na trzecim. Potem zaczy nał walić delikwenta po ty łku, aż pod człowiekiem uginały się nogi. Nie by ł szczególnie wy soki. Nam się jednak taki wy dawał. Prawdę mówiąc, przetrwał w mojej pamięci jako olbrzy m. W rzeczy wistości nie by ł wy ższy od pielęgniarki. Miał rzadkie włosy popielatego koloru; smarował je czy mś i zaczesy wał do ty łu. Wy glądały na tej jego wąskiej czaszce jak namalowane. Hodował starannie przy strzy żony czarno-srebrny wąsik. Nosił ciemnoszare garnitury , a nogawki spodni marszczy ły się wokół gruby ch czarny ch butów, które piszczały na pły tkach podłogowy ch, więc zawsze by ło wiadomo, kiedy nadchodzi, jak ten krokody l w Piotrusiu Panu. Otaczała go zastarzała woń ty toniu fajkowego, a w kącikach ust zbierała mu się ślina; przenosiła się z dolnej wargi na górną i z powrotem, kiedy mówił. Gęstniała i bielała z każdą chwilą. Nigdy nie zwracał się do nas po imieniu. By ło się „chłopcem” albo „dziewczy ną”. Zawsze posługiwał się słowami, który ch nie rozumieliśmy . Mówił na przy kład „wiktuały ”, kiedy miał na my śli „cukierki”. Zobaczy łem go po raz pierwszy tamtego dnia, kiedy ludzie, z który mi przy jechaliśmy , zaprowadzili nas do jego gabinetu. Rozpły wał się w uprzejmościach i zapewniał, że będziemy się
cieszy ć w ty m miejscu doskonałą opieką. No cóż, ledwie tamci zniknęli za drzwiami, przekonaliśmy się, jak ta opieka miała wy glądać. Najpierw jednak udzielił nam krótkiej lekcji. Staliśmy roztrzęsieni na linoleum przed jego wielkim wy polerowany m biurkiem, on zaś usadowił się po drugiej stronie ze skrzy żowany mi ramionami, na tle wy sokich kwadratowy ch okien witrażowy ch, które sięgały sufitu. – Po kolei. Będziecie się do mnie zwracać „proszę pana”. Zrozumiano? – Tak, proszę pana – odparłem, a że Peter się nie odezwał, trąciłem go łokciem. Brat popatrzy ł na mnie ze złością. – Co? Wskazałem głową pana Andersona. – Tak, proszę pana – podpowiedziałem. Zrozumiał dopiero po chwili i się uśmiechnął. – Tak, proszę pana. Pan Anderson zmierzy ł go zimny m wzrokiem. – Nie lubimy tu katolików. Ani Kościoła rzy mskiego. Nie będziecie uczestniczy ć razem z nami w śpiewaniu hy mnów czy czy taniu Biblii. Do końca poranny ch modlitw macie przeby wać w sali sy pialnej. Nie starajcie się zadomowić, bo przy odrobinie szczęścia nie zagrzejecie tu długo miejsca. – Pochy lił się w ty m momencie, wsparty o blat biurka kły kciami, które bielały w mroku. – Ale dopóki tu będziecie, musicie by ć świadomi, że obowiązuje ty lko jedna zasada. – Urwał dla większego efektu, po czy m oświadczy ł, akcentując każde słowo: – Róbcie, co wam się mówi. – Znowu wstał. – Jeśli złamiecie tę zasadę, poniesiecie konsekwencje. Czy to jasne? Peter zerknął na mnie, jakby szukał potwierdzenia, a ja prawie niezauważalnie skinąłem mu głową. – Tak, proszę pana – odparliśmy jednocześnie. Czasem potrafiliśmy porozumiewać się niemal telepaty cznie, ja i Peter. Dopóki my ślałem za nas obu. Następnie zaprowadzono nas do pokoju pielęgniarki. By ła, jak sądzę, niezamężną kobietą w średnim wieku. Na zawsze zapamiętałem jej wy gięte w podkowę usta i podkrążone oczy , które wy dawały się matowe. Nigdy nie by ło wiadomo, co my śli, a jej nastrój zawsze oddawały te posępne, skrzy wione ku dołowi wargi. Nawet kiedy się uśmiechała, czy li niezwy kle rzadko. Musieliśmy stać nieskończenie długo przed jej biurkiem, podczas gdy ona zapoznawała się z zawartością naszy ch dokumentów, a potem kazała nam się rozebrać. Peter nie przejmował się specjalnie, ja by łem jednak zażenowany i bałem się, że mi stanie. Nie chodziło o to, że pielęgniarka miała w sobie coś choćby odrobinę podniecającego, ale nigdy się nie wie, kiedy człowieka to dopadnie. Zbadała nas obu, szukając zapewne jakichś znaków szczególny ch, następnie przejrzała nam z uwagą włosy , wy patrując gnid, jak się domy śliłem. Nie znalazła niczego podejrzanego, powiedziała jednak, że mamy za długie włosy i trzeba je ściąć. Potem przy szła kolej na zęby . Rozwarte szczęki i wetknięte w usta my szkujące grube palce, które smakowały gorzko niczy m środek anty septy czny . Jakby śmy by li zwierzętami przeznaczony mi na sprzedaż. Pamiętam dokładnie przemarsz do łazienki. Szliśmy całkiem nadzy , trzy mając przed sobą złożone ubrania, ponaglani od ty łu do szy bszego kroku. Nie wiem, gdzie tego dnia przeby wały
inne dzieci. Prawdopodobnie w szkole. Cieszę się, że nikt nas nie widział. Wszy stko to by ło wy jątkowo poniżające. Do dużej cy nowej misy nalano letniej wody , na wy sokość jakichś piętnastu centy metrów, i obaj w niej usiedliśmy , żeby się namy dlić za pomocą szorstkich kawałków karbolowego my dła, cały czas pod czujny m okiem pielęgniarki. By ł to ostatni raz w The Dean, kiedy my łem się wspólnie ty lko z jedną osobą. Jak się potem okazało, w trakcie coty godniowej wieczornej kąpieli misa przy padała na czterech, zawsze z niewielką ilością obrzy dliwie brudnej wody . Więc teraz to by ł luksus. Sala sy pialna dla chłopców zajmowała pierwsze piętro wschodniego skrzy dła. Pod przeciwległy mi ścianami długiego pomieszczenia ustawiono w rzędach łóżka. Na obu końcach znajdowały się wy sokie łukowate okna, na szczy towej ścianie mniejsze, prostokątne. W późniejszy ch dniach wnętrze sali napełniało się blaskiem wiosennego słońca, ciepłego i jasnego, ale teraz oddy chało mrokiem i posępnością. Przy dzielono nam sąsiednie łóżka na końcu sali. Kiedy tam szliśmy , zauważy łem, że w nogach ty ch starannie pościelony ch pry cz leżą małe brezentowe worki; po chwili zobaczy łem dwa takie na naszej samotnej walizce. Nie by ło żadny ch szafek, szuflad czy schowków. Jak się wkrótce przekonałem, zniechęcano nas do posiadania jakichkolwiek osobisty ch rzeczy . Z niechęcią patrzono na wszelkie związki z przeszłością. Zjawił się pan Anderson. – Możecie opróżnić swoją walizkę i włoży ć rzeczy do worków – powiedział. – Będą cały czas leżały w nogach waszy ch łóżek. Zrozumiano? – Tak, proszę pana. Ktoś bardzo starannie poskładał wszy stko, co znajdowało się w walizce. Rozdzieliłem nasze rzeczy i przełoży łem do worków. Mój brat siedział przez chwilę na brzegu swojego łóżka, oglądając jedy ną pamiątkę, jaka pozostała po ojcu: kolekcję paczek po papierosach. Tata zaczął je zbierać jeszcze przed wojną. Coś w rodzaju albumu ze znaczkami. Ty le że zamiast znaczków wy cinał obrazki z paczek papierosów i naklejał je na kartki. Niektóre z nich nosiły egzoty czne nazwy , takie jak Joy stick albo Passing Clouds, albo Julep. Wszy stkie z wy razisty mi barwny mi ilustracjami – głowy kobiet i mężczy zn py kający ch ekstaty cznie z wy pełniony ch ty toniem rurek, które później miały ich zabić. Peterowi nigdy się nie znudziły , oglądał je bezustannie. Przy puszczam, że ten album tak naprawdę należał do mnie, ale nie miałem nic przeciwko temu, by to on by ł jego właścicielem. Nigdy go o to nie py tałem, ale wy dawało się, że te opakowania papierosów umożliwiają mu w jakiś sposób bezpośredni kontakt z naszy m ojcem. Ja odczuwałem znacznie silniejszą więź z matką. A pierścień, który mi dała, stanowił sy mboliczne memento, strzegłem go za wszelką cenę. Nawet Peter nie wiedział, że go mam. Nie wolno mu by ło powierzać żadnego sekretu. Mógł w każdej chwili otworzy ć usta i zacząć paplać. Więc chowałem pierścień w zrolowany ch skarpetach. Podejrzewałem, że coś takiego może zostać skonfiskowane albo ukradzione. ••• Sala jadalna znajdowała się na parterze i tam właśnie spotkaliśmy się po raz pierwszy z większością dzieci, kiedy już wróciły ze szkoły . By ło nas wtedy pięćdziesięcioro albo i więcej.
Chłopcy w skrzy dle wschodnim, dziewczęta w zachodnim. Oczy wiście, stanowiliśmy przedmiot zainteresowania. Naiwni nowicjusze. Pozostali sprawiali wrażenie zblazowany ch i doświadczony ch. My by liśmy zieloni, co gorsza, wy znawaliśmy wiarę katolicką. Nie wiem skąd, ale wszy scy o ty m wiedzieli i to separowało nas od inny ch. Nikt nie chciał z nami rozmawiać. Z wy jątkiem Catherine. By ła wtedy prawdziwą chłopczy cą. Krótko obcięte kasztanowe włosy , biała bluzka pod ciemnozielony m pulowerem, plisowana szara spódniczka nad szary mi skarpetkami, zakry wający mi kostki u nóg, i ciężkie czarne buty . Przy puszczam, że miałem wtedy około piętnastu lat, a ona by ła o jakiś rok młodsza ode mnie, pamiętam jednak jej dość duże piersi rozpierające materiał bluzki. Choć tak naprawdę nie dostrzegałem w niej nic szczególnie kobiecego. Lubiła przeklinać, miała najbezczelniejszy uśmiech, jaki kiedy kolwiek widziałem, i nie dawała sobie w kaszę dmuchać, nawet większy m chłopakom. Mieliśmy nosić do szkoły krawaty , ale zauważy łem, że pozby ła się swojego, i na jej szy i pod rozpiętą bluzką zobaczy łem mały medalion ze święty m Krzy sztofem, wiszący na srebrny m łańcuszku. – Jesteście papistami? – spy tała bez ogródek. – Katolikami – sprostowałem. – To właśnie powiedziałam. Papistami. Jestem Catherine. Chodźcie, pokażę wam co i jak. Ruszy liśmy za nią do stołu, żeby wziąć drewniane tace i ustawić się w kolejce do kuchni, która serwowała nasz wieczorny posiłek. Catherine zniży ła głos. – Jedzenie jest gówniane. Ale nie przejmujcie się ty m. Mam ciotkę, przy sy ła mi paczki z żarciem. Przy puszczam, że uwalnia się w ten sposób od poczucia winy . Nie wszy scy są tu sierotami. Pochodzą z rozbity ch domów. Wielu dostaje paczki. Muszą się szy bko z nimi uporać, zanim ci skurwiele je skonfiskują. – Uśmiechnęła się konspiracy jnie i zniży ła głos do szeptu. – Uczty odby wają się o północy . Na dachu. Miała rację, jeśli chodzi o jedzenie. Zaprowadziła nas do stołu, usiedliśmy pośród zgiełku podniesiony ch głosów odbijający ch się echem od wy sokiego sufitu wielkiej sali jadalnej i zaczęliśmy siorbać rzadką zupę jarzy nową bez smaku, a potem dziobać zielonkawe ziemniaki i twarde mięso, które pły wało w tłuszczu. Poczułem, że ogarnia mnie przy gnębienie. Catherine jednak ty lko się uśmiechnęła. – Nie martwcie się. Ja też jestem papistką. Nie lubią tu katolików, więc nie zostaniemy długo w ty m sierocińcu. – Echo wcześniejszy ch słów pana Andersona. – Księża zjawią się lada chwila i nas zabiorą. Nie wiem, od jak dawna łudziła się tą my ślą, ale miał upły nąć jeszcze rok, nim incy dent na moście doprowadził w końcu do wizy ty księdza. ••• W szkole też nie lubili katolików. Znajdowała się w wiosce – surowy szary budy nek z granitu i piaskowca z wy sokimi łukowaty mi oknami mansardowy mi. W ścianie pod wieżą z dzwonem, który wzy wał nas na lekcje, by ł wy kuty herb szkoły , a poniżej postać dobrotliwej damy w długich szatach przekazującej młodemu uczniowi cuda świata. Uczeń miał krótkie włosy , nosił spódniczkę i przy wodził mi na my śl Catherine, choć sądzę, że by ła to postać z czasów
staroży tny ch. Widniała tam data – rok 1875. Jako katolicy nie by liśmy dopuszczani do porannego zgromadzenia, uroczy stości na wskroś protestanckiej. Co nie znaczy , by Bóg mnie cokolwiek obchodził. Znalazłem go znacznie później. O dziwo, by ł to Bóg protestancki. W każdy m razie musieliśmy stać na boisku szkolny m, w słońcu czy w deszczu, dopóki ceremonia nie dobiegła końca. Zdarzało się, że kiedy by liśmy już przemoczeni do suchej nitki, wpuszczano nas do budy nku i siadaliśmy w swoich ławkach, szczękając zębami w lodowato zimnej klasie. Cud, że nie zaziębiliśmy się na śmierć. Co gorsza, by liśmy dzieciakami z sierocińca. Kolejny powód wy obcowania. Pod koniec dnia, kiedy inni uczniowie mogli iść do domów, gdzie czekali na nich rodzice i rodzeństwo, nas ustawiano w pary przy akompaniamencie kpin i gwizdów. Potem by liśmy prowadzeni na wzgórze, do The Dean, gdzie musieliśmy siedzieć w milczeniu przez następne dwie godziny i odrabiać lekcje. Trochę wolnego mieliśmy ty lko w trakcie posiłków i przez krótki czas przed wczesną porą spania w zimny ch i mroczny ch salach. W zimie te chwile „wolnego” wy pełniały lekcje tańca szkockiego prowadzone przez pana Andersona. Choć wy daje się to nieprawdopodobne, taniec by ł jego pasją; koniecznie chciał, żeby śmy przed świętami Bożego Narodzenia opanowali do perfekcji pas-de-basque i drops of brandy. W lecie by ło zby t jasno, żeby m mógł od razu zasnąć. Nim nadszedł czerwiec, nie ściemniało się aż do jedenastej, a że odznaczałem się niespokojny m duchem, nie mogłem leżeć z otwarty mi oczami i my śleć o świecie pełny m przy gód za murami sierocińca. Dość wcześnie odkry łem schody na ty łach, prowadzące z parteru wschodniego skrzy dła do piwnicy . Właśnie tam odsuwałem ry giel przy drzwiach na zapleczu budy nku i uciekałem w zapadający zmierzch. Jeśli biegłem, to w mgnieniu oka docierałem do cienistej zasłony drzew, które otaczały park. Stamtąd mogłem się udać, gdzie oczy poniosą. Co nie znaczy , by m kiedy kolwiek zaszedł daleko. Zawsze by łem sam. Peter nigdy nie miał kłopotów z zasy pianiem, a jeśli pozostali wiedzieli o moich wy prawach, to nie dali tego po sobie poznać. Te moje samotne przy gody skończy ły się raptownie za trzecim czy czwarty m razem. Tej nocy , kiedy odkry łem cmentarz. Musiało by ć dość późno, ponieważ zmierzch ustąpił przed ciemnością, zanim wy mknąłem się z sali sy pialnej. Zatrzy małem się przy drzwiach, nasłuchując oddechu pozostały ch chłopców. Ktoś chrapał łagodnie niczy m pomrukujący kot, a który ś z młodszy ch gadał do siebie. Nieprzerwany głos, wy rażający skry wane lęki. Czułem narastający chłód kamienny ch stopni, kiedy schodziłem w ciemność. Piwnica tchnęła wilgotną, kwaśną wonią i by ła miejscem pogrążony m w czerni. Bałem się w niej dłużej przeby wać i nigdy się nie dowiedziałem, co tam właściwie trzy mają. Ry giel zaprotestował cicho, gdy go przesunąłem, i po chwili znajdowałem się już na zewnątrz. Szy bkie spojrzenie w każdą stronę, potem pospieszny tupot stóp na asfalcie, aż do linii drzew. Zazwy czaj wspinałem się na wzgórze, potem ruszałem w dół, ku wiosce. Odbijały się tam w wodzie światła latarni, w miejscu gdzie niegdy ś obracały się koła kilkunastu mły nów. Teraz stały w milczeniu. Porzucone. Paliło się ty lko w nieliczny ch oknach kamienic czy nszowy ch, a na strome zbocza pod mostem, który łączy ł brzegi na wy sokości trzy dziestu metrów, wspinały się drzewa i domy . Tej nocy jednak, szukając czegoś innego, udałem się w przeciwny m kierunku i niebawem
odkry łem żelazną furtkę w wy sokim murze, który otaczał wschodnią stronę ogrodu. Nie miałem pojęcia, że znajduje się tam cmentarz zakry ty przed widokiem przez wy sokie drzewa. Otwierając furtkę, czułem się trochę jak Alicja, kiedy przechodziła z jednej strony lustra na drugą, ty le że ja przechodziłem ze świata ży wy ch do świata martwy ch. W lewo i prawo ciągnęły się alejki z nagrobkami, niemal zagubione w cieniu wierzb zdający ch się opłakiwać ty ch, którzy już odeszli. Tuż obok leżał Frances Jeffrey , zmarły 26 sty cznia 1850 roku w wieku siedemdziesięciu siedmiu lat. Nie wiem dlaczego, ale imiona wszy stkich ty ch ludzi wy ry te są w mojej pamięci tak dokładnie jak w kamieniu, pod który m spoczy wali. Daniel John Cumming, jego żona Elizabeth i ich sy n Alan. Wy dawało mi się to dziwnie pocieszające, że są razem w śmierci, tak jak by li razem w ży ciu. Zazdrościłem im. Kości mojego ojca zalegały na dnie oceanu, a miejsca pochówku matki nie znałem. W murze, na całej jego długości, osadzone by ły nagrobki, poniżej zaś znajdowały się starannie przy strzy żone prostokąty trawy ; u podnóża ściany rosły paprocie. Jestem zdumiony , że nie odczuwałem strachu. Cmentarz nocą. Mały chłopak w ciemności. Musiałem mimo wszy stko ży wić przekonanie, że powinienem o wiele bardziej obawiać się ży wy ch niż martwy ch. Jestem pewien, że się nie my liłem. Podążałem kredową ścieżką; po obu stronach kuliły się mrocznie nagrobki i krzy że. Niebo by ło bezchmurne, księży c w pełni, widziałem więc wszy stko bez trudu. Dotarłem właśnie do skrętu prowadzącego na południe, kiedy usły szałem jakiś hałas i zatrzy małem się. Trudno by łoby teraz powiedzieć, co takiego usły szałem. Raczej wy czułem coś w rodzaju głuchego uderzenia. Potem, gdzieś z lewej strony , zaszeleściła trawa. Ktoś zakaszlał. Sły szałem kiedy ś, że lis wy daje dźwięk brzmiący niemal tak samo jak ludzki kaszel, więc pomy ślałem, że może właśnie to by ł lis. Lecz kolejne kaszlnięcie i ruch jakiejś istoty pośród cieni rzucany ch przez drzewa, znacznie większej od lisa, sprawiły , że zamarłem. Jeszcze jedno głuche uderzenie i zerwałem się do ucieczki. Pędziłem jak wiatr. Przez nakrapiane księży cowy m blaskiem cienie. Prawie oślepiony przez plamy jasnego srebrnego światła. Może to by ła ty lko moja wy obraźnia, ale mógłby m przy siąc, że sły szałem tupot kogoś, kto mnie gonił. Poczułem nagły chłód w powietrzu. Pot, który przemieniał się w zimną warstwę na mojej twarzy . Nie miałem pojęcia, gdzie jestem ani jak dotrzeć z powrotem do furtki. Potknąłem się i upadłem, obcierając sobie skórę na kolanach, potem zerwałem się z ziemi i umknąłem ze ścieżki, kierując się w stronę mroku pośród groźny ch kamieni. Przy kucnąłem w cieniu, za zasłoną grobu większego ode mnie i zwieńczonego kamienny m krzy żem. Próbowałem wstrzy my wać oddech, żeby nie wy dawać żadny ch dźwięków. Jednak serce łomotało mi ze strachu, a zmordowane i łaknące tlenu płuca zmuszały mnie do szy bkiego oddechu. Drżałem na cały m ciele. Wy czekiwałem kroków, ale niczego nie usły szałem, i już, przeklinając swoją wy bujałą wy obraźnię, zacząłem się odprężać, kiedy rozległ się cichy chrzęst stóp stawiany ch na żwirze. Z trudem powstrzy my wałem się od krzy ku. Wy jrzałem ostrożnie zza krzy ża i zobaczy łem w odległości niespełna siedmiu metrów cień człowieka kuśty kającego na ścieżce. Wy dawało się, że powłóczy lewą nogą. Po kilku krokach wy łonił się z cienia ogromnego buku i wkroczy ł w krąg księży cowego blasku, a ja po raz pierwszy zobaczy łem jego twarz. By ła upiornie biała, blada jak twarz mojej matki w dniu, w który m
powiedziała nam, że tata nie ży je. Oczy ginęły w mroku pod krzaczasty mi brwiami, niemal tak, jakby miał puste oczodoły . Nosił podarte spodnie, postrzępioną mary narkę i szarą koszulę rozpiętą pod szy ją. W lewy m ręku trzy mał niewielki tobołek z doby tkiem. Włóczęga szukający miejsca do spania pośród zmarły ch? Nie wiedziałem. Nie chciałem wiedzieć. Czekałem, aż powłócząc nogą, oddali się w ciemność, potem wy sunąłem się zza grobu, by zobaczy ć po raz pierwszy imię wy kute w kamieniu. Kiedy je ujrzałem, zjeży ły mi się wszy stkie włoski na karku. Mary Elizabeth McBride. Tak nazy wała się moja matka. Wiedziałem, oczy wiście, że to nie ona leży tu pod ziemią. Ta Mary Elizabeth spoczy wała w ty m miejscu od niemal dwustu lat. Nie mogłem się jednak uwolnić od wrażenia, że to moja matka zaprowadziła mnie do owej kry jówki. Powierzy ła mi opiekę nad bratem, ale sama postanowiła strzec mnie. Odwróciłem się i uciekłem tam, skąd przy szedłem; czułem, jak serce próbuje wy skoczy ć mi z piersi, aż w końcu zobaczy łem pomalowaną na czarno żelazną furtkę, która by ła uchy lona. Przemknąłem przez nią jak duch i popędziłem po asfalcie w stronę drzwi na ty łach sierocińca. Jedy ny raz, jak sądzę, kiedy się naprawdę cieszy łem, że jestem w jego murach. Potem leżałem w łóżku, trzęsąc się przez długi czas, zanim uległem zmęczeniu i zasnąłem. Nie bardzo wiem, kiedy Peter mnie obudził. Pochy lał się nade mną, skąpany w księży cowy m blasku, który pogrążał salę w wy dłużony ch prostokątach świetlistości. Dostrzegłem troskę w jego oczach, a jego dłoń doty kała mojej twarzy . – John – wy szeptał. – Johnny . Dlaczego płaczesz? ••• Wszy stko przez Alexa Curry ’ego; to przez niego przy goda na dachu skończy ła się klęską. By ł wredny m chłopakiem, najstarszy m z nas, i mieszkał w sierocińcu najdłużej. Wzrostem niemal dorówny wał panu Andersonowi. Siłą prawdopodobnie też. Uchodził powszechnie za buntownika i mówiono, że dostawał pasem częściej niż ktokolwiek inny w The Dean. Jednak w ciągu trzech lat rozwinął się tak bardzo, że jego siła fizy czna dorównała buntowniczej naturze. I musiało to budzić strach u pana Andersona. Ostatnio Curry nie zgodził się, by obcięto mu gęste czarne włosy ; zaczesy wał je do ty łu i zapuszczał sobie „kaczy kuper” w sty lu Elvisa Presley a. By ł to prawdopodobnie pierwszy raz, kiedy ja i Peter usły szeliśmy o Elvisie. Nie zdawaliśmy sobie niemal sprawy z istnienia świata poza naszy m. Chłosty , jakim by ł poddawany Alex, skończy ły się i zaczęły krąży ć plotki, że ma by ć odesłany do jakiegoś ośrodka młodzieżowego. By ł za duży na sierociniec, nie wspominając o ty m, że pan Anderson nie mógł już sobie dać z nim rady . Catherine przy szła do nas poprzedniego dnia; mrugnęła porozumiewawczo, uśmiechnęła się i przy brała konspiracy jny ton. Ona i kilka inny ch dziewczy n dostały w ty m ty godniu paczki; następnego wieczoru miała się odby ć o północy uczta na dachu. – Jak się tam dostaniemy ? – spy tałem. Spojrzała na mnie wzrokiem pełny m współczucia i niewinności, a potem pokręciła głową. – Można tam wejść schodami z obu skrzy deł – wy jaśniła. – Sam się przekonaj. Na końcu podestu są drzwi, a za nimi wąska klatka schodowa. Drzwi nigdy nie są zamknięte. Dach jest płaski i całkowicie bezpieczny , jeśli nie podchodzi się do krawędzi. Jedy ne miejsce, gdzie chłopcy i
dziewczęta mogą się spoty kać tak, żeby nikt o ty m nie wiedział. – Uśmiechnęła się lubieżnie. – By wa ciekawie. Od razu poczułem mrowienie w lędźwiach. Jakby m miał w spodniach ruchliwego robaka. Już dawno temu nauczy łem się masturbować, ale nigdy nie całowałem dziewczy ny . A spojrzenie Catherine i wy raz jej oczu nie pozostawiały żadnej wątpliwości. Następnego dnia z trudem panowałem nad podnieceniem. Lekcje ślimaczy ły się denerwująco i na ostatnich nie by łem w stanie zapamiętać ani jednej rzeczy , której nas uczono. Nikt też nie objadał się podczas kolacji, żeby zachować apety t na ucztę o północy . Oczy wiście, nie wszy scy mieli brać w niej udział. Niektórzy by li zby t młodzi, a inni za bardzo się bali. Mnie nic by nie powstrzy mało, a Peter nie znał czegoś takiego jak strach. By ło nas mniej więcej dziesięciu, kiedy tuż przed północą przekradliśmy się z sali sy pialnej na podest. Prowadził nas Alex Curry . Nie wiem, jakim cudem, ale zdołał gdzieś wy kombinować ze dwadzieścia butelek piwa, które rozdzielił między wszy stkich przed wy prawą na dach. Nigdy nie zapomnę tego uczucia, które mi towarzy szy ło, gdy wy łoniliśmy się z ciemności wąskiej klatki schodowej na otwartą przestrzeń dachu, po którego smołowanej powierzchni rozlewał się blask księży ca. Przy pominało to ucieczkę. Nawet moje samotne wy prawy nie mogły się z ty m równać. Chciałem zwrócić twarz ku niebu i krzy knąć głośno. Ale, oczy wiście, nie zrobiłem tego. Spotkaliśmy się wszy scy pośrodku, za wielkim zegarem, obok ogromnego lufcika, który oświetlał najwy ższe piętro. Dziewczy ny przy niosły jedzenie, chłopcy mieli piwo; usiedliśmy w nierówny m kręgu, a potem jedliśmy ser, ciasto i herbatniki, zanurzając od czasu do czasu palce w słoikach z dżemem. Na początku rozmawialiśmy cichutko, szeptem, ale w miarę jak krąży ły butelki z piwem, zaczęliśmy zachowy wać się z coraz większą śmiałością i nieostrożnością. Po raz pierwszy w ży ciu piłem alkohol i podobał mi się animusz, jaki czerpałem z tego ciepłego, gorzkiego napoju, który pienił się na języ ku i tłumił wszelkie zahamowania. Nie wiem, jak to się stało, ale w pewny m momencie zauważy łem, że siedzę koło Catherine. Doty kaliśmy się ramionami, nogi mieliśmy podciągnięte. Czułem przez jej sweter ciepło, który m emanowała, i zdawało mi się, że mógłby m wdy chać jej zapach przez całą wieczność. Nie mam pojęcia, co to by ła za woń. Choć delikatna, zawsze jej towarzy szy ła. Przy puszczam, że by ły to jakieś perfumy albo my dło, którego uży wała. Może coś, co przy słała jej ciotka. Zawsze by ło podniecające. Szumiało mi już w głowie od piwa i czułem w sobie odwagę, o jaką się nigdy nie posądzałem. Objąłem ją, a ona się o mnie oparła. – Co się stało z twoimi rodzicami? – spy tałem. By ło to py tanie, które rzadko zadawaliśmy . Nigdy nie zachęcano nas do sięgania w przeszłość. Catherine długo zwlekała z odpowiedzią. – Moja mama umarła. – A tata? – Znalazł sobie kogoś, i to bardzo szy bko. Kobietę, która dałaby mu potomstwo, jak przy stało na dobrą katoliczkę. Kiedy mama mnie rodziła, pojawiły się komplikacje i potem już nie mogła mieć dzieci. By łem zaskoczony . – Nie rozumiem. Dlaczego nie zostałaś w domu?
– Tamta kobieta mnie nie chciała. Dosły szałem ból w jej głosie. I odczułem go. Stracić rodziców, którzy umarli, to jedno, ale by ć odrzucony m i niechciany m to coś zupełnie innego. Zwłaszcza odrzucony m przez własnego ojca. Spojrzałem na nią ukradkiem i by łem zszokowany , dostrzegając łzy , które pły nęły w świetle księży ca po jej policzkach. Mała, twarda Catherine. Podniecenie, które wcześniej odczuwałem, zniknęło bez śladu i teraz chciałem ją ty lko przy tulić i pocieszy ć, żeby wiedziała, że komuś na niej zależy . W ty m momencie zauważy łem, że po drugiej stronie lufcika doszło do jakiegoś zamieszania. Ktoś zabrał Peterowi butelkę piwa, jeszcze nieotwartą, i kilku chłopców rzucało ją sobie; drażnili się z nim i go prowokowali, by biegał szaleńczo tam i z powrotem, próbując ją złapać. Wy dawało się, że prowody rem jest Alex Curry ; kpił sobie, zachęcając pozostały ch. Wszy scy wiedzieli, że Peter jest nierozgarnięty ; jeśli nie stawałem w jego obronie, stanowił łatwy cel ataków. Oczy wiście, nie mogłem się równać fizy cznie z Alexem Curry m, ale by łem na ty le by stry , by postawić się każdemu, kiedy chodziło o Petera. Obiecałem matce, że będę się nim opiekował, i zamierzałem dotrzy mać słowa. Od razu wstałem. – Hej! – niemal wrzasnąłem i wszy scy naty chmiast umilkli. Butelka przestała krąży ć z rąk do rąk, w nieruchomy m nocny m powietrzu odezwało się kilka głosów, które próbowały mnie uciszy ć. – Skończcie z ty m, kurwa – powiedziałem, próbując sprawiać wrażenie odważniejszego niż w rzeczy wistości. – A kto mi zabroni? Ty i armia? – odrzekł Alex. – Nie potrzebuję armii, żeby skopać ci ty łek, Curry . Wiem, kto komu skopałby ty łek tamtej nocy , gdy by nie nagła interwencja losu. Nim Curry zdąży ł odpowiedzieć, Peter rzucił się na niego, żeby zabrać mu swoje piwo, i butelka poleciała w powietrze, wy trącona z rąk większego chłopaka. Cisza nocna została gwałtownie zakłócona, kiedy butelka przebiła szy bę świetlika, a potem spadała przez chwilę, podczas której trwaliśmy w bezruchu, po czy m eksplodowała w fontannie szkła i piany w holu na dole. W ślad za nią poleciały kolejne kawałki szkła. Przy pominało to wy buch bomby . – Święta Mario, Matko Boża – usły szałem szept Catherine i wtedy wszy scy zerwali się z miejsc i zaczęli biegać; wy glądało to tak, jakby po dachu miotały się w panice cienie, to tu, to tam, pozostawiając w pośpiechu i przy pły wie strachu jedzenie i piwo. W ciemności klatki schodowej tłoczy ły się ciała, przepy chając się i potrącając nawzajem, by dotrzeć jak najszy bciej na podest. Niczy m szczury wpadliśmy w drzwi sy pialni i rozbiegliśmy się w stronę swoich łóżek. Zanim otworzy ły się drzwi i rozbły sło światło, każdy leżał zwinięty pod kołdrą, udając głęboki sen. Pan Anderson nie dał się oczy wiście oszukać. Stał niemal fioletowy na twarzy , czarne oczy płonęły gniewem. Głos jednak miał spokojny i opanowany , a przez to groźniejszy . Minęła dobra chwila, zanim przemówił. Czekał, aż twarze udające zaspanie wy nurzą się spod koców, głowy uniosą się nad poduszkami, ręce wesprą na łokciach. – Wiem, naturalnie, że nie wszy scy jesteście w to zamieszani, więc apeluję właśnie do ty ch, żeby się odezwali, chy ba że chcecie ponieść karę tak jak inni.
U jego boku pojawił się woźny , wciąż w koszuli nocnej i kapciach, z włosami w nieładzie. Z całej kadry on jeden traktował dzieci po ludzku. Tej nocy jednak jego twarz by ła chorobliwie blada, w piwny ch i niespokojny ch oczach malowała się trwoga. Zaczął szeptać coś do ucha panu Andersonowi, gdy ten nachy lił się do niego, ale słowa padały zby t szy bko i zby t cicho, by śmy mogli cokolwiek zrozumieć. Pan Anderson skinął głową i gdy woźny się wy cofał, oznajmił: – Jedzenie i alkohol na dachu. Bezrozumni chłopcy ! Prosta droga do klęski. No dalej! Niech podniosą ręce ci, którzy nie brali w ty m udziału. Skrzy żował ramiona i czekał. Po krótkiej chwili w górę wy sunęły się pełne wahania dłonie, identy fikując siłą rzeczy ty ch, którzy by li winni. Pan Anderson pokręcił posępnie głową. – A kto dostarczy ł alkohol? Ty m razem odpowiedziało mu głuche milczenie. – No dalej! – Jego głos przy pominał teraz huk. – Jeśli nie chcecie wszy scy ponieść tej samej kary , to niech niewinni wskażą winny ch. Tommy Jack, jeden z młodszy ch w sierocińcu, oznajmił: – To by ł Alex Curry , proszę pana. Zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Pan Anderson skierował wzrok na buntowniczego Alexa, który siedział na łóżku, opierając łokcie na kolanach. – I co zrobisz, Anderson? Przy łoży sz mi pasem? Ty lko spróbuj, kurwa. Wargi Andersona wy krzy wił nieznaczny , wredny uśmiech. – Sam zobaczy sz – rzucił ty lko. Potem zwrócił się do małego Tommy ’ego, a w jego głosie pojawiła się pogardliwa nuta. – Nie lubię chłopców, którzy donoszą na kolegów. Jestem pewien, że dostaniesz nauczkę, zanim ta noc dobiegnie końca. Zgasił światło i zamknął za sobą drzwi. Nastąpiła długa chwila ciszy , którą przerwał w końcu zatrwożony głos Tommy ’ego: – Nie chciałem, słowo daję. – Ty mały zasrańcu – odwarknął Alex. Pan Anderson nie my lił się. Mały Tommy dowiedział się tej nocy , i to w wy jątkowo brutalny sposób, że donoszenie na kolegów nie jest rzeczą właściwą. I większość spośród ty ch – jeśli nie wszy scy – którzy podnieśli ręce, dostała podobną nauczkę. My , pozostali, mogliśmy ty lko oczekiwać z lękiem tego, co szy kował nam rano pan Anderson. ••• Ku naszemu zdumieniu nic się nie wy darzy ło. Podczas śniadania wy czuwało się napięcie – w jadalni panowała dziwna cisza; można by ło odnieść wrażenie, że zarówno uczniowie, jak i personel boją się odezwać. Kiedy szliśmy do szkoły , maszerując parami w stronę wioski, niepokój trochę ustąpił. Pod koniec dnia niemal zapomnieliśmy o całej sprawie. Wróciliśmy jak zawsze i wszy stko wy dawało się po staremu, ty le że nie by ło już Alexa Curry ’ego. Opuścił sierociniec na zawsze. Potem udaliśmy się do swojej sali. Właśnie wtedy uświadomiliśmy sobie, że worki z naszy mi rzeczami, leżące dotąd w nogach łóżka, zniknęły . Co do jednego. Ogarnęła mnie panika. W worku trzy małem pierścień matki. Wściekły i oburzony
zbiegłem po schodach i wpadłem na woźnego. – Gdzie nasze rzeczy ?! – krzy knąłem. – Co z nimi zrobił? Jego twarz miała barwę popiołu, skóra wokół oczu, które zdradzały niepokój i wy rzuty sumienia, by ła niemal zielona. – Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby tak się zachowy wał, Johnny – powiedział. – Kiedy poszliście do szkoły , wy padł ze swojego mieszkania jak opętany . Obszedł sale i zebrał wszy stkie worki. Ja i inni musieliśmy mu pomagać. – Słowa wy laty wały mu z ust jak jabłka wy sy pujące się z kosza. – Mieliśmy je zanieść do piwnicy , a potem kazał mi otworzy ć drzwiczki pieca i wrzucał worki do ognia. Jeden worek po drugim. Poczułem, jak zaślepia mnie gniew. Wszy stko, co pozostało mi po matce, przepadło. Jej pierścień ze spleciony mi wężami. Utracony na zawsze. I album Petera z obrazkami. Wszelkie więzy z przeszłością zerwane na wieczność. Spalone w akcie żałosnej zemsty pana Andersona. Gdy by m mógł, zabiłby m wtedy tego człowieka. Bez cienia żalu.
ROZDZIAŁ 12
Fin czuł się trochę nieswojo i dziwnie, znów przeby wając w ty m domu, tak pełny m wspomnień z dzieciństwa. W domu, w który m pan Macinnes udzielał im korepety cji, jemu i Artairowi. Tam, gdzie bawili się jako mali chłopcy , najlepsi przy jaciele od wczesny ch lat. W domu wy pełniony m mroczny mi sekretami, które obaj na mocy milczącego porozumienia zachowy wali wy łącznie dla siebie. Dla Marsaili by ł to po prostu dom, gdzie mieszkała. Gdzie spędziła dwadzieścia niewdzięczny ch lat związana z człowiekiem, którego nie kochała, opiekując się jego kaleką matką, wy chowując sy na. Kiedy wrócili ze Stornoway , zaprosiła Fina na posiłek, a on zgodził się z zadowoleniem, dzięki czemu nie musiał ograniczać się do zupy z puszki, którą zamierzał podgrzać na swoim mały m tury sty czny m pry musie. Choć na dworze wciąż by ło jasno, niska ciemna chmura przy niosła przedwczesny kres dnia. W oknach i drzwiach gwizdał zawzięcie wiatr, ciskając w szy by bezlitosne strugi deszczu, zaganiając dy m z kominka do salonu i napełniając dom gry zącą wonią torfu. Marsaili przy gotowała posiłek w milczeniu; jak Fin się domy ślał, przepełniało ją poczucie winy wy wołane świadomością, że zostawiła ojca w obcy m łóżku – w miejscu, gdzie nie znał nikogo. – Dobrze sobie z nim radzisz – odezwała się nagle, wciąż obrócona do niego plecami. Skupiała uwagę na garnku. Fin siedział przy stole ze szklanką piwa. – Co masz na my śli? – Z moim tatą. Jakby ś miał doświadczenie w postępowaniu z ludźmi cierpiący mi na demencję. Fin napił się. – Matka Mony cierpiała na wczesnego alzheimera. Powolny przebieg. Z początku nie wy glądało to najgorzej. Potem jednak upadła i złamała sobie biodro. Umieścili ją w Szpitalu Wiktorii w Glasgow i położy li na oddziale geriatry czny m. Marsaili zmarszczy ła nos. – Mogę się założy ć, że nie by ła to dla niej frajda. – Koszmar. – Dosły szała w jego głosie ostry ton i się odwróciła. – Jak z Dickensa. Śmierdziało gównem i moczem, ludzie krzy czeli w nocy . Personel siadał sobie na jej łóżku i oglądał opery my dlane w telewizji, za którą płaciła z własnej kieszeni. Nikt sobie nie zawracał głowy opróżnianiem jej basenu. – Boże! – Na twarzy Marsaili malowało się przerażenie. – Nie mogliśmy jej tam zostawić. Więc poszliśmy tam jednego wieczoru z torbą, spakowaliśmy jej rzeczy i zabraliśmy ją z powrotem do domu. Opłaciłem pry watną pielęgniarkę, która została z nami pół roku. – Znów napił się piwa, zanurzony we wspomnieniach.
– Nauczy łem się, jak postępować z matką Mony . Ignorować absurdy i nigdy się nie spierać. Rozumieć, że gniew wy nika z frustracji, a upartość to skutek zapominania. – Pokręcił głową. – Jej pamięć krótkotrwała prakty cznie nie zanikła. Potrafiła za to przy pominać sobie różne rzeczy z dzieciństwa, i to z wy jątkową klarownością. Godzinami rozmawialiśmy o przeszłości. Lubiłem tę kobietę. Marsaili my ślała o czy mś przez chwilę. – Dlaczego rozstaliście się z Moną? – Naty chmiast pospieszy ła z uściśleniem, w razie gdy by py tanie wy dało się zby t bezpośrednie. – Ty lko z powodu wy padku? Fin pokręcił głową. – To by ł punkt zwrotny … po latach ży cia w wy godny m kłamstwie. Gdy by nie Robbie, już dawno temu by śmy się rozeszli. Łączy ła nas przy jaźń i nie mogę powiedzieć, że by łem nieszczęśliwy , ale tak naprawdę nigdy jej nie kochałem. – Więc dlaczego się z nią ożeniłeś? Spojrzał jej w oczy i zastanawiał się nad odpowiedzią, zmuszając się do konfrontacji z prawdą, by ć może po raz pierwszy . – Pewnie dlatego, że ty wy szłaś za Artaira. Odpowiedziała mu spojrzeniem, a dzieląca ich odległość kilku kroków by ła jak wszy stkie te zmarnowane lata, który m pozwolili umknąć. Znowu odwróciła się w stronę kuchenki, jakby nie chciała zmierzy ć się z tą my ślą. – Nie możesz mnie za to winić. To ty zmusiłeś mnie do odejścia. Otworzy ły się nagle drzwi i wraz z Fionnlaghiem do wnętrza domu wtargnęły deszcz i wiatr. Chłopak wszedł szy bko do środka i stanął – zaróżowiony na twarzy i ociekający wodą; kurtkę miał przemoczoną, gumowce oblepione błotem. Wy dawał się zdziwiony widokiem Fina siedzącego przy stole. – Zdejmij to z siebie – powiedziała Marsaili. – Jedzenie prawie gotowe. Ściągnął buty , powiesił kurtkę i wziął z lodówki butelkę piwa. – Więc co się dzieje z dziadkiem? Marsaili odgarnęła włosy z twarzy i podała trzy porcje chilli z mięsem i ry żem. – Twoja babcia nie będzie się już nim zajmować. Dziadek jest w domu opieki w Dun Eisdean i zostanie tam, dopóki nie zdecy duję, co z nim zrobić. Fionnlagh zaczął jeść. – Dlaczego nie przy wiozłaś go do nas? Marsaili zerknęła przelotnie na Fina, a on dostrzegł w jej oczach cień winy . – Bo on potrzebuje teraz fachowej opieki, Fionnlagh – wy jaśnił. – W sensie fizy czny m i psy chiczny m. Fionnlagh nie odry wał jednak wzroku od matki. – Zajmowałaś się matką Artaira dostatecznie długo. A nie by ła nawet twoją krewną. Marsaili wy lała żal miniony ch dwudziestu lat na sy na. – Tak, no cóż, może chciałby ś zmieniać mu pościel, ilekroć ją zabrudzi, i szukać go za każdy m razem, gdy się zgubi. Może chciałby ś karmić go przy każdy m posiłku i by ć przy nim, kiedy jest zdezorientowany albo czegoś zapomniał. Fionnlagh nie odpowiedział, wzruszy ł ty lko nieznacznie ramionami i jadł dalej. – Pojawiły się komplikacje, Fionnlagh – oznajmił Fin.
– Tak? – Chłopak ledwie na niego spojrzał. – Kilka dni temu wy kopano ciało z torfowiska niedaleko Siader. To by ł młody człowiek, mniej więcej w twoim wieku. O ile wiadomo, leżał w ziemi od końca lat pięćdziesiąty ch. Fionnlagh znieruchomiał z widelcem w powietrzu. – I? – Został zamordowany . Widelec znów znalazł się na talerzu. – Co to ma wspólnego z nami? – Ten człowiek by ł prawdopodobnie spokrewniony z twoim dziadkiem. Co oznacza, że by ł też spokrewniony z tobą i twoją matką. Fionnlagh zmarszczy ł czoło. – Jak to ustalili? – DNA – wy jaśniła krótko Marsaili. Sy n patrzy ł na nią przez chwilę tępy m wzrokiem, dopóki nie zrozumiał. – Te próbki, które pobrali od nas w zeszły m roku… Skinęła głową. – Cholera, wiedziałem! Powinno się je zniszczy ć. Nie zgodziłem się, żeby moje DNA przechowy wano w bazie dany ch. Podpisałem formularz. – Tak jak wszy scy inni – przy znał Fin. – Z wy jątkiem twojego dziadka, jak się okazuje. Prawdopodobnie nie zrozumiał, o co chodzi. – Więc zamieścili jego dane w komputerze, jak jakiegoś przestępcy ? – Jeśli nie masz nic do ukry cia, to czego się możesz obawiać? – spy tała Marsaili. – To naruszenie pry watności, mamo. Nikt nie wie, kto ma dostęp do ty ch informacji i co z nimi zrobi. – To świetny argument – powiedział Fin. – Ale w tej chwili nie o to tak naprawdę chodzi. – Więc o co? – O to, kim by ł ten zamordowany człowiek i jakie pokrewieństwo łączy ło go z twoim dziadkiem. Fionnlagh popatrzy ł na matkę. – No cóż, to pewnie jakiś kuzy n czy ktoś w ty m rodzaju. Pokręciła głową. – O nikim takim nie wiemy , Fionnlagh. – Więc musi chodzić o kogoś, o kim nie wiesz. – Najwidoczniej – odparła, wzruszając ramionami. – No dobrze, ten facet by ł spokrewniony z dziadkiem. I co z tego? – No cóż, z punktu widzenia policji najprawdopodobniej zabił go Tormod. Przy stole zapadła cisza. Marsaili spojrzała na Fina. Po raz pierwszy usły szała coś takiego. – Naprawdę? Fin skinął z wolna głową. – Kiedy na wy spie zjawi się funkcjonariusz nadzorujący śledztwo, twój ojciec będzie pierwszy m podejrzany m na liście z jedny m nazwiskiem. – Pociągnął piwa. – Więc spróbujmy lepiej ustalić, kim by ł ten martwy człowiek. Fionnlagh zgarnął resztę jedzenia z talerza.
– No cóż, możecie się ty m zająć. Mam inne sprawy na głowie. Poszedł po swoją kurtkę i zaczął wciągać buty , z który ch spadały na terakotę grudki zaschniętego błota. – Dokąd idziesz? – spy tała Marsaili. Na jej twarzy widać by ło troskę. – Spotkać się z Donną. Umówiliśmy się w Crobost Social. – Och, więc ojciec pozwala jej jednak wy chodzić wieczorem? – W tonie Marsaili wy czuwało się ironię. – Nie zaczy naj, mamo. – Gdy by ta dziewczy na miała choć trochę ikry , to powiedziałaby ojcu, żeby poszedł do diabła. Mówiłam ci sto razy , że możecie tu zostać. Ty , Donna i dziecko. – Nie wiesz, jaki jest jej ojciec. – Chłopak niemal wy pluł z siebie te słowa. – My ślę, że wiem doskonale, Fionnlagh. Dorastaliśmy razem, pamiętasz? Zerknęła na Fina. – Tak, ale wtedy nie miał jeszcze w sobie Boga, prawda? Wiesz, jacy oni są, mamo, kiedy dopada ich curam. Ci nowo narodzeni. Nie ma z nimi żadnej dy skusji. Dlaczego mieliby słuchać ciebie albo mnie, skoro Bóg już do nich przemówił? Fin poczuł dziwny dreszcz. Jakby sły szał samego siebie. Od czasu śmierci rodziców przed tak wieloma laty jego ży cie by ło bezustanną walką między wiarą a gniewem. Gdy by wierzy ł, mógłby odczuwać jedy nie gniew na Boga, który by ł odpowiedzialny za wy padek. Więc łatwiej by ło nie wierzy ć, a do tego miał niewiele cierpliwości dla ty ch, którzy wierzy li. – Czas, żeby ś mu się przeciwstawił – powiedziała Marsaili. W jej głosie wy czuwało się zmęczenie, brak przekonania, który według Fina dowodził jednego: nie wierzy ła, że sy n kiedy kolwiek stanie do konfrontacji z Donaldem Murray em. Fionnlagh też to dosły szał i zareagował defensy wnie. – I co miałby m mu powiedzieć? Jakie to wspaniałe perspekty wy mnie czekają? Jaką przy szłość mogę zapewnić jego córce i wnuczce? – Odwrócił się w stronę drzwi, a jego ostatnie słowa zagubiły się niemal w pory wach wiatru. – Daj mi spokój, do cholery ! – wy krzy czał i trzasnął drzwiami. Marsaili zaczerwieniła się zażenowana. – Przepraszam. – Nie przepraszaj – odrzekł Fin. – To ty lko chłopak, który jest zby t wcześnie zmuszony zmierzy ć się z odpowiedzialnością ponad jego siły . Powinien skończy ć szkołę i iść na uniwersy tet. Może potem uda mu się zapewnić im jakąś przy szłość. Marsaili pokręciła głową. – Nie zrobi tego. Boi się, że je utraci. Chce odejść ze szkoły z końcem semestru i dostać pracę. Pokazać Donaldowi Murray owi, że traktuje swoje obowiązki poważnie. – Odrzucając jedy ną szansę w ży ciu? Na pewno nie chce skończy ć jak Artair. W oczach Marsaili zapalił się na chwilę płomień żalu, ale się nie odezwała. – Jedno jest pewne – rzucił szy bko Fin. – Donald Murray nie będzie go szanował, jeśli tak się stanie. Marsaili posprzątała ze stołu. – To miłe, że pojawiasz się po tak długim czasie i mówisz nam, co powinniśmy robić ze swoim ży ciem. – Postawiła talerze na szafce, tak że aż brzdęknęły , oparła się o nią dłońmi i spuściła
głowę. – Mam tego dosy ć, Fin. Dosy ć wszy stkiego. Donalda Murray a i jego świętoszkowatego terroru. Tego, że Fionnlagh jest pozbawiony kręgosłupa. Oszukiwania samej siebie, że studia zapewnią mi jakąś przy szłość, z której i tak prawdopodobnie nic nie wy jdzie. – Odetchnęła z wy siłkiem i znów się wy prostowała. – A teraz jeszcze to. – Odwróciła się ponownie do Fina, a on zauważy ł, że z trudem nad sobą panuje. – Co mam zrobić w sprawie ojca? To by łoby proste – wstać, wziąć ją w ramiona i powiedzieć jej, że wszy stko będzie dobrze. Ale wiedział, że to nieprawda. I udawanie, że będzie dobrze, nie miało najmniejszego sensu. – Chodź tu, usiądź i powiedz mi, co o nim wiesz. Odsunęła się znużona od szafki i usiadła ciężko na krześle. Na jej twarzy malowało się napięcie wy wołane zmęczeniem, skóra w ostry m blasku światła elektry cznego wy dawała się blada i ściągnięta. Ale on wciąż dostrzegał w niej tamtą małą dziewczy nkę, która przy kuła jego uwagę ty le lat temu. Małą dziewczy nkę z blond warkoczy kami, która siedziała obok niego pierwszego dnia w szkole i tłumaczy ła mu wszy stko, bo z jakiegoś powodu, którego kompletnie nie pojmował, rodzice posłali go do szkoły , choć mówił ty lko po gaelicku. Wy ciągnął rękę ponad stołem i odgarnął jej włosy tak, aby nie zasłaniały jej niebieskich oczu. Uniosła dłoń, żeby go dotknąć – przelotny moment wspomnień, tego wszy stkiego, co by ło niegdy ś, tak dawno temu. Potem opuściła rękę na stół. – Tata przy by ł tu z wy spy Harris, kiedy miał kilkanaście lat. Osiemnaście albo dziewiętnaście, jak sądzę. Dostał pracę pomocnika w Mealanais. – Wstała, żeby wziąć opróżnioną do połowy butelkę czerwonego wina z szafki kuchennej, i nalała sobie kieliszek. Spojrzała py tająco na Fina, ale ten pokręcił głową. – Krótko potem poznał moją mamę. Jej ojciec by ł wtedy latarnikiem na przy lądku Butt i tam właśnie mieszkali. Tata co wieczór po pracy chodził do latarni, żeby zobaczy ć się z mamą, choćby na kilka minut, a potem wracał. – Napiła się wina. – To musiała by ć miłość. Fin uśmiechnął się. – Fakt. – Chodzili na wszy stkie potańcówki w Crobost Social. I na sąsiedzkie imprezy . By li ze sobą już ze cztery lata, kiedy zmarł farmer w Mealanais i pojawiła się szansa dzierżawy . Tata się zgłosił, a władze lokalne wy raziły zgodę. Pod warunkiem że się ożeni. – Sy tuacja sprzy jająca oświadczy nom. Marsaili uśmiechnęła się wbrew sobie. – Mama by ła chy ba zadowolona, że coś go w końcu do tego zmusiło. Pobrali się w kościele w Crobost, ślubu udzielił im ojciec Donalda Murray a, a potem przez nie wiadomo ile lat ledwie wiązali koniec z końcem, uprawiając ziemię i wy chowując mnie i moją siostrę. Odkąd pamiętam, ojciec nigdy nie opuścił wy spy . To wszy stko, co wiem. Fin dopił piwo. – Jutro wy bierzemy się do twojej mamy i porozmawiamy z nią. Podejrzewam, że ma na temat ojca więcej informacji niż ty . Marsaili dolała sobie wina. – Nie chciałaby m cię odciągać od pracy . – Jakiej pracy ? – Odnawiasz dom rodziców.
Jego uśmiech by ł zabarwiony smutkiem. – Stał opuszczony przez trzy dzieści lat. Może jeszcze trochę poczekać.
ROZDZIAŁ 13
Widzę wąską żółtą smugę światła pod drzwiami. Od czasu do czasu ktoś przechodzi kory tarzem, a jego cień podąża wzdłuż tego światła z jednego końca na drugi. Uświadamiam sobie, że nie sły szę kroków. Może noszą buty z gumowy mi podeszwami, żeby człowiek nie wiedział, że się zbliżają. Nie jak pan Anderson w ty ch swoich butach z krokody lej skóry , które stukały . Chciał, żeby człowiek wiedział. Żeby się bał. I baliśmy się. Teraz się jednak nie boję. Całe ży cie na to czekałem. Na ucieczkę. Od ty ch wszy stkich ludzi, którzy pragną mnie trzy mać tam, gdzie nie chcę by ć. No cóż, pieprzy ć ich! Ha! Poczułem się lepiej, kiedy to powiedziałem. No, w każdy m razie pomy ślałem. – Pieprzy ć ich – mówię w ciemności szeptem. Wy powiedziane słowa brzmią w moich uszach tak głośno, że aż siadam wy prostowany . Jeśli teraz ktoś wejdzie, koniec gry . Zobaczy moją czapkę i płaszcz, zauważy też spakowaną torbę w nogach łóżka. Zawoła prawdopodobnie pana Andersona, a ten spuści mi porządne lanie. Chciałby m, żeby się pospieszy li i zgasili światła. Rano powinno mnie już tu dawno nie by ć. Mam nadzieję, że inni nie zapomnieli. ••• Nie wiem, ile czasu upły nęło. Zasnąłem? Pod drzwiami nie widać już światła. Nasłuchuję bardzo długo i nic do mnie nie dociera. Biorę więc torbę z łóżka i otwieram powoli drzwi. Cholera! Trzeba by ło się wy sikać. Za późno. Nieważne. Nie ma czasu do stracenia. Stary Eachan mieszka obok. Widziałem go wcześniej w jadalni. I od razu go zapamiętałem. Przewodził śpiewom w kościele. Gaelickie psalmy . Kochałem te dźwięki. Tak inne niż katolickie chóry mojego dzieciństwa. Bardziej przy pominające plemienny monotonny śpiew. Pierwotny . Otwieram drzwi i wchodzę do środka. I od razu sły szę, jak chrapie. Zamy kam za sobą drzwi i zapalam światło. Na komodzie stoi duża brązowa torba podróżna, a Eachan leży zwinięty w kłębek pod kołdrą. Śpi. Chcę wy powiedzieć szeptem jego imię, ale jakoś nie mogę go sobie przy pomnieć. Do diabła, jak on się nazy wa? Wciąż sły szę, jak wy śpiewuje te psalmy . Czy sty mocny głos, pełen pewności i wiary . Potrząsam go za ramię i gdy przewraca się na bok, ściągam z niego kołdrę. Dobrze. Jest ubrany , gotów do drogi. Może po prostu zmęczy ł się czekaniem. – Eachan – sły szę samego siebie. Właśnie. Tak ma na imię. – No dalej, człowieku. Czas się zbierać. Wy daje się zmieszany . – Co się dzieje? – py ta. – Uciekamy . – Naprawdę?
– Tak, oczy wiście. Rozmawialiśmy o ty m. Nie pamiętasz? Ubrałeś się, człowieku. Eachan siada i patrzy po sobie. – Rzeczy wiście. – Spuszcza nogi na podłogę, a jego buty zostawiają smugi brudu na prześcieradle. – Dokąd idziemy ? – By le dalej od The Dean. – A co to takiego? – Cicho. Pan Anderson może nas usły szeć. Biorę go pod ramię i prowadzę do drzwi, potem otwieram je i wy glądam w ciemność. – Czekaj. Moja torba. – Eachan bierze torbę podróżną z komody , a ja gaszę światło, potem wy my kamy się na kory tarz. Na drugim końcu widzę blask docierający z kuchni i cienie poruszające się w świetle, które pada na kory tarz. Zastanawiam się, czy jeden z chłopców się nie wy gadał. Jeśli tak, to jesteśmy załatwieni. W pułapce. Czuję, jak stary Eachan trzy ma mnie za płaszcz, kiedy tam podchodzimy , starając się nie robić hałasu. Sły szę głosy . Męskie głosy . Staję odważnie w drzwiach, żeby ich zaskoczy ć. Ktoś mi to kiedy ś powiedział. Zaskoczenie jest najlepszą bronią wobec liczniejszego przeciwnika. Ale jest ich ty lko dwóch. Dwaj ramole, którzy krążą w kółko, w płaszczach i kapeluszach; spakowane torby leżą na kontuarze. Jeden z nich wy daje się znajomy . Jest bardzo niespokojny i patrzy na mnie wściekły m wzrokiem. – Spóźniłeś się! Skąd wie, że się spóźniłem? – Powiedziałeś: jak ty lko pogaszą światła. Czekamy tu od wieków. – Uciekamy – mówię. Jest poiry towany . – Wiem. Spóźniłeś się. Drugi kiwa ty lko głową, oczy ma szeroko otwarte, jak królik w świetle reflektorów samochodowy ch. Nie mam pojęcia, kto to taki. Ktoś popy cha mnie teraz od ty łu. To Eachan. Czego chce? – Pospiesz się, pospiesz – rzuca. – Ja? – Tak, ty – mówi ten pierwszy . – Twój pomy sł. Masz to zrobić. Ten milczący kiwa ty lko głową, raz za razem. Rozglądam się i zastanawiam, czego ode mnie chcą. Co my tu robimy ? Potem dostrzegam okno. Ucieczka! Teraz sobie przy pominam. Okno wy chodzi na ty ły budy nku. Wy starczy pokonać mur i torfowisko. Nigdy nas nie złapią. Popędzimy jak wiatr. Przez asfalt ku drzewom. – Dalej, pomóżcie mi – proszę i podciągam krzesło do zlewu. – Ktoś będzie musiał mi podać torbę. Jest w niej pierścień mojej matki. Dała mi go na przechowanie. Eachan i ten kiwający głową przy trzy mują mnie, kiedy wchodzę na krzesło i staję na zlewie. Teraz mogę dosięgnąć zapadki. Ale nie chce się poruszy ć, do diabła! Bez względu na to, jak mocno ciągnę. Widzę, że moje palce robią się białe. Nagle na kory tarzu rozbły skuje światło. Sły szę kroki i głosy . Czuję w piersi narastającą panikę. Ktoś na nas doniósł. O Boże!
Za oknem jest ciemno, kiedy obracam się ku niemu. Widzę, że po szkle wciąż ścieka deszcz. Wolność po drugiej stronie. Zaczy nam walić pięściami w szy bę. Widzę, jak drży przy każdy m uderzeniu. Ktoś krzy czy : – Zatrzy majcie go! Na litość boską, zatrzy majcie go! W końcu szkło pęka. Ostre odłamki. Wreszcie. Czuję w dłoniach ból i widzę ściekającą krew. Wiatr i deszcz uderzają mnie gwałtownie w twarz; omal się nie przewracam. Krzy k jakiejś kobiety . Lecz ja widzę ty lko krew. Plami piasek. Fosfory zująca spieniona woda przy biera w blasku księży ca szkarłatną barwę.
ROZDZIAŁ 14
Fin minął Crobost Social Club i znajdujące się nieco dalej boisko piłkarskie. Gdzieniegdzie, w Five Penny i Eoropaidh, na wzgórza wspinały się niewielkie skupiska domostw, zwrócone frontem ku południowemu wschodowi, by stawić czoło uporczy wy m wiatrom wiosny i lata; inne przy cupnęły wzdłuż grzbietu, ty łem do arkty czny ch powiewów zimy . Na cały m wy brzeżu morze ssało, pieniło się i pomrukiwało, niezmordowane legiony biały ch koni bez jeźdźców, uderzające o upartą skałę nieustępliwy ch czarny ch klifów. Tu i tam przez zasłonę deszczowego nieba przedzierał się blask słońca, jego chaoty cznie rozrzucone łaty ścigały się po płaszczy źnie machairu, gdzie nagrobki ustawione w miękkiej piaszczy stej glebie znaczy ły przemijanie pokoleń. Kawałek dalej, na północ, widać by ło wy raźnie górną część latarni morskiej na przy lądku Butt. Fin podejrzewał, że matka Marsaili, będąc w podeszły m wieku, ulegała jakiemuś pierwotnemu insty nktowi, który pozwalał jej wracać do czasów dzieciństwa. Wspominała niespodziewane słoneczne dni albo gwałtowne sztormy , najdziksze ataki morza rozbijającego się o skały pod latarnią, która by ła jej domem. Z okna kuchni na ty łach nowoczesnego parterowego domu, który Macdonaldowie wy brali na swoją emery cką siedzibę, mogła widzieć dokładnie inne domy , w który ch niegdy ś mieszkała – biały i żółty – czerwonobrązową ceglaną wieżę, która przetrwała niezliczone bezlitosne pory roku, by ostrzegać ludzi na morzu o niewidoczny ch niebezpieczeństwach. Fin spoglądał przez to okno, kiedy pani Macdonald szy kowała im herbatę, i zobaczy ł niepełną tęczę, odcinającą się wy raźnie od nawałnicy czarny ch chmur za cy plem przy lądka, i blask słoneczny , polerujący wzburzoną powierzchnię morza; z tej odległości przy pominała powgniataną miedzianą płaszczy znę. Kopiec torfu na niewielkim płachetku ogródka by ł znacznie uszczuplony i Fin się zastanawiał, kto doby wa teraz dla nich ży ciodajną darń. Prawie nie słuchał niezbornej paplaniny starszej pani. By ła wy raźnie podekscy towana jego wizy tą. Ty le lat upły nęło od ostatniego razu, jak powiedziała. W chwili gdy wszedł do domu, uderzy ła go woń róż, która zawsze towarzy szy ła matce Marsaili. Przy wołała falę wspomnień. Domową lemoniadę w ciemnej kuchni z kamienną podłogą. Zabawy , który m oddawał się z Marsaili pośród bel siana w stodole. Miękki angielski akcent, obcy wówczas jego uchu i niezmieniony teraz, nawet po ty ch wszy stkich latach. – Potrzebujemy paru informacji o tacie – usły szał głos Marsaili. – Chodzi o dokumentację dla domu opieki. – Ustalili wcześniej, że będzie lepiej, jeśli chwilowo ukry ją przed nią prawdę. – Chciałaby m też wziąć kilka albumów ze zdjęciami, żeby je obejrzał. Mówi się, że fotografie pomagają oży wić pamięć. Pani Macdonald by ła niezwy kle zadowolona, mogąc grzebać w rodzinny ch zdjęciach, i chciała przejrzeć z nimi albumy . Tak rzadko mieli teraz okazję gościć kogokolwiek; mówiła w liczbie mnogiej, jakby nigdy nie wy kluczy ła Tormoda ze swego ży cia. Rodzaj podświadomego zaprzeczenia. Albo zaszy frowana wiadomość. Temat poza dy skusją.
Albumów by ło dwanaście. Te z ostatnich lat miały jaskrawe oprawy z kwiatowy mi moty wami. Te wcześniejsze by ły ciemniejsze, ich okładki pokry wała zielona kratka. Najstarsze zostały odziedziczone po jej rodzicach i zawierały czarno-białe zdjęcia ludzi dawno już zmarły ch, w strojach z minionej epoki. – To twój dziadek – powiedziała, zwracając się do Marsaili i wskazując fotografię wy sokiego mężczy zny z ciemną czupry ną; lśniąca powierzchnia odbitki by ła popękana, a samo zdjęcie spłowiałe i prześwietlone. – I twoja babka. – Drobna kobieta z długimi jasny mi włosami i lekko ironiczny m uśmiechem. – Jak my ślisz, Fin? Wy kapana Marsaili, prawda? Podobieństwo wy dawało się wręcz nieprawdopodobne. Potem skupiła się na fotografiach ślubny ch. Wy raziste kolory lat sześćdziesiąty ch, rozszerzane u dołu spodnie, podkoszulki bez rękawów i kwieciste koszule z absurdalnie duży mi kołnierzami. Długie włosy , grzy wki i baki. Fin czuł się niemal zażenowany widokiem ty ch ludzi i zastanawiał się, jak przy szłe pokolenia będą oceniać jego zdjęcia z młodości. To, co jest modne dzisiaj, z perspekty wy czasu wy daje się śmieszne. Tormod musiał mieć wtedy około dwudziestu pięciu lat; miał kształtną głowę, twarz okalały kręcone włosy . Fin miałby trudności, by rozpoznać w nim tego samego człowieka, którego okulary wy ławiał zaledwie wczoraj z pisuaru, gdy by nie ży we wspomnienie z dzieciństwa – wspomnienie postawnego silnego mężczy zny w granatowy m kombinezonie i wełnianej czapce z daszkiem, przesuniętej zawsze na ty ł głowy . – Ma pani starsze zdjęcia męża? – spy tał. Pani Macdonald pokręciła głową. – Żadny ch sprzed ślubu. Nie mieliśmy jeszcze aparatu, kiedy się spoty kaliśmy . – A zdjęcia jego rodziny albo te z dzieciństwa? Wzruszy ła ramionami. – Niczego takiego nie miał. W każdy m razie nic z Harris nie przy wiózł. – Co się stało z jego rodzicami? Nalała sobie do filiżanki herbaty z czajnika w wełniany m pokrowcu i zaproponowała, że doleje też Finowi i Marsaili. – Nie, dziękuję, pani Macdonald – odparł. – Miałaś nam opowiedzieć o jego rodzicach, mamo – przy pomniała Marsaili. Pani Macdonald wy dęła w zamy śleniu wargi. – Nic nie mogę powiedzieć, kochanie. Zmarli, zanim go jeszcze poznałam. – I na ślubie nie by ło nikogo z jego rodziny ? – spy tał Fin. Pani Macdonald zaprzeczy ła zdecy dowany m ruchem głowy . – Nikogo. By ł jedy ny m dzieckiem. O ile wiem, jego krewni wy emigrowali w latach pięćdziesiąty ch do Kanady , jeśli nie wszy scy , to większość. Niewiele o nich mówił. – Urwała i przez chwilę wy dawała się pogrążona w my ślach, jakby powróciły do niej jakieś mgliste wspomnienia. Fin i Marsaili czekali, aż coś sobie przy pomni. W końcu powiedziała: – To dziwne… I nic więcej. – Co jest dziwne, mamo? – By ł bardzo religijny m człowiekiem. Sama wiesz. Kościół w każdą niedzielę rano. Czy tanie Biblii po południu. Modlitwa przed posiłkami. Marsaili zerknęła na Fina, uśmiechając się ze smutkiem.
– Jak mogłaby m zapomnieć? – Bardzo przy zwoity człowiek. Uczciwy , bez uprzedzeń z wy jątkiem… – Wiem – przerwała jej z uśmiechem Marsaili. – Nienawidził katolików. Papistów i fenian, jak ich nazy wał. Jej matka pokręciła głową. – Nigdy tego nie pochwalałam. Mój ojciec należał do Kościoła anglikańskiego, który nie różni się tak bardzo od katolickiego. Bez papieża, oczy wiście. Mimo wszy stko dziwna by ła ta jego nienawiść. Marsaili wzruszy ła ramionami. – Nigdy nie wiedziałam, czy podchodzi do tego poważnie. – Och, jak najbardziej. – Co panią tak w ty m dziwi, pani Macdonald? – spy tał Fin, starając się naprowadzić ją na właściwy trop i przy pomnieć to, od czego zaczęła. Patrzy ła na niego pusty m wzrokiem, dopóki nie powróciła pamięć. – Ach tak. Wczoraj wieczorem przeglądałam jego rzeczy . Przez lata zgromadził mnóstwo śmieci. Nie wiem, po co to wszy stko trzy mał. W stary ch pudełkach po butach, w komodach i szufladach w pokoju gościnny m. Godzinami potrafił w ty m grzebać. Nie mam pojęcia dlaczego. – Ły knęła herbaty . – W każdy m razie znalazłam na dnie jednego z ty ch pudełek coś, co wy daje się… no cóż, dosy ć dziwne. – Co takiego, mamo? – Marsaili by ła wy raźnie zaintry gowana. – Czekajcie, pokażę wam. Wstała i wy szła z pokoju. Wróciła pół minuty później i usiadła między nimi na kanapie, ściskając coś w prawej dłoni. Otworzy ła ją po chwili i na stronice albumu ślubnego spadł niewielki okrągły wy tarty medalion. Nachy lili się zaciekawieni nad stolikiem; Marsaili wzięła ten przedmiot do ręki i obróciła. – Święty Krzy sztof – powiedziała. – Patron podróżny ch. Fin wy kręcił szy ję, żeby przy jrzeć się niewy raźnej postaci świętego Krzy sztofa wspartego na swoim kiju i niosącego na barkach małego Chry stusa przez burze i niespokojne wody . Wokół krawędzi medalionu wy ry to napis: „Święty Krzy sztofie, miej nas w swojej opiece”. – Oczy wiście, Kościół katolicki, o ile wiem, próbował go pozbawić czterdzieści lat temu statusu świętego, ale ta postać wciąż należy do katolickiej trady cji. Nie mam pojęcia, po co twojemu ojcu by ł ten medalion. Fin wziął go z rąk Marsaili. – Możemy to poży czy ć, pani Macdonald? Warto się przekonać, czy ten przedmiot oży wi pamięć pani męża. Pani Macdonald machnęła lekceważąco ręką. – Oczy wiście. Weźcie go sobie. Jeśli chcecie, możecie go nawet wy rzucić. Nie jest mi do niczego potrzebny . ••• Fin podwiózł Marsaili do domu; nie by ła zadowolona, ale przekonał ją, że będzie lepiej, jeśli pozwoli mu porozmawiać z Tormodem sam na sam. Stary człowiek miał pewnie ty le wspomnień
związany ch z córką, że mogło to przy ćmić mu pamięć. Fin nie napomknął, że ma po drodze do załatwienia inną sprawę. Gdy ty lko dom Marsaili zniknął mu z oczu, skręcił w wąski asfaltowy trakt i minąwszy zagrodę dla by dła, znalazł się na rozległy m parkingu przed kościołem w Crobost. Ten posępny , surowy budy nek nie miał kamienny ch rzeźb ani fry zów o tematy ce religijnej. Ani witraży . Ani dzwonu na wieży . To by ł Bóg w czy stej postaci, od której nic nie odwracało uwagi. Bóg, który rozry wkę uważał za grzech, a sztukę za próżność. Wewnątrz nie by ło organów czy pianina. Pod drewniany mi belkami rozbrzmiewał w niedzielę ty lko żałosny i monotonny śpiew wierny ch. Zatrzy mał się pod schodami prowadzący mi na plebanię i zbliży ł się do drzwi wejściowy ch. Blask słońca wciąż się przesuwał po zielono-brązowej pstrokaciźnie machairu, a kwiaty wełnianki wy nurzały się nagle i chowały pośród blizn pozostawiony ch przez ludzi wy cinający ch torf. Miejsce by ło tu nagie, bliższe Bogu, jak przy puszczał Fin; świadczy ło o bezustanny ch zmaganiach wiary z ży wiołami. Kiedy nacisnął dzwonek, upły nęła prawie minuta, nim drzwi się otworzy ły , a z mroku kory tarza wy łoniła się blada, bezkrwista twarz Donny . By ł równie zszokowany jak wówczas, gdy zobaczy ł ją po raz pierwszy . Wtedy nie wy glądała dostatecznie dojrzale jak na trzeci miesiąc ciąży . Teraz, będąc matką, nie wy glądała dojrzalej. Gęste włosy w piaskowy m kolorze, odziedziczone po ojcu, by ły zaczesane do ty łu, a szczupła twarz nie nosiła śladów makijażu. Sprawiała wrażenie kruchej i drobnej jak dziecko. Wąskie dżinsy i biały podkoszulek podkreślały jej żałosną chudość. Ale patrzy ła na niego dawny mi oczami. Dorosły mi pomimo młodego wieku. Przez chwilę się nie odzy wała. – Dzień dobry , panie Macleod – powiedziała w końcu. – Dzień dobry , Donno. Ojciec w domu? Jej twarz zdradzała przez moment rozczarowanie. – Och. My ślałam, że chciał pan zobaczy ć małą. Naty chmiast odezwały się w nim wy rzuty sumienia. Oczy wiście, spodziewano się po nim takiego gestu, ale on w jakiś dziwny sposób nie odczuwał żadnej więzi z ty m wszy stkim. Znajdował w sobie ty lko obojętność. – Inny m razem. Na jej dziecięcej twarzy , niczy m kurz, osiadła rezy gnacja. – Tata jest w kościele. Naprawia dach. Fin zszedł prawie ze schodów, przy stanął jednak i odwrócił się; wciąż na niego patrzy ła. – Wiedzą? – spy tał. Pokręciła głową. ••• Wchodząc do przedsionka, usły szał stukanie młotka, ale dopiero gdy wkroczy ł do głównego pomieszczenia kościoła, odkry ł źródło tego hałasu. Zobaczy ł Donalda Murray a, który stał na szczy cie drabiny opartej o galerię, usadowiony niebezpiecznie pośród belek stropowy ch, i przy bijał deski po wschodniej stronie dachu. Miał na sobie granatowy kombinezon roboczy . Włosy o piaskowej barwie wy dawały się bardziej szare i przerzedzone. By ł tak skupiony na
pracy , że nie zauważy ł Fina, który stał między ławkami, patrzy ł z dołu i przy pominał sobie dawne dzieje. Przy gody w noc Guy a Fawkesa, imprezy na plaży , jazdę czerwony m kabrioletem wzdłuż zachodniego wy brzeża w piękny słoneczny dzień. Donald przestał stukać młotkiem, żeby sięgnąć po gwoździe. – Zdaje się, że częściej bawisz się w majsterkowicza, niż głosisz Słowo Boże! – zawołał do niego Fin. Donald tak się wy straszy ł, że omal nie spadł z drabiny i musiał chwy cić się najbliższej belki. Spojrzał w dół, ale dopiero po chwili rozpoznał gościa. – Boża praca przy biera różne formy , Fin – odparł, kiedy uświadomił sobie w końcu, kto stoi na dole. – Powiadają, że Bóg zawsze znajdzie pracę dla leniwy ch rąk, Donald. Może wy dmuchał tę dziurę w dachu, żeby wy bić ci głupstwa z głowy . Donald uśmiechnął się bezwiednie. – Nigdy chy ba nie spotkałem kogoś tak cy nicznego jak ty , Finie Macleod. – A ja nie spotkałem nigdy kogoś tak upartego jak ty , Donaldzie Murray . – Dzięki, uznaję to za komplement. Fin też się uśmiechnął. – Słusznie. Mógłby m powiedzieć coś znacznie gorszego. – Nie wątpię. – Donald obrzucił gościa taksujący m wzrokiem. – Sprawa osobista czy służbowa? – Nie ma mowy o służbie, jeśli o mnie chodzi. Więc raczej chodzi o sprawę osobistą. Donald zmarszczy ł czoło, ale o nic nie py tał. Wsunął młotek w zaczep przy pasku i zaczął schodzić ostrożnie na dół. Nim stanął na posadzce kościoła, by ł trochę zdy szany , co nie uszło uwagi Fina. Szczupła sy lwetka silnego niegdy ś młodzieńca, sportowca, buntownika i ulubieńca dziewcząt, traciła swój powab. Wy glądał też starzej, o czy m świadczy ła skóra wokół oczu, obwisła i poprzecinana zmarszczkami niczy m drobniutkimi bliznami. Uścisnął wy ciągniętą dłoń Fina. – Co mogę dla ciebie zrobić? – Twój ojciec udzielał ślubu mamie i tacie Marsaili – rzekł Fin i dostrzegł na twarzy Donalda zaskoczenie. Jeśli czegokolwiek się spodziewał, to na pewno nie tego. – Wierzę ci na słowo. Przy puszczam, że udzielił ślubu połowie mieszkańców Ness. – Jakiego dowodu tożsamości wy magałby w takiej sy tuacji? Donald przy glądał mu się przez kilka sekund. – Mam wrażenie, że to bardziej służbowe niż osobiste, Fin. – Wierz mi, to wy łącznie osobiste. Nie służę już w policji. Donald skinął głową. – W porządku. Chodź, pokażę ci. – Ruszy ł główny m przejściem na drugi koniec kościoła i otworzy ł drzwi zakry stii. Fin wszedł za nim do środka, a potem patrzy ł, jak Donald wy suwa szufladę biurka i wy jmuje z niej drukowany formularz. – Zaświadczenie. To akurat doty czy pary , której mam dać ślub w najbliższą niedzielę. Jest dostarczane przez pracownika urzędu stanu cy wilnego dopiero wtedy , kiedy para przedstawi wszy stkie wy magane dokumenty . – To znaczy ?
– Jesteś żonaty , prawda? – By łem. Jeśli Donald zastanawiał się nad ty m, to nie dał nic po sobie poznać. – Więc powinieneś wiedzieć – odparł po chwili, jakby nie sły szał odpowiedzi Fina. – Zawarliśmy szy bki ślub w urzędzie siedemnaście lat temu. Szczerze mówiąc, niewiele pamiętam. – Dobrze, więc ci powiem. Trzeba dostarczy ć świadectwo urodzenia obojga, ewentualnie odpis prawomocnego wy roku rozwodowego w przy padku wcześniejszego związku małżeńskiego albo świadectwo zgonu współmałżonka w przy padku wdowieństwa. Urzędnik stanu cy wilnego nie wy da zaświadczenia, jeśli dokumentacja nie jest kompletna. Pastor podpisuje się ty lko w odpowiednim miejscu po ceremonii ślubu. Podobnie jak szczęśliwi małżonkowie i ich świadkowie. – To znaczy , że twój ojciec nie miał powodu wątpić w tożsamość pary , której udzielał ślubu. Donald zmarszczy ł czoło. – O co właściwie chodzi? Fin jednak ty lko pokręcił głową. – O nic, Donald. O głupią my śl. Zapomnij o ty m. Donald schował formularz z powrotem do szuflady , zamknął ją i popatrzy ł na gościa. – Więc znów jesteście razem, ty i Marsaili? Fin uśmiechnął się. – Zazdrosny ? – Nie bądź niemądry . – Nie, nie jesteśmy razem. Wróciłem, żeby odnowić dom moich rodziców. Ustawiłem namiot na podwórzu i ży ję w spartańskich warunkach, dopóki nie położę dachu i nie zainstaluję kanalizacji. – Więc ta głupia my śl to jedy ny powód, dla którego się tu zjawiłeś? Fin zmierzy ł dawnego szkolnego kolegę wzrokiem, starając się stłumić gniew, który rozpalał się gdzieś w głębi jego duszy , podsy cany emocjami. Nie zamierzał mu ulegać. Ale to by ła nierówna walka. – Wiesz, Donald, my ślę, że jesteś cholerny m hipokry tą. Donald zareagował jak spoliczkowany . Skulił się niemal pod wpły wem szoku. – O czy m ty mówisz? – My ślisz, że nie wiem, że Catriona by ła w ciąży , kiedy się pobieraliście? Zaczerwienił się. – Kto ci to powiedział? – A więc to prawda? Wielki Donald Murray , wolny duch i miłośnik kobiet, spieprzy ł sprawę i zrobił dziewczy nie dziecko. – Nie będę słuchał takiego języ ka w Domu Pańskim. – Dlaczego nie? To ty lko słowa. Mogę się założy ć, że Jezus też znał parę niezły ch określeń. Tak jak i ty swojego czasu. Donald skrzy żował ręce na piersi. – O co ci chodzi, Fin? – O to, że wszy stko jest w porządku, kiedy to ty popełniasz błąd. Ale niech Bóg ma w opiece twoją córkę albo Fionnlagha, jeśli to oni popełniają błąd. Dałeś sobie drugą szansę, bo nie by ło
nikogo, kto mógłby cię właściwie ocenić. Ale nie jesteś gotów odpuścić własnej córce. Na czy m polega problem? Fionnlagh nie jest dla niej dość dobry ? Zastanawiam się, co sądzili o tobie rodzice Catriony . Donald by ł prawie blady z gniewu. Usta miał mocno zaciśnięte. – Nigdy nie przestajesz osądzać inny ch, co? – Nie, to twoje zajęcie. – Fin wskazał palcem sklepienie kościoła. – Twoje i Jego tam na wy sokościach. Ja jestem ty lko obserwatorem. Odwrócił się, żeby wy jść z zakry stii, ale Donald go chwy cił, wbijając mocne palce w ramię. – Jaki to ma, u diabła, związek z tobą, Fin? Fin odwrócił się i wy swobodził rękę. – Zważaj na języ k, Donald. Jesteśmy w Domu Pańskim, zapomniałeś? I powinieneś wiedzieć, że diabeł dla niektóry ch z nas jest jak najbardziej realny .
ROZDZIAŁ 15
By ło tam zimno. Miejsce odpowiednie dla martwy ch. Asy stent w biały m kitlu wy sunął szufladę z chłodni i Fin stwierdził, że patrzy na zaskakująco dobrze zachowaną i poplamioną torfem twarz młodego człowieka o chłopięcy ch ry sach, pewnie niewiele starszego od Fionnlagha. Gunn skinął głową asy stentowi, który oddalił się dy skretnie, a potem zwrócił się do Fina: – To pozostaje między panem a mną, panie Macleod. Jeśli ktoś się o ty m dowie, będę trupem. – Zaczerwienił się lekko. – Jeśli wy baczy mi pan niezamierzoną grę słów. Fin popatrzy ł na niego. – Nie my śl, że nie doceniam tej przy sługi, George. – Wiem, że pan docenia, ale nie zawadziło o ty m wspomnieć. – Mogłeś się nie zgodzić. Gunn przechy lił znacząco głowę. – Mogłem – odparł, po czy m dodał: – Niech się pan lepiej pospieszy , panie Macleod. Obawiam się, że proces rozkładu postępuje bardzo szy bko. Fin wy jął z kieszeni mały aparat cy frowy i ustawił się odpowiednio, żeby zrobić zdjęcie twarzy martwego człowieka. Bły sk fleszu odbił się od pły tek na ścianach. Fin pstry knął trzy albo cztery razy , pod różny m kątem, i wsunął aparat z powrotem do kieszeni. – Coś jeszcze? Coś, co mogłoby mi się przy dać? – Leżał kilka godzin po śmierci zawinięty w jakiś koc. Materiał zostawił ślad na plecach, pośladkach, ły dkach i ty lnej stronie ud. Czekam na zdjęcia z sądówki. Zlecimy jakiemuś arty ście wy konanie szkicu. – Ale nie macie niczego, z czy m można by to porównać? – Nie. Przy ciele nic nie znaleziono. Żadnego koca, ubrań… Gunn zapukał w drzwi i po chwili pojawił się asy stent, który wsunął szufladę do chłodni, i nieznany młody człowiek wy kopany z torfu powrócił do wiecznej ciemności. Wiatr na zewnątrz szarpał ich kurtki i spodnie i pluł deszczem, ale bez szczególnej złośliwości. Słońce wciąż przedzierało się przez chmury w przelotny ch momentach iluminacji i szy bko ginęło na bezustannie zmieniający m się niebie. Na szczy cie wzgórza budowano dodatkowe skrzy dło szpitala; wiatr niósł dźwięk świdrów i młotów pneumaty czny ch, a pomarańczowe kurtki odblaskowe i białe kaski ochronne chwy tały przelotne promienie słońca. Po obcowaniu ze śmiercią zawsze następuje chwila wewnętrznej zadumy . Przy pomnienie własnego kruchego istnienia. Obaj mężczy źni wsiedli bez słowa do samochodu Gunna i milczeli prawie minutę, nim Fin się odezwał. – Czy jest szansa, że podrzucisz mi kopię raportu z sekcji zwłok, George? Usły szał, jak Gunn wzdy cha głośno. – Jezu, panie Macleod! Fin odwrócił się do niego.
– Jeśli nie możesz, powiedz to wprost. Gunn popatrzy ł na niego ze złością, ze świstem nabierając powietrza. – Zobaczę, co da się zrobić. – Milczał przez chwilę, a potem spy tał z nieukry waną ironią: – Jeszcze jakieś ży czenia? Fin uśmiechnął się i pokazał aparat. – Powiedz mi, gdzie mogę wy konać odbitki. ••• Sklep fotograficzny Malcolma J. Macleoda mieścił się w pobielany m budy nku przy Point Street czy też w Pasażu, jak nazy wano tę ulicę, gdzie od pokoleń zbierała się w piątkowe i sobotnie wieczory młodzież, żeby pić, bić się, palić trawkę i folgować hormonom. Od strony pobliskiego baru serwującego ry bę z fry tkami zalaty wała woń smażonego tłuszczu. Kiedy zdjęcia martwego człowieka ukazały się na monitorze, pracownik sklepu spojrzał na obu mężczy zn z ciekawością, ale George Gunn by ł znany w mieście, więc nikt nie zadawał zbędny ch py tań. Fin przy jrzał się uważnie fotografiom. Światło fleszu spłaszczy ło trochę ry sy denata, ale każdy , kto go znał, mógłby bez trudu rozpoznać tę twarz. Fin wy brał najlepsze zdjęcie i postukał w nie palcem. – To proszę. – Ile odbitek? – Wy starczy jedna. ••• Kiedy Fin wkroczy ł do holu w domu opieki, zaczepiła go zaaferowana młoda kobieta o ciemny ch włosach zebrany ch w koński ogon i zaprowadziła do swojego gabinetu. – Jeśli się nie my lę, towarzy szy ł pan wczoraj córce Tormoda Macdonalda, kiedy go tu przy wiozła, panie… – Macleod. Tak. Jestem przy jacielem rodziny . Skinęła nerwowo głową. – Próbowałam się z nią skontaktować przez cały ranek. Bez powodzenia. Pojawiły się pewne kłopoty . Fin zmarszczy ł czoło. – Jakiego rodzaju? – Pan Macdonald… jak by to określić… próbował uciec. Fin uniósł brwi, nie kry jąc zdumienia. – Uciec? Przecież to nie więzienie, prawda? – Oczy wiście, że nie. Pensjonariusze mogą przy chodzić i wy chodzić, kiedy im się podoba. Ale to się stało w środku nocy . Drzwi, oczy wiście, by ły zamknięte… Względy bezpieczeństwa. Wy gląda na to, że pan Macdonald przez cały wczorajszy wieczór buntował paru pensjonariuszy , z który ch czterech próbowało uciec. Fin nie mógł się powstrzy mać od uśmiechu.
– Jednoosobowy komitet organizacy jny ? – To nie powód do żartów, panie Macleod. Pan Macdonald wspiął się na zlew i roztrzaskał okno goły mi rękami. Poważnie się pokaleczy ł. Rozbawienie Fina ulotniło się bez śladu. – Ale poza ty m nic mu nie jest? – Musieliśmy go zabrać na oddział urazowy . Trzeba by ło mu zszy wać dłoń. Już wrócił, cały zabandażowany , i przeby wa w swoim pokoju, ale zachowy wał się bardzo agresy wnie, krzy czał na personel, nie pozwalał zdjąć z siebie płaszcza i czapki. Mówi, że czeka na córkę, która ma go zabrać do domu. – Westchnęła, podeszła do biurka i otworzy ła brązową teczkę. – Chcieliby śmy pomówić z panią Macdonald na temat leczenia. – Jakiego leczenia? – Obawiam się, że mogę rozmawiać o ty m ty lko z najbliższą rodziną. – Chcecie dać mu środki odurzające? – To nie kwestia środków odurzający ch, panie Macleod. Pan Macdonald jest bardzo pobudzony . Musimy go uspokoić, żeby nie zrobił sobie więcej krzy wdy . Albo komuś innemu, jeśli już o ty m mowa. Fin rozważy ł szy bko konsekwencje stosowania takich leków. Pamięć, i tak już krucha, fragmentary czna, dodatkowo przy tłumiona przez środki uspokajające. Mogło to jedy nie zniweczy ć ich wy siłki pobudzenia wspomnień o miniony ch wy darzeniach i ustalenia związku z martwy m człowiekiem. Nie wolno by ło jednak ry zy kować i ponownie narażać ojca Marsaili na samookaleczenie. – By łoby dobrze, gdy by ście spróbowali dodzwonić się do Marsaili i pomówić z nią o ty m. Ale może uda mi się go trochę uspokoić. Zamierzałem wziąć go na przejażdżkę samochodem, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu. – Sądzę, że to dobry pomy sł, panie Macleod. By le ty lko zrozumiał, że to nie więzienie i że nikt nie trzy ma go tu siłą.
ROZDZIAŁ 16
Kto tam znowu? Nie zamierzam się ruszy ć. Niech idą do diabła. Drzwi się otwierają i staje w nich młody człowiek. Już go gdzieś widziałem. Pracuje tutaj? – Witam, panie Macdonald – mówi, a w jego głosie jest coś pocieszającego. Swojskiego. – Znam cię? – To ja, Fin. Fin. Fin. Dziwne imię. Fin to po angielsku płetwa. Płetwa rekina. Płetwa ogonowa. – Co to za imię? – Zdrobnienie od Finlay a. By łem Fionnlaghiem, dopóki nie poszedłem do szkoły , a potem nadano mi angielskie imię. Finlay . To Marsaili zaczęła nazy wać mnie Finem. Siada obok mnie na łóżku. Czuję przy pły w nadziei. – Marsaili? Jest tutaj? – Nie, ale spy tała mnie, czy nie zabrałby m pana na małą przejażdżkę samochodem. Powiedziała, że będzie pan zadowolony . Jestem rozczarowany . Ale by łoby miło wy jść stąd choćby na krótko. Siedzę tu już od pewnego czasu. – Dobrze. – Widzę, że jest pan ubrany i gotów do wy jścia. – Zawsze. – Czuję na swojej twarzy uśmiech. – Dobry z ciebie chłopak, Fin. Zawsze taki by łeś. Ale nie powinieneś by ł przy chodzić na farmę, skoro rodzice ci tego zakazy wali. Fin też się teraz uśmiecha. – Pamięta pan to, prawda? – Pamiętam. Twoja matka by ła wściekła. Mary bała się, co ona może sobie pomy śleć. Że sami cię zachęcaliśmy . A co u twoich rodziców, tak przy okazji? Nie odpowiada. Patrzy na moje ręce i podnosi moją prawą rękę. – Sły szałem, że się pan skaleczy ł, panie Macdonald. – Naprawdę? – Patrzę na swoje dłonie i widzę, że są zabandażowane. Och! Co się stało, u licha? Pojawia się nagłe ukłucie strachu. – Boże – mówię roztrzęsiony . – Powinno mnie boleć, ale nic nie czuję. To źle? – Założy li panu kilka szwów. W szpitalu. Próbował pan uciec. – Uciec? – Samo słowo podnosi mnie na duchu. – Tak. Ale wie pan, panie Macdonald, nikt nie trzy ma tu nikogo na siłę. Można wy jść i wrócić, kiedy się chce. Jak w hotelu. Pod warunkiem że pan kogoś wcześniej uprzedzi. – Chcę wrócić do domu – mówię. – No cóż, wie pan, co powiadają: dom człowieka jest tam, gdzie jego czapka. – Powiadają? Kto powiada, u diabła? – Ludzie. Tak właśnie mówią.
– No a gdzie jest moja czapka? Fin uśmiecha się do mnie. – Na pańskiej głowie. Czuję własne zaskoczenie. Podnoszę rękę i rzeczy wiście, mam czapkę na głowie. Zdejmuję ją i przy glądam się jej. Stara dobra czapka. Towarzy szy ła mi przez niejeden długi rok. Śmieję się. – Rzeczy wiście. Nie zdawałem sobie sprawy . Pomaga mi delikatnie wstać. – Czekaj, muszę zabrać torbę. – Nie, lepiej niech pan ją tu zostawi, panie Macdonald. Będzie pan potrzebował swoich rzeczy , jak pan wróci. – Wracam tu? – Oczy wiście. Będzie pan musiał wrócić, żeby powiesić czapkę. Pamięta pan? Dom człowieka jest tam, gdzie jego czapka. Patrzę na czapkę, którą wciąż trzy mam w zabandażowany ch rękach, i znów się śmieję. Potem nasadzam ją mocno na głowę. – Masz rację. Prawie zapomniałem. ••• Lubię patrzeć na ocean w słońcu, jak tutaj. Wiadomo, że jest tam głęboko, bo woda ma tak ciemnoniebieską barwę. Ty lko na piaszczy sty ch pły ciznach jest zielona albo turkusowa. Ale tu niczego takiego nie ma. Piasek znika w wodzie niemal naty chmiast. To z powodu prądu przy dennego. Sły szy się bezustannie o ludziach, którzy tu utonęli. Przy jezdni głównie. Zwodzi ich piasek, ponieważ jest miękki, drobny i żółty . Miejscowy m nie przy szłoby do głowy wchodzić do wody , co innego w łódce. Zresztą większość i tak nie umie pły wać. Do diabła, jak się ta plaża nazy wa? – Dalmore – mówi Fin. Nie zdawałem sobie sprawy , że spy tałem głośno. Ależ tak, Dalmore, zgadza się. Poznałem ją, jak ty lko skręciliśmy z nadmorskiej drogi, obok chat i kubłów na śmieci, i ruszy liśmy w stronę cmentarza. Spoczy wają tam biedne dusze złożone w grząskiej glebie, a morze pochłania je z wolna. Duże są te cholerne kamy ki. Trudno po nich chodzić. Ale na piasku jest łatwiej. Fin pomaga mi ściągnąć buty i skarpetki i teraz czuję piasek między palcami stóp. Miękki i ciepły od słońca. – Przy pomina mi plażę Karola – mówię. Fin przy staje i patrzy na mnie dziwnie. – Kto to jest Karol? – Nikt, kogo znasz. Od dawna nie ży je. – Ogarnia mnie śmiech. Nie mogę go opanować. Rozkłada na piasku pod wzmocnieniami podpierający mi ścianę cmentarza koc, który wziął wcześniej z bagażnika samochodu, i siadamy na nim. Ma kilka butelek piwa. Chłodne, ale nie zimne. Nic nie szkodzi. Otwiera dwie butelki i podaje mi jedną; smakuje mi ten napój, który pieni się w ustach, tak jak za pierwszy m razem, na dachu The Dean. Morze jest trochę wzburzone z powodu wiatru, rozbija się bielą wokół ty ch skalny ch zwałów. Czuję nawet na twarzy drobinki py łu wodnego. Leciutko, jak dotknięcie piórka. Wiatr przegonił
teraz wszy stkie chmury . By wały dni na wrzosowisku, kiedy mógłby m zabić dla skrawka błękitnego nieba, takiego jak to tutaj. Fin wy jmuje coś ze swojej torby , żeby mi pokazać. Zdjęcie, mówi. Jest całkiem duże. Wkopuję dno butelki w piasek, żeby stała prosto, i biorę do ręki fotografię. To trochę trudne z zabandażowany mi dłońmi. – Ten człowiek jest kolorowy ? – zwracam się do Fina. – Nie, panie Macdonald. Przy szło mi do głowy , że to ktoś, kogo by ć może pan znał. – Śpi? – Nie, nie ży je. Wy daje się, że Fin na coś czeka, kiedy przy glądam się zdjęciu. Ma nadzieję, że coś powiem. – Czy to Karol, panie Macdonald? – py ta. Patrzę na niego i wy bucham głośny m śmiechem. – Nie, to nie jest Karol. Skąd miałby m wiedzieć, jak on wy gląda? Ale z ciebie niemądry chłopak! Uśmiecha się, ale wy daje się niezby t pewny siebie. Nie wiem dlaczego. – Niech się pan dobrze przy jrzy tej twarzy , panie Macdonald. Więc patrzę na nią, dokładnie, tak jak o to prosił. I teraz dostrzegam, pomimo koloru tej skóry , coś znajomego w ty ch ry sach. Dziwne. To lekkie skrzy wienie nosa. Takie jak u Petera. I mała blizna na górnej wardze, przy prawy m kąciku ust. Peter też miał taką bliznę. Skaleczy ł się, pijąc wodę z obtłuczonej szklanki; miał wtedy jakieś cztery lata. I, och… ta blizna na lewej skroni. Nie zauważy łem jej wcześniej. Nagle uświadamiam sobie, kto to jest, i odkładam zdjęcie na kolana. Nie mogę dłużej na nie patrzeć. Obiecałem! Obracam się do Fina. – On nie ży je? Kiwa głową, patrząc na mnie tak dziwnie. – Dlaczego pan płacze, panie Macdonald? Peter też mnie kiedy ś o to spy tał. ••• Soboty by ły najlepsze. Wolne od szkoły , wolne od Boga, wolne od pana Andersona. Jeśli mieliśmy jakieś pieniądze, mogliśmy iść do miasta, żeby je wy dać. Nie znaczy to, że mieliśmy je często, ale i tak nie powstrzy my wało nas to od ty ch wy praw. Wy starczy ł piętnastominutowy spacer i by liśmy w inny m świecie. Nad miastem dominował zamek usadowiony na wielkiej czarnej skale, rzucający swój cień na ogrody w dole. I na ludzi wzdłuż całej ulicy , ludzi w sklepach i kawiarniach, i na samochody i autobusy buchające w powietrze chmurami spalin. Odstawialiśmy mały numer, ja i Peter. Czasem wy bieraliśmy się do miasta w sobotni poranek, włoży wszy na siebie najstarsze rzeczy z naszej garderoby i buty z odpadający mi podeszwami; Peter miał zawieszoną na szy i tekturową tabliczkę z napisem NIEWIDOMY. Całe szczęście, że uczy liśmy się jako tako i wiedzieliśmy , jak się to pisze. Oczy wiście, nie mieliśmy pojęcia, że chodzenie z kawałkiem kartonu na szy i będzie nas jeszcze prześladować. Peter zamy kał oczy i kładł mi lewą dłoń na ramieniu, po czy m krąży liśmy niespiesznie pośród
weekendowy ch spacerowiczów – mój brat z czapką w wy ciągniętej ręce. I zawsze dobre panie z miasta litowały się nad nami. „Och, biedny mały chłopiec” – mówiły i jeśli dopisy wało nam szczęście, rzucały szy linga do czapki. Tak właśnie uzbieraliśmy pieniądze na tatuaż Petera. Musieliśmy uprawiać ten proceder przez miesiąc albo i dłużej, żeby starczy ło. Peter miał bzika na punkcie Elvisa. W tamty ch czasach pełno go by ło w gazetach i magazy nach. Nie dało się uciec ani od niego, ani od jego muzy ki. Wtedy , w pierwszy ch latach po wojnie, wszy stko musiało by ć amery kańskie i zanim zaczęliśmy zbierać pieniądze na tatuaż, chodziliśmy do Manhattan Cafe tuż obok Monseigneur News Theatre. Lokal by ł długi i wąski, z boksami, do który ch trzeba się by ło wślizgiwać, jak w amery kańskim dinerze. Na ścianach wisiały lustra, na który ch wy ry to panoramę Nowego Jorku. Zważy wszy na to, jak spędzaliśmy sześć pozostały ch dni ty godnia, przy pominało to ucieczkę do raju. Kuszące mgnienie niedostępnego ży cia. Kawa albo butelka coli pochłaniała całe nasze zasoby , ale siedzieliśmy tam długo i słuchaliśmy Elvisa, którego głos doby wał się z szafy grającej. Heartbreak Hotel. Piosenka przy wołująca tak romanty czne obrazy . Ulice Nowego Jorku, migające neony , para unosząca się nad pokry wami włazów kanalizacy jny ch. Niespieszny kontrabas, fortepian jazzowy podzwaniający gdzieś w tle. I ten kapry śny , bezczelny głos. Salon tatuażu znajdował się przy Rose Street, obok pubu. By ł to bardzo zapuszczony pokój z pomieszczeniem na ty łach, oddzielony m od reszty postrzępioną kotarą w kolorze chorobliwej zieleni. Cuchnęło tam atramentem i krwią. Do ścian poprzy pinano pinezkami podniszczone, spłowiałe ry sunki i zdjęcia przedstawiające różne wzory oraz wy tatuowane ręce i plecy . Sam arty sta miał tatuaże na obu przedramionach. Złamane serce przebite strzałą, kotwica, mary narz Popey e. Imię dziewczy ny , Angie, napisane fantazy jnie powy kręcany mi literami. Odznaczał się wredną chudą twarzą i miał cieniutkie jak drut bokobrody . Resztki włosów na głowie zaczesy wał od wy sokiego czoła przez lśniącą, niemal ły są łepety nę, na karku natomiast miał bujną i bły szczącą od bry lanty ny kitę. Zauważy łem brud pod jego paznokciami i zacząłem się martwić, że Peter zarazi się od niego jakimś koszmarny m paskudztwem. Ale może by ł to ty lko tusz. Nie wiem, jakie wtedy obowiązy wały przepisy i czy tatuowanie chłopca w wieku Petera by ło w ogóle zgodne z prawem, ale nawet jeśli nie, to ten arty sta z Rose Street wcale się ty m nie przejmował. Nie kry ł zaskoczenia, kiedy powiedzieliśmy , że chodzi o tatuaż z Elvisem Presley em. Nigdy takiego nie robił, jak przy znał, i chy ba uznał to za coś w rodzaju wy zwania. Podał nam cenę: dwa funty , co w owy ch czasach by ło prawdziwą fortuną. Pomy ślał pewnie, że w żaden sposób nie będzie nas na to stać, ale nawet jeśli by ł zdziwiony , kiedy pojawiliśmy się u niego niemal sześć ty godni później z pieniędzmi, to tego nie okazał. Przy gotował nawet szkic ze zdjęcia zamieszczonego w jakimś magazy nie i umieścił pod spodem napis Heartbreak Hotel – coś w rodzaju sztandaru łopoczącego na wietrze. Robota trwała całe godziny i kosztowała mnóstwo krwi, ale Peter zniósł wszy stko bez jednego słowa skargi. Widziałem po jego minie, że to cholernie bolesne, ale nigdy by się do tego nie przy znał. Prawdziwy stoik. Cierpiał w imię swego marzenia. Siedziałem z nim całe popołudnie – słuchałem zawodzenia maszy ny do tatuażu, patrzy łem, jak igła przebija ciało, i podziwiałem hart ducha brata, gdy niemal po każdy m nakłuciu trzeba by ło ocierać ze skóry krew i tusz. Zrobiłby m dla Petera wszy stko. Wiedziałem, jak bardzo się czasem denerwuje, świadomy
swy ch ograniczeń. Nigdy jednak się nie złościł, nie przeklinał i nie miał dla nikogo złego słowa. Porządny facet, ten mój brat. Lepszy ode mnie. Nie miałem co do tego żadny ch wątpliwości. I zasługiwał na lepsze ży cie. Późny m popołudniem jego ręka przedstawiała koszmarny widok. Nie sposób by ło dostrzec czegokolwiek z powodu krwi, która zaczęła już zasy chać, tworząc istną szachownicę strupów. Tatuaży sta obmy ł ją wodą z my dłem i wy suszy ł ręcznikiem papierowy m, a potem obwiązał bandażem z surowego włókna bawełnianego i spiął agrafką. – Zdejmij to za dwie godziny – polecił. – I pamiętaj, żeby regularnie przemy wać tatuaż. Poklepuj czy mś, żeby wy sechł, ale nie trzy j. Rana potrzebuje dostępu powietrza, żeby zagoiła się prawidłowo, więc jej nie zakry waj. – Wręczy ł mi mały słoiczek z żółtą zakrętką. – Maść na tatuaże. Wcieraj ją w ranę po każdy m my ciu. Ty lko odrobinę, żeby skóra by ła wilgotna. Chodzi o to, by nie uformował się strup. Ale jeśli się tak stanie, nie zdrapuj go, bo usuniesz w ten sposób tusz. Z czasem pojawi się błona, która w końcu zejdzie. Jeśli będziesz tego wszy stkiego przestrzegał, rana powinna się zagoić w ciągu dwóch ty godni. Ten człowiek znał się na swoim fachu. Wszy stko zagoiło się po dwunastu dniach i dopiero wtedy przekonaliśmy się, jak porządną robotę wy konał. Nie by ło najmniejszy ch wątpliwości, że na prawy m przedramieniu Petera widnieje Elvis Presley , a napis Heartbreak Hotel wy glądał jak kołnierz jego koszuli. Bardzo spry tne. Oczy wiście, musieliśmy się zdrowo nagimnasty kować, żeby ukry wać tatuaż przez cały ten czas. Peter nosił w sierocińcu i na terenie szkoły koszule z długimi rękawami, choć wciąż by ło lato. W wieczór, kiedy wy padała kąpiel, znowu bandażował rękę i chronił ją przed wodą. Powiedziałem inny m chłopcom, że cierpi na łuszczy cę, chorobę skórną, o której przeczy tałem w jakimś magazy nie, więc tatuaż pozostawał naszy m sekretem. Aż do tego feralnego dnia pod koniec października. Tak jak dziurawe wiadro nie może utrzy mać wody , tak i Peter nie potrafił dochować tajemnicy . Na ty m polegał jego problem. By ł szczery i niezdolny do oszustwa; wiedziałem, że prędzej czy później powie komuś o tatuażu. Choćby po to, żeby się nim pochwalić, co sprawiłoby mu ogromną przy jemność. Siadał czasem i ty lko na niego patrzy ł. Trzy mał rękę w określony sposób i przechy lał głowę raz w jedną, raz w drugą stronę, żeby widzieć tatuaż pod różny mi kątami. Największą frajdę sprawiało mu stanie przed lustrem. Oglądanie tatuażu w pełnej krasie, jakby chodziło o kogoś innego, kogoś wartego podziwu i szacunku. Między słowami Heartbreak i Hotel znajdowało się małe złamane serce. Czerwone. Jedy ny barwny akcent w cały m ry sunku. Uwielbiał tę drobniutką plamkę szkarłatu; widziałem czasem, jak jej doty ka, niemal ją głaszcze. Najbardziej ze wszy stkiego podobała mu się świadomość, że Elvis będzie już przy nim zawsze. Stały towarzy sz w ży ciu, które miało się okazać tak krótkie. Tego roku wcześniej spadł śnieg. Niewiele. Leżał jednak na dachach, na gzy msach wzdłuż ścian i przy prószał gałęzie drzew świeżo ogołocony ch z liści przez wy jątkowo silne jesienne wiatry . Wszy stko inne wy dawało się w porównaniu z tą bielą ciemniejsze, czarniejsze – by stra woda rzeki, okry te sadzą kamienie stary ch mły nów i robotnicze czy nszówki w wiosce. Niebo miało w sobie coś ołowianego, ale i świetlistego. Przy pominało naturalną przesłonę rozpraszającą blask słońca. Nie rzucało cieni. Powietrze by ło rześkie, zimne i szczy pało w nos. Śnieg zamarzł i chrzęścił pod butami.
By ła akurat poranna przerwa i nasze głosy niosły się dźwięcznie, ostre i kruche w mroźny m powietrzu, a para oddechów kłębiła się wokół naszy ch głów niczy m dy m ze smoczej paszczy . Zobaczy łem Petera stojącego pośrodku małej grupy chłopców niedaleko bramy . Nim tam dotarłem, by ło już za późno. Nie mógł pochwalić się Elvisem w gorszy m towarzy stwie. To by li trzej bracia Kelly i dwóch ich przy jaciół. Przestawaliśmy z nimi ty lko dlatego, że też by li katolikami i wszy stkim nam kazano stać na zimnie i czekać, aż cholerni protestanci skończą poranne nabożeństwo. Rodziło to w pewny m sensie braterstwo, nawet wśród wrogów. Bracia Kelly by li wredni. Czterech chłopaków. Jeden bardzo jeszcze młody , nie chodził więc do naszej szkoły . Dwaj środkowi, Daniel i Thomas, by li mniej więcej w moim wieku, dzielił ich rok. A Patrick by ł o rok starszy . Mówiło się, że ich ojciec należał do jakiegoś cieszącego się złą sławą gangu edy nburskiego i że siedział w więzieniu. Plotka głosiła, że miał bliznę, która biegła łukiem od lewego kącika ust do płatka lewego ucha, niczy m przedłużenie dolnej wargi. Nigdy go nie widziałem, ale obraz zrodzony z tego opisu stał mi wy raźnie przed oczami. Catherine dotarła tam przede mną, bo poczuwała się już do obowiązku opieki nad Peterem. Choć młodsza ode mnie – by ła mniej więcej w ty m samy m wieku co Peter – matkowała nam obu i nieraz suszy ła głowę. Nie miało to absolutnie senty mentalnego charakteru. Zachowy wała się władczo i niemal brutalnie, co wy nikało zapewne z osobisty ch doświadczeń. Żadne łagodne ostrzeżenia czy czułe poklepy wanie po głowie. Już prędzej kopniak w ty łek i wiązanka przekleństw. Znalazłem się w tej grupce i zdąży łem zauważy ć jej szok na widok tatuażu na ręku Petera. Nigdy jej o ty m nie powiedzieliśmy , a spojrzenie, jakie mi rzuciła, nie pozostawiało cienia wątpliwości – by ła urażona, że jej nie wtajemniczy liśmy . Peter zdjął wcześniej kurtkę i podwinął rękaw koszuli. Nawet bracia Kelly , na który ch trudno by ło zrobić wrażenie, rozdziawili gęby z podziwu. Ale to Patrick dostrzegł korzy ść pły nącą z sy tuacji. – Będziesz miał kłopoty , jak ktoś się o ty m dowie, głuptaku – zauważy ł. – Kto to zrobił? – To tajemnica – odparł Peter ostrożnie i zaczął opuszczać rękaw, ale Patrick chwy cił go za rękę. – To robota zawodowca, co? Mogę się założy ć, że facet miałby przesrane za to, że okaleczy ł chłopaka w twoim wieku. Ile masz lat, piętnaście? Żeby zrobić sobie coś takiego, potrzeba chy ba zgody rodziców. – Roześmiał się, a w jego głosie pobrzmiewało okrucieństwo. – A że nie masz rodziców, by łoby to trochę trudne. – Lepiej nie mieć rodziców, niż mieć ojca, który siedzi w pieprzony m więzieniu. – Głos Catherine przeciął nagle śmiech chłopców, a Patrick obrzucił ją groźny m spojrzeniem. – Uważaj, co mówisz, gówniaro. – Zrobił krok w jej stronę, a ja stanąłem czy m prędzej między nimi. – Sam uważaj, co mówisz, Kelly – rzuciłem i popatrzy łem w jego bladozielone oczy . Miał rude włosy i piegowatą twarz koloru owsianki. By ł brzy dkim chłopakiem. Dostrzegłem wy rachowanie w jego wzroku. Nie należał do ułomków, ale ja też nie. – A co cię to obchodzi? – Jestem wrażliwy na chamski języ k. Wy wołało to śmiech, co nie spodobało się Patrickowi. Popatrzy ł wściekle na swoich braci. – Zamknijcie się, kurwa! – zawołał, po czy m znowu zwrócił się do mnie: – Więc pozwalają szczeniakom z sierocińca robić sobie tatuaże? – spy tał. Nie odezwałem się, więc uśmiechnął się
szeroko. – Coś mi się zdaje, że głuptak znalazłby się po szy ję w gównie, gdy by się o ty m dowiedzieli. – Niby dlaczego mieliby się dowiedzieć? – Ktoś mógłby im chlapnąć – odparł Patrick z nieszczery m uśmiechem. – Kto na przy kład? Spoważniał i przy sunął twarz do mojej twarzy . – Ja na przy kład. Stałem twardo w miejscu, wzdry gając się jedy nie przed smrodem popsuty ch zębów, który m od niego wionęło. – Ty lko tchórze donoszą. – Nazy wasz mnie pieprzony m tchórzem? – Nie muszę. Tchórza można poznać po ty m, co robi. Gniew i poniżenie doznane ze strony kogoś, kto okazał się od niego mądrzejszy , dodały mu odwagi. Dźgnął mnie palcem w pierś. – Zobaczy my , kto jest pieprzony m tchórzem. – Wskazał głową most, który majaczy ł w górze i łączy ł miasto z zachodnimi pery feriami. Przedostatnie dzieło Thomasa Telforda, jak się znacznie później dowiedziałem. – Jest tam taki gzy ms, biegnie wzdłuż całego mostu, tuż za murkiem. Szeroki na jakieś dwadzieścia centy metrów. Pójdziemy tam dziś wieczorem. O północy . Ty i ja. Przekonamy się, kto potrafi się po nim przespacerować. Spojrzałem na most. Nawet z tego miejsca mogłem dostrzec na gzy msie zamarznięty śnieg. – Nie ma mowy . – To pieprzony tchórz – zauważy ł jeden z młodszy ch braci. – Nie jestem głupi – powiedziałem po prostu. – No to szkoda twojego brata, co? Mogą go nawet wy walić. Wy słać do schroniska młodzieżowego. Gówniana sprawa, ten jego tatuaż. Nie by łby ś chy ba zadowolony , gdy by was rozdzielili. Nie można by ło tego wy kluczy ć. Poczułem, jak zaciska się wokół mnie dziwna sieć nieuchronności. – A jeśli to zrobię? – Elvis pozostanie naszą tajemnicą. Jeżeli, ma się rozumieć, nie stchórzy sz w połowie drogi. Wtedy wy gry wam. – I też się przejdziesz po ty m gzy msie? – Jasne. – A co ja z tego będę miał? – Saty sfakcję. Będziesz mógł nazwać mnie tchórzem, jeśli spietram. – A jeśli nie spietrasz? – Ja będę miał saty sfakcję, że się my liłeś. – Nie rób tego – dobiegł zza moich pleców głos Catherine, stłumiony i ostrzegawczy . – Zamknij się, szmato! Poczułem na twarzy drobinki śliny Kelly ’ego i zerknąłem w stronę Petera. Nie by łem pewien, czy rozumie powagę sy tuacji albo to, w jakie kłopoty mnie wpakował, popisując się tatuażem. – Pójdę z tobą – oznajmił szczerze. – Widzisz? Nawet głuptak ma większe jaja niż ty . – Kelly wy raźnie triumfował. Wiedział, że
jestem przy party do muru. Wzruszy łem ramionami, siląc się na nonszalancję. – Dobra. Ale trochę to urozmaicimy . Ja pójdę pierwszy . Będziemy mierzy ć czas. Ten, który osiągnie gorszy wy nik, przespaceruje się po gzy msie po raz drugi. Zauważy łem, że Patrick Kelly traci trochę na pewności siebie. Teraz to on znalazł się w pułapce. – Żaden problem. Ale by liśmy durni! Co zresztą powiedziała mi Catherine, kiedy odciągnąłem Petera na bok, żeby nagadać mu do słuchu. – Jesteś stuknięty – oznajmiła. – Cholera, ten most ma ze trzy dzieści metrów wy sokości. Jeśli spadniesz, to po tobie. Bez dwóch zdań. – Nie spadnę. – Mam nadzieję. Bo jeśli tak, to nie będę miała okazji ci przy pomnieć, że cię ostrzegałam. – Urwała. – Jak chcesz się wy mknąć z sierocińca? Nie powiedziałem nigdy nikomu o swoich nocny ch eskapadach do wioski i na cmentarz i teraz też nie chciałem tego robić. – Och, jest sposób – odparłem wy mijająco. – Więc lepiej mi powiedz, kurwa. Bo ja też z tobą idę. – I ja – wtrącił Peter. Popatrzy łem na nich ze złością. – Nie. Żadne z was nie idzie. – A kto nas, kurwa, powstrzy ma? – spy tała Catherine. – Właśnie, kto nas, kurwa, powstrzy ma? – dodał Peter, wy pinając dumnie pierś. Takie słowa w jego ustach by ły niemal szokujące. Catherine miała na niego zły wpły w. Wiedziałem jednak, że przegrałem. – Dlaczego właściwie chcesz tam iść? – zwróciłem się do niej. – Jeśli masz zamiar się ścigać, to ktoś musi mierzy ć czas. – Westchnęła. – A jeżeli spadniesz, to ktoś będzie musiał dopilnować, żeby Peter wrócił bezpiecznie do sierocińca. ••• Nie mogłem zasnąć przy zgaszony m świetle, nawet gdy by m chciał. Pozostały jeszcze trzy godziny , a ja czułem mdłości. Co mnie, u licha, podkusiło, żeby podjąć tak głupie wy zwanie? Peter zasnął niemal naty chmiast, absolutnie przekonany , że go obudzę o właściwej porze. Przy szło mi do głowy , żeby wy mknąć się bez niego, ale nie sposób by ło odgadnąć, jak by zareagował na moją nieobecność. Ry zy kowne – dla mnie i dla niego. Tak więc leżałem pod kocem, nie mogąc się z jakiegoś powodu ogrzać, i drżałem z zimna i ze strachu. Oczy wiście, naty chmiast się rozniosło wśród uczniów w szkole i mieszkańców sierocińca, że między braćmi Kelly i braćmi McBride stanął zakład. Nikt chy ba nie miał pojęcia, o co chodzi, ale zdawałem sobie sprawę, że prędzej czy później wszy scy i tak dowiedzą się o tatuażu. Nie wy łączając ty ch na górze. Przy szłość, pogrążona w mroku niewiadomego, budziła lęk. Miałem wrażenie, że ży cie moje i Petera wy my ka się nam z rąk. I choć by liśmy skazani na sierociniec, zapewniał nam on przez
ostatni rok jakieś poczucie bezpieczeństwa, choćby pod postacią ruty ny i jej brutalnej niezmienności. Czas pły nął powoli i jednocześnie szy bko. Ilekroć patrzy łem na zegarek, wy dawało się, że jest ty lko pięć minut później. A potem nagle pozostał do północy zaledwie kwadrans. Zastanawiałem się, czy udało mi się zdrzemnąć choć trochę, nie uświadamiając sobie tego. Ale teraz serce waliło mi młotem, podchodziło do gardła, niemal mnie dusząc. Nadeszła pora, by wy ruszy ć. Wy sunąłem się spod koca, już ubrany , i włoży łem buty . Miały grube gumowe podeszwy ; liczy łem na to, że nie będą się ślizgać. Zawiązałem drżący mi dłońmi sznurowadła i potrząsnąłem Petera za ramię. Stwierdziłem ku swej iry tacji, że potrzebuję chwili, by go obudzić. Kiedy wreszcie oprzy tomniał i otrząsnął się z jakiegoś niezasłużenie szczęśliwego snu, przy pomniał sobie, co czeka nas tej nocy ; oczy bły snęły mu niespokojnie. Dostrzegłem w nich wy czekiwanie. – Już czas? – wy szeptał głośno. Przy łoży łem palec do ust i spojrzałem na niego gniewny m wzrokiem. Dopiero gdy dotarliśmy do drzwi sy pialni, uświadomiłem sobie, że inni też nie śpią. W ciemności rozległy się przy ciszone głosy . – Powodzenia, Johnny . – Pokaż skurwielowi, co potrafi chłopak z sierocińca. Miałem ochotę warknąć: „Sami mu, kurwa, pokażcie”. Catherine czekała na nas u podnóża schodów piwniczny ch. Miała przy sobie latarkę i zaświeciła nam prosto w twarz, kiedy schodziliśmy na dół. Poczułem się niemal oślepiony . – Zgaś to, na litość boską! – Przy słoniłem oczy dłonią, a potem, kiedy latarka zgasła i wokół znów zapanowała ciemność, omal nie spadłem ze schodów. – Jezu! – Spóźniacie się! – wy szeptała. – Można tu umrzeć ze strachu. Sły chać jakieś dziwne stuki, a po podłodze coś biega. Pewnie szczury . Odsunąłem skobel, żeby otworzy ć drzwi, i po chwili poczułem powiew chłodnego nocnego powietrza. Niósł ze sobą nieomy lny zapach zimy ; widziałem też gwiazdy , przy pominały maleńkie dziureczki na czarnej płachcie nieba, za którą kry ło się wy imaginowane światło. Światło odbijające się w szronie, który poły skiwał na ciemny m asfalcie. Idealne odzwierciedlenie nieba na ziemi. Albo idealne odzwierciedlenie piekła w górze. ••• Nim dotarliśmy do wioski, gdzieś w dali zegar wy bił północ. Ten dźwięk zagrzmiał w zimnej i czy stej nocy niczy m dzwon wzy wający umarły ch – donośny , głęboki i nabrzmiały przerażający m proroctwem. Wędrówka w górę Bell’s Brae, po ciemku, obok cichy ch i maleńkich domów, by ła powolna i niebezpieczna. Najpierw spadł śnieg, potem roztopił się w miejscach nawiedzony ch przez słońce, wreszcie zamarzł. Kiedy znaleźliśmy się na szczy cie wzgórza przy Kirkbrae House, wszy scy troje by liśmy zlani potem. Powiedzieli nam w szkole, że naszpikowany wieży czkami i kry ty stromy m dachem Kirkbrae House, którego dolna połowa znajdowała się poniżej mostu, by ł w siedemnasty m wieku tawerną. Teraz oddałby m wszy stko za szklankę pieniącego się portera, jakiego piło się w tamty ch czasach. Za coś, dzięki czemu języ k nie kleiłby
mi się do podniebienia i co przy wróciłoby mi odwagę, która mnie opuszczała, im bardziej zbliżaliśmy się do mostu. Bracia Kelly czekali na nas przy pierwszy m przęśle, kuląc się w cieniu rzucany m przez Kirkbrae House. Miasto by ło wy ludnione i ciche niczy m cmentarz. Na drodze nie pojawił się żaden samochód, a w oknach kamienny ch szeregowców, które wspinały się w górę ulicy , ku jej zachodniemu krańcowi, nie paliły się światła. Jednak blask księży ca odbijał się od każdej pokry tej śniegiem powierzchni, jaką można by ło dostrzec w wiosce rozciągającej się w dole. Ty lko czarne wody rzeki ginęły całkowicie w ciemności. – Spóźniłeś się – sy knął z mroku Patrick Kelly . – Czekamy tu od wieków. W dodatku jest kurewsko zimno! Sły szałem, jak przy tupuje i rozciera dłonie w rękawiczkach, chcąc się rozgrzać, i żałowałem, że też nie mam rękawic. – No dobra, jesteśmy już – powiedziałem. – I możemy zaczy nać. Ja pierwszy . Ruszy łem w stronę balustrady , ale poczułem na piersi wielkie łapsko Patricka. – Nie. Ja pierwszy . Stoję tu już dostatecznie długo. Kto będzie mierzy ł czas? – Ja – odparła Catherine i wkroczy ła w krąg bladożółtego światła latarni ulicznej, rozwierając jednocześnie dłoń, by pokazać grawerowany złoty stoper na różowej wstążce. Jeden z pozostały ch braci Kelly chwy cił ją za nadgarstek, żeby przy jrzeć się lepiej czasomierzowi, a w jego głosie dało się sły szeć zazdrość. – Gdzie to ukradłaś? Catherine wy szarpnęła rękę i zacisnęła obronny m ruchem palce na stoperze. – Nie ukradłam go. Dostałam od taty . – Dobra, Danny , przy pilnuj, żeby nie oszukiwała – powiedział Patrick, po czy m chwy cił się za żelazne pręty , które osadzono w balustradzie, podciągnął się, przeszedł na drugą stronę – jego stopy ślizgały się na lodzie i tarły jego powierzchnię – a potem opuścił się na gzy ms biegnący wzdłuż zewnętrznej krawędzi mostu. Przechodziłem tędy wielokrotnie, ale po raz pierwszy tak naprawdę przy jrzałem się balustradzie. Miałem się później dowiedzieć, że postawiono ją pięćdziesiąt lat wcześniej, żeby ludzie nie rzucali się do rzeki. Co takiego kry je się w mostach, że prowokują ludzi do samobójczego skoku? Cokolwiek to jest, w tamtej chwili zajmowała mnie ty lko jedna my śl: nie spaść. Most opierał się na czterech przęsłach – od Kirkbrae House na południowy m końcu aż do goty ckiej budowli, czy li kościoła pod wezwaniem Świętej Trójcy , na drugim. Wznosił się w najwy ższy m punkcie na wy sokość około trzy dziestu metrów nad wodą i miał ze sto pięćdziesiąt metrów długości. Gzy ms by ł dostatecznie szeroki, by dało się po nim przejść. Ledwie, ledwie – jeśli nie spoglądało się w dół albo nie my ślało się zby t intensy wnie o ty m, co się robi. Prawdziwy problem pojawiał się w miejscach, gdzie gzy ms omijał wsporniki trzech kolumn. By ły nachy lone pod kątem i oddalone od balustrady , przy której zawsze można się by ło złapać za jeden z prętów. Poczułem, jak przewraca mi się żołądek. To by ło szaleństwo. Co ja tu robiłem, na litość boską? Z trudem oddy chałem. Widziałem po minie Patricka, że on też się boi. Starał się jednak za wszelką cenę to ukry ć. – Dobra, zacznijcie mierzy ć czas! – zawołał i ruszy ł przed siebie. Nachy liliśmy się, podczas gdy Catherine uruchomiła stoper.
By łem zdumiony ty m, jak szy bko Patrick się porusza; rozpostarł szeroko ramiona, obrócony twarzą do balustrady , i posuwał się bokiem po gzy msie, starając się utrzy mać równowagę. Obejmował ramionami każdy wspornik przęsła, niemal kładł się na nim, przesuwając jednocześnie stopami po gzy msie. Danny stał przy końcu od strony Kirkbrae House, obserwując stoper razem z Catherine, a ja z Peterem i drugim bratem Patricka, Tamem, podążaliśmy za nim, idąc bezpiecznie chodnikiem. Sły szałem, jak Patrick oddy cha ciężko ze strachu i wy siłku, otoczony kłębami pary , która doby wała mu się z ust w księży cowy m blasku. Widziałem czubek jego głowy , a w oczach koncentrację. Peter przy wierał do mojego ramienia, skupiony bez reszty na ty m, co w tej chwili robił Patrick. Choć chłopak ten groził, że zdradzi sekret tatuażu, Peter szczerze obawiał się o jego bezpieczeństwo. Miał w sobie mnóstwo empatii. Tam bezustannie zagrzewał brata i gdy w końcu Patrick dotarł do budy nku kościoła i przeskoczy ł przez balustradę na chodnik, wy dał głośny okrzy k triumfu. Catherine i Danny przy biegli z drugiego końca mostu i przy łączy li się do nas. – No i co? – spy tał Patrick, którego twarz dosłownie jaśniała. – Dwie minuty dwadzieścia trzy sekundy – oznajmił Danny . – Świetny wy nik, chłopie. Patrick popatrzy ł na mnie rozpromieniony . – Twoja kolej. Zerknąłem na Catherine i dostrzegłem niepokój, który m płonęły jej ciemne oczy . – Jak z lodem na gzy msie? – spy tałem Patricka. Uśmiechnął się szeroko. – Kurewsko śliski. Poczułem, że gaśnie we mnie serce. Dwie minuty dwadzieścia trzy sekundy … wy dawało się, że to bardzo mało. I wiedziałem, że jeśli nie pobiję tego wy niku, to będę musiał przejść po gzy msie jeszcze raz. Patrick emanował pewnością siebie. Ani przez chwilę nie wierzy ł, że mogę by ć szy bszy od niego. Szczerze mówiąc, też nie wierzy łem. Nie by ło jednak sensu zastanawiać się nad ty m, ulegać strachowi. Wspiąłem się na murek i przy trzy mując się żelazny ch prętów, zacząłem spuszczać nogi po drugiej stronie, aż dotknąłem gzy msu. Pręty by ły lodowato zimne i wgry zały się w i tak już zmarznięte dłonie. Ale trzy małem się mocno tej stali, sprawdzając oszroniony śnieg stopami. Stwierdziłem, ku swemu zdumieniu, że gumowe podeszwy butów zapewniają dobrą przy czepność. W końcu puściłem się prętów i stanąłem na gzy msie, mając przed sobą do pokonania ponad sto metrów. Gdy by m posługiwał się tą samą techniką co Patrick, wy nik by łby w rękach opatrzności. Lecz gdy by m rozpostarł ramiona dla utrzy mania równowagi i podąży ł przed siebie, nie bokiem, lecz przodem… dałby m radę pokonać ten dy stans szy bciej – by łem tego pewien. Pod warunkiem że by m się nie poślizgnął. Dopiero po dotarciu do wsporników przęseł musiałby m uciec się do techniki Patricka. Opierając się pokusie spojrzenia w dół, wziąłem głęboki oddech i zawołałem: – W porządku, zacznijcie mierzy ć czas! Po czy m ruszy łem ze wzrokiem wlepiony m w Kirkbrae House na drugim końcu mostu. Czułem zamarznięty śnieg, który skrzy piał pod moimi stopami. Lewą rękę trzy małem wy żej niż prawą, żeby nie doty kać balustrady . Najdrobniejszy błąd – choćby nieznaczne otarcie się o murek – spowodowałby upadek w przepaść.
Dotarłem do pierwszego wspornika i otoczy łem go ramionami, przesuwając stopy bokiem po gzy msie, tak jak zaobserwowałem to u Patricka. Później, ominąwszy tę przeszkodę, wy prostowałem się, by pokonać następny odcinek. Czułem dziwne uniesienie; zdawało mi się, że mógłby m niemal pobiec przed siebie. Oczy wiście, by łoby to niemożliwe, ale przepełniała mnie pewność siebie i przy spieszy łem kroku, stawiając z uwagą stopy , jedna przed drugą. Usły szałem zza murku: „Jezu, Paddy , ale zasuwa!”. I po chwili głos Petera: „Naprzód, Johnny , naprzód!”. Jeszcze nim dotarłem do Kirkbrae House i przelazłem przez murek, wiedziałem, że by łem szy bszy . Patrick też wiedział; dostrzegałem jego narastający niepokój, kiedy czekaliśmy , aż przy biegną do nas Catherine i Danny . Twarz Danny ’ego przy pominała maskę, taką, na której maluje się trwoga. Catherine uśmiechała się triumfująco. – Dwie minuty pięć sekund – oznajmił Danny niemal szeptem. Miałem już tego dosy ć. Wy grałem ry walizację. Jeśli Patrick Kelly potrafił dotrzy my wać słowa, to sekret Petera by ł bezpieczny , przy najmniej chwilowo. – Jesteśmy kwita. Patrick zacisnął usta; przy pominały posępną linię. Pokręcił głową. – Nie ma mowy , kurwa. Ten, kto przegrał, musi zrobić to jeszcze raz. Taka by ła umowa. – To nieważne – powiedziałem. Zauważy łem, jak wy suwa szczękę w odruchu determinacji. – Dla mnie ważne – oznajmił, chwy cił się prętów i wspiął z powrotem na murek. – Daj spokój, Paddy , wracajmy do domu – odezwał się Tam. Patrick osunął się na gzy ms. – Zacznijcie mierzy ć pieprzony czas, dobra? Danny popatrzy ł na mnie, jakby m mógł cokolwiek poradzić. Wzruszy łem ramionami. Zrobiłem wszy stko, na co by ło mnie stać. Catherine zaczęła mierzy ć czas. – Start! – zawołała, a Patrick ruszy ł przed siebie, wy korzy stując ty m razem moją technikę. Widziałem jednak od samego początku, że nic mu to nie da. Jego buty nie zapewniały takiej przy czepności jak moje. Zatrzy mał się kilka razy na pierwszy m odcinku, by utrzy mać równowagę. Tam, Peter i ja szliśmy chodnikiem obok niego, podskakując co kilka kroków, żeby widzieć, co się dzieje. Dostrzegałem na jego czole krople, w który ch odbijał się blask księży ca, i piegi przy pominające czarną pstrokaciznę na białej twarzy . W oczach malował się strach, tłumiło go jednak desperackie pragnienie, by udowodnić własną wartość. Udowodnić nie ty lko nam, ale też sobie. Usły szałem, że sapie gwałtownie, utraciwszy grunt pod stopami, i zobaczy łem, jak jego dłoń próbuje schwy tać desperacko mroźne powietrze, i przez jedną straszną chwilę sądziłem, że już po nim. Jego dłoń odszukała jednak zaokrąglenie murku; odzy skał równowagę. By liśmy już mniej więcej w połowie dy stansu, kiedy usły szałem krzy k Danny ’ego od strony Kirkbrae House: – Policja! Niemal jednocześnie dotarł do mnie warkot samochodu zbliżającego się od strony Randolph Place. Danny i Catherine przy cupnęli w cieniu Kirkbrae House, ale ja, Peter i Tam staliśmy na moście, widoczni jak na dłoni, nie mając się gdzie ukry ć. – Schy lić się! – krzy knąłem i przy kucnąłem pod murkiem, pociągając za sobą Petera. Tam
przy siadł obok nas. Mogliśmy liczy ć ty lko na to, że czarny radiowóz przejedzie obok, a jego załoga jakimś cudem nas nie zauważy . Wy dawało się przez chwilę, że dostrzegła nas w blasku reflektorów, zaraz jednak samochód przy spieszy ł i pojechał dalej. Poczułem, jak zalewa mnie wielka fala ulgi. A potem rozległ się pisk hamulców i dźwięk, jaki wy dają opony ślizgające się na oblodzony m asfalcie. – Cholera! – krzy knąłem. – Wiejemy ! – wrzasnął Tam. Sły szałem zawodzenie silnika na wsteczny m biegu i nie potrzebowałem już dodatkowej zachęty . Zerwałem się na równe nogi i rzuciłem biegiem w stronę Kirkbrae House i trasy ucieczki obok Bell’s Brae. Ledwie pokonałem dziesięć metrów, gdy uświadomiłem sobie, że nie ma z nami Petera. Usły szałem, jak Danny woła z drugiego końca mostu: „Co on, kurwa, wy prawia?!”, i poczułem, że Tam chwy ta mnie za ramię. Odwróciliśmy się i zobaczy liśmy , jak Peter kuca na murku, trzy mając się jedną ręką za żelazny pręt, a drugą wy ciąga w stronę pełnej paniki i przerażenia postaci Patricka Kelly ’ego, jakby go odpy chał. Kelly wy machiwał ramionami, chcąc rozpaczliwie zachować równowagę. Na próżno. Runął w ciemność, nie wy dając żadnego dźwięku. Niezmącona cisza tej chwili wciąż jest we mnie obecna. Chłopak ani razu nie zawołał. Ani razu nie krzy knął, nie wrzasnął. Pragnąłem uwierzy ć każdą cząstką samego siebie, każdy m włóknem ciała, że przeży ł jakimś cudem ten upadek. Wiedziałem jednak ponad wszelką wątpliwość, że tak się nie stało. – Kurwa! – Poczułem oddech Tama na swojej twarzy . – Popchnął go, kurwa! – Nie! – Zdawałem sobie sprawę, jak to wy glądało. Ale wiedziałem też, że Peter nie mógł tego zrobić. Z radiowozu wy skoczy li dwaj umundurowani funkcjonariusze i biegli po moście w naszą stronę. Popędziłem z powrotem, chwy ciłem brata i pociągnąłem ku pozostały m, którzy czekali na południowy m końcu. Chlipał i by ł zrozpaczony , twarz miał mokrą od łez. – Wołał o pomoc – powiedział, dy sząc ciężko ze zdenerwowania. – Próbowałem go chwy cić, Johnny , naprawdę próbowałem. – Hej! – Z ciemności dobiegł głos jednego z policjantów. – Chłopcy ! Zatrzy majcie się! Co robicie na moście? By ł to sy gnał, by się rozproszy ć. Nie wiem, dokąd uciekli bracia Kelly , ale ja, Peter i Catherine pognaliśmy na złamanie karku wzdłuż Bell’s Brae, poty kając się i ślizgając niebezpiecznie na oblodzony m bruku; nie mieliśmy odwagi popatrzeć za siebie. Po chwili zniknęliśmy , pochłonięci przez mrok nocy i cienie budy nków oraz drzew, i bez słowa wspięliśmy się na wzgórze po drugiej stronie, by ruszy ć ku bliźniaczy m wieżom sierocińca. ••• Nie wiem, jak to się stało, ale z samego rana wszy scy wiedzieli, że Patrick Kelly spadł z mostu. A potem, kiedy ktoś zadzwonił z wioski z informacją, że lekcje w szkole zostały tego dnia odwołane, wszy scy domy ślili się najgorszego. Poprzedniej nocy zginął jakiś chłopiec, który runął z mostu. Nikt z kadry nie miał jeszcze pojęcia, o kogo chodzi. W przeciwieństwie do dziewcząt i chłopców w sierocińcu. O dziwo, nie py tali nas, co się wy darzy ło. Jakby śmy by li w jakiś sposób zarażeni i nikt nie
chciał od nas niczego złapać. Wszy scy trzy mali się w swoich grupach, ale mnie, Catherine i Petera omijali szerokim łukiem. Siedzieliśmy we trójkę w stołówce, czekając na to, co nieuniknione. I to coś pojawiło się tuż przed dwunastą w południe. Na podjeździe zauważy liśmy radiowóz, który podjechał szy bko pod schody frontowe. Do budy nku weszli dwaj umundurowani policjanci; zaprowadzono ich do gabinetu pana Andersona. Minęło zaledwie dziesięć minut, kiedy przy słano po nas dozorcę. Przy jrzał się nam z troską. – Co wy ście narozrabiali? – spy tał szeptem. By łem najstarszy , więc pozostali popatrzy li na mnie, ale wzruszy łem ty lko ramionami. – Nie mam pojęcia – odparłem. Zaprowadził nas do gabinetu pana Andersona; czuliśmy na sobie spojrzenia rówieśników. Jakby czas się zatrzy mał i znieruchomiał, a dzieciaki zbite w gromadki patrzy ły na potępiony ch, który ch czeka sąd. Każdy dziękował niewątpliwie Bogu, że to nie o niego chodziło. Pan Anderson stał za swoim biurkiem; twarz miał tak szarą jak włosy . Mary narkę zapiął na wszy stkie guziki, ręce skrzy żował na piersi. Z boku stało dwóch policjantów z hełmami w dłoniach, z drugiej strony – pielęgniarka. Naszą trójkę ustawiono w szeregu przed biurkiem. Pan Anderson spojrzał na nas groźnie. – Jedno z was ma mówić za pozostały ch. Catherine i Peter popatrzy li na mnie. – No dobrze. Ty , McBride. – Po raz pierwszy i ostatni zwrócił się do mnie w ten sposób, po nazwisku. Rzucił okiem na pozostały ch. – Jeśli którekolwiek z was nie zgodzi się z ty m, co powie, ma się odezwać. Wasze milczenie będzie traktowane jako potwierdzenie. – Odetchnął głęboko, potem wsparł się na koniuszkach palców i nieznacznie pochy lił. – Jesteście tutaj, ponieważ zeszłej nocy zginął chłopiec, który spadł z mostu. Niejaki Patrick Kelly . Wiecie, o kim mowa? Skinąłem głową. – Tak, proszę pana. – Wszy stko wskazuje na to, że około północy doszło na moście do jakichś wy głupów. Z udziałem kilku chłopców i dziewczy ny . – Spojrzał znacząco na Catherine. – Są też doniesienia o ty m, że krótko potem widziano w wiosce dwóch chłopców i dziewczy nę z sierocińca. – Wy prostował się jak struna. – Podejrzewam, że nie wiecie, o kogo chodzi? – Nie, proszę pana. Zdawałem sobie sprawę, że niczego nie mogą udowodnić, chy ba że mieliby świadków, którzy by się zgłosili i nas rozpoznali. Gdy by tak by ło, to ci świadkowie siedzieliby teraz w gabinecie pana Andersona i wskazy waliby winny ch palcem. Zaprzeczałem więc wszy stkiemu. Nie, nie opuściliśmy budy nku. Całą noc spędziliśmy w łóżkach. Nie, nie sły szeliśmy aż do rana o ty m, co się stało z Patrickiem Kelly m. Nie, nie potrafimy powiedzieć, co on czy ktokolwiek inny robił o tej porze na moście. Wiedzieli oczy wiście, że kłamię. Ktoś musiał im o wszy stkim powiedzieć. Prawdopodobnie jeden z braci Kelly . Albo który ś z ich przy jaciół. Pan Anderson znów się nachy lił, teraz wsparty na kostkach dłoni, które zbielały , tak jak tego pierwszego dnia, kiedy zjawiliśmy się tutaj, prawie przed rokiem. – Istnieją pewne wątpliwości co do tego, czy chłopiec spadł, czy został zepchnięty – oznajmił, zerkając przy ty m na policjantów. – Będzie śledztwo, a tego, kto zostanie uznany za winnego,
czeka oskarżenie o morderstwo. W najlepszy m razie o nieumy ślne spowodowanie śmierci. Jest to rzeczy wiście poważna sprawa. Bardzo poważna. I koszmarna skaza na reputacji naszego ośrodka, jeśli okaże się, że są w to zamieszani jego mieszkańcy . Rozumiesz? – Tak, proszę pana. Ani Peter, ani Catherine nie odezwali się nawet słowem podczas tego przesłuchania. Pan Anderson spojrzał teraz na nich. – Czy któreś z was ma coś do dodania? – Nie, proszę pana. Upły nęło pół godziny po naszy m wy jściu z gabinetu, kiedy policjanci wreszcie wy szli, a na kory tarzu można by ło usły szeć grzmiący głos pana Andersona: – Cholerni katolicy ! Nie chcę ich tu widzieć! I ostatecznie spełniła się przepowiednia Catherine. Już następnego ranka zjawił się po nas ksiądz.
ROZDZIAŁ 17
Fin przy glądał się z uwagą starszemu człowiekowi. Blask słońca uwidaczniał srebrzy sty zarost na jego twarzy i szy i, kontrastujący z bladą i zniszczoną skórą. Oczy by ły niemal mętne, pokry te mgłą wspomnień, który mi nie mógł albo nie chciał się podzielić. Milczał już od dłuższej chwili, a łzy wy żłobiły słone ślady na jego policzkach. Siedział, obejmując zgięte kolana, i patrzy ł w morze; jego oczy widziały to, czego Fin nie by ł w stanie zobaczy ć. Fin wziął zdjęcie z koca, na który wy padło z dłoni Tormoda, i schował je z powrotem do swojej torby . Ujął starszego człowieka za łokieć, żeby pomóc mu wstać; starał się zrobić to łagodnie. – Chodźmy , panie Macdonald, przejdziemy się wzdłuż brzegu. Jego głos wy rwał starego człowieka z zamy ślenia; Tormod popatrzy ł zdziwiony na Fina, jakby widział go po raz pierwszy w ży ciu. – On tego nie zrobił – powiedział, opierając się wszelkim próbom pomocy . – Kto nie zrobił czego, panie Macdonald? Tormod pokręcił ty lko głową. – Może i nie by ł najby strzejszy , ale potrafił się nauczy ć gaelickiego znacznie szy bciej ode mnie. Fin zmarszczy ł czoło, nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi. Tu, na wy spach, człowiek dorastał, mówiąc po gaelicku. Za czasów Tormoda nikt nie znał angielskiego, dopóki nie poszedł do szkoły . – Chce pan powiedzieć, że nauczy ł się szy bciej angielskiego? Nie miał pojęcia, kim jest ten „on”. Tormod zaprzeczy ł zdecy dowany m ruchem głowy . – Nie, gaelickiego. Opanował go jak miejscowy . – Karol? Tormod uśmiechnął się szeroko, zdumiony naiwnością Fina. – Nie, nie, nie. Tamten mówił po włosku. – Wy ciągnął rękę, żeby Fin pomógł mu dźwignąć się na nogi, i teraz stał w powiewach wiatru. – Zamoczmy stopy , tak jak robiliśmy to na plaży Karola. – Popatrzy ł na buty Fina. – No dalej, chłopcze, ściągnij je. – Pochy lił się i zaczął podwijać nogawki spodni. Fin zdjął buty i ściągnął skarpetki, potem podwinął nogawki spodni do kolan i wstał, po czy m obaj ruszy li ramię w ramię po miękkim piasku ku miejscu, gdzie cofający się przy pły w zbił go i nasy cił wilgocią. Wiatr pory wał poły płaszcza Tormoda i oplatał nim jego nogi, wdzierał się pod kurtkę Fina. Uderzał ich po twarzach, miękki i przesy cony drobinkami wody , wiejąc nieprzerwanie przez bezkres Atlanty ku. Spieniona woda rozbijała się o ich stopy , pędząc po piaszczy sty m zboczu, szokująco zimna; stary Tormod śmiał się zachwy cony i umy kał, gdy ty lko fala napły wała. Zwiało mu czapkę, a Fin chwy cił ją jakimś cudem, zanim wiatr zdąży ł ją porwać. Tormod znowu się roześmiał – jak
dziecko, dla którego to wszy stko jest zabawą. Chciał z powrotem włoży ć czapkę, ale Fin schował ją do kieszeni swojej kurtki, żeby sy tuacja się nie powtórzy ła. Fin też odczuwał przy jemność, kiedy lodowata woda obmy wała mu stopy , a potem cofała się ujarzmiona w stronę wściekłego morza, pluskając wokół ich kostek. Obaj się śmiali i krzy czeli pod wpły wem jej zimnego doty ku. Tormod sprawiał wrażenie oży wionego i uwolnionego – w każdy m razie przez kilka ty ch chwil – od więzów demencji pętający ch jego umy sł i ograniczający ch ży cie. By ł szczęśliwy , jak w dzieciństwie, mogąc oddawać się najprostszy m przy jemnościom. Uskakiwali przed falami przez cztery sta czy pięćset metrów, zmierzając w stronę skupiska lśniący ch czarny ch skał na przeciwległy m końcu plaży , gdzie woda rozbijała się ze spienioną białą furią. W uszach mieli ty lko dźwięk wiatru i morza, tłumiący wszy stko inne. Ból, pamięć, smutek. W końcu Fin się zatrzy mał i ruszy li z powrotem. Uszli zaledwie kilka kroków, gdy wsunął dłoń do kieszeni i wy jął z niej medalik ze święty m Krzy sztofem na srebrny m łańcuszku, otrzy many kilka godzin wcześniej od matki Marsaili. Podał go Tormodowi. – Przy pomina pan to sobie, panie Macdonald?! – zawołał, by przekrzy czeć huk ży wiołów. Tormod wy dawał się zaskoczony . Przy stanął i wziął medalik, a potem przy glądał mu się chwilę, by w końcu zamknąć go w dłoni. Fin by ł zszokowany , znów widząc łzy na twarzy starszego człowieka. – Dała mi to – powiedział, a jego głos by ł prawie niesły szalny w tej ogłuszającej kakofonii, która ich otaczała. – Kto? – Ceit. Fin zastanawiał się przez chwilę. Czy to Ceit by ła przy czy ną bezsensownej nienawiści tego człowieka do katolików? – I by ła katoliczką? Tormod popatrzy ł na niego jak na wariata. – Oczy wiście. Wszy scy by liśmy katolikami. Ruszy ł szy bkim krokiem wzdłuż linii przy pły wu, brnąc przez wodę, która pędziła po piasku; wy dawał się nieświadomy , że fala rozbry zguje się wokół jego nóg i moczy mu podwinięte nogawki. Zaskoczony Fin dopiero po chwili go dogonił. To, co usły szał, nie miało sensu. – Pan też by ł katolikiem? Tormod obrzucił go lekceważący m spojrzeniem. – Msza w każdą niedzielę w duży m kościele na wzgórzu. – W Seilebost? – Kościół, który zbudowali ry bacy . Ten z łodzią w środku. – By ła tam łódź? W kościele? – Pod ołtarzem. – Tak jak wcześniej ruszy ł znienacka, tak teraz nagle się zatrzy mał, stojąc po kostki w wodzie, która rozbijała się wokół nich, i wlepił wzrok w hory zont, gdzie linię morza i nieba przełamy wała ciemna i niewy raźna sy lwetka tankowca. – Widać by ło stamtąd plażę Karola. Za cmentarzem. Wy glądała jak srebrzy sta linia namalowana wzdłuż brzegu, między fioletem machairu a turkusem morza. – Odwrócił się i spojrzał na Fina. – A pośrodku wszy scy zmarli, którzy chcieli, by człowiek zatrzy mał się po drodze. Ludzkie towarzy stwo w świecie
pozagrobowy m. Znowu się odwrócił i nim Fin zdąży ł go powstrzy mać, rzucił medalik ze święty m Krzy sztofem wprost w cofającą się falę. Blaszka zniknęła w wirze piasku i piany ; porwał ją prąd przy boju i złoży ł gdzieś w głębinie. Na zawsze. – Nie potrzeba już ty ch katolickich rekwizy tów – oświadczy ł. – Podróż dobiegła niemal końca.
ROZDZIAŁ 18
Fin, wy chodząc z domu opieki, odebrał telefon od Gunna. Tormod by ł dziwnie przy gaszony w drodze powrotnej z Dalmore i udał się potulnie do swojego pokoju, gdzie bez słowa sprzeciwu pozwolił zdjąć z siebie płaszcz, a następnie dał się zaprowadzić do stołówki. Nic prawie nie jadł poprzedniego dnia, a teraz zdawało się, że odzy skał apety t. Kiedy pochłaniał jagnięcinę z gotowany mi ziemniakami, Fin wy mknął się z budy nku na słoneczny blask dnia. Zaparkował u wy lotu Church Street i ruszy ł na piechotę w stronę schodów prowadzący ch do komendy policji, gdzie czekał już na niego Gunn. Tu, na wschodnim wy brzeżu wy spy , wiatr by ł pory wisty i chłodniejszy ; marszczy ł wodę w zatoce i szeleścił liśćmi na drugim brzegu pod ciemną ruiną Lews Castle. Obaj mężczy źni ruszy li zgodny m krokiem w kierunku Bay head i zobaczy li łodzie ry backie na falach przy pły wu, wy soko ponad nabrzeżem. Po bruku walały się sieci, kosze na kraby i puste skrzy nki po ry bach, a ludzie ze Stornoway zmagali się z pory wami wiatru, zmierzając ku centrum miasta. Kiedy przechodzili obok knajpki z oknem widokowy m, skąd można by ło patrzeć na łodzie w przy stani, Gunn spy tał nagle: – Czy to nie młody Fionnlagh? Fin odwrócił się i przenikając wzrokiem cień własnego odbicia, dostrzegł chłopca i Donnę siedzący ch przy stoliku po drugiej stronie szy by . Między nimi, na podłodze, stało nosidełko, a Fionnlagh trzy mał w ramionach córeczkę, spoglądając z niekłamaną miłością w jej maleńkie, okrągłe niebieskie oczka. Ona odpowiadała mu pełny m uwielbienia wzrokiem, a jej nieprawdopodobnie drobniutkie paluszki trzy mały kurczowo jego kciuk. Tak jak kiedy ś Robbie trzy mał kciuk Fina. Fin miał ty lko chwilę, by poczuć straszliwe brzemię żalu i smutku, nim Donna odwróciła głowę i go zobaczy ła. Jej twarz pokry ła się rumieńcem, którego nigdy u niej nie widział; potem powiedziała coś szy bko do Fionnlagha. Chłopak, wy raźnie przestraszony , podniósł wzrok. Fin dojrzał w jego oczach coś dziwnego. Winę? Strach? Nie sposób by ło powiedzieć; zniknęło niemal naty chmiast, przy gaszone przez wsty dliwy uśmiech. Chłopak skinął Finowi głową, a ten odpowiedział mu ty m samy m gestem. Niezręczna chwila, milcząca wy miana spojrzeń; szy ba w oknie nie stanowiła szczególnej bariery , w przeciwieństwie do tego wszy stkiego, czego wciąż sobie nie powiedzieli. – Chce pan tam wejść? – spy tał Gunn. Fin pokręcił głową. – Nie. – Pomachał młody m i ruszy ł przed siebie szy bkim krokiem; Gunn musiał zdrowo wy ciągać nogi, żeby go dogonić. Fin zastanawiał się przez chwilę, dlaczego Fionnlagh nie jest w szkole. Znaleźli odosobniony ciemny kąt w pubie The Hebridean i Gunn zamówił dwa ciemne piwa. Kiedy już usiadł ze szklankami przy stoliku, wy jął z wewnętrznej kieszeni kurtki szarą kopertę
formatu A4 i podsunął ją Finowi. – Nigdy pan tego ode mnie nie dostał. Fin wsunął kopertę do swojej torby . – A co miałem dostać? Gunn uśmiechnął się; przez chwilę popijali w milczeniu. Potem Gunn odstawił ostrożnie szklankę. – Jakieś pół godziny temu miałem telefon. Przy sy łają nam tu inspektora z Inverness. Chodzi o to śledztwo w sprawie morderstwa. Fin pochy lił głowę. – Można się by ło spodziewać. – Nie zjawi się tu zapewne wcześniej niż za ty dzień. Ci na górze uważają chy ba, że nie ma się co spieszy ć, jeśli chodzi o zabójstwo sprzed pięćdziesięciu lat. – Znowu ły knął piwa i odstawił szklankę, umieszczając ją dokładnie na krążku wilgoci, którą zostawiła na podkładce. – Kiedy tu przy jedzie, nie będę już mógł pana dłużej o niczy m informować, panie Macleod. Szkoda. Wiem, że by ł pan dobry m gliniarzem. Ale to, że nie pracuje pan już w policji, bardziej panu zaszkodzi, niż pomoże. Powiedzą, żeby się pan nie wtrącał. Jestem tego pewien. Fin uśmiechnął się. – Ja też. – Napił się. – I co dalej? – No cóż, panie Macleod, wy daje się, że mamy odrobinę czasu. Może warto kuć żelazo, póki gorące. – Co masz na my śli? – Zamierzam wy brać się z samego rana na Harris, a dokładniej do Seilebost, i rozpy tać o rodzinę starego Tormoda Macdonalda. Może zdołam ustalić, kogo wy kopaliśmy z torfu. Nie by łoby źle pokazać ty m ze stałego lądu, że policjanci na wy spach mają swój rozum. – I? – Coś ostatnio kiepsko z moim samochodem. Taka jest w każdy m razie oficjalna wersja. Pomy ślałem sobie, że mógłby mnie pan podwieźć. – Och, naprawdę tak pomy ślałeś? – Owszem. – Gunn ły knął ty m razem więcej piwa. – Co pan na to? Fin wzruszy ł ramionami. – My ślę, że Marsaili zależy na ty m, żeby ustalić prawdę. – No tak, słusznie. Jest pan by ły m gliną i w ogóle. – Znowu uniósł szklankę do ust, ale zawahał się. – Jest coś teraz… między wami? Fin pokręcił głową, unikając wzroku Gunna. – Mnóstwo wspomnień, George, ale nic poza ty m. – Dopił piwo. – O której chcesz wy jechać? ••• Kiedy znów jechał wzdłuż zachodniego wy brzeża, z Barvas przez Siader i Dell, obserwował mroczne legiony kolejnego frontu pogodowego zbierające się na hory zoncie. W lusterku wsteczny m wciąż widział ukośne promienie słońca na zabarwiony ch fioletem górach Harris od ich południowej strony . Niebo na północy pozostawało czy ste, a każda napoty kana wioska odcinała się ostro na tle tej świetlistej jasności – stare białe domy i architektonicznie monotonne
budy nki wzniesione w dwudziesty m wieku przez niegdy siejszy Departament Rolnictwa i Połowów, o charaktery sty cznie oty nkowany ch ścianach, stromy ch dachach kry ty ch szary mi pły tkami i wy sokich oknach mansardowy ch. Beznadziejnie nieskuteczny ch – według współczesny ch standardów – wobec szaleństw klimatu panującego na wy spie. Blask słońca sunącego po torfowisku na wschodzie tkał złotą przędzę w zwiędłej trawie; Fin dostrzegł mieszkańców wioski, którzy zbici w niewielkie grupki skupili się przy rowach i uzbrojeni w tarasgeir korzy stali z bezdeszczowego popołudnia, by wy doby wać i gromadzić torf. Mroczny cień posępnego i groźnego kościoła w Cross oznaczał, że jest już niedaleko domu. Dom? Czy to naprawdę by ł teraz jego dom? – zastanawiał się. Ten chłostany wiatrem zakątek świata, gdzie ży ciem rządziły wojujące odłamy surowej religii protestanckiej. Gdzie mężczy źni i kobiety starali się utrzy mać z ziemi albo morza, a w czasach bezrobocia próbowali znaleźć pracę w fabry kach, które powstawały i znikały z chwilą, gdy kończy ły się dotacje, i po który ch zostawały jedy nie zardzewiałe szczątki – sy mbole porażki. To miejsce wy dawało się bardziej przy gnębiające niż za czasów jego młodości, ponownie nawiedzone przez recesję po krótkim renesansie zapoczątkowany m przez polity ków, którzy w poszukiwaniu głosów wy dawali miliony na wskrzeszenie umierającego języ ka. Ale jeśli to nie by ł jego dom, to gdzie on by ł? Gdzie indziej w boży m świecie czuł taki związek z ziemią, przy rodą, ludźmi? Zaczął teraz żałować, że nigdy nie przy wiózł tu Robbiego – do krainy jego przodków. W domu Marsaili nie by ło nikogo, kiedy się tam zatrzy mał, więc pojechał dalej, mijając po drodze zagrodę rodziców, i dotarł do szczy tu wzniesienia, skąd zobaczy ł całe północne wy brzeże. Skręcił w lewo, w drogę, która prowadziła do starego portu w Crobost, gdzie stroma betonowa pochy lnia pod wciągarką schodziła wprost ku maleńkiemu nabrzeżu w cieniu klifów. Na stosie zardzewiały ch łańcuchów zauważy ł zwiniętą linę i pomarańczowe boje. Pod murem piętrzy ły się stosy wiklinowy ch koszy na kraby i homary . Małe łodzie ry backie, spoczy wające pod dziwaczny m kątem, by ły przy twierdzone do zardzewiały ch pierścieni. A pośród nich – wciąż – obłażący z farby szkielet łodzi, którą niegdy ś odnowił jego ojciec i pomalował na fioletowy kolor, tak jak dom, a potem ochrzcił imieniem matki Fina. Ślady utraconego ży cia, wciąż obecne po ty lu latach. Także jego ślady . Smutne i słodko-gorzkie wspomnienia nadal trwały pośród kruszejący ch ścian starego białego domu, który przy cupnął na wzgórzu ponad portem. Domu, gdzie dorastał, tolerowany przez ciotkę, która przy jęła z niechęcią odpowiedzialność za sy na swej zmarłej siostry . Domu pozbawionego ciepła i miłości. W oknach wciąż by ły szy by , drzwi pozostawały zamknięte. Jednak białe niegdy ś ściany poczerniła wilgoć, a drzwi i framugi okien spróchniały . Niżej, na trawiastej połaci biegnącej wzdłuż wierzchołka klifu, nadal stał opuszczony kamienny dom, w który m jako mały chłopiec bawił się samotnie – dwie ściany szczy towe. Bez dachu. Bez drzwi. Bez okien. Ten, kto nazy wał go kiedy ś domem, zbudował go z my ślą o rozciągający m się stąd widoku, ale porzucił go dawno temu na pastwę okrutny ch arkty czny ch sztormów, które zimą atakowały to wy brzeże. Fin dobrze zapamiętał długie, mroźne zimy . Do kamienistej plaży prowadziła trawiasta ścieżka. Czarne skały wokół urwisk przy brały pomarańczową barwę, oblepione maleńkimi muszlami martwy ch od dawien dawna morskich stworzeń, poplamione wodorostami gnijący mi wzdłuż całego wy brzeża. Na odległy m cy plu
wznosiły się trzy samotne kopce usy pane z kamieni; by ły tam, odkąd Fin sięgał pamięcią. Nic się tak naprawdę nie zmieniło – z wy jątkiem ludzi, którzy zjawiali się, odchodzili i pozostawiali swoje zanikające z wolna ślady . Usły szał warkot silnika przedzierający się przez zawodzenie wiatru; odwrócił się i zobaczy ł Marsaili, która zjechała na pobocze drogi wiekową astrą Artaira. Wy siadła i zatrzasnęła drzwi, potem wsunęła dłonie w kieszenie płaszcza i ruszy ła powoli w jego kierunku. Stali przez kilka chwil w pełny m zrozumienia milczeniu, spoglądając na domy na szczy cie klifów po zachodniej stronie zatoki; potem Marsaili popatrzy ła na opuszczony dom ponad portem. – Dlaczego nie wy remontujesz domu swojej ciotki? Jest w znacznie lepszy m stanie niż ten twoich rodziców. – Nie należy do mnie. – Fin obrzucił smutny m wzrokiem zaniedbany budy nek. – Przekazała go jakiejś organizacji chary taty wnej zajmującej się zwierzętami. To w jej sty lu. Nie mogli go sprzedać, więc pozwolili, żeby zamienił się w ruinę. – Znowu spojrzał na ocean. – Zresztą i tak moja noga by tam nie postała, nawet gdy by by ł mój. – Dlaczego? – Bo jest nawiedzony . – Zobaczy ł, że Marsaili unosi brwi. – Nawiedzony ? – Przez młodego Fina i jego nieszczęście. Spałem tu po raz ostatni w noc poprzedzającą pogrzeb ciotki. I przy siągłem wtedy sobie, że nigdy więcej tego nie zrobię. Podniosła rękę i musnęła opuszkami palców jego policzek. – Młody Fin – powiedziała. – Pamiętam go. Chłopca, którego od razu pokochałam. I któremu nigdy nie wy baczy łam, że złamał mi serce. Napotkał jej wzrok; w uszach wciąż rozbrzmiewało mu py tanie Gunna. Wiatr pory wał jedwabiste kosmy ki włosów sprzed jej twarzy i szarpał nimi jak sztandarem wolności. Barwił jej twarz na różowo – delikatne ry sy , który m czas i ból przy dały trochę surowości, ale które wciąż by ły wy raziste i pociągające. Mała dziewczy nka z czasów jego dzieciństwa, rozkwitająca kobieta z czasów jego dorastania, obie nadal obecne w tej cy nicznej, zabawnej, inteligentnej kobiecie, którą zranił tak bezmy ślnie. Ale przeszłości nie dało się zmienić. Nigdy . – Pokazałem twojemu tacie zdjęcie człowieka, którego wy kopali z torfowiska – powiedział. – Jestem pewien, że go poznał. Cofnęła dłoń, jakby poraził ją prąd. – A więc to prawda. – Na to wy gląda. – Miałam nadzieję, że się pomy lili. Że pomieszali próbki DNA czy coś w ty m rodzaju. Rodzice są opoką, na której człowiek buduje swoje ży cie. I doznaje szoku, kiedy odkry wa, że ta opoka to ty lko iluzja. – Pokazałem mu medalik ze święty m Krzy sztofem, a on rzucił go do morza. – Dostrzegł konsternację w zmarszczkach wokół jej oczu. – Powiedział, że dostał go od kogoś, kto miał na imię Ceit, i że wszy scy by li katolikami. Teraz z niedowierzaniem uniosła brwi. – Cierpi na demencję, Fin. Dosłownie. Sam nie wie, co mówi. Wzruszy ł ramionami, już nie tak pewny jak jeszcze przed chwilą, ale wątpliwości zachował dla siebie.
– George Gunn wy biera się jutro na Harris. Ma nadzieję, że dowie się czegoś o rodzinie twojego taty . Powiedział, że mogę się z nim zabrać. Powinienem? Skinęła głową. – Tak. – Po chwili dodała pospiesznie: – Ale ty lko jeśli sam tego chcesz, Fin. Muszę pojechać na kilka dni do Glasgow. Egzaminy . Choć Bóg mi świadkiem, że nie mam do tego głowy . – Zawahała się. – By łaby m wdzięczna, gdy by ś przy pilnował pod moją nieobecność Fionnlagha. Przy taknął ruchem głowy ; w ich milczenie wdarł się wiatr. Wiał pośród traw, ciskał morzem o skały wzdłuż północnego wy brzeża, niósł dalekie krzy ki mew zmagający ch się z jego pory wami i prądami. Chłostał bezlitośnie Fina i Marsaili, kiedy tak stali na szczy cie urwiska, i czuli, jak szarpie ich ubrania, jak wpada do ust, kiedy się odzy wali, jak pory wa ich słowa. Marsaili wsparła się na Finie, a on przesunął palcami po jej włosach i dotknął chłodnej miękkiej skóry na szy i. Przy sunęła się do niego o mały , prawie niedostrzegalny krok. Czuł jej ciepło. Jak łatwo by łoby ją pocałować. Z dali dobiegł dźwięk klaksonu; odwrócili się i zobaczy li dłoń machającą przez okno samochodu. Marsaili też pomachała. – Pani Macritchie – rzuciła i chwila bliskości zniknęła, porwana przez wiatr wraz z ich słowami.
ROZDZIAŁ 19
Lewis i Harris to właściwie jedna wy spa przedzielona łańcuchem górskim i wąskim pasmem lądu. Droga na południe, przez płaskie torfowiska północnej części wy spy , szy bko zamienia się w kręty jednopasmowy szlak, który biegnie wokół skalny ch jezior pozostawiony ch przez ostatnie zlodowacenie. Fin i Gunn jechali w posępny m mroku napły wający ch chmur burzowy ch, w wietrze i deszczu, które nadciągały od strony skalisty ch zboczy , i znaleźli się na Harris tuż przed Ardvourlie, gdzie na nierówny ch brzegach jeziora Seaforth stoi samotny dom. Od tego miejsca droga wznosiła się stromo, wy cięta w boku góry , w dole zaś rozciągał się zapierający dech w piersiach widok na czarne rozproszone rozlewiska jeziora. Wzdłuż pobocza biegł szpaler palików ochronny ch, a trakt otaczały zbocza, wznosząc się strzeliście ze wszy stkich stron; szczy ty ginęły w chmurach, które przewalały się po stromy ch piargach niczy m lawa. Wy cieraczki w samochodzie Fina ledwie nadążały za deszczem, który chlustał na przednią szy bę i ograniczał widoczność. Owce zbijały się w małe gromadki na poboczu drogi, skubiąc bez entuzjazmu nędzne połacie trawy i wrzosu, które jakimś cudem przetrwały pośród skał. I wtedy , kiedy przecisnęli się przez wąziutką przełęcz, w podbrzuszu fioletowoczarny ch chmur pojawiła się nagle smuga złotego światła. Postrzępiona linia demarkacy jna między jedny m frontem pogodowy m a drugim. Posępne skupiska bałwanów osiadły ch na szczy tach zaczęły zanikać, gdy prowadząca na południe droga obniżała się, a przed nimi pojawiły się wy ży ny Harris. Droga omijała port Tarbert, gdzie przy bijały promy z wy sp Sky e i Lochmaddy , i znów zaczy nała się wspinać ku szczy tom urwisk, z który ch rozciągał się widok na jezioro Tarbert i maleńkie zbitki domów skupiony ch wokół przy stani. Woda, osłonięta tutaj przed uporczy wy mi wiatrami z zachodu, przy pominała szklaną taflę, w której odbijały się maszty łodzi żaglowy ch zacumowany ch w zatoce. W dali, od wschodniej strony , słońce skrzy ło się na srebrzy sty ch wodach; nie sposób by ło dostrzec, gdzie kończy się niebo, a zaczy na morze. Kiedy dotarli na szczy t Uabhal Beag, krajobraz znowu się zmienił. Pokry te zielenią i przełamy wane granitem wzgórza schodziły łagodnie fałdami i parowami przez rozlewisko bladego wiosennego światła ku fantasty czny m złoty m piaskom i turkusowy m wodom Luskenty re. Chłostane burzą, majaczące groźnie łańcuchy górskie na północy znikały – z oczu i my śli; Fin i Gunn poczuli się nieco podniesieni na duchu. Droga omijała plażę i biegła wokół grobli w stronę skupiska domów i zagród tworzący ch maleńką społeczność Seilebost. Fin skręcił w prawo, w wąski trakt prowadzący do szkoły , obok rozpadający ch się resztek czerwonej ciężarówki należącej niegdy ś do firmy William Mackenzie Ltd… of Laxay . Na obłażącej z farby drewnianej tabliczce między dwoma próchniejący mi palikami ogrodzenia widniało ostrzeżenie, że na pastwisko nie wolno wprowadzać psów.
Podziurawiona droga wiła się przez trawiaste wzniesienie, a po chwili ukazały się rozległy machair i plaża. Wiosenne kwiaty pochy lały się na wietrze, a nad odległy mi górami wisiały chmury . Ilekroć Fin patrzy ł na ten obraz, zapierało mu dech w piersiach. Szkoła stała nieco z boku – niewielki kompleks szary ch i żółty ch budy nków. I boisko piłkarskie o rzut kamieniem od plaży . Trudno by ło sobie wy obrazić, by dzieci mogły się uczy ć w bardziej idy lliczny m otoczeniu. Kiedy Fin zatrzy mał się na niewielkim parkingu przed główny m budy nkiem, trwała właśnie lekcja bezpiecznego poruszania się na drodze. Kilkoro dzieci w kaskach na głowach pokony wało slalomem na rowerach rząd czerwony ch pachołków rozstawiony ch przez nauczy cielkę. – Szukamy dy rektora! – zawołał do niej Gunn, wy siadając z samochodu. – Dy rektorki – sprostowała. – Budy nek na prawo. By ł żółty i kry ty ty nkiem kamy czkowy m; na ścianie szczy towej widniało malowidło przedstawiające podwodny krajobraz. W środku pachniało kredą i kwaśny m mlekiem. Fin przy pomniał sobie dzieciństwo. Dy rektorka zostawiła klasę, która próbowała akurat rozwiązać jakiś problem ary tmety czny , i zaprowadziła obu mężczy zn do pokoju nauczy cielskiego. Poinformowała ich z zadowoleniem, że jej poprzednicy poczy ty wali sobie za dumę prowadzenie archiwum szkolnego i że jest to trady cja, którą sama kulty wuje. Dokumentacja sięgała czasów sprzed drugiej wojny światowej. By ła atrakcy jną kobietą po trzy dziestce, wy raźnie czułą na punkcie swojego wy glądu – bezustannie zakładała za ucho niesforny kosmy k kasztanowy ch włosów, które spięła w kok. Nosiła dżinsy i tenisówki, na podkoszulek włoży ła rozpięty sweter. Znaczący kontrast z surowy mi paniami w średnim wieku, które uczy ły Fina. Przejrzała pudła ze stary mi dziennikami i dość szy bko znalazła te, które pochodziły z czasów, gdy do szkoły uczęszczał Tormod. Zaczęła przeglądać dokumentację doty czącą końca lat czterdziesty ch i początku pięćdziesiąty ch. – Tak – odezwała się w końcu, stukając palcem w pożółkłe strony . – Tormod Macdonald. By ł uczniem szkoły podstawowej w Seilebost od ty siąc dziewięćset czterdziestego czwartego do pięćdziesiątego pierwszego. – Przesunęła pomalowany m na różowo paznokciem wzdłuż rejestru obecności. – Nie opuszczał lekcji. – Mógł mieć w szkole jakichś braci albo kuzy nów? – spy tał Gunn, a dy rektorka się roześmiała. – Pewnie tak, sierżancie, ale przewinęło się tu przez te lata ty lu Macdonaldów, że nie sposób powiedzieć. – A do jakiej szkoły poszedł, kiedy skończy ł podstawówkę? – zainteresował się Fin. – Najprawdopodobniej do szkoły średniej w Tarbert. Uśmiechnęła się do niego i spojrzała mu prosto w oczy ; przy pomniał sobie, jak Marsaili powiedziała mu kiedy ś, że kochały się w nim wszy stkie dziewczy ny w szkole. Nie by ł tego nawet świadom. – Ma pani jego adres? – Mogę poszukać. – Znowu się uśmiechnęła i poszła do innego pokoju. Gunn odwrócił się do Fina; na jego ustach błąkał się nieznaczny uśmieszek. Można w nim by ło dostrzec zazdrość, może nawet żal. – Mnie to nigdy nie wy chodziło – oznajmił.
••• Zagroda Macdonaldów znajdowała się w odległości niespełna kilometra od wy brzeża, na wzniesieniu, skąd rozciągał się widok na plaże Luskenty re i Scarista. Od domu aż do drogi ciągnął się długi, wąski pas ziemi, wy znaczony jedy nie przez ocalałe kikuty palików nieistniejącego ogrodzenia; zarośnięta gleba przez lata służy ła uprawom i wy pasowi, zmieniając często oblicze. Ale teraz nic tu nie rosło i nic się nie pasło. Ziemia zmarniała, dawno już porzucona i odzy skana przez naturę. Sam dom przy pominał wy drążoną skorupę. Dach zapadł się przed wielu laty , komin u północnego szczy tu zamienił się w stos poczerniałego gruzu. Trawa i oset porastały podłogę – ubitą ziemię, posy py waną piaskiem, który dzień w dzień zmieniała matka Tormoda. Gunn wsunął dłonie w kieszenie i przebiegł wzrokiem po połaci złotej plaży w dole, aż do turkusowy ch i szmaragdowy ch pasemek w odległy ch pły ciznach. – Ślepa uliczka – uznał. Fin jednak patrzy ł w stronę zbocza, gdzie jakiś mężczy zna układał bry ły torfu obok świeżo pobielonej chaty . – Chodźmy – powiedział. – Może ten sąsiad coś wie. Ruszy ł przed siebie, krocząc przez wy soką trawę; świeża zieleń przebijała przez tę zimową, martwą, a fioletowe i żółte kwiaty sięgały ku niebu, by wieszczy ć początek wiosny . Źdźbła poruszały się na wietrze jak woda, przy bierając postać fal i prądów; Gunn prawie biegł, starając się dotrzy mać kroku młodszemu mężczy źnie. Wy dawało się, że wszy stko w tej zagrodzie zostało niedawno odnowione. Farba, dach, ogrodzenie. W drzwiach i oknach zainstalowano podwójne szy by . Na podjeździe parkował lśniący czerwony SUV. Kiedy się zbliży li, mężczy zna ze strzechą gęsty ch szary ch włosów oderwał się od swojej roboty . Miał ogorzałą twarz kogoś, kto spędza dużo czasu na dworze, ale nie mówił z wy spiarskim akcentem. Na gaelickie powitanie Fina odpowiedział po angielsku. – Przepraszam, nie mówię ty m języ kiem. Fin wy ciągnął do niego rękę. – Żaden problem. Jestem Fin Macleod – przedstawił się i odwrócił, kiedy zdy szany Gunn dotarł w końcu na miejsce. – A to jest sierżant George Gunn. Mężczy zna, ściskając im dłonie, wy dawał się bardziej nieufny niż przed chwilą. – Czego policja może tu szukać? – Chcemy się czegoś dowiedzieć o rodzinie, która mieszkała po sąsiedzku. – Och. – Gospodarz odpręży ł się trochę. – Macdonaldowie. – Tak. Znał ich pan? Roześmiał się. – Niestety , nie. Urodziłem się i wy chowałem w Glasgow. To dom moich rodziców. Przenieśli się na stały ląd pod koniec lat pięćdziesiąty ch, a ja przy szedłem na świat krótko potem. Może zostałem tu nawet poczęty , chociaż nie mógłby m przy siąc. – Ale w takim razie znali chy ba sąsiadów – zauważy ł Fin. – Tak, oczy wiście. Znali tu wszy stkich. Nasłuchałem się różny ch opowieści, kiedy by łem mały m chłopcem, poza ty m przy jeżdżaliśmy tu w lecie na wakacje. Ale przestaliśmy pod koniec lat sześćdziesiąty ch, po śmierci taty . Mama zmarła pięć lat temu. Dopiero w zeszły m roku, kiedy zwolnili mnie z pracy , zdecy dowałem się wrócić i doprowadzić to wszy stko do porządku.
Sprawdzić, czy poradzę sobie jako gospodarz. Fin rozejrzał się i skinął z uznaniem głową. – Nieźle panu idzie. Mężczy zna znowu się roześmiał. – Odprawa. Starczy jeszcze na jakiś czas. – Wie pan coś w ogóle o Macdonaldach? Mężczy zna gwizdnął przez zęby . – Nie z pierwszej ręki, że tak powiem. By li tu jeszcze, kiedy przy jeżdżaliśmy na wakacje, rok, może dwa. Doszło u nich do jakiejś rodzinnej tragedii, ale nie wiem, o co chodziło. Kiedy następnego lata wróciliśmy , oni zwinęli już manatki i wy jechali. Gunn podrapał się w zamy śleniu po brodzie. – Nie wie pan dokąd? – Kto to może wiedzieć. Mnóstwo ludzi poszło śladem swoich przodków z czasów, kiedy zaczęły się rugi, i wy jechało do Kanady . Fin poczuł chłód i zapiął kurtkę. – Nie by li chy ba katolikami, co? Macdonaldowie. Śmiech mężczy zny ty m razem wy dał się głośniejszy niż zawodzenie wiatru. – Katolicy ? Tutaj? Chy ba żartujesz, człowieku. To kraj prezbiteriański. Fin skinął głową. Sam uznał, że to nieprawdopodobne. – Gdzie jest najbliższy kościół? – Chodzi wam pewnie o kościół szkocki w Scarista. – Odwrócił się i wskazał na południe. – To pięć minut drogi stąd. ••• – Co my tu właściwie robimy , panie Macleod? Gunn stał jak niepocieszony na szutrowy m przy drożny m parkingu na szczy cie wzgórza, opatulony swoją pikowaną kurtką; nos miał czerwony z zimna. Choć blask słońca pędził świetlisty mi plamami po zboczu i plaży w dole niczy m nieokiełznane konie, nie by ło w nim ciepła. Wiatr obrócił się ku północy , dmuchając w ich zmarznięte twarze bezlitosny m arkty czny m chłodem. Kościół w Scarista wznosił się dumnie na wzgórzu ponad połacią skoszonej trawy , z której wy rastały nagrobki znaczące ostatnie miejsce spoczy nku pokoleń wierny ch. Niezły widok, pomy ślał Fin. W sam raz, by zabrać go ze sobą do wieczności: poznaczony smugami i cieniem błękit odległy ch gór za żółcienią piasków; wiecznie zmienne światło padające z nieba, które nigdy nie zaznaje odpoczy nku; bezustanny refren wiatru, jak głosy wznoszone na chwałę Pana. Fin spojrzał na kościół. By ł równie prosty i pozbawiony wszelkich ozdób jak ten w Crobost. – Chcę sprawdzić, czy w środku jest łódź – powiedział. Gunn skrzy wił się. – Łódź? W kościele? – Owszem, łódź. Fin nacisnął klamkę; drzwi by ły otwarte. Wszedł do przedsionka, a potem do głównej części kościoła; Gunn podążał tuż za nim. Oczy wiście, nie by ło tam żadnej łodzi. Ty lko prosty bukowy
ołtarz udrapowany fioletem, a nad nim ambona. Z jej wy sokości pastor, w swej uprzy wilejowanej i wy niosłej pozy cji, bliższy niebu niż ci, który ch nauczał, głosił Słowo Boże. – Dlaczego sądził pan, u licha, że w kościele znajduje się jakaś łódź, panie Macleod? – Tormod Macdonald mówił o łodzi w kościele. W kościele zbudowany m przez ry baków. – Musiał to zmy ślić. Fin jednak pokręcił głową. – Nie sądzę. Ojciec Marsaili jest zagubiony i sfrustrowany . Mieszają mu się słowa i wspomnienia, nie wie, jak je przekazać. Może nawet coś ukry wa, świadomie albo nie. Ale nie wy daje mi się, by kłamał. Wiatr na zewnątrz jeszcze się wzmógł, uderzał z większą zajadłością. Kiedy wy szli z kościoła, poczuli jego siłę. – Cała ta wy spa jest w większości protestancka, prawda, George? – Z pewnością, panie Macleod. Podejrzewam, że jest paru katolików, jak owce, które się zabłąkały , ale można ich głównie znaleźć na południu. – Gunn uśmiechnął się. – Lepsza pogoda i więcej zabawy . – Zniży ł głos. – Sły szałem nawet, że w supermarketach sprzedają w niedzielę alkohol. Fin też się uśmiechnął. – Prędzej piekło zamarznie, niż zobaczy my to kiedy kolwiek na Lewis, George. – Otworzy ł drzwi samochodu. – Dokąd teraz? – Chy ba z powrotem do Tarbert. Chciałby m dostać w urzędzie stanu cy wilnego kopię aktu urodzenia Tormoda. ••• Urząd mieścił się w biurze lokalny ch władz zajmujący ch dawny internat w West Tarbert – szary budy nek o płaskim dachu, wzniesiony pod koniec lat czterdziesty ch jako lokum dla uczniów z odległy ch zakątków wy spy . Dom naprzeciwko kry ł się za gęstwiną drzew i krzewów; chodziło z pewnością o to, by odgrodzić się od architektonicznej brzy doty po drugiej stronie ulicy . Siedząca za biurkiem starsza kobieta podniosła wzrok, kiedy Fin i Gunn weszli do środka, a za nimi wtargnęło zimno z zewnątrz. – Zamknąć drzwi! – nakazała ostry m tonem. – Wy starczy , że wieje przez te wszy stkie nieszczelne okna. Nie potrzeba nam tu jeszcze przeciągów! Skarcony George Gunn wy konał pospiesznie polecenie, następnie zaczął grzebać pod kurtką w poszukiwaniu legity macji policy jnej. Starsza pani obejrzała ją dokładnie przez okulary do czy tania, a potem spojrzała ponad oprawką na dwóch mężczy zn po drugiej stronie biurka. – Czy m mogę panom służy ć? – Chciałby m dostać odpis aktu urodzenia – wy jaśnił Gunn. – No cóż, nie sądzi pan chy ba, że dostaje się taki dokument za darmo ty lko dlatego, że jest się funkcjonariuszem policji. Trzeba zapłacić czternaście funtów. Obaj mężczy źni wy mienili nieznaczny uśmiech. Fin się pochy lił, żeby odczy tać nazwisko na plakietce. – Długo tu pani pracuje, pani Macaulay ? – Od niepamiętny ch czasów – odparła. – Ale od pięciu lat jestem na emery turze. Zastępuję
ty lko pracownika, który wy jechał na urlop. O kogo konkretnie chodzi? – O Tormoda Macdonalda – wy jaśnił Gunn. – Z Seilebost. Urodził się chy ba około ty siąc dziewięćset trzy dziestego dziewiątego. – Ach tak… – Wiekowa pani Macaulay skinęła poważnie głową i wlepiła wzrok w ekran komputera, stukając jednocześnie starczy mi palcami w klawiaturę. – Mam. Drugiego sierpnia ty siąc dziewięćset trzy dziestego dziewiątego roku. – Popatrzy ła na nich. – Chcecie także kopię aktu zgonu, panowie? Wy dawało się, że w ciszy , która zapadła, wiatr wzmógł się na sile, a jego głos nabrał mocy ; przeciskał się z jękiem przez wszy stkie szpary , przy wodząc na my śl żałobną pieśń za zmarły ch. Pani Macaulay by ła świadoma wrażenia, jakie zrobiły jej słowa. – To by ło straszne, panie Gunn. Dobrze to pamiętam. Taki młody chłopak. Prawdziwa tragedia. – Jej palce znów przesunęły się szy bkim pajęczy m ruchem po klawiaturze. – O, jest. Zmarł osiemnastego marca ty siąc dziewięćset pięćdziesiątego ósmego. Chcecie kopię? Też kosztuje czternaście funtów. ••• Finowi wy starczy ło piętnaście minut, by dojechać z powrotem do kościoła w Scarista; po niespełna dziesięciu, chodząc między mogiłami na zboczu, znaleźli nagrobek Tormoda. Tormod Macdonald urodzony 2 sierpnia 1939 roku ukochany syn Donalda i Margaret utonął w Bagh Steinigidh 18 marca 1958 roku Gunn usiadł na trawie obok pokry tej porostami granitowej pły ty i oparł ręce o kolana. Fin stał i patrzy ł na nagrobek, jakby wierzy ł, że jeśli będzie spoglądał dostatecznie długo, to napis wy ry ty w kamieniu zmieni swą treść. Tormod Macdonald spoczy wał w ziemi od pięćdziesięciu czterech lat; miał osiemnaście, kiedy zmarł. W drodze z urzędu nie zamienili ze sobą słowa. Teraz jednak Gunn podniósł wzrok i wy raził głośno my śl, która nie dawała im spokoju od chwili, gdy pani Macaulay spy tała, czy chcą dostać kopię aktu zgonu. – Jeśli ojciec Marsaili nie jest Tormodem Macdonaldem, panie Macleod, to kim, do cholery , jest?
ROZDZIAŁ 20
Posiedzę tu ty lko chwilę. Panie są w świetlicy i szy dełkują. Robota nie dla mężczy zny . Stary facet na krześle naprzeciwko przy pomina mi trochę kobietę w podeszły m wieku. On też powinien tam szy dełkować! Za szklany mi drzwiami widać ogród. Przy jemnie by łoby w nim posiedzieć. Dostrzegam ławeczkę. Lepsze to, niż znosić obecność tego starego drania, który gapi się na mnie bezustannie. Wy jdę. Och! Jest zimniej, niż się zdawało. A ławka jest mokra. Cholera! Za późno. Ale wszy stko po jakimś czasie wy schnie. Widzę kawałek nieba. Pły ną po nim chmury , szy bko, jak zwy kle. Ale jest tu nawet przy tulnie, chociaż zimno. – Dzień dobry , tato. Wzdry gam się na dźwięk jej głosu. Przestraszy ła mnie. Nie sły szałem, jak się zbliża. Spałem? Jest tak zimno. – Co ty tu robisz w deszczu? – To nie deszcz – odpowiadam. – To drobinki morskiej piany . – Chodź, wejdziemy do środka. Wy suszy sz się. Chce, żeby m zszedł z pokładu. Ale ja nie chcę wracać do palarni. Jest tam jeszcze gorzej niż w trzeciej klasie. Wszy scy ci ludzie z papierosami i stęchła woń piwa. Znowu zwy miotuję, jeśli będę musiał siedzieć na ty ch wy tarty ch skórzany ch ławach, nie mając czy m oddy chać. O, jest tu łóżko. Nie wiedziałem, że mają na statku kabiny . Ona chce zdjąć ze mnie mokre spodnie, ale nic z tego. Odpy cham ją. – Przestań! To nie wy pada. Człowiek ma prawo do godności. – Och, tato, nie możesz tu siedzieć w mokry ch rzeczach. Zaziębisz się na śmierć. Kręcę uparcie głową i czuję pod sobą koły sanie statku. – Jak długo jesteśmy już na morzu, Catherine? Patrzy na mnie tak dziwnie. – Co to za statek, tato? – RMS Claymore. Nie zapomnę tej nazwy . Pierwszy statek, który m kiedy kolwiek pły nąłem. – A dokąd pły niemy ? Kto wie. Zrobiło się prawie ciemno, a ląd zostawiliśmy za sobą dawno temu. Nigdy by m nie przy puszczał, że Szkocja jest taka wielka. Podróżowaliśmy cały mi dniami. – Sły szałem, jak ktoś w barze mówi: Big Kenneth. – To ktoś, kogo znasz? – Nie. Nigdy o nim nie sły szałem. Siada obok mnie i bierze mnie za rękę. Nie wiem, dlaczego płacze. Zaopiekuję się nią. Zaopiekuję się obojgiem. Jestem najstarszy , więc to mój obowiązek. – Och, tato… – mówi.
••• Upły nęły dwa dni od śmierci Patricka, gdy zjawił się ksiądz. Pielęgniarka powiedziała nam, żeby śmy spakowali swoje rzeczy ; niewiele tego by ło. Czekaliśmy na niego u szczy tu schodów, kiedy pod budy nek podjechał duży czarny samochód. My – to znaczy ja, Peter i Catherine. Prócz nas nie by ło nikogo, ponieważ wszy stkie pozostałe dzieci znowu poszły do szkoły . Nie by ło też śladu pana Andersona i nigdy więcej go nie zobaczy liśmy . Nie złamało mi to serca. Ksiądz by ł niskim człowiekiem, niższy m ode mnie o jakieś trzy centy metry , i niemal całkowicie ły sy m na czubku głowy . Ale pozostałe włosy , te na jednej skroni, zapuszczał i zaczesy wał na drugą stronę; trzy mały się w miejscu za sprawą jakiegoś smarowidła czy bry lanty ny , sam nie wiem. Wy obrażał sobie chy ba, że ukry je w ten sposób ły sinę, ale tak naprawdę wy glądało to głupio. Nauczy łem się wtedy nigdy nie ufać ludziom z fry zurą „na poży czkę”. Nie mają absolutnie rozumu. Nie robił specjalnego wrażenia i wy dawał się nerwowy . Groźniej wy glądały dwie zakonnice, które mu towarzy szy ły . Obie by ły wy ższe od niego, odznaczały się sokolim wzrokiem i nie miały na twarzy cienia uśmiechu – dwie panie w starszy m wieku, obie w czarny ch habitach i biały ch kornetach. Jedna siedziała z przodu obok księdza, który prowadził, a druga tłoczy ła się z nami na ty lnej kanapie, obok mnie. Tak bardzo się jej bałem, tak bardzo starałem się uniknąć kontaktu z jej kościsty m ciałem, że prawie nie zauważy łem, jak sierociniec znika w dali. Dopiero w ostatniej chwili się odwróciłem i zdąży łem jeszcze zobaczy ć jego wieże bez dzwonów, nim zakry ły je drzewa. Samochód księdza podskakiwał i grzechotał, jadąc po brukowany ch ulicach, omijając okrągłe wy sepki z drzewami, sunąc po szerokich alejach, przy który ch stały brudne od dy mu kamienice czy nszowe. Wciąż by ło widać gdzieniegdzie płaty śniegu, zalegał też na poboczach, czarny od spalin. Żadne z nas nie miało odwagi się odezwać, siedzieliśmy więc w milczeniu pośród ziemskich przedstawicieli Boga, obserwując obcy i nieznany świat, który przesuwał się za szy bami samochodu pod postacią rozmazanej zimowej plamy . Nie mam pojęcia, dokąd nas wieźli. Chy ba do jakiegoś miejsca w południowej części miasta. Podjechaliśmy pod wielki dom oddalony od ulicy ; otaczały go nagie drzewa i trawnik, gdzie pośród śniegu zalegały stosy liści. Wewnątrz by ło ciepło, przy tulniej niż w sierocińcu. Nigdy nie by łem w takim domu. Boazeria z wy polerowanego drewna i ży randole, welurowa tapeta i lśniąca terakota. Zaprowadzono nas na górę schodami wy łożony mi chodnikiem; w jedny m pokoju umieszczono mnie i Petera, a w drugim Catherine. Jedwabna pościel i woń wody różanej. „Dokąd nas stąd zabiorą?” – spy tał mnie Peter kilka razy , ale nie potrafiłem mu odpowiedzieć. Wy dawało się, że nie mamy żadny ch praw, ludzkich czy inny ch. By liśmy czy mś w rodzaju majątku ruchomego. Dzieciaki bez rodziców i miejsca, które mogły by nazwać domem. Ktoś by pomy ślał, że do tej pory powinniśmy się już do tego przy zwy czaić. Ale człowiek nigdy się nie przy zwy czaja. Wy starczy , by się rozejrzał, i od razu wie: ży cie zawsze będzie mu przy pominało, że nie jest taki jak inni. Oddałby m wówczas wszy stko za doty k matczy ny ch palców na twarzy , ciepły ch i delikatny ch warg na moim czole, za dźwięk jej głosu, który owiewał moje ucho ciepły m tchnieniem i zapewniał, że wszy stko będzie dobrze. Ale matka już dawno odeszła, ja zaś wiedziałem w głębi serca, że nic nie będzie dobrze. Nie zamierzałem mówić tego Peterowi. – Zobaczy my – odpowiedziałem po raz nie wiadomo który . – Nie martw się, zaopiekuję się
wami. Przetrzy mano nas w ty ch pokojach do końca dnia i pozwalano wy chodzić ty lko do toalety . Wieczorem sprowadzono nas na dół do dużej jadalni, gdzie na ścianach by ło mnóstwo kolorowy ch książek i gdzie stał długi lśniący stół, od okna wy kuszowego aż do podwójny ch drzwi po drugiej stronie. Na jedny m końcu nakry to dla trzech osób, a zakonnica, która nas tu przy prowadziła, ostrzegła: – Nie kładźcie dłoni na blacie. Jeśli znajdę choć jeden ślad palca, dostaniecie lanie. Zupę jadłem niemal ze strachem; bałem się, że zaplamię stół. Każde z nas dostało kromkę chleba z masłem, a potem jeszcze plasterek szy nki z zimny mi gotowany mi ziemniakami. Podano nam wodę w szklankach o gruby m dnie i kiedy skończy liśmy posiłek, zaprowadzono nas z powrotem na górę. By ła to długa i niespokojna noc; spaliśmy z Peterem w jedny m łóżku. Wsunęliśmy się pod kołdrę. Mój brat zasnął dosłownie po kilku minutach, ale ja leżałem przy tomny jeszcze bardzo długo. Widziałem światło pod drzwiami i od czasu do czasu sły szałem w głębi domu odległe głosy , przy ciszone i konspiracy jne; w końcu zapadłem w pły tką i niespokojną drzemkę. Nazajutrz zbudzono nas o świcie i znów zapakowano do tego dużego czarnego samochodu. Nie by ło czasu na śniadanie ani toaletę. Ty m razem podążaliśmy przez miasto inną trasą. Nie miałem pojęcia, gdzie jesteśmy , aż w końcu zobaczy łem po prawej stronie zamek i mnóstwo domów ponad wielkim kopcem The Mound. Zjechaliśmy po stromej rampie i znaleźliśmy się pod dużą halą, która miała szklany dach wsparty na skomplikowany m sy stemie metalowy ch prętów. Na drugim końcu hali, posapując niecierpliwie, stały lokomoty wy parowe z wagonami; zakonnice, niemal biegnąc, poprowadziły nas pospiesznie przez tłum i pokazały konduktorowi bilety , a potem znalazły nasze miejsca w sześcioosobowy m przedziale, do którego wchodziło się z długiego kory tarza. Przy łączy ł się do nas jakiś mężczy zna w ciemny m garniturze i meloniku, który czuł się wy raźnie nieswojo w towarzy stwie zakonnic i wiercił się, trzy mając kapelusz na kolanach. Nigdy wcześniej nie siedziałem w pociągu i wbrew okolicznościom by łem bardzo podekscy towany . Zauważy łem, że Peter też jest podniecony . Przez całą podróż by liśmy przy klejeni do okna i patrzy liśmy , jak miasto znika z wolna za szy bą, a w jego miejsce pojawia się wiejski krajobraz, zielony i pofałdowany ; zatrzy my waliśmy się na stacjach noszący ch egzoty czne nazwy w rodzaju Linlithgow czy Falkirk, aż w końcu wy rosło z ziemi kolejne miasto. Całkiem inne. Czarne od zanieczy szczeń przemy słowy ch. Kominy fabry k wy pluwały żółć w siarkowe niebo. Najpierw długi ciemny tunel, a potem ry k silnika parowego w ciasnej przestrzeni dworca, gdy wjechaliśmy na peron przy Queen Street w Glasgow; w uszach rozbrzmiewał nam metaliczny zgrzy t. W czasie drogi zerknąłem kilka razy na Catherine, próbując napotkać jej wzrok, ale uparcie unikała mojego spojrzenia; patrzy ła na swoje złożone na kolanach dłonie i ani razu nie obróciła głowy w stronę okna. Nie mogłem się w żaden sposób zorientować, o czy m my śli, ale wy czuwałem w niej strach. Choć by łem jeszcze bardzo młody , wiedziałem już, że w ty m świecie dziewczy ny mają więcej powodów do obaw niż chłopcy . Czekaliśmy na dworcu prawie dwie godziny , zanim wsiedliśmy do następnego pociągu, który ty m razem zabrał nas na północ i dalej na zachód, przez najbardziej olśniewający krajobraz, jaki kiedy kolwiek widziałem. Góry zwieńczone czapami śniegu, mosty spinające brzegi kry stalicznie czy sty ch i wzburzony ch rzek, przepastne lasy i wiadukty ponad wąwozami i jeziorami. Pamiętam
samotną, maleńką, pomalowaną na biało chatę pośrodku pustkowia, otoczoną ze wszy stkich stron szczy tami górskimi. I to, że zastanawiałem się, kto, u licha, mieszka w takim miejscu. Mogłoby równie dobrze znajdować się na Księży cu. Ściemniało się, kiedy dotarliśmy do portu Oban na zachodnim wy brzeżu. By ło to ładne miasto z domami pomalowany mi na różne kolory i wielką flotą ry backą przy cumowaną do nabrzeża. Po raz pierwszy widziałem morze. Zatokę otaczały wzgórza, a na brzegu wznosiła się ogromna kamienna katedra z widokiem na wody zabarwione krwawą czerwienią zachodzącego słońca. Noc spędziliśmy w domu niedaleko tej katedry . By ł tu inny ksiądz. Nie rozmawiał jednak z nami. Gospody ni zaprowadziła nas do dwóch pokoi na poddaszu. Maleńkie klitki z oknami mansardowy mi w spadzisty m dachu. Zjedliśmy tego dnia ty lko kanapki w pociągu i zupę po przy jeździe na miejsce. Burczało mi w brzuchu, kiedy leżałem w łóżku; ten dźwięk nie pozwalał mi zasnąć. Jeśli Peter to sły szał, to i tak nie robiło to na nim wrażenia. Spał jak dziecko, co by ło u niego ty powe. Ja jednak nie mogłem przestać my śleć o Catherine. Zaczekałem do północy , kiedy w cały m domu zgasły światła, i wstałem cicho z łóżka. Potem stałem przez długą chwilę pod drzwiami, nasłuchując najsłabszego dźwięku, nim otworzy łem drzwi i wy mknąłem się na kory tarz. Od pokoju Catherine dzieliło mnie ty lko kilka kroków. Zawahałem się, kiedy z drugiej strony dotarł do mnie odgłos przy pominający stłumiony szloch; poczułem ucisk w żołądku. Mała Catherine by ła twarda jak stal. Jeśli płakała, to musiało chodzić o coś naprawdę złego. Przez ten rok, kiedy ją znałem, nigdy nie widziałem w jej oczach łez, ty lko ten jeden raz, na dachu sierocińca. Ale ona nie zdawała sobie sprawy , że to zauważy łem. Jestem pewien. Przekręciłem gałkę i wkradłem się szy bko do jej pokoju. Niemal naty chmiast zapłonęła nocna lampka. Catherine siedziała na łóżku, opierając się plecami o drewnianą deskę wezgłowia, kolana miała podciągnięte pod brodę, w ręku trzy mała lusterko, unosząc je niczy m broń. Jej oczy by ły pociemniałe ze strachu, twarz przy pominała barwą prześcieradło. – Jezu, Catherine, co ty wy prawiasz? Ulga, jaką odczuła na mój widok, niemal przy gniotła jej barki. Opuściła dłoń, lusterko wy lądowało na łóżku. Zobaczy łem, że drży jej warga, a mokre od łez policzki odbijają blask światła lampki nocnej. Podszedłem i położy łem się obok niej, a ona wtuliła twarz w moje ramię, by stłumić szloch, i otoczy ła mnie ramieniem jak dziecko. Objąłem ją. – Hej, dziewczy no, wszy stko w porządku, jestem tutaj. Co się stało? Dopiero po długiej chwili zaufała swojemu głosowi. – Ten obleśny pieprzony ksiądz! Zmarszczy łem czoło, nie bardzo rozumiejąc. Jakże by łem naiwny . – Ten, który zaczesy wał sobie włosy na bok? Skinęła głową, wciąż tuląc twarz do mojego ramienia. – Przy szedł zeszłej nocy do mojego pokoju. Powiedział, że potrzebuję pociechy … biorąc pod uwagę okoliczności. – I? – Co „i”? – Co się stało? Oderwała twarz od mojego ramienia i popatrzy ła na mnie z niedowierzaniem. – A jak my ślisz, kurwa?
Wtedy mi zaświtało. Z początku by łem zszokowany , że akurat ksiądz zrobił coś takiego. Potem wściekły , że to zrobił. A potem ogarnęło mnie niepowstrzy mane pragnienie, by mu dołoży ć. I gdy by by ł tu teraz, to my ślę, że mógłby m go zabić. I zabiłby m. – Cholera, Catherine. – To wszy stko, co przy szło mi do głowy . Znowu ukry ła twarz na moim ramieniu. – My ślałam, że przy szedł drugi, żeby zrobić to samo. Boję się, Johnny . Nie chcę, by ktokolwiek mnie więcej doty kał. – Nikt cię nie dotknie – powiedziałem. Czułem ty lko gniew i wściekłość. Przesiedziałem z nią całą noc. Nie padły między nami już żadne słowa. Godzinę później poczułem, że zasy pia; jej ciało wsparte na mnie przy pominało martwy ciężar. Nigdy więcej o ty m nie rozmawialiśmy . ••• RMS Claymore odbił nazajutrz rano od wielkiego nabrzeża. Zakonnice zaprowadziły nas przez miasto do poczekalni w terminalu promowy m. Peter i ja mieliśmy ty lko małą tekturową walizkę, którą trzy małem w ręku. Catherine miała płócienną torbę, którą przerzuciła sobie niedbale przez ramię, jakby jazda pociągiem i podróż promem by ły dla niej chlebem powszednim. Dopiero gdy znaleźliśmy się na nabrzeżu, uświadomiłem sobie, że wejdziemy na pokład statku i że zakonnice nie pły ną z nami. By ło to dla mnie trochę szokujące. Ich obecność przez ostatnie dwa dni, choć przy pominająca mroczny cień, dawała jakieś poczucie bezpieczeństwa. My śl, że wy ruszy my w rejs na pokładzie tego wielkiego statku, który cuchnął olejem i słoną wodą, całkowicie sami, nie znając celu podróży , napełniała mnie niewy tłumaczalny m przerażeniem. Podczas gdy jedna z zakonnic zachowy wała powściągliwość i milczenie, druga ustawiła nas w kolejce pasażerów, a potem uklękła przed nami. Wy dawało się, że jej twarz złagodniała – po raz pierwszy od chwili, kiedy zabrano nas z sierocińca. Uśmiechnęła się niemal, a ja dostrzegłem w jej oczach coś w rodzaju współczucia. Gdzieś z zakamarków habitu wy jęła trzy kawałki tektury , każdy o rozmiarach dwadzieścia na piętnaście centy metrów. Miały przy mocowany do górnej krawędzi sznurek, tak jak ta tabliczka, którą wieszałem na szy i Petera, kiedy udawaliśmy , że jest ślepy . Na ty ch, które dała mnie i bratu, nakreślono gruby mi czarny mi literami nazwisko GILLIES. Na tabliczce Catherine widniało O’HENLEY. – Kiedy zejdziecie z pokładu, zawieście je sobie na szy jach i czekajcie na nabrzeżu – poleciła. – Ktoś po was przy jdzie. Wreszcie zdoby łem się na odwagę i zadałem py tanie, który m Peter zamęczał mnie od dwóch dni. – Dokąd pły niemy ? Jej twarz sposępniała, jakby padł na nią cień przesuwającej się na niebie chmury . – To nieważne. Nie wy chodźcie ty lko na pokład. Morze by wa niespokojne. Potem wręczy ła nam bilety i wy prostowała się; zaprowadzono nas przez tłum ludzi na nabrzeże, a potem weszliśmy po ostro nachy lony m trapie na pokład statku. RMS Claymore miał jeden duży czerwony komin z czarny m pasem w górnej części i łodzie ratunkowe zamocowane na kołowrotach po obu stronach rufy . Przy relingu zebrali się ludzie, napierając i przepy chając
się, by pomachać krewny m i znajomy m; rozległ się dźwięk rogu okrętowego, a spod pokładu dotarł łoskot silników, który poczuliśmy w kościach. Jednak zakonnice nie zaczekały , by pomachać nam na pożegnanie. Zobaczy łem ich czarne habity i białe kornety , gdy wracały do terminalu. Zastanawiałem się często, czy odwróciły się do nas plecami, ponieważ nie chciały nam spojrzeć w twarz, bojąc się, że jakaś dawno wy palona iskierka człowieczeństwa może rozbły snąć na nowo i rozbudzić wy rzuty sumienia. Samotny – taki się czułem w tej pierwszej godzinie, kiedy statek sunął po szary ch wodach zatoki, pozostawiając za sobą bladoszmaragdowy ślad, a mewy krzy czały i krąży ły wokół masztów jak niezliczone skrawki papieru rzucone na wiatr. Poczuliśmy po raz pierwszy koły sanie morza i patrzy liśmy , jak ląd oddala się coraz bardziej, aż w końcu zieleń wzgórz zamieniła się w odległą rozmazaną plamę, by zniknąć wreszcie na dobre. Wokół widzieliśmy jedy nie morze, które wznosiło się i opadało; nie mieliśmy pojęcia, dokąd pły niemy ani kiedy tam dotrzemy . Albo co nas może czekać, gdy już przy będziemy na miejsce. W następny ch latach miałem się dowiedzieć o szkockich rugach. O ty m, jak w osiemnasty m i dziewiętnasty m wieku mieszkający z dala od swy ch włości właściciele ziemscy , zachęceni przez rząd w Londy nie, rugowali ludzi z my ślą o powiększeniu pastwisk dla owiec. Dziesiątki ty sięcy dzierżawców eksmitowano z ich domów i wsadzano siłą na statki, które zabierały ich do nowego świata, gdzie wielu czekało ży cie przy pominające los niewolników. Wiem teraz, jak się czuli, kiedy ich domy i kraj znikały we mgle, oni zaś mieli przed sobą jedy nie wzburzone morze i niepewną przy szłość. Spojrzałem wtedy na brata, który przy wierał do relingu i patrzy ł na niewidoczny już ląd, a wiatr przesy cony solą szarpał mu ubranie i mierzwił włosy . Niemal mu zazdrościłem jego niewinności, nieświadomości. Na twarzy Petera malowało się uniesienie. Nie miał się czego bać, ponieważ wiedział ponad wszelką wątpliwość, że starszy brat się nim zaopiekuje. Po raz pierwszy poczułem się bez mała przy gnieciony straszliwy m ciężarem tej odpowiedzialności. Może i Catherine to dostrzegła. Zauważy łem, że na mnie patrzy ; po chwili skrzy wiła usta w nieznaczny m półuśmiechu i wzięła mnie za rękę; nie potrafię opisać, ile pociechy sprawił mi ciepły doty k tej małej dłoni. Zakonnice dały nam pudełko z kanapkami, które zjedliśmy bardzo szy bko i w ciągu godziny zwy miotowaliśmy . Gdy zniknął wszelki ślad lądu, wiatr wzmógł się wściekle, a morze wzburzy ło. Wielka czarno-biała wanna, jaką by ł nasz statek, przedzierała się przez spienione fale; woda wdzierała się przez dziób i gnana wichurą oblewała od stóp do głów każdego, kto odważy ł się wy jść na pokład. Wy miotowaliśmy na zmianę w ubikacji obok sali dla niepalący ch, gdzie udało się nam zająć miejsca obok chłostanego deszczem okna i gdzie ludzie i tak palili, pili piwo i starali się przekrzy czeć dudnienie silników, posługując się języ kiem, którego nie rozumieliśmy . Czasem, gdzieś w dali, pojawiał się na chwilę niewy raźny zary s jakiejś wy spy , a potem znów znikał za falami. Zastanawialiśmy się za każdy m razem, czy to właśnie tam zmierzamy , ży wiąc głęboką i rozpaczliwą nadzieję, że ten koszmar się kończy . Ale się nie kończy ł. Tak się nam przy najmniej wy dawało. Znosiliśmy go godzina za godziną. Wiatr, deszcz i morze. I nasze skręcone żołądki, które wy rzucały z siebie już ty lko zielonkawą żółć. Nie wiem, czy kiedy kolwiek w ży ciu czułem się równie nieszczęśliwy . Wy pły nęliśmy wczesny m rankiem i teraz, późny m popołudniem, zaczy nało się ściemniać. Na
szczęście morze uspokoiło się trochę, a bliskość nocy przy nosiła ze sobą obietnicę bardziej znośnego rejsu. Wtedy właśnie usły szałem, jak ktoś krzy czy , ty m razem po angielsku, że widzi Bena Kennetha, i wszy scy ruszy li na pokład, wy raźnie podekscy towani. My też wy szliśmy , spodziewając się zobaczy ć kogoś, kto nazy wa się Kenneth, ale czy znajdował się gdzieś w tłumie, nie sposób by ło powiedzieć. Dopiero znacznie później dowiedziałem się, że Kenneth, albo – po gaelicku – Coinneach, to nazwa góry osłaniającej port, którego migoczące światła wy łoniły się ze zmierzchu. Wokół miasta wy rastał mroczny ląd, a wzdłuż hory zontu biegła pojedy ncza linia jasnosrebrnej iluminacji. Resztki dnia. Gdziekolwiek się znaleźliśmy , by ł to cel naszej podróży ; wśród pozostały ch pasażerów wy czuwało się nerwowe wy czekiwanie. Z głośników dobiegł komunikat: „Pasażerowie, którzy wy siadają na ląd, a nie naby li jeszcze biletu, proszeni są do biura głównego stewarda”. Rozległ się dźwięk dzwonów i głęboki, donośny jęk rogu okrętowego, kiedy statek przy bijał do nabrzeża. Mary narze z mopami i wiadrami spłukiwali pokry te solą deski, podczas gdy na pokładzie gromadziły się rodziny z walizkami, obserwując rozkładanie trapu. Głód, ulga i trwoga przy prawiały mnie o drżenie nóg, kiedy schodziłem po stromo nachy lony m mostku – Peter przede mną, a Catherine za moimi plecami – by w końcu postawić stopy na solidny m podłożu, od którego zdąży łem się już odzwy czaić. Moje ciało wciąż poruszało się w ry tm rozkoły sanego statku. Kiedy tłum się przerzedził, zmierzając w stronę autobusów i samochodów, a na wzgórza spły nęła ciemność, wy jęliśmy swoje tekturowe tabliczki i zawiesiliśmy sobie na szy jach, tak jak kazały nam zrobić zakonnice. I czekaliśmy . Światła na promie pogasły i długie cienie, które rzucały nasze sy lwetki na nabrzeże, zniknęły . Nikt już prawie na nim nie pozostał. Sły szeliśmy ty lko głosy mary narzy na statku, którzy szy kowali się do spędzenia nocy w porcie. Ogarnęło mnie nieopisane przy gnębienie, gdy tak staliśmy sami w ciemności, a czarne wody w opiekuńczy ch ramionach przy stani chlupotały o filary pirsu. Światła hotelu za murem portu tchnęły ciepłem i serdecznością, ale nie dla nas. Widziałem bladą twarz Catherine, która spoglądała na mnie z ciemności. – Jak my ślisz, co mamy teraz zrobić? – Czekać – odparłem. – Tak jak powiedziały zakonnice. Ktoś po nas przy jdzie. Nie wiem, skąd czerpałem pewność, że tak się właśnie stanie, ale ty lko tego mogłem się trzy mać. Po co mieliby nas wy sy łać w tak długi rejs i mówić, że ktoś na nas czeka, gdy by to by ła nieprawda? Wtedy z mroku wy łoniła się jakaś postać, idąca szy bkim krokiem w naszą stronę; nie bardzo wiedziałem, czy mam odczuwać ulgę, czy się bać. To by ła kobieta i gdy się zbliży ła, zauważy łem, że jest pod pięćdziesiątkę. Miała ciemnozielony kapelusz, długi wełniany płaszcz zapięty pod szy ję, ciemne rękawiczki i gumiaki. W ręku trzy mała bły szczącą torebkę. Zwolniła kroku, podchodząc bliżej, z wy raźną konsternacją na twarzy , i pochy liła się, żeby rzucić okiem na nasze tabliczki. Kiedy odczy tała nazwisko O’Henley , wy raźnie się odpręży ła i popatrzy ła uważnie na Catherine, po czy m ujęła ją za brodę i zaczęła obracać jej głową to w jedną, to w drugą stronę. Potem obejrzała jej dłonie. Nas dwóch prawie nie dostrzegała. – Tak, nadasz się – oznajmiła i wzięła Catherine za rękę, żeby ją odprowadzić. Catherine zaczęła się opierać.
– No chodź – warknęła kobieta. – Należy sz teraz do mnie. I będziesz robiła to, co ci każę, bo w przeciwny m razie poniesiesz surowe konsekwencje. Szarpnęła Catherine mocno za rękę, a ja nie zapomnę nigdy rozpaczy na twarzy mojej przy jaciółki, kiedy spojrzała przez ramię na mnie i Petera. Naprawdę wtedy sądziłem, że nigdy więcej jej nie zobaczę, i chy ba po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że jestem w niej zakochany . – Dokąd idzie Catherine? – spy tał Peter, ale ja ty lko pokręciłem głową, nie ufając swojemu głosowi. Nie wiem, jak długo tam staliśmy i czekaliśmy , coraz bardziej zmarznięci, aż w końcu nie mogłem zapanować nad szczękaniem zębów. Widziałem postaci przesuwające się w barze hotelowy m, cienie w świetle, ludzi w inny m świecie. W świecie, w który m nie mieszkaliśmy . A potem nagle po pirsie przesunęły się światła; podjechała furgonetka i zatrzy mała się w odległości kilku metrów. Znieruchomieliśmy w blasku jej reflektorów jak dwa króliki. Trzasnęły drzwi i pojawił się jakiś mężczy zna, rzucając w naszą stronę olbrzy mi cień. Ledwie go widziałem z powodu świateł za jego plecami, ale mogłem się zorientować, że by ł wy soki. Nosił granatowy kombinezon i buty z cholewami. Wełnianą czapkę naciągnął głęboko na czoło. Zrobił dwa kroki, spojrzał na nasze tabliczki i coś mruknął. Wy czuwałem w jego oddechu woń alkoholu i ty toniu. – Do furgonetki – powiedział ty lko, a my ruszy liśmy za nim. Odsunął boczne drzwi, żeby nas wpuścić. – Pospieszcie się, i tak już jestem spóźniony . W środku leżały liny , sieci ry backie, pomarańczowe boje, stare drewniane skrzy nki cuchnące zepsuty mi ry bami, kosze na kraby , skrzy nka z narzędziami i martwa owca. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, co to takiego, i cofnąłem się przerażony . Peter, z jakiegoś powodu, w ogóle się nie przejął. – Nie ży je – oznajmił, kładąc dłoń na brzuchu zwierzęcia. – I wciąż jest ciepła. Usiedliśmy więc na podłodze furgonetki z martwą owcą i sprzętem ry backim. Trzęsło nami niemiłosiernie i oddy chaliśmy spalinami, kiedy wiózł nas po ciemny ch wąskich drogach; w czarnej dali poły skiwały posrebrzone blaskiem księży ca płaskie mokradła. W końcu znów zobaczy liśmy i wy czuliśmy morze, niemal oślepiające w nocnej poświacie, i ujrzeliśmy sporady czne światła na zboczu, palące się w oknach niewidoczny ch domów. Ku nieruchomy m wodom wy ciągał się, niczy m palec, kamienny pomost, a obok koły sała się na łagodnej fali niewielka łódź. W sterówce siedział mężczy zna, którego znaliśmy później jako Neila Campbella, i palił. Po chwili wy szedł z budki, podczas gdy ten wielki w wełnianej czapce parkował furgonetkę. Kiedy się z ty m uporał, kazał nam wy siąść. Mężczy źni zaczęli rozmawiać, w pewny m momencie wy buchnęli śmiechem. Nie miałem pojęcia, o czy m mówili. Kazano nam wejść do łodzi, która potem popły nęła z terkotem silnika przez tonącą w blasku księży ca cieśninę ku postrzępionemu zary sowi wy spy wy rastającej z morza i upstrzonej światłami na zboczach. Dotarliśmy tam po zaledwie dziesięciu minutach i wspięliśmy się na kruszejące kamienne molo, znajdujące się z jednej strony wąskiego pasma wody prowadzącego do małej zatoki. Dostrzegłem domy – dziwne, przy sadziste, kamienne siedziby z trawiasty mi dachami, które, jak się później dowiedziałem, nazy wały się strzechą. By ł odpły w i brzegi zatoki oblepiały czarne i złotawe wodorosty . Łódź wy ruszy ła z powrotem przez cieśninę.
– Chodźcie – nakazał wy soki mężczy zna, a my podreptaliśmy za nim długim bity m traktem, który biegł wokół zatoki, a potem w górę zbocza kamienną ścieżką z koleinami do jednej z ty ch kry ty ch strzechą chat, które widzieliśmy z pomostu. Tam właśnie po raz pierwszy poczułem charaktery sty czną woń, kiedy drewniane drzwi otworzy ły się ze skrzy pieniem zawiasów na obskurną izbę, do połowy wy pełnioną bry łami torfu. Z karbidowej lampy zawieszonej nisko na drewniany ch belkach sufitu wy lewał się łagodny żółty blask, a w otwarty m żelazny m piecu pod przeciwległą ścianą żarzy ły się torfowe głownie. Klepisko wy sy pane by ło piaskiem. To by ła kuchnia, salon i jednocześnie jadalnia z wielkim stołem pośrodku, komodą i dwoma mały mi, głęboko osadzony mi oknami po obu stronach drzwi. Wy łożony deskami kory tarz, zawieszony płaszczami i narzędziami, prowadził, jak się miało wkrótce okazać, do trzech sy pialni. W tej chacie nie by ło toalety , bieżącej wody , elektry czności. Jakby śmy przenieśli się z dwudziestego wieku do jakiejś średniowiecznej przeszłości. Mali, smutni, osieroceni podróżnicy w czasie. Przy piecu stała kobieta w granatowej sukience z drukowany m wzorem; odwróciła się, kiedy weszliśmy do środka. Trudno by ło określić jej wiek. Włosy , zaczesane do ty łu i spięte grzeby kami, przy pominały wy polerowaną stal. Nie by ła to jednak stara twarz. Z pewnością nie miała zmarszczek. Ale nie by ła też młoda. Kobieta zmierzy ła nas wzrokiem i powiedziała: – Usiądźcie przy stole. Na pewno jesteście głodni. Nie pomy liła się. Mężczy zna też usiadł i zdjął czapkę; po raz pierwszy zobaczy łem, jak wy gląda. Miał chudą twarz o twardy ch, wy razisty ch ry sach i duży zakrzy wiony nos. Jego dłonie przy pominały łopaty ; na kły kciach rosły włosy , wy chodziły też spod rękawów. By ł prawie ły sy , a resztki kędziorów kleiły mu się do czaszki; musiał się pocić pod tą swoją czapką. Kobieta postawiła na stole cztery dy miące talerze. Jakieś mięso w sosie gęsty m od tłuszczu i ziemniaki rozgotowane niemal na miazgę. Mężczy zna zamknął oczy i wy mamrotał coś w języ ku, którego nie rozumiałem. Potem, zabierając się do jedzenia, zwrócił się do nas po angielsku: – Jestem Donald Seamus. To moja siostra, Mary -Anne. Dla was pan i pani Gillies. To jest nasz dom, od tej chwili także wasz. Zapomnijcie o ty m, skąd przy jechaliście. To już przeszłość. Od teraz ty jesteś Donald John Gillies, a ty Donald Peter Gillies. Jeśli nie będziecie robić tego, co wam się mówi, to, Bóg mi świadkiem, pożałujecie, że się kiedy kolwiek urodziliście. – Wsunął sobie w usta wielką porcję jedzenia i przeżuwając je, zerknął na siostrę, która cały czas zachowy wała się biernie i by ła milcząca. Znowu spojrzał na nas. – W ty m domu mówimy po gaelicku, więc będzie lepiej, jeśli nauczy cie się tego języ ka cholernie szy bko. Jeśli wy powiecie choć słowo po angielsku w mojej obecności, to będzie tak, jakby ście nic nie powiedzieli. Zrozumiano? Skinąłem głową, a Peter popatrzy ł na mnie dla pewności i zrobił to samo. Nie miałem pojęcia, co to takiego gaelicki albo jak miałby m się nim posługiwać, ale nie wspomniałem o ty m ani słowem. Kiedy skończy liśmy posiłek, mężczy zna wręczy ł mi łopatę. – Musicie sobie pewnie ulży ć przed pójściem spać. Możecie się odlać na wrzosowisku. Ale jeśli będziecie chcieli zrobić coś więcej, wy kopcie dziurę. Ty lko nie za blisko domu, pamiętajcie. Tak więc wy słano nas w nocną ciemność, żeby śmy się załatwili. Wiatr się wzmógł, chmury przesuwały się pospiesznie po niezmierzony m niebie, a na zboczu od czasu do czasu jaśniał blask księży ca. Odprowadziłem Petera na bok, z dala od domu, do miejsca, z którego rozciągał się
niezakłócony widok na zatokę, i zacząłem kopać, zastanawiając się przy okazji, co by śmy , u licha, zrobili, gdy by akurat padało. – Tutaj! Wy straszy liśmy się obaj na dźwięk głosu, który porwał wiatr; odwróciłem się zdumiony i zobaczy łem Catherine, która uśmiechała się do nas w ciemności. Z trudem wy dusiłem z siebie: „Jak…?”. – Widziałam, że pły niecie tą małą łodzią, pół godziny po mnie. – Odwróciła się i wy ciągnęła rękę w stronę wzgórza. – Mieszkam tam, u pani O’Henley . Mówi, że od teraz jestem Ceit. Śmiesznie się pisze. Ce, e, i, te. Ale wy mawia się Kate. To po gaelicku. – Ceit – powtórzy łem. Podobało mi się brzmienie tego imienia. – Jesteśmy chy ba „domownikami”. Dziećmi, które przy słał tu pieprzony Kościół. Są nas dziesiątki na tej małej wy spie. – Jej twarz zachmurzy ła się na chwilę. – My ślałam, że cię straciłam. Uśmiechnąłem się szeroko. – Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo. Nie posiadałem się z radości, że ją odnalazłem. ••• – Tato, musisz zdjąć spodnie. Wciąż są mokre. Rzeczy wiście! Musiały się zmoczy ć, kiedy pły nąłem ty m statkiem. Wstaję, ale jakoś nie mogę sobie poradzić z zamkiem bły skawiczny m. Pomaga mi je rozpiąć, a ja wy suwam z nich nogi; spodnie lądują na podłodze. Teraz ściąga mi przez głowę sweter. Lepiej, żeby ona to zrobiła. Ale z guzikami koszuli sam sobie poradzę. Nie wiem dlaczego, ale palce mam ostatnio szty wne i nieporadne. Patrzę, jak podchodzi do szafy i wy ciąga z niej czy ste spodnie i starannie wy prasowaną białą koszulę. Jest uroczą dziewczy ną. – Masz, tato. – Podaje mi koszulę. – Chcesz ją włoży ć? Wy ciągam rękę i głaszczę ją po twarzy ; ogarnia mnie taka czułość. – Nie wiem, co by m zrobił, gdy by i ciebie nie zabrali na wy spę, Ceit. Naprawdę wy dawało mi się, że straciłem cię na zawsze. Widzę w jej oczach głębokie zmieszanie. Czy nie uświadamia sobie tego, co do niej czuję? – No cóż, jestem tutaj – mówi, a ja patrzę na nią rozpromieniony . Ty le wspomnień, ty le skry wany ch i głębokich emocji. – Pamiętasz, jak zbieraliśmy na wy brzeżu wodorosty ? – py tam. – Wkładaliśmy je do ty ch wielkich juków na mały ch konikach. Służy ły do uży źniania feannagan. Pomagałem ci. Dlaczego marszczy czoło? Może sobie tego nie przy pomina. – Feannagan? – mówi zdziwiona. – Wrony ? – Przechodzi na angielski. – Jak można uży źniać wrony , tato? Niemądra dziewczy na! Sły szę swój własny śmiech. – Tak się na nie mówiło. I na duże ziemniaki, które nam dawali. Znowu kręci głową. I wzdy cha: „Och, tato”. Mam ochotę nią potrząsnąć, do diabła! Dlaczego tego nie pamięta?
– Tato, chciałam ci powiedzieć, że muszę jechać do Glasgow na egzaminy . Nie będzie mnie przez dwa dni. Ale Fionnlagh się tobą zaopiekuje. I Fin. Nie wiem, o kim mówi. Nie chcę jednak, by ktoś mnie odwiedzał. Nie chcę, żeby wy jeżdżała. Zapina mi teraz koszulę, jej twarz jest tak blisko. Więc nachy lam się, by pocałować ją delikatnie w usta. Wy daje się przestraszona i odskakuje. Mam nadzieję, że jej nie zdenerwowałem. – Tak się cieszę, że znów cię odnalazłem, Ceit – mówię jej, chcąc ją uspokoić. – Nigdy nie zapomnę dni spędzony ch w The Dean. Nigdy . Ty ch wież, które widzieliśmy z dachu. – To wspomnienie wy wołuje we mnie śmiech. – Przy pominały nam nasze miejsce w świecie. – Zniżam głos, dumny z tego, czy m się staliśmy . – Mimo wszy stko nie poszło nam źle jak na dwie bezdomne przy błędy .
ROZDZIAŁ 21
Zapadł mrok, kiedy Fin podrzucił George’a Gunna do Stornoway i ruszy ł przez wrzosowisko Barvas w stronę zachodniego wy brzeża. Noc by ła czarna i mokra; Atlanty k atakował Fina podczas jazdy z sy czącą furią. Jak wtedy , gdy jego rodzice zginęli na tej samej drodze. Znał to gwałtowne nachy lenie nawierzchni jak własną kieszeń. Co poniedziałek jeździł tędy autobusem do internatu w Stornoway i wracał w piątek. Choć nie mógł jej teraz zobaczy ć, wiedział, że z prawej strony , w odległości około stu metrów, znajduje się chata pasterska z zielony m dachem i że to właśnie tutaj z rowu wy skoczy ła nagle owca, zmuszając jego ojca do gwałtownego skrętu. Na drodze wciąż można by ło spotkać owce. Właściciele gospodarstw już dawno zrezy gnowali z grodzenia pastwisk. Kiedy ś próbowali to robić, o czy m świadczy ły ty lko próchniejące paliki. Nocą widać by ło w ciemności oczy zwierząt. Fosfory zujące punkty , jak diabelskie ślepia, w który ch odbijał się blask reflektorów samochodowy ch. To by ły głupie stworzenia. Człowiek nie znał dnia ani godziny , nie miał pojęcia, kiedy się wy straszą i wbiegną wprost pod koła. W bezwietrzne dni gromadziły się na drodze – uciekały z pastwisk przed maleńkimi muszkami, przekleństwem zachodniego pogórza. Wiadomo by ło, że skoro owce przed nimi umy kają, to jest naprawdę źle. Za wzniesieniem zobaczy ł światła Barvas migające w deszczu, długi ich sznurek, który ciągnął się wzdłuż linii wy brzeża, a potem znikał gdzieś w ciemności. Podąży ł za ty mi nieregularny mi paciorkami na północ, aż pojawiły się gęściej porozrzucane światła Ness; skręcił w stronę Crobost. Ocean kry ł się w mroku, otulony płachtą nocy , ale Fin sły szał jego gniewny oddech wzdłuż urwisk, kiedy wy siadał z samochodu i szedł w stronę domu Marsaili. Nie dostrzegł jej wozu i uświadomił sobie, że musiała już wy jechać do Glasgow. W oknie kuchni zobaczy ł jednak światło, więc pobiegł w strugach deszczu do drzwi. Ale że w kuchni nikogo nie by ło, zajrzał do salonu, gdzie w kącie stał włączony telewizor; nadawali wieczorne wiadomości. Tu też nie by ło ży wej duszy . Wy szedł na kory tarz i zawołał w stronę sy pialni Fionnlagha: – Jest tam kto?! Zauważy ł smugę światła pod drzwiami i ruszy ł po schodach. By ł w połowie drogi, kiedy z pokoju na górze wy szedł Fionnlagh i stanął na podeście, zamy kając za sobą szy bko drzwi. – Fin! – Chłopak sprawiał wrażenie wy straszonego i zaskoczonego. Wahał się jakby przez chwilę, potem zbiegł na dół i przecisnął się obok Fina. – My ślałem, że jesteś na Harris. Fin odwrócił się i poszedł za nim do salonu, gdzie w lepszy m świetle zauważy ł, że Fionnlagh jest lekko zarumieniony , zakłopotany , nawet skrępowany . – No cóż, wróciłem. – Widzę. – Twoja mama powiedziała, że mogę korzy stać u was z łazienki, kiedy kolwiek będę potrzebował. Dopóki nie doprowadzę swojej zagrody do porządku.
– Jasne. Czuj się jak u siebie w domu. – Chłopak by ł wy raźnie podenerwowany ; ruszy ł w stronę kuchni. Fin poszedł za nim i po chwili zobaczy ł, jak otwiera lodówkę. – Piwa? – spy tał Fionnlagh, obracając się. W ręku trzy mał butelkę. – Dzięki. Fin wziął piwo, zdjął kapsel i usiadł przy stole. Fionnlagh zawahał się, ale po chwili też sięgnął po butelkę. Oparł się o lodówkę, rzucił kapsel przez całą kuchnię do zlewu i pociągnął piwa. – Czego się dowiedziałeś o dziadku? – Niczego – odparł Fin. – Ty le że nie jest Tormodem Macdonaldem. Fionnlagh patrzy ł na niego; widać by ło po jego twarzy , że nie bardzo rozumie, o co chodzi. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Tormod Macdonald zginął w wieku osiemnastu lat. Utopił się. Widziałem akt jego zgonu i grób. – To musi by ć jakiś inny Tormod Macdonald. Fin pokręcił głową. – To ten sam Tormod Macdonald, za którego podaje się twój dziadek. Fionnlagh popijał piwo, starając się przetrawić to, co usły szał. – Więc jeśli nie jest Tormodem Macdonaldem, to kim w takim razie jest? – Dobre py tanie. Ale wątpię, czy potrafi nam na nie odpowiedzieć w najbliższy m czasie. Fionnlagh długo milczał, wpatrując się w opróżnioną do połowy butelkę. – My ślisz, że zabił tego człowieka, którego znaleźli w torfowisku? – Nie mam pojęcia. Ale by ł z nim spokrewniony , to pewne. I jeśli uda się nam ustalić tożsamość jednego, to będziemy prawdopodobnie mogli powiedzieć, kim jest drugi, i by ć może odkry ć to, co się wy darzy ło. – Mówisz jak policjant. Fin uśmiechnął się. – By łem nim przez większość dorosłego ży cia. Sposób my ślenia nie zmienia się w ciągu jednego dnia ty lko dlatego, że człowiek odszedł z pracy . – A dlaczego ty odszedłeś? Fin westchnął. – Ludzie w większości nie wiedzą, co znajduje się pod kamieniami, po który ch chodzą. Gliniarze przez całe ży cie podnoszą te kamienie i muszą bory kać się z ty m, co pod nimi odkry wają. – Dopił piwo. – Miałem dość ży cia w mroku, Fionnlagh. Kiedy sty kasz się ty lko z najmroczniejszą stroną ludzkiej natury , sam zaczy nasz ją w sobie dostrzegać. I jest to przerażające. Fionnlagh wrzucił pustą butelkę do stojącego obok drzwi pudełka, w który m leżały już inne; tępy dźwięk szkła uderzającego o szkło zakłócił ciszę panującą w kuchni. Chłopak wciąż zdradzał niepokój. – Mam nadzieję, że w niczy m ci nie przeszkodziłem – powiedział Fin. Fionnlagh zerknął na niego, potem uciekł wzrokiem gdzieś w bok. – Nie przeszkodziłeś. – Po chwili dodał: – Mama pojechała dziś rano spotkać się z dziadkiem. – Ucieszy ł się? Chłopak pokręcił głową.
– Nie. Siedział na deszczu, ale wy dawało mu się, że jest na jakimś statku. Potem zaczął ględzić coś o zbieraniu wodorostów, który mi uży źnia się wrony . Fin skrzy wił się. – Wrony ? – Tak. Uży ł gaelickiego słowa feannagan. Wrony . – To nie ma najmniejszego sensu. – Owszem. Fin się zawahał. – Fionnlagh… – Chłopak popatrzy ł na niego niepewnie. – Będzie lepiej, jeśli pozwolisz, żeby m powiedział mamie o twoim dziadku. Fionnlagh skinął głową, chy ba wy raźnie zadowolony , że ktoś uwolnił go od tej odpowiedzialności. ••• Wiatr chłostał i szarpał tropik, naprężając liny , podczas gdy sam namiot poruszał się spazmaty cznie, jak oddy chające nierówno słabe płuca. Deszcz, który uderzał w cienką plastikową osłonę, by ł niemal ogłuszający . Blask świetlówki zasilanej baterią napełniał wnętrze prowizory cznego schronienia dziwny m niebieskim światłem, przy który m Fin siedział otulony śpiworem i czy tał nielegalnie uzy skany protokół z sekcji zwłok człowieka znalezionego w torfowisku. By ł zafascy nowany opisem tatuażu na prawy m przedramieniu i ty tułem legendarnego przeboju, Heartbreak Hotel, choć to metalowa pły tka w głowie pozwoliła ostatecznie ustalić czas zgonu na koniec lat pięćdziesiąty ch. Oto młody człowiek, pełen uwielbienia dla pierwszej gwiazdy rocka, którego możliwości intelektualne ograniczy ł jakiś wy padek powodujący uszkodzenie mózgu. Spokrewniony z ojcem Marsaili, którego tożsamość spowijała teraz mgła tajemnicy . To by ło brutalne morderstwo. Więzy , uderzenia nożem, poderżnięte gardło. Fin próbował wy obrazić sobie ojca Marsaili jako zabójcę, ale po prostu nie mógł. Tormod, czy ktokolwiek to by ł, zawsze wy dawał się człowiekiem łagodny m. Wy soki i dobrze zbudowany , owszem. Silny w latach dojrzały ch. Ale tak zrównoważony , że Fin nie potrafił sobie przy pomnieć, by choć raz podniósł głos. Odłoży ł protokół i wziął do ręki otwartą teczkę z dokumentacją wy padku Robbiego. Przeglądał ją przez niemal godzinę, kiedy wrócił do namiotu z domu Marsaili. Wszy stko na próżno, oczy wiście. Nie pamiętał już, ile razy to czy tał. Każde zeznanie, najdrobniejszy pomiar śladów bieżnika na jezdni. Opis samochodu, kierowcy . Zdjęcia policy jne, który ch kopie wy konał w Edy nburgu. Znał każdy szczegół na pamięć, a jednak ilekroć przeglądał ten materiał, miał nadzieję, że natknie się na coś istotnego, co wcześniej pominął. Zdawał sobie sprawę, że to obsesja. Pozbawiona sensu, logiki, niezmienna obsesja. A jednak nie potrafił z tego zrezy gnować, tak jak nałogowy palacz nie potrafi zrezy gnować z papierosa. Nie mogło by ć o ty m mowy , dopóki tamten kierowca nie poniesie konsekwencji. Wiedział, że jego ży cie wciąż będzie biec ty m torem, a powrót na inną drogę jest niemożliwy . Zaklął pod nosem i rzucił teczkę w kąt namiotu, potem zgasił świetlówkę, położy ł się na swoim prowizory czny m łóżku i wtulił głowę w poduszkę; by ł spragniony snu i właśnie dlatego wiedział,
że ten sen nie nadejdzie. Zamknął oczy i słuchał wiatru i deszczu, potem znowu podniósł powieki. Żadnej różnicy . Ani odrobinki światła. Ty lko nieprzenikniona ciemność. Przy szło mu do głowy , że jeszcze nigdy w ży ciu nie czuł się taki samotny . Nie potrafił się zorientować, ile czasu upły nęło. Pół godziny , godzina? Nie miało to znaczenia, by ł teraz tak samo daleki od snu jak wtedy , gdy się położy ł. Znowu usiadł i zapalił światło, i aż zamrugał w ostrości jego blasku. W samochodzie miał kilka książek. Potrzebował czegoś, co pozwoliłoby mu uwolnić się od tego miejsca, od tego, kim jest i kim by ł niegdy ś, od tego, dokąd zmierzał. Czegoś, co uciszy łoby te wszy stkie nierozwiązane kwestie, które go bezustannie prześladowały . Naciągnął kurtkę nieprzemakalną na podkoszulek i bokserki i wsunął gołe stopy w wy sokie buty , potem wziął kapelusz ry backi i rozpiął poły namiotu, by stawić czoło deszczowi i pory wom wiatru. Dwudziestosekundowy bieg do samochodu i w ciągu minuty by łby z powrotem w namiocie, ociekając wodą. Znów znalazłby się w ciepły m śpiworze, z książką w ręku, chwilowo uwolniony od rozterek serca. Mimo wszy stko się wahał. Na dworze szalała burza. Dlatego właśnie pokolenia jego przodków wznosiły domy o ścianach grubości niemal metra. Jakże głupio wierzy ł, że zdoła przetrwać ty godnie, nawet miesiące, w mały m nędzny m namiocie! Ze świstem wy puścił powietrze, zamknął na chwilę oczy , a potem wy skoczy ł na zewnątrz. Wprost na deszcz, który zakłuł go w twarz, i na pory wy wiatru, który omal nie zbił go z nóg. Dobiegł do samochodu i szukał mokry mi palcami kluczy ków, gdy kątem oka dostrzegł jakieś światło. Znieruchomiał, spoglądając w dół zbocza przez strugi wody , i zobaczy ł, że to lampa nad drzwiami kuchenny mi Marsaili. Rzucała słaby żółty blask na ścieżkę, gdzie stał samochód Fionnlagha z włączony m silnikiem. Fin nie sły szał jego warkotu, ale widział, jak wiatr pory wa w nocną ciemność kłęby spalin doby wające się z rury wy dechowej starego mini. Potem dostrzegł jakąś postać biegnącą z walizką w ręku od strony drzwi kuchenny ch do samochodu. By ła to ty lko sy lwetka, ale rozpoznał Fionnlagha. Zawołał go, jednak dom znajdował się kilkaset metrów dalej i głos zniknął w burzy . Fin stał, siekany deszczem, który spły wał kaskadami z kurtki, bił go po twarzy i ściekał po szy i, i patrzy ł, jak Fionnlagh otwiera bagażnik i wrzuca do środka walizkę. Potem chłopak pobiegł z powrotem do domu, żeby zgasić światło; teraz, kiedy znów zmierzał pospiesznie w stronę samochodu, przy pominał cień. Fin dostrzegł przelotnie jego twarz w blasku lampki sufitowej, gdy drzwi wozu otworzy ły się i zamknęły . Auto ruszy ło z pobocza drogi i skierowało się w dół wzgórza. Fin odwrócił się do swojego samochodu, otworzy ł go i wsunął się za kierownicę. Uruchomił silnik, wrzucił pierwszy bieg i zwolnił hamulec ręczny . Dopóki widział światła mini, nie musiał włączać reflektorów. Podąży ł za nim. Trzy mał się w odległości dobry ch dwustu metrów za tamty m wozem i stanął, kiedy Fionnlagh zaparkował przy krawężniku w Crobost. Po chwili Fin zobaczy ł w świetle reflektorów drobną postać Donny Murray , która wy łoniła się szy bko z mroku, trzy mając w obu rękach dziecięce nosidełko. Fionnlagh wy skoczy ł z samochodu i przesunął fotel pasażera do przodu. Dziewczy na umieściła nosidełko i pobiegła z powrotem, ty m razem po małą walizkę. W ty m momencie scenę zalało światło reflektorów trzeciego samochodu. Fin dostrzegł w ich
blasku strugi deszczu i mężczy znę wy siadającego z wozu; zwolnił sprzęgło i ruszy ł czy m prędzej, włączając jednocześnie światła, które ukazały w całej ostrości ten nocny dramat. Kiedy zahamował ostro na żwirowy m poboczu, zwróciły się ku niemu trzy wy straszone twarze. Pchnął drzwi i wy szedł na deszcz. – Co ty tu robisz, u diabła?! – zawołał Donald Murray . Musiał niemal krzy czeć w jazgocie burzy . Jego twarz w światłach samochodowy ch reflektorów by ła chorobliwie blada, oczy kry ły się w cieniu. – Może to ja powinienem cię o to spy tać! – odkrzy knął Fin. Donald wy ciągnął gwałtowny m i gniewny m ruchem pięść i wy celował oskarży cielsko palec w stronę córki i jej chłopaka. – Próbują uciec z dzieckiem. – To ich dziecko. Usta Donalda wy krzy wił szy derczy uśmiech. – Spiskowałeś z nimi? – Hej! – ry knął Fionnlagh czerwony z gniewu. – Nie twój interes! Żadnego z was. To nasze dziecko i nasza decy zja. Więc niech was piekło pochłonie. – Bóg o ty m zdecy duje! – odkrzy knął Donald Murray . – Ale nigdzie nie pojedziesz, sy nu. Nie z moją wnuczką. Nie ma mowy . – Spróbuj mnie, kurwa, zatrzy mać! – Fionnlagh wziął walizkę Donny i wrzucił ją do samochodu. – Chodź – zwrócił się do dziewczy ny i usiadł za kierownicą. Donald doskoczy ł dwoma krokami do samochodu, wy szarpnął kluczy k ze stacy jki, po czy m obrócił się i cisnął go w paszczę burzy . Obszedł szy bko samochód, żeby zabrać nosidełko. Fionnlagh podskoczy ł, chcąc go powstrzy mać, ale Fin by ł pierwszy . Chwy cił wielebnego Murray a za ramiona, odciągnął od samochodu i w ty m momencie wiatr zerwał mu z głowy kapelusz, który zniknął w ciemności. Donald wciąż by ł dobrze zbudowany m i silny m mężczy zną; szarpnął mocno, chcąc uwolnić się z uścisku Fina. Obaj zatoczy li się do ty łu, runęli na ziemię i zaczęli się tarzać po żwirze. Kiedy Donald dźwignął się na nogi, Fin zaczął spazmaty cznie łapać powietrze i zdołał uklęknąć. Po chwili, wciąż sapiąc, podniósł wzrok i zobaczy ł, że Donald wy ciąga do niego rękę; na szy i pastora dostrzegł bły sk bieli. Koloratka. Przemknęła mu przez głowę my śl o absurdalności tej całej sy tuacji. Bił się z duchowny m kościoła w Crobost, na litość boską! Ze swoim przy jacielem z dzieciństwa. Chwy cił wy ciągniętą rękę i dźwignął się z ziemi. Dwaj mężczy źni stali i patrzy li na siebie gniewnie, obaj dy sząc ciężko; ich twarze by ły mokre od deszczu i lśniły w blasku reflektorów samochodowy ch. – Przestańcie! – krzy knęła Donna. – Przestańcie, obaj! Donald nie odry wał jednak wzroku od Fina. – Znalazłem w jej pokoju bilety na prom. Pierwszy , jaki odpły wa jutro do Ullapool. Wiedziałem, że spróbują uciec dziś wieczorem. – Oboje są dorośli, Donald. Mogą jechać, dokąd im się podoba. – Powinienem by ł się domy ślić, że trzy masz ich stronę. – Nie trzy mam niczy jej strony . To ty zmuszasz ich do ucieczki, zabraniając Fionnlaghowi widy wać własną córkę. Jakby śmy wciąż ży li w średniowieczu! – Nie jest w stanie ich utrzy mać. On jeszcze chodzi do szkoły , na litość boską!
– No cóż, jeśli z niej zrezy gnuje i wy jedzie, nie pomoże mu to, prawda? A do tego właśnie go zmuszasz. Jego i ją. – To strata czasu – rzucił pogardliwie w nocną ciemność Donald, po czy m znów się odwrócił, żeby wy jąć nosidełko z samochodu. Fin chwy cił go za ramię; w ty m momencie tamten wziął zamach – jego pięść przecięła smugę światła i wy lądowała na policzku Fina, który stracił równowagę i upadł jak długi na asfalt. Przez kilka chwil wszy stko trwało w bezruchu, jakby ktoś nacisnął guzik w projektorze i zatrzy mał film. Żadne z nich nie mogło uwierzy ć do końca w to, co właśnie zrobił Donald. Omiatał ich wiatr, wy jąc jakby z dezaprobatą. Wreszcie Fin dźwignął się z ziemi i otarł krew z wargi. Spojrzał ze złością na pastora. – Na litość boską, człowieku – powiedział. – Opamiętaj się. – Jego głos niemal niknął w jazgocie nocnej burzy . Donald pocierał sobie kły kcie, przy glądając się Finowi. W jego oczach malowały się niedowierzanie, poczucie winy , gniew. Jakby to właśnie Fin ponosił za wszy stko odpowiedzialność. – Dlaczego tak cię to obchodzi? Fin zamknął oczy i pokręcił głową. – Dlatego że Fionnlagh jest moim sy nem.
ROZDZIAŁ 22
Troska widoczna w pierwszej chwili na twarzy Catriony Murray przemieniła się w zdumienie, kiedy otworzy ła drzwi plebanii i zobaczy ła męża i Fina Macleoda stojący ch u szczy tu schodów jak dwie zmokłe kury , zakrwawiony ch i posiniaczony ch. Nie ich się spodziewała. – Gdzie Donna i dziecko? – Ciebie też miło widzieć, Catriono – zauważy ł ironicznie Fin. – Są u Marsaili – wy jaśnił Donald. Catriona patrzy ła ciemny mi oczami to na jednego, to na drugiego. – Co im przeszkodzi pojechać z samego rana do Stornoway i wsiąść na prom? – Nie zrobią tego – zapewnił Fin. – Dlaczego? – Bo nie wiedzą, co może nam strzelić do głowy . Mnie i Donaldowi. Wpuścisz nas do środka? Pada. Zdezorientowana pokręciła głową i otworzy ła szerzej drzwi, żeby obaj, ociekając wodą, mogli wejść do przedpokoju. – Lepiej zdejmijcie z siebie te mokre rzeczy . Fin uśmiechnął się. – Wolałby m tego nie robić, Catriono. Nie chcę obrazić twojego poczucia przy zwoitości. – Rozchy lił kurtkę przeciwdeszczową, żeby pokazać, że ma na sobie jedy nie podkoszulek i bokserki. – Chciałem ty lko wziąć książkę z samochodu. – Przy niosę ci szlafrok. – Przechy liła głowę, by lepiej mu się przy jrzeć. – Co ci się stało? – Twój mąż mnie uderzy ł. Od razu zerknęła na Donalda, marszcząc czoło. Kiedy dostrzegła poczucie winy na jego twarzy i nie usły szała zaprzeczenia, zmarszczka na jej czole pogłębiła się jeszcze bardziej. Piętnaście minut później obaj siedzieli w salonie przy kominku i w świetle lampki stołowej i płonącego torfu popijali czekoladę z kubków. Donald miał na sobie czarny jedwabny szlafrok wy szy wany w chińskie smoki, a Fin kąpielowy , gruby i biały . Obaj by li boso; dopiero teraz czuli, że robi im się cieplej. Kiedy Donald skinął głową żonie, poszła do kuchni, a oni przez kilka minut siedzieli, popijając w milczeniu czekoladę. – Przy dałaby się odrobina whisky – odezwał się w końcu Fin, choć bez większej nadziei, że jego prośba zostanie wy słuchana. – Dobry pomy sł – odparł Donald i ku zdumieniu gościa wstał i wy jął z szafki butelkę Balvenie DoubleWood, opróżnioną już w ponad dwóch trzecich. Odkorkował ją, nalał szczodrze do obu kubków i usiadł z powrotem. – Znacznie lepiej – rzucił, kiwając głową, Fin, gdy się napili. Usły szał, jak Donald wzdy cha głęboko. – Przy znam, że z trudem mi to przechodzi przez gardło, ale jestem ci winien przeprosiny .
– Owszem, do diabła. – Mimo że mnie sprowokowałeś, nie miałem prawa cię uderzy ć. To by ło niewłaściwe. Fin spojrzał na dawnego przy jaciela i dostrzegł na jego twarzy szczery żal. – Dlaczego to by ło niewłaściwe? – Jezus nauczał, że przemoc jest zła. Jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi1. – Prawdę mówiąc, to chy ba ja nadstawiłem ten drugi. Donald posłał mu mroczne spojrzenie. – A co z zasadą oko za oko? – spy tał Fin. Pastor napił się. – Jak powiedział Gandhi, oko za oko i cała ludzkość będzie ślepa. – Naprawdę wierzy sz w to wszy stko? – Tak, wierzę. Mógłby ś przy najmniej to uszanować. – Nigdy nie będę szanował tego, w co wierzy sz, Donald. Ty lko twoje prawo do tego, by wierzy ć. Tak jak ty powinieneś szanować moje prawo do tego, by nie wierzy ć. Donald przy glądał mu się uważnie; połowę jego bladej twarzy oświetlał blask płonącego torfu, druga kry ła się w cieniu. – Sam się zdecy dowałeś nie wierzy ć, Fin. Przez to, co stało się z twoimi rodzicami. To coś innego, niż nie wierzy ć szczerze i prawdziwie. – Powiem ci, w co wierzę, Donald. Wierzę, że Bóg ze Starego Testamentu nie jest tożsamy z Bogiem z Nowego Testamentu. Jak można pogodzić okrucieństwo i przemoc stosowane przez jednego z pokojem i miłością głoszony mi przez drugiego? Wy bierasz to, co ci odpowiada, i ignorujesz to, co ci nie odpowiada. Tak właśnie to godzisz. Dlatego istnieje ty le odłamów chrześcijaństwa. Ile jest sekt protestanckich tu, na tej jednej wy spie? Pięć? Donald pokręcił energicznie głową. – Na ty m, Fin, polega słabość ludzi, że nigdy się nie zgodzą i zawsze będą spierać się o dzielące ich różnice. Kluczem jest wiara. – Wiara jest podporą słaby ch. Posługujesz się nią, żeby zatuszować sprzeczności. I uciekasz się do niej, żeby znaleźć łatwe odpowiedzi na trudne py tania. – Fin pochy lił się. – Kiedy mnie uderzy łeś, wzięło się to z serca, nie z wiary . To by łeś prawdziwy ty , Donald. Szedłeś za głosem insty nktu. Niezależnie od tego jak niesłusznie kierowałeś się szczery m pragnieniem, by chronić córkę. I wnuczkę. Śmiech Donalda by ł zaprawiony głęboką ironią. – Prawdziwa zamiana ról. Wierzący uderza, niewierzący nadstawia drugi policzek. Musi ci się to cholernie podobać. – Nie starał się ukry ć gory czy w głosie. – To by ło złe, Fin, i nie powinienem by ł tego robić. To się nie powtórzy . – Pewnie, że nie. Bo następny m razem ci oddam. I zapewniam cię: zagram nieuczciwie. Donald nie potrafił powstrzy mać się od uśmiechu. Opróżnił swój kubek i długo wpatry wał się w jego dno, jakby mógł tam znaleźć odpowiedzi na wszy stkie py tania wszechświata. – Chcesz jeszcze? – Czekolady czy whisky ? – Whisky , oczy wiście. Mam drugą butelkę. Fin podsunął mu swój kubek.
– Możesz mi dolać, ile ci się podoba. Donald rozdzielił po równo resztę trunku, a Fin poczuł, jak aksamitny alkohol, zawdzięczający swą barwę i gładkość beczkom po sherry , w który ch dojrzewał, spły wa w niego z łatwością i rozgrzewa mu wnętrze. – Co się z nami stało, Donald? By liśmy kiedy ś przy jaciółmi. Wszy scy gapili się na ciebie z podziwem. Uchodziłeś za postać niemal heroiczną, wzór dla nas wszy stkich. – Cholernie kiepski wzór, jeśli mam by ć szczery . Fin pokręcił głową. – Nie. Popełniałeś błędy , to jasne. Wszy scy je popełniają. Ale w tobie kry ło się coś szczególnego. By łeś wolny m duchem, Donald, takim, który pokazuje światu wała. Bóg cię zmienił. I wcale nie na lepsze. – Nie zaczy naj! – Wciąż mam nadzieję, że pewnego dnia odwrócisz się z ty m swoim szerokim zaraźliwy m uśmiechem i zawołasz: „Ty lko żartowałem!”. Donald roześmiał się. – Tak, Bóg mnie zmienił, Fin. Ale na lepsze. Nauczy ł mnie, jak panować nad pierwotny mi odruchami, jak by ć kimś wartościowszy m, niż by łem. Czy nić inny m tak, jak chciałby m, żeby czy nili mnie. – Więc dlaczego tak źle traktujesz Fionnlagha i Donnę? Nie należy ich rozdzielać, to niewłaściwe. Wiem, co my ślisz. Że chronisz córkę, ale tu chodzi też o córkę Fionnlagha. Jak by ś się czuł na jego miejscu? – Przede wszy stkim nie zrobiłby m jej dziecka. – Och, daj spokój! Założę się, że nawet nie pamiętasz, z iloma dziewczy nami spałeś, będąc w jego wieku. Miałeś po prostu szczęście, że żadna z nich nie zaszła w ciążę. – Fin umilkł na chwilę. – Z wy jątkiem Catriony . Donald spojrzał na niego groźnie spod ściągnięty ch brwi. – Pieprz się, Fin! Fin wy buchnął śmiechem. – No, odezwał się stary dobry Donald. Zrezy gnowany pastor pokręcił głową, starając się powstrzy mać uśmiech. – Zawsze miałeś na mnie zły wpły w. – Wstał, podszedł do kredensu, wziął nową butelkę i ją otworzy ł. Potem nalał do obu kubków i usiadł. – Więc po ty m wszy stkim mamy wnuczkę, ty i ja, Finie Macleod. Dziadkowie! – Parsknął z niedowierzaniem. – Kiedy się dowiedziałeś, że Fionnlagh to twój sy n? – W zeszły m roku. Podczas śledztwa w sprawie zabójstwa Angela Macritchiego. Donald uniósł brwi. – Nie wszy scy o ty m wiedzą, co? – Nie. Donald przy patry wał mu się z ciekawością. – Co się wy darzy ło w sierpniu na An Sgeir? Ale Fin ty lko pokręcił głową. – To sprawa między mną a Bogiem. – A powód twojej wizy ty w kościele parę dni temu… to też sekret? – spy tał Donald,
pochy lając się nieznacznie. Fin zastanawiał się nad ty m py taniem, wpatrzony w ogień na kominku, i doszedł do wniosku, że w ty m wy padku można powiedzieć prawdę. – Sły szałeś pewnie o zwłokach znaleziony ch w torfowisku w Siader dwa ty godnie temu? Donald skinął głową. – By ło to ciało młodego człowieka w wieku siedemnastu, osiemnastu lat, zamordowanego pod koniec lat pięćdziesiąty ch. – Zamordowanego? – Wielebny Murray nie kry ł zdumienia. – Tak. Co więcej, okazało się, że jest w jakiś sposób spokrewniony z Tormodem Macdonaldem. Który , jak się też okazało, nie jest Tormodem Macdonaldem. Donald podnosił właśnie kubek do ust, ale jego dłoń raptownie znieruchomiała. – Co?! Fin opowiedział mu o swojej wy prawie z sierżantem Gunnem na wy spę Harris i o ty m, czego się tam dowiedzieli. Donald popijał w zamy śleniu whisky , słuchając uważnie. – Problem polega na ty m – ciągnął Fin – że zapewne nigdy nie poznamy prawdy . Tormod ma zaawansowaną demencję, która się pogłębia. Trudno wy ciągnąć z niego coś sensownego. Marsaili odwiedziła go dzisiaj, a on gadał o uży źnianiu wron za pomocą wodorostów. Donald wzruszy ł ramionami. – Nie jest to takie bezsensowne. Fin zamrugał zdziwiony . – Nie? – Oczy wiście, tu, na Lewis i Harris, słowo feannagan znaczy „wrony ”. Ale na wy spach leżący ch na południu nazy wają tak leniwe łoża. – Nie mam pojęcia, o czy m mówisz, Donald. Pastor roześmiał się. – Nigdy nie by łeś na katolickim południu, co? Ja też by m tam prawdopodobnie nie dotarł, gdy by m nie musiał odby ć kilku ekumeniczny ch wizy t. – Popatrzy ł na Fina znacząco. – Może nie jestem taki ograniczony , jak chciałby ś sądzić. – Co to takiego te leniwe łoża? – Metoda, dzięki której wy spiarze uprawiają warzy wa, głównie ziemniaki, kiedy gleba ma cienką warstwę albo jest niezby t ży zna. Tak jest na South Uist i Eriskay . Wy cinają na wy brzeżu wodorosty i wy korzy stują jako nawóz. Kładą je w rzędach o szerokości mniej więcej trzy dziestu centy metrów i w takiej samej odległości od siebie, a między nimi wy kopują ziemię i przy sy pują nią te wodorosty . W ten sposób powstają kanały drenażowe, które umożliwiają sadzenie ziemniaków. Leniwe łoża, jak je nazy wają. Albo feannagan. Fin ły knął whisky . – Więc mówienie o uży źnianiu wron nie jest takie bezsensowne. – Absolutnie. – Donald wsparł łokcie na kolanach, trzy mając kubek w obu dłoniach i wpatrując się w ogień, który zamierał. – Może tata Marsaili w ogóle nie pochodzi z Harris, Fin. Może pochodzi z południa. South Uist, Eriskay , Barra. Kto wie. – Urwał, żeby się napić. – Ale coś mi przy szło właśnie do głowy . – Popatrzy ł na Fina. – Nigdy nie dostałby zaświadczenia z urzędu stanu cy wilnego, które by ło potrzebne mojemu ojcu do udzielenia ślubu, gdy by nie mógł przedstawić aktu urodzenia. Skąd go wziął?
– Nie z urzędu na Harris – odparł Fin. – Ponieważ nieży jący chłopiec by ł tam znany . – Właśnie. Musiał zatem znać tę rodzinę albo by ć z nią spokrewniony . On sam lub ktoś mu bliski. Więc ukradł ten akt urodzenia albo go dostał. Wy starczy ustalić ten związek. Fin uśmiechnął się z niechęcią i popatrzy ł na pastora, unosząc brew. – Wiesz, Donald, zawsze by łeś by strzejszy od większości z nas. Mówisz o związku? To jak szukanie drobinki w kosmiczny m py le.
ROZDZIAŁ 23
Catriona dała mu spodnie Donalda i wełniany sweter; miał to teraz na sobie, pod kurtką, kiedy stawiał czoło wiatrom, które omiatały niepowstrzy manie machair. Obaj mężczy źni uporali się z połową drugiej butelki we wczesny ch godzinach ranny ch. Fin obudził się na kanapie kilka minut po siódmej; z kuchni docierał zapach smażonego bekonu. Nigdzie nie by ło śladu Donalda, kiedy Catriona poczęstowała Fina śniadaniem złożony m z bekonu, jajka, kiełbaski i pieczonego chleba. Położy ła się spać na długo przed ty m, nim skończy li pić, i nie wspomniała nawet słowem o ty m, ile alkoholu obaj pochłonęli. Żadne z nich nie miało wielkiej ochoty na rozmowę. Jej milczenie dowodziło, że nie aprobuje ani jego osoby , ani tego, co wy darzy ło się w nocy . Deszcz ustał, a łagodne południowe wiatry osuszy ły trawę; kolejna zmiana pogody . Słońce jakby na nowo odkry ło swe ciepło i zmagało się z chłodem wichru. Fin potrzebował świeżego powietrza, żeby przejaśniło mu się w głowie, wciąż lekko zamroczonej i wrażliwej od słów i whisky , którą przelali z Donaldem. Nie zajrzał do tej pory do swojego namiotu i bał się my śleć, w jakim stanie znajduje się jego prowizory czne lokum, które zostawił otwarte na pastwę ży wiołów. Nie można by ło wy kluczy ć, że zniknęło bez śladu; sam nie wiedział, czy ma ochotę się o ty m przekonać. Kierowany jakimś podświadomy m impulsem, czy też za sprawą czy stego przy padku, znalazł się na trakcie biegnący m w stronę cmentarza w Crobost, gdzie ze szczy tu wzgórza, niczy m kolce jeżozwierza, wy rastały kamienne nagrobki. Wszy scy Macleodowie i Macdonaldowie, wszy scy Macritchie, Morrisonowie i Macrae, którzy ży li i umierali w ty m wąskim zakątku świata, by li tu pochowani. Twardzi jak skała i wy kuci w masie człowieczej przez wicher, morze i deszcz. A pośród nich jego rodzice. Żałował teraz, że nie przy wiózł tu Robbiego, by złoży ć go w ziemi obok jego przodków. Mona by się jednak nigdy na to nie zgodziła. Zatrzy mał się przy furtce. To tutaj, ty le lat temu, Artair powiedział mu, że wziął ślub z Marsaili. Tamtego dnia poczuł, jak coś w nim umiera wraz z ostateczną stratą jedy nej kobiety , którą kochał. Kobiety , którą wy kluczy ł ze swego ży cia bezmy ślnością i okrucieństwem. Tak, strata zadana samemu sobie. Pomy ślał teraz o Marsaili. Ujrzał ją w wy obraźni. Skóra zarumieniona od wiatru, włosy porwane podmuchem. Zobaczy ł te chabrowe oczy , to spojrzenie, które przenikało go na wskroś, przy pomniał sobie, jak rozbrajała go żartem, jak kruszy ła mu serce uśmiechem. I zastanawiał się, czy można do tego wszy stkiego jeszcze wrócić. A jeśli by ło prawdą to, co powiedział Fionnlaghowi? Że skoro nie potrafili stworzy ć czegoś trwałego ty le lat temu, to dlaczego teraz miałoby by ć inaczej? Tkwiący w nim pesy mista wiedział, że inaczej nie będzie. I z powodu tego pesy mizmu ży wił bardzo nikłą nadzieję, że mają jakąkolwiek szansę. Czy dlatego wrócił? Bo liczy ł na tę najmniejszą z szans? Nie otworzy ł furtki. Zby t często odwiedzał przeszłość i znajdował ty lko ból.
Wciąż czując mgiełkę alkoholu w głowie, ruszy ł znużony w stronę drogi wiodącej do domu, obok szkoły , gdzie tak często chodził z Artairem i Marsaili. Ta droga niewiele się zmieniła. Tak jak ten długi, prosty trakt prowadzący do Crobost, sy lwetka kościoła na wzgórzu i wszy stkie domy opierające się mężnie wichrowi. Nic tu nie rosło z wy jątkiem najbardziej odporny ch krzewów. Ty lko człowiek i siedziby , które wzniósł własny mi rękami, mogły się oprzeć wściekłości ży wiołów ciągnący ch przez Atlanty k. Do czasu. Zaświadczały o ty m cmentarz na szczy cie klifów i ruiny tak wielu czarny ch domów. Samochód Fionnlagha wciąż stał pod sklepem, gdzie porzucono go minionej nocy , a kluczy k leżał gdzieś w błocie. Nie ulegało wątpliwości, że chłopak wróci później, żeby uruchomić silnik „na krótko” i odprowadzić wóz do domu. Samochód Fina stał dumnie niedaleko szczy tu wzgórza, chłostany podmuchami wiatru na ścieżce prowadzącej do domu Marsaili. Fin, zanim poszedł z Donaldem na plebanię, dał chłopakowi kluczy ki i powiedział, żeby odwiózł Donnę i dziecko do matki. Zapukał do drzwi kuchni i wszedł do środka. Donna odwróciła się od stołu, gdzie przy gotowy wała sobie płatki śniadaniowe; nie kry ła lęku. Odpręży ła się nieco na widok Fina. Jej twarz, pozbawiona wszelkiej barwy , wy dawała się boleśnie blada. Oczy , w który ch malował się lęk, by ły podkrążone. Skierowała wzrok ponad ramieniem Fina, jakby się bała, że nie jest sam. – Gdzie mój tata? – Odsy pia kaca. Skrzy wiła się z niedowierzaniem. – Chy ba pan żartuje. Fin uświadomił sobie, że Donna zna ty lko bogobojnego, zadufanego w sobie, wy machującego Biblią prześladowcę, jakim Donald stał się z czasem. Nie miała pojęcia o istnieniu człowieka, który otoczy ł się religijną skorupą, by ukry ć swoją wrażliwość. O istnieniu Donalda Murray a, jakiego Fin znał w latach chłopięcy ch. Człowieka, który znów ujawnił się na moment nad ranem, kiedy to otworzy ł się pod wpły wem whisky . – Gdzie jest Fionnlagh? Wskazała głową salon. – Karmi Eilidh. Fin zmarszczy ł czoło. – Eilidh? – Małą. Uświadomił sobie, że sły szy to imię po raz pierwszy . O dziewczy nce zawsze mówiło się „dziecko” albo „mała”, a jemu nigdy nie przy szło do głowy spy tać. Zauważy ł, że Donna patrzy na niego tak, jakby potrafiła bez trudu go przeniknąć, i zaczerwienił się. Skinął jej głową i poszedł do salonu, gdzie zastał Fionnlagha w fotelu; dziecko leżało w zagięciu jego lewej ręki, a on trzy mał w prawej butelkę i je karmił. Szeroko otwarte oczy w maleńkiej twarzy czce spoglądały na ojca z bezgraniczny m zaufaniem. Fionnlagh wy dawał się niemal zakłopotany , że jego ojciec widzi go w takiej sy tuacji, ale nie mógł się ruszy ć. Fin usiadł w fotelu naprzeciwko; zapadło między nimi niezręczne milczenie. – Moja matka miała na imię Eilidh – oznajmił w końcu Fin. Fionnlagh kiwnął głową. – Wiem. Mała nosi imię po niej.
Fin zamrugał, czując nagle, jak wilgotnieją mu oczy . – By łaby zachwy cona. – Dzięki, tak przy okazji – rzucił chłopak, uśmiechając się przelotnie. – Za co? – Za to, że się wtrąciłeś wczoraj w nocy . Nie wiem, co by m zrobił, gdy by ś się nie pojawił. – Ucieczka nie jest wy jściem z sy tuacji, Fionnlagh. Na twarzy młodego człowieka rozbły snął płomień oburzenia. – Więc co jest? Tak dłużej by ć nie może. – Nie, nie może. Ale nie wolno wam też marnować ży cia. Będzie najlepiej dla waszego dziecka, jeśli pomożecie przede wszy stkim sobie. – I jak mamy to zrobić? – Na początek musisz się dogadać z Donaldem. Fionnlagh sapnął gniewnie i odwrócił głowę. – Nie jest takim potworem, za jakiego go uważasz, Fionnlagh. To ty lko omy lny i zagubiony człowiek, który sądzi, że to, co robi, jest najlepsze dla jego córki i wnuczki. Chłopak chciał zaprotestować, ale Fin uciszy ł go gestem uniesionej dłoni. – Porozmawiaj z nim, Fionnlagh. Powiedz mu, co chcesz zrobić ze swoim ży ciem i jak zamierzasz to osiągnąć. Pokaż mu, że będziesz wspierał i utrzy my wał Donnę i Eilidh w miarę możności i że ożenisz się z jego córką, kiedy będziesz już mógł zapewnić jej bezpieczną przy szłość. – Nie wiem, co chcę zrobić ze swoim ży ciem! – odparł chłopak, a jego głos załamał się pod ciężarem frustracji. – Mało kto wie w twoim wieku. Ale jesteś by stry . Musisz skończy ć szkołę, pójść na studia. Donna też, jeśli tego pragnie. – A ty mczasem? – Zostańcie tu. Wszy scy troje. – Murray nigdy tego nie zaakceptuje! – Nie wiesz, co zaakceptuje, dopóki z nim nie porozmawiasz. Pomy śl o ty m. Macie więcej wspólnego, niż ci się wy daje. Chce ty lko jak najlepiej dla Donny i Eilidh. Ty też. Musisz go ty lko o ty m przekonać. Fionnlagh zamknął oczy i odetchnął głęboko. – Łatwo powiedzieć. Gumowy smoczek butelki wy sunął się z ust dziecka, które zaszczebiotało oburzone. Fionnlagh wsunął go z powrotem między maleńkie mlecznobiałe wargi, znów skupiając uwagę na córce. ••• Fin poznał samochód Donalda zaparkowany w miejscu, gdzie powinien stać jego własny wóz, na zakręcie drogi, ponad walący m się domem i atakowany m przez wiatr namiotem. O wy niosłości i wgłębienia ziemi ocierała się ciężka, niska chmura, brzemienna deszczem, ale wciąż wstrzy mująca ulewę, jakby zdawała sobie sprawę, że gleba nie może już wchłonąć więcej wody . Fin dotarł do samochodu i rozejrzał się, nigdzie jednak nie dostrzegł Donalda. Przy najmniej
namiot wciąż stał na swoim miejscu. By ł potarmoszony i przemoczony , linki – luźne i szarpane wściekle przez wiatr, ale wciąż przy twierdzone do śledzi. Fin zsunął się w jego stronę po zboczu i dostrzegł przez odsunięte poły , że ktoś jest w środku. Ukląkł, wpełzł do wnętrza swego prowizory cznego lokum i po chwili ujrzał Donalda Murray a, który siedział po turecku na śpiworze z otwartą teczką na kolanach. Z teczką zawierającą dokumentację doty czącą wy padku. Fin poczuł, jak ogarnia go gniew, i wy szarpnął folder z dłoni Donalda. – Co ty , kurwa, wy prawiasz? Donald by ł wy raźnie przestraszony . I zakłopotany . – Przepraszam, Fin. Nie chciałem się wtrącać, słowo daję. Szukałem cię i zobaczy łem, że namiot jest otwarty . Wszędzie by ły porozrzucane kartki. Pozbierałem je i… – Urwał. – Chcąc nie chcąc, zacząłem to oglądać. Fin nie potrafił spojrzeć mu w oczy . – Nie miałem pojęcia – dodał Donald. – To stare dzieje – rzucił Fin, ciskając teczkę w głąb namiotu. Wy cofał się na zewnątrz i stanął w powiewach wiatru. Wy dawało się, że wielkie zwały chmur wiszą mu tuż nad głową, że go przy gniatają; poczuł na twarzy krople deszczu. Donald wy gramolił się za nim z namiotu i po chwili obaj stali obok siebie, spoglądając w dół zbocza ku klifom i plaży . Upły nęło kilka minut, nim Fin się odezwał: – Straciłeś kiedy ś dziecko, Donald? – Nie, nigdy . – To koszmar. Jakby ży cie przestało mieć jakikolwiek sens. Człowiek chce ty lko zwinąć się w kłębek i umrzeć. – Odwrócił się szy bko twarzą do pastora. – I nie wciskaj mi gównianego kitu o Bogu i wy ższej konieczności. Skończy się na ty m, że będę odczuwał wobec niego jeszcze większą wściekłość. – Chcesz mi o ty m opowiedzieć? Fin wzruszy ł ramionami, wsunął dłonie w kieszenie kurtki i zaczął iść po zboczu w stronę klifów. Donald pospieszy ł za nim. – Miał ty lko osiem lat, Donald. Nasze małżeństwo, moje i Mony , nie by ło niczy m szczególny m, ale urodził się Robbie i to w jakiś sposób nadało sens naszemu związkowi. Widzieli teraz w dole morze, które napły wało od strony cieśniny Minch wielkimi spowolniony mi falami; rozbijały się z białą spienioną furią o skały wzdłuż wy brzeża, wy rzucając na wy sokość dziesięciu metrów wodny py ł. – Pewnego dnia wy szli z domu. Zrobili zakupy . Mona w jednej ręce niosła torby , a drugą trzy mała Robbiego. To by ło przejście ze światłami na żądanie. Zapaliło się zielone. A samochód przejechał na czerwony m. Trach! Monę wy rzuciło w górę, a Robbie dostał się pod koła. Ona przeży ła, on zginął. – Zamknął na moment oczy . – I my też umarliśmy . To znaczy nasze małżeństwo. Robbie stanowił jedy ny powód, dla którego by liśmy razem. Bez niego wszy stko się po prostu rozpadło. Dotarli niemal do krawędzi klifów; z powodu erozji grunt by ł tu niestabilny . Nie należało podchodzić zby t blisko brzegu. Fin przy kucnął nagle i zerwał białe mokre kłaczki wełnianki, a potem zaczął je rozcierać między kciukiem a palcem wskazujący m. Donald przy cupnął obok niego. W dole pomrukiwało i powarkiwało morze, jakby chcąc porwać ich obu z urwiska i wciągnąć w głębię. Ciskał im w twarz drobinki morskiej piany .
– Co się stało z kierowcą? – Nic. Nie zatrzy mał się. Nie złapali go. – My ślisz, że kiedy kolwiek złapią? Fin spojrzał na Donalda. – Nie wiem, czy mogę zrobić cokolwiek ze swoim ży ciem, dopóki to się nie stanie. – A gdy by go znaleźli? – Zabiłby m go. – Fin zgniótł kwiatek do końca i rzucił na pastwę wiatru. – Nie zrobiłby ś tego. – Wierz mi, Donald, mając szansę, to właśnie by m zrobił. Donald kręcił jednak uparcie głową. – Nie zrobiłby ś tego, Fin. Nic o nim nie wiesz. Kim jest, dlaczego nie zatrzy mał się tamtego dnia, jakie piekło od tamtej pory przeży wa. – Powiedz to komuś, kogo to obchodzi. – Fin podniósł się z ziemi. – Widziałem cię wczoraj wieczorem, Donald. Wy raz twoich oczu, kiedy ci się wy dawało, że tracisz córkę. A przecież chciała ty lko wsiąść na prom. Pomy śl, jak by ś się czuł, gdy by ktoś położy ł na niej łapy , skrzy wdził ją, zabił. Nie nadstawiałby ś drugiego policzka. By łoby oko za oko i pieprzy ć to, co powiedział Gandhi. – Nie, Fin. – Donald też wstał. – Potrafię sobie wy obrazić, co by m czuł. Wściekłość, ból, chęć zemsty . Ale nie mnie osądzać. „Do Mnie należy pomsta”, mówi Pan. Musiałby m uwierzy ć, że gdzieś, w jakiś sposób, sprawiedliwości stałoby się zadość. Nawet gdy by miało do tego dojść w następny m ży ciu. Fin długo mu się przy glądał, głęboko zamy ślony . – Wiesz, Donald, żałuję czasem, że nie mam twojej wiary – przy znał się w końcu. Pastor uśmiechnął się. – Więc może jest jeszcze dla ciebie jakaś nadzieja. Fin parsknął śmiechem. – Moja dusza jest utracona już na zawsze. – Odwrócił się szy bko. – Chodź. Znam ścieżkę, która prowadzi ku skałom. Ruszy ł wzdłuż urwiska, niebezpiecznie blisko krawędzi jak dla Donalda, który za nim pospieszy ł. Po jakichś pięćdziesięciu metrach grunt się obniży ł, a klif ustąpił miejsca torfowisku i łupkowatemu podłożu, osłoniętemu przed atakami morza przez strzeliste skały , które wy rastały z brzegu. Nierówna, biegnąca pod kątem ścieżka prowadziła w dół, do kamienistej plaży , niemal ukry tej przed morzem; by ła prawie niedostępna od drugiej strony . Zaledwie kilkadziesiąt centy metrów dalej morze wy ładowy wało swój gniew w skalisty ch pły ciznach, a jego grzmot by ł stłumiony przez powstrzy mujące go ostańce. Najczy stsza woda zbierała się w sadzawkach między głazami, a jej drobinki unosiły się wy soko w górze. – To by ła w czasach dzieciństwa moja kry jówka – powiedział Fin. – Przy chodziłem tu, kiedy nie chciałem z nikim rozmawiać. I gdy moi rodzice zginęli, a ja zamieszkałem u ciotki, nigdy tu nie wróciłem. Donald rozejrzał się po tej maleńkiej oazie spokoju otoczonej echem morza, tak bliskiego i jednocześnie tak odległego. Nawet wiatr nie docierał do tego miejsca. – Zajrzałem tu od powrotu dwa razy . – Fin uśmiechnął się smutno. – Może mi się wy dawało, że znajdę dawnego siebie. Ducha z czasów niewinności. Ale pozostały jedy nie kamy ki, kraby i
bardzo dalekie echo przeszłości, chy ba ty lko w mojej głowie. – Uśmiechnął się i oparł stopę o wy stęp skalny . – Dlaczego mnie szukałeś? – Obudziłem się rano i od razu pomy ślałem o Tormodzie i jego kradzionej tożsamości. – Donald roześmiał się. – Ściśle mówiąc, po ty m jak już wy piłem pół litra wody i połknąłem dwa paracetamole. Dawno nie uraczy łem się taką ilością whisky . – Catriona zakaże mi wstępu na plebanię. Donald wy szczerzy ł zęby . – Już zakazała. Fin roześmiał się; dobrze by ło po ty ch wszy stkich latach posiedzieć ze stary m przy jacielem. – Więc co ci przy szło do głowy w związku z Tormodem? – Dwa miesiące temu ukazał się w „Gazette” arty kuł. O centrum genealogii w południowej części Harris. Nazy wa się Seallam. Hobby jakiegoś człowieka, które stało się jego obsesją. I jest to w tej chwili najbogatsze archiwum relacji rodzinny ch na Hebry dach Zewnętrzny ch. Lepsze niż archiwa kościelne czy państwowe. Ten facet ustalił pokrewieństwo w przy padku ty sięcy wy spiarskich rodzin, nawet ży jący ch daleko stąd, w Amery ce Północnej i Australii. Jeśli ktoś ma dostęp do drzewa genealogicznego Macdonaldów i wszy stkich jego odgałęzień, to właśnie on. – Uniósł py tająco brwi. – I co ty na to? Fin skinął w zamy śleniu głową. – Chy ba warto tam zajrzeć.
ROZDZIAŁ 24
Jadąc na południe, Fin minął Luskenty re i Scarista, dokąd wy brał się dzień wcześniej z George’em Gunnem. By ł w drodze od niemal dwóch godzin, kiedy z dna doliny wy rosły nagie zielone wzgórza South Harris, jakby pomniejszając i tak już maleńkie osady , które przy wierały z uporem do brzegów niewielkich jezior zalewający ch wąwozy . Za jednopiętrowy m biały m budy nkiem o spadzisty m dachu – Centrum Seallam – widać by ło kremową chmurę, która spły wała po zboczach stożkowatego wzgórza niczy m lawa wulkaniczna. Rzecz niezwy kła, wiatr ustał, a w dolinie wraz z mgłą trwał nienaturalny spokój. Kilka domów, które tworzy ły wioskę Northton – An Taobh Tuath po gaelicku – otaczały karłowate sosny . Wzdłuż drogi rosły żółte iry sy i różowe azalie, rzadki akcent barwny w monotonny m zwy kle krajobrazie. Drogowskaz głosił: SEALLAM! Wystawy, genealogia, herbata/kawa Fin zaparkował na żwirowatej parceli po drugiej stronie strumienia, który wił się między wzgórzami, po czy m ruszy ł prowizory czną ścieżką ku drewnianemu mostkowi nad wodą i dotarł w końcu do samego Centrum. Wy soki mężczy zna o bujny ch biały ch włosach okalający ch ły są na czubku głowę przedstawił się jako główny konsultant w dziedzinie genealogii, Bill Lawson. Poprawił na nosie wielkie okulary z lat siedemdziesiąty ch i wy znał, że to on jest ty m człowiekiem, którego hobby stało się obsesją opisaną w „Stornoway Gazette”. Z zadowoleniem pokazał Finowi wielkie mapy Amery ki Północnej i Australii, stanowiące część ekspozy cji Centrum. Skupiska czarny ch pinezek wskazy wały miejsca, w który ch osiedliły się hebry dzkie rodziny szukające nowego ży cia w Kalifornii, na wschodnim wy brzeżu Stanów Zjednoczony ch, w Nowej Szkocji, w południowo-wschodniej Australii. – Czego konkretnie pan szuka? – spy tał. – Chodzi o pewną rodzinę. Macdonaldów z Seilebost. Murdo i Peggy . Mieli sy na imieniem Tormod, który utopił się w ty siąc dziewięćset pięćdziesiąty m ósmy m. Porzucili swoje gospodarstwo na początku lat sześćdziesiąty ch i by ć może wy jechali za granicę. Ich zagroda teraz niszczeje. – Nie powinniśmy mieć z ty m kłopotów – oznajmił genealog i zaprowadził go do małego sklepiku i recepcji, gdzie półki uginały się od bogato ilustrowany ch książek i przewodników wy spiarskich w twardy ch oprawach. Bill Lawson pochy lił się i wy ciągnął ze stosu publikacji na dolnej półce jeden z tomów. – To są dzieje naszy ch gospodarstw na Harris. Spisane według wiosek i zagród. Kto tam mieszkał, kiedy i dokąd wy jechał. – Przewertował kartki kołonotatnika. – Jeśli chodzi o okres przed wprowadzeniem obowiązku świeckiej rejestracji w ty siąc osiemset pięćdziesiąty m piąty m, niewiele można się dowiedzieć. Wszelkie informacje zapisy wano w
obcy m języ ku. Angielskim. – Uśmiechnął się. – Urzędnik odnotowy wał imię wedle własnego widzimisię. W wielu wy padkach błędnie. Często w ogóle go to nie interesowało. To samo doty czy dokumentacji kościelnej. Niektórzy duchowni prowadzili rzetelny rejestr. Inni machali na to ręką. Porównujemy przekazy ustne z oficjalną dokumentacją po roku ty siąc osiemset pięćdziesiąty m piąty m i kiedy się zgadzają, można zakładać bez obawy o pomy łkę, że są prawdziwe. – Więc sądzi pan, że mogę się dowiedzieć, co stało się z Macdonaldami? Bill Lawson uśmiechnął się. – Tak, jestem pewien. Zbadaliśmy historię dosłownie każdego domostwa na wy spach na przestrzeni ostatnich dwustu lat. Ponad dwadzieścia siedem i pół ty siąca drzew genealogiczny ch. Przeglądanie zapisków i bazy dany ch w komputerze zabrało mu około piętnastu minut; odszukał gospodarstwo Macdonaldów, jego dzieje i rodowód wszy stkich ty ch, którzy je zamieszkiwali i uprawiali tam od pokoleń ziemię. – Jest. – Postukał palcem w stronicę jednej ze swoich książek. – Murdo i Peggy Macdonaldowie wy emigrowali do Kanady w ty siąc dziewięćset sześćdziesiąty m drugim. Do New Glasgow na terenie Nowej Szkocji. – Czy na wy spach pozostali jacy ś krewni? – Niech spojrzę… – Przesunął palcem wzdłuż listy nazwisk. – Kuzy nka Peggy , Marion. Wy szła tuż przed wojną za chłopaka z katolickiej rodziny . Donalda Angusa O’Henley a. – Parsknął śmiechem. – Jestem pewien, że wy wołało to trochę zamieszania. – Jacy ś ży jący członkowie rodziny ? Stary genealog, przeglądając dokumentację, pokręcił głową. – Donald Angus zginął na wojnie. Nie mieli dzieci. Marion zmarła w ty siąc dziewięćset dziewięćdziesiąty m pierwszy m. Zniechęcony Fin westchnął, zaciskając zęby . Miał wrażenie, że faty gował się tu na próżno. – Sądzi pan, że ży ją jeszcze jacy ś sąsiedzi, którzy mogliby ich pamiętać? – No cóż, musiałby się pan w ty m celu udać na Eriskay . – Eriskay ? – Tak. Stamtąd właśnie pochodził Donald Angus. Nie by ło mowy , żeby chłopak z katolickiej rodziny osiedlił się kiedy kolwiek pośród surowy ch prezbiterian z Harris. – Znowu się roześmiał. – Kiedy się pobrali, Marion zamieszkała u niego w rodzinny m gospodarstwie w Haunn na wy spie Eriskay . ••• Niewielki port ry backi w An t-Òb, do którego przy pły wał również prom, został przemianowany na Leverburgh przez Williama Hesketha Levera, późniejszego lorda Leverhulme, który tuż po pierwszej wojnie światowej kupił miasto wraz z większością South Harris. Nie zachowało się wiele śladów po pół milionie funtów, które wy dał, by przekształcić tę mieścinę w duży port ry backi mogący zaopatry wać ponad cztery sta sklepów zakupiony ch przez niego w całej Wielkiej Bry tanii. Zbudowano nabrzeża i wędzarnie. Planowano przekopać kanał do śródlądowego jeziora, by stworzy ć port dla dwustu łodzi. Lecz „przemy ślne plany i my szy , i ludzi w gruzy się walą”, jak napisał Robert Burns, więc gdy Leverhulme zmarł w 1925 roku na zapalenie płuc, ambitne zamiary porzucono, a majątek
wy przedano. Teraz kurcząca się populacja trochę ponad dwóch ty sięcy mieszkańców ży ła w domach rozproszony ch wokół nabrzeża i betonowej rampy , zbudowanej na potrzeby promów obsługujący ch wy spy , który mi by ły upstrzone wody między South Harris i North Uist. Marzenia o stworzeniu wielkiego portu ry backiego rozwiały się bezpowrotnie we mgle. Fin zatrzy mał się na końcu podwójnego rzędu samochodów czekający ch na prom. Za stosem porzucony ch koszy na kraby i sy lwetkami pasący ch się owiec widać by ło szereg zielony ch domów między wzgórzami, które schodziły jedno za drugim ku wy brzeżu. Wiatr zamarł całkowicie, a woda niczy m szkło odbijała skały obwieszone burszty nowy mi wodorostami. Daleko w zatoce Harris wy łaniał się z szarości prom, jak duch krążący pośród cieni wy sp: Ensay , Killegray , Langaigh, Grodhaigh. Siedział i wsłuchując się w miarowe dudnienie jego silników, patrzy ł, jak prom zbliża się do przy stani. Wiedział, że potrzeba godziny , może półtorej, by kierując się na południe przez Uists i krajobraz księży cowy Benbeuli, dojechać do zatoki Eriskay , a następnie na samą wy spę na południowy m końcu archipelagu – ostatni przy stanek przed Barrą. Trop, który go tu zawiódł, by ł niewy raźny . Kuzy nka matki nieży jącego Tormoda Macdonalda, która przeniosła się na tę wy spę. Leniwe łoża Eriskay , feannagan, o który ch mówił ojciec Marsaili. By ł jeszcze opisy wany przez niego kościół na wzgórzu z widokiem na cmentarz i srebrne piaski. Mógł to by ć kościół w Scarista, ty le że nie znajdowała się w nim łódź, a piasek miał tam barwę złotą, nie srebrną. Fin w jakiś sposób ufał chaoty czny m wspomnieniom starego człowieka, fragmentom pamięci tworzący m obraz, którego nie można by ło znaleźć na wy spie Harris, gdzie prawdziwy Tormod Macdonald ży ł i umarł. To by ły reminiscencje z innego miejsca, z innego czasu. Z Eriskay by ć może. Rozległ się dźwięk sy ren ostrzegawczy ch, kiedy Loch Portain wślizgnął się do portu i zaczął opuszczać rampę na betonowe nabrzeże. Z jego trzewi wy łoniło się kilka samochodów osobowy ch i parę ciężarówek i po chwili wozy czekające w kolejce zaczęły jechać w dół, jeden za drugim. Godzinny rejs z Harris na Berneray upły nął szy bko – jak sen. Wy dawało się, że prom sunie po lustrzanej powierzchni zatoki, omijając widmowe wy sepki i skały , które wy nurzały się jak upiory z posrebrzanej mgły . Fin stał na przednim pokładzie, zaciskając dłonie na relingu, i patrzy ł na chmury , które niczy m pędzel zostawiały ciemniejsze smugi na niebie w najbledszy m odcieniu szarości. Rzadko widy wał wy spy w tak oszałamiający m bezruchu, tajemnicze i nieziemskie, pozbawione jakiegokolwiek śladu, jaki mógłby pozostawić po sobie człowiek. Wreszcie z mroku wy łonił się ciemny zary s Berneray i Fin wrócił na pokład samochodowy , żeby wy ruszy ć w długą drogę na południe. To chaoty czne zbiorowisko wy sp, zwany ch niegdy ś błędnie Long Island, łączy ł teraz sy stem grobli; dawniej pojazdy mogły poruszać się tu jedy nie podczas odpły wu. Ty lko między Harris i Berneray , a także Eriskay i Barrą, trzeba by ło podróżować drogą wodną. North Uist jawiła się jako ciemny , pierwotny krajobraz. Strzeliste góry spowite chmurami, które spły wały po zboczach i wy suwały mgliste macki ku wrzosowiskom. Szkielety dawno opuszczony ch domów, ściany szczy towe odcinające się ostrą czernią od groźnego nieba. Wroga i niegościnna kraina bagien, poznaczona skrawkami jezior i postrzępiony mi zatoczkami. Wszędzie widać by ło żałosne ślady wy siłków zmierzający ch do jej okiełznania, podejmowany ch przez
mężczy zn i kobiety , a ci, którzy tu pozostali, skupili się w mały ch, osłonięty ch przed ży wiołami miasteczkach. Dalej na południe, widoczna za kolejny mi groblami, przemknęła rozmazaną plamą wy spa Benbecula, płaska i monotonna. Potem niebo jakby się rozwarło, przy gniatający mrok zniknął i oczom Fina ukazała się South Uist – góry na wschodzie i ży zne równiny machairu na zachodzie, ciągnące się aż do morza. Chmury wisiały teraz wy soko, przełamy wane coraz silniejszy m wiatrem; przedzierał się przez nie blask słońca i rozlewał po rzekach i jeziorkach. Żółte i fioletowe kwiaty pochy lały się w gwałtowny ch pory wach i Fin poczuł się podniesiony na duchu. Minął skręt w stronę leżącego na wschodnim wy brzeżu portu promowego Lochboisdale, a dalej na zachodzie zobaczy ł porzucone szopy starej fabry ki przerobu wodorostów w Orasaigh, usadowione za murem cmentarza protestanckiego. Najwy raźniej nawet w chwili śmierci obowiązy wał podział na katolików i protestantów. W końcu skręcił na wschód, w drogę prowadzącą do Ludagh, i po drugiej stronie migotliwej zatoki Eriskay zobaczy ł przelotnie wy spę. By ła mniejsza, niż sobie wy obrażał, jakby zdominowana przez sąsiednią Barrę z jej kręgiem siostrzany ch wy sepek, majaczący ch na tle morza o barwie akwareli. W ujście zatoki w Ludagh wrzy nał się kamienny pirs, a na wzgórzu od południowej strony przy cupnęło kilka domów. By ł odpły w i w piasku spoczy wało parę przechy lony ch łodzi, opierając się na kilach. Za pochy lnią wy nurzały się z wody betonowe podpory nieistniejącego nabrzeża, do którego przy bijały promy przewożące ludzi i towary . Fin zaparkował na pirsie i wy siadł z samochodu; poczuł na twarzy ciepły wiatr od południa. Wciągnął w płuca woń morza i osłonił oczy przed blaskiem słońca na wodzie, spoglądając w stronę Eriskay . Nie wiedział dlaczego, ale gdy tak patrzy ł na tę wy spę, ogarnęło go niemal bez reszty dziwne poczucie przeznaczenia, coś w rodzaju déjà vu. Zobaczy ł starszego człowieka w dżinsach i robiony m na drutach swetrze, pracującego przy kadłubie przewróconej łodzi. Jego twarz pod srebrzy stą czupry ną przy pominała zniszczoną dermę. Skinął głową, a Fin powiedział: – My ślałem, że można teraz dotrzeć stąd na Eriskay drogą na grobli. Mężczy zna wy prostował się i wskazał na wschód. – Tak, jest grobla. Niech pan jedzie dalej, znajdzie ją pan na końcu zakrętu. Fin wy tęży ł wzrok i osłoniwszy oczy przed blaskiem, dostrzegł na hory zoncie groblę, która biegła przez zatokę. – Dzięki. Wsiadł z powrotem do samochodu, dotarł do zakrętu drogi, a potem przejechał przez zaporę dla by dła i znalazł się na długiej i prostej szosie, położonej na ty siącach ton głazów, które zatopiono w wodzie, by stworzy ć połączenie między wy spami. Wkrótce przed jego oczami pojawiła się Eriskay ; bezdrzewna i nieurodzajna, przy pominała samotną górę sięgającą nieba. Droga biegła między wzgórzami, coraz wy żej, aż do centrum. Dotarł do skrzy żowania w kształcie litery T i skręcił w lewo, w wąskie pasmo asfaltu, by po chwili dojechać do starego portu w Haunn, gdzie, jak powiedział mu Bill Lawson, znajdowała się zagroda O’Henley ów. Do wąskiej i osłoniętej zatoczki prowadziło kamienne molo w kiepskim stanie. Na
przeciwległy m brzegu, gdzie widać by ło opustoszałe nabrzeże, stały pośród skał dwa podupadające domy . Inne przy cupnęły wokół zatoki, niektóre zamieszkane, niektóre zamienione w ruinę. Zaparkował na końcu starego molo, pokonał wzniesienie, przechodząc obok stosów skrzy nek i suszący ch się sieci, i po chwili zobaczy ł betonową rampę i ponownie South Uist na drugim brzegu cieśniny . – To tutaj przy bijał prom samochodowy . – U boku Fina stanął stary człowiek w pikowanej kurtce i wełnianej czapce z daszkiem. Trzy mał na długiej smy czy foksteriera szorstkowłosego, który szarpał i kręcił się niespokojnie. – Statek pasażerski przy bijał do innego nabrzeża. – Parsknął śmiechem. – Nie by ło zapotrzebowania na prom samochodowy , dopóki nie zbudowali dróg. A nie zrobili tego aż do lat pięćdziesiąty ch. I nawet wtedy niewielu ludzi miało samochody . – Rozumiem, że jest pan miejscowy – powiedział Fin. – Mieszkam tu od urodzenia. Ale o ile się orientuję po pańskiej wy mowie, pan nie jest stąd. – Z wy spy Lewis – wy jaśnił Fin. – A dokładnie z Crobost w Ness. – Nigdy nie zapuściłem się tak daleko na północ – wy znał starszy mężczy zna. – Co pana sprowadza aż tutaj? – Szukam starej zagrody O’Henley ów. – Och, to niedaleko. Proszę ze mną. Odwrócił się i ruszy ł z powrotem ku staremu molo, a pies biegł przodem, podskakując i szczekając na pory wy wiatru. Fin szedł za nim, aż dotarli do nabrzeża i stanęli na brzegu małej zatoczki. – Ten żółty budy nek po lewej, ten bez dachu – kiedy ś by ł to miejscowy sklep i poczta. Facet, który je prowadził, nazy wał się Nicholson… tak mi się wy daje. Jedy ny protestant na wy spie. – Uśmiechnął się. – Wy obraża pan sobie? Fin przy znał w duchu, że ty lko z trudem. – Trochę dalej, po prawej, zobaczy pan pozostałości starej kamiennej chaty . Niewiele z niej przetrwało. To właśnie zagroda O’Henley ów. Ale właścicielka od dawna już nie ży je. Wcześnie owdowiała. Mieszkała u niej taka młoda dziewczy na. Ceit, jeśli pamięć mnie nie my li. To chy ba nie by ła jej córka. – Co się z nią stało? – Bóg jeden wie. Odeszła na długo przed śmiercią starszej pani. Jak wszy scy młodzi. Nie mogli się doczekać, kiedy się wreszcie stąd wy rwą. Wtedy i teraz. Wzrok Fina powędrował obok ruin i zatrzy mał się na wielkim biały m domu wzniesiony m wy żej na skałach. Nowiutki na pierwszy rzut oka podjazd wił się po zboczu i docierał do płaskiego ogrodu od frontu i drewnianego tarasu, na który można się by ło dostać przez rozsuwane oszklone drzwi. Wy żej znajdował się balkon chroniony przed kapry sami pogody przez szy by , a nad nim, na ścianie, neon w kształcie gwiazdy . – Kto mieszka w ty m duży m biały m domu? – spy tał. Stary człowiek uśmiechnął się. – To dom Morag McEwan. Tu się urodziła i wróciła na wy spę mniej więcej sześćdziesiąt lat po wy jeździe. W ogóle jej nie pamiętam, ale to ktoś, bez dwóch zdań. Może i pan ją zna. – Ja? – spy tał zaskoczony Fin. – To znaczy jeśli ogląda pan często telewizję. By ła wielką gwiazdą jednej z oper my dlany ch. Nie brakuje jej forsy , proszę mi wierzy ć. Nie wy łącza światełek bożonarodzeniowy ch przez cały
rok i jeździ różowy m kabrioletem Mercedesa. – Roześmiał się. – Powiadają, że jej dom wy gląda w środku jak jaskinia Alady na, choć sam nigdy tam nie by łem. – Ilu ludzi mieszka teraz na Eriskay ? – Niewielu. Około stu trzy dziestu. Nawet w mojej młodości by ło nas ty lko około pięciuset. Ta wy spa ma zaledwie cztery kilometry długości. W najszerszy m miejscu ponad dwa. Nie bardzo jest z czego tu ży ć. Na pewno nie z ziemi, a i z morza teraz ciężko. Fin przebiegł spojrzeniem po odludny ch skalisty ch zboczach i zaczął się zastanawiać, jak ludzie mogli tu w ogóle przetrwać. Jego wzrok zatrzy mał się na ciemny m budy nku, wy soko na wzgórzu po prawej stronie, wy raźnie dominujący m nad wy spą. – Co to jest? Mężczy zna podąży ł za jego spojrzeniem. – To kościół – wy jaśnił. – Świętego Michała. ••• Fin podjechał pod górę, w stronę wzniesionego wokół szkoły podstawowej i ośrodka zdrowia niewielkiego skupiska domów, znanego jako Rubha Ban. Drogowskaz z napisem „Eaglais Naomh Mhicheil” wskazy wał wąski trakt, który prowadził do kamiennego kościoła ze stromy m spadzisty m dachem i wy sokimi oknami w biały ch obramowaniach. Łukowate wejście od południowej strony zwieńczone by ło biały m krzy żem i maksy mą: Quis ut Deus? – Kto jest jak Bóg? Na zewnątrz zamontowano na wspornikach czarny dzwon okrętowy . Fin zastanawiał się, czy jego głos wzy wa wierny ch na modlitwę. Z boku widniała wy malowana białą farbą nazwa: SMS Derfflinger. Zaparkował samochód i spojrzał w dół zbocza, w kierunku molo w Haunn i South Uist po drugiej stronie cieśniny . Morze migotało, iskrzy ło się i poruszało jak ży wa istota; wzgórzami w dali pły nął strumieniami blask słońca, a cienie chmur przesuwały się szy bko po ich konturach. Tu, wy soko, wiatr wiał nieustępliwie, szarpiąc kurtkę Fina i pory wając jego kręcone włosy , jakby chciał je wy gładzić. Jakaś wiekowa kobieta w czerwony m swetrze i ciemnoszarej spódnicy my ła podłogę w przedsionku. Miała na rękach zielone gumowe rękawice do łokci i polewała posadzkę my dlinami z jasnoczerwonego wiadra. Włosy nieokreślonego koloru przy kry ła jedwabną chustką. Skinęła Finowi głową, odsuwając się, by mógł przejść. Miał przez chwilę wrażenie, że czas zatrzy mał się w miejscu. Przez zwieńczone łukami okna wlewało się do wnętrza światło, a barwne figury Matki Boskiej, Dzieciątka Jezus i pochy lony ch w modlitwie skrzy dlaty ch aniołów rzucały cienie na wąskie drewniane ławki. Niebieski firmament wy malowany na kopule nad ołtarzem świecił gwiazdami, a sam okry ty bielą ołtarz wspierał się na niewielkiej łodzi. Fin poczuł na karku i ramionach gęsią skórkę. Oto bowiem by ł kościół z łodzią, o który m wspominał Tormod. Odwrócił się do wejścia. – Przepraszam… Starsza kobieta wy prostowała się nad wiadrem. – Tak? – Jaka jest historia tej łodzi pod ołtarzem? Znają pani? Oparła dłonie na biodrach i odchy liła głowę do ty łu.
– Oczy wiście – odparła. – To wspaniała opowieść. Widzi pan, sami wierni zbudowali ten kościół. Doby wali i ociosy wali kamienie i na własny ch plecach wnosili tu piasek i wszelkie materiały . Pobożni ludzie. Każdy z nich zasłuży ł na miejsce w niebie. To pewne. – Włoży ła mopa do wiadra i oparła się na kiju. – Ale to ry bacy za wszy stko zapłacili. Ofiarowali się przekazać zy ski z jednego połowu na budowę kościoła. Wszy scy modlili się tego wieczoru, a ry bacy powrócili nad ranem z ogromny m połowem. Dwieście funtów. Mnóstwo pieniędzy w tamty ch czasach. Więc ta łódź jest czy mś w rodzaju hołdu złożonego ty m dzielny m ludziom, którzy w imię Pana zmierzy li się z gniewem morza. Fin wy szedł na dwór, ruszy ł wy sy paną żwirem ścieżką wzdłuż wschodniej ściany i po chwili zobaczy ł, że grunt opada w stronę wy brzeża – obok domów na wzniesieniu i kamienny ch nagrobków – ku plaży jaśniejącej srebrzy ście na tle pły tkich turkusowy ch wód zatoki. Dokładnie tak, jak mówił Tormod. Fin przy pomniał sobie fragment protokołu posekcy jnego, z który m się zapoznał poprzedniej nocy przy migotliwy m blasku świetlówki. „Widoczne owalne brązowoczarne stłuczenie o rozmiarach 5 na 2,5 centy metra w okolicach rzepki. Skóra z wierzchu jest lekko stwardniała i zawiera drobinki srebrnego piasku”. Patolog znalazł srebrny piasek we wszy stkich otarciach i miejscach kontuzji dolnej części ciała. Nie złoty piasek, jak na plażach Harris, ale srebrny , jak tutaj, w miejscu, które Tormod nazy wał plażą Karola. Fin skupił wzrok na metaliczny m półksięży cu, który otaczał zatokę i sięgał na południowy m krańcu nowego falochronu, i zastanawiał się, dlaczego stary człowiek nazy wał to miejsce plażą Karola.
ROZDZIAŁ 25
– Kto tam? – Pański wnuk, panie Macdonald. Fionnlagh. Mam wrażenie, że go w ogóle nie znam. Widzę inny ch mieszkańców, którzy siedzą w fotelach, jak choćby lord i lady Muck, i przy glądają się temu chłopakowi, który przy szedł mnie odwiedzić, i jego dziwaczny m, sterczący m włosom. Są wy raźnie zaciekawieni. Jak on to robi, że te włosy tak mu stoją? I po co? Pielęgniarka podsuwa krzesło i chłopak siada obok mnie. Wy gląda na zakłopotanego. Nic, do diabła, nie mogę poradzić na to, że nie wiem, kto to jest. – Nie znam cię – mówię mu. Jakim cudem mogę mieć wnuka? Jestem za młody , żeby by ć ojcem. – Czego chcesz? – To ja, Fionnlagh, sy n Marsaili – wy jaśnia, a ja czuję, jak serce bije mi ży wiej. – Marsaili? Jest tutaj? – Pojechała do Glasgow, dziadku. Zdawać egzaminy . Wróci za jakieś dwa dni. Ta wiadomość jest dla mnie jak policzek. – Obiecała zabrać mnie do domu. Mam dość tego hotelu. Siedzę ty lko przez cały dzień w jakimś cholerny m fotelu i wy glądam przez okno. Po drugiej stronie ulicy widzę dzieci, które wy chodzą rano do szkoły , a wieczorem wracają do domu. I nie mogę sobie przy pomnieć niczego, co dzieje się w między czasie. Przy puszczam, że jadłem lunch, bo nie jestem głodny . Ale tego też nie pamiętam. – Przy pominasz sobie, dziadku, jak pomagałem przy spędzaniu owiec? Jak przy prowadzaliśmy je do strzy żenia? – Boże, tak! Strzy żenie. Cholernie ciężka robota. – Pomagałem już w wieku czterech czy pięciu lat. – Tak, by łeś przy stojny m młody m chłopakiem, Fin. Marsaili świata poza tobą nie widziała. – Nie, jestem Fionnlagh, dziadku. Fin to mój tata. Uśmiecha się do mnie w taki sam sposób, w jaki uśmiechają się teraz do mnie wszy scy ludzie. Z zakłopotaniem, jakby uważali, że jestem niespełna rozumu. – Pomagałem ostatnio Murdowi Morrisonowi, zarobiłem trochę grosza. I pomagałem mu, kiedy owce się jagniły . W ty m roku. Pamiętam to dokładnie. To by ło pierwszego roku na wy spie. Nigdy nie padał śnieg, ale by wało cholernie zimno, a wiatr w mokrą marcową noc mógł zwalić człowieka z nóg. Nigdy wcześniej nie widziałem, jak rodzi się owca, i za pierwszy m razem omal nie zwy miotowałem. Cała ta krew i łoży sko… Ale to by ło zdumiewające – patrzeć, jak chude maleństwo podobne do zmokłego szczura bierze pierwszy oddech i robi pierwsze niepewne kroki. Ży cie w całej swej surowej nagości. Dowiedziałem się tamtej zimy wielu rzeczy . Że bez względu na to, co my ślałem o swoim
poby cie w sierocińcu, istnieją znacznie gorsze rzeczy . Nie znaczy to, by ktoś nas źle traktował. W pełny m tego słowa znaczeniu. Ale walka o przetrwanie by ła brutalna i nikogo nie zamierzano oszczędzać ty lko dlatego, że by ł dzieckiem. Codzienne obowiązki. Wspinanie się w smolistej ciemności na wzgórze, na długo przed pójściem do szkoły , i napełnianie wiadra wodą ze źródła. Wy cinanie wodorostów na wy brzeżu. Donald Seamus dostawał za tonę bardzo dużo w fabry ce w Orasaigh. To by ła koszmarna robota, człowiek ślizgał się zgięty wpół na czarny ch skałach w czasie odpły wu i ścinał tępy m sierpem wodorosty , a skorupy muszli cięły mu palce jak brzy twy . Wy daje mi się, że palili te wodorosty i uży wali ich jako nawozu. Ktoś mi kiedy ś powiedział, że wy rabiali z tego także materiały wy buchowe, pastę do zębów i lody , ale nigdy w to nie wierzy łem. Sądzili chy ba, że jestem tak nierozgarnięty jak Peter. Na owcach się nie kończy ło, by ło jeszcze wy cinanie torfu po drugiej stronie Beinn Sciathan i wy ciąganie z ziemi bry ł, kiedy Donald Seamus doby wał je ty m, co się nazy wało tarasgeir. Układaliśmy je po trzy . Od czasu do czasu obracaliśmy je, aż w pory wach wiatru wy schły na kamień, a potem wkładaliśmy do duży ch wiklinowy ch koszy . Mieliśmy z sąsiadem wspólnego kuca, więc ten mały koń nie zawsze mógł nam służy ć, a wtedy musieliśmy dźwigać kosze na własny ch plecach. No i siano, ścinane kosą, którą brało się szeroki zamach. Potem zbierało się je i układało, żeby wy schło, modląc się przy ty m, by nie spadł deszcz. Należało je odwrócić, przetrząsnąć i znowu wy suszy ć, bo w przeciwny m razie gniło w stogach. Więc potrzebna by ła do tego ładna pogoda. Na podwórzu wiązało się siano w bele i dopiero gdy wy pełniały każdy jego kąt, Donald Seamus by ł zadowolony i pewien, że jest dość paszy na zimę. Ktoś mógłby pomy śleć, że na naukę nie by ło dużo czasu, ale ja i Peter pły nęliśmy codziennie łodzią wraz z inny mi dziećmi, a potem zabierał nas autobus i zawoził do budy nku z blachy falistej niedaleko skrzy żowania – do szkoły średniej. By ła jeszcze jedna, technikum, jakieś cztery sta metrów dalej. Ale uczy łem się ty lko do Nowego Roku, kiedy wy darzy ł się ten incy dent. Potem Donald Seamus nie pozwalał mi chodzić do szkoły , więc Peter musiał jeździć sam. Nie by li zły mi ludźmi, Donald Seamus i Mary -Anne, ale nie mieli w sobie ani odrobiny miłości. Wiedziałem, że niektórzy „domownicy ” by li straszliwie krzy wdzeni. Nas to nie doty czy ło. Mary -Anne prawie się nie odzy wała i nie zwracała większej uwagi na naszą obecność – z wy jątkiem chwil, kiedy nas karmiła i prała nam ubrania, który ch mieliśmy niewiele. Przez większość czasu przędła, farbowała i tkała wełnę i wraz z inny mi kobietami impregnowała sukno; wszy stkie, siedząc wokół długiego drewnianego stołu, obracały i uderzały tkaninę, aż grubiała i stawała się wodoodporna. Śpiewały w takt tej czy nności. Niekończące się pieśni, by ta monotonna praca wy dawała się bardziej znośna. Nigdy nie sły szałem, by kobiety ty le śpiewały , co podczas mojego poby tu na tej wy spie. Donald Seamus by ł surowy , ale sprawiedliwy . Jeśli tłukł mnie pasem, to zwy kle dlatego, że na to zasłuży łem. Nigdy jednak nie pozwoliłem mu tknąć Petera palcem. Cokolwiek złego chłopak zrobił, nie by ło to jego winą; musiało jednak dojść między mną a Donaldem Seamusem do konfrontacji, by to zrozumiał. Nie pamiętam już, co Peter przeskrobał. Może upuścił jajka, wy nosząc je z kurnika, i rozbił kilka. Wiem, że przy trafiło mu się to parokrotnie, zanim przestali go po nie wy sy łać.
Cokolwiek zrobił, Donald Seamus by ł wściekły . Chwy cił Petera za kołnierz i zawlókł do szopy , w której trzy mał zwierzęta. By ło tam zawsze ciepło i cuchnęło łajnem. Kiedy wszedłem, mój brat miał już spodnie wokół kostek. Donald Seamus kazał mu się pochy lić nad kozłem i właśnie przeciągał pasek przez szlufki, gotów sprawić mu lanie. Obejrzał się i kiedy mnie zobaczy ł, kazał mi się wy nosić. Ale ja nie ruszy łem się z miejsca i rozejrzałem po szopie. Dostrzegłem w kącie, oparte o ścianę, dwa nowe sty liska do siekiery ; wziąłem jedno z nich do ręki, a potem, czując chłodne i gładkie drewno, zacisnąłem na nim palce i sprawdziłem, czy leży mi odpowiednio w dłoni. Donald Seamus znieruchomiał; napotkałem jego wzrok, nawet nie mrugnąwszy , trzy mając pałkę przy nodze. By ł dobrze zbudowany i nie mam wątpliwości, że gdy by wy wiązała się między nami walka, dostałby m niezłe cięgi. Ale odznaczałem się już wtedy krzepkością dorastającego chłopaka, niemal młodego mężczy zny , i trzy małem w ręku solidny kij. Nie ulegało wątpliwości, że mogę nieźle pokiereszować przeciwnika. Żaden z nas się nie odezwał, ale granica została wy raźnie wy znaczona – gdy by tknął mojego brata, odpowiedziałby za to przede mną. Zapiął z powrotem pas i powiedział Peterowi, żeby zjeżdżał, a ja odłoży łem sty lisko do kąta. Nigdy się nie opierałem, kiedy przy chodziła moja kolej, żeby dostać w ty łek, i sądzę, że lał mnie dwa razy mocniej, niż by ło to konieczne. Jakby m musiał znosić karę za nas obu. Ale nie przejmowałem się ty m zby tnio. Ból mijał, a ja dotrzy my wałem słowa danego matce. Kiedy owce jagniły się po raz drugi, ocaliłem jedno z maleństw od niechy bnej śmierci. By ło to słabe stworzenie, ledwie zdolne ustać na własny ch nogach; jego matka z jakichś powodów odrzuciła je i nie chciała go karmić. Donald Seamus dał mi butelkę z gumowy m smoczkiem i powiedział, żeby m sam je karmił. Robiłem to przez prawie dwa ty godnie, a to stworzenie uważało mnie za swoją matkę. Nazwałem tę owieczkę Morag, a ona chodziła za mną wszędzie jak pies. Towarzy szy ła mi na wy brzeżu, kiedy wy cinałem wodorosty , a gdy w południe siedziałem pośród skał, jedząc niewy szukane kanapki, które Mary -Anne zawijała w natłuszczony papier pakowny , warowała przy mnie; grzaliśmy się nawzajem. Głaskałem ją po łebku, ona zaś patrzy ła na mnie z uwielbieniem ty mi swoimi wielkimi oczami. Kochałem tę małą owieczkę. By ł to pierwszy uczuciowy związek z jakąkolwiek ży wą istotą od śmierci mojej matki. Pomijając, oczy wiście, Petera. Trudno jednak to porówny wać. Zabawne, ale sądzę, że to właśnie ten zwierzak by ł przy czy ną moich pierwszy ch seksualny ch doświadczeń z Ceit. Albo przy najmniej wzbudził w niej zazdrość. Wy daje się głupie sądzić, że ktoś może by ć zazdrosny o owcę, ale trudno przeceniać moje uczuciowe przy wiązanie do tej małej istoty . Nigdy wcześniej nie zaznałem seksu i chwilami wierzy łem, że uprawiają go ty lko inni ludzie, a ja przez resztę ży cia będę się onanizował pod kołdrą. Dopóki Ceit nie wzięła sprawy w swoje ręce, że się tak wy rażę. Poskarży ła się kilka razy , że spędzam zby t dużo czasu z owcą. Zawsze czekałem na nabrzeżu, żeby spotkać się z nią i z Peterem, kiedy przy pły wali łodzią po szkole, a potem puszczaliśmy kaczki w zatoce albo wspinaliśmy się na wzgórze i schodziliśmy na plażę po zachodniej stronie wy spy ; Ceit nazy wała ją zawsze plażą Karola. Nigdy nikogo tam nie by ło, a my z wielką radością bawiliśmy się w chowanego pośród wy sokiej trawy czy w ruinach zagród albo
ścigaliśmy się w czasie odpły wu po ubity m piasku. Gdy jednak pojawiła się Morag, by łem bardziej zajęty niż zwy kle. – Ty i to twoje cholerne jagnię – powiedziała mi Ceit pewnego dnia. – Mam tego dość. Nikt nie przy garnia sobie jagnięcia! Psa, owszem, ale jagnię? Już od dawna nie musiałem go karmić, ale nie chciałem się z nim rozstawać. Szliśmy w milczeniu drogą, która prowadziła obok sklepu Nicholsona. By ł ładny wiosenny dzień, z południowego zachodu wiał delikatny wietrzy k, a niebo nad naszy mi głowami znaczy ły strzępy chmur jak pasemka czesanej wełny . Czuliśmy na skórze ciepło słońca i zdawało nam się, że zima przy cupnęła wreszcie gdzieś w ciemności, czekając w spokoju na jesienną równonoc, kiedy to da o sobie znać za sprawą wściekły ch wichur. Teraz jednak, w ty ch opty misty czny ch dniach późnej wiosny i wczesnego lata, wszy stko to wy dawało się bardzo odległe. Kobiety siedziały na progach domostw, przędąc i tkając. Większość mężczy zn by ła na morzu. Po wzgórzach, niesione wiatrem, pły nęły głosy – dziwnie poruszająca pieśń. Ilekroć ją sły szałem, po plecach przechodziły mi ciarki. – Spotkajmy się dziś wieczorem – powiedziała cicho Ceit, jakby bojąc się, że ktoś może nas usły szeć. – Chcę ci coś dać. – Dziś wieczorem? – By łem zaskoczony . – Kiedy ? Po kolacji? – Nie. Jak się już ściemni. Kiedy wszy scy będą spać. Możesz wy mknąć się przez okno na ty łach, prawda? Nie kry łem zakłopotania. – Chy ba tak. Ale po co? Dlaczego nie możesz dać mi tego teraz? – Bo nie, głupku! Staliśmy na szczy cie wzgórza, skąd rozciągał się widok na małą zatokę i dalej, na Ludagh po drugiej stronie cieśniny . – Spotkajmy się przy nabrzeżu o jedenastej. Twoi będą już o tej porze w łóżkach, prawda? – Oczy wiście. – Dobrze. Nie ma w takim razie problemu. – Nie wy daje mi się, żeby Peter by ł zachwy cony . – Kurwa, Johnny , czy nie możesz choć raz zrobić coś bez Petera?! Miała zarumienioną twarz i bardzo dziwny wy raz oczu. By łem zaskoczony jej nagły m wy buchem. Zawsze wszy stko robiliśmy razem, ja, Ceit i Peter. – Jasne, że mogę – odparłem nieco zbity z tropu. – Dobra, ty lko ty i ja. O jedenastej na molo – rzuciła, po czy m ruszy ła w stronę zagrody O’Henley ów. Nie wiem dlaczego, ale by łem dziwnie podniecony na my śl, że wy mknę się nocą przez okno, żeby spotkać się z Ceit. Kiedy zapadał zmierzch, a wiatr z wolna ustawał, z trudem ukry wałem zniecierpliwienie. Uporaliśmy się z wieczorny mi obowiązkami, a potem spoży liśmy posiłek wraz z Mary -Anne i Donaldem Seamusem w milczeniu, które zawsze zapadało po modlitwie. To, że z nami nie rozmawiali, nie by ło celowe. Sobie też nigdy nie mieli nic do powiedzenia. O czy m zresztą można by ło mówić? Cy kl ży cia ledwie się zmieniał z dnia na dzień. Z pory roku na porę roku, owszem. Ale rzeczy następowały po sobie w sposób naturalny i nigdy nie wy magały jakiejkolwiek dy skusji. Więc to nie od Donalda Seamusa i jego siostry nauczy liśmy się gaelickiego. Peter uczy ł się go od dzieci w szkole. Na boisku, ma się rozumieć, a nie w klasie,
gdzie mówiło się ty lko po angielsku. Ja uczy łem się od inny ch gospodarzy ; niektórzy prawie nie mówili po angielsku. A jeśli nawet, to nie zamierzali robić tego w mojej obecności. Donald Seamus palił przez chwilę fajkę przy piecu, czy tając gazetę, podczas gdy Mary -Anne zmy wała naczy nia, a ja pomagałem Peterowi w pracy domowej. Punktualnie o dziesiątej położy liśmy się spać. Ogień w palenisku zgaszono, tak jak lampy , i udaliśmy się do swoich pokoi, czując zapach dy mu torfowego, ty toniu i nasączonego olejem knota. Dzieliliśmy podwójne łóżko w pokoju na ty łach chaty . By ły tam szafa i komoda; ledwie starczało miejsca, by otworzy ć drzwi na oścież. Peter jak zwy kle spał już po kilku minutach, nie bałem się więc, że go zaniepokoję, ubierając się i wy chodząc przez okno. Nie miałem jednak pojęcia, jak mocno albo czujnie śpią Donald Seamus i Mary -Anne. Tak więc tuż przed wy biciem jedenastej uchy liłem drzwi i zacząłem uważnie nasłuchiwać. Ktoś chrapał tak ogłuszająco, że dźwięk zmieściłby się zapewne na skali Richtera. Czy by ł to brat, czy siostra, nie wiem, ale po chwili dotarł do mnie inny , wy ższy i przery wany odgłos chrapania, doby wający się z gardła, nie z nosa. Oboje więc spali. Zamknąłem z powrotem drzwi, podszedłem do okna i odsłoniłem je, żeby odsunąć ry giel i podnieść jak najciszej szy bę. Peter zamruczał i przekręcił się na bok, ale się nie obudził. Jego usta poruszy ły się, by ć może wy powiadając słowa, który ch nikt od niego nie wy magał podczas posiłków. Usiadłem na parapecie, przerzuciłem nogi na drugą stronę i zeskoczy łem na trawę. Na zewnątrz wciąż by ło zaskakująco jasno, niewy raźna poświata przy gasała na zachodzie, a księży c już zalewał swoim bezbarwny m blaskiem wzgórza. Niebo wy dawało się bardziej granatowe niż czarne. W pełni lata, nawet o północy i później, nie panowałaby całkowita ciemność, ale tak miało by ć dopiero za kilka ty godni. Odwróciłem się do okna, zaciągnąłem zasłony i spuściłem szy bę. A potem ruszy łem w dół wzgórza jak pies gończy , który wy rwał się z pułapki; biegłem przez wy soką trawę, a moje stopy chlupotały w podmokły m gruncie. Niezwy kłe poczucie wolności dodawało mi skrzy deł. Wy rwałem się z domu i noc należała do mnie. I do Ceit. Czekała już na molo, trochę zdenerwowana, jak zauważy łem, i odrobinę niecierpliwa. – Co tak długo? – Jej szept wy dawał się niezwy kle donośny , a ja w ty m momencie uświadomiłem sobie, że nie ma wiatru i że sły chać ty lko powolny , miarowy oddech morza. – Jedenasta minęła przed chwilą – odparłem, ale ona ty lko cmoknęła i wzięła mnie pod rękę, po czy m poprowadziła traktem w stronę Rubha Ban. W domach na wzgórzu nie paliło się ani jedno światło; cała wy spa spała albo tak się ty lko wy dawało. Blask księży ca zapewniał dobrą widoczność, ale narażał nas też na niebezpieczeństwo. Gdy by ktoś wy szedł przy padkiem na dwór, bez trudu by nas dostrzegł. – Dokąd idziemy ? – spy tałem ją. – Na plażę Karola. – Po co? – Zobaczy sz. By ł ty lko jeden moment, kiedy wszy stko mogło się źle skończy ć. Ceit pociągnęła mnie gwałtownie za rękaw i rozciągnęliśmy się płasko w wy sokiej trawie na poboczu drogi; w otwarty ch drzwiach jednego z domów bły snęło światło i po chwili zobaczy liśmy w blasku księży ca starego człowieka z łopatą i gazetą w ręku. Większość ludzi załatwiała się w nocy do kubła, który opróżniano rankiem, ale stary pan MacGinty doszedł widocznie do wniosku, że może
ulży ć sobie na wrzosowisku. Musieliśmy więc tam leżeć, chichocząc w trawie, podczas gdy mężczy zna wy kopał sobie pły tką dziurę i kucnął nad nią z podciągniętą na kark koszulą nocną, postękując i pojękując. Ceit zakry ła mi dłonią usta, ale sama z trudem panowała nad rozbawieniem; sły szałem, jak parska przez zaciśnięte wargi. Więc i ja zasłoniłem jej usta i tak leżeliśmy przy warci do siebie przez blisko dziesięć minut, kiedy pan MacGinty robił swoje. Przy puszczam, że właśnie wtedy po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z seksualnego powabu ciała tej dziewczy ny . Czułem jej ciepło, miękkość napierający ch na mnie piersi, doty k nogi leżącej na mojej nodze. I doznałem pierwszy ch drgnień podniecenia, zaskakującego i budzącego grozę. Miała na sobie bladą wzorzy stą sukienkę z dekoltem, który ukazy wał rowek między piersiami. Pamiętam też, że nie włoży ła tamtej nocy butów. By ło coś zmy słowego i kuszącego w ty ch goły ch nogach, które odsłaniał blask księży ca. Nosiła dłuższe włosy niż dawniej; opadały miękkimi kasztanowy mi splotami na ramiona, a zby t długa grzy wka bezustannie drażniła jej oczy . Kiedy leżeliśmy tak w trawie, wy czułem też, że otacza ją lekka woń kwiatów, z nutką piżma, inna niż ta, która towarzy szy ła jej w sierocińcu. W końcu pan MacGinty wrócił do swojego łóżka, a my przestaliśmy zasłaniać usta jedno drugiemu; wciągnąłem nosem powietrze i spy tałem, co to za zapach. Zachichotała. – Woda kwiatowa pani O’Henley – odparła. – Co to takiego? – Perfumy , głuptasie. Spry skałam sobie trochę szy ję. Podoba ci się? Podobało mi się. Nie wiem, co ten zapach miał w sobie, ale przy prawiał mnie o tremę. Jej oczy wy dawały się bardzo ciemne, kiedy leżeliśmy tam w księży cowej poświacie. Wargi by ły pełne i obdarzone nieodparty m powabem. Przy łapałem się na ty m, że bardzo chcę je pocałować. Lecz zanim zdąży łem ulec pokusie, ona już wstała, wy ciągając do mnie rękę i przy naglając do pośpiechu. Dźwignąłem się z ziemi, a ona ujęła moją dłoń i wbiegliśmy na wzgórze, obok szkoły podstawowej i wzdłuż drogi nad plażą. Przy stanęliśmy w końcu zdy szani, chłonąc widok, który się przed nami rozciągał. Morze poły skiwało w migotliwej ciszy – półksięży c zatoki u naszy ch stóp – falując łagodnie i zalewając piasek delikatną srebrzy stą pianą. Odblask księży ca w wodzie ciągnął się w nieskończoną dal, a linię hory zontu przełamy wały ty lko nieliczne wy sepki i posępna Barra. Eriskay nigdy jeszcze nie wy dawała mi się taka jak teraz. Łagodna, uwodzicielska, jakby niemal konspirowała z Ceit w realizacji jej wielkiego planu. – Chodź. Ceit poprowadziła mnie wąską ścieżką przez wrzosowisko, w stronę ruin starej chaty na skraju plaży ; omijając ostrożnie kamienie, weszliśmy do jej zarośniętego trawą wnętrza. Od razu usiadła na ziemi i poklepała miejsce obok siebie. Też usiadłem i naty chmiast poczułem ciepło, jakim emanowało jej ciało, i sły szałem ciche westchnienia morza; firmament nad głową – niebo czarne teraz i wy sadzane gwiazdami – wy dał mi się nieskończony . Kiedy spojrzała na mnie ty mi ciemny mi oczami, nie mogłem złapać tchu. Na twarzy poczułem opuszki jej palców; ich doty k przy pominał leciutkie porażenia prądem elektry czny m. Nie mam pojęcia, skąd wiedzieliśmy , jak robi się te rzeczy , ale nim zdąży łem się zorientować,
obejmowałem ją i całowałem. Miękkie i ciepłe wargi rozchy lały się, uwalniając języ ki. By ło to szokujące, przy prawiało o dreszcz. Jej dłoń wślizgnęła się między moje nogi, gdzie już rozsadzało mi spodnie, a ja wsunąłem swoją pod bawełnianą sukienkę, by znaleźć miękką, rozkoły saną pierś i dotknąć sutka, którego orzechowa twardość drażniła mi skórę. Czułem się upojony . Pijany . Porwany przez morze hormonów. Całkowicie pozbawiony kontroli nad sobą. Rozebraliśmy się jak opętani, rozrzucając rzeczy w pośpiechu, a potem przy warliśmy do siebie, naga skóra do nagiej skóry . Miękkiej, ciepłej, gorącej, mokrej. Nie miałem pojęcia, co robię. Chłopcy nigdy nie wiedzą. Idą za głosem jakiegoś pry mity wnego insty nktu. Ceit wy kazy wała się znacznie większy m opanowaniem. Ujęła go i wprowadziła łagodnie do swego wnętrza. Wzdy chając, niemal krzy cząc. Nie wiem, czy z bólu, czy z rozkoszy . A potem górę wzięły wszy stkie pierwotne odruchy i robiłem to, do czego chy ba zostałem zaprogramowany . Jej krzy ki ty lko mnie podniecały , wiodąc ku temu, co nieuniknione, do czego doszło zby t szy bko, oczy wiście. Jednak Ceit by ła na to przy gotowana i zepchnęła mnie z siebie, tak że nasienie rozlało się srebrzy ście w blasku księży ca na krągłości jej brzucha. – Lepiej, żeby m nie zaszła w ciążę – rzuciła i włoży ła sobie moją dłoń między nogi. – Dokończ. Nie miałem pojęcia, o co jej chodzi, ale pod jej przewodnictwem moje niezgrabne palce nauczy ły się szy bko, jak doby wać odpowiednią reakcję spomiędzy jej wilgotny ch warg. Gdy wy ginała się pode mną, ogarnęło mnie głębokie pragnienie sprawiania jej przy jemności, aż w końcu krzy knęła w nocną ciemność, a potem leżała zdy szana w trawie, zarumieniona i uśmiechnięta. Wy ciągnęła ręce, ujęła moją głowę, przy ciągnęła mnie do siebie i pocałowała. By ł to długi, leniwy pocałunek, jej języ k ocierał się o mój, raz za razem. Potem wstała szy bko, chwy tając mnie za rękę. – Chodź, Johnny . I pobiegliśmy nago między kamieniami na plażę, na łeb na szy ję, prosto do morza. Zetknięcie z nim pozbawiło mnie niemal tchu. Lodowato zimna woda na gorącej skórze. Oboje krzy knęliśmy bezwiednie i dzięki Bogu w pobliżu plaży nie by ło żadny ch zagród, bo ktoś by nas usły szał. Zresztą i tak by łem zdumiony , że tak się nie stało. Nasz głos musiał się nieść po całej wy spie. – Pieprz mnie! – zawołała Ceit. A ja się uśmiechnąłem szeroko i odparłem: – Chy ba to właśnie zrobiłem. Rozbry zgując wodę, pobiegliśmy z powrotem na plażę, a potem do chaty , gdzie wy tarzaliśmy się w trawie, żeby wy schnąć, i szy bko włoży liśmy ubrania. Teraz chłód ustąpił i by ła ty lko rozpalona skóra, kiedy leżeliśmy , obejmując się nawzajem, wpatrzeni w gwiazdy , bez tchu, oczarowani, jakby śmy odkry li seks po raz pierwszy w dziejach ludzkości. Nie odzy waliśmy się przez dłuższą chwilę; w końcu spy tałem: – Co chciałaś mi dać? Wy buchnęła śmiechem, długim i serdeczny m, a ja wsparłem się na łokciach i popatrzy łem na nią zdumiony . – Co cię tak śmieszy ?
– Zorientujesz się pewnego dnia, duży chłopcze – odparła, wciąż rozbawiona. Położy łem się obok niej. Wsty d, że nie rozumiem, o co chodzi, szy bko przeminął, niemal stłumiony przez uczucie miłości i pragnienie by cia z nią i chronienia jej, tak by nigdy nie stała jej się krzy wda. Wtuliła się we mnie, jej twarz przy lgnęła do mojej szy i, ręka objęła mi pierś, noga spoczy wała na mojej, a ja patrzy łem w gwiazdy ; przepełniała mnie nieznana dotąd radość, jaką daje sama świadomość tego, że się ży je. Pocałowałem ją w czubek głowy . – Dlaczego nazy wasz to miejsce plażą Karola? – spy tałem. – Tu właśnie wy lądował Piękny Książę Karolek, kiedy przy by ł do kraju, by zebrać armię i ruszy ć na Anglików podczas powstania jakobitów w ty siąc siedemset czterdziesty m piąty m – wy jaśniła. – Uczy łam się o ty m w szkole. ••• Spotkaliśmy się kilka razy w ciągu następny ch ty godni; szliśmy do tej zburzonej chaty i kochaliśmy się. Piękna wiosenna pogoda trwała w najlepsze, wy czuwało się niemal, jak ocean się nagrzewa, kiedy Golfsztrom zwy ciężał w walce z chłodny mi zimowy mi wodami północnego Atlanty ku. Aż do tej nocy , gdy rozpętała się burza i wszy stko poszło nie tak. Umówiłem się wtedy z Ceit, jak zwy kle. Jednak późny m popołudniem wiatr się zmienił, a na hory zoncie zaczęły się zbierać chmury , napły wające wraz z ciemnością. Wicher by ł coraz silniejszy , musiał osiągać ósmy albo dziewiąty stopień – ciskał w wy spę deszczem, który siekł prawie poziomo. Tej nocy dy m z komina wy pełnił naszą wspólną izbę; trzeba by ło się wcześniej położy ć, choć nie zapadł jeszcze zmrok. Leżałem przez długi czas, wpatrując się w sufit i zastanawiając, co robić. Umówiłem się z Ceit i nie mogłem tego w żaden sposób odwołać. Choć w ty ch warunkach nie by ło mowy o ty m, by śmy się kochali, musiałem się stawić na miejscu na wy padek, gdy by ona przy szła. Nie mogłem pozwolić, by w pojedy nkę stawiała czoło tej koszmarnej pogodzie, stojąc samotnie na molo i czekając, aż się pojawię. Odmierzałem więc czas, spoglądając co chwila na zegarek i fosfory zujące wskazówki, aż wreszcie nadeszła odpowiednia pora. Wy sunąłem się spod kołdry i ubrałem, potem wy ciągnąłem ukry tą wcześniej pod łóżkiem kurtkę przeciwdeszczową. Właśnie otworzy łem okno, kiedy z ciemności dobiegł głos Petera. – Dokąd idziesz? – spy tał głośno, by zagłuszy ć wy cie wiatru na dworze. Serce mi niemal stanęło. Odwróciłem się i poczułem, jak w piersi wzbiera bezsensowny gniew. – Niech cię to nie obchodzi! Kładź się spać. – Ale, Johnny , przecież nigdzie nie chodzisz beze mnie. – Mów ciszej, na litość boską. Udawaj, że leżę w łóżku. Wrócę, zanim się obejrzy sz. Podciągnąłem ramę okna do końca i przerzuciłem nogi, by zeskoczy ć na zewnątrz, wprost na deszcz. Kiedy się odwróciłem, żeby zasunąć szy bę z powrotem, zobaczy łem Petera, który siedział na łóżku i patrzy ł na mnie, a na jego bladej twarzy dostrzegłem strach i całkowity brak zrozumienia. Zamknąłem okno do końca i zakry łem głowę kapturem. Nie by ło mowy , żeby tej nocy zbiec ze wzgórza na złamanie karku. Panowały egipskie ciemności, musiałem więc iść ostrożnie między głazami i przez wy soką trawę, zmagając się z
wichrem, który ciskał mi w twarz krople deszczu. W końcu dotarłem do drogi na molo i wreszcie mogłem przy spieszy ć kroku. Na miejscu okazało się, że nigdzie nie widać Ceit. Zaczął się przy pły w i ani nabrzeże, ani rzeźba terenu nie chroniły przed atakami morza. Napły wało niepowstrzy manie na skały , fala za wściekłą falą wzdłuż całego lądu. Jego grzmot by ł ogłuszający . Drobinki wody wy rzucane w górę przez uderzające o molo morze i deszcz sprawiły , że cały przemokłem. Czułem, jak ubranie pod kurtką klei mi się do skóry . Rozejrzałem się w ciemności, zadając sobie jednocześnie py tanie, jak długo powinienem czekać. Wy chodzenie z domu by ło szaleństwem. Mogłem się domy ślić, że Ceit nie oczekiwałaby mnie w taką noc. I wtedy dostrzegłem maleńką postać, która wy łoniła się pospiesznie z mroku wzgórza. Ceit, w zielony ch gumowcach, o kilka numerów na nią za duży ch, otulona płaszczem, który musiał należeć do pani O’Henley . Wziąłem ją w ramiona i przy cisnąłem z cały ch sił. – Musiałem przy jść. Nie mogłem tego nie zrobić, na wy padek gdy by ś też przy szła! – zawołałem, by przekrzy czeć tę nocną nawałnicę. – Tak jak ja. – Uśmiechnęła się do mnie, a ja ją pocałowałem. – Ale cieszę się, że to zrobiłeś. Choćby ty lko po to, żeby mi powiedzieć, że nie mogłeś dojść. Odpowiedziałem jej uśmiechem. – Niezamierzona gra słów, co? Roześmiała się. – Ty lko jedno ci w głowie. Znowu się pocałowaliśmy , a ja tuliłem ją mocno, chcąc osłonić przed wiatrem i deszczem; wokół nas szalała burza. Po chwili Ceit oderwała się ode mnie. – Lepiej już pójdę. Nie mam pojęcia, jak się wy tłumaczę z tego mokrego ubrania. Pocałowała mnie po raz ostatni i zniknęła w nocnej ciemności, pochłonięta przez burzę. Stałem przez chwilę, łapiąc oddech, a potem wróciłem na drogę i ruszy łem w górę zbocza, w stronę zagrody Gilliesów. Pokonałem niespełna dziesięć metrów, kiedy z ciemności wy łoniła się jakaś postać. Wy straszy łem się śmiertelnie i prawie krzy knąłem, po chwili jednak uświadomiłem sobie, że to Peter. Nie miał na sobie nic nieprzemakalnego, ty lko spodnie robocze i starą znoszoną kurtkę z tweedu, którą odziedziczy ł po Donaldzie Seamusie. By ł cały przemoknięty , włosy lepiły mu się do twarzy , na której – nawet w tej ciemności – mogłem dostrzec bezbrzeżną żałość. Wstał zapewne, ubrał się i wy szedł tuż po mnie. – Na litość boską, Peter, co ty wy prawiasz? – By łeś z Ceit – powiedział ty lko. Nie mogłem temu zaprzeczy ć. Musiał nas widzieć. – Tak. – Za moimi plecami. – Nie, Peter. – Tak, Johnny . Zawsze jesteśmy razem, ty , ja i Ceit. Zawsze. We trójkę, od czasów sierocińca. – Jego oczy płonęły dziwnie intensy wny m blaskiem. – Widziałem, jak ją całujesz. Chwy ciłem go za ramię. – Chodź, Peter, wracajmy do domu. On się jednak wy rwał. – Nie! – rzucił i popatrzy ł na mnie z burzowej ciemności. – Okłamy wałeś mnie.
– Nie, nie okłamy wałem. – Czułem, że ogarnia mnie gniew. – Kurwa, Peter, ja i Ceit się kochamy , jasne? To nie ma nic wspólnego z tobą. Stał przez chwilę, patrząc na mnie, a ja nigdy nie zapomnę tego, co dostrzegłem w jego oczach – poczucia absolutnej zdrady . Potem pobiegł w ciemność, znikając na dobre. By łem tak zaskoczony , że potrzebowałem kilku sekund, by zareagować, a on już zdąży ł rozpły nąć się w powietrzu. – Peter! – wrzasnąłem za nim. Pobiegł w stronę przeciwną do zagrody , ku morzu. Sapnąłem zdesperowany i popędziłem za nim. Wzdłuż postrzępionego północnego brzegu, gdzie u podnóży klifów zalegały giganty czne bloki i ostre głazy , rozbijały się potężne fale. Widziałem teraz Petera, jak gramoli się na skały , niewy raźny zary s ciemnej postaci. By ło to szaleństwo. W każdej chwili morze mogło go zabrać, a potem wciągnąć do cieśniny i skazać na pewną śmierć. Przekląłem dzień, w który m się urodził, i ruszy łem za nim w pościg. Zawołałem go kilka razy , ale mój głos niknął w grzmocie morza i wściekły m ry ku wiatru. Jedy ne, co mogłem zrobić, to nie tracić go z oczu i spróbować dogonić. Zbliży łem się do niego na odległość około pięciu metrów, kiedy zaczął się wspinać. W normalny ch okolicznościach nie by łoby to szczególnie trudne, ale tej nocy , w tak koszmarny ch warunkach, graniczy ło z szaleństwem. Machair na szczy cie klifów obniżał się na przestrzeni jakichś siedmiu metrów, a potem opadał niemal pionowo ku skałom w dole, z głęboką rozpadliną, jakby ktoś wziął kiedy ś potężny klin i posługując się giganty czny m młotem, zrobił tę wy rwę w kamienny m podłożu. Peter by ł już niemal na górze, kiedy nagle spadł. Gdy by krzy knął, nigdy by m tego nie usły szał. Zniknął po prostu w tej czarnej czeluści, utworzonej w powierzchni ziemi. Porzuciłem wszelką ostrożność i w panice zacząłem wspinać się na skałę, zmierzając ku miejscu, w który m widziałem go po raz ostatni. Ciemność u moich stóp, kiedy patrzy łem w rozpadlinę, by ła nieprzenikniona. – Peter! – krzy knąłem i usły szałem, jak mój głos wraca echem. Poczułem ulgę, gdy z głębi dotarła do mnie odpowiedź: – Johnny ! Johnny , pomóż mi! To, co zrobiłem, by ło całkowitą głupotą. Gdy by m się przez chwilę zatrzy mał i pomy ślał, pewnie pobiegłby m z powrotem do zagrody i obudził Donalda Seamusa. Bez względu na to, jakie kłopoty to dla nas oznaczało, powinienem by ł wezwać pomoc. Ale się nie zatrzy małem i nie pomy ślałem, niebawem potrzebowałem więc pomocy tak samo jak Peter. Zacząłem się zsuwać w głąb szczeliny , licząc na to, że utrzy mam się jakoś między dwiema jej ścianami, ale nagle kawałek skały pod moją lewą stopą po prostu się ułamał i runąłem w ciemność. Podczas upadku uderzy łem się w głowę i straciłem przy tomność, jeszcze nim wy lądowałem na dnie. Nie mam pojęcia, jak długo leżałem bez zmy słów, ale pierwszą rzeczą, jaka do mnie dotarła, by ł głos Petera, tuż przy uchu, powtarzający raz za razem moje imię; brzmiał niczy m bezmy ślna mantra. A potem, wraz ze świadomością, powrócił ból. Przeszy wający ból w lewej ręce, ból, który pozbawia tchu. Leżałem jak długi z rozrzucony mi nogami na pełny m kamieni podłożu skalny m, przy gniatając ciałem kontuzjowaną kończy nę, wy krzy wioną pod dziwaczny m kątem. Od razu się
zorientowałem, że jest złamana. Wy magało to ode mnie nadludzkiego wy siłku, ale przekręciłem się na bok i dźwignąłem do pozy cji siedzącej; potem oparłem się plecami o skałę i wy rzuciłem z siebie w nocną ciemność cały swój gniew, przeklinając Boga, Matkę Przenajświętszą, Petera i każdego, kto ty lko przy szedł mi do głowy . Niczego nie widziałem, ale grzmot morza by ł ogłuszający . Skała pode mną by ła pokry ta mokry mi wodorostami i piaskiem; uświadomiłem sobie, że nie znajdujemy się pod wodą ty lko dlatego, że zaczął się już odpły w. Podczas przy pły wu w taką burzę morze wdarłoby się do rozpadliny z kipiącą, spienioną furią, a my by śmy się utopili. Peter zanosił się płaczem; sły szałem, jak dzwonią mu zęby . Kiedy do mnie przy warł, poczułem jego drżenie. – Musisz stąd wy jść i wezwać pomoc! – zawołałem. – Nie zostawię cię, Johnny – odparł, wionąc mi oddechem w twarz. – Peter, jeśli nic ci nie jest, to musisz wspiąć się na górę i zawiadomić Donalda Seamusa. Mam złamaną rękę. Ale on przy warł do mnie jeszcze mocniej, łkając i drżąc. Oparłem głowę o skalną ścianę i zamknąłem oczy . Kiedy je znów otworzy łem, z góry do rozpadliny przenikało pierwsze światło dnia. Peter leżał obok mnie zwinięty w kłębek i w ogóle się nie ruszał. W panice zacząłem wzy wać pomocy . Szaleństwo! Kto mógł mnie usły szeć? W końcu ochry płem i prawie się poddałem, gdy u góry , pięć metrów nad nami, pojawił się jakiś cień, a znajomy głos zawołał: – Jezus Maria, co wy tam robicie, chłopcy ?! By ł to nasz sąsiad, Roderick MacInty re. Jak się później dowiedziałem, odkry ł po burzy , że brakuje paru owiec, i ruszy ł na poszukiwania w stronę klifów. Gdy by nie ten niezwy kły łut szczęścia, mogliśmy obaj umrzeć w rozpadlinie. Mimo wszy stko wciąż lękałem się o ży cie Petera. Nie poruszy ł się od chwili, gdy otworzy łem oczy . Mężczy źni, którzy nie wy pły nęli tego dnia na morze, zebrali się u szczy tu urwiska i jeden z nich spuścił się na linie, żeby nas wy ciągnąć. Burza minęła, ale wciąż wiał silny wiatr, ja zaś nigdy nie zapomnę wy razu twarzy Donalda Seamusa w ty m żółto-szary m świetle poranka, kiedy znalazłem się w końcu na górze. Nie powiedział nawet słowa, ty lko wziął mnie na ręce i zaniósł na molo, gdzie czekała już łódź, by zabrać nas do Ludagh. Peter wciąż by ł nieprzy tomny i usły szałem, jak ktoś w tłumie otaczający ch nas ludzi mówi, że chłopak jest wy ziębiony . – Hipotermia – powiedział ktoś inny . – Będzie miał szczęście, jak przeży je. Poczułem straszliwe ukłucie winy . Nic by się nie stało, gdy by m nie wy mknął się z domu, żeby zobaczy ć się z Ceit. Jak mógłby m w inny m ży ciu spojrzeć w oczy matce, gdy by m pozwolił, by coś się stało Peterowi? Obiecałem jej przecież! Nie pamiętam wiele z tego, co działo się następnego dnia. Wiem, że kiedy już dopły nęliśmy do Ludagh, umieścili nas w ty lnej części furgonetki Donalda Seamusa i zostaliśmy zawiezieni do Szpitala Najświętszego Serca w Daliburgh. Też musiałem by ć wy ziębiony , bo nie pamiętam, jak zakładali mi gips na rękę. Wielką, ciężką i białą skorupę od nadgarstka do łokcia. Wy stawały z niej ty lko palce. Pamiętam jednak zakonnice pochy lające się nad moim łóżkiem. By ły przerażające w ty ch swoich czarny ch habitach i biały ch kornetach, niczy m zwiastuny śmierci. Pamiętam jeszcze, że się strasznie pociłem i trochę majaczy łem; w jednej chwili by ło mi gorąco, a zaraz potem trząsłem się z zimna.
Kiedy odzy skałem w końcu przy tomność, na dworze by ło ciemno. Nie potrafiłby m powiedzieć, czy minął jeden dzień, czy dwa. Przy moim łóżku paliła się lampka, a fakt, że istnieje coś takiego jak światło elektry czne, by ł dla mnie szokiem. Jakby m został nagle przeniesiony do dawnego ży cia. Przeby wałem w sali, w której stało sześć łóżek. Dwa by ły zajęte, ale na żadny m z nich nie leżał Peter; ogarnęło mnie złe przeczucie. Gdzie się podziewał? Wstałem, doty kając stopami zimnego linoleum i czując drżenie nóg, na który ch ledwie mogłem ustać, i poczłapałem do drzwi. Znajdował się za nimi krótki kory tarz. Zauważy łem, że jeden z pokoi jest otwarty i wy lewa się z niego światło. Sły szałem przy ciszone głosy zakonnic i jeszcze jeden, męski. Może by ł to lekarz. – Dzisiejsza noc będzie decy dująca – mówił. – Jeśli ją przeży je, wszy stko powinno by ć w porządku. Ale to nic pewnego. Ma przy najmniej młody organizm. Ruszy łem jak w transie w stronę tego pokoju i stwierdziłem nagle, że stoję w otwarty ch drzwiach. Spojrzało na mnie troje ludzi, a jedna z zakonnic naty chmiast wstała, podeszła do mnie i chwy ciła za ramiona. – Dlaczego, na litość boską, nie jesteś w łóżku, młody człowieku? – Gdzie jest Peter? – spy tałem ty lko i zobaczy łem, że wszy scy wy mienili znaczące spojrzenia. Lekarz by ł starszy m człowiekiem, pod sześćdziesiątkę. W ciemny m garniturze. – Twój brat ma zapalenie płuc – powiedział, co nic mi wówczas nie mówiło, ale mogłem się zorientować po jego minie, że sprawa jest poważna. – Gdzie on jest? – W specjalny m pokoju na końcu kory tarza – wy jaśniła jedna z zakonnic. – Jutro go zobaczy sz. Ale ja już usły szałem, że jutra może nie by ć. Ścisnęło mnie w żołądku. – Chodź, położy sz się do łóżka. Zakonnica, która trzy mała dłonie na moich ramionach, zaprowadziła mnie z powrotem do sali. Kiedy już leżałem otulony w łóżku, powiedziała, żeby m się nie martwił i spróbował zasnąć. Zgasiła światło i wy szła z pokoju, szeleszcząc habitem. Usły szałem w ciemności głos dochodzący od strony jednego z łóżek: – Zapalenie płuc to zabójca, sy nu. Lepiej módl się za młodszego brata. Leżałem przez dłuższy czas, wsłuchując się w bicie własnego serca i pulsowanie krwi w uszach, aż zaczęło do mnie docierać ciche pomrukiwanie moich współtowarzy szy , którzy zapadli wreszcie w sen. Wiedziałem jednak, że nie zasnę tej nocy . Czekałem bez końca, aż wreszcie światło na kory tarzu zgaszono i niewielki szpital okry ła zasłona ciszy . Zebrałem się po dłuższej chwili na odwagę, by wstać z łóżka, i znów podszedłem do drzwi. Uchy liłem je nieznacznie i wy jrzałem na kory tarz. Pod zamknięty mi drzwiami pokoju zakonnic widniała jasna smuga, tak jak nieco dalej, pod inny mi, też zamknięty mi. Wy mknąłem się z sali i minąłem te, za który mi przeby wały zakonnice, by dotrzeć po chwili do sąsiedniego pokoju; powoli przekręciłem gałkę. Światło w środku by ło przy ćmione i miało dziwną żółtopomarańczową barwę. Ciepłą, niemal uwodzicielską. W powietrzu panowała nieznośna duchota. Stało tu jedno łóżko z jakimś sprzętem po jednej stronie, a przewody i rurki pełzły po pościeli, pod którą dostrzegłem sy lwetkę Petera. Zamknąłem za sobą drzwi i podszedłem do niego szy bko. Jego twarz odznaczała się koszmarny m kolorem. By ł blady jak ściana, miał podkrążone oczy , skóra lśniła od potu. Leżał z otwarty mi ustami, zorientowałem się też, że okry wająca go pościel
jest cała mokra. Dotknąłem wierzchem dłoni jego czoła i niemal naty chmiast cofnąłem palce. Dosłownie płonął, źrenice poruszały się pod powiekami, oddech by ł pły tki i przy spieszony . Poczułem w ty m momencie, jak przy gniata mnie straszliwy ciężar winy . Przy sunąłem sobie krzesło do łóżka i przy cupnąłem na jego brzeżku, a potem ująłem dłoń brata i ścisnąłem mocno. Gdy by m mógł oddać swoje ży cie za jego ży cie, zrobiłby m to bez wahania. Nie wiem, jak długo tam siedziałem. Chy ba kilka godzin. Musiałem usnąć, bo w pewny m momencie obudziła mnie jedna z zakonnic, która wzięła mnie pod ramię i bez słowa upomnienia zaprowadziła z powrotem do mojego pokoju. Położy łem się do łóżka, a potem drzemałem niespokojnie, w każdej chwili bliski przebudzenia, nawiedzany przez dziwne sny o burzy i seksie, aż do pokoju zaczęło przenikać światło brzasku. A potem nagle linoleum pokry ło się wąskimi paskami blasku słonecznego. Drzwi otworzy ły się i zakonnice wtoczy ły do pokoju wózek ze śniadaniem. Jedna z nich pomogła mi usiąść i powiedziała: – Z twoim bratem wszy stko w porządku. Gorączka spadła mu w nocy . Wy zdrowieje. Po śniadaniu będziesz mógł go zobaczy ć. Przeły kałem pospiesznie owsiankę, grzankę i herbatę. Peter wciąż leżał, kiedy wszedłem do izolatki, ale jego twarz odzy skała normalną barwę, oczy nie by ły już takie podkrążone. Obrócił głowę w moją stronę, kiedy przy sunąłem krzesło do łóżka. Uśmiechnął się blado, ale wy dawał się szczerze zadowolony na mój widok. Bałem się wcześniej, że nigdy mi nie wy baczy . – Przepraszam, Johnny – powiedział. Poczułem w oczach piekące łzy . – Za co? Nie masz za co przepraszać, Peter. – To wszy stko moja wina. Pokręciłem głową. – Za nic nie ponosisz winy , Peter. Jeśli kogoś można winić, to ty lko mnie. – Przez całą noc siedziała przy mnie jakaś kobieta – powiedział, uśmiechając się. Roześmiałem się. – Nie. To by łem ja, Peter. – Nie, Johnny . – Zdecy dowanie pokręcił głową. – To by ła kobieta. Siedziała obok, na ty m krześle. – W takim razie to by ła jedna z zakonnic. – Nie, to nie by ła zakonnica. Nie widziałem dokładnie jej twarzy , ale miała na sobie coś w rodzaju krótkiego zielonego żakietu i czarną spódnicę. Trzy mała mnie przez całą noc za rękę. Wiedziałem, nawet wtedy , że gorączka może przy prawić o majaki. Że człowiek widzi rzeczy , który ch tak naprawdę nie ma. To ja trzy małem go za rękę, zaglądały też do niego zakonnice. Wszy stko to wy mieszało mu się w głowie. – Miała piękne dłonie, Johnny . Takie długie palce. I by ła zamężna. Nie mogła więc by ć zakonnicą. – Skąd wiesz, że by ła zamężna? – Nosiła na środkowy m palcu obrączkę. Nie widziałem jeszcze takiej. Srebrna, w kształcie dwóch spleciony ch węży . My ślę, że w ty m momencie zjeży ły mi się wszy stkie włoski na ciele. Nie wiedział, że matka
dała mi swoją obrączkę ślubną. Nie wiedział, że schowałem ją do worka, który leżał w nogach łóżka w sierocińcu. Nie wiedział, jak ten worek trafił do pieca wraz ze wszy stkimi rzeczami, które pan Anderson cisnął tamtego dnia w płomienie. Jest możliwe, jak sądzę, że jakieś dziecięce wspomnienie przetrwało w jego pamięci, że widział tę obrączkę na dłoni matki. Uważam jednak, że to, co zobaczy ł w nocy , nie miało nic wspólnego z ty mi dawno pogrzebany mi wspomnieniami czy delirium. Wierzę, że to matka siedziała przy nim w ciągu ty ch kry ty czny ch godzin choroby , podtrzy mując go zza grobu przy ży ciu. Pojawiła się, by wy pełnić próżnię po mojej niedotrzy manej obietnicy – że zawsze będę go strzegł. Poczucie winy będzie mi towarzy szy ć do samej śmierci. ••• Dopiero po paru dniach wy puścili nas do domu. Wciąż miałem rękę w gipsie, oczy wiście. My ślałem o powrocie z przerażeniem, bojąc się nieuniknionej kary z rąk Donalda Seamusa. Wy raz jego twarzy , kiedy wy ciągnęli nas z rozpadliny , wciąż by ł ży wy w mojej pamięci. Zjawił się pod szpitalem w swojej starej furgonetce i odsunął drzwi, żeby śmy mogli usiąść w ty lnej części wozu. Dwudziestominutową drogę do Ludagh przeby liśmy w milczeniu. Podczas przeprawy łodzią Neil Campbell spy tał nas o zdrowie, zamienił też kilka słów z Donaldem Seamusem, ale ten nadal się do nas nie odzy wał. Kiedy wy gramoliliśmy się na molo w Haunn, zauważy łem Ceit, która patrzy ła na nas, stojąc w drzwiach domostwa pani O’Henley , maleńka spowita błękitem postać na zboczu wzgórza. Donald Seamus zaprowadził nas do domu, gdzie w środku czekała już Mary -Anne; na piecu grzała się kolacja, a pokój wy pełniała smakowita woń. Przy jrzała się nam uważnie, kiedy stanęliśmy w drzwiach, ale i ona się nie odezwała, ty lko odwróciła do garnków na ogniu. Pierwsze słowa, jakie tego dnia padły , by ły modlitwą dziękczy nną pod adresem Boga za jadło na naszy ch talerzach, a zaraz potem Mary -Anne podała nam posiłek godny króla. Nie znałem wtedy zby t dobrze Biblii, ale przy pomniała mi się przy powieść o sy nu marnotrawny m i o jego ojcu, który powitał go w domu, jakby nic się nie stało. Przełknęliśmy gęstą i gorącą zupę jarzy nową i wy tarliśmy talerze kawałkami chleba ze świeżego bochenka. Potem zjedliśmy mięso duszone z gotowany mi ziemniakami, a na koniec by ł deser – pudding z bułki. Nie wiem, czy kiedy kolwiek coś smakowało mi bardziej niż ten posiłek. Potem włoży łem kombinezon roboczy i gumowce i poszedłem nakarmić zwierzęta, kury i kuca. Nie by ło to takie proste z gipsem na lewy m przedramieniu. Ale cieszy łem się, że znów tu jestem. I może po raz pierwszy od roku poczułem się jak w domu. Później poszedłem do zagrody poszukać Morag. By łem pewien, że za mną tęskniła, choć by ć może gdzieś w głębi duszy obawiałem się, że zapomniała o mnie pod moją nieobecność. Nie mogłem jej jednak nigdzie znaleźć i po prawie półgodzinny ch poszukiwaniach wróciłem do domu. Donald Seamus siedział w swoim fotelu przy piecu, paląc fajkę. Odwrócił się w stronę drzwi, kiedy wszedłem. – Gdzie Morag? – spy tałem. Dostrzegłem w jego oczach dziwną obojętność. – Właśnie ją zjadłeś, sy nu.
••• Nigdy nie dałem po sobie poznać, jak głęboko odczułem jego okrucieństwo, ani nie pozwoliłem mu zobaczy ć łez, które wy płakałem bezgłośnie tej nocy pod kołdrą. Ale on jeszcze ze mną nie skończy ł. Nazajutrz zaprowadził mnie do szopy , gdzie zabijało się owce. Nie wiem, co takiego by ło w tej starej chacie z jej zardzewiały m blaszany m dachem, ale gdy ty lko człowiek znalazł się w środku, od razu wiedział, że jest to miejsce śmierci. Nigdy wcześniej nie by łem świadkiem zabijania owiec, ale Donald Seamus by ł zdecy dowany mi to pokazać. – Zwierzęta są po to, żeby je zjadać – powiedział. – A nie po to, żeby je lubić. Zaciągnął do szopy młodego barana i powiesił go za ty lne nogi. Kazał mi chwy cić rogi, bo się szarpał, sam podstawił pod zwierzęciem wiadro, a następnie wy ciągnął długi i ostry nóż, który bły snął w świetle wpadający m przez małe okienko. Wy konując szy bki, krótki ruch, przeciągnął nim po głównej arterii na szy i zwierzęcia i po chwili do wiadra chlusnęła krew. My ślałem, że baran będzie dłużej walczy ć, ale wy zionął ducha prawie naty chmiast, spoglądając na mnie duży mi, bezradny mi oczami, aż spły nęła cała krew, a ze źrenic zniknął wszelki blask. Tak samo patrzy ł na mnie Peter tamtej nocy na plaży Karola, kiedy i jemu poderżnięto gardło. ••• Chłopiec, który siedzi obok, przy patruje mi się, jakby oczekiwał, że coś powiem. Nie wiem dlaczego, ale widzę w jego oczach samego siebie i ujmuję jego dłoń. Przeklęte łzy ! Zamazują obraz. Czuję, jak ściska mi rękę, i nagle wszy stko, czy m jest i czy m by ło moje ży cie, wy daje się czarne od rozpaczy . – Przy kro mi, Peter – mówię. – Tak mi przy kro.
ROZDZIAŁ 26
Stary cmentarz rozrastał się poza pokry te porostami mury i teraz objął w posiadanie nawet machair wspinający się po wzgórzu w stronę kościoła. Fin postawił samochód i ruszy ł między nagrobkami w ty m rozbudowany m domostwie dla martwy ch. Śmierć jest tłumna, nawet na tak maleńkiej wy sepce. Krzy że wy rastające z ziemi, brutalnie widoczne w tak bezdrzewny m miejscu. Ty le dusz przeszło z jednego ży cia do drugiego. Wszy stko w cieniu kościoła, gdzie niegdy ś wielbiły Pana. Kościoła, za który zapłacili ry bacy . Tego z ołtarzem wsparty m na łodzi. Po drugiej stronie ogrodzenia stał nowoczesny parterowy dom z oszkloną werandą na ty łach i widokiem na cieśninę. Ale nie by ło to pry watne lokum. Czerwona tablica na krokwi i owalny drogowskaz na murku przy podjeździe informowały , że to pub Am Politician. Finowi przy szło do głowy , że to dogodnie położona knajpa dla zmarły ch, w drodze z kościoła na cmentarz, albo przy najmniej dla żałobników. Miejsce, by utopić smutki w alkoholu. Na parkingu stał różowy kabriolet Mercedesa. Kiedy Fin przechodził obok samochodu, zza szy by wy darł się na niego wrzaskliwy pies rasy y ork. W pubie by ło spokojnie, ty lko garstka klientów siedziała nad szklankami w to późne popołudnie. Fin zamówił piwo u gadatliwej młodej kobiety za barem, która wy jaśniła mu ochoczo, że pub został nazwany na cześć statku, The Politician, który zatonął w cieśninie, pły nąc podczas wojny na Karaiby . – Oczy wiście – ciągnęła – każdy , kto czy tał Whisky Galore Comptona Mackenziego, wie, że ładunek zawierał dwadzieścia osiem ty sięcy beczek doskonałej malt whisky . I że wy spiarze przez następne pół roku „odzy skiwali” je i chowali przed poborcami akcy zy . Kiedy pokazała trzy butelki, rzekomo pochodzące z wraku i wciąż napełnione alkoholem, Fin zaczął się zastanawiać, ile to już razy zdąży ła opowiedzieć tę historię. Napił się piwa i zmienił temat. – Ta plaża po zachodniej stronie wy spy … za cmentarzem… – Tak? – Dlaczego ktoś miałby ją nazy wać plażą Karola? Dziewczy na wzruszy ła ramionami. – Nigdy nie sły szałam, by ktoś ją tak nazy wał. – Odwróciła się i zawołała do starszej kobiety , która siedziała sama na oszklonej werandzie, popijając gin z tonikiem. – Morag, sły szałaś kiedy kolwiek, żeby ktoś nazy wał tę plażę w dole plażą Karola? Morag też się odwróciła i Fin zauważy ł, że musiała by ć kiedy ś piękna. Miała wy raziste ry sy i gładką, opaloną skórę pod grzy wą gęsty ch i niesforny ch włosów, które farbowała na blond; na pierwszy rzut oka wy glądała na pięćdziesiąt kilka lat, ale uznał, że jest prawdopodobnie pod siedemdziesiątkę. Oba nadgarstki miała obwieszone złotem i srebrem, palce upstrzone pierścionkami, a szklankę z ginem trzy mała w dłoni ozdobionej długimi paznokciami w kolorze
fuksji. Miała na sobie wzorzy ste bolerko, białą bluzkę i półprzezroczy stą spódnicę. W niczy m nie przy pominała kogoś, kogo można by znaleźć w takim miejscu. Posłała w ich stronę błogi uśmiech. – Nie mam pojęcia, a ghraidh – odparła po angielsku, posługując się jednak gaelickim pieszczotliwy m określeniem. – Ale gdy by m miała zgady wać, to powiedziałaby m, że właśnie tam Piękny Książę Karol Edward zszedł z pokładu francuskiej fregaty , Du Teillay, wraz z siedmioma ludźmi z Moidart, żeby zebrać armię przeciwko Anglikom podczas powstania jakobitów w ty siąc siedemset czterdziesty m piąty m. – Nie wiedziałam o ty m – wy znała dziewczy na. Morag pokręciła smutno głową. – Niczego was teraz w szkole nie uczą. Karol podobno ukry wał się w zatoczce zwanej Coilleag a’Phrionnsa, czy li w Zatoczce Księcia. – Spojrzała głębokimi piwny mi oczami na Fina. – A kto się ty m interesuje? Fin wziął swoją szklankę, wszedł na werandę i uścisnął kobiecie rękę. – Fin Macleod. Próbuję ustalić historię rodziny , która mieszkała w zagrodzie tuż pod pani domem. Zdumiona uniosła brwi. – Och, więc wie pan, kim jestem? – Dowiedziałem się dopiero po przy jeździe na wy spę – odparł, uśmiechając się. – Ktoś mi szy bko powiedział. W tej chwili się ty lko domy ślam i nie ma to nic wspólnego z różowy m mercedesem na parkingu. Jest pani aktorką, Morag McEwan? Rozpromieniła się. – Dobrze się pan domy śla. Powinien pan by ć policjantem. – By łem. – Znów się uśmiechnął. – Sam się dziwię, że nie znam pani z telewizji. – Nie każdy jest jej niewolnikiem. – Sączy ła swój gin. – Naprawdę by ł pan policjantem? – Teraz jestem ty lko zwy kły m Finem Macleodem. – No cóż, a ghraidh, dorastałam tu w czasach, kiedy we wszy stkich zagrodach toczy ło się ży cie. Więc jeśli ktoś może powiedzieć panu to, co chce pan wiedzieć, to ty lko ja. – Dopiła i wstała szty wno, wy ciągając nagle rękę, by wesprzeć się na jego ramieniu. – Przeklęty reumaty zm! Zapraszam do siebie, panie Finie Macleod, by ły policjancie, poczęstuję pana drinkiem, a nawet trzema. I wszy stko opowiem. – Nachy liła się ku niemu konfidencjonalnie, choć jej głos nie miał w sobie nic ze scenicznego szeptu. – Wóda jest tam znacznie tańsza. Kiedy wy szli już na zewnątrz, dodała: – Niech pan zostawi swój samochód. Będzie pan mógł wrócić po niego na piechotę. – Wsiadła do różowego mercedesa przy akompaniamencie ekstaty cznego szczekania psa. Kiedy Fin zajął miejsce na fotelu pasażera, wy jaśniła: – To jest Dino. Dino, poznaj Fina. Pies spojrzał na niego, a potem wskoczy ł jej na kolana. Uruchomiła silnik i opuściła dach. – Uwielbia, jak wiatr wieje mu prosto w py sk. Słońce świeci tu tak rzadko, więc wsty d jeździć wtedy z podniesiony m dachem, zgodzi się pan ze mną? – Absolutnie. Zapaliła papierosa. – Przeklęte przepisy . Nie można już rozkoszować się dy mkiem, popijając drinka, chy ba że we
własny m domu. – Zaciągnęła się głęboko i odetchnęła z saty sfakcją. – No, już lepiej. Wrzuciła ze zgrzy tem pierwszy bieg i ruszy ła skokami w stronę szosy , omijając słupek bramy ty lko o centy metry . Dino usadowił się na jej prawej ręce i wy stawił łeb przez otwarte okno, podczas gdy ona, wciąż trzy mając papierosa, zmagała się z drążkiem biegów, żeby przy spieszy ć i ruszy ć w kierunku szkoły podstawowej i drogi wiodącej do kościoła. Fin przy łapał się na ty m, że trzy ma zeszty wniałe ręce po bokach i kurczowo zaciska zbielałe palce na siedzeniu po obu stronach. Morag prowadziła niezby t uważnie; za każdy m razem, gdy zmieniała bieg, wozem zarzucało w prawo albo w lewo. Pęd powietrza pory wał popiół z papierosa i dy m doby wający się z jej ust. – Dealer Mercedesa powiedział, że nie mają różowy ch samochodów, kiedy wy jaśniłam, o jaki kolor mi chodzi – oznajmiła w pewny m momencie. – A ja na to: „Oczy wiście, że macie”. Pokazałam im swoje paznokcie i zostawiłam buteleczkę z lakierem, żeby mogli dobrać odpowiedni odcień. Kiedy dostarczy li wóz, powiedziałam: „Widzicie, wszy stko da się zrobić”. Roześmiała się, Fin ty mczasem modlił się w duchu, by częściej patrzy ła na drogę zamiast na niego. Wjechali na szczy t wzgórza, a potem przy spieszy li, gnając w stronę portu w Haunn, po czy m skręcili w nowy podjazd pod duży m biały m domem Morag. Koła załomotały na kratownicy i zachrzęściły na granitowy m żwirze zmieszany m z kolorowy mi szklany mi paciorkami. – Bły skają w nocy , kiedy palą się lampy na zewnątrz – wy jaśniła Morag, wy siadając wraz z psem z samochodu. – Jakby się chodziło po świetle. Stopni prowadzący ch na taras strzegły gipsowe posągi nagich kobiet, w ogrodzie leżały albo stały jelenie naturalnej wielkości, a na jedny m z głazów otaczający ch mały staw usadowiła się sy rena z brązu. Fin zauważy ł, że ogrodzenie jest obwieszone rurkami neonowy mi i że między kępami wrzosu i wy trwały mi kwitnący mi krzewami, które jakoś zdołały oprzeć się wiatrowi, biegną ścieżki wy kładane terakotą. Zewsząd dobiegał dźwięk dzwonków wietrzny ch, przy pominający bezustanną kakofonię bambusa i stali. – Proszę do środka. Fin wszedł za Morag i Dinem do holu, skąd na piętro prowadziły szerokie schody wy kładane gruby m tartanowy m chodnikiem. Ściany obwieszone by ły ry cinami przedstawiający mi kwiecie majowe i madonny , żaglówki i święty ch. Na greckich kolumienkach stały tandetne ozdoby , a w wejściu do salonu i jednocześnie baru leżał smukły srebrny gepard naturalnej wielkości; po obu stronach pokoju znajdowały się duże okna widokowe, a oszklone przesuwane drzwi prowadziły na patio. Każdy dosłownie skrawek wolnej przestrzeni, półki, stoliki i kontuar baru, zajmowały chińskie posążki, lustrzane kasetki na biżuterię, lampy i figurki lwów. Terakota na podłodze wy polerowana by ła na niemal lustrzany poły sk. Morag rzuciła kurtkę na skórzany fotel z podnóżkiem i wsunęła się za bar, żeby nalać drinki. – Piwo, whisky ? Może coś bardziej egzoty cznego? – Wy starczy piwo. – Fin wy pił niewiele w Am Politician. Wziął od Morag szklankę ze spieniony m trunkiem i omijając bibeloty , podszedł do oszklony ch drzwi, za który mi rozciągał się widok na cieśninę i South Uist. Bezpośrednio w dole leżała mała zatoczka ze swy m niewielkim kamienny m nabrzeżem, skąd niegdy ś odpły wał statek do Ludagh, jeszcze nim powstały drogi, co pociągnęło za sobą uruchomienie linii promowej. – Urodziła się pani tutaj?
– Nie, ale tu dorastałam. Fin odwrócił się i zobaczy ł, jak kobieta pociąga gin z tonikiem. Lód w jej szklance zabrzęczał jak dzwonki wietrzne. – W jaki sposób dziewczy na z Eriskay zostaje sławną aktorką? Roześmiała się głośno. – Jeśli chodzi o sławę, to nie wiem – odparła. – Ale jeśli dziewczy na z Eriskay chce by ć kimś inny m niż dziewczy ną z Eriskay , to przede wszy stkim musi opuścić to przeklęte miejsce. – Ile pani miała lat w chwili wy jazdu? – Siedemnaście. Zapisałam się do Królewskiej Szkockiej Akademii Muzy ki i Dramatu w Glasgow. Widzi pan, zawsze chciałam by ć aktorką. Od chwili kiedy w kościele pokazali film o Eriskay . Żadna fabuła. Dokument nakręcony przez jakiegoś Niemca w latach trzy dziesty ch, ale postaci na ekranie robiły wrażenie. Miały w sobie coś olśniewającego. Nie wiem, chy ba wy dawały się nieśmiertelne. Też tego zapragnęłam. – Zachichotała i wy szła zza baru, żeby rozsiąść się na kanapie. Dino naty chmiast wskoczy ł jej na kolana. – Bardzo się podekscy towałam, kiedy jeden z nauczy cieli na wy spie powiedział dzieciom, że będzie pokazy wał filmy w swoim domu. Właśnie pojawiła się elektry czność i wszy scy stłoczy li się w jego salonie. Wziął od nas po pensie, a potem puścił nam slajdy z wakacji, które spędził w Inverness. Wy obraża pan sobie? – Zaniosła się głośny m śmiechem, a Dino uniósł łeb i szczeknął dwa razy . Fin uśmiechnął się. – Przy jeżdżała tu pani? Zaprzeczy ła energiczny m ruchem głowy . – Nie, nigdy . Przez lata pracowałam w teatrach w Glasgow i Edy nburgu, objeździłam też Szkocję z przedstawieniami dla dzieci. Potem dostałam od Roberta Love’a propozy cję wy stępów w szkockiej telewizji. Nie my ślałam w ogóle o przeszłości. Później wy jechałam do Londy nu. Chodziłam na castingi, otrzy małam kilka ról, w przerwach pracowałam jako kelnerka. W sumie nieźle sobie radziłam, ale nigdy nie odniosłam wielkiego sukcesu. – Napiła się ginu, który przy wołał kolejne wspomnienie. – To znaczy do chwili, kiedy zaproponowano mi rolę w The Street. Dość późno jak na moje lata, ale od razu odniosłam sukces. Nie wiem dlaczego. Ludzie po prostu kochali graną przeze mnie postać. – Parsknęła śmiechem. – Stałam się… jak by to powiedzieć… powszechnie znana. Dwadzieścia lat sławy i wspaniałe zarobki pozwoliły mi na to wszy stko. – Objęła ruchem ręki swoje imperium. – Na bardzo komfortową emery turę. – Co skłoniło panią do powrotu? – spy tał Fin, patrząc na nią w zamy śleniu. Odpowiedziała mu spojrzeniem. – Jest pan wy spiarzem, prawda? – Tak. Pochodzę z Lewis. – Więc wie pan dlaczego. Te wy spy mają coś, co sprawia, że w końcu się tu wraca. Zarezerwowałam już sobie miejsce na cmentarzu za wzgórzem. – Wy szła pani kiedy kolwiek za mąż? – Raz by łam zakochana, ale nigdy zamężna. – Jej uśmiech by ł naznaczony smutkiem. Fin obrócił się do okna i spojrzał na wzgórze. – Więc znała pani ludzi, którzy mieszkali w tej zagrodzie, tam w dole? – Och, tak. W czasach mojego dzieciństwa to by ła stara wdowa O’Henley . Ona i młoda dziewczy na imieniem Ceit. Chodziłam z nią do jednej klasy . By ła „domownikiem”.
Fin zmarszczy ł brwi. – „Domownik”? Co to takiego? – Chłopiec albo dziewczy nka z domu opieki, a ghraidh. Przedstawiciele władz i Kościoła katolickiego zabierali dzieci z sierocińców i wy sy łali tutaj, na wy spy . Przekazy wano je zupełnie obcy m ludziom. Żadnej wery fikacji. Dzieciaki wy sadzano z promu w Lochboisdale, a one stały na nabrzeżu z tabliczkami na szy jach, na który ch wy pisano nazwiska rodzin, i czekały , aż ktoś je odbierze. Pełno ich by ło w szkole podstawowej. W pewny m momencie prawie setka. Fin nie kry ł szoku. – Nie miałem o ty m pojęcia. Morag zapaliła papierosa, a potem zaciągała się nim co chwila. – Tak się działo aż do lat sześćdziesiąty ch. Sły szałam raz, jak ksiądz mówił, że to dobrze mieć na wy spie świeżą krew po ty ch wszy stkich niezliczony ch pokoleniach, które się rozmnażały między sobą. Chy ba o to chodziło. Choć nie wszy stkie dzieci by ły sierotami. Niektóre pochodziły z rozbity ch rodzin. Ale nie by ło powrotu. Jak już ktoś tu trafił, to zry wały się wszelkie więzi z przeszłością. Kontakty z rodzicami albo bliskimi by ły zakazane. Biedne małe bękarty . Niektóre by ły koszmarnie krzy wdzone. Bite albo jeszcze gorzej. Większość traktowano jak darmową siłę roboczą. Nieliczne miały szczęście, tak jak ja. Fin uniósł zdumiony brwi. – By ła pani takim „domownikiem”? – By łam, panie Macleod. Mieszkałam u pewnej rodziny w Parks, po drugiej stronie wy spy . Wszy scy już nie ży ją, oczy wiście. Nie mieli własny ch dzieci. Ale w przeciwieństwie do inny ch dobrze wspominam lata, które tu spędziłam. Dlatego powrót nie by ł dla mnie trudny . – Opróżniła szklankę. – Muszę sobie dolać. A pan? – Nie, dzięki – odparł Fin. Ledwie tknął swoje piwo. Morag zabrała Dina z kolan i wstała z kanapy . – Oczy wiście, nie ty lko miejscowi źle traktowali dzieciaki. Przy jezdni także. Głównie Anglicy . Jak chociażby dy rektor szkoły w Daliburgh. – Uśmiechnęła się. – Uważał, że powinien nas cy wilizować, a ghraidh, i zakazał Gillean Cullaig. – Co to takiego? – Trady cja sy lwestrowa. Chłopcy obchodzili domy w przeddzień Nowego Roku, recy towali jakiś wiersz i dostawali za to chleb, ciasto i owoce. Wszy stko to wrzucano do biały ch worków, które ze sobą nosili. Robiono tak od wieków, ale pan Bidgood uważał, że jest to równoznaczne z żebraniem, i wy dał zarządzenie, że żadnemu z uczniów nie wolno wziąć w ty m udziału. – I wszy scy posłuchali? – No cóż, większość, ale do mojej klasy chodził pewien chłopiec, Donald John. Też by ł „domownikiem”. Mieszkał u Gilliesów, brata i siostry , po drugiej stronie wzgórza. Sprzeciwił się zakazowi i poszedł ze starszy mi chłopcami. Kiedy Bidgood się o ty m dowiedział, zlał go straszliwie rzemieniem. Fin pokręcił głową. – Nie miał prawa tego robić. – Och, mieli wtedy prawo robić to, co im się podobało. Ale Donald Seamus, tak się nazy wał człowiek, u którego mieszkał Donald John, nie darował tego. Poszedł do szkoły i skopał dy rektorowi dupę. Przepraszam za wy rażenie. Jeszcze tego samego dnia zabrał Donalda Johna ze szkoły .
Chłopak już nigdy tam nie wrócił. – Uśmiechnęła się. – Wiedliśmy w tamty ch czasach barwne ży cie. Fin rozejrzał się i pomy ślał, że jego rozmówczy ni wciąż wiedzie barwne ży cie. – Wie pani może, co się stało z Ceit? Morag wzruszy ła ramionami i znowu ły knęła ginu. – Niestety , a ghraidh, nie mam pojęcia. Wy jechała z wy spy niedługo przede mną i o ile mi wiadomo, nigdy tu nie wróciła. Kolejna ślepa uliczka. ••• Kiedy Fin zaczął się zbierać, nad zachodnią część zatoki nadciągnęły złowieszczo chmury , a wiatr wzmógł się, niosąc ze sobą rzadkie jeszcze krople deszczu. Gdzieś dalej na zachodzie słońce zalewało ocean pły nny m złotem, zmierzając ku hory zontowi. – Lepiej odwiozę pana, a ghraidh – oznajmiła Morag. – Bo złapie pana burza. Otworzę ty lko garaż, żeby m od razu mogła do niego wjechać, jak wrócę. Wy stukała kod w skrzy nce obok bramy , która po chwili podjechała do góry . Kiedy wsiadali do samochodu, Fin zauważy ł w głębi garażu stary kołowrotek. – Przędzie pani wełnę? – spy tał. Roześmiała się. – Dobry Boże, skąd! Nigdy tego nie robiłam i nie będę robić. Dino wskoczy ł jej na kolana, a ona zatrzasnęła za nim drzwi, nie opuściła jednak dachu. Pies węszy ł, ujadał i ocierał się mokry m nosem o szy bę, aż w końcu ją spuściła, on zaś zajął ulubione miejsce na ręku swojej pani, żeby wy suwać py sk na zewnątrz. Ruszając w stronę drogi, powiedziała: – Każę odnowić tę staroć. Będzie pasowała do jadalni. Pamiątka po dawny ch czasach. Wszy stkie kobiety przędły wełnę, kiedy by łam mała. Natłuszczały ją, a potem tkały z niej koce, skarpety i swetry dla mężczy zn, w większości ry baków, którzy spędzali na morzu pięć dni w ty godniu, a te swetry z Eriskay z wełny nasączonej olejem by ły równie dobre jak płaszcze nieprzemakalne. Wszy scy je nosili. – Zarzuciło samochodem, kiedy zaciągnęła się papierosem. Znowu ominęli słupek o centy metry . – Wie pan, każda kobieta tkała według określonego wzoru, zwy kle przekazy wanego z matki na córkę. Tak charaktery sty cznego, że kiedy z morza wy ciągano ciało jakiegoś mężczy zny , nawet w stanie silnego rozkładu, zawsze można go by ło zidenty fikować po ściegu swetra. By ł równie dobry jak odcisk palca. Pomachała starszemu człowiekowi z psem, temu samemu, z który m Fin wcześniej rozmawiał, i mercedes niemal wy lądował w rowie. Jednak ona chy ba w ogóle tego nie dostrzegła. – Na wy spie mieszka stary emery towany ksiądz, trochę history k z zamiłowania. – Roześmiała się. – Człowiek przestrzegający celibatu nie ma tu wiele do roboty w długie zimowe wieczory . – Obdarzy ła Fina figlarny m uśmiechem. – Tak czy owak, jest ekspertem, jeśli chodzi o miejscowe ściegi. Sły szałam, że zgromadził bogatą kolekcję zdjęć i ry sunków. Podobno z ostatnich stu lat. Kiedy dojechali na szczy t wzgórza, zerknęła z ciekawością na swojego pasażera. – Niewiele pan mówi, panie Macleod.
Finowi przy szło do głowy , że nawet gdy by chciał, by łoby mu trudno coś wtrącić. – Z przy jemnością słuchałem pani opowieści, Morag. – Dlaczego interesuje się pan ludźmi, którzy mieszkali w zagrodzie O’Henley ów? – spy tała po chwili. – Właściwie nie chodzi mi o tę kobietę, ty lko o ży ciory s pewnego starego człowieka, który mieszka obecnie na Lewis. My ślę, że urodził się na Eriskay . – No cóż, może go znam. Kto to taki? – Na pewno pani o nim nie sły szała. Nazy wa się teraz Tormod Macdonald, ale to nie jest jego prawdziwe imię i nazwisko. – A jakie jest jego prawdziwe imię i nazwisko? – Tego właśnie nie wiem. ••• Kiedy Fin ruszy ł na północ z Ludagh, zaczął padać deszcz, który zalewał machair od otwartego morza ku wschodowi. Duże, dorodne krople padały najpierw pojedy nczo albo po dwie, a potem zaczęła się prawdziwa ulewa, która zmusiła Fina do włączenia wy cieraczek na najwy ższej prędkości. W Daliburgh skręcił na drogę prowadzącą do Lochboisdale, rozmy ślając o ty m, że opowieść Morag o wzorach wełniany ch ściegów może by ć jego ostatnią szansą odkry cia prawdziwej tożsamości ojca Marsaili. Strzał w ciemno na dobrą sprawę. Hotel Lochboisdale usadowił się na wzgórzu nad portem, w cieniu góry Ben Kenneth. By ł to stary , trady cy jny , pomalowany na biało budy nek ze współczesny mi dobudówkami i salą restauracy jną z widokiem na zatokę. Recepcjonistka – dziewczy na w tartanowej spódnicy siedząca przy ciemny m kontuarze – dała mu klucze do jednoosobowego pokoju i potwierdziła, że mają faks. Fin zanotował sobie numer i poszedł na górę. W gasnący m świetle dnia spojrzał przez okno mansardowe na molo, kiedy zza zasłony deszczu wy łonił się pły nący z Oban prom linii CalMac z bliźniaczy mi czerwony mi kominami. Gdy zbliży ł się do rampy wy ładunkowej, opuszczono właz pokładu samochodowego. Pojawiły się maleńkie postaci w żółty ch nieprzemakalny ch kurtkach i zaczęły kierować ruchem pojazdów. Fin zastanawiał się, co dla ty ch biedny ch i zagubiony ch dzieci oznaczało nagłe oderwanie ich od wszy stkiego, co znały , i wy lądowanie na ty m wy brzeżu, w obliczu nieznanego losu. I poczuł gniew na ludzi, który m takie rozwiązanie pody ktowały , religia i polity ka. Kto o ty m wtedy wiedział prócz ty ch, który ch to doty czy ło? Dlaczego nie opisano tego w prasie, tak jak z pewnością stałoby się to dzisiaj? Jak zareagowaliby ludzie, gdy by wiedzieli, co się dzieje? Nie wątpił, że jego rodzice by liby oburzeni. My śląc o ty m, czuł narastający gniew. Gniew rodzica. I ból sieroty . Jego zdolność współodczuwania z ty mi nieszczęsny mi dzieciakami by ła niemal fizy czna. Miał ochotę w imieniu ty ch mały ch nieszczęśników wy ładować na czy mś swoją wściekłość. Na czy mś albo na kimś. Po szy bie spły wał deszcz, niczy m łzy przelane nad losem ty ch biedny ch zagubiony ch dusz. Podszedł w wieczorny m mroku do łóżka i usiadł na jego brzegu; kiedy zapalił lampkę nocną, poczuł przy gnębienie, które spły nęło na niego niczy m całun. Odszukał w komórce numer domowy George’a Gunna i zadzwonił do niego. Odebrała żona sierżanta i Fin przy pomniał sobie,
jak George przy niejednej okazji zapraszał go do domu na dzikiego łososia. Wciąż nie poznał tej kobiety osobiście. – Witam, pani Gunn, mówi Fin Macleod. Zastałem George’a? – Och, witam, panie Macleod – odparła, jakby by li stary mi przy jaciółmi. – Chwileczkę, zawołam go. Po kilku sekundach w telefonie odezwał się Gunn. – Gdzie pan jest, panie Macleod? – W Lochboisdale, George. – Co pan tam robi, u licha? – spy tał sierżant, a Fin dosły szał w jego głosie zaskoczenie. – Jestem pewien, że tata Marsaili pochodzi z Eriskay . I chy ba istnieje sposób, żeby ustalić, kim by ł. Albo jest. Ale muszę zadziałać trochę nielegalnie, George, i potrzebuję twojej pomocy . Po drugiej stronie panowało przez dłuższą chwilę milczenie. – To znaczy ? – Kazałeś już zrobić ry sunki tego wzoru odciśniętego na skórze denata? Wzoru koca, w który by ł prawdopodobnie owinięty ? Znowu zaskoczenie. – Tak. Ry sownik zjawił się dzisiaj, prawdę powiedziawszy . – Milczał przez chwilę. – Zechce mi pan w końcu wy jaśnić, o co chodzi? – Zrobię to, George, kiedy będę miał stuprocentową pewność. Po drugiej stronie dało się sły szeć głębokie westchnienie. – Naduży wa pan mojej cierpliwości, panie Macleod. – Fin czekał. – O co chodzi? – Chcę, żeby ś przesłał mi te ry sunki faksem. Tutaj, do hotelu Lochboisdale.
ROZDZIAŁ 27
Znowu ta przeklęta ciemność! Zawsze jest ciemno. Coś mi się śniło. Coś, co widziałem bardzo wy raźnie. Niech mnie diabli, jeśli potrafię sobie przy pomnieć, co to by ło. Ale się obudziłem. To pewne. Która godzina? Och, Mary musiała mi zabrać zegarek, który stał przy łóżku. Na pewno jest pora dojenia. Mam nadzieję, że deszcz przestał już padać. Odsuwam zasłony i widzę, jak krople spły wają po szy bie. Cholera! Ubieram się, idzie mi to szy bko. Na krześle leży moja stara dobra czapka. Towarzy szy ła mi przez długie lata. Dzięki niej by ło mi ciepło i sucho, i to przy każdej pogodzie; nieraz zwiało mi ją z głowy . Na kory tarzu pali się światło, ale nigdzie nie widać Mary . Może jest w kuchni i przy gotowuje dla mnie śniadanie. Posiedzę przy stole i poczekam. Nie pamiętam, co jedliśmy wczoraj na kolację, ale teraz jestem głodny . O Boże! Nagle powraca. Ten przeklęty sen. By łem gdzieś na plaży , spacerowałem z jakimś młody m człowiekiem, a on mi dał przy pominający monetę medalik na łańcuszku. Odchy liłem rękę, w której go ściskałem, i wrzuciłem do morza. Dopiero gdy zniknął, uświadomiłem sobie, co to takiego. Święty Krzy sztof. Ceit mi go dała. Pamiętam to tak wy raźnie, jak wczorajszy dzień. Ty le że by ło ciemno, a ja znajdowałem się w okropny m stanie. Peter leżał w ty lnej części furgonetki Donalda Seamusa, stojącej na molo w Ludagh, zawinięty w starą narzutę na łóżko. Martwy . Krwawa miazga. Z trudem panowałem nad sobą. Przewieźliśmy go przez cieśninę z Haunn małą łódką, którą Donald Seamus trzy mał w zatoce. Noc też by ła koszmarna. Czułem w powiewach wiatru gniew Boga i sły szałem w jego głosie matczy ną przy ganę. Dziękowałem niebiosom za światła domostw na brzegu, bo gdy by nie one, nigdy by śmy nie dopły nęli. Panowały egipskie ciemności, a łódką rzucało jak korkiem. Chwilami ciężko by ło mi zanurzać wiosła w wodzie. Łódka koły sała się dziko w ciemności, przy wiązana na końcu molo, a ja wiedziałem, że Ceit będzie musiała popły nąć z powrotem sama. Wiedziałem, że nie chce tego robić, i nigdy nie zapomnę jej spojrzenia. Chwy ciła mnie obiema rękami za kołnierz. – Nie jedź, Johnny . – Muszę. – Nie musisz! Możemy powiedzieć o ty m, co się stało. Pokręciłem zdecy dowanie głową. – Nie, nie możemy . – Ująłem ją za ramiona i ścisnąłem zby t mocno. – Nie wolno ci nikomu powiedzieć, Ceit. Nigdy . Obiecaj mi. – Nie odezwała się, więc potrząsnąłem nią. – Obiecaj mi! Odwróciła wzrok i spuściła głowę. – Obiecuję. Jej słowo, niemal w chwili, gdy do mnie dotarło, porwał wiatr. Objąłem ją i przy tuliłem tak
mocno, że mógłby m jej prawie zrobić krzy wdę. – Nie ma szans, by komukolwiek to wy jaśnić – powiedziałem. – I muszę coś jeszcze zrobić. Zawiodłem matkę i wiedziałem, że nie zniosę samego siebie, dopóki nie naprawię pewny ch rzeczy … jeśli w ogóle mogłem to zrobić. Spojrzała na mnie, a ja dostrzegłem w jej twarzy strach. – Odpuść sobie, Johnny . Po prostu odpuść. Ale ja nie mogłem sobie odpuścić. I ona też to wiedziała. Uwolniła się gwałtowny m ruchem z moich objęć i sięgnęła do karku, żeby odpiąć łańcuszek ze święty m Krzy sztofem. Potem mi go podała; wiatr szarpał nim i obracał go na wszy stkie strony . – Chcę, żeby ś go wziął. Pokręciłem głową. – Nie mogę. Masz go, od kiedy cię poznałem. – Weź! – rozkazała tonem, z który m, jak doskonale wiedziałem, nie ma żadnej dy skusji. – Będzie cię chronił, Johnny . I chcę, żeby ś my ślał o mnie za każdy m razem, kiedy na niego spojrzy sz. Żeby ś mnie pamiętał. Wziąłem od niej niechętnie medalik i zacisnąłem na nim dłoń. Drobna jej cząstka, która miała mi towarzy szy ć całe ży cie. Dotknęła mojej twarzy , tak samo jak zrobiła to wtedy , za pierwszy m razem, i pocałowała mnie. Miękki, słodki pocałunek, pełen miłości i smutku. Widziałem ją wówczas po raz ostatni. I choć się ożeniłem i doczekałem dwóch wspaniały ch córek, nigdy już potem nikogo nie kochałem. O Boże! Co mnie opętało, że wrzuciłem medalik do morza? Czy mi się to przy śniło, czy naprawdę to zrobiłem? Po co? Dlaczego miałby m robić coś takiego? Biedna Ceit. Utracona na zawsze. Zapala się światło, mrugam pod wpły wem oślepiającego blasku. Przy patruje mi się jakaś pani, jak dziwolągowi o dwóch głowach. – Czemu pan siedzi po ciemku, panie Macdonald? W dodatku ubrany ? – Czas na dojenie – odpowiadam. – Czekam ty lko, żeby Mary podała mi śniadanie. – Za wcześnie na śniadanie, panie Macdonald. Pan pozwoli, pomogę się panu położy ć do łóżka. Wariatka! Już wstałem. A krowy nie będą czekać. Wsuwa mi rękę pod pachę i pomaga się podnieść. Potem przy gląda mi się badawczo. – Och, panie Macdonald… pan płakał. Płakałem? Doty kam twarzy i czuję, jak bardzo jest mokra.
ROZDZIAŁ 28
Dom starego księdza stał na wzgórzu nad plażą Karola, tuż przed zakrętem jednopasmowej drogi prowadzącej do Parks i Acarsaid Mhor. Duchowny by ł skurczony m, przy garbiony m i zasuszony m człowiekiem, na który m lata i pogoda odcisnęły piętno, ale odznaczał się jednocześnie bujną grzy wą siwy ch włosów i by stry mi niebieskimi oczami, które zdradzały przenikliwą inteligencję. Z drzwi jego starego domu widać by ło Coilleag a’Phrionnsa i nowy falochron, nie wspominając już o wspaniałej panoramie cieśniny Barra. Fin zjawił się tam w południe. Stał na progu, chłonąc ten widok i czekając, aż stary człowiek odpowie na jego pukanie. Widział blask słońca, który przesuwał się falami po kry ształowy m turkusie zatoki, i czuł, jak wiatr szarpie go za nogawki spodni i kurtkę. – Nie wy obrażam sobie, by na ziemi istniało lepsze miejsce, w który m można by spędzić ostatnie lata ży cia. – Głos księdza wy straszy ł Fina, który odwrócił się i zobaczy ł, że stary człowiek spogląda w stronę cieśniny . – Widzę codziennie, jak przy bija tu prom z Barry , i wciąż sobie obiecuję, że wy biorę się w mały rejs. Odwiedzę stary ch przy jaciół, nim umrą. Barra to piękna wy spa. Zna ją pan? Fin pokręcił głową. – Wobec tego sam pan powinien się tam wy brać, zamiast by ć takim maruderem jak ja. Proszę wejść. Staruszek pochy lił się nad stołem jadalny m w salonie, gdzie pośród albumów z wy cinkami, fotokopiami i ręcznie sporządzony mi listami leżały ry sunki i zdjęcia. Rozłoży ł wszy stko od razu po telefonie od Fina. Nieczęsto miał okazję pochwalić się swoją kolekcją. Pod swetrem na guziki nosił rozpiętą pod szy ją białą koszulę w drobną brązową kratkę. Szare flanelowe spodnie marszczy ły się nad brązowy mi pantoflami. Fin zauważy ł, że duchowny ma brud pod paznokciami i że nie golił się od co najmniej dwóch dni; luźna skóra na jego twarzy by ła pokry ta drobniutkim srebrzy sty m zarostem. – Sweter z Eriskay to jeden z najrzadszy ch produktów rzemiosła, jaki można dziś znaleźć w Szkocji – oznajmił. – Wciąż to wy twarzają? – Fin nie kry ł zaskoczenia. – Tak. Dla spółdzielni, nazy wa się Co-Chomunn Eirisgeidh. Zajmuje się ty m ty lko kilka kobiet. Za dawny ch czasów materiały by ły jednobarwne. Granatowe. Teraz robią także kremowe. Szkoda, ale pojedy nczy kolor nie pokazuje na dobrą sprawę zawiłości wzorów. Sięgnął do torby podróżnej na podłodze i wy jął z niej kawałek dzianiny , żeby pokazać go Finowi. Rozpostarł materiał płasko na stole i Fin mógł się przekonać na własne oczy , o co księdzu chodzi. Wzór by ł niewiary godnie drobny – niekończące się rzędy pionowy ch, poziomy ch i skośny ch ściegów, niektóre w kształcie szlifowanego diamentu, inne zy gzakowate. Stary człowiek przesunął delikatnie palcem po prążkowanej niebieskiej wełnie.
– Posługują się bardzo cienkimi igłami i robią zwarte ściegi. Jak pan widzi, materiał jest pozbawiony szwów. Bardzo ciepły , chroni przed wilgocią. Potrzeba dwóch ty godni, żeby coś takiego wy konać. – I każda rodzina miała swój własny , charaktery sty czny wzór? – Tak, zgadza się. Przekazy wany z pokolenia na pokolenie. Prakty kowano to kiedy ś na cały ch Hebry dach, ale teraz pozostała ty lko Eriskay . I nie ma wątpliwości, że tam też ta trady cja w końcu umrze. Młodzi nie są ty m zainteresowani. Zabiera to zby t dużo czasu. Dziewczęta chcą mieć wszy stko już na dzisiaj. Albo nawet na wczoraj. – Uśmiechnął się ze smutkiem i pokręcił głową, patrząc na Fina. – Dlatego właśnie uznałem, że by łoby szkoda, gdy by takie wspaniałe rzemiosło przeszło do historii, nie pozostawiając po sobie śladu. – I ma ksiądz próbki każdego rodzinnego ściegu, jaki wy stępował na wy spie? – Owszem, w każdy m razie z ostatnich siedemdziesięciu lat. Mogę zaproponować panu coś do picia? Może kieliszeczek? – Trochę za wcześnie jak dla mnie – odmówił grzecznie Fin. – Och, nigdy nie jest za wcześnie na ły czek whisky , panie Macleod. Nie doży łem swoich lat dlatego, że czekałem, aż będę mógł się napić, albo dlatego, że raczy łem się mlekiem. – Uśmiechnął się i podszedł do starego kredensu z opuszczany mi drzwiczkami, za który mi ukazała się kolekcja butelek. Wy brał jedną i nalał sobie trochę. – Na pewno się pan nie skusi? Fin też się uśmiechnął. – Nie, dziękuję. Stary ksiądz wrócił do stołu i ły knął odrobinę trunku. – Ma pan próbkę tego, czego pan szuka? – Mam. Fin wy jął z torby faks z ry sunkiem, który przesłał mu Gunn, i wy gładził go na stole. Stary człowiek przy jrzał się uważnie kartce. – Och, tak. Zdecy dowanie wzór ściegu z Eriskay – oznajmił. – Skąd pan to wziął? Fin się zawahał. – To odcisk pozostawiony przez koc albo chodniczek. Coś tkanego, w każdy m razie. Ksiądz skinął głową. – No cóż, trochę potrwa, zanim porównam to ze swoimi próbkami. Jeśli nie chce się pan skusić na whisky , to proszę nalać sobie herbaty . – Wskazał brodą piec. – I usiąść przy ogniu. – Uśmiechnął się figlarnie. – Mógłby pan poczy tać sobie Biblię, ale jest chy ba trochę za wcześnie na tak mocną lekturę. Fin usiadł przy kominku z kubkiem ciemnej, słodkiej herbaty i spojrzał przez małe wnękowe okno na plażę w dole. Insty nkt mu podpowiadał, że patrzy na miejsce zbrodni. Że to właśnie tutaj zamordowano młodego człowieka, którego ciało zostało wy doby te z torfowiska na Lewis. Wciąż nie miał pojęcia, kim jest ten człowiek, ale odnosił nieodparte wrażenie, że gdy by wstrzy mał oddech i wsłuchał się w wiatr, to usły szałby , że jest już bardzo blisko prawdy . – Panie Macleod? Fin odwrócił się w stronę stołu. Stary ksiądz uśmiechnął się. – Chy ba ustaliłem, kto to wy konał. Fin wstał, podszedł do stołu i po chwili stwierdził, że patrzy na starą czarno-białą fotografię
przedstawiającą sweter z Eriskay . By ła bardzo ostra i gdy leżała tuż obok przesłanego faksem ry sunku, obaj mężczy źni mogli – patrząc to na jedno, to na drugie – porównać bezpośrednio oba wzory . Starszy człowiek wskazy wał wszy stkie zbieżne punkty . Zby t wiele, by ktokolwiek mógł wątpić, że wy szły spod tej samej ręki. By ły , prakty cznie rzecz biorąc, identy czne. – Ale to nie by ł sweter – powiedział Fin, stukając palcem w ry sunek. – Nie. – Ksiądz w zamy śleniu pokręcił głową. – My ślę, że raczej jakaś narzuta na łóżko. Utkane kwadraty , zszy te potem ze sobą. Musiała by ć niewiary godnie ciepła. – Przesunął palcem wzdłuż prostokątnego narożnika jednego z kwadratów, a Finowi przy szło do głowy , że martwy człowiek nie potrzebował ciepła. – Wciąż mi pan nie powiedział, skąd pan to ma. – Niestety , nie mam jeszcze prawa tego zrobić. Stary człowiek skinął głową z fatalisty czną rezy gnacją kogoś, kto opierał całe swoje ży cie na wierze. Ale Fin nie mógł już powstrzy mać ciekawości. – Czy j to wzór? Ksiądz odwrócił zdjęcie, a po drugiej stronie widniało nakreślone staranny m charakterem pisma i wy blakły m atramentem imię i nazwisko: Mary -Anne Gillies. I rok 1949. ••• Ruiny stały na wzgórzu, niemal ukry te w wy sokiej trawie, która chy liła się w pory wach wiatru. Górna część domu zawaliła się dawno temu, po drzwiach wejściowy ch został ty lko ziejący pustką otwór między kruszejący mi ścianami. Małe otwory po głęboko osadzony ch oknach po jego obu stronach pozostały nietknięte, chociaż po drewnie i szkle nie pozostał już ślad. Ocalały kominy po obu stronach dachu. Przy jedny m zachowała się nawet wy soka żółta nasada ceramiczna, która tkwiła niepewnie na szczy cie. Pośród murawy można by ło dostrzec fundamenty pozostały ch budy nków: szopy , gdzie bez wątpienia trzy mano zwierzęta, i stodoły , gdzie przechowy wano zimą siano na paszę. Pas uprawnej ziemi ciągnął się od wzgórza ku drodze. Po jej drugiej stronie, na wodach niewielkiej zatoki i cieśniny , migotało słońce. Po błękitny m niebie pędziły strzępy chmur, ścigając po zboczach swe cienie. W maleńkim, omiatany m wiatrem ogrodzie przy białej chacie na poboczu pochy lały się w gwałtowny ch pory wach wy sokie wiosenne kwiaty o jaskrawoczerwony ch i żółty ch kielichach. Na szczy cie przeciwległego wzgórza, dobrze widoczny z tego miejsca, wznosił się granitowy kościół, który zbudowano z zy sków, jakie przy niósł połów jednej nocy . Przez ponad wiek dominował nad ży ciem wy spy i wciąż by ł fizy cznie obecny . Fin stąpał ostrożnie po wnętrzu niegdy siejszego domu, omijając resztki zawalony ch ścian, ukry te pośród trawy i pokrzy w. To by ła zagroda Gilliesów, którą poprzedniego dnia pokazała mu Morag McEwan. Tu mieszkał chłopiec, który nazy wał się Donald John i który został ukarany za sprzeciw wobec dy rektora szkoły w Daliburgh. Tu mieszkała Mary -Anne Gillies, ta, co wy dziergała koc, którego wzór z kolei odcisnął się na ciele młodego człowieka, wy doby tego z torfowiska na wy spie Lewis leżącej na północ stąd, w odległości czterech godzin drogi. Nawet dalej, jak przy szło Finowi do głowy . W czasach, gdy zakopano zwłoki, trakty by ły znacznie gorsze, groble prakty cznie nie istniały , a rejs promem trwał o wiele dłużej. Dla ludzi ży jący ch wówczas na Eriskay wy spa Lewis znajdowała się na końcu świata. Wiatr przy niósł zawodzenie klaksonu; Fin wy dostał się z ruin, brnąc po kolana w trawie i żółty ch
kwiatach, i zobaczy ł różowego mercedesa u podnóża wzgórza, obok własnego samochodu. Zauważy ł, że dach jest opuszczony i że właścicielka wozu macha do niego. Ruszy ł przed siebie, stąpając ostrożnie w miejscach, gdzie grunt chlupotał mu pod nogami, aż wreszcie dotarł na dół. Dino zaszczekał na powitanie, usadowiony na swoim ulubiony m miejscu na kolanach pani. – Dzień dobry – powiedział Fin. – Co pan tam robił, a ghraidh? – Powiedziała mi pani wczoraj, że to by ła zagroda Gilliesów. – Tak, zgadza się. – I że mieszkał tu „domownik”, Donald John Gillies. – Owszem. Z Donaldem Seamusem i jego siostrą Mary -Anne. Fin skinął w zamy śleniu głową. – We troje? – Nie, Donald John miał brata. – Morag wy jęła papierosa i osłoniła go przed wiatrem. – Próbuję sobie przy pomnieć, jak miał na imię… – W końcu udało jej się zapalić i wy puściła z ust chmurę dy mu, którą od razu porwał wiatr. – Peter – oznajmiła wreszcie. – Donald Peter. Tak miał na imię. – Roześmiała się. – Każdy tu jest nazy wany Donaldem. Liczy się drugie imię. – Pokręciła ze smutkiem głową. – Biedny Peter. Uroczy chłopak. Ale nie do końca przy tomny , jeśli wie pan, co mam na my śli. Fin pojął w ty m momencie, że wie, skąd pochodzi ojciec Marsaili i czy je ciało wy kopano z torfowiska w Siader.
ROZDZIAŁ 29
Na północną część wy spy Lewis spły nęła dziwna cisza. Stanowiła kontrast z chaosem my śli, które prześladowały Fina w długiej drodze powrotnej. Zatrzy mał się ty lko raz, w Stornoway , na półgodzinny postój, żeby zdać George’owi Gunnowi relację o ty m, czego się dowiedział. Siedzieli w pokoju operacy jny m. Gunn słuchał w milczeniu, patrząc ponad dachami domów na Lews Castle i drzewa na wzgórzu; ostatnie promienie słońca padały ukośnie między konarami i pokry wały zbocze długimi różowy mi pasmami. – Więc ten martwy chłopiec to brat ojca Marsaili – powiedział. – Donald Peter Gillies. – Ty le że żaden z nich nie nazy wał się tak naprawdę Gillies. Tak nazwano ich po przy jeździe na wy spę. Fin skinął głową. – I nie mamy pojęcia, skąd w rzeczy wistości pochodzili ani jak się naprawdę nazy wali. Fin zastanawiał się nad ty m po wy jeździe ze Stornoway podczas drogi przez wrzosowisko Barvas i przez wszy stkie wioski na zachodnim wy brzeżu – Siader, Galson, Dell, Cross. Kościoły zlewające się w jedno, każdy innego wy znania. Parterowe domy , białe i czarne, nowoczesne kry te miejscowy m ty nkiem i przy gotowane na następny atak ży wiołów. Nie miał pojęcia, czy Kościół, który zabrał brutalnie te dzieci z ich rodzinny ch stron i przeniósł na wy spy , prowadził jakąkolwiek dokumentację swego procederu. Nie by ło też żadnej gwarancji, że lokalne władze okażą chęć współpracy . Wszy stko to wy darzy ło się tak dawno temu. I kogo wtedy obchodziły ludzkie pozostałości po rozbity ch rodzinach albo osierocone dzieci pozbawione krewny ch, którzy mogliby walczy ć o ich prawa? Fin odczuwał głęboki wsty d, że czegoś takiego, i to całkiem niedawno, dopuszczali się jego rodacy . Największy problem – jeśli chodzi o tożsamość Donalda Johna i Donalda Petera Gilliesów – polegał na ty m, że nikt nie miał bladego pojęcia, skąd tak naprawdę pochodzili. Zjawili się jako anonimowi pasażerowie promu w Lochboisdale, z tabliczkami na szy jach i bez przeszłości, którą skutecznie wy mazano. A teraz, kiedy Peter już nie ży ł, a jego brat Johnny tkwił we mgle demencji, kto mógł cokolwiek pamiętać? Kto mógł poświadczy ć, kim by li naprawdę? Dzieje ty ch chłopców rozpły nęły się w nicości i Fin wiedział, że ani on, ani policja nie dowie się nigdy , kto zabił Petera i dlaczego to zrobił. Wzdłuż przy lądka w mroku migotały światła Ness niczy m odbicie gwiazd ukazujący ch się na czy sty m nieruchomy m niebie. Wiatr, który zarzucał jego samochodem na nieosłoniętej niczy m drodze przez Uists, zamarł i zmienił się w nienaturalną martwotę. Fin wciąż widział w lusterku wsteczny m posępne chmury gromadzące się w swy m ulubiony m miejscu spotkań, wokół szczy tów wy spy Harris. Daleko na zachodzie, na oceanie przy pominający m szklaną taflę, ostatnie odbite światło dnia zamierało, by zamienić się niebawem w nocną ciemność. Na żwirowatej drodze, tuż nad domem Marsaili, parkowały trzy samochody . Mini Fionnlagha,
stara astra Marsaili i SUV Donalda Murray a. Kiedy Fin zapukał i wszedł do środka, Donald i Marsaili siedzieli przy stole kuchenny m. Przez krótką chwilę odczuwał dziwnie nieprzy jemną zazdrość. Bądź co bądź, to właśnie Donald Murray przed ty lu laty odebrał Marsaili dziewictwo. Ale działo się to w poprzednim ży ciu, kiedy wszy scy by li inny mi ludźmi. Donald skinął mu głową. – Fin. – Donald przy szedł z propozy cją doty czącą Fionnlagha i Donny – wy jaśniła pospiesznie Marsaili, jakby chciała go przekonać, że nie ma powodów do zazdrości. Fin zwrócił się do Donalda: – Fionnlagh spotkał się z tobą? – Przy szedł dziś rano. – I? Drwina w uśmiechu Donalda przy wodziła na my śl dawne czasy . – Nieodrodny sy n swego ojca. Fin też się uśmiechnął odruchowo. – Przeprowadzili się tu na stałe – wtrąciła Marsaili. – Z dzieckiem. Są na górze. – Zerknęła niepewnie na pastora. – Donald zasugerował, żeby śmy podzielili się kosztami związany mi z dzieckiem i pozwolili Fionnlaghowi i Donnie ukończy ć szkołę. Nawet jeśli oznacza to, że jedno z nich opuści wy spę i będzie studiować na uniwersy tecie. Albo oboje. Wiemy wszy scy , że nie należy odrzucać możliwości, jakie daje ży cie, kiedy człowiek jest młody . Potem tego żałuje. W jej głosie by ło coś więcej niż ty lko gory cz. Fin zastanawiał się, czy jest w nim także przy gana pod jego adresem. – Wy gląda to na rozsądny plan. – Nie jestem ty lko pewna, czy mnie na to stać – odparła ze wzrokiem wlepiony m w blat stołu. – To znaczy czy stać mnie na studia dla Fionnlagha. I opiekę nad dzieckiem. Ży ję z polisy Artaira i miałam nadzieję, że starczy mi na opłacenie uniwersy tetu, jeśli się dostanę. Będę chy ba musiała to odłoży ć na później i poszukać jakiejś pracy . – Szkoda by by ło – zauważy ł Fin. Wzruszy ła ramionami. – Nie mam wielkiego wy boru. – Może masz. Spojrzała na niego py tająco. – Jaki na przy kład? – Na przy kład taki, że podzielimy się kosztami. – Uśmiechnął się. – W końcu jestem dziadkiem Eilidh. Może nie uda się nam powstrzy mać naszy ch dzieci przed błędami, które sami popełniliśmy , ale przy najmniej im pomożemy . Donald wodził między nimi wzrokiem, rozważając wszy stko, co nie zostało powiedziane wprost. Po chwili wstał od stołu. – No cóż, porozmawiajcie sobie o ty m, nie będę wam przeszkadzał. – Zawahał się przed podaniem Finowi ręki. Potem jednak ją wy ciągnął; uścisnęli sobie dłonie i Donald wy szedł bez słowa. W kuchni zapadła dziwna cisza, prawie nierzeczy wista w migotliwy m blasku świetlówki pod
sufitem. Gdzieś z głębi domu dochodził łoskot muzy ki, której słuchał Fionnlagh. – Jakim cudem cię na to stać? – spy tała w końcu Marsaili. Fin wzruszy ł ramionami. – Odłoży łem trochę. I nie zamierzam by ć wiecznie bezrobotny . Znowu zapadło między nimi milczenie. Zrodzone z żalu – nad porażkami, które ponieśli osobno i razem. – Jak ci poszły egzaminy ? – spy tał Fin. – Nawet nie py taj. Skinął ze zrozumieniem głową. – Podejrzewam, że nie by łaś najlepiej przy gotowana. – Nie. Westchnął głęboko. – Mam dla ciebie wiadomości, Marsaili. O twoim tacie. – Wlepiła w niego spojrzenie niebieskich oczu, w który ch malowała się niekłamana ciekawość. – Może się przejdziemy i odetchniemy świeży m powietrzem. Noc jest piękna, a na plaży nie spotkamy ży wej duszy . ••• Ciemność pełna by ła szeptów morza. Wy dawało się, że wzdy cha ono z ulgą, uwolnione od konieczności okazy wania wiecznego gniewu. Ponad nimi wznosił się w czerni księży c w trzech czwarty ch i zalewał swy m światłem wodę i piasek – światłem, które rzucało cienie i ukry wało prawdę, nadając jej złudne oblicza. Powietrze by ło delikatne i brzemienne zapowiedzią bliskiego lata, poezją nocy niesioną na grzbietach mały ch fal, które rozbijały się wzdłuż brzegu jak spienione źródło Hipokrene. Fin i Marsaili szli blisko siebie, zostawiając ślady na dziewiczy m piasku, czuli nawzajem swoje ciepło. – Kiedy ś trzy małby m cię za rękę, idąc tak po plaży . Popatrzy ła na niego zaskoczona. – Potrafisz teraz czy tać w my ślach? Finowi przy szło do głowy , że by łoby to jak najbardziej naturalne i jednocześnie krępujące. Roześmiał się. – Pamiętasz, jak opalały ście się na dole, a ja zrzuciłem na was worek z krabami? – Pamiętam, jak cię walnęłam w twarz, aż mnie ręka zabolała. – Też to pamiętam – uśmiechnął się smutno. – I to, że by łaś wtedy topless. – Cholerny podglądacz! Znów się uśmiechnął. – Przy pominam też sobie, jak się kochaliśmy wśród skał i zanurzaliśmy w oceanie, żeby się ochłodzić. Nie zareagowała na jego słowa, więc obrócił się do niej i dostrzegł jej nieobecne spojrzenie, będące oznaką my śli, które przenosiły ją w odległe miejsce i czas. Doszli prawie do hangaru na łodzie. Majaczy ł w ciemności jak złowieszczy znak przeszłości i przy szłego bólu; Fin dotknął lekko jej ramienia, dając znak, by zawróciła, i ruszy li z powrotem. Morze zalewało już odciski ich stóp, zacierając wszelki ślad wędrówki. Objął ją i poczuł, jak
nachy la się ku niemu. Poprowadził ją w głąb plaży , z dala od wody . Przeszli w milczeniu połowę drogi, by w końcu przy stanąć na mocy jakiegoś niewy powiedzianego porozumienia i spojrzeć na siebie. Jej twarz skry wał cień; Fin ujął ją pod brodę i obrócił ku światłu. Z początku unikała jego wzroku. – Pamiętam tę małą dziewczy nkę, która wzięła mnie za rękę pierwszego dnia w szkole – powiedział. – I zaprowadziła do sklepu, i powiedziała, że ma na imię Marjorie, ale woli gaelicką wersję swojego imienia, Marsaili. Tę samą małą dziewczy nkę, która doszła do wniosku, że moje angielskie imię jest brzy dkie, i skróciła je do „Fin”. Od tej pory wszy scy mnie tak nazy wali. Na jej ustach pojawił się uśmiech naznaczony smutkiem; w końcu spojrzała mu w oczy . – A ja pamiętam, jak cię kiedy ś kochałam, Finie Macleod. – We łzach, który mi wezbrały jej oczy , bły snęło światło księży ca. – I wcale nie wiem, czy kiedy kolwiek przestałam cię kochać. Nachy lił się, aż ich usta się zetknęły . Ciepłe, ostrożne, niepewne. I w końcu się pocałowali. By ł to miękki, słodki pocałunek, pełen wszy stkiego, czy m by li niegdy ś i co od tamtej pory stracili. Zamknął oczy i poczuł, jak zalewa go fala żalu i namiętności całego ży cia. A potem by ło po wszy stkim. Odsunęła się, uwalniając z objęć Fina, i popatrzy ła na niego w mroku. Badawcze spojrzenie, pełne lęku i wątpliwości. Potem odwróciła się i ruszy ła ku skałom. Stał przez chwilę i patrzy ł w ślad za nią, potem ją dogonił. – Czego się dowiedziałeś o moim tacie? – spy tała, nie zwalniając kroku. – Że nie jest Tormodem Macdonaldem. Zatrzy mała się gwałtownie i odwróciła ze zmarszczony m czołem. – Co masz na my śli? – To, że poży czy ł sobie albo ukradł tożsamość pewnego nieży jącego chłopca z Harris. Naprawdę nazy wał się Donald John Gillies i pochodzi z wy spy Eriskay . Młody człowiek, którego ciało wy doby to z torfowiska, to jego brat, Donald Peter. Marsaili patrzy ła na niego z niedowierzaniem. – Ty lko że tak też się nie nazy wał – dodał Fin. Dostrzegł ból w jej oczach i zorientował się, że cały świat Marsaili rozpada się na kawałki. Wszy stko, czego doty chczas by ła pewna, rozsy py wało się niczy m piasek pod jej stopami. – Nie rozumiem… Powiedział jej to, czego się dowiedział, a także to, w jaki sposób udało mu się zdoby ć te informacje. Słuchała w milczeniu, jej twarz by ła bledsza od księży ca, w końcu oparła dłoń na ramieniu Fina, jakby się bała, że upadnie. – Mój tata by ł „domownikiem”? Skinął głową. – Sierotą wedle wszelkiego prawdopodobieństwa. Przeby wał zapewne w domu dziecka, a potem Kościół katolicki wy słał go z bratem na wy spy . Osunęła się na piasek i usiadła ze skrzy żowany mi nogami, kry jąc twarz w dłoniach. W pierwszej chwili sądził, że Marsaili płacze, ale kiedy na niego spojrzała, okazało się, że oczy ma suche. Szok wy wołany jego słowami stłumił wszelkie emocje. Fin usiadł obok niej. Popatrzy ła na chwilowo łagodne morze i powiedziała: – To dziwne. Człowiek uważa, że wie, kim jest, bo sądzi, że wie, kim są jego rodzice. O pewne rzeczy … – szukała odpowiedniego słowa – …nie należy py tać, nie należy ich wy jaśniać. – Pokręciła głową. – A potem się nagle dowiaduje, że całe jego ży cie by ło oparte na kłamstwie, i
nie ma już pojęcia, kim jest. – Popatrzy ła na niego oczami pełny mi rozczarowania. – Czy mój tata zabił swojego brata? Fin uświadomił sobie w ty m momencie, że choć on może zaakceptować fakt, iż nigdy się nie dowie, skąd pochodził jej ojciec i kto zamordował jego brata, to Marsaili nie spocznie, dopóki nie dowie się prawdy . – Nie wiem. – Objął ją, a ona położy ła mu głowę na ramieniu. Siedzieli tak długo, wsłuchani w powolny , miarowy puls oceanu, pogrążeni w blasku księży ca, dopóki Fin nie poczuł, że Marsaili drży z zimna. Nie poruszy ła się jednak. – Poszłam go odwiedzić przed wy jazdem do Glasgow i znalazłam go siedzącego na deszczu. Wy dawało mu się, że jest na jakimś statku. Powiedział, że to RMS Claymore i że odpły wa z Anglii. – Spojrzała na Fina; jej oczy by ły pozbawione blasku i smutne. – My ślałam, że bredzi. Że mówi o czy mś, co zobaczy ł w telewizji albo przeczy tał w książce. Najpierw nazy wał mnie Catherine, a potem Ceit, jakby m by ła kimś, kogo dobrze zna. Nie jego córką. I mówił jeszcze o kimś, kto się nazy wał Big Kenneth. – Beinn Ruigh Choinnich. To góra tuż przy porcie w Lochboisdale. Widzieli ją, stojąc na pokładzie promu, i to z daleka. – Odgarnął jej niesforne włosy z czoła. – Co jeszcze powiedział, Marsaili? – Nic, co miałoby jakiś sens. Przy najmniej nie wtedy , kiedy go słuchałam. Mówił do Ceit, nie do mnie. Powiedział, że nigdy nie zapomni dni spędzony ch w The Dean. Albo wież u Danny ’ego. Coś w ty m rodzaju. Że przy pominały im o miejscu, jakie zajmowali w świecie. – Spojrzała na niego, a ry sy jej twarzy by ły naznaczone bólem. – I coś jeszcze, co teraz nabiera całkowicie innego znaczenia. – Zamknęła oczy , próbując sobie dokładnie przy pomnieć. Potem otworzy ła je szeroko. – Powiedział: „Poradziliśmy sobie nieźle jak na dwie osierocone przy błędy ”. Czy coś w ty m rodzaju. Musiała dostrzec bły sk w oku Fina, bo zmarszczy ła czoło, przechy lając głowę, i wlepiła w niego wzrok. – O co chodzi? Jeśli dostrzegła ten bły sk, to musiał on świadczy ć o nagły m objawieniu. – Słuchaj, Marsaili, chy ba wiem, co twój tata miał na my śli, mówiąc o The Dean. I o ty ch wieżach. A Ceit, dziewczy na, która mieszkała u wdowy O’Henley , musiała przy pły nąć z nimi na wy spę. – I pomy ślał sobie, że może mimo wszy stko jest ktoś, kto zna prawdę. Wstał i podał Marsaili rękę. Podniosła się i stanęła obok niego. – Jeśli uda się nam zarezerwować miejsca w samolocie, to spróbujemy z samego rana polecieć do Edy nburga. ••• Jedy ny m źródłem światła w pokoju by ł niebieskawy blask ekranu komputera. Fin siedział sam przy biurku, w ciemności, otoczony ze wszy stkich stron przy gniatający m bezruchem domu. Obecność inny ch ludzi, gdzieś za ścianą, ty lko potęgowała jego poczucie wy obcowania. To tutaj spędził ty le godzin na korepety cjach udzielany ch przez ojca Artaira. To tutaj siedzieli, on i Artair, razem albo osobno, słuchając długich wy kładów z historii Hebry dów lub głowiąc się nad równaniami matematy czny mi. To tutaj lata wieku chłopięcego upły wały mu w dusznej atmosferze uwięzienia, a wolność widy wał ty lko przelotnie, zerkając czasem w okno. Marsaili
powiedziała, że może się przespać na rozkładanej kanapie. Ale z ty m miejscem wiązało się zby t dużo wspomnień. Plama w kształcie Cy pru na stoliku do kart, przy który m się uczy li. Rzędy książek ze swy mi egzoty czny mi ty tułami, wciąż stojące na półkach. Zapach dy mu ty toniowego z fajki, którą palił ojciec Artaira, unoszący się w nieruchomy m powietrzu leniwy mi niebieskimi wiązkami. Kiedy oddy chał głęboko, ta woń wciąż trwała, chociażby w jego pamięci. Marsaili, krucha i zmęczona, położy ła się do łóżka już jakiś czas temu, mówiąc mu, że może siedzieć, jak długo chce, i korzy stać z internetu Fionnlagha. Kursor na ekranie mrugał na stronie z sy mbolem szkockich galerii narodowy ch. Niżej widniało niebieskie okno z pierzasty mi chmurami: „Inny świat. Dali, Magritte, Miró i surrealiści”. Ale już dawno dał sobie z ty m spokój. Niemal naty chmiast znalazł potwierdzenie swoich podejrzeń i od razu zarezerwował dwa bilety na najbliższy lot, nazajutrz rano. Następną godzinę spędził na dogłębny ch poszukiwaniach. By ł zmęczony . Czuł ból pod powiekami. Miał wrażenie, że jego ciało jest poobijane, posiniaczone, a umy sł nie potrafi skupić się dłużej na żadnej my śli, która się pojawia. Nie chciał wracać do Edy nburga, do bolesnej przeszłości, której nie potrafił za sobą zostawić. Jedy ne, co mu się udało, to odgrodzić się od niej w jakimś niewielkim stopniu. A teraz los pozbawiał go nawet tego. Marsaili musiała jednak poznać prawdę, ale dla niego będzie to otwarcie stary ch ran. Zastanawiał się przez krótką chwilę, jak by zareagowała, gdy by przekradł się po cichu do jej pokoju i wsunął obok niej pod kołdrę. Nie z my ślą o seksie czy nawet miłości. Z my ślą o pocieszeniu. O bliskości i cieple drugiego człowieka. Wiedział jednak, że tego nie zrobi. Wy łączy ł laptop i przekradł się cicho przez dom, a potem zamknął za sobą drzwi kuchni. Ruszy ł po ciemku drogą w stronę swojego namiotu. Blask księży ca odbijający się w nieruchomy m morzu by ł niemal boleśnie jasny , a gwiazdy wy glądały jak rozgrzane do białości łebki miliardów szpilek przekłuwający ch wszechświat. Wszy stko, co czekało go w pozbawiony m duszy ciasny m wnętrzu namiotu, to chłodny śpiwór, kilka kartek z żółtobrązowej teczki z dokumentacją śmierci sy na i bezsenne godziny , które czekały go przed świtem. Wiedział o ty m doskonale.
ROZDZIAŁ 30
Pogoda w Edy nburgu by ła łagodniejsza – od strony Pentland Hills napły wał lekki wietrzy k, a słońce wy glądało co chwila zza pękaty ch cumulusów, rozlewając światło i kolory po szary m mieście z granitu i piaskowca. Wzięli ze sobą torby podróżne na wy padek, gdy by musieli zostać tu dłużej, choć Fin wątpił, czy uda im się znaleźć cokolwiek innego niż miejsca, o który ch wspominał ojciec Marsaili. Podejrzewał, że wszy stko zajmie im nie więcej niż godzinę. Na lotnisku wzięli taksówkę i gdy zbliżali się do Hay market, kierowca wrzucił lewy kierunkowskaz, chcąc skręcić w Magdala Crescent. – Nie tędy – powiedział Fin. – To skrót, kolego. – Nieważne. Proszę jechać w stronę Palmerston Place. Taksówkarz wzruszy ł ramionami. – Pan płaci. Fin poczuł na sobie wzrok Marsaili i nie patrząc na nią, wy jaśnił: – Kiedy pły nąłem z Padraigiem MacBeanem jego stary m trawlerem na An Sgeir, opowiedział mi o ty m, jak stracił w cieśninie Minch nowiutką łódź swojego ojca. Ledwie uszedł z ży ciem. – Obrócił się i zobaczy ł w jej oczach niekłamaną ciekawość. – Miejsce, w który m doszło do katastrofy , nie jest w żaden sposób oznaczone, a mimo to Padraig twierdził, że je wy czuwa, ilekroć tamtędy pły nie. – Twój sy n zginął przy Magdala Crescent? – Niedaleko stamtąd, w bocznej uliczce. – Chcesz mi o ty m opowiedzieć? Spojrzał ponad ramieniem taksówkarza przez przednią szy bę, za którą po West Maitland Street ciągnął się sznur samochodów. – Nie, chy ba nie – odparł w końcu. Taksówka skręciła w Palmerston Place, obok czarny ch od dy mu i sadzy kamienic czy nszowy ch z wy kuszowy mi oknami, parku skąpanego we wczesnowiosenny m listowiu i okazałej goty ckiej katedry episkopalnej pod wezwaniem Świętej Marii, a potem ruszy ła w dół wzgórza, by dotrzeć do niegdy siejszego kościoła z czerwonego piaskowca, stojącego na rogu i przerobionego później na schronisko młodzieżowe z jaskrawoczerwony mi drzwiami. Potem znów zaczęła się wspinać w górę Belford Road i zawiozła ich na dziedziniec przed hotelem Travelodge, naprzeciwko kamiennej bramy z furkoczący m na wietrze niebiesko-biały m transparentem. – Dean Gallery – przeczy tała Marsaili, kiedy wy siedli z taksówki. Fin zapłacił kierowcy i zauważy ł jej zdumienie. – The Dean to galeria? Skinął głową.
– Tak, teraz. Wziął ją pod ramię i ruszy li pospiesznie między samochodami na drugą stronę ulicy . Przeszli przez kutą w żelazie czarną bramę i znaleźli się na wąskiej brukowanej ścieżce, która wspinała się na wzgórze między wy sokim pry watny m ży wopłotem i kamienny m murem, a potem wiła się przez teren parkowy pogrążony w cieniu wy sokich kasztanowców; na zadbany ch trawnikach stały cokoły dźwigające posągi z brązu. – Przed nastaniem państwa opiekuńczego w Szkocji funkcjonowało tak zwane prawo ubogich – powiedział Fin. – Coś w rodzaju sy stemu ubezpieczeń społeczny ch dla najbiedniejszy ch przedstawicieli społeczeństwa, finansowanego głównie przez Kościół. A tam, gdzie by ły luki, czasem wkraczała pry watna dobroczy nność. Na początku osiemnastego wieku Towarzy stwo Propagowania Wiedzy Chrześcijańskiej założy ło Szpital Sierot w Edy nburgu, żeby usunąć jedną z ty ch luk. – Tego szukałeś zeszłej nocy w internecie? – Tak. – Minęli zmatowiałą rzeźbę Madonny i Dzieciątka, „Dziewicę z Alzacji”, jak głosił napis na cokole. – W ty siąc osiemset trzy dziesty m trzecim szpital przeniesiono do nowego budy nku, tutaj, w Dean Estate. Zaczął by ć znany jako The Dean. Sierociniec. Obok nich przeszła pospiesznie jakaś mieszkanka Edy nburga w nieokreślony m wieku; miała krótko obcięte srebrne włosy i by ła ubrana w granatową spódnicę. Roztaczała wokół siebie kwietną woń, która przy wodziła Finowi na my śl matkę Marsaili. Kiedy dotarli do skrętu na szczy cie wzgórza, zobaczy li The Dean w całej jego strzelistej piaskowcowej okazałości: porty ki, łukowate okna, czworoboczne wieże i kamienne balustrady . Fin i Marsaili przy stanęli, by chłonąć oczami ten widok. Ogarnęło ich dziwne i osobliwe poczucie przeznaczenia – znaleźli tę budowlę na szczy cie wzgórza, ukry tą za ży wopłotem i drzewami, ujawniającą się nagle niczy m przebły sk historii, narodowej i ludzkiej. Krąg losu, którego początkiem by ł wy jazd ojca Marsaili z tego miejsca, zamknął się teraz, w chwili gdy przy by ła tu jego córka. – To by ł sierociniec? – spy tała głosem przy ciszony m z powodu zdumienia. – Owszem. – Mój Boże. To wspaniały budy nek, ale trudno sobie wy obrazić, by można tu by ło wy chowy wać osierocone dzieci. Fin pomy ślał, że dom jego ciotki też nie nadawał się do tego, by wy chowy wać w nim osierocone dziecko. – Czy tałem w nocy , że z początku dzieci karmiono owsianką i kapuśniakiem i że dziewczy nki musiały szy ć ubrania dla wszy stkich pozostały ch – powiedział. – Podejrzewam, że w latach pięćdziesiąty ch wy glądało to inaczej. – Umilkł na chwilę. – Ale i tak trudno pogodzić się z ty m, że twój ojciec tu przeby wał. Marsaili spojrzała na niego. – Jesteś pewien, że właśnie o ty m miejscu mówił? Poprowadził ją nieco wy żej i wskazał bliźniacze wieże innego imponującego budy nku w dolinie, w pewnej odległości od sierocińca. – Stewart’s Melville – wy jaśnił. – Pry watna szkoła. W czasach, kiedy twój tata tu przeby wał, nazy wała się Daniel Stewart’s College. – Miejsce Danny ’ego.
Fin skinął głową. – Koszmarna ironia polega na ty m, że twój tata to zapamiętał. Najbiedniejsze i najbardziej upośledzone przez los dzieci jego pokolenia ży ły w bezpośrednim sąsiedztwie ty ch najbardziej uprzy wilejowany ch. Jak on to powiedział? Wieże u Danny ’ego zawsze przy pominały im o ich miejscu w świecie? – Tak – potwierdziła Marsaili. – O miejscu na samy m dole. – Popatrzy ła na Fina. – Chcę tam zajrzeć. Ruszy li wzdłuż podjazdu w kierunku wejścia zwieńczonego porty kiem, gdzie do zardzewiały ch drzwi prowadziły schody z kolumnadą po obu stronach. Inne schody , po lewej, wiodły w dół ku zielonej połaci zapewne niegdy siejszy ch ogrodów. Fin przy glądał się twarzy Marsaili, kiedy szli przez wy kładany pły tkami przedsionek do głównego holu zajmującego całą długość budy nku. Po obu stronach znajdowały się okazałe sale, galerie pełne obrazów i rzeźb, sklep, restauracja samoobsługowa. Z okien klatek schodowy ch na obu końcach holu pły nęły kaskady światła. Można by ło niemal usły szeć odległe echo zagubiony ch dzieci. Widok emocji, jakie malowały się na twarzy Marsaili rozważającej na nowo wszy stko, co jej doty czy ło, mógł przy prawić o ból. Kim by ła? Skąd pochodziła? Jak koszmarne ży cie stało się udziałem jej ojca, gdy by ł mały m chłopcem? Ży cie, o który m nigdy nikomu nie opowiadał. Sekret skry wany w duszy . Umundurowany strażnik spy tał, czy może im w czy mś pomóc. – To by ł kiedy ś sierociniec – rzekł Fin. – Tak. Trudno w to uwierzy ć. – Mężczy zna wskazał głową jeden z kory tarzy . – Chłopcy przeby wali w ty m skrzy dle, dziewczęta w drugim. W tej sali wy stawowej po lewej stronie mieścił się gabinet dy rektora… czy jak to tam wtedy nazy wano. – Chcę stąd wy jść – oznajmiła niespodziewanie Marsaili, a Fin dostrzegł na jej policzkach łzy , w który ch odbijało się światło. Wziął ją pod ramię i poprowadził z powrotem do głównego wejścia, obserwowany przez zdumionego strażnika, który się zastanawiał, co takiego powiedział. Stanęła u szczy tu schodów i oddy chała głęboko przez niemal minutę. – Nie możemy dowiedzieć się niczego z dokumentów, prawda? To znaczy … kim by ł. Skąd pochodziła jego rodzina. Fin zaprzeczy ł ruchem głowy . – Sprawdziłem to wczorajszej nocy w internecie. Archiwa zostały zapieczętowane na sto lat. Ty lko same dzieci mają do nich dostęp. – Wzruszy ł ramionami. – Chodzi pewnie o to, żeby je chronić. Choć przy puszczam, że sąd zezwoliłby policji na wgląd w tę dokumentację. Bądź co bądź, chodzi o morderstwo. Obróciła ku niemu załzawione oczy , ocierając policzki wierzchem dłoni. Dostrzegł w jej twarzy te same py tania, na które nie potrafił odpowiedzieć poprzedniego wieczoru na plaży . Czy jej ojciec zabił brata? Fin uważał, że nigdy się tego nie dowiedzą, chy ba że uda im się odszukać dziewczy nę imieniem Ceit, która mieszkała w zagrodzie O’Henley ów. Szli w milczeniu po brukowanej ścieżce z powrotem w stronę Belford Road; za wy sokim kamienny m murem trwał w zacienionej ciszy cmentarz sierocińca. Kiedy dotarli do bramy , Fin usły szał w swojej komórce sy gnał nadchodzącego e-maila. Przewinął szy bko menu i otworzy ł wiadomość. Kiedy ją odczy ty wał ze zmarszczony m czołem, Marsaili spy tała:
– Coś ważnego? – Szukając w internecie informacji na temat sierocińca, natknąłem się na forum dawny ch wy chowanków, którzy wy mieniają się zdjęciami i wspomnieniami. Przy puszczam, że musi istnieć jakaś więź, którą wciąż odczuwają, nawet jeśli znali się ty lko w dzieciństwie – powiedział, wy stukawszy odpowiedź. – Stanowią coś w rodzaju rodziny . – Tak. Coś w rodzaju rodziny , której nigdy nie mieli. Człowiek czuje się bliższy jakiemuś kuzy nowi, którego nigdy nie widział, niż komuś zupełnie obcemu. – Wsunął dłonie w kieszenie kurtki. – Wielu z nich wy emigrowało. Najczęściej do Australii. – By le dalej od sierocińca. – Nowy początek, jak przy puszczam. Oddzielenie się od dzieciństwa cały m światem. Wy mazanie przeszłości. – Każde wy powiadane słowo miało taką wagę, że przy chodziło mu niemal z trudem. W końcu sam tak postępował. Poczuł na ramieniu dłoń Marsaili. Dotknięcie, które mówiło więcej, niż mogłaby wy razić inaczej. – W każdy m razie jeden z nich wciąż mieszka w Edy nburgu. Niejaki Tommy Jack. Niewy kluczone, że przeby wał w sierocińcu razem z twoim ojcem. W internecie zamieszczono jego adres e-mailowy . Napisałem do niego. – Wzruszy ł ramionami. – Niewiele brakowało, a dałby m sobie spokój. Musiałem się długo namy ślać. – To on ci teraz odpowiedział? – Tak. – I? – Przesłał swój adres domowy i napisał, że będzie szczęśliwy , mogąc porozmawiać z nami wieczorem.
ROZDZIAŁ 31
Przez szczeliny w zaciągnięty ch zasłonach poruszany ch wiatrem przesączał się blask popołudniowego słońca. Wraz z nim do środka docierał gwar ruchu ulicznego, odległy i nierzeczy wisty , a także szum wody z jazu na rzece Water of Leith. Ich pokój znajdował się pod samy m dachem, rozciągał się stąd widok na rzekę i Dean Village. Fin jednak od razu zaciągnął zasłony . Potrzebowali ciemności, by się odnaleźć. Nie by ło wcześniej żadnej dy skusji, żadnego planu. Hotel znajdował się dokładnie naprzeciwko galerii, a oni poprosili o nocleg. Fin nie bardzo wiedział, dlaczego żadne z nich nie wy prowadziło z błędu recepcjonistki, która założy ła z góry , że są małżeństwem i że interesuje ich pokój dwuosobowy . Mieli sporo okazji, by wy jaśnić sy tuację. Wjechali na ostatnie piętro maleńką windą, nie zamieniając ze sobą nawet jednego słowa. Fin czuł się skrajnie podenerwowany . Żadne nie chciało patrzeć drugiemu w oczy . W jakiś sposób łatwiej by ło rozbierać się po ciemku, choć niegdy ś znali swoje ciała od najbardziej inty mnej strony . Każde zaokrąglenie, każdą powierzchnię, każdą miękkość. A teraz, czując na skórze chłód pościeli, odkry li na nowo tę inty mność. Jak dziwnie kojące to się wy dawało, jak dziwnie znajome, jakby od ostatniego razu nie upły nęła nawet chwila. Fin odnalazł w sobie tę samą namiętność, którą Marsaili wzbudziła w nim wtedy , przed wielu laty . Gwałtowne, rozedrgane, wszechogarniające pożądanie. Odszukał dłońmi jej twarz, wszy stkie tak dobrze mu znane kontury . Szy ję, ramiona, łagodne wzgórki piersi, krągłość pośladków. Ich wargi przy pominały stary ch przy jaciół, spoty kający ch się znowu po tak wielu latach, badały , drąży ły , jakby nie mogły do końca uwierzy ć, że tak naprawdę nic się nie zmieniło. Ich ciała wznosiły się i opadały jak jedność, oddech doby wał się z ich krtani głośny mi westchnieniami – niezamierzony wokalny akompaniament. Żadny ch słów. Żadnej kontroli. Pożądanie, namiętność, głód, chciwość, wzbudzające żar i pot, całkowite zatracenie. Fin czuł w każdy m ruchu, w każdy m pchnięciu pulsowanie krwi wy spiarskiego dziedzictwa. Nieskończone, omiatane wichrem wrzosowiska, furię oceanu rozbijającego się o wy brzeże. Gaelickie głosy przodków, wznoszące się w plemienny m monotonny m śpiewie. I nagle by ło po wszy stkim. Tak jak za pierwszy m razem. Otwarte śluzy , woda uwolniona po ty lu latach spiętrzenia za emocjonalną tamą gniewu i niezrozumienia. Wszy stko zniknęło w jednej chwili, pory wając po drodze każdą zmarnowaną minutę ich ży cia. Leżeli potem otuleni sobą nawzajem, zanurzeni we własny ch my ślach. Po chwili Fin uświadomił sobie, że Marsaili oddy cha wolniej i już nie tak głęboko, a jej głowa ciąży mu na piersi. I zastanawiał się, co będzie dalej, na Boga.
ROZDZIAŁ 32
Tommy Jack mieszkał przy Broughton Street, w dwupokojowy m mieszkaniu komunalny m nad sklepem z winami i kioskiem z prasą. Fin i Marsaili wy siedli z taksówki przy York Place i ruszy li niespiesznie w dół ulicy w łagodny m świetle wieczoru, wdy chając dziwne zapachy miasta. Spaliny , słód, curry . Nic nie mogło by ć bardziej odległe od wy spiarskiego ży cia. Fin spędził w ty m mieście piętnaście lat, ale wy starczy ło kilka dni na wy spach, by wy dało mu się obce, nieprawdopodobnie klaustrofobiczne. I brudne. Na chodnikach zalegała wy pluta guma do żucia, w ry nsztokach fruwały śmieci. Wejście do klatki schodowej znajdowało się przy Albany Street Lane i gdy skręcali w tę uliczkę, Fin zauważy ł przejeżdżającą niedaleko furgonetkę. By ł to samochód należący do insty tucji zajmującej się działalnością chary taty wną wśród dzieci, a na jego boku widniało hasło: „Oddajemy dzieciom przy szłość”. Zastanawiał się, jak można oddać coś, co zostało już doszczętnie zniszczone. Tommy by ł niskim człowiekiem o krągłej, bły szczącej twarzy i gładkiej, lśniącej głowie. Kołnierz jego koszuli już dawno się wy strzępił. Nosił szary sweter z plamami po jajkach, wetknięty w spodnie o numer za duże; trzy mały się wy soko na jego brzuchu dzięki paskowi zapiętemu na ostatnią dziurkę. Czubki pantofli by ły poprzecierane. Zaprosił ich do wąskiego przedpokoju z ciemną tapetą, a potem do pokoju frontowego, który za dnia by ł prawdopodobnie słoneczny , ale teraz, w zamierający m świetle wieczoru, sprawiał wrażenie ponurego i brudnego. W mieszkaniu wy czuwało się zastarzałą woń oleju do smażenia i nieprzy jemny zapach potu ludzkiego. Jednak Tommy okazał się człowiekiem o pogodny m usposobieniu, obdarzony m by stry mi ciemny mi oczami, które bły szczały ży wo za okularami w druciany ch oprawkach. Fin oceniał jego wiek na jakieś sześćdziesiąt pięć, siedemdziesiąt lat. – Macie ochotę na filiżankę herbaty ? – spy tał Tommy . – Z chęcią – odparła Marsaili. Potem rozmawiał z nimi przez otwarte drzwi maleńkiej kuchni, gdzie nastawił czajnik i wy jął filiżanki, spodki oraz torebki herbaty ekspresowej. – Jestem zdany na własne siły od czasu, gdy moja żona zmarła osiem lat temu. By liśmy razem ponad trzy dzieści lat. Wciąż nie mogę się przy zwy czaić do jej nieobecności. Fin pomy ślał, że jest jakaś tragiczna ironia w ty m, iż człowiek zaczy na i kończy ży cie w całkowitej samotności. – Nie ma pan dzieci? – spy tała Marsaili. Tommy stanął w drzwiach kuchni z uśmiechem na ustach, ale by ł on przepojony żalem. – Niestety . Jedno z największy ch rozczarowań mojego ży cia. To, że nie miałem dzieci i nie mogłem zapewnić im dzieciństwa, jakiego pragnąłby m dla siebie. – Odwrócił się w stronę kuchni. – Co nie znaczy , by m mógł im to zapewnić z pensji urzędnika bankowego. – Parsknął śmiechem.
– Wy obraźcie sobie, dziesiątki lat liczy łem pieniądze, a wszy stkie należały do kogoś innego. Przy niósł herbatę w filiżankach, a potem rozsiedli się w wy tarty ch wiekowy ch fotelach kry ty ch brudny mi biały mi pokrowcami. Na gzy msie wy kładanego pły tkami kominka, gdzie w mroku płonął rachity cznie ogień gazowy , stały w ramkach czarno-białe zdjęcia przedstawiające Tommy ’ego i kobietę, która musiała by ć jego żoną. Fotograf uchwy cił wzajemną tkliwość i przy wiązanie w ich oczach; Fin pomy ślał wzruszony , że Tommy zaznał w ży ciu przy najmniej trochę szczęścia. – W jakim okresie przeby wał pan w sierocińcu, Tommy ? Mężczy zna pokręcił głową. – Nie potrafię powiedzieć dokładnie. Ale spędziłem tam trochę czasu w latach pięćdziesiąty ch. Ośrodkiem kierował wtedy pewien drań, nazy wał się Anderson. By ł kimś, kto sprawował pieczę nad domem, w który m sieroty miały znaleźć schronienie i opiekę, ale nie przepadał za dziećmi. Miał paskudne usposobienie. Pamiętam, że raz zabrał nam wszy stkie osobiste rzeczy i spalił w piecu centralnego ogrzewania. Kara za to, że się bawiliśmy – wy jaśnił i parsknął śmiechem. Potrafił się doszukać czegoś zabawnego w tej historii, a Fin nie mógł się nadziwić ludzkiej zdolności do bagatelizowania najgorszy ch rzeczy , jakie mogły się człowiekowi w ży ciu przy trafić. Bezgraniczna wy trzy małość. Wszy stko sprowadza się do przetrwania, jak przy puszczał. Jeśli ktoś się poddaje, choćby na chwilę, to pogrąża się w ciemności. – Oczy wiście, nie by łem ty lko w ty m sierocińcu. Przenosili nas z miejsca na miejsce. Trudno by ło się z kimś zaprzy jaźnić na dłużej, więc nikt się w to nie angażował. I nikt nie ży wił nadziei, że kiedy ś się to wszy stko skończy . Nawet gdy przy chodzili dorośli, żeby się nam przy jrzeć i wy brać jedno albo dwoje do adopcji. – Roześmiał się. – Teraz się tego nie robi, ale wtedy szorowali nas porządnie, ubierali w najlepsze rzeczy i stawiali w szeregu, a panie pachnące francuskimi perfumami i panowie śmierdzący cy garami przy chodzili i oglądali nas jak owce na targu. Oczy wiście, zawsze wy bierali dziewczy nki. Mali chłopcy , tacy jak ja, nie mieli szans. – Nachy lił się nad stolikiem. – Mogę wam dolać herbaty ? – Nie, dziękuję – odparła Marsaili, przy kry wając dłonią swoją wciąż napełnioną do połowy filiżankę, a Fin zaprzeczy ł ruchem głowy . Tommy wstał. – A ja jeszcze się napiję. Skoro i tak w nocy muszę wstać, to jedna filiżanka nie robi różnicy . – Poszedł do kuchenki nastawić czajnik po raz drugi. Zwrócił się do nich podniesiony m głosem, żeby go sły szeli: – By łem w jedny m ośrodku, który odwiedził Roy Rogers. Pamiętacie go? Sły nny kowboj, grał w filmach i wy stępował w telewizji. Objeżdżał Szkocję ze swoim koniem, Cy nglem. Zatrzy mał się w naszy m sierocińcu i wy brał jedną z dziewcząt. Zaadoptował ją i zabrał do Amery ki. Wy obraźcie ty lko sobie! Biedna mała sierota w ośrodku opieki gdzieś w Szkocji staje się nagle córką zamożnego człowieka w najbogatszy m kraju na świecie. – Wrócił z filiżanką w dłoni. – Tak rodzą się marzenia, hę? – Usiadł i niemal naty chmiast wstał. – Co ze mnie za gospodarz! Nie zaproponowałem wam nawet herbatników. Fin i Marsaili odmówili grzecznie i Tommy znowu usiadł. – Kiedy by łem już za duży na sierocińce, umieścili mnie w schronisku przy Collinton Road. Wciąż mówiło się o starszy m chłopaku, który przeby wał tam krótki czas, jakieś dziesięć lat wcześniej. Wrócił do domu po odby ciu służby w mary narce, ale rodzina nie miała dla niego u siebie miejsca, coś w ty m rodzaju. Big Tam, tak go nazy wali. Przy stojny , wielki facet, jak
wszy scy o nim mówili. Który ś z chłopaków dowiedział się, że w mieście urządzają przesłuchania do chóru, chodziło o South Pacific, i zasugerował, żeby Big Tam się zgłosił. – Tommy uśmiechnął się szeroko. – Domy ślacie się, o co chodzi. Fin i Marsaili nie mieli pojęcia. – Big Tam to Sean Connery ! – Tommy roześmiał się. – Wielka gwiazda. I mieszkaliśmy w jedny m schronisku! Wrócił do Szkocji na otwarcie parlamentu. Pierwsze posiedzenie w Edy nburgu od prawie trzy stu lat. Też tam poszedłem. History czny moment, co? Nie można by ło tego przegapić. Tak czy inaczej, siedzę tam i widzę, jak wchodzi Sean. Macham do niego z tłumu i wołam: „Jak leci, Big Tam?!”. – Tommy znowu się uśmiechnął. – Nie poznał mnie, oczy wiście. Fin pochy lił się nad stolikiem. – Tommy , czy sierociniec by ł ośrodkiem katolickim? Brwi starszego pana podskoczy ły w górę. – Chry ste, skąd! Ten Anderson nienawidził katolików. Zresztą nienawidził wszy stkiego i wszy stkich, skoro już o ty m mowa. – Przeby wali tam kiedy kolwiek katolicy ? – spy tała Marsaili. – O tak, ale nigdy nie zagrzewali długo miejsca. Zjawiali się księża i zabierali ich do jednego ze swoich ośrodków. Raz by ło troje takich katolików, jak pamiętam, ale szy bko zniknęli po ty m, jak jeden chłopak zginął na moście. – Co to by ł za most? – spy tał Fin z nagły m zainteresowaniem. – The Dean Bridge na rzece Water of Leith, tuż obok Dean Village. Wy soki na co najmniej trzy dzieści metrów. – Co się tam stało? – Nikt nie wiedział dokładnie. Oczy wiście, by ło mnóstwo plotek i domy słów. Chodziło o jakiś zakład, próbę odwagi, polegało to na przejściu po zewnętrzny m gzy msie za balustradą. Coś w ty m rodzaju. W każdy m razie brało w ty m udział kilkoro dzieciaków z sierocińca. Wy mknęły się jednej nocy , a chłopak z Dean Village spadł z mostu i się zabił. Dwa dni później tamty ch troje zniknęło. Mówiono, że odjechali duży m czarny m samochodem. Fin poczuł chłód w sercu; miał wrażenie, że prawda jest na wy ciągnięcie ręki. – Pamięta pan ich imiona? – Och. – Tommy pokręcił głową. – To by ło dawno temu, panie Macleod. Dziewczy na, chy ba Cathy albo Catherine. I dwaj bracia. Jeden z nich miał na imię John, o ile sobie przy pominam. Może Johnny . – Umilkł, szukając w pamięci. – Ale pamiętam dokładnie, jak nazy wał się chłopak, który wtedy zginął. Patrick Kelly . Wszy scy oczy wiście znali braci Kelly . Mieszkali w Dean Village, ich ojciec należał do jakiegoś gangu. Siedział w więzieniu, jak twierdzili. Ci chłopcy to by li naprawdę twardzi dranie. Człowiek schodził im z drogi, jeśli ty lko mógł. – Przechy lił głowę jakby w odruchu spóźnionej refleksji. – Paru z nich zjawiło się kilka dni później w sierocińcu. Szukali głuptaka. Marsaili zmarszczy ła czoło. – Głuptaka? – Tak, jednego z ty ch dwóch braci. Jak on miał na imię…? – Nagle rozbły sły mu oczy . – Peter! Właśnie. Brat Johnny ’ego. Miły chłopak, ale trochę pomy lony . •••
Zapadł prawie zmierzch, kiedy wy szli na ulicę; robiło się tu ciemniej niż na wy spach i wszy stko wy dawało się trochę nierzeczy wiste, wy prane z koloru przez rozlewiska zimnego światła lamp uliczny ch. – Więc mój tata i jego brat to tak naprawdę John i Peter – powiedziała Marsaili, jakby znajomość ich imion sprawiała, że obaj wy dawali się bardziej realni. – Ale jak ustalimy ich nazwisko? Fin zastanawiał się nad czy mś. – Rozmawiając z kimś, kto ich znał. – Kto na przy kład? – Bracia Kelly . Zmarszczy ła czoło. – Jak ich znajdziemy ? – No cóż, gdy by m wciąż by ł policjantem, odpowiedziałby m: bo są nam znani. – Nie rozumiem. Z pomalowanego na niebiesko wejścia do sklepu z winami wy łoniła się jakaś młoda para, w papierowej torbie pobrzękiwały butelki. Dziewczy na wsunęła chłopakowi rękę pod ramię, a ich głosy przy pominały ćwierkot ptaków o zmierzchu. – To znana w Edy nburgu rodzina przestępcza, Marsaili. Działa od lat. Zaczy nali w slumsach Dean Village. Narkoty ki, prosty tucja. By li zamieszani w serię zabójstw związany ch z wojną gangów, ale nigdy im niczego nie udowodniono. – Znasz ich? – spy tała Marsaili z wy raźny m niedowierzaniem w głosie. – Nie, nigdy nie miałem z nimi do czy nienia, ale wiem, że miał z nimi do czy nienia mój dawny inspektor. By ł moim szefem, kiedy wstąpiłem do policji. Jack Walker. Jest teraz na emery turze. – Wy jął komórkę. – Pewnie się ucieszy , mogąc wy pić z nami drinka. ••• Odnosiło się wrażenie, że ktoś krąży po Edy nburgu i pokry wa frontony sklepów, barów i restauracji farbami w podstawowy ch kolorach. Wandale o spaczony m poczuciu oby watelskiej dumy . Windsor Buffet u wlotu Leith Walk by ł zjadliwie zielony , znajdujące się tuż obok dawne studia telewizji szkockiej – oślepiająco niebieskie. Wzdłuż całej ulicy kłuły w oczy odcienie żółci i czerwieni, i oczy wiście zieleni, a także błękitu. A nad nimi wznosiły się bezbarwne i monotonne kamienice z piaskowca; niektóre poddano czy szczeniu, inne przez lata pokry wała czerń – wy glądały jak zepsute zęby odsłonięte w bezczelny m uśmiechu. Windsor Buffet by ł zapełniony niemal do ostatka, ale Jack Walker zarezerwował dla nich małą salkę na ty łach lokalu. Popatrzy ł ciekawie na Marsaili, kiedy zostali sobie przedstawieni, ale o nic nie py tał. Dla siebie i Fina zamówił piwo, dla niej kieliszek białego wina. By ł wy sokim mężczy zną o szerokich ramionach i niesfornej burzy siwy ch włosów, które smarował żelem. Choć liczy ł sobie ponad siedemdziesiąt lat, nie należał do ludzi, z który mi ktokolwiek chciałby się wdawać w bójkę. Miał opaloną twarz i szmaragdowe oczy , które nigdy nie odznaczały się takim ciepłem jak lekko ironiczny uśmiech, błąkający się zawsze na jego ustach. Pokręcił z powagą głową. – Lepiej, żeby ś się z nimi nie zadawał, Fin. To prawdziwi dranie.
– Nie mam co do tego żadny ch wątpliwości, inspektorze. I nie mam zamiaru się z nimi zadawać. – Fin uświadomił sobie, że wciąż zwraca się do by łego szefa oficjalnie: „inspektorze”. Trudno się pozby ć stary ch nawy ków. – Chcę ty lko pogadać z jedny m z nich, z ty m, który może pamiętać lata pięćdziesiąte, kiedy jego rodzina mieszkała jeszcze w Dean Village. Walker uniósł brew. To, co powiedział Fin, wzbudziło jego zainteresowanie, ale jako stary policjant wiedział doskonale, że pewne py tania lepiej pozostawić bez odpowiedzi. – Jedy ny , który może coś powiedzieć o ty ch czasach, to Paul Kelly . Musiał by ć wtedy dzieciakiem. By li jeszcze dwaj starsi bracia, ale zastrzelono ich ponad pięćdziesiąt lat temu; zginęli pod własny m domem. Morderstwo w odwecie, jak przy puszczaliśmy . Trwały wtedy dość brutalne wojny gangów. Zaczy nałem dopiero pracę w policji. Nie zagłębialiśmy się specjalnie w te zabójstwa, więc nikt nie poszedł siedzieć. A potem, przez lata, obserwowałem, jak Paul Kelly przejmuje ster rządów. Zbudował cholerne imperium na biedzie i nieszczęściu inny ch ludzi. – Jego twarz z trudem maskowała długo tłumiony gniew i frustrację. – Nigdy nie mogliśmy tknąć go palcem. – Więc wciąż jest bossem? – Trochę podstarzały m, ale owszem. Bez wątpienia lubi się uważać za ojca chrzestnego. Wy wodzi się z ry nsztoka, ale mieszka w wielkiej pieprzonej rezy dencji w Morningside. – Zerknął na Marsaili, ale nie przeprosił za swój języ k. – Ma teraz dzieci i wnuki. Posy ła je do pry watny ch szkół, podczas gdy uczciwi faceci tacy jak ty i ja muszą się zdrowo namęczy ć, żeby zapłacić za ogrzewanie. To śmieć, Fin. Po prostu śmieć. Nigdy by m mu nie podał ręki. ••• Leżeli, zdawało się przez całą wieczność, w ciemności pokoju hotelowego. Ich oddechowi towarzy szy ł ty lko szum rzeki. Tej samej wody , która pły nęła pod Dean Bridge. Poszli tam od razu po wy jściu z pubu i dotarli na środek mostu; spojrzeli w stronę Dean Village i rzeki trzy dzieści metrów niżej. Ojciec Marsaili i jego brat by li tu niegdy ś. Coś się stało w ty m miejscu i zginął jakiś chłopiec. Głos Marsaili, który wdarł się nagle w jego my śli, wy dawał się w ty m mroku ogłuszający . – Dziwnie by ło na ciebie patrzeć dziś wieczorem – wy znała. – Kiedy rozmawiałeś z ty m policjantem. Fin obrócił ku niej głowę, choć i tak nie mógł jej zobaczy ć. – Dlaczego? – Bo miałam wrażenie, że patrzę na kogoś, kogo nie znam. Nie by łeś Finem Macleodem, z który m chodziłam do szkoły , ani Finem Macleodem, który kochał się ze mną na plaży . Ani nawet Finem Macleodem, który traktował mnie w Glasgow gorzej niż szmatę. Zamknął oczy i przy pomniał sobie, jak to by ło, jak wy glądał ten krótki poby t w Glasgow. We wspólny m mieszkaniu. Jak źle ją traktował, niezdolny poradzić sobie z własny m bólem, jak się na niej wy ży wał. Dlaczego najczęściej krzy wdzimy ludzi, którzy są nam najbliżsi? – zastanawiał się. – Jakby m patrzy ła na obcego człowieka. Fina Macleoda, który m zapewne by łeś przez te wszy stkie lata, kiedy się nie spoty kaliśmy . Związanego z kimś inny m, wy chowującego dziecko, będącego policjantem. Niemal się wy straszy ł, gdy poczuł jej dłoń na swojej twarzy .
– Nie wiem, czy cię w ogóle znam. Nie jestem już pewna. Wy dawało się, że od ty ch kilku chwil namiętności, jaka ich połączy ła tego popołudnia, kiedy to cieniutkie kreski blasku słonecznego pokry wały zy gzakowaty m wzorem ich ciała splecione w gorączkowy m miłosny m uścisku, upły nęło już całe ży cie.
ROZDZIAŁ 33
Paul Kelly mieszkał w wolno stojący m domu z żółtego piaskowca o trzech poziomach, ze spadzisty m dachem i oknami mansardowy mi, wy szukany m gankiem wejściowy m i oszkloną werandą na ty łach, sięgającą dobrze utrzy manego ogrodu. Od strony Tipperlinn Road do drzwi frontowy ch prowadził półkolisty podjazd z kuty mi w żelazie i sterowany mi elektronicznie bramami na obu końcach. Kwitnące azalie, nakrapiane zielenią młody ch liści, tonęły w blasku słońca. Taksówka podwiozła ich pod południową bramę i Fin poprosił kierowcę, żeby na nich zaczekał. Ale mężczy zna pokręcił zdecy dowanie głową. – Nie. Zapłaci mi pan teraz. Nie mam zamiaru tu zostać. Wy dawało się, że zna doskonale ten adres i chce jak najszy bciej odjechać. Stali potem i patrzy li, jak się oddala i skręca w Morningside Place. Fin odwrócił się w stronę domofonu zainstalowanego na słupku bramy i nacisnął guzik. Po chwili ktoś spy tał: – O co chodzi? – Nazy wam się Fin Macleod. Kiedy ś by łem policjantem. Chciałby m porozmawiać z Paulem Kelly m. – Pan Kelly nie rozmawia z nikim, z kim się wcześniej nie umówił. – Powiedz mu, że chodzi o to, co wy darzy ło się pięćdziesiąt kilka lat temu na Dean Bridge. – I tak się z tobą nie spotka. – Po prostu mu powiedz. – W głosie Fina pojawił się władczy ton. Ton nieznoszący sprzeciwu. W głośniku zapanowała cisza, a Fin spojrzał niepewnie na Marsaili. Znowu przemienił się w człowieka, którego nie znała. I nie miał pojęcia, jak zakopać przepaść między ty mi dwiema osobowościami. Wy dawało się, że czekają już bardzo długo, gdy domofon znowu zaskrzeczał, a tamten głos odezwał się ponownie. – Dobrze – powiedział ty lko i w ty m momencie brama zaczęła się otwierać. Kiedy szli podjazdem, Fin zauważy ł zamontowane na domu i wokół terenu lampy i kamery monitoringu. Nie ulegało wątpliwości, że Paul Kelly chce za wszelką cenę uniknąć nieproszony ch gości. Gdy dotarli do ganku, otworzy ły się drzwi wejściowe, a na progu stanął młody człowiek w rozpiętej pod szy ją białej koszuli i starannie wy prasowany ch szary ch spodniach, które marszczy ły się zgrabnie na włoskich pantoflach. Obrzucił ich uważny m spojrzeniem. Ciemne włosy by ły krótko ostrzy żone i zaczesane do ty łu. Kosztowna fry zura. Fin wy czuwał zapach wody kolońskiej z odległości dwóch metrów. – Muszę was obszukać. Fin zbliży ł się do niego bez słowa, rozsunął szeroko nogi i rozłoży ł ramiona. Młody człowiek oklepał go dokładnie, od przodu i ty łu, wzdłuż obu rąk i nóg.
– Kobietę też. – Jest czy sta – uprzedził Fin. – Muszę ją sprawdzić. – Uwierz mi na słowo. Młody człowiek spojrzał mu prosto w oczy . – Ry zy kuję utratę roboty , kolego. – W porządku – zapewniła Marsaili i ustawiła się do rewizji tak jak wcześniej Fin. Patrzy ł z ledwie tłumiony m gniewem, jak tamten jej doty ka. Od przodu i ty łu, pośladki, nogi. Nie przedłużał jednak tego niepotrzebnie i nie sięgał tam, gdzie nie musiał. Zawodowiec. Marsaili znosiła to z obojętny m wy razem twarzy , choć trochę się zaczerwieniła. – W porządku – oświadczy ł mężczy zna. – Chodźcie za mną. Poprowadził ich przez hol wy kładany gruby m czerwony m dy wanem i pomalowany na kremowy i bladobrzoskwiniowy kolor; bukowe schody wiodły aż na drugie piętro. Paul Kelly siedział na białej skórzanej kanapie na werandzie, paląc wielkie hawańskie cy garo. Choć lekki wiaterek szeleścił wiosenny mi liśćmi w ogrodzie, dy m wisiał w powietrzu nieruchomy mi wiązkami, a blask słońca przenikający drzewa nadawał mu niebieskoszarą barwę. Miało się niemal wrażenie, że jest się w samy m ogrodzie, choć z zewnątrz nie docierały żadne zapachy ani odgłosy . Metalowy stolik otaczały czerwone pluszowe fotele, a od wy polerowanej drewnianej podłogi odbijało się jasne światło dnia. Kelly wstał, kiedy jego podwładny wprowadził ich na werandę. By ł bardzo wy soki, miał dobrze ponad sto osiemdziesiąt centy metrów wzrostu, i choć odznaczał się lekką nadwagą, wciąż cieszy ł się niezłą kondy cją jak na człowieka pod siedemdziesiątkę. Rumiana twarz by ła gładko ogolona, stalowoszare włosy przy pominały szczecinę. Wy krochmalona różowa koszula nieco opinała wy datny brzuch, dżinsy odznaczały się nieskazitelny m kantem. Uśmiechnął się, przechy lając lekko głowę, jakby zaskoczony ich widokiem, i podał każdemu z nich dużą dłoń. – By ły gliniarz i opowieść o Dean Bridge. Muszę przy znać, że pobudził pan moją ciekawość. – Wskazał czerwone fotele. – Usiądźcie. Mogę zaproponować wam coś do picia? Herbatę? Kawę? Fin pokręcił głową. – Nie, dziękujemy . – Usadowili się oboje niepewnie na brzegu swoich foteli. – Próbujemy ustalić tożsamość pewnego człowieka, mieszkającego obecnie na wy spie Lewis, który mniej więcej w połowie lat pięćdziesiąty ch przeby wał w sierocińcu zwany m The Dean. Kelly roześmiał się. – Na pewno nie pracuje pan już w policji? Mam wrażenie, że nie jest pan ty lko by ły m gliniarzem. – Zapewniam, że jestem. – No cóż, wierzę panu na słowo. – Kelly zaciągnął się w zamy śleniu cy garem. – Dlaczego sądzicie, że mogę wam w tej sprawie pomóc? – Pańska rodzina mieszkała wtedy w Dean Village, w stary ch kamienicach fabry czny ch. Kelly skinął głową. – Owszem, tak by ło. – Parsknął śmiechem. – Ale teraz nie poznałby m już tego miejsca. Dzisiaj to raj japiszonów. – Milczał przez chwilę. – Dlaczego uważacie, że mógłby m znać
jakiegoś chłopca z tego sierocińca? – Bo przy puszczam, że uczestniczy ł w pewny m incy dencie, do jakiego doszło na moście. W incy dencie, który miał związek z pańską rodziną. W oczach Kelly ’ego coś się na ułamek sekundy zapaliło, a rumieniec na twarzy pogłębił. Fin zastanawiał się, czy nie jest to ból. – Jak się nazy wa? – spy tał Kelly . – Tormod Macdonald – odparła Marsaili. Fin spojrzał na nią znacząco. – Ale nie znał go pan pod takim nazwiskiem – dodał. Kelly zwrócił się do Marsaili: – Kim jest dla pani ten człowiek? – To mój ojciec. Wy dawało się, że milczenie, które zapadło, trwa nieruchomo w powietrzu jak dy m z cy gara i przeciąga się krępująco. – Przy kro mi – powiedział Kelly . – Przez całe ży cie starałem się o ty m zapomnieć. Nie jest łatwo stracić w tak młody m wieku starszego brata. Zwłaszcza gdy traktowało się go jak idola. – Pokręcił głową. – Patrick by ł dla mnie wszy stkim. – Wy daje nam się, że ten chłopiec miał na imię John. Nazwiska nie znamy . Właśnie próbujemy je ustalić. Kelly zaciągnął się cy garem; dy m doby wał się cieniutkimi strużkami z jego nosa i kącików ust i dopiero po chwili mężczy zna uwolnił jego szarą chmurę wprost w nabrzmiałą od napięcia atmosferę, jaka zapanowała na werandzie. – John McBride – oznajmił w końcu. Fin starał się zapanować nad oddechem. – Znał go pan? – Nie osobiście. Nie by ło mnie tamtej nocy na moście. Ale by li trzej moi bracia. – Wtedy gdy Patrick spadł i się zabił? – spy tała Marsaili. Kelly oderwał wzrok od Fina i spojrzał na nią. – Właśnie wtedy – odparł tak cicho, że prawie nie by ło go sły chać. Znowu się zaciągnął, a zdumiony Fin dostrzegł w jego oczach łzy . – Ale nie rozmawiałem o ty m przez ponad pięćdziesiąt lat. I nie wiem, czy chcę o ty m mówić teraz. Marsaili skinęła głową. – Przy kro mi. Potrafię to zrozumieć. ••• Szli w milczeniu w górę Tipperlinn Road z jej kamienny mi domami ukry wający mi swą pry watność za wy sokimi murami i strzelisty mi drzewami, obok dawny ch wozowni przy Stable Lane. Po prawej stronie, w bujnej zieleni, ciągnęła się wy brukowana Albert Terrace. W końcu Marsaili nie wy trzy mała. – Jak my ślisz, co się wy darzy ło tamtej nocy na moście? Fin pokręcił głową. – Nie sposób się dowiedzieć. Wszy scy , którzy tam wtedy by li, nie ży ją. Z wy jątkiem twojego
ojca. I może Ceit, choć nie mamy pojęcia, czy już nie umarła. – Wiemy przy najmniej, kim jest mój ojciec. Albo kim by ł. Fin popatrzy ł na nią. – Wolałem, żeby ś mu nie mówiła, jak nazy wa się twój tata. Zauważy ł, że od razu zbladła. – Dlaczego? Westchnął głęboko. – Nie wiem, Marsaili. Po prostu wolałem, żeby ś tego nie robiła.
ROZDZIAŁ 34
Fin spoglądał z głębi późnego popołudnia na postrzępione, nierówne palce skał wy ciągające się ku cieśninie Minch; rozbijała się wokół nich spieniona biała woda. W głąb lądu ciągnęło się torfowisko, naznaczone karbami i bliznami pozostawiony mi przez setki lat ludzkiej eksploatacji. Jezioro a Tuath odbijało złowieszcze chmury wy soko w górze, rozdzierane przez wiatr, z który m zmagał się dzielnie mały samolot British Airway s, by wy lądować gładko na krótkim pasie lotniska w Stornoway . Ten sam wiatr, który chłostał ich teraz na parkingu, kiedy wkładali torby podróżne do bagażnika i szukali w samochodzie Fina schronienia przed pierwszy mi ciężkimi kroplami deszczu gnanego od zachodu. Fin uruchomił silnik i włączy ł wy cieraczki. Nie potrzebowali dużo czasu, by dowiedzieć się w archiwum państwowy m, że John William McBride, urodzony w 1940 roku i Peter Angus McBride, urodzony w 1941 roku, by li sy nami Mary Elizabeth Rafferty i Johna Anthony ’ego McBride’a, mieszkający ch w Edy nburgu, w dzielnicy Slateford. John Anthony zginął w 1944 roku podczas służby w Królewskiej Mary narce Wojennej. Mary Elizabeth zmarła jedenaście lat później na niewy dolność krążenia, której przy czy ny nie podano. Marsaili zapłaciła za odpisy aktów urodzenia i zgonów wszy stkich członków rodziny , a potem włoży ła je do żółtobrązowej koperty , a tę do torby , którą przy ciskała do piersi, siedząc na fotelu pasażera. Fin nie bardzo wiedział, co Marsaili czuje. Nie odezwała się ani słowem podczas powrotnego lotu na wy spy . Mógł się ty lko domy ślać, że ocenia ponownie wszy stko, co doty chczas wiedziała albo my ślała o sobie. Właśnie ustaliła, że choć urodziła się i wy chowała na wy spie Lewis, to w gruncie rzeczy nie ma w sobie krwi wy spiarskiej. Angielska matka i ojciec pochodzący z katolickiej rodziny w Edy nburgu. Ojciec, który sfabry kował całe swoje ży cie. To by ł wstrząs. Fin zerknął na nią. Cera ziemista, oczy podkrążone, rozczochrane przez wiatr włosy pozbawione blasku i ży cia. Wy dawała się zdruzgotana i mała i choć chciał insty nktownie wziąć ją w ramiona, wy czuwał dzielącą ich barierę. Coś się z nimi stało w Edy nburgu. Nagle jakby odkry li na nowo to, czy m by li kiedy ś, a w następnej chwili wszy stko zniknęło, jak dy m na wietrze. Proces powolnego odkry wania, kim by ł naprawdę jej ojciec, zmienił ją. Ta Marsaili, którą znał, zagubiła się gdzieś w chaosie przeszłości i tożsamości. Obawiał się, że żadne z nich nigdy więcej jej nie odnajdzie. A jeśli nawet, to zmiana okaże się nieodwracalna. Wiedział też, że ustalenie, kim naprawdę by ł jej ojciec, nie pomogło jak dotąd w odtworzeniu wy darzeń, które doprowadziły przed ty lu laty do zabójstwa Petera McBride’a na Eriskay . Siedzieli długo przy zapalony m silniku, w powiewach wiatru i strugach deszczu, wsłuchani w monotonny dźwięk wy cieraczek. – Zawieź mnie do domu, Fin – poprosiła w końcu Marsaili. Nie zrobił jednak żadnego ruchu; nie wrzucił biegu i nie wy jechał z parkingu. Zaciskał dłonie na kierownicy . Coś mu nagle przy szło do głowy , zdawało się znikąd. Coś szokująco prostego i niewiary godnie oczy wistego.
– Chcę odwiedzić twoją matkę – powiedział. Westchnęła. – Dlaczego? – Zamierzam przejrzeć rzeczy twojego ojca. – Po co? – Nie jestem pewien, dopóki nie znajdę tego, czego szukam. – O co chodzi, Fin? – Chodzi o to, Marsaili, że ktoś zamordował Petera McBride’a. Dojdzie do śledztwa w tej sprawie. W przy szły m ty godniu przy jedzie inspektor, by je przeprowadzić. Twój tata będzie główny m podejrzany m, dopóki nie zdobędziemy dowodów świadczący ch na jego korzy ść. Znużona wzruszy ła ramionami. – Powinnam się ty m przejmować? – Tak, powinnaś. To wciąż twój ojciec. To nadal ten sam łagodny wielki facet, który nosił cię na barana, kiedy szliście wy cinać torf. Ten sam człowiek, który całował cię wieczorem w czoło, kładąc do łóżka. Ten sam człowiek, który pomagał ci przez całe ży cie, od twojego pierwszego dnia w szkole do chwili, gdy wy szłaś za mąż. Teraz ty musisz mu pomóc. Popatrzy ła na niego, a w jej oczach malowała się niepewność. – Nie wiem już, co o nim my śleć, Fin. Skinął ze zrozumieniem głową. – Założę się jednak, że gdy by mógł, to powiedziałby ci wszy stko, Marsaili. Wszy stko to, co skry wał gdzieś głęboko przez te lata, wszy stko to, czy m się z nikim nie podzielił. Trudno mi sobie nawet wy obrazić, jakie to musiało by ć dla niego trudne. – Przesunął dłonią po włosach, ogarnięty nagłą empatią. Kto by się kiedy kolwiek domy ślił prawdy pod tą zewnętrzną powłoką? – Idziemy do domu opieki i widzimy ludzi, którzy ty lko siedzą. Nieobecny wzrok, smutne uśmiechy . I określamy ich lekceważąco jako… no cóż, stary ch. Zuży ty ch, niewarty ch tego, by się nimi specjalnie przejmować. A jednak w głębi oczu każdego z nich kry je się jakieś ży cie, historia, którą mogliby ci opowiedzieć. Historia bólu, miłości, nadziei, rozpaczy . Wszy stko, co i my odczuwamy . I co nie staje się mniej ważne albo mniej realne ty lko dlatego, że ktoś się zestarzał. Pewnego dnia my też się tacy staniemy . Będziemy ty lko siedzieć, traktowani lekceważąco przez młody ch jako… no cóż, starzy . Jak się będziemy wtedy czuli? Dostrzegł w jej oczach bły sk winy . – Nigdy nie przestałam go kochać. – Więc uwierz w niego. I uwierz, że cokolwiek się wy darzy ło, że cokolwiek zrobił, miał po temu konkretne powody . ••• Widoczność w północno-zachodnim zakątku wy spy by ła równa prawie zeru. Od strony oceanu wiał wiatr, pędząc kurty ny tak drobny ch kropel, że tworzy ły niemal mgłę. Za machairem widać by ło ty lko niewy raźny zary s biały ch fal rozbijający ch się o czarny gnejs. Nawet potężny strumień światła rzucanego w ciemność przez latarnię morską na przy lądku Butt by ł ledwie dostrzegalny . Matka Marsaili nie kry ła zaskoczenia, gdy zawitali do jej domu, kuląc się pod płaszczem Fina;
zdąży li przemoknąć do suchej nitki w trakcie pokony wania krótkiego dy stansu między samochodem a drzwiami kuchenny mi. – Gdzie by łaś? – spy tała. – Fionnlagh mówił, że wy jechałaś do Edy nburga. – Więc dlaczego py tasz? Pani Macdonald cmoknęła poiry towana. – Wiesz doskonale, o co mi chodzi. – To by ła sprawa osobista, mamo. W drodze do Ness ustalili, że nie powiedzą matce, czego się dowiedzieli o ojcu Marsaili. Zdawali sobie doskonale sprawę, że pewnego dnia wszy stko i tak wy jdzie na jaw, ale doszli do wniosku, że ujawnienie prawdy niczego chwilowo nie da. – Chcieliby śmy przejrzeć rzeczy Tormoda, jeśli to możliwe, pani Macdonald – oznajmił Fin. Na jej policzkach pojawił się rumieniec. – Po co? – Po prostu chcieliby śmy , mamo – rzuciła Marsaili i ruszy ła w stronę ojcowskiego gabinetu, podczas gdy matka deptała jej po piętach. – Jaki to ma sens, Marsaili? Te rzeczy nie przy dadzą się ani mnie, ani tobie. Nie bardziej niż jemu. Marsaili zatrzy mała się w drzwiach i rozejrzała po pusty m pokoju. Ze ścian pozdejmowano obrazy , biurko uprzątnięto. Podeszła do niego i wy sunęła szuflady . Nic w nich nie by ło. Potem zajrzała do szafki na dokumenty . To samo. Stare pudła z osobisty mi drobiazgami też zniknęły . To pomieszczenie by ło stery lne, odkażone, jakby jej ojciec nie by ł człowiekiem, ty lko jakąś groźną chorobą. Usunięto wszelki ślad po nim. Odwróciła się z niedowierzaniem do matki. – Coś ty zrobiła? – Już go tu nie ma. – Poczucie winy podsy cało wy krętność kobiety . – Nie chcę, żeby w moim domu walały się jego stare śmieci. Jednak oskarżenie w głosie córki by ło dobitne. – Mamo, by łaś jego żoną prawie pięćdziesiąt lat, na litość boską! Kochałaś go. Czy ż nie? – Nie jest już człowiekiem, za którego wy szłam. – To nie jego wina. Ma demencję, mamo. To choroba. – Wszy stko pani wy rzuciła? – spy tał Fin. – Zamierzałam wy stawić to na zewnątrz, jak będą zabierać śmieci. Pudła stoją w przedpokoju. Marsaili by ła czerwona z oburzenia. Wy celowała oskarży cielsko palec w twarz matki. – Nie waż się wy rzucać jego rzeczy ! Sły szy sz? Należą do mojego taty . Jeśli nie chcesz ich w swoim domu, ja je wezmę. – Więc weź je sobie. – Poczucie winy podsy cało teraz złość. – Zabierz te przeklęte rupiecie. Nie chcę ich! Możesz je spalić, jeśli o mnie chodzi! – Kobieta przecisnęła się obok Fina, bliska całkowitego załamania, i zniknęła pospiesznie w głębi kory tarza. Marsaili oddy chała ciężko, z niewy gasły m ogniem w oczach patrząc na Fina. Przy szło mu do głowy , że przy najmniej odkry ła na nowo uczucia, które ży wiła wobec ojca. – Złożę ty lne siedzenie i zapakujemy wszy stko do samochodu – powiedział. •••
Okna kuchenne w domu Marsaili pokry wała para. Tekturowe pudła zamokły w trakcie przenoszenia, najpierw z domu do samochodu, a potem do drugiego domu. Jednak ich zawartość chroniły plastikowe worki na śmieci, który mi Fin okleił kartony . Sami niestety nie mogli się ochronić przed deszczem. Fin od razu zdjął kurtkę, a Marsaili wciąż wy cierała sobie energicznie głowę duży m ręcznikiem. Fionnlagh stał i przy glądał się, jak Fin otwiera po kolei pudła. W niektóry ch by ły albumy z fotografiami, w inny ch stare rachunki. W jeszcze inny ch wszelkiego rodzaju rupiecie, narzędzia, puszki z gwoździami, szkło powiększające, zuży te pióra, który ch atrament wy sechł na dobre, popsuty zszy wacz, małe skrzy neczki ze spinaczami. – Pogodziłem się z wielebny m Murray em. Tak jakby . Fin spojrzał na chłopaka. – Wspominał, że się z nim widziałeś. – Kilka razy . Fin i Marsaili wy mienili spojrzenia. – I co? – Wiesz, że się zgodził, żeby Donna i Eilidh tutaj zostały . Fin skinął głową. – Tak. – No cóż, powiedziałem mu, że zamierzam rzucić szkołę i znaleźć sobie pracę w Arnish. Żeby nas utrzy mać. Wy ży wić i ubrać. – Co on na to? – Marsaili nie kry ła zaskoczenia. – O mało nie urwał mi głowy . – Fionnlagh uśmiechnął się kwaśno. – Powiedział mi, że jeśli nie skończę szkoły i nie pójdę na uniwersy tet, to osobiście skopie mi dupę. – Tak się wy raził? – spy tał Fin, unosząc brwi. Fionnlagh uśmiechnął się szeroko. – Mniej więcej. My ślałem, że duchowny m nie wolno posługiwać się takim języ kiem. – Bóg pod ty m względem udziela duchowny m specjalnej dy spensy . – Fin nie potrafił ukry ć rozbawienia. – Mogą kląć, ile zapragnie ich pieprzona dusza, by le w słusznej sprawie. – Zastanawiał się przez chwilę. – Więc idziesz na uniwersy tet? – Jeśli się dostanę. W drzwiach pojawiła się Donna z dzieckiem na ręku. – Ty ją nakarmisz czy ja? Fionnlagh uśmiechnął się do córeczki i musnął jej policzek. – Ja to zrobię. Butelka w podgrzewaczu? – Tak – odparła Donna i oddała mu dziecko. Wy chodząc z pokoju za dziewczy ną, odwrócił się w drzwiach. – Tak przy okazji, miałeś rację, Fin, jeśli chodzi o ojca Donny . Nie jest taki zły . Ojciec i sy n milczeli przez chwilę, potem ten pierwszy się uśmiechnął. – Tak, jest dla niego jeszcze nadzieja. Zaczekał, aż chłopak wy jdzie z pokoju, sięgnął do następnego pudła i zerwał plastikową osłonę. W środku by ły książki i notesy . Wziął do ręki książkę z samego wierzchu; miała twardą zieloną oprawę. Antologia poezji dwudziestego wieku. – Nie wiedziałem, że twój tata lubił poezję.
– Ja też nie – wy znała Marsaili i podeszła do stołu. Fin otworzy ł książkę; po wewnętrznej stronie okładki ktoś nakreślił eleganckim charakterem pisma słowa: „Dla Tormoda Uilleama Macdonalda. Wszy stkiego najlepszego w dniu urodzin. Mama. 12 sierpnia 1976 roku”. Fin zmarszczy ł czoło. – Mama? – Zawsze mówili do siebie „mamo” i „tato” – wy jaśniła Marsaili, a on dosły szał w jej głosie drżenie. Kiedy wertował strony , z książki wy padła złożona kartka w linie. Podniósł ją. By ła pokry ta koślawy mi literami i zaty tułowana „Solas”. – To ten ośrodek dzienny , do którego go wtedy zawieźliśmy , obok domu opieki – powiedziała Marsaili i spojrzała na tekst. – Pismo ojca. Co tam jest? Wzięła kartkę z rąk Fina, a on stanął obok niej. Co trzecie czy czwarte słowo by ło przekreślone, czasem kilkakrotnie, jakby autor próbował poprawiać swoje błędy . Przy gnębiona Marsaili podniosła dłoń do ust. – Zawsze by ł taki dumny ze swojej ortografii – zauważy ła, a potem przeczy tała: – „Przeby wało tam około dwudziestu osób, kiedy się pojawiłem. W większości bardzo stary ch”. – Podjął trzy kolejne próby napisania słowa „stary ch”. – „Niektórzy są bardzo słabi i wy daje się, że nie potrafią mówić. Inni nie mogą chodzić, ale próbują dreptać, posuwając się o centy metry . Paru jednak zdołało pokonać znaczny dy stans”. Nagle słowa utkwiły jej w krtani; nie by ła w stanie czy tać dalej. Fin wziął od niej kartkę. „Kiedy to piszę, nie mogę się ustrzec drobny ch błędów we własny ch słowach. Oczy wiście, ta przy padłość nie pojawiła się nagle, ni stąd, ni zowąd. Zaczęła się pod koniec jedenastego roku ży cia, ale z początku by ła ledwie dostrzegalna. Jednakże, z nieubłagany m upły wem czasu, zacząłem sobie uświadamiać, że coraz bardziej tracę umiejętność zapamięty wania różny ch rzeczy . To coś okropnego, ja zaś jestem bliski tej chwili, gdy zdam sobie sprawę z własnej bezradności”. Fin położy ł kartkę na stole. Wiatr wciąż hulał pod drzwiami, a deszcz łomotał w okno. Przesunął palcem po nierówny m, postrzępiony m brzegu papieru, wy dartego z jakiegoś notatnika. Pomy ślał, że znacznie gorsza od samej choroby musi by ć świadomość jej nieuchronności. Tego, że człowiek traci cząstka za cząstką rozsądek, rozum i wspomnienia – wszy stko, co go określa. Zerknął na Marsaili, która oddy chała ciężko, ocierając mokre policzki. Płacz też ma swoje granice. – Zaparzę herbatę – powiedziała. Kiedy zajmowała się czajnikiem i filiżankami, Fin zajrzał do pozostały ch kartonów. By ły pełne ksiąg rachunkowy ch, w który ch zapisy wano przy chody i rozchody doty czące farmy , na której Tormod tak długo pracował. Fin wy jmował je po kolei, aż znalazł na dnie album na wy cinki, pęczniejący od zbierany ch przez lata arty kułów z gazet i magazy nów. Położy ł go na stojący m obok pudle i otworzy ł. Początkowo wy cinki by ły wklejane starannie, potem wkładane luźno. Całe mnóstwo. Sły szał dźwięk gotującej się wody , wiatr i deszcz pod drzwiami, wibrację muzy ki docierającą z pokoju na górze, a potem dobiegł do niego głos Marsaili.
– O co chodzi, Fin? Czego doty czą te wszy stkie wy cinki? Miał wrażenie, że zasty gł w głębi ducha i że jego głos dociera z bardzo daleka. – My ślę, że powinniśmy zabrać twojego ojca z powrotem na Eriskay , Marsaili. To jedy ne miejsce, gdzie możemy dowiedzieć się prawdy .
ROZDZIAŁ 35
Jest Marsaili! Wiedziałem, że zjawi się po mnie któregoś dnia. I ten młody gość. Nie bardzo wiem, kto to taki, ale jest na ty le miły , żeby pomóc mi spakować kilka moich rzeczy . Skarpetki i majtki. Dwie koszule. Parę spodni. Zostawiają mnóstwo rzeczy w szafie i szufladach. Przy puszczam, że przy jadą po nie później. Mam ochotę śpiewać z radości. Stara dobra Marsaili. Nie mogę się doczekać, kiedy wrócę wreszcie do domu, choć nie jestem pewien, czy jeszcze pamiętam, gdzie on się znajduje. Ale oni będą wiedzieć. Wszy scy uśmiechają się do mnie, kiedy wy chodzę, a ja macham do nich uszczęśliwiony . Pani, która zawsze próbuje mnie rozebrać i wsadzić do tej przeklętej wanny , nie wy gląda na zby t zadowoloną. Jakby kucnęła na wrzosowisku, żeby się wy sikać, i trafiła na oset. Ha! – chcę powiedzieć. Dobrze ci tak. Ale nie bardzo wiem, co mi w końcu wy chodzi. Zabrzmiało jak u Kaczora Donalda. Kto to powiedział? Na zewnątrz jest zimno, a ten deszcz budzi wspomnienia. Te wszy stkie samotne dni na polu, ze zwierzętami. Kochałem to. Tę wolność. Żadnego udawania. Ty lko ja i krople deszczu na twarzy . Młody człowiek mówi mi, żeby m powiedział, jeśli zachce mi się sikać. Zatrzy ma się gdziekolwiek, w każdej chwili, zapewnia. No, oczy wiście, ja na to. Przecież nie chcę się zmoczy ć w spodnie, prawda? ••• Wy daje się, że jedziemy już bardzo długo. Nie wiem, czy zdrzemnąłem się choć odrobinę. Patrzę na krajobraz przesuwający się za szy bą. W ogóle go nie poznaję. Nie jestem pewien, czy to trawa wy rasta spośród kamieni, czy kamienie spośród trawy . Ale nie ma niczego więcej. Trawa i skały na zboczach. Och, a teraz jeszcze, tam daleko, widzę plażę. Trudno wprost uwierzy ć, że plaża może by ć tak wielka, a morze tak niebieskie. Pamiętam, że raz widziałem taką plażę. Największą w swoim ży ciu. Znacznie większą niż plaża Karola. Ale przepełniało mnie tak głębokie poczucie żalu i winy , że ledwie ją zauważy łem. Prowadziłem starą furgonetkę Donalda Seamusa. Peter wciąż leżał z ty łu, owinięty kocem, który wziąłem z sy pialni, żeby zakry ć biedaka i zanieść do łodzi. Mary -Anne i Donald Seamus spali jak zabici. Wy dawało się, że nic nie jest w stanie ich obudzić, kiedy już się położy li do łóżek. Chwała Bogu, bo by łem tej nocy panicznie przerażony . Wciąż płakałem. I chy ba wszędzie zostawiałem ślady krwi. Ale nie by łem dość przy tomny , żeby się ty m przejmować. Nim dotarliśmy do Ludagh, trochę się uspokoiłem. Musiałem się opanować, choćby przez wzgląd na Ceit. Pamiętam, że spojrzałem w lusterko boczne furgonetki Donalda Seamusa, a ona stała w ciemności na molo i patrzy ła, jak odjeżdżam. I wiedziałem, nawet wtedy , że nigdy więcej jej już nie zobaczę. Ale miałem na szy i świętego Krzy sztofa, a to oznaczało, że zawsze
będzie mi towarzy szy ła. W taki czy inny sposób. Poszczęściło mi się, jeśli chodzi o morze i jego pły wy , nie musiałem czekać, aż woda cofnie się z brodów. Zdawałem sobie sprawę, że muszę uciec przed świtem jak najdalej od wy spy . Donald Seamus nie potrzebowałby dużo czasu, by sobie uświadomić, że zniknęliśmy , ja i Peter, z jego pieniędzmi i strzelbą, i że zabraliśmy furgonetkę. Nie wątpiłem, że od razu zawiadomiłby policję. Musiałem pokonać jak największy dy stans. Czekałem na Berneray na pierwszy prom tego dnia, kiedy z mgły nad cieśniną Harris wy łonił się blady świt. Większość stojący ch tam pojazdów służy ła do przewozu takich czy inny ch towarów, nikt więc nie zwracał na mnie uwagi. Wiozłem jednak skradzioną furgonetką zwłoki brata i by łem podenerwowany jak diabli. Największe niebezpieczeństwo groziło mi właśnie tutaj, a potem w Leverburgh, gdzie prom miał przy bić do brzegu, ale próbowałem postawić się na miejscu policji. Ukradłem broń, trochę pieniędzy i furgonetkę. Nikt oczy wiście nie wiedział o ty m, co stało się z Peterem. Zakładano by , że działamy razem. Dokąd by śmy się udali? By łem pewien, że według policji próbowaliby śmy się dostać na stały ląd, nie zaś na jedną z wy sp, i pojechaliby śmy na Lochmaddy , żeby złapać prom pły nący na Sky e. Po co kierować się na północ, w stronę Harris albo Lewis? No cóż, takie by ło moje rozumowanie, chociaż wtedy nie bardzo wierzy łem w jego słuszność. Prom sunął tego ranka przez cieśninę niczy m duch, ołowiane morze falowało łagodnie, słońce kry ło się za gęsty mi, niskimi chmurami. A potem zjechałem po rampie wy ładunkowej na nabrzeże i znów ruszy łem w drogę. Właśnie wtedy po raz pierwszy zobaczy łem plaże w Scarista i Luskenty re i przejechałem przez maleńką wioskę Seilebost, uświadamiając sobie, że jest to miejsce, z którego miałem rzekomo pochodzić. Zatrzy małem się tam na kilka minut, wędrując traktem, który zawiódł mnie na machair, i spojrzałem na złote piaski; zdawało się, że ciągną się w nieskończoność. By łem teraz Tormodem Macdonaldem. I to tutaj dorastałem. By łem kimś inny m wcześniej, teraz też by łem kimś inny m i miałem bez wątpienia by ć kimś inny m w przy szłości. Wsiadłem z powrotem do furgonetki i ruszy łem, nie zatrzy mując się ani razu; przejechałem przez obrzeża Stornoway , a potem przez wrzosowisko Barvas, kierując się ku drodze wzdłuż zachodniego wy brzeża, tej, która prowadziła do Ness. Nie mógłby m uciec już dalej. W Barvas skręciłem w wy boisty polny trakt, który wiódł obok kilku domów przy cupnięty ch na poboczach, i ruszy łem w stronę omiatanego wiatrem jeziora, niemal całkowicie otoczonego lądem. Widziałem w dali morze rozbijające się wzdłuż brzegu i siedziałem tam z Peterem, czekając, aż się ściemni. Wy dawało się, że zmrok nigdy nie nadejdzie. Mój brzuch burczał i powarkiwał na mnie wściekle. Nie napełniałem go niczy m przez blisko dwadzieścia cztery godziny i by łem trochę zamroczony z głodu. W końcu zobaczy łem, jak światło na zachodnim hory zoncie zamienia się z wolna w ciemność; stara furgonetka Donalda Seamusa pry chnęła niebawem spalinami w nocną czerń, ja zaś ruszy łem z powrotem ty m wy boisty m traktem do głównej drogi i skierowałem się na północ. W Siader dostrzegłem inny trakt, który niknął w ciemności i zmierzał w stronę morza. Skręciłem tam, wy łączy łem światła, a potem zacząłem powolną, męczącą jazdę ku klifom. Moim przewodnikiem by ł jedy nie przelotny i skąpy blask księży ca. Gdy już usły szałem i zobaczy łem morze, które niemal fosfory zowało w nieprzenikniony m mroku, zgasiłem silnik i wy siadłem z
furgonetki. Nigdzie nie zauważy łem najmniejszego nawet światełka; wy jąłem z ty lnej części wozu tarasgeir należący do Donalda Seamusa. Choć torfowisko by ło grząskie i mokre, niemal godzinę zabrało mi wy kopanie dołu dostatecznie dużego, by mógł służy ć Peterowi za miejsce wiecznego spoczy nku. Najpierw usunąłem kawałki darni z samego wierzchu i ułoży łem je z boku, a potem kopałem, kopałem bez końca, na ty le głęboko, by woda przesiąkająca do dziury została wy parta przez ciało. Na ty le głęboko, że gdy wy pełniłby m już ten otwór w ziemi i ułoży ł na nim z powrotem bry ły darni, nikt by się nigdy nie dowiedział, że powierzchnia torfowiska by ła kiedy kolwiek naruszona. A nawet gdy by ktoś się zorientował, to pewnie pomy ślałby sobie, że to ślad jakiegoś bezowocnego trudu. Wiedziałem jednak, że ziemia niebawem sama zaszy je swą ranę, że zapieczętuje Petera, weźmie go w ramiona i zamknie w ty m uścisku na zawsze. Uporałem się wreszcie z robotą, a potem odwinąłem ciało brata i złoży łem go delikatnie w jego grobie. Ukląkłem przy głowie Petera, ucałowałem go i pomodliłem się za jego duszę, choć nie by łem już pewien, czy Bóg istnieje gdziekolwiek. Potem przy kry łem go kawałkami darni, tak zżerany przez smutek i winę, że z trudem trzy małem w dłoniach szpadel. Kiedy już ułoży łem ostatnią bry łę, stałem przez dziesięć minut, może nawet dłużej, by wiatr osuszy ł pot na mojej skórze; wreszcie podniosłem z ziemi zakrwawiony koc, powlokłem się przez torfowisko i zszedłem po kamienisty m gruncie do maleńkiej piaszczy stej zatoczki. Tam przy kucnąłem, by osłonić materiał przed gwałtowny mi podmuchami, i podpaliłem go, następnie usiadłem od nawietrznej i patrzy łem, jak płomienie rozbły skują i tańczą przez chwilę w ciemności, wy rzucając w nocny mrok iskry i dy m. Sy mboliczna kremacja. Krew mojego brata wróciła do ziemi. Siedziałem na tej małej plaży , aż nie mogłem już dłużej zmagać się z zimnem, ruszy łem więc szty wny m krokiem przez torfowisko, do furgonetki. Uruchomiłem silnik i wróciłem traktem do drogi, a potem skierowałem się na południe i przejechałem przez Barvas, nim skręciłem na wschód, w jakąś wąską drogę niedaleko Arnol, która wiła się przez torfowisko ku wzgórzom. Początkowo zamierzałem podpalić samochód, ale bałem się, że ktoś zauważy ogień bez względu na to, jak daleko odjadę. I wtedy zobaczy łem w chwilowy m blasku księży ca poły skujące w dole jezioro. Wy jąłem z furgonetki swoje rzeczy i podprowadziłem ją do krawędzi wzniesienia. Potem zgasiłem silnik i zeskoczy łem z kabiny na miękką darń; opierając ramię o drzwi, przepchnąłem wóz ostatnich kilkadziesiąt centy metrów, aż zaczął się sam toczy ć. Zjechał w ciemności po zboczu, a ja raczej usły szałem, niż zobaczy łem, jak wpada do wody . Siedząc przez godzinę na szczy cie wzgórza, dostrzegałem w krótkich chwilach księży cowego światła fragment furgonetki wciąż widoczny ponad powierzchnią wody ; pomy ślałem, że by ć może popełniłem straszliwy błąd. Ale przed nastaniem poranka wszy stko zniknęło. Pod osłoną ciemności rozłoży łem strzelbę, której Donald Seamus uży wał do polowań na króliki, schowałem ją do torby , a potem przy pierwszy m świetle dnia dotarłem przez torfowisko do drogi. Szedłem w stronę Barvas ledwie pięć minut, gdy ktoś się zatrzy mał, żeby mnie podwieźć. Stary gospodarz udający się do Stornoway . Gadał bez przerwy , podczas gdy ja czułem, jak moje skostniałe ciało odży wa w nawiewie ciepłego powietrza. By liśmy mniej więcej w połowie drogi, kiedy przejeżdżając przez Barvas, oznajmił: – Dziwnie mówisz po gaelicku, sy nu. Nie jesteś stąd. – Nie – przy znałem. – Pochodzę z Harris. – Wy ciągnąłem do niego rękę. – Tormod
Macdonald. Tak się już od tej pory zawsze nazy wałem. – Co masz do załatwienia w Stornoway ? – Chcę popły nąć promem na stały ląd. Mężczy zna uśmiechnął się. – Wobec tego ży czę szczęścia, chłopcze. Trudna przeprawa. Nie miałem wtedy pojęcia, że wrócę tu, kiedy już będzie po wszy stkim. Przy ciągany pragnieniem, by by ć w pobliżu brata, jakby mogło to w jakiś sposób naprawić mój straszliwy błąd – niedotrzy manie obietnicy danej matce. ••• – Gdzie teraz jesteśmy ? – py tam. – To Leverburgh, tato. Popły niemy promem na North Uist. North Uist? Jestem pewien, że tam nie mieszkam. Drapię się po głowie. – Po co? – Zabieramy cię do domu, tato.
ROZDZIAŁ 36
Wy jechali, nie mówiąc Fionnlaghowi, jak długo ich nie będzie, więc Marsaili dała mu swój telefon, by móc się z nim skontaktować w każdej chwili. Późny m rankiem pojechał do Crobost zrobić zakupy na kilka najbliższy ch dni. Pogoda by ła paskudna, wiatr uderzał potężny mi pory wami, niosąc ze sobą fale drobnego deszczu i przy gniatając świeżą wiosenną trawę. Fionnlagh nie przejmował się ty m zby tnio. Dorastał w takich warunkach. To by ło normalne. Uwielbiał czuć na twarzy kłujące krople. Uwielbiał też, gdy niebo rozwierało się gwałtownie w najbardziej nieoczekiwany ch chwilach, by uwolnić blask słońca. Migotanie zimnego, oślepiającego światła na powierzchni oceanu, przy pominające rozlewiska rtęci. Mogło trwać minuty albo sekundy . Ciemne chmury sunęły przez krajobraz w kłębach tak bliskich ziemi, że można by ło niemal uwierzy ć, iż wy starczy wy ciągnąć rękę, by ich dotknąć. Szczy t wzgórza niknął prawie pod ich naporem, kiedy Fionnlagh wracał do domu. Donna obiecała, że będzie na niego czekał lunch. Nic specjalnego. Bekon i sałatka jajeczna, jak powiedziała. Zobaczy ł ze zdziwieniem białego range rovera na żwirowany m poboczu nad domem, gdzie sam zwy kle parkował swojego mini. Nie rozpoznał tablicy rejestracy jnej. Wedle zwy czaju panującego na Lewis każdy patrzy ł na numery rejestracy jne nadjeżdżającego samochodu i machał, jeśli by ł to ktoś znajomy . Rzadko udawało się dojrzeć twarze za przednią szy bą, odbijającą światło albo zalaną strugami deszczu. Podjechał do range rovera i wy siadając z samochodu, zauważy ł na ty lny m siedzeniu białego wozu egzemplarz „Edinburgh Evening News”. Zabrał torbę z zakupami z bagażnika mini i pobiegł do drzwi kuchni. Udało mu się schy lić i nacisnąć klamkę, nie upuszczając jednocześnie torby trzy manej w prawej ręce, i w ty m momencie zobaczy ł Donnę, która stała w głębi przedpokoju. W domu można by ło wy czuć jakąś obcą woń, a dziewczy na tuliła do siebie Eilidh, jakby się obawiała, że dziecko może w każdej chwili odfrunąć. Jej twarz miała barwę samochodu stojącego na poboczu, źrenice zaś by ły tak rozszerzone, że oczy wy dawały się niemal czarne. Od razu się zorientował, że coś jest nie tak. – O co chodzi, Donno? Jej przerażony wzrok powędrował w stronę kuchni; Fionnlagh odwrócił się i zobaczy ł mężczy znę siedzącego przy stole. By ł potężnie zbudowany i miał krótko przy cięte srebrzy stoszare włosy . Rozpięta pod szy ją biała koszula, mary narka, dżinsy i wy sokie buty od znanego projektanta. Trzy mał w poplamiony ch nikoty ną palcach wielkie cy garo, które zdąży ł wy palić już niemal do połowy . W ty m momencie ktoś stojący za plecami Donny popchnął ją w stronę kuchni. Zrobiła dwa czy trzy niepewne kroki, nim odzy skała równowagę, a za nią ukazał się jakiś mężczy zna. By ł znacznie młodszy od tego, który siedział przy stole. Czarne, lśniące od żelu włosy zaczesy wał do ty łu. By ł ubrany niezobowiązująco – niebieska koszula i ciemnoszare spodnie pod długim
brązowy m płaszczem przeciwdeszczowy m. Nie wiadomo dlaczego, ale Fionnlagh zwrócił uwagę na to, że jego czarne włoskie buty są oblepione błotem. Potem jednak zauważy ł z szokiem i niedowierzaniem, że mężczy zna trzy ma w prawy m ręku przedmiot, który wy glądał jak obrzy n. – Co? – rzucił bezwiednie, nim sobie uświadomił, jak idioty cznie to słowo zabrzmiało. W pierwszej chwili przy szło mu do głowy , że to jakiś głupi żart, choć w całej tej sy tuacji nie by ło nic nawet odrobinę zabawnego. Poza ty m dostrzegł w twarzy Donny niekłamany strach. Stał z torbami w rękach, czuł, jak deszcz i wiatr wpadające przez otwarte drzwi chłoszczą go po nogach, i nie wiedział kompletnie, co ma robić. Mężczy zna siedzący przy stole odchy lał się na krześle i przy glądał mu się z uwagą, jakby go oceniał. Zaciągnął się spokojnie mokrą końcówką cy gara. – Gdzie jest twój dziadek? Fionnlagh popatrzy ł na niego skonsternowany . – Nie wiem. – My ślę, że wiesz. Twoja matka i jej przy jaciel zabrali go z samego rana z ośrodka opieki. Dokąd pojechali? Fionnlagh poczuł wściekłość. – Nie mam pojęcia – odparł z nadzieją, że zabrzmiało to dostatecznie wy zy wająco. – Nie bądź taki cwany , sy nu. – Ton mężczy zny palącego cy garo pozostał niewzruszony . Jego spojrzenie przesunęło się w stronę Donny i małej. – To twój dzieciak, co? Prawnuczka starego Tormoda? Fionnlagh poczuł gwałtowne uczucie strachu. – Tknij ją ty lko palcem, kurwa…! – I co zrobisz? Co zrobisz, sy nu? Powiedz mi. Fionnlagh zerknął na mężczy znę z bronią. Na jego twarzy malowała się doskonała obojętność, ale w oczach można by ło dostrzec przestrogę przed nierozsądny m działaniem. – Powiedz mi ty lko, dokąd zabrali twojego dziadka. To wszy stko, co musisz zrobić. – A jeśli nie? Mężczy zna z cy garem pokręcił prawie niedostrzegalnie głową, potem zaciągnął się po raz kolejny i uśmiechając się, wy puścił z ust chmurę dy mu. – Lepiej, żeby ś nie wiedział, co zrobię z twoją dziewczy ną i córką. ••• W pierwszej chwili Fionnlagh nie mógł złapać tchu; ogarnęła go panika. Nim sobie uświadomił, że to sen. Nie mogło by ć inaczej. Znajdował się na dnie oceanu. By ło tam bardzo ciemno i zimno, a on wiedział, że jeśli odetchnie, płuca napełnią się wodą. Więc odbił się od podłoża, by wy pły nąć na powierzchnię. Gdzieś wy soko nad głową widział sączące się z góry światło. Powoli, zby t powoli, nabierało blasku, ale zbawienne powietrze wciąż wy dawało się odległe. Miał wrażenie, że za chwilę rozerwie mu płuca. Wierzgnął nogami jeszcze mocniej, skupiony bez reszty na tej jasności. Aż nagle przebił się na powierzchnię w oślepiający m bły sku, a ból stłumił wszelką przy tomną my śl. Wy pełniał mu głowę; Fionnlagh sły szał swój własny spazmaty czny oddech, wy wołany intensy wnością cierpienia. Przewrócił się na bok, zadając sobie py tanie, dlaczego nie może
poruszać rękami ani nogami. Mruży ł oczy przed blaskiem, aż w końcu otoczenie nabrało ostrości – znajdował się w kuchni. Wciąż jednak miał koszmarny zamęt w głowie i nie mógł się na niczy m skupić. Jasność i pamięć powracały niespiesznie. Leżał nieruchomo, kontrolując oddech i próbując ignorować ból w czaszce; zmusił się siłą woli do tego, by przy pomnieć sobie powrót ze sklepu: biały rangerover, mężczy zna z bronią, drugi z cy garem, ten, który groził, że zrobi krzy wdę Donnie i Eilidh, jeśli się nie dowie, dokąd matka i Fin zabrali Tormoda. Ale choć bardzo się starał, nie potrafił odtworzy ć w pamięci niczego więcej. Wtedy zrozumiał, dlaczego nie może się poruszy ć. Leżał na podłodze, kostki u nóg miał związane, ręce skrępowane na plecach. Pły tki pobrudzone by ły krwią; przeraził się i krzy knął z cały ch sił: „Donna!”. Jego głos odbił się echem w pustej kuchni i napotkał mur głębokiej, niepokojącej ciszy . Strach i panika niemal go sparaliżowały . Ty lko adrenalina dodawała mu sił, kiedy podejmował rozpaczliwe próby dźwignięcia się z pozy cji leżącej. Kiedy w końcu zdołał usiąść, zobaczy ł, że stopy ma przewiązane ścierką do naczy ń, skręconą i zaplecioną w jakiś przemy ślny węzeł. Udało mu się nieludzkim wy siłkiem dźwignąć na kolana, a potem usiąść na piętach, dzięki czemu mógł sięgnąć palcami do więzów na nogach. Uporał się z nimi w kilka minut i zdołał wstać z podłogi. Znowu wy krzy czał imię Donny i ruszy ł za dźwiękiem swojego głosu, który rozbrzmiewał w pusty ch pokojach. Nigdzie nie zauważy ł śladu dziewczy ny ani dziecka. W sy pialni ujrzał przelotnie własne odbicie w lustrze i zauważy ł czerwoną strużkę ściekającą z rany w głowie. Jedy ną pociechę stanowiła my śl, że na podłodze kuchni widział własną krew, a nie krew Donny czy Eilidh. Ale gdzie by ły ? Dokąd, na litość boską, ci mężczy źni je zabrali? Pobiegł z powrotem do kuchni i rozejrzał się gorączkowo. Na blacie szafki stał drewniany blok z nożami, ale nie miał pojęcia, jak przeciąć nimi więzy krępujące mu dłonie na plecach. Musiał wezwać pomoc. Udało mu się jakoś otworzy ć drzwi kuchenne, stojąc do nich plecami i manipulując przy gałce. Po chwili by ł już na zewnątrz. W deszczu. Biegł przez wy soką trawę po zboczu wzgórza, w stronę szosy . Dotarł do asfaltu, potknął się i runął jak długi, ocierając sobie policzek o twardą nawierzchnię. Dźwignął się na nogi w strugach deszczu, który chłostał go po twarzy , i pobiegł wprost w paszczę wiatru; chciał dotrzeć do bocznej drogi prowadzącej ku kościołowi i plebanii. Nigdzie nie by ło ży wej duszy . Nikt przy zdrowy ch zmy słach nie wy chodził na dwór, jeśli nie musiał. Czuł, jak opuszczają go siły , kiedy wbiegał na zbocze, gdzie znajdował się parking; wolał pokonać zaporę dla by dła, niż zmagać się z bramą, a potem popędził w stronę schodów plebanii. Pokony wał po dwa stopnie naraz. Kiedy dotarł do wejścia, uświadomił sobie, że nie może nacisnąć dzwonka ani zapukać do drzwi. Zaczął więc w nie kopać i krzy czeć. Krew i łzy prawie go oślepiały . Wreszcie ktoś otworzy ł; na progu stanął Donald Murray i popatrzy ł zdumiony na Fionnlagha. Wkrótce zdumienie przerodziło się w strach i chłopak zobaczy ł, jak twarz duchownego blednie.
ROZDZIAŁ 37
Zostawili złą pogodę daleko za sobą; wiatr i deszcz pędziły za nimi od północnego zachodu, by w końcu ustać na zboczach gór na North Uist. Potem, im dalej zagłębiali się na południe, ty m bardziej się przejaśniało, deszcz się cofał, wiatr zanurzał w oceanie, żółty blask późnego popołudnia pokry wał ziemię długimi cieniami. Dopiero gdy zatrzy mali się na herbatę na Benbeculi, Fin uświadomił sobie, że padła mu komórka. Noce spędzone w pokojach hotelowy ch i namiocie oznaczały , że ładował ją ładny ch kilka dni wcześniej. Kiedy wrócili do samochodu, podłączy ł telefon do zapalniczki i umieścił go między siedzeniami, we wgłębieniu na kubki. Godzinę później, gdy objechali cy pel w East Kilbride, ich oczom ukazały się małe molo w Ludagh i wy spa Eriskay skąpana w blasku słońca. Czy stą niebieską taflę cieśniny marszczy ł ty lko słaby wiaterek, kiedy jechali prostą nitką grobli, by dotrzeć do miejsca, w który m skręcała i wspinała się łagodnie między zboczami. Przy końcu drogi Fin ruszy ł w stronę małej zatoczki i portu w Haunn. Obserwował Tormoda w lusterku wsteczny m; stary człowiek patrzy ł przez okno, a jego przy tępiony wzrok dowodził, że nie ma pojęcia, gdzie się znajduje. Jazda wzdłuż długiej wy spy by ła męcząca. Wraz z przeprawą promową i postojami na lunch i kawę zabrała prawie pięć godzin. Pasażer na ty lny m siedzeniu by ł zmęczony i miał senne oczy . W miejscu, gdzie jednopasmowa droga okrążała zatokę, Fin skręcił w żwirowany podjazd prowadzący do dużego białego domu na wzgórzu. Koła załomotały na zaporze dla by dła i po chwili samochód stanął obok różowego mercedesa. Pomogli Tormodowi wy siąść. Zeszty wniał trochę w trakcie długiej podróży i trudno mu by ło się poruszać, dopóki nie stanął na ścieżce wy prostowany i nie rozejrzał się, czując na twarzy zimny wiatr i wdy chając słone powietrze. Sprawiał teraz wrażenie przy tomniejszego, wzrok też mu się wy ostrzy ł, ale wciąż by ło widać, że nie wie, gdzie jest, kiedy rozglądał się po wzgórzach i kierował spojrzenie ku przy stani. – Gdzie jesteśmy ? – spy tał. – Tam, gdzie wszy stko się zaczęło, panie Macdonald. – Fin zerknął na Marsaili, ale ona nie odry wała wzroku od ojca. – Chodźmy , chcę, żeby się pan z kimś spotkał. Weszli po schodach na ganek i gdy Fin nacisnął dzwonek, gdzieś w głębi domu rozległy się takty Scotland the Brave. Po chwili drzwi otworzy ły się na oścież i na progu stanęła Morag ze szklanką ginu i papierosem w ręku. Dino plątał się przy jej kostkach, ujadając. Przy jrzała się uważnie trojgu gościom, a potem na jej twarzy pojawił się cień rezy gnacji. Zwróciła się do Fina: – Miałam dziwne wrażenie, że pan tu wróci. – Witaj, Ceit – odparł. W jej ciemny ch oczach pojawiło się na chwilę napięcie. – Już dawno nikt się tak do mnie nie zwracał, a ghmidh. – By ć może John McBride by ł jedny m z ostatnich. – Fin obrócił głowę w stronę Tormoda, a
Ceit w ty m momencie otworzy ła usta z wrażenia. – O mój Boże. – Odetchnęła głęboko. – Johnny ? Stary człowiek popatrzy ł na nią pusty m wzrokiem. – Ma demencję, Ceit – wy jaśnił Fin. – I ty lko w niewielkim stopniu zdaje sobie sprawę z tego, co się wokół niego dzieje. Ceit miała wrażenie, że sięga dłonią przez ponad pół wieku, by dotknąć ukochanego, którego straciła nieodwracalnie tamtej wiosennej burzowej nocy w inny m ży ciu; musnęła palcami policzek. Tormod spojrzał na nią zaciekawiony , jakby chciał spy tać: „Dlaczego mnie doty kasz?”. Nie poznał jej jednak. Cofnęła rękę i spojrzała na Marsaili, która wy jaśniła: – Jestem jego córką. Ceit odłoży ła szklankę z ginem i papierosa na stolik w przedpokoju i ujęła obiema dłońmi rękę Marsaili. – Och, a ghràidh, mogłaby ś by ć moja, gdy by sprawy potoczy ły się inaczej. – Znowu popatrzy ła na Tormoda. – Przez całe ży cie się zastanawiałam, co się stało z biedny m Johnny m. – Albo Tormodem Macdonaldem, bo tak się nazy wał, kiedy widziała go pani po raz ostatni. – Fin urwał na chwilę. – To pani ukradła świadectwo urodzenia? Zerknęła na niego. – Lepiej wejdźcie do domu. – Puściła dłoń Marsaili i wzięła ze stolika gin i papierosa; ruszy li za nią i Dinem do salonu z widokiem na wzgórza i zatokę. – Jak się dowiedzieliście, że Ceit to ja? Fin sięgnął do swojej torby i wy jął z niej album Tormoda z wy cinkami. Otworzy ł go na stoliku, żeby Ceit mogła obejrzeć jego zawartość. Po chwili usły szał, jak kobieta wzdy cha gwałtownie, uświadomiwszy sobie, że wszy stkie te doniesienia medialne doty czą jej osoby . Wy ry wane albo wy cinane przez ponad dwadzieścia lat z gazet i magazy nów, od chwili gdy osiągnęła status gwiazdy dzięki roli w The Street. Dziesiątki zdjęć, ty siące słów. – Może nie wiedziała pani, co działo się z Tormodem, ale on z pewnością wiedział, co dzieje się z panią. Tormod zbliży ł się do stołu i popatrzy ł na fotografie i wy cinki. – Pamięta je pan, panie Macdonald? Pamięta pan ten album, do którego pan to wszy stko wkładał? Wszy stko, co doty czy ło aktorki Morag McEwan? Stary człowiek przy glądał się bardzo długo arty kułom i zdjęciom. Widać by ło, że próbuje wy mówić kilkakrotnie jakieś słowo; w końcu mu się udało. – Ceit. – Spojrzał na Morag. – Ty jesteś Ceit? Morag nie mogła mówić ze wzruszenia, więc ty lko skinęła mu głową. Tormod uśmiechnął się. – Witaj, Ceit. Nie widziałem cię całe wieki. Po jej policzkach pły nęły łzy . – Tak, Johnny . – Wy dawała się bliska załamania; ły knęła pospiesznie trochę ginu i stanęła szy bko za barem. – Ktoś chce się napić? – Nie, dziękuję – odparła Marsaili. – Nie powiedziała nam pani jeszcze o ty m świadectwie urodzenia – rzekł Fin. Dolała sobie drżącą ręką i zapaliła następnego papierosa. Wzięła spory ły k alkoholu i zaciągnęła się głęboko dy mem. Dopiero wtedy poczuła się pewna swojego głosu. – Johnny i ja kochaliśmy się – powiedziała i popatrzy ła na starego człowieka, stojącego teraz w
jej salonie. – Spoty kaliśmy się wieczorem przy stary m molo, a potem szliśmy za wzgórze, na plażę Karola. By ły tam stare ruiny z widokiem na morze. Tam się kochaliśmy . – Spojrzała niepewnie na Marsaili. – Tak czy owak, często rozmawialiśmy o ty m, żeby uciec razem. Oczy wiście, Johnny nigdy by nie zostawił Petera. Wszędzie go ze sobą zabierał. Obiecał swojej umierającej matce, że będzie się zawsze opiekował młodszy m bratem. Peter miał jakiś wy padek. Uraz głowy . Nie by ł do końca normalny . Odstawiła szklankę na bar, trzy mając ją mocno. Jakby się obawiała, że jeśli ją puści, to upadnie. Potem znów popatrzy ła na Tormoda. – Poszłaby m za tobą na koniec świata, Johnny – wy znała, a kiedy Tormod odpowiedział jej pusty m spojrzeniem, zwróciła się do Fina: – Wdowa O’Henley zabierała mnie ze sobą, kiedy jechała na wy spę Harris do swojej kuzy nki Peggy . Spędzała tam Wielkanoc, wakacje, Boże Narodzenie. I wzięła mnie na pogrzeb, gdy sy n Peggy utopił się w zatoce. Widziałam go kilka razy . By ł miły m chłopcem. Przy jechało mnóstwo krewny ch, musiałam spać na podłodze w jego pokoju. Nie zmruży łam oka przez całą noc. Ktoś, by ć może rodzice, położy ł na komodzie jego świadectwo urodzenia. Pomy ślałam sobie, że przy cały m ty m zamieszaniu związany m z pogrzebem nikt nie zauważy , że dokument zniknął. A jeśli nawet, to nikt nie skojarzy tego ze mną. – Ale dlaczego pani to zabrała? – spy tała Marsaili. – Uważałam, że jeśli zamierzamy uciec razem, ja i Johnny , to będzie potrzebował nowej tożsamości. Niewiele da się zrobić bez aktu urodzenia. – Zaciągnęła się w zamy śleniu papierosem. – Kradnąc go, nie miałam pojęcia o okolicznościach, w jakich się jeszcze przy da. Wszy stko przebiegło inaczej, niż planowałam. – Uśmiechnęła się w ty m momencie. By ł to nieznaczny uśmiech, zabarwiony gory czą i ironią. – Jak się okazało, w moim przy padku zmiana tożsamości wy glądała znacznie prościej. Zarejestrowałam się w związku zawodowy m aktorów pod nowy m imieniem i nazwiskiem i już się nie nazy wałam Ceit jakaś tam. Stałam się Morag McEwan, aktorką. I mogłam grać, kogo mi się ty lko podobało, na scenie i w ży ciu. Nikt nigdy się nie dowiedział, że by łam kiedy ś biedną porzuconą sierotą, którą wy słano na wy spy , by służy ła jak niewolnica jakiejś wdowie. W pokoju zapadła cisza brzemienna w py tania, który ch nikt nie zadał, i odpowiedzi, który ch nikt nie udzielił. Milczenie przerwał Tormod. – Możemy już wrócić do domu? – Za chwilę, tato. Fin spojrzał na Ceit. – Peter został zamordowany na plaży Karola, prawda? Ceit zagry zła wargę i skinęła głową. – Więc sądzę, że już najwy ższy czas, by śmy wszy scy poznali prawdę o ty m, co się wy darzy ło. – Kazał mi obiecać, że nikomu nie powiem. I nigdy nie powiedziałam. – To by ło dawno temu, Ceit. Gdy by sam mógł nam powiedzieć, to jestem pewien, że by to zrobił. Ale ciało Petera znaleziono. Wy kopano je z torfowiska na wy spie Lewis. Dojdzie do śledztwa w sprawie morderstwa. Jest więc ważne, by śmy wiedzieli. – Zawahał się. – To nie Johnny go zabił, prawda? – Boże, nie! – Wy dawało się, że samo przy puszczenie budzi w niej grozę. – Prędzej by umarł, niż tknął tego chłopca.
– Więc kto to zrobił? Ceit zastanawiała się dłuższą chwilę, potem zgasiła papierosa. – Będzie lepiej, jeśli zawiozę was na tę plażę i tam wam wszy stko opowiem. Łatwiej to sobie wy obrazicie. Marsaili włoży ła ojcu czapkę na głowę, po czy m wy szli do przedpokoju, gdzie Morag wzięła kurtkę z wieszaka. Schy liła się i podniosła Dina. – Możemy pojechać mercedesem. ••• Fin podskoczy ł do samochodu po komórkę. Przestała się już ładować, więc ją włączy ł. Miał cztery nowe wiadomości. Uznał, że może je sprawdzić później. Zatrzasnął drzwi i pobiegł po żwirze do różowego mercedesa. Dach wozu by ł opuszczony , kiedy Ceit przy spieszała, jadąc w górę zbocza; Dino usadowił się na jej prawy m ręku. Czuli, jak owiewa ich ciepłe wieczorne powietrze hebry dzkiej wiosny . Tormod śmiał się, wy raźnie zachwy cony , przy trzy mując czapkę na głowie, a pies szczekał w odpowiedzi. Fin zastanawiał się, czy widok kościoła na wzgórzu, szkoły podstawowej albo starego cmentarza wzbudzi jakieś wspomnienia w zasnuty m mgłą umy śle starego człowieka, ale wy dawał się nieświadomy otoczenia. Ceit zatrzy mała się w miejscu, z którego by ło widać plażę Karola, bezpośrednio nad ruinami zagrody usadowionej na brzegu. – No to jesteśmy – oznajmiła. Wy siedli z samochodu i po chwili zaczęli schodzić ostrożnie po trawiasty m zboczu w stronę resztek domu. Wiatr wzmógł się trochę, ale wciąż by ł ciepły . Słońce zniżało się ku zachodniemu hory zontowi, rozlewając po poły skający m morzu pły nną miedź. – Tak samo by ło tamtego wieczoru – powiedziała Ceit. – Albo wcześniej, w każdy m razie nim tu dotarłam, ściemniło się na dobre, a za Lingeigh i Fuideigh zbierały się czarne chmury . Wiedziałam, że nad zatoką rozpęta się burza i że jest to ty lko kwestią czasu. Ale wciąż panował spokój, jak przed sztormem. Oparła się o resztki ściany i patrzy ła, jak Dino szaleje na plaży , wzbijając łapami piasek. – Tak jak wspomniałam, spoty kaliśmy się przy molo w Haunn, a potem wchodziliśmy na wzgórze. Ale by ło to ry zy kowne i kiedy parę razy omal nas nie przy łapali, postanowiliśmy spoty kać się tutaj, pokonując zbocze z różny ch stron. Dino atakował spienione fale przy pły wu i szczekał na zachód słońca. – Spóźniłam się tamtego wieczoru. Wdowa O’Henley nie czuła się dobrze i kładła się do łóżka dłużej niż zwy kle. Spieszy łam się więc i by łam zdy szana, kiedy tu dotarłam. I rozczarowana, gdy stwierdziłam, że nie ma śladu Johnny ’ego. – Urwała pod wpły wem jakiegoś nagłego wspomnienia. – Wtedy usły szałam głosy docierające z plaży . Sły szałam je pomimo szumu morza i wiatru w trawie. Brzmiało w nich coś dziwnego, coś, co od razu kazało mi się mieć na baczności. Przy cupnęłam za ścianą i popatrzy łam w tamtą stronę. Fin przy glądał się z uwagą jej twarzy . Zorientował się po jej oczach, że jest tam teraz, ukry ta pośród kamieni i trawy , że obserwuje scenę, która rozgry wała się w dole na plaży . – Zauważy łam cztery postacie. Z początku nie mogłam się zorientować, kto to jest, i nie
potrafiłam zrozumieć, co się dzieje. I wtedy niebo rozwarło się na chwilę, po plaży rozlało się światło księży ca, a ja z trudem powstrzy małam krzy k. Wy jęła drżący mi palcami papierosa i zapaliła, osłaniając go dłonią. Fin sły szał drżenie w jej oddechu, kiedy się zaciągała. Po chwili jego skupienie zakłócił sy gnał komórki w kieszeni. Wy jął ją i zobaczy ł, że to Fionnlagh. Cokolwiek chłopak miał do przekazania, mogło zaczekać. Nie chciał przery wać toku opowiadania. Wy łączy ł telefon i włoży ł go z powrotem do kieszeni. – Szli tuż przy linii wody – ciągnęła Ceit. – Peter by ł nagi. Miał związane na plecach dłonie, stopy skrępowane na wy sokości kostek. Dwaj młodzi ludzie ciągnęli go po piasku, szarpiąc za linę, która oplatała mu szy ję. Zatrzy my wali się co kilka kroków i kopali go, aż wstał, a potem ciągnęli, aż znowu upadał. Johnny też tam by ł. W pierwszej chwili nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego nic nie robi. Zaraz jednak zobaczy łam, że ma związane z przodu ręce, i dostrzegłam napięty sznur między jego kostkami, krępujący mu ruchy . Kuśty kał za nimi, błagając, by przestali. Sły szałam jego głos, silniejszy niż pozostały ch. Fin zerknął ukradkiem na Marsaili. Skupienie na jej twarzy mieszało się z przerażeniem. To jej ojca Ceit opisy wała, stojącego tam, na plaży w dole. Bezradnego i zrozpaczonego, błagającego o darowanie bratu ży cia. I uświadomił sobie, że człowiek nigdy nie wie, kim ktoś by ł w przeszłości – nawet jeśli uważa, że dobrze tego kogoś zna. Głos Ceit by ł przy tłumiony i chrapliwy od skry wany ch emocji; z trudem ją sły szeli na tle szumu morza i zawodzenia wiatru. – Pokonali około trzy dziestu czy czterdziestu metrów, śmiejąc się i pohukując, gdy przy stanęli nagle i zmusili biednego Petera, by ukląkł na mokry m piasku, podczas gdy fala przy pły wu obmy wała mu nogi. I zobaczy łam bły sk ostrza w świetle księży ca. – Odwróciła się i spojrzała na nich, przeży wając na nowo każdą koszmarną chwilę, której by ła świadkiem tamtej nocy . – Nie wierzy łam własny m oczom. Cały czas sądziłam jednak, że by ć może spotkałam się z Johnny m, że kochaliśmy się i że śpię w trawie, i że to wszy stko jest ty lko jakimś straszny m koszmarem senny m. Zobaczy łam, że Johnny próbuje ich powstrzy mać, ale wpadł do wody , kiedy jeden z nich go uderzy ł. A potem ten człowiek zaczął dźgać Petera nożem. Od przodu, podczas gdy drugi trzy mał go od ty łu. Widziałam, jak ostrze unosi się i opada, jak za każdy m razem ścieka z niego krew, i chciałam krzy czeć. Musiałam wepchnąć sobie dłoń w usta, żeby się powstrzy mać. Odwróciła się, znów spojrzała na wodę, a opisy wana scena rozgry wała się na nowo z przerażającą szczegółowością. – Potem ten stojący z ty łu wy ciągnął swój nóż i przejechał ostrzem po gardle Petera. Jedno cięcie i po chwili ujrzałam krew try skającą z rany . Johnny klęczał w wodzie i krzy czał. A Peter tkwił ty lko w miejscu, z głową przechy loną do ty łu, w końcu zobaczy łam, jak umy ka z niego ży cie. Nie trwało to długo. Pozwolili, by upadł twarzą w wodę. Nawet z tego miejsca mogłam dostrzec, że piana fal rozbijający ch się o brzeg nabiera szkarłatnej barwy . Jego zabójcy po prostu się odwrócili i odeszli, jakby nic się nie stało. – Rozpoznała ich pani? – spy tał Fin. Ceit przy taknęła ruchem głowy . – Dwaj bracia Kelly , którzy przeży li tamtą straszną noc na Dean Bridge w Edy nburgu. – Spojrzała na Fina. – Zna pan tę historię? – Nie do końca. – Najstarszy spadł i zginął. Patrick. Danny i Tam obwiniali Petera. Sądzili, że go zepchnął. –
Pokręciła głową, nie kry jąc rozpaczy . – Bóg jeden wie, jak się dowiedzieli, gdzie jesteśmy . Ale się dowiedzieli. I przy szli pomścić zmarłego brata. Popatrzy ła na plażę. Natura, jakby wy czuwając odpowiedni moment, nadała morzu kolor krwi, gdy słońce zanurzy ło się w hory zoncie. – Kiedy zniknęli, pobiegłam na plażę; Johnny klęczał nad ciałem Petera. Rozbijały się wokół nich fale. Krew na piasku, różowa spieniona woda. Dowiedziałam się wtedy , jaki dźwięk wy daje z siebie zwierzę opłakujące zmarły ch. Johnny by ł niepocieszony . Nigdy nie widziałam dorosłego mężczy zny , który by łby tak zdruzgotany . Nie pozwolił mi się nawet dotknąć. Powiedziałam mu, że pójdę po pomoc, a on zerwał się na równe nogi i chwy cił mnie za ramiona. Przeraziłam się. – Zerknęła na Tormoda. – To nie by ła twarz Johnny ’ego, ta, w którą spoglądałam. By ła opętana. Zmieniona prawie nie do poznania. Zażądał, żeby m przy sięgła na własną duszę, że nigdy nie pisnę nikomu nawet słowa o ty m, co się stało. Nie mogłam tego pojąć. Ci chłopcy właśnie zamordowali jego brata. By łam bliska histerii. Ale on potrząsnął mną mocno, dał mi w twarz i powtórzy ł to, co mu powiedzieli: że jeśli kiedy kolwiek chlapnie o ty m, co się wy darzy ło, to wrócą po mnie. – Odwróciła się do Fina i Marsaili. – Dlatego zamierzał zrobić to, co mu kazali. Pozby ć się samemu ciała i nigdy nikomu o niczy m nie wspominać. Bo w przeciwny m razie mnie zabiją. – Rozłoży ła dłonie w geście najczy stszej rozpaczy . – Nie przejmowałam się ty m wtedy . Chciałam ty lko, żeby poszedł na policję. Ale odmówił. Powiedział, że sam pochowa Petera w miejscu, gdzie nikt go nigdy nie znajdzie, i że jest coś jeszcze, co musi zrobić. Nie powiedział co. Ty lko ty le, że jest to winien matce, którą zawiódł. Fin spojrzał w stronę ruin domu; tam właśnie oddalił się Tormod, a potem usiadł na resztkach frontowej ściany , wodząc pusty m wzrokiem po plaży Karola. Słońce już całkiem zniknęło, a na niebie pokry ty m błękitem zmierzchu zaczęły się pojawiać pierwsze gwiazdy . Zastanawiał się, czy słowa Ceit, tak wy raziście odtwarzające wy darzenia tamtej nocy , przebiły się w jakiś sposób do świadomości starego człowieka. Czy może sam fakt, że się tu znalazł, ty le lat później, zbudzi jakieś odległe wspomnienia. Zdawał sobie jednak sprawę, że niemal na pewno nigdy się tego nie dowiedzą.
ROZDZIAŁ 38
Tak trudno przy pominać sobie niektóre rzeczy . Wiem, że są. Czasem je wy czuwam, ale nie widzę ich ani nie mogę ich uchwy cić. Jestem taki zmęczony . Zmęczony tą całą podróżą i rozmową, za którą nie nadążam. My ślałem, że zabiorą mnie do domu. Ale to miła plaża. Nie taka jak te na Harris. Przy jemna. Łagodny łuk srebra. Och. Czy to księży c? Piasek promienieje niemal w jego blasku, jakby podświetlony od dołu. Chy ba kiedy ś tu by łem. Na pewno, gdziekolwiek jesteśmy , u diabła. To miejsce wy daje się w jakiś sposób znajome. By łem tu z Ceit. I z Peterem. Biedny Peter. Wciąż go widzę. To jego spojrzenie, kiedy wiedział, że umiera. Jak baranek w szopie, gdy Donald Seamus poderżnął mu gardło. Wciąż zdarza mi się śnić o gniewie. Gniewie, który przeradza się w lodowaty chłód. Gniewie zrodzony m z żalu i poczucia winy . O ty m, jak zżerał mnie od środka, pochłaniał każdą cząstkę człowieka, jakim kiedy ś by łem. I patrzę na samego siebie w ty m śnie. Jakby m oglądał jakiś stary migoczący film, czarno-biały albo w odcieniu sepii. Czekam. Czekam. Czułem tamtej nocy ciepłe powietrze na skórze, choć nie potrafiłem zapanować nad drżeniem. Odgłosy miasta są takie dziwne, inne. Przy wy kłem do wy sp. Przeży łem niemal szok, gdy znów znalazłem się pośród wy sokich budy nków, samochodów i ludzi. Tak wielu ludzi. Ale nie tam, nie tamtej nocy . By ło cicho, a odgłosy ruchu ulicznego wy dawały się bardzo odległe. Czekałem już chy ba od godziny . Ukry ty w krzakach, kucając na zeszty wniały ch nogach. Ale gniew daje człowiekowi cierpliwość, jak pożądanie zwlekające z orgazmem, by odczuwać ty m większą przy jemność. I sprawia, że człowiek jest ślepy – ślepy na możliwości i konsekwencje. Przy tępia również wy obraźnię, zmusza do skupienia się na jedny m punkcie i zaciera wszy stko inne. Zapłonęło światło na ganku i moje zmy sły wy ostrzy ły się gwałtownie. Usły szałem zgrzy t zasuwki i skrzy pienie zawiasów, nim zobaczy łem, jak wy chodzą i stają w pełny m blasku. Obaj. Jeden za plecami drugiego. Danny przy stanął, żeby zapalić papierosa, a Tam właśnie się odwracał, by zamknąć drzwi. Wtedy wy szedłem z krzaków na ścieżkę. W krąg światła. Chciałem by ć pewien, że mnie widzą. Że wiedzą, kim jestem i co zamierzam zrobić. Nie obchodziło mnie, kto jeszcze może mnie zobaczy ć, dopóki ci dwaj wiedzieli. Zapałka rozbły sła płomieniem na końcu papierosa Danny ’ego i w blasku, który rzucała mu w oczy , dojrzałem to, o co mi chodziło: wiedział, że go zabiję. Tam odwrócił się w ty m momencie i też mnie zauważy ł. Czekałem. Chciałem, by sobie uświadomił. I tak się stało. Podniosłem strzelbę i oddałem pierwszy strzał. Pocisk trafił Danny ’ego prosto w pierś, a siła
uderzenia rzuciła go na drzwi. Nigdy nie zapomnę najczy stszego przerażenia i pewności w oczach Tama, kiedy pociągałem za spust po raz drugi. Poruszy łem trochę bronią, ale strzał by ł dostatecznie celny , by rozwalić mu pół głowy . Potem odwróciłem się i odszedłem. Nie musiałem biec. Peter nie ży ł, a ja zrobiłem to, co należało zrobić. Do diabła z konsekwencjami! Już nie drżałem. Nie wiem, ile razy śniłem ten sen. Dostatecznie często, by nie mieć już pewności, czy to wszy stko, co się wy darzy ło. Ale bez względu na to, ile razy mnie ten koszmar nawiedza, nic się nie zmienia. Peter wciąż nie ży je. I nic nie może go wskrzesić. Obiecałem matce i nie dotrzy małem słowa. ••• – Chodź, tato. Robi się zimno. Odwracam się do Marsaili, która nachy la się, żeby wsunąć mi rękę pod ramię i pomóc wstać. Podnoszę się i patrzę na nią w świetle księży ca, kiedy poprawia mi czapkę na głowie. Uśmiecham się i doty kam jej twarzy . – Tak się cieszę, że tu jesteś – mówię jej. – Wiesz, że cię kocham, prawda? Bardzo, bardzo cię kocham.
ROZDZIAŁ 39
Kiedy podjeżdżali pod dom, Ceit zmarszczy ła czoło. – Nie palą się światła. Powinny włączy ć się automaty cznie już dawno temu. Lecz dopiero gdy przejechali przez zaporę dla by dła, zobaczy li białego rangerovera stojącego obok samochodu Fina. – Wy gląda na to, że ma pani gości. – Fin spojrzał na Ceit. – Zna pani ten wóz? Pokręciła głową. Wy siedli wszy scy z mercedesa, a Dino od razu pognał do drzwi, szczekając zajadle. Kiedy weszli w ciemności na ganek, Fin poczuł pod stopami chrzęst szkła. Ktoś roztrzaskał lampę na zewnątrz. – Proszę zabrać psa! – zwrócił się do Ceit. Sły sząc ton jego głosu, nie py tała o nic, ty lko naty chmiast wy konała polecenie. Fin od razu wy czuł niebezpieczeństwo. By ł spięty i zaniepokojony . Zbliży ł się ostrożnie do drzwi i dotknął gałki. – Są otwarte – wy szeptała Ceit. – Nigdy ich nie zamy kam. Przekręcił gałkę i pchnął drzwi w głąb ciemnego wnętrza. Wy sunął rękę do ty łu, dając znak pozostały m, by zostali na zewnątrz, i wszedł ostrożnie do holu. Znowu nadepnął na szkło, które wbiło się w tartanowy chodnik. Tutaj też stłuczono lampę. Stał, nasłuchując i wstrzy mując oddech. Nic jednak do niego nie docierało, pomijając szczekanie Dina, którego Ceit trzy mała w ramionach. Drzwi do salonu by ły uchy lone. Widział cień srebrnej pantery rzucany przez blask księży ca pły nący od strony oszklony ch drzwi. Wszedł do pokoju i od razu wy czuł czy jąś obecność, jeszcze nim w mroku rozległ się stłumiony płacz dziecka. Rozbły sła zapałka; w jej świetle ukazała się twarz Paula Kelly ’ego. Siedział w fotelu obok okna po wschodniej stronie salonu. Zaciągnął się kilkakrotnie cy garem, którego koniec rozżarzy ł się czerwono, a potem wy ciągnął rękę i zapalił lampę stojącą. Fin zobaczy ł na jego kolanach strzelbę z odpiłowaną lufą. Naprzeciwko, na brzegu kanapy , siedziała Donna, tuląc dziecko. Obok niej stał czarnowłosy młody mężczy zna, którego Fin widział w willi w Edy nburgu; on też miał obrzy n i celował w głowę Donny . Sprawiał wrażenie podenerwowanego. Dziewczy na przy pominała ducha; by ła skurczona i miała podkrążone oczy . Drżała na cały m ciele. Fin usły szał za plecami chrzęst stłuczonego szkła i głębokie westchnienie, które wy rwało się z piersi Morag. Pies ucichł, ale szept Marsaili: „O mój Boże” wy dawał się niemal ogłuszający . Nikt się nie poruszy ł; w ciszy , która zapadła, Fin ocenił sy tuację i uznał, że jest fatalna. Kelly nie zadawałby sobie ty le trudu ty lko po to, by ich postraszy ć. Jego głos zabrzmiał zadziwiająco spokojnie. – Zawsze uważałem, że moich braci zamordował John McBride – powiedział. – Ale zanim
wy słaliśmy tu ludzi, zniknął bez śladu. – Przerwał, by zaciągnąć się cy garem. – Aż do teraz. – Wziął strzelbę z kolan i wstał. – Popatrzy sobie, jak umierają jego córka i prawnuczka. Ja też patrzy łem na śmierć swoich braci, którzy umarli w moich ramionach. – Skrzy wił usta w odruchowy m gry masie, paskudny m i groźny m. – Stałem za nimi w holu, kiedy ich zastrzelono i zostawiono, żeby się wy krwawili na śmierć na schodach domu. Musicie się dowiedzieć, co człowiek czuje w takiej sy tuacji. Wtedy zrozumiecie, jak czuję się teraz. Czekałem na ten dzień całe ży cie. – Jeśli zabijesz jedno z nas, będziesz musiał zabić wszy stkich – powiedział Fin. Paul Kelly uśmiechnął się. Jego oczy zdradzały szczere rozbawienie. – Co ty powiesz. – Nie możesz załatwić nas jednocześnie. Zastrzel dziewczy nę, a będziesz miał ze mną do czy nienia. Kelly uniósł broń i skierował ją na Fina. – Chy ba że ciebie załatwię pierwszego. – To bez sensu! – Głos Marsaili przeszy ł nieruchomą atmosferę pokoju. – Mój ojciec ma zaawansowaną demencję. I tak nie będzie wiedział, o co chodzi. W oczach Kelly ’ego pojawił się lodowaty chłód. – Ale ja będę wiedział. Oko za oko. To mi wy starczy . Ceit wy sunęła się do przodu, wciąż tuląc do piersi Dina. – Żadne oko za oko, panie Kelly . To zwy kłe cholerne morderstwo. Nie by ło pana tamtej nocy na moście. Ja by łam. Peter McBride nie zepchnął pańskiego brata. Patrick wpadł w panikę i stracił równowagę, kiedy zjawiła się policja. Peter ry zy kował ży cie, wspinając się na murek, żeby go złapać. Pańscy bracia zabili niewinnego człowieka. Biednego, ograniczonego umy słowo chłopca, który nigdy by nikogo nie skrzy wdził. Dostali to, na co zasłuży li. Jest po wszy stkim. Niech pan da sobie spokój. Kelly pokręcił ty lko głową. – Moi bracia nie ży ją. Z winy McBride’ów. Nadszedł czas zapłaty . Odwrócił się w stronę Donny , mierząc do dziecka. Zdesperowany Fin rzucił się na Kelly ’ego, dostrzegając jednocześnie, że młodszy mężczy zna kieruje swoją broń prosto na niego. Huk strzelby w zamkniętej przestrzeni salonu by ł ogłuszający . Wy dawało się, że powietrze jest pełne drobinek stłuczonego szkła. Fin poczuł, jak tną mu dłonie, który mi próbował się zasłonić, a na twarz i szy ję chlusta krew; jej woń gry zła go w nozdrza. Uświadamiał sobie ty lko mgliście, że ciało Paula Kelly ’ego zatoczy ło się do ty łu, pchnięte siłą pocisku, ale ten widok wprawił go w zdumienie. Wielki mężczy zna rąbnął w okno po przeciwległej stronie pokoju, barwiąc szy bę na czerwono; po chwili osunął się bezwładnie na podłogę. W jego piersi ziała ogromna dziura, a na twarzy zasty gł wy raz absolutnego zaskoczenia. Krzy czała jakaś kobieta. Dino ujadał wściekle. Eilidh łkała. Fin poczuł na twarzy podmuch powietrza i zobaczy ł Donalda Murray a stojącego na zewnątrz, po drugiej stronie okna, które roztrzaskał pociskiem ze swojej broni. Trzy mał ją pewnie i nieruchomo, mierząc teraz do młodego człowieka, który zjawił się tu z Kelly m. Zszokowany mężczy zna rzucił obrzy n i podniósł ręce. Fin doskoczy ł do broni, chwy cił ją i cisnął w kąt pokoju, a gdy Donald opuścił strzelbę, dostrzegł za jego plecami bladego jak ściana Fionnlagha, który stał z szeroko otwarty mi oczami.
– Nie pozwolił mi wezwać policji. Nie pozwolił. – Chłopak by ł bliski histerii. – Powiedział, że wszy stko schrzanią. Dzwoniłem do ciebie, Fin. Dzwoniłem. Dlaczego nie odbierałeś? Twarz Donalda by ła pozbawiona wszelkiej barwy . Skierował pełne lęku i niepewności spojrzenie na Donnę i dziecko i spy tał głosem cichy m jak szept: – Nic ci nie jest? Donna nie by ła w stanie wy dusić słowa, tuliła ty lko szlochającą córeczkę do piersi. Pokręciła głową, a jej ojciec odszukał wzrokiem Fina i patrzy ł na niego chwilę. W oczach pastora kry ło się wspomnienie przekonań, który ch bronił tamtej pijackiej nocy , kiedy to bili się w strugach deszczu, i przy który ch trwał nazajutrz, w zimny m świetle poranka, na omiatany ch wiatrem wzgórzach. Przekonań zniweczony ch jedny m pociągnięciem spustu. Potem skierował spojrzenie na człowieka, którego zabił, leżącego w kałuży własnej krwi pośród kawałków szkła i roztrzaskany ch ozdób. Zacisnął mocno powieki, by odgrodzić się od tego widoku. – Niech Bóg mi wy baczy – powiedział.
ROZDZIAŁ 40
Nie wiem już, co się dzieje. Wciąż dzwoni mi w uszach i prawie nic nie sły szę. Stało się coś strasznego, tego jestem pewien. Posadzili mnie w kuchni, żeby m nie przeszkadzał. W sąsiednim pokoju krąży mnóstwo ludzi, a ten przeklęty pies nie przestaje szczekać. W ciemności migoczą niebieskie i pomarańczowe światła. Wcześniej sły szałem helikopter. Nigdy w ży ciu nie widziałem ty lu policjantów. I ten człowiek, który przy szedł do mnie do Solas, żeby porozmawiać. Pamiętam go ty lko dzięki włosom zarastający m środek czoła. Przy wodzi mi na my śl jednego chłopca z sierocińca. Zastanawiam się, co tu robi pastor. Widziałem go już wcześniej. Wy glądał kiepsko, nie jak zdrowy człowiek. Żal mi go. Nie ma siły , jaką odznaczał się jego ojciec. To by ł wspaniały , bogobojny człowiek. Ty lko że nie mogę sobie przy pomnieć, jak się nazy wał, do diabła. Teraz do kuchni wchodzi ta kobieta. Wiem, że skądś ją znam. Nie mogę sobie po prostu przy pomnieć skąd. Jest w niej coś, co przy wodzi mi na my śl Ceit. Nie potrafię się zorientować, co to takiego. Przy suwa sobie krzesło i siada naprzeciwko mnie, a potem pochy la się, żeby wziąć mnie za ręce. Jej doty k sprawia mi przy jemność. Ma ładne, miękkie dłonie i tak urocze ciemne oczy , które spoglądają w moje. – Pamiętasz Szpital Najświętszego Serca, Johnny ? – py ta, ale nie wiem, o co jej chodzi. – Zabrali was tam obu, ciebie i Petera, po tej nocy na klifach, kiedy by liście uwięzieni w rozpadlinie. Złamałeś sobie rękę, pamiętasz? A Peter miał zapalenie płuc. – By ły tam zakonnice – mówię. Dziwne, ale widzę je w ty m żółty m półświetle sali. Czarne habity , białe kornety . Uśmiecha się do mnie i ściska mi rękę. – Zgadza się. Teraz to jest dom opieki, Johnny . Poproszę Marsaili, żeby pozwoliła ci tam zamieszkać. Będę odwiedzała cię każdego dnia, a potem zabierała na lunch. Tutaj, do tego domu. Będziemy spacerować po plaży Karola i rozmawiać o sierocińcu i ludziach, który ch znaliśmy na wy spie. – Ma takie piękne oczy , kiedy się do mnie uśmiecha. – Chciałby ś tego, Johnny ? Chciałby ś? Też ściskam jej dłoń, uśmiecham się w odpowiedzi i przy pominam sobie tę noc, kiedy widziałem, jak płacze na dachu sierocińca. – Tak. Chciałby m – mówię.
PODZIĘKOWANIA
Pragnę wy razić głęboką wdzięczność ty m, którzy poświęcali mi czas i dzielili się ze mną swoją wiedzą, kiedy zbierałem materiały do niniejszej książki. Na słowa podziękowania zasługują zwłaszcza patolog dr Steven C. Campman, specjalista medy cy ny sądowej z San Diego w Kalifornii, a także Donald Campbell Veale, by ły „pensjonariusz” sierocińca The Dean, i Mary Alex Kirkpatrick (Aly xis Daly ), aktorka, która okazała mi niezwy kłą serdeczność, gdy przeby wałem na South Uist, szukając plenerów do powieści. Kolejne osoby to Derek (Pluto) Murray , któremu pragnę podziękować za rady doty czące języ ka gaelickiego, Marion Morrison, archiwistka w Urzędzie Stanu Cy wilnego w Tarbert, i Bill Lawson z Seallam! Visitor Centre, w Northton na wy spie Harris, który od ponad czterdziestu lat specjalizuje się w genealogii i historii społecznej Hebry dów Zewnętrzny ch. Sierociniec funkcjonujący pod nazwą The Dean został zamknięty z końcem lat czterdziesty ch, a przeby wające w nim dzieci odesłano do inny ch ośrodków. Na potrzeby fabuły przedłuży łem jego ży wot o mniej więcej dziesięć lat. Jednakże opis panujący ch w nim warunków jest całkowicie zgodny z relacją „mieszkańca”, który jako ostatni opuścił jego podwoje.
1 Biblia Ty siąclecia, Wy dawnictwo Pallotinum, Mt 5.39