O książce JEŚLI UCIEKASZ OD PRZEZNACZENIA… Detektyw Sime Mackenzie bez żalu wsiada na pokład samolotu, którym ma polecieć nad Zatokę Świętego Wawrzyńc...
6 downloads
15 Views
2MB Size
O książce JEŚLI UCIEKASZ OD PRZEZNACZENIA… Detektyw Sime Mackenzie bez żalu wsiada na pokład samolotu, którym ma polecieć nad Zatokę Świętego Wawrzyńca. Śledztwo związane z zabójstwem popełnionym na oddalonej o ponad tysiąc kilometrów od Montrealu wysepce pozwoli mu uciec od bezsennych nocy i pustki w jego życiu. Nie na długo, bo dochodzenie wydaje się czystą formalnością. Wszystko wskazuje, że sprawcą jest zdradzona żona ofiary, Kirsty Cowell. Kiedy jednak Sime staje twarzą w twarz z główną podejrzaną, ma nieodparte wrażenie, że ją zna, choć z całą pewnością nigdy wcześniej jej nie spotkał. I zaczyna mieć wątpliwości co do jej winy. …PRZEZNACZENIE CIĘ DOPADNIE. Nawiedzany przez pojawiające się w jego snach realistyczne obrazy, znane z czytanych w dzieciństwie pamiętników, Sime zaczyna wpadać w obsesję, a emocjonalne podejście do śledztwa stawia pod znakiem zapytania jego profesjonalizm i grozi kompletnym załamaniem się jego kariery w policji.
PETER MAY Ceniony pisarz i scenarzysta, urodził się w Glasgow. Zanim wydał swą pierwszą powieść, The Reporter, utrzymywał się z dziennikarstwa, pisując dla „The Scotsman” i „Glasgow Evening Times”. W wieku 21 lat zdobył tytuł Szkockiego Dziennikarza Roku. W 1978 r. rozpoczął pracę w BBC. Jest autorem kilkuset scenariuszy do seriali i widowisk telewizyjnych. Ten etap kariery zawodowej zakończył w 1996 r. i poświęcił się wyłącznie pisaniu książek. Jego dorobek literacki obejmuje ponad 20 powieści kryminalnych, za które otrzymał m.in. francuskie Prix Intramuros, Cezam Prix Littéraire Inter CE oraz przyznawaną przez czytelników Prix des Lecteurs. Pierwsza książka z cyklu Wyspa Lewis, Czarny dom, znalazła się w gronie finalistów The Barry Award i The Macavity Award w kategorii Najlepsza Powieść Kryminalna. Człowiek z wyspy Lewis został wyróżniony m.in. Grand Prix des Lecteurs. Na podstawie powieści z cyklu Wyspa Lewis powstaje serial BBC. www.petermay.co.uk
Tego autora WYSPA POWROTÓW Trylogia WYSPA LEWIS
CZARNY DOM CZŁOWIEK Z WYSPY LEWIS JEZIORO TAJEMNIC
Tytuł oryginału: ENTRY ISLAND Copyright © Peter May 2014 All rights reserved Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. 2016 Polish translation copyright © Jan Kabat 2016 Redakcja: Monika Strzelczyk Zdjęcia na okładce: Pixabay Projekt graficzny okładki: Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c. ISBN 978-83-7985-278-9 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS ANDZRZEJ KURYŁOWICZ S.C. Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Przygotowanie wydania elektronicznego: Magdalena Wojtas, 88em
Spis treści PROLOG ROZDZIAŁ 1 ROZDZIAŁ 2 ROZDZIAŁ 3 ROZDZIAŁ 4 ROZDZIAŁ 5 ROZDZIAŁ 6 ROZDZIAŁ 7 ROZDZIAŁ 8 ROZDZIAŁ 9 ROZDZIAŁ 10 ROZDZIAŁ 11 ROZDZIAŁ 12 ROZDZIAŁ 13 ROZDZIAŁ 14 ROZDZIAŁ 15 ROZDZIAŁ 16 ROZDZIAŁ 17 ROZDZIAŁ 18 ROZDZIAŁ 19 ROZDZIAŁ 20 ROZDZIAŁ 21 ROZDZIAŁ 22 ROZDZIAŁ 23 ROZDZIAŁ 24 ROZDZIAŁ 25 ROZDZIAŁ 26 ROZDZIAŁ 27 ROZDZIAŁ 28 ROZDZIAŁ 29 ROZDZIAŁ 30
ROZDZIAŁ 31 ROZDZIAŁ 32 ROZDZIAŁ 33 ROZDZIAŁ 34 ROZDZIAŁ 35 ROZDZIAŁ 36 ROZDZIAŁ 37 ROZDZIAŁ 38 ROZDZIAŁ 39 ROZDZIAŁ 40 ROZDZIAŁ 41 ROZDZIAŁ 42 ROZDZIAŁ 43 ROZDZIAŁ 44 ROZDZIAŁ 45 ROZDZIAŁ 46 EPILOG POSTSCRIPTUM OD AUTORA PODZIĘKOWANIA
Dla Dennisa i Naomi
Gus am bris an latha agus an teich na sgàilean Nim wiatr wieczorny powieje i znikną cienie Pieśń nad pieśniami 4, 6 (często spotykane w gaelickich nekrologach)
PROLOG
Patrzy na kamienie pokrywające zbocze wzgórza i od razu może się zorientować, że to ścieżka, którą układały niegdyś pracowite dłonie. Jest teraz zarośnięta, z płytkim rowem po boku. Prześladowany dziwnym wrażeniem, że kroczy po własnych śladach, schodzi ostrożnie ku pozostałościom wioski. A jednak nigdy wcześniej tu nie był. Wyżej, wzdłuż krawędzi nagiego wzgórza, ciągnie się zarys zwalonego kamiennego muru. A dalej, o czym wie, leży półksiężyc srebrnego piasku, który prowadzi ku cmentarzowi i kamiennym blokom na wzniesieniu. Niżej, w torfowej glebie i źdźbłach wysokiej trawy, która wygina się i pochyla w powiewach wiatru, można z trudem dostrzec fundamenty czarnych domów. Ostatni ślad po ścianach otulających rodziny, które żyły tu i umierały. Podąża ścieżką biegnącą między nimi, w dół, ku plaży, gdzie w spienionych i plujących bielą falach niknie nierówna linia topornie obrobionych kamieni, jedynej pozostałości po dawno zapomnianym wysiłku, jakiego wymagało zbudowanie nabrzeża. Kiedyś stało tu dziesięć, może dwanaście czarnych domów. Koliste strzechy okrywały grube kamienne ściany, przepuszczając przez szczeliny i szpary dym torfowy, porywany przez lodowate zimowe burze. Zatrzymuje się pośrodku wioski, w samym jej sercu, i wyobraża sobie miejsce, gdzie w kałuży krwi leżał stary Calum z rozpłataną czaszką, pozbawiony czekających go lat i heroizmu przez jedno celne uderzenie. Przyklęka, by dotknąć ziemi, i odczuwa bezpośredni związek z historią, sprzymierza się z duchami, bo sam jest duchem nawiedzającym własną przeszłość. A jednak nie własną. Zamyka oczy i wiedząc, że tu właśnie wszystko się zaczęło, w innym czasie, w życiu kogoś innego, wyobraża sobie, jak to było, jak to wyglądało.
ROZDZIAŁ 1
Drzwi frontowe domu letniskowego, tuż za siatką ochronną na ganku, otwierały się wprost na salon. Był to duży pokój na parterze domu zamordowanego człowieka, przeznaczony dla gości, którzy nigdy się nie zjawili. Wąski korytarz u dołu schodów prowadził do łazienki i małej sypialni na tyłach. Był tam kominek w kamiennym obramowaniu. Większość przestrzeni zajmowały ciemne i ciężkie meble. Sime pomyślał, że choć dom został przebudowany, sprzęty się nie zmieniły. Jakby cofnął się w czasie – stare, rozłożyste fotele z pokrowcami, wytarte chodniczki na nierównych, lecz świeżo polakierowanych podłogach. Na ścianach obrazy olejne w ciężkich ramach, każdy skrawek wolnego miejsca pochłonięty przez bibeloty i oprawione zdjęcia rodzinne. Nawet pachniało tu starością, co przypominało mu dom babki w Scotstown. Blanc poprowadził kable do sypialni na tyłach, gdzie ustawił monitory, a Sime umieścił dwie kamery na statywach, skierowane na fotel obrócony do okna; siedząca na nim świeżo upieczona wdowa będzie odpowiednio oświetlona. Jego krzesło stało tyłem do szyby; wiedział, że sam mając twarz pogrążoną w cieniu, dostrzeże każde drgnienie na obliczu kobiety. Posłyszał skrzypienie desek nad głową i zobaczył policjantkę, która zeszła z góry i stanęła w kręgu światła. Sprawiała wrażenie zaskoczonej. – Co się dzieje? – spytała. Sime wyjaśnił, że przygotowują się do przesłuchania. – Rozumiem, że jest na górze – powiedział, a funkcjonariuszka skinęła głową. – Więc przyślij ją na dół. Stał przez chwilę przy oknie, przytrzymując firankę; przypomniał sobie to, co powiedział detektyw sierżant – sergeant enquêuteur – który przywitał ich w porcie, jedynym na wyspie. „Wygląda, że ona to zrobiła”. Dostrzegł w szybie odbicie swojej pociągłej twarzy, na którą padały promienie słońca; zobaczył znajome rysy pod gęstymi jasnymi włosami, zmęczenie w oczach, cienie
w zapadniętych policzkach i natychmiast skupił spojrzenie na oceanie. Dłuższe źdźbła trawy wzdłuż krawędzi klifu pochylały się i przyginały w porywach wiatru, od południowego zachodu napływały grzywacze, a w dali kłębiły się na horyzoncie złowieszcze ciemne chmury. Obrócił głowę na dźwięk skrzypiących schodów i przez chwilę, która zdawała się wiecznością, świat tkwił w bezruchu. Stała na górnym stopniu, ciemne włosy, zebrane z tyłu, odsłaniały delikatną twarz. Blada skóra była poplamiona zaschniętą krwią. Koszula nocna, też nosząca ślady krwi, kryła się częściowo pod kocem zarzuconym na ramiona. Widział, że kobieta jest wysoka i że trzyma się prosto, jakby uważała, że duma nie pozwala jej okazywać przygnębienia z powodu tego, co się stało. Jej oczy odznaczały się ciemnym, niemal kryształowym błękitem, źrenice miały ciemniejsze obwódki. Smutne oczy, pełne tragedii. Widział, że są podkrążone z niewyspania; jakby ktoś przesunął po skórze palcami pobrudzonymi węglem drzewnym. Słyszał powolne tykanie starego zegara wahadłowego na gzymsie kominka – tik-tak – i dostrzegał drobinki kurzu zastygłe w świetle wpadającym ukośnie przez okna. Zauważył, że poruszyła ustami, ale nie dobył się z nich żaden dźwięk. Po chwili znowu drgnęły, formując słowa, które do niego nie dotarły, dopóki nie uświadomił sobie irytacji w jej głosie. – Halo? Jest tam kto? Jakby ktoś znowu włączył nagrywanie, a świat ponownie przyspieszył biegu, ale wrażenie niepokoju pozostało. – Przepraszam. A pani to…? Zauważył, że teraz to ona jest skonsternowana. – Kirsty Cowell. Powiedziano mi, że chce mnie pan przesłuchać. Nagle, w tym chwilowym zagubieniu, usłyszał samego siebie: – Znam panią. Zmarszczyła czoło. – Nie wydaje mi się. Ale on wiedział, że ją zna. Nie miał pojęcia, gdzie się spotkali, w jakich okolicznościach i kiedy. Żywił jednak niezachwianą pewność. I to wrażenie, które nawiedziło go w samolocie, powróciło niemal z siłą ciosu.
ROZDZIAŁ 2
I Trudno było uwierzyć, że zaledwie kilka godzin wcześniej leżał w swoim łóżku tysiąc kilometrów stąd, w Montrealu, zagrzebany w pościel, pocąc się pod przykryciem i marznąc w miejscach, gdzie był odsłonięty. Oczy miał pełne piasku, a gardło tak suche, że ledwie mógł przełykać. Nie pamiętał, ile razy podczas tej długiej nocy spojrzał na zegarek elektroniczny na stoliku obok łóżka. Tak, wiedział, że to idiotyczne. Kiedy sen nie nadchodził, czas wlókł się w bezlitosnym tempie gigantycznego żółwia. Śledzenie jego bolesnego upływu tylko pogłębiało frustrację i jeszcze bardziej zmniejszało prawdopodobieństwo, że zdoła zasnąć. Czuł w głębi oczu zalążki migreny, jak każdej nocy; nasilało się to, w miarę jak zbliżał się ranek i zażycie środka przeciwbólowego, który posykiwał w szklance, gdy nadchodziła wreszcie pora, by wstać. Przekręcając się na prawy bok, wyczuwał obok siebie puste miejsce, jak niemy wyrzut. Bezustanne przypomnienie porażki. Zimna nicość zamiast ciepła. Mógł rozłożyć się na całym łóżku, ogrzać je żarem swojego ciała, ale czuł się uwięziony po stronie, po której tak często leżał w kipiącym milczeniu po jednej z ich kłótni. Kłótni, których nigdy sam nie wszczynał, jak mu się zdawało. A jednak w ciągu tych wszystkich bezsennych godzin ostatnich tygodni nawet w to zaczął wątpić. Ostre słowa rozbrzmiewały bez końca i wypełniały powolny, mroczny bieg czasu. W końcu, dokładnie w chwili, gdy czuł, jak pogrąża się w ciemność, brutalnie go obudził przenikliwy dźwięk komórki na szafce nocnej. Naprawdę zasnął? Usiadł gwałtownie i spojrzał na zegar, serce waliło mu młotem, ale wciąż było wcześnie, parę minut po trzeciej. Wymacał w ciemności kontakt lampki i mrugając w jej ostrym blasku, chwycił telefon. ••• Jadąc ze swojego mieszkania nad rzeką w St Lambert, czasami podczas szczytu potrzebował nawet półtorej godziny, żeby przedostać się przez Pont
Jacques Cartier na wyspę, innymi słowy Montreal City. O tej jednak porze potężnym, wspartym na łukowatych podporach mostem prowadzącym na Île Sainte Hélène posuwał się tylko wąski strumyczek samochodów przekraczających leniwe wody Rzeki Świętego Wawrzyńca. Kiedy wyrosły wokół niego światła pustych wieżowców, skręcił na zjeździe i ruszył wzdłuż avenue de Lorimier, potem skierował się na północny wschód i wjechał w rue Ontario; w lusterku wstecznym widział ciemną sylwetkę Mount Royal dominującą nad panoramą miasta. Dotarcie na rue Parthenais 1701 trwało niespełna dwadzieścia minut. Sûreté de Police mieściła się w trzynastopiętrowym wieżowcu po wschodniej stronie ulicy, z widokiem na most, stację telewizyjną i górę. Sime wjechał windą na czwarte piętro, gdzie znajdował się Division des enquêtes sur les crimes contre la personne. Zawsze go bawiło, że język francuski potrzebuje w tym wypadku dziewięciu słów, podczas gdy angielski tylko dwóch. Wydział zabójstw. Kapitan Michel McIvir wracał do swojego gabinetu z kawą, więc Sime przyłączył się do niego i szli razem, mijając na korytarzu oprawione czarnobiałe zdjęcia, które przedstawiały miejsca przestępstw z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. McIvir miał ledwie czterdziestkę na karku, był o kilka lat młodszy od Sime’a, ale emanował autorytetem; Sime wiedział, że nigdy mu pod tym względem nie dorówna. Kapitan spojrzał wnikliwie na sierżanta. – Wyglądasz beznadziejnie. Sime skrzywił się. – Podniósł mnie pan na duchu. – Wciąż kiepsko sypiasz? Sime wzruszył ramionami, nie chcąc ujawniać rozmiarów swojego problemu. – Czasami. – Zmienił czym prędzej temat. – No dobra, dlaczego tu jestem? – Morderstwo na Wyspach Magdaleny, w Zatoce Świętego Wawrzyńca. – Kapitan posługiwał się francuską nazwą, Les Îles de la Madeleine. – Pierwsze od niepamiętnych czasów. Wysyłam tam ośmioosobową grupę. – Ale dlaczego ja? Nie ma mnie w grafiku. – Do zabójstwa doszło na ’Île d’entrée, Sime. Znanej miejscowym jako wyspa Entry. Ci, którzy zamieszkują archipelag, mówią w przeważającej części
po francusku, ale na Entry gada się tylko po angielsku. Sime skinął głową, rozumiejąc już, o co chodzi. – Na lotnisku St Hubert czeka mały samolot. Na wyspy leci się jakieś trzy godziny. Chcę, żebyś to ty prowadził przesłuchania. Thomas Blanc zajmie się nagrywaniem. Porucznik Crozes ma dowodzić, sergeant superviseur Lapointe będzie czuwał nad administracją i logistyką. – Kapitan zawahał się, co było dla niego nietypowe i nie uszło uwagi Sime’a. – A kto się zajmie zbieraniem dowodów na miejscu zdarzenia? – Zabrzmiało to jak pytanie, ale znał odpowiedź. McIvir zacisnął usta. Po chwili odparł: – Marie-Ange.
II Trzynastomiejscowy king air B100 był w powietrzu prawie trzy godziny, a przez ten czas ośmioro funkcjonariuszy wymieniło zaledwie kilka słów. Sime siedział z przodu sam, zdając sobie doskonale sprawę ze wszystkiego, co odróżniało go od kolegów. Nie był stałym członkiem ich zespołu. Przydzielono go do niego tylko ze względów językowych. Pozostali mieli francuskie pochodzenie. Każdy mówił po angielsku, lepiej lub gorzej, ale żaden biegle. Rodzina Sime’a wywodziła się ze Szkocji. Językiem jego przodków, którzy przybyli do Kanady, był gaelicki. W ciągu kilku pokoleń rodzima mowa niemal wymarła, zastąpiona przez angielski. W latach siedemdziesiątych rząd Quebecu zadecydował, że francuski będzie językiem oficjalnym, co doprowadziło do masowego exodusu; pół miliona anglojęzycznych mieszkańców opuściło prowincję. Ojciec Sime’a odmówił wyjazdu; powiedział, że jego prapradziadkowie wyrąbali dla siebie miejsce na tej ziemi i niech go diabli, jeśli pozwoli się stąd wyrzucić. I tak rodzina Mackenzie została; zaadaptowała się do nowego francuskojęzycznego świata, ale zachowała w domu swój język i tradycje. Sime miał za co dziękować ojcu. Posługiwał się równie dobrze francuskim jak angielskim. Teraz jednak, kiedy leciał na odległy archipelag, by uczestniczyć w śledztwie dotyczącym morderstwa, to właśnie odróżniało go od innych. Coś, czego zawsze pragnął uniknąć. Spojrzał przez okno i na wschodzie zobaczył na niebie pierwsze światło słońca. Poniżej widać było tylko ocean. Już jakiś czas temu zostawili za sobą
pokryty drzewami półwysep Gaspé. Z maleńkiego kokpitu wyłoniła się przygarbiona postać; był to główny detektyw sierżant – sergeant superviseur – Jacques Lapointe, który trzymał w dłoni plik papierów. To on miał im wszystko zapewnić: zakwaterowanie, transport, środki techniczne. I to właśnie on miał potem przewieźć ciało ofiary do Montrealu w celu przeprowadzenia autopsji w piwnicy przy rue Parthenais 1701. Był starszym człowiekiem, dobrze po pięćdziesiątce, z artretycznymi dłońmi o dużych kłykciach i szczeciniastym czarnym wąsem poprzetykanym srebrzystymi pasemkami. – Okay – zwrócił się do wszystkich podniesionym głosem ze względu na warkot silników. – Zarezerwowałem pokoje w Auberge Madeli na Île du Cap aux Meules. Na tej wyspie mieści się główny ośrodek administracyjny i stamtąd odpływa prom na Entry. Rejs trwa około godziny. – Zajrzał do notatek. – Lotnisko znajduje się na Havre aux Maisons, która, jak na to wszystko wskazuje, jest połączona z Cap aux Meules mostem. Tak czy inaczej, miejscowi gliniarze będą czekali na nas z minibusem. Wygląda na to, że zdążymy jeszcze złapać pierwszy prom. – Chcesz powiedzieć, że popłynęliby bez nas? – Porucznik Daniel Crozes uniósł pytająco brew. Szef grupy miał niemal tyle samo lat co Sime, ale był wyższy i przystojniejszy. Jakimś cudem udawało mu się zachować opaleniznę, co nie było łatwe podczas długich zim w Quebecu. Sime nigdy nie mógł się zorientować, czy to dzięki butelce, czy solarium. – Nigdy w życiu! – Lapointe uśmiechnął się szeroko. – To jedyny sposób, żeby przetransportować tam pojazd. Uprzedziłem ich, że zatopię go, jeśli nie będzie na nas czekał. – Przechylił głowę na bok. – Wszystko wskazuje na to, że się wyrobimy. Poza tym nie zaszkodzi trzymać miejscowych z boku. – Co wiemy o Entry, Jacques? – spytał Crozes. Wysoki mężczyzna przygładził wąsy. – Niewiele, poruczniku. Główny przemysł to rybołówstwo. Coraz mniejsza populacja. Wszyscy anglojęzyczni. Niespełna stu mieszkańców. – Minus jeden – zauważył Crozes, co wywołało stłumiony śmiech. Sime spojrzał na drugi rząd siedzeń i zobaczył rozbawienie na twarzy MarieAnge. Krótkie kasztanowe włosy z blond pasemkami i szczupła wysportowana sylwetka nadawały jej chłopięcy wygląd, któremu przeczyły zielone oczy
i pełne czerwone wargi, często odsłaniające w rozbrajającym uśmiechu białe zęby. Zauważyła, że się jej przygląda, i od razu spoważniała. Odwrócił się z powrotem do okna i kiedy maszyna skręciła w prawo i zaczęła schodzić do lądowania, poczuł, jak odtykają mu się uszy. Przez chwilę oślepiał go błysk czerwonego słońca, odbijającego się w oceanie, a potem samolot skręcił znowu, on zaś po raz pierwszy zobaczył Wyspy Magdaleny. Sznureczek większych i mniejszych wysp połączonych groblami i piaszczystymi ławicami, leżący wzdłuż osi biegnącej od południowego zachodu na północny wschód. Dziwnym trafem archipelag miał kształt haczyka wędkarskiego i ciągnął się na długości około sześćdziesięciu kilometrów. Kiedy zaczęli się zniżać ku pasowi startowemu na Île du Havre aux Maisons, pilot poinformował ich, że jeśli spojrzą w prawo, to po wschodniej stronie Baie de Plaisance zobaczą wyspę Entry. Sime dostrzegł ją – widniała na tle wschodzącego słońca i ciągnęła się wzdłuż horyzontu, a jej dwa wzgórza przywodziły na myśl przewrócony posąg z Wyspy Wielkanocnej. Gubiła się niemal w porannej różowej mgle, która unosiła się nad morzem. I zupełnie niespodziewanie poczuł na plecach dreszcz.
III Sime, w oparach własnego oddechu, przytupywał na nabrzeżu, podczas gdy Lapointe wprowadzał minibusa na pokład promu Ivan-Quinn. Na dachu samochodu umieszczono pojemniki ze sprzętem i przymocowano je rzemieniami. Sime miał na sobie dżinsy, skórzane wysokie buty i bawełnianą kurtkę z kapturem; stał nieco z boku. Przypadkowy obserwator nie zauważyłby tego nieznacznego dystansu, ale jemu wydawało się, że od pozostałych dzieli go rów głęboki jak Wielki Kanion. I nie chodziło tylko o język. Zbliżył się Blanc, żeby poczęstować go papierosem. Nie zrobiłby tego, gdyby znał Sime’a lepiej, ten jednak doceniał życzliwy gest. – Rzuciłem – wyjaśnił. Blanc uśmiechnął się szeroko. – Najprostsza rzecz pod słońcem. Sime uniósł pytająco brwi. – Naprawdę?
– Pewnie. Sam robiłem to setki razy. Sime uśmiechnął się i patrzył przez chwilę w milczeniu, jak Lapointe wjeżdża na wąski pokład transportowy o szerokości dwóch wozów. Spojrzał na kolegę, który miał się zająć nagrywaniem przesłuchań. Blanc był od niego o jakieś piętnaście centymetrów niższy i ważył znacznie więcej. Miał gęste czarne włosy i zaczątki łysiny na czubku głowy. – Jak twój angielski? – spytał Sime. Blanc zrobił kwaśną minę. – Wszystko rozumiem, ale z mówieniem gorzej. – Wskazał portowe obwałowania. – Podobno ci wyspiarze nie chcą gadać po francusku. – Parsknął. – Dobrze, że to ty będziesz z nimi rozmawiał. Sime skinął głową. Blanc miał siedzieć przy dwóch monitorach i magnetofonie na drugim końcu kabla w sąsiednim pomieszczeniu i robić notatki, a on prowadzić przesłuchania przed kamerą. W tych czasach nagrywało się wszystko. Lapointe już zaparkował i wszyscy weszli po trapie załadowczym i ruszyli wąziutkim korytarzem w stronę sali pasażerskiej w przedniej części promu. Sime ich przepuścił i wszedł po schodach na górny pokład; minął sterówkę i stanął na dziobie. Oparł się o reling pod wystrzępioną flagą z logo linii promowej i doliczył się trzech statków wycieczkowych zakotwiczonych przy różnych nabrzeżach. Po kolejnych dziesięciu minutach prom wypłynął z portu, minął zewnętrzny falochron i sunął po morzu gładkim jak szklana tafla. I oto w dali, po drugiej stronie zatoki, ukazała się wyspa Entry; dopiero teraz słońce zaczęło wznosić się ponad ciemnymi porannymi chmurami na horyzoncie. Ten skrawek lądu przykuwał wzrok i uwagę Sime’a niemal hipnotycznie, podczas gdy refleksy promieni biegły ku niemu, jakby otaczając samą wyspę aureolą. Było w tym coś magicznego. Niemal mistycznego.
IV Nikt z nich nie wiedział, czy na prom zawsze czekało tylu ludzi, ale kiedy zakotwiczyli w porcie na wyspie Entry, na niewielkim wybrzeżu roiło się od samochodów i ciekawskich wyspiarzy. Przywitał ich sergeant enquêteur André Aucoin z Sûreté na Cap aux Meules. W średnim wieku, ale bez większego doświadczenia, był pod wrażeniem przyjazdu prawdziwych
policjantów ze stałego lądu, ale jednocześnie cieszył się tą krótką chwilą chwały. Było to pierwsze morderstwo w jego karierze. Usiadł z przodu obok Lapointe’a i podczas jazdy wyboistymi drogami przekazywał im niezbędne informacje. Kiedy minęli restaurację Briana Joseya i sklep ogólnospożywczy przy głównej ulicy miasteczka, wskazał skupisko budynków nad drogą. – Stąd tego nie widać, ale jest tam pas startowy. Cowell miał własny jednosilnikowy samolot, którym latał na Havre aux Maisons i z powrotem. Stamtąd z kolei łatwo polecieć do Quebec City albo Montrealu na spotkania biznesowe. Na lotnisku trzymał range rovera. – Czym się zajmował? – spytał Crozes. – Homarami, poruczniku. – Aucoin parsknął śmiechem. – Czym innym można się zajmować na tych wyspach? Sime zauważył setki koszy na skorupiaki, piętrzące się pod drewnianymi domami pomalowanymi na żywe barwy i stodołami; oddalone od drogi budynki przycupnęły pośród pofalowanych zielonych pastwisk w głębi wyspy. Nie było drzew, tylko słupy telegraficzne pochylone pod dziwacznymi kątami i połączone obwisłymi przewodami. Późny pokos letniej trawy zaowocował licznymi belami siana o kolistym kształcie, które pstrzyły krajobraz, a w oddali widać było wieżę białego drewnianego kościoła; w żółtym świetle wczesnego dnia po zboczu zsuwały się długie cienie nagrobków. – Cowell był właścicielem połowy kutrów na tych wyspach. Zarabiał rocznie piętnaście milionów dolarów, nie wspominając już o należącej do niego przetwórni na Cap aux Meules. – Pochodził stąd? – spytał Sime. – Tu się urodził i wychował, w angielskojęzycznej społeczności na Old Harry, w północnej części archipelagu. Ale mówił dobrze po francusku. Nikt by się nie zorientował, że to nie jego ojczysty język. – A żona? – Kirsty to rodowita mieszkanka Entry. Nie rusza się stąd od dziesięciu lat, od kiedy ukończyła studia na Bishop’s University w Lennoxville. – Ani razu nie wyjechała? – W głosie Crozesa pobrzmiewało niedowierzanie. – Tak mówią. – Więc co się wydarzyło zeszłej nocy?
– Wygląda na to, że ona to zrobiła. – Nie prosiłem o opinię, sierżancie. Tylko o fakty – przypomniał ostrym tonem Crozes. Aucoin zaczerwienił się. – Jak twierdzi Kirsty Cowell, do domu wtargnął intruz. Facet w kominiarce. Zaatakował ją. Jej mąż interweniował i został ugodzony nożem. Intruz uciekł. – Nie mógł ukryć swoich wątpliwości i znowu odwołał się do subiektywnej opinii. – Cholernie dziwne. Wiem, że jesteście specjalistami, ale tutaj, na wyspie, włamania się nie zdarzają. Od czasu gdy zlikwidowano połączenie lotnicze, można tu dotrzeć tylko promem albo prywatną łodzią. To niemożliwe, żeby ktoś wpłynął do portu i nikt tego nie zauważył. Jest jeszcze jedno nabrzeże, mała prywatna przystań, którą Cowell zbudował u podnóża klifu pod swoim domem, ale bywa tam niebezpiecznie z powodu prądów. Rzadko się z niej korzysta. – A więc ktoś tutejszy – zauważył Sime. Aucoin popatrzył na niego sarkastycznie. – Albo bujna wyobraźnia pani Cowell. Minęli latarnię morską po prawej i na zboczu skręcili w stronę domu Cowella. Większość domostw na wyspie miała tradycyjny charakter – drewniany szkielet, ściany kryte deskami szalunkowymi, strome spadziste dachy z gontem. Jaskrawe kolory, podstawowe: czerwony, zielony, niebieski, czasem, dla odmiany, jakiś odcień fioletu albo ochry; drzwi i ramy okien odcinające się bielą lub kanarkową żółcią. Trawniki były dobrze utrzymane. Lokalna tradycja, jak się zdawało, bo kilka razy mijali miejscowych z kosiarkami, korzystających z letniego słońca. Dom Cowella wyróżniał się spośród pozostałych nie tylko pod względem wielkości, ale też charakteru. Nie pasował tu w jakiś sposób, niczym sztuczna choinka bożonarodzeniowa w lesie naturalnych sosen. Nie pasował do wyspy. Długi, pomalowany na żółto budynek kryty sidingiem i zwieńczony czerwonym dachem, przełamanym miejscami przez okna mansardowe, wieżyczki i wielkie łukowate okno. Kiedy skręcili w żwirowany podjazd od strony klifu, zobaczyli oranżerię, która przylegała niemal na całej długości do południowej ściany, naprzeciwko starannie wystrzyżonego trawnika i ogrodzenia, które biegło wzdłuż krawędzi urwiska.
– Cholernie duży dom – zauważył Lapointe. Aucoin parsknął przez zaciśnięte usta, delektując się wyższością wynikającą z lokalnej wiedzy. – Kiedyś to był kościół – wyjaśnił. – Z dzwonnicą. Stał na Havre Aubert. Cowell kazał podzielić go na trzy części i przewieźć na barkach sprowadzonych specjalnie z Quebec City. Złożyli budynek na klifach, a potem wykończyli w środku zgodnie z wymogami. Wnętrze zapiera dech w piersiach. Cowell zrobił to dla żony. Jak twierdzą sąsiedzi, nic nie było dla niej zbyt drogie albo zbyt dobre. Sime skierował wzrok na mniejszy dom, niespełna pięćdziesiąt metrów dalej. Stał nieco niżej na zboczu – tradycyjny wyspiarski budynek, niebieskobiały, z krytym gankiem wychodzącym na czerwone klify. Wydawało się, że znajduje się na tej samej posesji. – Kto tam mieszka? Aucoin podążył za spojrzeniem Sime’a. – To jej dom. – Kirsty Cowell? – Zgadza się. – To znaczy, że mieszkali osobno? – Nie, to dom, w którym dorastała i który odziedziczyła po rodzicach. Mieszkała z mężem w tym dużym domu, który Cowell zbudował. Tamten kazali odremontować. Przenosili się do niego w lecie albo przyjmowali tam gości. Choć jak twierdzili ludzie, z którymi rozmawialiśmy, nikt ich nigdy nie odwiedzał. To znaczy goście. – Aucoin spojrzał na Sime’a. – Pani Cowell siedzi tam teraz z policjantką. Nie chcieliśmy, żeby robiła bałagan na miejscu zdarzenia. – Jeśli oczekiwał, że ktoś go pochwali, to się rozczarował. – W każdym razie większy, niż udało jej się już zrobić. – Co pan ma na myśli? – spytała ostrym tonem Marie-Ange, odzywając się po raz pierwszy. Miejsce zdarzenia to było jej terytorium. Aucoin uśmiechnął się. – Sama pani zobaczy. – Wiedział, że niebawem przestaną się nim interesować, i chciał jak najdłużej skupić na sobie uwagę. Zaparkowali pod domem obok range rovera, należącego prawdopodobnie do Cowella. Policjanci z Cap aux Meules wbijali w ziemię paliki i rozciągali na
nich taśmę policyjną, jak bez wątpienia widzieli to na filmach. Łopotała i brzęczała w porywach coraz silniejszego wiatru. Marie-Ange zdjęła z dachu minibusa swój kufer i włożyła polietylenowy kombinezon ochronny z kapturem; na adidasy naciągnęła ochraniacze. Pozostali też zabezpieczyli obuwie, a dłonie osłonili lateksowymi rękawiczkami. Aucoin przyglądał im się z podziwem i zazdrością. Marie-Ange rzuciła mu rękawiczki i ochraniacze na buty. – Wiem, że zadeptał pan już pewnie całe to miejsce, ale spróbujmy więcej nie napaskudzić. Zaczerwienił się i popatrzył na nią z nieukrywaną nienawiścią. Weszli do domu przez rozsuwane drzwi, za którymi znajdowała się wyłożona kafelkami oszklona weranda z jacuzzi, a potem wkroczyli do oranżerii, zawalonej rozkładanymi fotelami i szklanymi stolikami; jeden był stłuczony. Pod stopami trzeszczały odłamki szkła. Potem pokonali dwa schodki prowadzące do głównej części domu, omijając starannie ślady zaschniętej krwi pozostawione przez czyjeś stopy. Rozległa przestrzeń z podłogą z wypolerowanego drewna, kopulaste sklepienie. Po lewej ustawiono duży stół z krzesłami, a znajdująca się po przeciwległej stronie otwarta kuchnia oddzielona była od reszty pomieszczenia komodą. Po prawej wznosiły się kręcone schody wiodące na antresolę, a obok trzy koliste stopnie, które prowadziły do głównego salonu z fortepianem i kompletem wypoczynkowym przy kominku. Niemal na samym środku leżał na plecach mężczyzna, prawa ręka odrzucona była w prawo, druga spoczywała przy boku. Miał na sobie granatowe spodnie i białą koszulę przesiąkniętą krwią. Nogi wyciągnięte i nieznacznie rozsunięte, stopy we włoskich skórzanych pantoflach przechylonych w lewo i prawo. Oczy były otwarte, tak jak usta. Nienaturalnie. Najbardziej uderzał jednak widok krwi rozmazanej wokół ciała. Strugi, kałuże, przypadkowe wzory. Wydawało się, że mężczyznę otaczają krwawe ślady stóp. Nagich stóp, które pozostawiły szlak prowadzący do kuchni i z powrotem, zanikający stopniowo, by znów nabrać krwistej wyrazistości w drodze do oranżerii i na schodach. Największa kałuża była teraz niemal zaschnięta, utleniona, lepka i brązowa.
– Jezu! – Głos Marie-Ange przypominał gwałtowne sapnięcie. – Nie żartował pan, mówiąc o bałaganie. – Tak to wyglądało, kiedy przybyliśmy na miejsce – wyjaśnił Aucoin. – Pani Cowell twierdzi, że próbowała reanimować męża i zatamować krwotok. Bez skutku. – Najwyraźniej – odparła suchym tonem Marie-Ange. Aucoin poruszył się niespokojnie. – To jej ślady. Pobiegła do kuchni po ręcznik, żeby powstrzymać utratę krwi. Jeden z moich ludzi znalazł go na trawniku, jak tylko zrobiło się jasno. Kiedy nie udało jej się ocucić męża, pobiegła do domu sąsiada po pomoc. – Milczał przez chwilę. – Tak w każdym razie im powiedziała. Marie-Ange krążyła wokół zwłok jak kot, badając z uwagą każdą kałużę i kroplę krwi, każdy ślad i smugę. Sime stwierdził, że nie może na to patrzeć. – Są tu też inne ślady stóp – zauważyła. – Podeszwa buta. – To pewnie pielęgniarka. Zjawiła się, kiedy sąsiedzi ją wezwali. Upewniła się, że pan Cowell nie żyje, a potem zadzwoniła do nas. – Jeśli żona próbowała go reanimować, to musiała sama być zakrwawiona – powiedział Crozes. – O tak, proszę pana. – Aucoin skinął poważnie głową. – Mam nadzieję, że nie pozwoliliście jej się umyć ani przebrać. – Marie-Ange obrzuciła go spojrzeniem równie jadowitym jak ton głosu. – Nie, proszę pani. Zwróciła się do Lapointe’a. – Trzeba będzie ją sfotografować i przeprowadzić badanie medyczne, sprawdzić tkanki i obrażenia. Chcę mieć próbki spod jej paznokci. Będziesz musiał spakować jej ubranie i zabrać ze sobą do Montrealu, żeby przeprowadzić analizę. – Znów skupiła uwagę na Aucoinie. – Jest na wyspie lekarz? – Nie, proszę pani, tylko pielęgniarka. Są dwie. Przyjeżdżają mniej więcej co tydzień. – Trudno, niech będzie pielęgniarka. To ja powinnam chyba nadzorować badanie, skoro chodzi o kobietę. – Jakieś ślady włamania? – spytał Blanc. Aucoin roześmiał się odruchowo, ale szybko spoważniał.
– Nie. Nikt nie musiałby się włamywać. Ludzie na wyspie nie zamykają drzwi. Porucznik Crozes klasnął w dłonie. – Okay, zaczynajmy. Przesłuchał pan żonę denata, sierżancie Aucoin? – Nie, proszę pana. Spisałem tylko zeznania sąsiadów, to wszystko. – Dobrze. – Crozes zwrócił się do Sime’a: – Może rozgościsz się z Blankiem w domu letniskowym i przeprowadzisz wstępne przesłuchanie przed badaniem medycznym?
ROZDZIAŁ 3
Brzmienie jej głosu było niemal hipnotyczne. Monotonne, pozbawione emocji. Relacjonowała wydarzenia minionej nocy, jakby odczytywała po raz enty wydrukowaną relację, a jednak obrazy przywołane przez jej słowa były dostatecznie wyraziste, pełne szczegółów, które sam potrafił odtworzyć, oglądając miejsce zbrodni. Lecz była to wizja, która pojawiała się i znikała, w jednej chwili ukazując się w całej swej ostrości, a sekundę później rozmazana. Ta kobieta dekoncentrowała go w jakiś sposób. Jej włosy opadające na ramiona, wiotkie, ale wciąż naturalnie pofalowane, co dodawało im życia. Tak ciemne, że niemal czarne. Dziwnie obojętne oczy, które zdawały się przenikać go na wskroś, aż w końcu odwracał wzrok i udawał, że zastanawia się nad następnym pytaniem. Dłonie złożone na kolanach, jedna w drugiej, ściśnięte z napięcia, zadbane, z długimi palcami. I głos z przeciągłym kanadyjskim akcentem, ani śladu francuskiego w intonacji. Chmury, które widział wcześniej, zbierały się teraz nad zatoką na południe od wyspy, słońce pojawiało się w krótkich i przelotnych chwilach, rozpalając ocean plamami oślepiającego blasku. Słyszał i niemal czuł porywy wiatru uderzającego w dom. – Chciałam się już położyć – mówiła. – Nasza sypialnia jest na dole, w głębi. Rozsuwane drzwi otwierają się na oranżerię, ale światło było tam zgaszone. James był na górze, w swoim gabinecie. Wrócił właśnie do domu. – Skąd? Zawahała się na moment. – Przyleciał z Havre aux Maisons i zabrał range rovera z lotniska. Zawsze go tam zostawia. – Urwała, by się poprawić. – To znaczy zostawiał. Sime wiedział z zawodowego doświadczenia, jak trudno komuś mówić nagle o bliskiej osobie w czasie przeszłym. – Usłyszałam jakiś hałas w oranżerii i zawołałam, sądząc, że to James. – Jakiego rodzaju hałas?
– Och, nie wiem, nie pamiętam już. Po prostu hałas. Jakby ktoś przesuwał krzesło po terakocie czy coś takiego. – Splotła palce na kolanach. – Tak czy inaczej, nikt się nie odezwał, poszłam więc sprawdzić, co się dzieje, i wtedy z ciemności wyskoczył na mnie jakiś mężczyzna. – Przyjrzała mu się pani? – Nie wtedy. Jak już mówiłam, światło było zgaszone. Przypominał cień, który pojawił się znikąd. Ale nosił rękawiczki. Wiem, bo chwycił mnie jedną ręką za twarz, a ja poczułam dotyk i zapach skóry. – Pokręciła głową. – To dziwne, co człowiek sobie uświadamia w chwilach stresu. – Teraz to ona odwróciła wzrok, a jej spojrzenie powędrowało gdzieś w dal, jakby próbowała odtworzyć ten moment. – Krzyczałam, waliłam pięściami i kopałam, a on próbował unieruchomić mi ręce. Ale przewróciliśmy się przez krzesło i wylądowaliśmy na jednym ze szklanych stolików. Załamał się pod nami. Musiałam chyba przygnieść tego człowieka, bo przez chwilę nie mógł się jakby ruszyć. Stracił chyba oddech. A potem zobaczyłam, jak płynące z salonu światło odbija się w ostrzu jego noża. Zerwałam się i pobiegałam ile sił w nogach, po schodkach, do pokoju, wołając Jamesa. – Jej oddech przyspieszał wraz z opowieścią i Sime zauważył, jak na policzkach i wokół oczu kobiety pojawia się rumieniec. Znowu popatrzyła na niego. – Słyszałam go tuż za sobą. A potem poczułam od tyłu, na udach, uderzenie jego ramienia. Zwaliłam się jak długa. Uderzyłam o podłogę z taką siłą, że mnie zatkało. Nie mogłam złapać tchu, nie mogłam krzyczeć. Widziałam w oczach gwiazdy. Próbowałam się wyswobodzić, przekręcić na plecy, żeby go zobaczyć. I udało mi się. Klęczał nade mną. – I po raz pierwszy przyjrzała mu się pani dokładnie. Skinęła głową. – Choć niewiele mogę panu powiedzieć. Nosił dżinsy, tak sądzę. I jakąś ciemną kurtkę. I czarną kominiarkę. Ale tak naprawdę, panie Mackenzie, cała moja uwaga była skupiona na nożu w jego prawej ręce. Była uniesiona wysoko, gotowa w każdej chwili uderzyć. Mogłam przysiąc w tym momencie, że umrę. I nagle wszystko nabrało wyrazistości, jakbym oglądała film HD w zwolnionym tempie. Widziałam odbijającą się w ostrzu noża każdą powierzchnię pokoju. Szwy na skórze okrywającej palce zaciśnięte wokół rękojeści. Dziwną intensywność w oczach pod przymrużonymi powiekami.
– Kolor? – Jego oczu? Sime skinął głową. – Chyba pamiętam. Wydawały się ciemne. Czarne. Jakby źrenice były rozszerzone. – Odetchnęła głęboko. – A potem pojawił się za nim James, złapał go obiema rękami za nadgarstek dłoni z nożem i pociągnął ją do tyłu. Oderwał go ode mnie. Zobaczyłam, że próbuje mu ściągnąć kominiarkę, a tamten walnął go pięścią w twarz i obaj się zatoczyli, a potem upadli ze straszliwym hukiem i ten człowiek przygniótł Jamesa. – Co pani zrobiła? Pokręciła głową. – Nic, co miało jakikolwiek sens. Podbiegłam do nich i skoczyłam temu mężczyźnie na plecy. Jakbym miała dość siły, żeby go powstrzymać! Waliłam pięściami, kopałam i krzyczałam, i czułam, jak James, przygnieciony naszym ciężarem, jest coraz słabszy. Potem coś rąbnęło mnie z prawej strony w głowę, łokieć albo pięść. – Podniosła rękę i przesunęła delikatnie palcami po skroni. – Słyszałam, że ludzie w takich sytuacjach widzą gwiazdy. No cóż, panie Mackenzie, ich światło mnie oślepiło. Straciłam wszelką siłę w rękach i nogach. Zwaliłam się na plecy i pomyślałam, że zaraz zwymiotuję. Byłam całkowicie bezradna. Słyszałam, jak James krzyczy, potem rozległo się koszmarne sapnięcie, jeszcze potem łoskot, jakby ciosów, a później ten człowiek przebiegł obok mnie, popędził w stronę schodów i zniknął w oranżerii. Sime przyglądał się jej bacznie. Początkowa wstrzemięźliwość w relacjonowaniu traumatycznego wydarzenia przerodziła się w pełne emocjonalne zaangażowanie. Dostrzegł w jej oczach strach i niepewność. Wykręcała dłonie trzymane na kolanach. – A później? Upłynęła dłuższa chwila, zanim odpowiedziała, jakby musiała uwolnić się z okowów pamięci i wrócić do teraźniejszości; zdawało się, że opuściło ją napięcie. – Zdołałam dźwignąć się na kolana i zobaczyłam, że James leży na boku z podciągniętymi kolanami, zwinięty niemal w kłębek. Był odwrócony do mnie plecami i dopiero gdy przysunęłam się do niego, zobaczyłam kałuże
krwi na podłodze. Wciąż żył, trzymał się za pierś, jakby chciał powstrzymać krwotok. Ale widziałam, jak przy każdym słabnącym oddechu krew wypływa między jego palcami. Próbowałam dotrzeć do kuchni, żeby wziąć stamtąd ręcznik, ale poślizgnęłam się bosymi stopami na jego krwi i upadłam. Miałam wrażenie, że podłoga zamieniła się w szkło, a ja ślizgałam się na niej jak idiotka. To była chyba panika. Zamknęła oczy i Sime wyobrażał sobie, że kobieta odtwarza pod opuszczonymi powiekami tę chwilę. Przeżywa ją ponownie. Albo zmyśla. Nie był jeszcze do końca pewien. Wiedział już jednak, że chce, by jej opowieść była prawdziwa. – Kiedy do niego wróciłam – ciągnęła – umierał. Słyszałam to w jego oddechu. Przyspieszonym i płytkim. Oczy miał otwarte, widziałam, jak gaśnie w nich światło. Jakby słońce zachodziło. Uklękłam w jego krwi i przewróciłam go na plecy. Naprawdę nie wiedziałam, co zrobić, więc przyłożyłam mu zrolowany ręcznik do piersi, żeby powstrzymać krew, ale tyle jej już było na podłodze… Potem z jego ust dobyło się przeciągłe westchnienie. I koniec. – Mówiła pani sąsiadom, że próbowała go reanimować. Skinęła głową. – Widziałam to w telewizji. Ale tak naprawdę nie miałam pojęcia, co robić. Uciskałam mu klatkę piersiową obiema dłońmi, raz za razem, z całej siły. Byle przywrócić pracę serca. – Pokręciła głową. – Wszystko na nic. Nie dawał znaku życia. Uciskałam mu pierś chyba ze dwie minuty, może nawet dłużej. Wydawało się, że całą wieczność. Potem przestałam i próbowałam robić sztuczne oddychanie. Odciągnęłam szczękę w dół, przytrzymałam mu nos i zaczęłam dmuchać powietrze w jego usta. – Popatrzyła na Sime’a, oczy miała pełne łez wywołanych tym wspomnieniem. – Czułam smak jego krwi. Była na moich wargach i języku. Wiedziałam jednak w głębi ducha, że jest źle. Już umarł i nic nie mogło przywrócić go do życia. – I wtedy pobiegła pani do sąsiadów? – Tak. Myślę, że uległam histerii. Kaleczyłam stopy szkłem, wybiegając z pokoju. Nie potrafiłam się zorientować, czy to jego krew, czy moja. Chyba wystraszyłam McLeanów na śmierć. Zamrugała, a łzy w jej oczach spłynęły po policzkach, śladem tych wcześniejszych. Siedziała i patrzyła na Sime’a, jakby czekała na następne
pytanie albo prowokowała go, by jej zaprzeczył. Ale on tylko odpowiadał na spojrzenie kobiety, pogrążony w obrazie wywołanym przez jej relację, zmagając się z konfliktem – sceptycyzm narzucony przez doświadczenie i zawód policjanta kontra ludzkie współczucie. I wciąż prześladowało go to przemożne i niepokojące wrażenie, że zna tę kobietę. Nie miał pojęcia, jak długo tak siedzieli w milczeniu. – Przeszkadzam w czymś, Simon? – Głos Marie-Ange przerwał tę chwilę zauroczenia i Sime odwrócił się wystraszony w stronę wejścia. – Koniec przesłuchania? Mówiła po angielsku, stojąc w częściowo uchylonych drzwiach i patrząc na niego z ciekawością. Podniósł się z krzesła. Czuł się zdezorientowany, zmieszany, jakby stracił na chwilę przytomność. Jakiś ruch w holu za schodami przyciągnął jego wzrok; zobaczył tam Thomasa Blanca, którego oczy miały dziwny wyraz. Jego partner skinął w milczeniu głową. – Tak, na razie skończyliśmy – powiedział Sime. – Dobrze. – Marie-Ange obróciła się w stronę Kirsty Cowell. – Chciałabym, żeby pojechała pani ze mną do ośrodka zdrowia. Zrobimy kilka zdjęć, pielęgniarka panią zbada, a potem się pani umyje. – Spojrzała na Sime’a, ale on unikał jej wzroku i patrzył przez okno. – Zaczekam na zewnątrz. Wyszła, drzwi się za nią zamknęły. Zerknął w stronę holu, ale Blanc wrócił już do sypialni. Kirsty wstała, obrzucając Sime’a dziwnie przytomnym spojrzeniem. – Simon… tak się do pana zwróciła. Powiedział pan, że ma na imię Sheem. Ogarnęło go niewytłumaczalne zakłopotanie. – Sime. To Simon po gaelicku. Pisze się: es, i, em, e. Tak przynajmniej twierdził ojciec. I tak wszyscy na mnie mówią. – Oprócz niej. Poczuł na policzkach rumieniec i wzruszył ramionami. – Kochankowie? – spytała. – Moje życie prywatne nie ma tu nic do rzeczy. – Więc byli kochankowie. Może, pomyślał, zmęczenie i stres sprawiły, że kobieta stała się obcesowa. Nie wyglądała nawet na zainteresowaną.
– Małżeństwo. Czas przeszły – dodał pospiesznie i umilkł na chwilę. – Przesłuchanie jeszcze się nie skończyło. Chcę, żeby pani tu wróciła po badaniach. Patrzyła na niego długo, potem odwróciła się i wyszła na ganek. ••• Sime ruszył za nią chwilę później i zobaczył, że czeka na niego Marie-Ange. Wdowa po zamordowanym człowieku siedziała z tyłu minibusa, Lapointe za kierownicą; silnik był włączony, wiatr tłumił jego pomruk. Marie-Ange przysunęła się do Sime’a, co można by nawet uznać za intymny odruch, gdyby jej ciało nie zdradzało wrogości. – Ustalmy od razu zasady. Popatrzył na nią z niedowierzaniem. – Jakie zasady? – To proste, Simon. – Wróciła do jego oficjalnego imienia, kiedy ze sobą zerwali. – Ty wykonujesz swoją robotę, ja swoją. Pomijając konieczność współpracy, nie mamy sobie nic do powiedzenia. – Od miesięcy nie mamy sobie nic do powiedzenia. – Nie chcę, żebyśmy się kłócili. – Jej głos zniżył się do syku, ledwie słyszalnego w porywach wiatru. – Nie w obecności mojego zespołu. Jej zespołu. Przypomnienie, jeśli w ogóle go potrzebował, że jest tu outsiderem. Miała tak zimne oczy, że niemal się skulił i przypomniał sobie, jak kiedyś go kochała. – Nie będzie żadnych kłótni – powiedział. – To dobrze. – Ale możesz przyjechać do mnie i zabrać resztę swoich rzeczy, kiedy tylko masz ochotę. Nie chcę, żeby walały się po mieszkaniu. – Dziwię się, że w ogóle je zauważyłeś. Bo mnie ledwie zauważałeś, kiedy tam byłam. – Może dlatego, że nigdy cię nie było. Nie skomentowała tego. – Wiesz, co jest ciekawe? – rzuciła. – Nie chcę tych rzeczy. Nie tęsknię za nimi. Nie tęsknię za nami. Dlaczego nie wyrzucisz ich na śmietnik? – Tak jak zrobiłaś z naszym małżeństwem?
– Nie wciskaj mi tego! Jesteś zimną rybą, Simon. Wiesz o tym? Nie masz nic do zaoferowania. Żałuję tylko, że uświadamiałam to sobie tak długo. Chwała Bogu, że od ciebie odeszłam. Nic lepszego nie mogło mnie spotkać. Nie masz pojęcia, jak wolna się czuję. W smutnych brązowych oczach, które patrzyły na nią niewzruszenie, ujawniał się cały jego ból i poczucie bycia zdradzonym. Choć wielokrotnie się zastanawiał, czy jest ktoś inny, ona zawsze zaprzeczała. Wszystko było jego winą. Kłótnie, milczenie, brak seksu. I teraz to on płacił cenę za jej wolność. – Więc mam nadzieję, że się cieszysz tą wolnością – powiedział tylko. Znosiła przez chwilę jego wzrok, potem zbiegła po schodach do czekającego minibusa, a on zobaczył, że Kirsty patrzy na niego zza szyby, w której odbijało się otoczenie.
ROZDZIAŁ 4
Łatwo było mu stracić pewność i wiarę w samego siebie po całej serii nieudanych związków. Apogeum osiągnął w chwili, gdy zaczął wierzyć, że to on stanowi problem. W takim właśnie miejscu się znajdował, gdy w jego życiu pojawiła się MarieAnge. W bolesnym, samotnym miejscu. Zbliżając się do trzydziestki, miał za sobą kilka poronionych związków i widział przed sobą tylko długi szereg pustych nocy. Zdawał sobie sprawę, że jego życiem, jego przyszłością stanie się praca. I że sam tak bardzo zasklepi się w swoich nawykach, że w końcu nie zdoła z nikim dzielić życia. Obywał się sam, bez nikogo, nawet w dzieciństwie. Miał nielicznych przyjaciół i żadnej skłonności do dzielenia się, już wtedy. Jego mieszkanie, zanim poznał Marie-Ange, było miejscem pozbawionym radości. Nigdy nie zadał sobie trudu, by je ozdobić czy urządzić ponad to, co wydawało się absolutnie niezbędne. Jedynym obrazem na ścianie był pejzaż namalowany pięć pokoleń wcześniej przez przodka, który przybył do Kanady i zyskał pewien rozgłos jako artysta. Sime nie czuł się szczególnie przywiązany do tego dzieła. Pochodziło z domu jego rodziców, a on dostał je po ich wypadku. Powiesił ten obraz, żeby nie pałętał mu się pod nogami. Marie-Ange nigdy go nie lubiła. Przez jakiś czas próbowała przemienić to miejsce w dom. Wiła gniazdko. Ale oboje szli na takie kompromisy, że koniec końców żadne nie czuło się tam dobrze. Mieszkanie znajdowało się na drugim piętrze apartamentowca w St Lambert. Z trzema sypialniami byłoby idealnym lokum dla pary, która chce stworzyć rodzinę. Ta myśl zawsze przyświecała Sime’owi, kiedy się na nie decydował. Był wtedy w związku, który trwał blisko rok – rekord w jego przypadku. Zamierzali się tam razem wprowadzić.
A potem nagle odeszła. Bez słowa. Sime nigdy się nie dowiedział dlaczego. I właśnie wtedy zaczął go prześladować brak wiary w siebie. Poznawanie ludzi nigdy nie było dla niego łatwe. Zawód policjanta, niemal z definicji, jest antyspołeczny. Jeszcze trudniejsze okazało się utrzymanie związku, ponieważ nie sposób było przewidzieć, kiedy człowiek wróci do domu. Albo czy wróci w ogóle tego dnia. Sime, w przeciwieństwie do wielu swoich kolegów, nigdy nie zaangażował się w życie towarzyskie Sûreté. Przypominało mu ono kazirodztwo. Więc biuro matrymonialne okazało się ostatnią nadzieją zdesperowanego człowieka. Jako pierwszy zaproponował to przyjaciel jeszcze z czasów akademii policyjnej, a Sime w pierwszej chwili zdecydowanie się sprzeciwił. Pomysł ten tkwił jednak przez kilka tygodni w jego podświadomości, przełamując ostatecznie wszelkie bariery. W końcu opór skruszał. Była to internetowa agencja matrymonialna. Musiał przekazać swoje dane, ale poza tym gwarantowano całkowitą anonimowość. Zaproponowano mu szkic, z którego mógł zrezygnować po pierwszym spotkaniu, albo i nie. Spędził cały wieczór na wypełnianiu kwestionariusza na stronie internetowej, starając się odpowiadać na pytania w sposób jak najbardziej szczery. A kiedy potem to przejrzał, doszedł do wniosku, że nikt przy zdrowych zmysłach nie zechciałby się z nim umówić. Był więc zarówno zaskoczony, jak i lekko zszokowany, gdy poinformowano go, że mają dla niego partnerkę i że jeśli chce, to chętnie się z nim spotka. Sime stawiał czoło mordercom, miał do czynienia z ludźmi, którzy do niego strzelali, obezwładnił człowieka uzbrojonego w automat i dokonującego masakry, ale nigdy jeszcze nie czuł się równie zdenerwowany, jak w ten wieczór przed pierwszą randką. Mieli się spotkać w Starbucksie przy avenue du Mont-Royal Est. Sime zjawił się wcześnie, bojąc się, że utknie w korku i spóźni się. Lokal świecił pustkami, kiedy tam wszedł. Zamówił grande caramel macchiato i usiadł przy oknie, żeby widzieć klientów. Właśnie wtedy zobaczył Marie-Ange, która przechodziła na drugą stronę ulicy. Znał ją, oczywiście. Była w wydziale jedną ze specjalistek od miejsca przestępstwa, ale nigdy razem nie pracowali. Odwrócił się, żeby nie zobaczyła go siedzącego przy oknie, lecz po chwili stwierdził z przerażeniem, że Marie-
Ange otwiera drzwi lokalu i zbliża się do kontuaru. Skulił się niemal z zażenowania na myśl, że ona odkryje, w jakim celu się tu zjawił – randka w ciemno, umówiona za pośrednictwem agencji matrymonialnej. Żywił głęboką nadzieję, że jego koleżanka chce tylko kupić kawę na wynos i że go nie zauważy. Szczęście mu nie dopisało. Wzięła swoją kawę z odtłuszczonym mlekiem, odwróciła się i spojrzała wprost na niego. Sime miał ochotę zapaść się pod ziemię. Wydawała się zaskoczona, ale nie sposób było zaprzeczyć, że się widzą. Uśmiechnęła się więc i podeszła do jego stolika. Starał się odpowiedzieć na jej uśmiech, ale miał wrażenie, że tylko się krzywi. – Cześć, Sime. Zabawne, że się tu spotykamy. – Czekam na kogoś – wypalił bez zastanowienia. – Och? – Uśmiechnęła się drwiąco i uniosła brew. – Gorąca randka? – W przeciwieństwie do niego wydawała się nienaturalnie zrelaksowana. – Coś w tym rodzaju. – Ktoś, kogo znam? – Nie sądzę. – Więc to nikt z policji. Wydaje mi się, że znam teraz tylko gliniarzy. – Owszem, ja też. – Pomijając osobę, z którą umówiłeś się na randkę. Sime starał się okazać rozbawienie. – Tak. Pomijając tę osobę. Zapadło niezręczne milczenie; oboje popijali kawę z plastikowych kubków. Zerknęła na zegarek, a Sime przyjrzał jej się dokładniej. Nigdy wcześniej nie zwracał na nią szczególnej uwagi. Była po prostu jedną z nich, a krótkie włosy i chłopięca sylwetka tylko podkreślały to wrażenie. Teraz jednak zauważył, że jej zielone oczy odznaczają się wspaniałą głębią, dostrzegł idealny kształt brody i pełne usta. Przy drugim, uważniejszym, spojrzeniu wydawała się całkiem atrakcyjna. Podniosła wzrok i dostrzegła, że się jej przygląda. – Na którą się umówiłeś? – Na siódmą. Westchnęła. – Szkoda. Mógłbyś zabrać mnie na kolację. Nie mam dziś nic do roboty.
I nagle pomyślał: tak! Wolę zjeść kolację z tobą. Z kimś, z kim nie muszę udawać. Z kimś, kto już mnie zna. Kto wie, że jestem gliniarzem i co to oznacza. Popatrzył na zegar na ścianie. Była dopiero za pięć siódma. Wstał. – Zróbmy to. Zmarszczyła czoło. – Co? – Chodźmy na kolację. Roześmiała się. – A twoja randka? Sime pokręcił głową i zerknął nerwowo w stronę drzwi, na wypadek gdyby ktoś się tam pojawił. – I tak nigdy za nią nie przepadałem. – Wyciągnął rękę. – Chodźmy. Znowu się roześmiała, ujęła jego dłoń i wstała. – Dokąd idziemy? – Znam świetną knajpkę przy rue Jeanne-Mance. ••• Siedzieli i rozmawiali tego wieczoru tak jak nigdy wcześniej. W jakiś dziwny sposób Sime czuł się uwolniony. Wino pomogło pozbyć się wrodzonych zahamowań; zauważył, że dzieli się tymi wszystkimi lękami i dziwactwami, które zwykle skrywał przed światem, strzegąc ich starannie, bo kiedy ktoś ujawniał swoje słabości, to jednocześnie odsłaniał własną wrażliwość. Nie czuł się jednak zagrożony, ponieważ ona też zrzucała z siebie dawny ciężar. Opowiedziała mu o swym nieudanym nastoletnim małżeństwie, o wuju, który lubił głaskać jej pączkujący biust, kiedy miała zaledwie trzynaście lat, o walce matki z alkoholizmem i rakiem piersi. Sime opowiedział jej o tym, jak zginęli jego rodzice, gdy most na rzece Salmon, po którym akurat jechali, się zawalił. I o tym, jak trudno mu było nawiązać kontakt z innymi dzieciakami w szkole. O swojej nieporadności w relacjach z dziewczynami. Wszystko to, z perspektywy czasu, wydawało się dość przygnębiające. Ale też śmiali się dużo. Przez dziesięć lat pracy w policji nazbierało się sporo zabawnych historyjek i gdy pili drinki po posiłku, było już późno. Sime czuł się rozluźniony, a dzięki alkoholowi miał dość odwagi, by wyznać w końcu, że
poszedł tego wieczoru do Starbucksa na spotkanie z kobietą, którą wyszukała mu agencja matrymonialna. Marie-Ange przestała się uśmiechać i spojrzała na niego uważnie. – Nie żartujesz? Z miejsca pożałował swojego wyznania. – I wystawiłeś biedną kobietę do wiatru, nie dając jej nawet szansy? Sime poczuł nagły przypływ winy. Trudno było patrzeć Marie-Ange w oczy. – To naprawdę tak paskudne z mojej strony? Zacisnęła usta i skinęła głową. – Powiem ci, Sime, to było wredne. Zwłaszcza że to ja jestem tą kobietą, którą wystawiłeś do wiatru. Opadła mu szczęka, a na twarzy malował się taki szok, że Marie-Ange zaczęła się śmiać, aż po policzkach popłynęły jej łzy. Potrzebował tylko chwili, żeby pojąć prawdę. Że oboje zrezygnowali z randki w ciemno na rzecz kogoś, kogo już znali. I że to z tym kimś umówili się na randkę w ciemno. Dostali takiego ataku śmiechu, że właściciel restauracji poprosił ich o opuszczenie lokalu. Przeszkadzali innym gościom. Pojechali do mieszkania Sime’a i tej nocy uprawiali najlepszy seks, jaki im się kiedykolwiek przytrafił w ich przyszłym związku. Czyste pożądanie, którego Sime nigdy wcześniej nie doświadczył. Pobrali się pół roku później. Od tej chwili jednak zaczął poznawać pewną prawdę, taką mianowicie, że nie da się stworzyć związku opartego na jednej nocy. I że to, co wydaje się idealnie dobrane w komputerze, nie musi się sprawdzić w życiu.
ROZDZIAŁ 5
I Wiatr napływający z południowego zachodu nabierał coraz większej mocy; omiatał szczyty klifów i przygniatał do ziemi wszystko, co rosło na jego drodze. Słońce, zasłonięte z początku przez chmurę, zniknęło teraz za burzowymi cumulusami, które napływały nad ołowianoszarym wzburzonym oceanem. Powietrze było jednak ciepłe, jego dotyk na skórze wydawał się miękki, i Sime siedział pośród wysokich traw pochylających się wokół niego, zaledwie kilka metrów od krawędzi urwiska. Słyszał fale rozbijające się w dole i miał wrażenie, że jest całkowicie bezbronny wobec sił natury. Zjednoczony z nią i całkowicie zdany na jej łaskę. Czuł się niemal jak duch, jak ktoś pozbawiony cielesności, zanurzony bez reszty w życiu, które potoczyło się niewłaściwie. Jak to się stało, że jego związek z Marie-Ange, znaleziony tak łatwo, zagubił się tak boleśnie? Czułość wyparta przez wrogość. Poczucie spełnienia, które mu towarzyszyło w tych pierwszych upojnych dniach, zastąpione przez dokuczliwą pustkę. Przyszło mu do głowy, że nigdy się tak naprawdę nie kochali. To była bardziej potrzeba niż miłość. I tak jak głód, który zostaje zaspokojony, potrzeba po prostu przeminęła. Z początku Marie-Ange wypełniała ziejącą pustkę w jego życiu. Wiedział od najmłodszych lat, że w jakiś sposób różni się od innych. Że czegoś mu brakuje. Czegoś, czego nigdy do końca nie zidentyfikował ani nie pojął. Wydawało się przez tych kilka krótkich lat, że to właśnie ona uzupełnia w nim ten brak; sprawiała, że był w pewien sposób kompletny. Przypuszczał, że Marie-Ange kieruje się jakimś instynktem macierzyńskim, że bierze w ramiona małego zagubionego chłopca. Co nie stanowi trwałej podstawy jakiegokolwiek związku. Życie tego dowiodło. Zamknął na chwilę oczy, poddając się dotykowi wiatru. Nie wątpił, że gdyby tylko mógł zasnąć, zaznałby odrobinę spokoju w tej męce. Kusiło go, by położyć się po prostu w trawie i słuchać wichru i oceanu, czuć nadchodzący
sztorm, który był jeszcze daleko. Lecz gdy powieki odgrodziły go od światła, z ciemności wyłoniła się twarz Kirsty Cowell. Jakby tam zawsze była. I czekała na niego. – W porządku, Sime? Głos, podniesiony z powodu hałaśliwego wiatru, przestraszył go; uniósł powieki i z bijącym gwałtownie sercem zobaczył stojącego nad nim porucznika Crozesa. – Jasne – odparł. – Słucham tylko wiatru. Crozes popatrzył na ocean. – Ci od pogody mówią, że zbliża się cholerny sztorm. Sime podążył za spojrzeniem porucznika, w stronę kłębowiska chmur – czarnych, boleśnie postrzępionych, pożerających niebo na swej drodze. – Na to wygląda. – Pokłosie huraganu Jess, zdaje się. Sime tylko mgliście wiedział o telewizyjnych informacjach dotyczących huraganu, który pustoszył wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych. – Naprawdę? – Teraz to tylko sztorm. Ale nazywają go supersztormem. Nie wiadomo, czy uda się nam opuścić wyspę dziś wieczorem. Sime wzruszył ramionami. Nie miało to dla niego znaczenia. Wiedział, że gdziekolwiek przyłoży głowę do poduszki, i tak nie zaśnie. – Jak tam zeznania miejscowych? – spytał. Crozes parsknął przez zaciśnięte wargi. – Jak krew z nosa, Sime. Och, wszyscy są mili i uczynni. Mają mnóstwo do powiedzenia, ale nic do przekazania. Nie nam, w każdym razie. I nikt nie powie złego słowa o Kirsty Cowell. Sime podniósł się z ziemi i otrzepał spodnie z martwych źdźbeł trawy. – Niby dlaczego mieliby o niej źle mówić? – No cóż, nie mówią. Jest jedną z nich. Tu się urodziła i dorastała. Ale choć nikt tego nie powiedział wprost, nie ma wątpliwości, co myślą. Że to ona go zabiła. Sime popatrzył na porucznika zaskoczony. – Dlaczego? Crozes wzruszył ramionami.
– Tego się właśnie musimy dowiedzieć. – Odwrócił się i wskazał głową zbocze i pomalowany na zielono dom niecałe sto metrów dalej. – Dopóki jest z Marie-Ange i pielęgniarką, może byłoby dobrze, gdybyście z Blankiem przesłuchali jej sąsiadów. Jak twierdzi Aucoin, byli pierwsi na miejscu zdarzenia. Poczuli na twarzach ostre kropelki deszczu.
II McLeanowie byli dziwną parą. Siedzieli nerwowo w letniskowym domu Cowellów. Byli tu bez wątpienia wielokrotnie, ale tego dnia przypominali ryby wyciągnięte z wody, niepewne w obcym otoczeniu. Agnes, o ile Sime się domyślał, była pod siedemdziesiątkę, Harry – trochę starszy. Miała gęstą czuprynę siwych włosów, jak wełna, ufryzowanych na skroniach i zebranych na czubku głowy. On nie miał ich prawie wcale, jego łysina upstrzona była starczymi plamami. Wydawali się Sime’owi bardzo drobni, niczym mali skurczeni ludzie. – Nie potrafiłabym powiedzieć, która była dokładnie godzina. – Agnes miała przenikliwy głos, który wznosił się i opadał jak motyl w letni, słoneczny dzień. – Spaliśmy. – O której się państwo zwykle kładą? – Około dziesiątej. – Harry, opierając ręce na kolanach, obracał żółtymi od nikotyny palcami obrączkę ślubną. Byłby o wiele bardziej zadowolony, gdyby trzymał w nich papierosa. – Więc to było między dziesiątą a północą? – Mniej więcej dziesięć po dwunastej, kiedy pierwszy raz spojrzałam na zegarek… jak już wezwaliśmy pielęgniarkę. – A ona zadzwoniła na policję? – Tak. – Proszę mi powiedzieć, co się wydarzyło, kiedy pani Cowell do was przyszła. Starsi ludzie popatrzyli na siebie, jakby chcieli ustalić, kto ma mówić pierwszy. Wypadło na Agnes. – Zaczęła walić w ciemnościach do drzwi. To było jak trzecia wojna światowa. Dziwię się, że nie pokaleczyła sobie dłoni. – Więc to państwa obudziło?
– Mnie, nie jego. – Agnes zerknęła na męża. – Trzeba czegoś więcej niż wojny, żeby wyrwać go ze snu. Musiałam zdrowo nim potrząsać. Mąż spojrzał na nią ze złością. – Ale szybko oprzytomniał, kiedy otworzyliśmy drzwi – dodała. – Przypominała zjawę – powiedział Harry, paciorkowate niebieskie oczy rozwarły się szeroko na to wspomnienie, niczym kwiaty w słońcu. – Miała na sobie tylko koszulę nocną. Białą i przewiewną, prawie przezroczystą. Od tyłu świecił księżyc i było widać, że pod spodem jest całkiem goła. Teraz to Agnes popatrzyła na niego ze złością. Ale on nie zwrócił na to uwagi, wciąż przeżywając tamtą chwilę. – I była cała we krwi – ciągnął. – Jezu, nigdy nie widziałem czegoś takiego. Miała ją na dłoniach, twarzy, koszuli nocnej. – Zachowywała się histerycznie – wtrąciła Agnes. – Cały czas krzyczała: „Pomóżcie mi, pomóżcie mi, on nie żyje, on nie żyje”. – Posłała mężowi piorunujące spojrzenie. – A on musiał naturalnie spytać kto. Jakby nie było to cholernie oczywiste. – W ogóle nie było to oczywiste. – Harry zmarszczył czoło. – To mógł być każdy. – Co się stało potem? – spytał Sime. – Poszliśmy za nią do jej domu – odparła Agnes. – W szlafrokach. Harry wziął latarkę i strzelbę. I znaleźliśmy pana Cowella leżącego w krwi na środku podłogi. – Powiedziała, że została zaatakowana i że mąż próbował jej bronić. – Harry nie mógł ukryć sceptycyzmu i Sime szybko to zauważył. – Ale nie uwierzyliście jej? Harry powiedział: „Nie”, Agnes natomiast powiedziała: „Tak”. Jednocześnie. Znowu popatrzyła na niego wściekłym wzrokiem. – Dlaczego jej pan nie uwierzył, panie McLean? – spytał Sime. – Harry… – W głosie kobiety wyczuwało się niedwuznaczne ostrzeżenie. Ale jej mąż tylko wzruszył ramionami. – No cóż, czy ktoś mógłby ją winić? Ten facet był oszustem i kłamcą. Wszyscy o tym wiedzieli. Sime zmarszczył czoło. – Co pan ma na myśli?
– Rzucił ją tydzień temu, ot tak sobie, prawda? Dla jakiejś lafiryndy na Grindstone. – Po chwili namysłu dodał: – Po waszemu Cap aux Meules.
III Siedzieli w minibusie na szczycie wzgórza, patrząc na dom Cowellów i latarnię morską w dali. Île du Havre Aubert, najbliższa z wysp archipelagu, była niemal zasłonięta przez fale deszczu przewalające się nad zatoką. Blanc siedział z przodu przy spuszczonej szybie, dym z jego papierosa umykał w porywach wiatru. Lapointe pochylał się nad kierownicą, przeżuwając kanapkę, której okruchy przywierały do jego wąsów. Crozes, Marie-Ange i Sime zajęli miejsca z tyłu. Dwaj ludzie z zespołu wciąż byli na zewnątrz; przesłuchiwali okolicznych mieszkańców i bez wątpienia mokli do suchej nitki. Partner Marie-Ange robił zdjęcia przed zabraniem zwłok. – Kiedy tylko ta Cowell umyje się i przebierze, macie ją spytać, dlaczego nam nie powiedziała, że właśnie się rozstała z mężem. – Crozes obgryzał sobie paznokieć, jakby błądził gdzieś myślami. Sime popił kęs bagietki kawą z plastikowego kubka i skinął głową. Nie wiedzieć czemu, czerpał pociechę z faktu, że Kirsty Cowell też nie była szczęśliwa w swoim małżeństwie. Coś ich łączyło. I dawało jej powód do morderstwa. – Może najpierw powinniście porozmawiać z pielęgniarką – zasugerowała Marie-Ange i wszyscy na nią popatrzyli. Wzruszyła ramionami. – Nie jest stąd, ale dostatecznie dobrze zna wyspę i wszystkich mieszkańców, żeby wiedzieć, gdzie kryje się większość miejscowych trupów. – Uśmiechnęła się ironicznie. – By tak rzec. – Masz na myśli jakieś konkretne trupy? – spytał Crozes. Popatrzyła na niego swoimi zielonymi oczami, a on od razu poczuł się zakłopotany. – Pogadałyśmy sobie, kiedy już zbadała panią Cowell. Zdaje się, że pewien rybak, który mieszka niedaleko szkoły, żywił szczerą urazę do Cowella. Ten rybak twierdzi, że Cowell ukradł łódź jego ojca. Crozes wysunął w zamyśleniu wargi i zwrócił się do Sime’a: – Wobec tego porozmawiacie z nim, Ty i Thomas. Jeśli uznasz, że warto, to ściągniesz go na oficjalne przesłuchanie.
Thomas Blanc wyrzucił papierosa i patrzył, jak podmuchy wiatru porywają niedopałek. Podrapał się po łysinie na czubku głowy. – Przypuśćmy, że pani Cowell mówiła prawdę – powiedział. – Dlaczego ten facet miałby ją zaatakować, skoro to Cowell mu się naraził? Minibus zakołysał się gwałtownie, gdy nagły poryw wichru uniósł się znad klifów i uderzył w bok samochodu z siłą ciosu. Po wyspie przesunął się ulotny blask słońca, muskając ją niczym pędzel artysty malarza. Potem zniknął. – Może ona też mu się czymś naraziła – odparł Crozes. – Tego właśnie musicie się dowiedzieć.
ROZDZIAŁ 6
I Miejscowy ośrodek zdrowia mieścił się w żółtym baraku z białym obramowaniem, po prawej stronie Big Hill Road, pięćdziesiąt metrów od sklepu spożywczego. Określenie „road” nie pasowało za bardzo do nieutwardzonej i pełnej dziur drogi. Na tablicy przed ośrodkiem widniała nazwa Centre de santé et de services sociaux des Îles, choć nikt na wyspie nie mówił po francusku. Kolejnym dowodem schizofrenicznego charakteru prowincji, do której należała wyspa, były nazwy ulic poprzedzone francuskim słowem „chemin” i angielskim „road”. Pielęgniarka zbliżała się do czterdziestki i też stanowiła ucieleśnienie tej schizofrenii. Mówiła po francusku i pochodziła z Cap aux Meules, ale co drugi tydzień spędzała na Entry; mieszkając tam, posługiwała się angielskim. Sime zauważył, że kobieta nie nosi obrączki. Siedziała na brzegu biurka i wyglądała na zatroskaną. – Nie powtórzycie nikomu tego, o czym mówimy, prawda? – Oczywiście, że nie – zapewnił Blanc. Teraz, kiedy rozmawiali po francusku, czuł się pewniej. – Wszystko zostanie między nami. Nosiła dżinsy i wełniany sweter, ręce w obronnym geście skrzyżowała na piersi. Ciemne włosy zdradzające pierwsze oznaki siwizny zaczesywała do tyłu, na twarzy nie było śladu makijażu. – Nazywa się Owen Clarke. Trochę rozrabiaka… To znaczy miły facet i w ogóle, ale robi się agresywny, kiedy wypije. Nieraz zdarzało mi się opatrywać rany zadane przez te jego twarde kłykcie. Nic poważnego. Ale tu mieszkają twardzi ludzie. Niektórzy spędzają bez przerwy sześć miesięcy na morzu. Trudno ich winić, że od czasu do czasu chcą to odreagować. – W jakim jest mniej więcej wieku? – spytał Sime. – Chyba po czterdziestce. Ma kilkunastoletniego syna, Chucka. To nie jest zły chłopak, ale chyba pójdzie w ślady ojca… to znaczy pod względem temperamentu. Nie garnie się na pokład łodzi. Jak teraz większość młodych na
wyspie, chce się tylko stąd wydostać. – Spojrzała przez okno, niemal tęsknie, jak wydało się Sime’owi. W pogodny dzień mogła pewnie widzieć stąd swój dom na Cap aux Meules. – Dziwne, ale u Clarke’ów prym wiedzie matka. Owen to kawał nieokrzesańca, Chuck niewiele mu ustępuje, ale rządzi MaryAnne. Blanc bawił się w zamyśleniu niezapalonym papierosem w prawej dłoni, obracając go w palcach jak iluzjonista szykujący jakąś sztuczkę. Pielęgniarka przyglądała się temu, jakby w obawie, że Thomas w końcu zapali. – O co była ta awantura z Cowellem? – spytał. – Miało to jakiś związek z kutrem. Nie znam szczegółów. Należał do jego ojca. A teraz należy do Cowella. – Uświadomiła sobie przejęzyczenie. – Należał. I Owen na nim pływał. – I uważa pani, że Clarke mógłby zabić Cowella? – wtrącił Sime. – Nie powiedziałam tego – zapewniła pospiesznie. – Chodzi mi tylko o to, że nie przepadali za sobą. – Była pani pierwsza na miejscu zdarzenia – przypomniał Blanc. – Po McLeanach, oczywiście. – Tak. – I Cowell już nie żył, kiedy tam pani dotarła. Zagryzła niespiesznie wargę i Sime bez trudu dostrzegł w jej oczach niezbyt przyjemne wspomnienie. – Tak. – Jak to pani stwierdziła? – Nikt, kto stracił tyle krwi, nie mógłby przeżyć, sierżancie. – Ale potrafiła pani określić przyczynę krwawienia? – Tylko patolog to panu powie. – Westchnęła i trochę złagodniała. – Miał w piersi trzy rany kłute. – Więc musiał to być dość brutalny atak. Pokręciła głową. – Nie mam pojęcia, sierżancie. Opatruję skaleczenia i siniaki, czasem udzielam rad ciężarnym kobietom. Mogę powiedzieć panu tylko tyle, że przynajmniej jedno uderzenie przebiło płuco, ponieważ było tam bardzo dużo spienionej, intensywnie czerwonej, utlenionej krwi.
Blanc podniósł papierosa, jakby chciał wsunąć go sobie do ust, potem się rozmyślił i opuścił dłoń. – W jakim stanie była Kirsty Cowell, kiedy dotarła pani na miejsce? Kobieta podniosła wzrok i spojrzała gdzieś w dal, ponownie przeżywając tę chwilę. – Niemal katatonicznym. – McLeanowie powiedzieli, że zachowywała się histerycznie. – Nie wtedy, kiedy się tam znalazłam. Siedziała na brzegu krzesła w oranżerii i patrzyła przed siebie. Nigdy jeszcze nie widziałam tak bladej twarzy. Szokujący kontrast z krwią, którą była ubrudzona. Blanc popatrzył na Sime’a, potem znów spojrzał na pielęgniarkę. – Lubi pani Kirsty Cowell? Wydawała się zaskoczona tym pytaniem. – Tak, lubię. – Myśli pani, że zabiła męża? Kobieta zaczerwieniła się, zsunęła z biurka i wstała. – Nie mam pojęcia, sierżancie. Wy macie to ustalić. ••• Wiatr na dworze porywał włosy Blanca i stawiał je niemal pionowo. Sierżant zwrócił się do Sime’a: – Chyba będziemy musieli pogadać z tym Clarkiem, ale coś mi mówi, że to ślepa uliczka. – Obrócił w palcach papierosa po raz ostatni i przełamał go na pół. Tytoń, który się wysypał z bibułki, zniknął momentalnie w gasnącym świetle popołudnia.
II Minibus trząsł i podskakiwał na podziurawionej i nierównej nawierzchni School Road, a po prawej, ponad rzadkimi zagajnikami karłowatych sosen, wznosiły się dwa bliźniacze szczyty, Big Hill i Cherry Hill. Blanc palił za kierownicą, więc Sime opuścił szybę, żeby do środka wpadło trochę świeżego powietrza. Deszcz po przerwie znów zaczął padać i woda rozmazywała się na przedniej szybie z każdym ruchem wycieraczek. Szkoła mieściła się w długim, niskim baraku z oknami po jednej stronie, usadowionym w dolinie za najbliższym zagajnikiem. Zbudowano ją, kiedy
populacja wyspy mogła dwukrotnie przewyższać obecną, i Sime wątpił, czy uczęszcza tu teraz chociaż kilkanaścioro dzieci. Skręcili przed szkołą w polną drogę i zaczęli się wspinać po zboczu w stronę pomalowanego na fioletowo domu na wzniesieniu. Białe sztachety otaczały zarośnięty ogród, na którego tyłach, w szopie z gazobetonu, znaleźli Clarke’a; skierowała ich tam starsza kobieta, która otworzyła im drzwi, kiedy zapukali. Nie jego żona, pomyślał Sime. Wokół szopy walały się pułapki wiklinowe na homary, jak wodorosty wyrzucone na brzeg. Tworzyły szeregi, po sześć czy siedem, chyba ponad sto sztuk połączonych liną przytwierdzoną kołkami do ziemi, żeby nie porwały ich zimowe wichury. W budynku nie było okien, jedyne źródło światła stanowiła goła żarówka zwisająca w mroku pod sufitem. Powietrze wypełniał dym papierosowy i szum wielkiej zamrażarki pod tylną ścianą; Sime wyczuł też zastarzałą woń alkoholu. Wnętrze było obwieszone sieciami, narzędziami i linami; pod jedną ze ścian stały dwumetrowe drewniane drągi. Z sufitu zwieszały się niezliczone białe i czerwone boje, jak grzyby porastające belki. Clarke pochylał się na taborecie nad warsztatem, mrużąc oczy przed dymem z poplamionego na brązowo papierosa umieszczonego w kąciku ust. Na jednym końcu blatu stała opróżniona do połowy butelka piwa. Mężczyzna mocował sieć do ramy świeżo skonstruowanej pułapki na homary. Warsztat i podłogę pokrywał pył drzewny; obok piwa, w imadle zamontowanym na blacie, tkwiła zardzewiała wyrzynarka. Roześmiał się, kiedy mu powiedzieli, dlaczego tu są. Był szczerze rozbawiony. – I myślicie, że to ja go zabiłem? Cholera, chciałbym. Z pewnością na to zasłużył. Wciągnął dym w płuca i wypuścił jego chmurę w stronę żarówki, zasnuwając ją szarą osnową. Nie miał większości dolnych zębów, nie golił się też od co najmniej tygodnia. W kartonowym pudle na drewnianej komodzie, zawalonej szczątkami chaotycznego życia, leżał zwinięty w kłębek kot, przyglądając im się z ostentacyjnym brakiem zainteresowania. Blanc zdał się na Sime’a, ponieważ powrócili na anglojęzyczne terytorium, ale skorzystał z pretekstu, jaki dawał mu papieros Clarke’a, i sam zapalił;
powietrze zgęstniało jeszcze bardziej. Trzech mężczyzn obserwowało się nieufnie, jak nieznajomi we mgle. – O co dokładnie miał pan pretensje do pana Cowella? Clarke parsknął śmiechem. – Pretensje? – Rozbawienie szybko minęło, błysk w oku stłumiła mroczna nienawiść. – Powiem wam, co miałem przeciwko temu draniowi. Ukradł łódź mojego ojca i zabił go przy okazji. – Jak to? Clarke rzucił niedopałek na podłogę i zgniótł go butem. Potem łyknął piwa i trzymając butelkę, nachylił się do światła. – To jest kurewsko ciężkie życie, człowieku. Spędza się tu całe zimy, przez cholerne miesiące, nie mając nic lepszego do roboty prócz słuchania babskiego ględzenia. Można zwariować. Śnieg i zimno. Cholerna ciemność bez końca, dni, kiedy prom nie przybija, bo w zatoce jest lód albo szaleją zimowe sztormy. – Znowu pociągnął z butelki. – Kiedy nadchodzi wiosna, trzeba przygotować łódź, a potem się wypływa. Sezon na homary jest tu krótki. Tylko dwa miesiące, od pierwszego maja. O piątej rano sygnał flary, a potem w morze. Długie, ciężkie dni. I niebezpieczne. Kiedy te pułapki zjeżdżają z pokładu, są połączone liną. Długie cholerne zwoje. Jak ci się noga w to zaplącze, to jesteś w wodzie, ani się obejrzysz. Te skrzynki są ciężkie, ciągną cię w dół. Człowieku, topisz się, zanim zdążysz o tym pomyśleć. – Przez chwilę nie patrzył im w oczy. – Mój brat zginął w ten sposób. Stał na pokładzie, a po chwili już go nie było. Nic, cholera, nie mogłem zrobić. Sime dostrzegł w jego błyszczących oczach ślad łez, które szybko zniknęły. – Spędzamy na Nowej Szkocji trzy, cztery miesiące, przez większość lat – ciągnął Clarke. – To jedyna szansa zarobku, i musi starczyć na długie zimy bez zajęcia. Dlatego to było dla mojego ojca takie ważne, mieć własną łódź. Pracować dla siebie. Sprzedawać po najkorzystniejszej cenie. Łowił przez całe cholerne życie, żeby przekazać mi kuter. – Milczał przez chwilę. – No, mnie i Joshowi. Tyle że Josha już nie ma. Prawie złamało to serce mojemu staremu. Więc tylko ja zostałem. I byłem dla niego wszystkim, rozumiecie? Z mojego powodu to robił. A potem zjawia się Cowell i wszystko mu zabiera. W mgnieniu oka. – Mówiąc, krzywił wargi, jakby czuł w ustach kwaśny smak. – Jak to zrobił?
Clarke wysunął zarośniętą szczękę, jakby ich prowokował, by mu zaprzeczyli. – Czasem przychodzą złe lata. Zdarza się. Mieliśmy dwa takie. Rok za rokiem. Bez szans, żeby przeżyć do następnej zimy. Więc stary pożycza pieniądze od Cowella. Zabezpieczeniem jest kuter. Ale ojciec wie, że spłaci faceta w następnym sezonie. Problem polega na tym, że Cowell żąda dwa razy tyle co bank. – Więc dlaczego pański ojciec nie wystąpił o kredyt? Clarke skrzywił się. – Za duże ryzyko dla banku. Nie ma wyboru. Cowell albo nic. Tuż przed wiosennym sezonem mój stary dostaje ataku serca. Lekarz mówi mu, że nie może wypłynąć, więc spada to na mnie. Ale nie mogę złowić tyle, ile byśmy złowili razem. Więc nie mamy dość, żeby spłacić pożyczkę, a Cowell żąda jej zwrotu. A kiedy nie dajemy rady wysupłać forsy, zabiera łódź. I uważa, że wyświadcza mi przysługę, pozwalając na niej pływać. – Parsknął pogardliwie przez zaciśnięte usta. – Zabrał wszystko, na co mój stary pracował przez całe życie. Ta łódź była jego dumą i radością. I chciał, żeby była moja. – Odchrząknął flegmą i splunął nią na podłogę. – Umarł w ciągu miesiąca. – Opróżnił butelkę i popatrzył na nią, jakby chciał zaczerpnąć inspirację z jej pustki. – Gdyby ten kuter był teraz mój, miałbym co przekazać swojemu synowi. Może wtedy nie chciałby stąd odejść. Zapadło milczenie, ciężkie jak dym wijący się powolnymi smugami wokół żarówki. – Gdzie pan był zeszłej nocy, panie Clarke? – zapytał w końcu Sime. Clarke podniósł wzrok, w którym malowała się groźba, i popatrzył Sime’owi prosto w oczy. – W domu – odparł niespiesznie, tłumiąc gniew. – Całą noc. Możecie spytać moją żonę albo matkę. – Spytamy. Odsunął się od warsztatu i wyprostował. – To chyba dobrze, że jak wyniesiecie się z tej wyspy, zabierzecie też Cowella. Nie wróci tutaj. Nie obchodzi mnie, kto go zabił. Ważne, że nie żyje. – Uśmiechnął się ponuro, widząc miny obu detektywów. – Na tej wyspie nie ma stróżów prawa ani niczego takiego. Ludzie sami wymierzają sprawiedliwość.
Jesteśmy wolni. – Wyjął z puszki skręconego papierosa i zapalił. – To nasze miejsce. A wy wszyscy możecie iść do diabła.
III Starsza pani Clarke siedziała przy stole jadalnym, jej wykrzywione w podkowę usta i smutne oczy odbijały się w wypolerowanej powierzchni blatu. Wejście do domostwa Clarke’ów było jak cofnięcie się w czasie. W oknach wisiały żółte zasłony z falbankami. Ściany ponad ciemną drewnianą boazerią wyłożone były tapetą w kwiaty. Na podłodze leżało nudne zielone linoleum. Plastikowe winorośle z czerwonymi kwiatami wokół nadmiaru luster, które zdawały się oświetlać pokój nawet w gasnącym blasku popołudnia. Każda powierzchnia i każda półka uginała się z jękiem od ozdób i fotografii rodzinnych w ramkach. Starsza pani miała na sobie długą czerwoną bluzkę i prostą niebieską spódnicę, która skromnie zasłaniała kolana. Opuchnięte stopy wcisnęła w buty, niegdyś dopasowane, ale teraz boleśnie za małe. Twarz za grubymi okrągłymi okularami była blada, niemal szara, i wyglądała jak ulepiona z kitu. – Właśnie robiłam listę wiadomości – powiedziała, wskazując zadrukowaną kartkę z artykułami spożywczymi i kawałek papieru w linie, pokryty drżącym pismem. Wiatr na zewnątrz świstał wokół okien i drzwi. – Listę wiadomości? – zdziwił się Sime. Starsza pani parsknęła śmiechem. – Wiadomości, tak mówimy. Po waszemu zakupy. Co dwa tygodnie przekazuję listę telefonicznie do spółdzielni na Grindstone, a oni przysyłają to następnego dnia promem. Na tym polega moja robota. Chuck jedzie i odbiera wszystko. Nic specjalnego dla dorosłego chłopaka, ale i tak ciągle narzeka. – Więc mieszka tu pani z synem i synową? – Nie. To oni mieszkają ze mną. Choć pewnie byście się nie zorientowali, słysząc, jak jej wysokość się tutaj rządzi. Nic mnie to nie obchodzi. Szybko dostaną ten dom. Niedługo już pożyję. Sime zerknął na Blanca, który wyglądał na zakłopotanego. – Wydaje mi się, że świetnie pani wygląda, pani Clarke. – Pozory mogą mylić, synu. Nie wierz we wszystko, co widzisz. Drzwi holu otworzyły się i stanęła w nich niska kobieta po czterdziestce o krótko przyciętych, ufarbowanych na czerwono włosach; popatrzyła na nich
ze złością. Sime zerknął przez okno i zobaczył przy bramie samochód, którego wcześniej tam nie było. Nie słyszeli go przy tym wietrze. Mary-Anne Clarke, jak się domyślił. – Czego chcecie, do diabła? – spytała. – Pani Clarke? – To mój dom, więc ja tu zadaję pytania. Sime, który zaczął rozumieć, dlaczego Owen Clarke nienawidził zim, pokazał swoją legitymację Sûreté. – Detektyw Mackenzie i detektyw Blanc. Próbujemy właśnie ustalić, co robił pani mąż wczoraj wieczorem. – Nie zabił tego cwaniaka Cowella, jeśli o to wam chodzi. Nie miałby na to jaj, chyba że wcześniej wypiłby ćwiartkę whisky. A i wtedy nie dałby rady. – Wie pani, gdzie przebywał w tym czasie? – Tutaj, w domu. Całą noc. – Spojrzała na teściową. – Zgadza się, pani Clarke? – Skoro tak twierdzisz, moja droga. Mary-Anne skierowała wzrok na policjantów. – Zadowoleni? ••• – Jezu, Sime – westchnął Blanc, kiedy zamknęli za sobą furtkę ogrodową. – Na miejscu Clarke’a nie czekałbym, aż ta flara wypali pierwszego maja. Sime uśmiechnął się. – Jesteś żonaty, Thomas? Blanc osłonił dłonią papierosa, żeby go zapalić, i po chwili, gdy podniósł głowę, wiatr porwał mu dym z ust. – Raz spróbowałem i nie spodobało mi się. – Zamilkł na chwilę. – Ale nie zmądrzałem. Za drugim razem dałem się złapać. Teraz mam troje nastoletnich dzieciaków. – Zaciągnął się papierosem. – To chyba bez sensu wlec go na przesłuchanie. Sime wzruszył ramionami; wyglądał na rozczarowanego. – Pewnie tak – przyznał. – Przynajmniej chwilowo. Blanc spojrzał na zegarek. – Już chyba pora przesłuchać tę Cowell, zanim odpłynie prom. – Skierował wzrok na niebo i dodał: – Jeśli odpłynie.
Szli pod wiatr, nie usłyszeli więc quadów, dopóki się nie pojawiły znienacka – pięć – z rykiem silników. Sime i Blanc odwrócili się, wystraszeni jazgotem otwartych przepustnic. Tamci nadjechali, wydawało się znikąd, pokonując szczyt wzniesienia, a potem jeden za drugim zaczęli okrążać obu policjantów. Dzieciaki, uświadomił sobie Sime. Czternasto-, piętnasto-, szesnastoletnie. Dwie dziewczyny, trzech chłopców. Sime zawołał podniesionym głosem: „Przestańcie!”, ale zagubiło się to w porywach wiatru i warkocie silników. Rozpadało się na dobre; Sime i Blanc, uwięzieni w kręgu quadów, nie mogli się schronić w minibusie. Nastolatki śmiały się głośno i darły, przekrzykując wiatr. Sime stanął na drodze najbliższego pojazdu i przez chwilę myślał, że ten go rozjedzie. Ale w ostatniej chwili czterokołowiec skręcił ostro i przewrócił się, a kierowca runął jak długi na trawę. Pozostali zatrzymali się gwałtownie. Blanc podszedł do leżącego, chwycił go za ramię i pomógł wstać. Był to chłopak o ponurej twarzy, zapewne najstarszy z grupy. Podgolone na skroniach włosy sterczały na czubku głowy, wysmarowane żelem. – Ty cholerny idioto! – wrzasnął na niego Blanc. – Chcesz się zabić? Chłopak jednak, poniżony na oczach przyjaciół, nie odrywał spojrzenia od Sime’a. – Nie, to on chce się zabić. Przez zawodzenie wiatru i warkot silnika przedarł się ostry, przenikliwy głos. – Chuck! Wszyscy popatrzyli w stronę domu. Ufarbowane na czerwono włosy MaryAnne wyglądały w żółtym świetle dnia rażąco. Stała w drzwiach i nikt – ani dorosły, ani nieletni – nie miał żadnych wątpliwości, że nie należy się jej sprzeciwiać. – Chodź tu! Natychmiast! Z niechęcią, starając się zachować godność, Chuck z pomocą jednego z przyjaciół podniósł quada i obrócił się nadąsaną twarzą do Sime’a. – Niech pan zostawi mojego tatę w spokoju. Nie miał nic wspólnego z zabójstwem tego pieprzonego faceta. Wgramolił się na swój wehikuł, przygazował kilka razy, a potem skierował się ku tyłom domu. Jego matka weszła do środka i zamknęła drzwi.
Towarzysze Chucka rozgrzali motory i wjechali na wzgórze. Spod kół ich pojazdów tryskały błoto i trawa. Deszcz, gnany wiatrem, napływał teraz falami. Sime czuł na twarzy kłujące krople.
ROZDZIAŁ 7
Nadciągający sztorm stłumił niemal całe światło na niebie. Miało dziwny odcień ochry i w domu letniskowym było dostatecznie ciemno, by nagrywanie drugiego przesłuchania Kirsty Cowell musiało się odbywać przy blasku lamp elektrycznych. Wiatr osiągnął siłę niemal sztormową; stukał okiennicami i poruszał gontem na dachu. W czterech ścianach było niemal tak głośno jak na zewnątrz. Deszcz wciąż napływał gwałtownymi falami, niczym awangarda, lecz najsilniejszy był nad oceanem, gdzie widać było tylko czarną mgłę, która zbliżała się nieubłaganie. Sime znów siedział plecami do okna, ale teraz jego twarz tonęła w blasku lampy pod sufitem. Czuł się bardziej odsłonięty, niżby tego pragnął. Na kolanach trzymał streszczenie wywiadu medycznego przeprowadzonego przez pielęgniarkę. Twarz miał zaróżowioną od chłoszczącego deszczu. Osuszył włosy ręcznikiem, ale wciąż wydawały się wilgotne. – Dlaczego mi pani nie powiedziała, że rozstaliście się z mężem? Pozostała niewzruszona. – Nie pytał pan. – Nie pomaga pani sobie, nie ujawniając pewnych informacji. Nie odpowiedziała, a on przyglądał się jej twarzy. Teraz, kiedy już obmyła się z krwi i nie nosiła śladu makijażu, zauważył, że jest przystojną kobietą, choć nie piękną. I, o dziwo, nawet bardziej znajomą. Miała wyraźnie zaznaczone kości policzkowe i pełne szerokie usta. Nos może trochę za szeroki, by uznać go za idealny, ale nie wydawał się szczególnie nieproporcjonalny do pozostałych rysów, poza tym wyraźna szczęka, zakończona odrobinę spiczastą brodą. Ale najbardziej uderzające były oczy. Wpatrywały się w niego teraz, chłodne i nieufne. Włosy, mokre po prysznicu, opadały luźnymi kosmykami na ramiona; nosiła proste dżinsy z obciętymi nogawkami, tenisówki i bluzę od dresu, która sprawiała wrażenie zbyt obszernej. Na lewym policzku i prawej skroni miała sińce.
– Proszę mi powiedzieć, dlaczego panią porzucił. – Mam ochotę powiedzieć, żeby sam pan go o to spytał. – Urwała na chwilę. – Ale wie pan już pewnie, że miał romans. Zastanawiał się, czy wrogość tej kobiety nie jest tarczą ochronną przed poniżeniem, jakim musiała być dla niej rozmowa z obcym człowiekiem o klęsce małżeństwa – mógł sobie bez trudu wyobrazić, jak sam by się czuł w takiej sytuacji. A może była to oznaka czujności wywołanej świadomością, że została przyłapana na niekonsekwencji. – Chciałbym usłyszeć pani wersję. Westchnęła, godząc się z nieuniknionym. – Poświęcał coraz więcej czasu interesom, panie Mackenzie. Jak już pewnie panu powiedziano, nie opuszczałam wyspy przez wiele lat, więc nigdy mu nie towarzyszyłam w tych jego podróżach. – To, że często wyjeżdżał, było czymś niezwykłym? – Nie, zdarzało się to nieraz, w sezonie niemal codziennie, ale jego nieobecność nigdy nie trwała długo. Właśnie to, że zaczął tyle czasu spędzać poza wyspą, wydawało się podejrzane. Ilekroć go o to pytałam, mówił, że wymaga tego biznes. Ale nigdy wcześniej tak nie było, poza tym mógł wszystkim zarządzać ze swojego gabinetu na piętrze. – Więc zarzuciła mu pani kłamstwo? – Nie. – Roześmiała się cicho. – Wierzyłam mu jak idiotka. Nie miałam pojęcia o prawdzie, dopóki sąsiadka wracająca pewnego dnia promem z Cap aux Meules nie powiedziała mi, że widziała go na wyspie. – A miał być wtedy gdzie indziej? – W Montrealu. Zadzwonił do mnie poprzedniego wieczoru. Z hotelu, jak twierdził. Tego, w którym się zawsze zatrzymywał. Chciał mnie uprzedzić, że zostanie w mieście jeszcze przez dwa dni i że wróci dopiero pod koniec tygodnia. Więc kiedy się dowiedziałam, że jest na sąsiedniej wyspie, zrozumiałam, że cały czas mnie okłamywał. – I co pani zrobiła? – Zaczekałam, aż wrócił do domu, i spytałam, jak poszło w Montrealu. Chciałam dać mu szansę. Żeby mógł mi powiedzieć, że nastąpiła zmiana planów i że musiał pojechać na Cap aux Meules, tyle że nie miał okazji mnie o tym uprzedzić.
– Ale tego nie zrobił. Pokręciła głową. – Opowiedział mi nawet o kolacji, którą zjadł poprzedniego wieczoru w swojej ulubionej restauracji w Montrealu, La Porte przy boulevard StLaurent. – Zamknęła oczy, a Sime poczuł się przez chwilę uwolniony od ich spojrzenia. Kiedy znów je otworzyła, dostrzegł w nich lodowaty chłód. – Przyznałam się, że wiem o jego pobycie na Cap aux Meules. Widziałam, jak krew odpływa mu z twarzy. – Co powiedział? – Był żałosny. Wykręcał się, próbując znaleźć jakąś wymówkę, powód, który mógłby wyjaśnić, dlaczego był w jakimś miejscu, skoro twierdził wcześniej, że był gdzie indziej. I nagle się poddał. Wiedział chyba, że sprawa jest beznadziejna. Przyznał się do kłamstwa. Powiedział, że jest ktoś w jego życiu. Że ma romans, i to od miesięcy. I że to właściwie moja wina. – W czym pani zawiniła? – Och, byłam najwidoczniej zimna i wyobcowana. – Oskarżenia, które Sime znał aż za dobrze. – A moja największa zbrodnia? To, że nie chciałam wyjechać z wyspy. Jakby nie wiedział tego od pierwszego dnia naszego związku. Oddychała ciężko, a on czuł jej ból i gniew wywołane wspomnieniem tamtej konfrontacji. – Kiedy to było? Znowu zamknęła oczy i westchnęła głęboko; nagle wydało się, że spłynęła na nią wielka chmura spokoju. Jej powieki zatrzepotały, potem uniosła je i spojrzała na niego szczerze. – Jakieś dziesięć dni temu, panie Mackenzie. Wyprowadził się w zeszłym tygodniu i przeniósł do niej. Najwidoczniej rana była jeszcze świeża. – Znała ją pani? – Nie osobiście, lecz ze słyszenia. Wszyscy o niej słyszeli. – Kto to jest? – Ariane Briand. Żona mera Cap aux Meules. Sime przyglądał jej się w zamyśleniu. Na horyzoncie pojawiła się nagle jeszcze jedna porzucona osoba, a on, nie wiedzieć czemu, poczuł ulgę.
– Dlaczego pani mąż przyleciał z powrotem na wyspę, skoro już od pani odszedł? – W domu pozostało mnóstwo jego rzeczy. Przyjechał, żeby zabrać kilka kartonów. – Wiedziała pani, że się zjawi? Wahała się tylko przez chwilę. – Nie – odparła. Spojrzał na wywiad medyczny, który trzymał na kolanach. – Zdaje sobie pani sprawę z pewnego faktu? To, że panią rzucił, może być interpretowane jako motyw zabójstwa. – Nie przez kogoś, kto mnie zna. Proste stwierdzenie czegoś oczywistego. Patrzył na nią przez chwilę i uświadomił sobie, że jej słowa były przeznaczone dla niego. Miała rację. Nic o niej nie wiedział. Wziął kartkę z kolan. – Tu napisano, że na pani ciele są liczne ślady zadrapań i zasinienia. Jakby pani walczyła. – Bo walczyłam! O życie. – Jej oczy zapłonęły na moment. – Trudno się dziwić, że jestem podrapana i posiniaczona. I nie miałam powodu go zabijać, panie Mackenzie. Jeśli chce pan znać prawdę, to powiem, że od dawna nienawidziłam tego człowieka. Nigdy bym mu źle nie życzyła, ale byłam szczęśliwa, że odszedł. Zdziwiony Sime uniósł brwi. – Dlaczego? – Kiedy się poznaliśmy, uganiał się za mną… – szukała właściwego słowa – nieustępliwie. Stałam się jego obsesją. Przysyłał mi kwiaty i czekoladki, pisał listy. Dzwonił do mnie kilkanaście razy dziennie. Wykorzystywał swoje bogactwo, żeby zrobić na mnie wrażenie… i namiętność, żeby mnie uwieść. A ja, jak ta idiotka, dałam się na to złapać. Schlebiało mi jego zainteresowanie, te wszystkie wspaniałe gesty. Straciłam dla niego głowę. Właśnie skończyłam studia. Byłam młoda, podatna na wpływy. I pochodziłam z wysp, nie byłam szczególnie wyrafinowana, z pewnością niezbyt doświadczona. Więc kiedy mi się oświadczył, jak mogłam mu odmówić? – Pokręciła głową, pogrążona w smutnych wspomnieniach. – Co nagle, to po diable, jak to się mówi.
Uważałam, że mam jeszcze mnóstwo czasu. Że uda mi się stworzyć prawdziwy związek, oparty na zaufaniu i zrozumieniu… dzielić się drobnymi rzeczami, przeżywać chwile szczęścia i radości, uświadamiać sobie, że myśli się podobnie, że chce się w danym momencie powiedzieć to samo. James i ja nie dzieliliśmy niczego oprócz przestrzeni, panie Mackenzie. Z czasem nawet tego było coraz mniej. Zaczęłam zdawać sobie sprawę, że jego emocje i uczucia są pozbawione treści. Mówił mi o jakimś wielkim kontrakcie, który właśnie podpisał, o jakiejś umowie na eksport do USA, a ja pojmowałam, że mówiąc do mnie, patrzy na swoje odbicie w lustrze. Grał przed własną wyimaginowaną publicznością. Pozował do zdjęć, których nikt nie robił. Kochał się w swoim wyobrażeniu o mnie, ale byłam tylko jeszcze jedną zdobyczą w życiu, które dotyczyło tylko jego osoby. Jego własnego obrazu. Przekonania o tym, jak widzą go inni. Niebo nad zatoką rozdarła błyskawica, a odległy grzmot zakłócił ciszę w pokoju. Sime czekał, aż kobieta zacznie mówić dalej. – Musi pan zrozumieć, że gdy odkryłam jego romans, ogarnęła mnie przede wszystkim ulga. Oczywiście, byłam zraniona. Jak mogłam nie odczuwać zdrady? Ale kiedy odszedł, miałam wrażenie, że odzyskałam swoje życie. Sime przypomniał sobie słowa Marie-Ange: „Dzięki Bogu, że od ciebie odeszłam. Nic lepszego nigdy mi się nie przytrafiło. Nie masz pojęcia, jak wolna się czuję”. – Porzucił mnie, panie Mackenzie. Po co miałabym go zabijać? ••• Po przesłuchaniu Sime zostawił Blanca, który zajmował się sprzętem, i znalazł Kirsty Cowell na ganku. Deszcz napływający niemal horyzontalnie od strony zatoki docierał aż tutaj. Ona jednak zdawała się tego nie dostrzegać. Była obrócona twarzą do żywiołów, a w jej postawie wyczuwało się coś buntowniczego – skrzyżowane ramiona, uniesiona nieznacznie głowa, tak że po twarzy niczym łzy spływały krople wody. Stanął obok niej i też poczuł je na swojej twarzy. – Pogoda popsuje się jeszcze bardziej – powiedziała, nie patrząc na niego. – Tak słyszałem. – Grzmot fal rozbijających się o podnóże klifów od strony południowej był ogłuszający i Sime musiał podnosić głos, żeby kobieta go słyszała. – Chciałbym, żeby została tu pani dzisiaj na noc. Chyba że zamierza
pani spać gdzie indziej. – Wskazał głową dom zbudowany przez Cowella. – Tam nie ma wstępu. – Zostanę tutaj. – W dużym domu będzie do rana dyżurował funkcjonariusz policji. Obróciła się do niego. – Jestem podejrzana? – Nie jest pani aresztowana, jeśli o to pani chodzi. Policjant będzie pilnował miejsca zbrodni. – Zawahał się. – Ma pani jakichś przyjaciół czy krewnych, którzy mogliby tu przyjechać i zostać z panią? Zaprzeczyła ruchem głowy. – Mam mnóstwo znajomych, panie Mackenzie, ale nigdy nie zawierałam łatwo przyjaźni. A moim jedynym krewnym jest kuzyn Jack. Ale mieszka na Havre Aubert i pracuje w kopalni soli na północy. Rzadko się kontaktujemy. Niewiele nas łączy. – Znowu na niego popatrzyła, a on stwierdził, że trudno mu zachować obojętność. – Nie zamierzam opuścić wyspy, jeśli o to się pan martwi. Nie wyjechałam stąd od dziesięciu lat i nie zamierzam robić tego teraz. – Dlaczego? – Co dlaczego? – Dlaczego nie wyjedzie pani z wyspy? Wzruszyła ramionami. – Musiałam to zrobić, kiedy byłam młodsza. Rodzice posłali mnie do szkoły średniej na Wyspie Księcia Edwarda. A potem drugi raz, gdy poszłam na uniwersytet w Lennoxville. Nie przeszkadzało mi to, dopóki tu byli. Ale mama zmarła, kiedy byłam na ostatnim roku. Rak. Tata odszedł niedługo potem. Nie wyobrażał sobie życia bez niej i zrezygnował z walki. Nie ruszam się z wyspy od czasu, gdy pochowałam go na cmentarzu przy kościele. – Uśmiechnęła się. Był to pierwszy uśmiech, jaki Sime u niej widział, ale przepełniony smutkiem. – James wściekał się o to. Och, na początku uważał to za uroczo ekscentryczne. Nawet egzotyczne. My dwoje, na tym odludziu, które opuszczał tylko w interesach, a potem wracał do miłosnego gniazdka, które dla nas uwił. – Popatrzyła tęsknie na duży dom. – Gdzie zawsze będzie na niego czekać ukochana. Jedyne, czego zawsze mógł być pewien. – Odwróciła się plecami do wiatru i deszczu i oparła się o poręcz, spoglądając na dom, w którym się
urodziła. – Nie wiedział jednak, że gdy wyjeżdżał, prawie nie sypiałam w jego łóżku. Przychodziłam tutaj. Jakbym wracała do łona. W tym domu jest pociecha i miłość, panie Mackenzie. A dom zbudowany przez Jamesa jest zimny i pusty. I taka się w nim czułam. – Westchnęła. – Oczywiście, szybko się zmęczył moją ekscentrycznością. Zaczęła go irytować, stała się źródłem nieporozumień. Widzi pan, on lubił podróżować, jadać w doskonałych restauracjach. I zawsze chciał polecieć do Europy. Wszystko to było niemożliwe z głupią żoną, która nie chciała opuścić małej wysepki pośrodku Zatoki Świętego Wawrzyńca. – Umilkła, wpatrując się badawczo w jego twarz, a on dostrzegł zdziwienie w jej oczach. – Dlaczego tak łatwo mi się z panem rozmawia? Sime uśmiechnął się. – Na tym polega mój zawód. – I dlatego mówię panu rzeczy, których nigdy nie powiedziałam nikomu innemu? Nie odrywał od niej spojrzenia ani na chwilę. – Wciąż nie usłyszałem, dlaczego nie wyjedzie pani z wyspy. Odwróciła wtedy wzrok, by skupić się na swoich myślach. – Może dlatego, że nie mogę. – Nie może pani czy nie chce? – Nie mogę, panie Mackenzie. Widzi pan, nie mam właściwie pojęcia dlaczego. Tak po prostu czuję. To jest coś we mnie, coś bardzo silnego, czego nie potrafię wyjaśnić. Matka była taka sama. Nienawidziła opuszczania wyspy. I to ją w końcu zabiło. Nie chciała popłynąć na Cap aux Meules do lekarza, więc nie zdiagnozowano u niej raka, a potem było już za późno. – Znowu skupiła na nim uwagę. – To jak… – szukała odpowiednich słów, które trafnie oddałyby jej myśl – jakbym na coś czekała. Jakbym mogła to stracić, gdybym stąd odeszła. Podniósł dłoń, żeby odsunąć mokre włosy z czoła i bardziej dostrzegł, niż usłyszał, jej nagłe westchnienie. Ujęła jego rękę i obróciła ku sobie. Potem przechyliła głowę, a między jej brwiami pojawiła się zmarszczka świadcząca o zaskoczeniu. – Skąd pan to ma?
Sime cofnął rękę i popatrzył na złoty sygnet na trzecim palcu. Nosił go tak długo, że niemal sobie tego nie uświadamiał. – Dlaczego pani pyta? Znowu ujęła jego dłoń i przesunęła kciukiem po grawerowanej powierzchni owalnego czerwonego kamienia osadzonego w złocie. – To karneol – powiedziała. – Co to takiego? – Kamień półszlachetny. Bardzo twardy. Idealny do grawerowania. – Podniosła wzrok, a on dostrzegł przedziwny wyraz jej oczu. Zmieszanie. Nawet strach. – Wie pan, co oznacza ten grawerunek? Wciąż trzymała go za rękę. Popatrzył na sygnet. – Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, szczerze mówiąc. Wygląda jak zakrzywiona ręka trzymająca miecz. – Skąd pan to ma? – spytała znowu, tym razem bardziej nieustępliwie. Cofnął dłoń. – Ten sygnet należał do mojego ojca, był chyba przekazywany w rodzinie z pokolenia na pokolenie. Dostałem go, kiedy tata umarł. Przyglądała mu się długą chwilę z dziwną intensywnością, potem znów popatrzyła na jego dłoń. – Mam wisiorek – powiedziała. – Z większym kamieniem, ale owalnym i osadzonym w złocie, z tym samym symbolem wyrytym w karneolu. Mogłabym przysiąc, że są identyczne. Sime wzruszył ramionami. – Kiedyś był pewnie modny. Założę się, że są takich tysiące. – Nie. – Jej zaprzeczenie miało w sobie ostry ton, a jego gwałtowność go wystraszyła. – Naprawdę są identyczne. To jakiś klejnot rodowy. Oglądałam go setki razy. Mogę panu pokazać. Pomimo ciekawości Sime nie chciał jej pozwalać na kontynuowanie tej zagadkowej historii. – Nie wydaje mi się, by mogło to czemukolwiek służyć. Zresztą i tak nie wolno pani wejść do dużego domu. To nadal miejsce zbrodni. – Nie muszę. Wisiorek jest tutaj. Przeniosłam większość osobistych rzeczy, kiedy James odszedł. Także kasetkę z biżuterią. – Odwróciła się i wbiegła do domu. Sime stał przez chwilę w strugach deszczu wpadającego pod okap
dachu, przepełniony dziwnym poczuciem niepewności. Już wcześniej nie dawało mu spokoju wrażenie, że zna tę kobietę. A teraz jeszcze to… Spojrzał na grawerunek sygnetu. Uznał, że to jakiś niesamowity zbieg okoliczności. Otworzył drzwi i wszedł do salonu w chwili, gdy Blanc przenosił z sypialni torby podróżne z monitorami. Kirsty zbiegła ze schodów, niosąc lśniącą drewnianą kasetkę inkrustowaną macicą perłową. Postawiła ją na stoliku przed kominkiem i uklękła, żeby otworzyć pojemnik. Blanc patrzył to na kobietę, to na kolegę, unosząc pytająco brwi. Sime odpowiedział wzruszeniem ramion. Obaj mężczyźni odwrócili głowy, słysząc pełne frustracji westchnienie. – Nie ma go tutaj. Ciekawość, którą Sime odczuwał na ganku, tłumił teraz narastający cynizm. Podszedł do stolika i stanął za kobietą, która klęczała, grzebiąc gorączkowo w otwartej kasetce z biżuterią. W końcu, w odruchu frustracji, wysypała na blat jej zawartość. O szkło zastukały hałaśliwie pierścionki i bransoletki, naszyjniki i wisiorki, broszki i szpilki. Srebrne, złote i platynowe, z kamieniami szlachetnymi i półszlachetnymi. Niektóre nowoczesne, inne z dawno minionej epoki. Próbowała poukładać to wszystko niezgrabnymi, drżącymi palcami, w końcu uniosła głowę, a na jej twarzy malowało się głębokie zmieszanie. – Nie rozumiem. Zawsze to tutaj trzymałam. Zawsze. I nie ma tego. Sime zdawał sobie sprawę, że Blanc patrzy na niego. – To, co pani zrobiła czy nie zrobiła z jakąś biżuterią, jest bez znaczenia, pani Cowell – powiedział. – W przeciwieństwie do morderstwa. Zobaczymy się rano, jeśli pogoda na to pozwoli.
ROZDZIAŁ 8
I Na nabrzeżu, z którego odbijał prom, tego popołudnia było mniej ludzi niż rano, raczej z powodu pogody niż braku zainteresowania ze strony mieszkańców wyspy Entry. Ivan-Quinn wznosił się i opadał niebezpiecznie, nawet na osłoniętych wodach portu; Lapointe miał trudności z wprowadzeniem minibusa po rampie na pokład samochodowy. Ciało Jamesa Cowella zostało umieszczone w plastikowym worku i ułożone na podłodze między siedzeniami. Nikt nie odezwał się słowem, kiedy jechali ze zwłokami, które towarzyszyły im niczym duch. Teraz wszyscy pragnęli zagłębić się we wnętrznościach promu i schronić przed deszczem. Z wyjątkiem Sime’a. W przemokniętej już kurtce wspiął się po śliskich i zardzewiałych stopniach na górny pokład i ruszył wąskim przejściem w stronę rufy. Mógł patrzeć stamtąd, ponad splecionymi betonowymi palcami tworzącymi falochron, na zatokę i Cap aux Meules. Niknęła niemal całkowicie w deszczu i niskich chmurach. Tylko pasmo błękitu i złota ciągnące się wzdłuż horyzontu. Morze sprawiało wrażenie gniewnego. Unosiło się i opadało spienionymi zwałami szarej wody niczym roztopiony ołów. Rozległ się sygnał, gdy podniesiono trap, a prom pozbył się cum, by ominąć falochron i wyruszyć na spotkanie nacierających legionów sztormu. Przez dziób zaczęły się przewalać fale, gdy tylko opuścili niepewne schronienie, jakie dawała wyspa. Sime trzymał się mocno pomalowanego na biało relingu i patrzył, jak wyspa Entry oddala się z wolna. Słońce, o dziwo, wysunęło się zza linii chmur na zachodzie, rzucając ostatnie światło na kontury lądu, nad którym wznosiło się granatowe niebo. Nagle zniknęło, a wyspę pochłonęły deszcz i mgła. Sime oderwał prawą dłoń od relingu i przyjrzał się sygnetowi. Wiedział, że jego historia sięga kilka pokoleń wstecz, ale nie miał pojęcia, kim był pierwszy właściciel. Uświadomił sobie obecność porucznika Crozesa i znowu chwycił się obiema rękami za reling. Porucznik stanął obok niego, wodoszczelną kurtkę
miał zapiętą pod szyję, czapkę bejsbolówkę naciągnął głęboko na czoło. Ręce trzymał w kieszeniach i stojąc na szeroko rozstawionych nogach, próbował kołysać się w rytm statku, by zachować równowagę. Doświadczony żeglarz, pomyślał Sime. – No i co myślisz?! – zawołał Crozes, przekrzykując wiatr i morze. – O żonie? Porucznik skinął głową. – Trudno powiedzieć. Miała motyw, to pewne. I jest jedynym świadkiem. Te jej zadrapania i sińce potwierdzają to, co nam opowiedziała. Ale równie dobrze mogły być wynikiem walki z mężem. Choć sądząc po jego wyglądzie, był dobrze zbudowanym człowiekiem, a ona jest drobna. Nierówne starcie na pierwszy rzut oka. Człowiek się zastanawia siłą rzeczy, jak sobie z nim poradziła. Crozes znowu skinął głową i jeszcze głębiej wsadził dłonie w kieszenie. – Ale jeśli szukamy motywu, to jest jeszcze zdradzany mąż – dodał Sime. – Mer Cap aux Meules, Briand. Musimy z nim porozmawiać. – Owszem. Kazałem już sierżantowi Arseneau znaleźć tego faceta, jak tylko dopłyniemy. Możemy go przesłuchać dziś wieczorem albo z samego rana na miejscowym posterunku policji. Ale jak tylko dobijemy do brzegu, macie pogadać z madame Briand, ty i Blanc. Miejscowi chłopcy przekazali nam adres. Sime zerknął na szefa i dostrzegł zacięty wyraz jego twarzy. Nie mógł się zorientować, czy to z powodu pogody, czy jakiejś przeszkody, na którą natrafiło ich śledztwo. Widać było jednak, że porucznik nie jest w dobrym nastroju. – Jak zauważył Blanc, kłopot polega na tym, że jeśli kupujemy opowieść żony i zakładamy, że to ona, a nie Cowell, była celem ataku, to dlaczego Briand albo Clarke mieliby na nią napadać? Sime skinął głową. – Co mówi Marie-Ange? – Że nie ma na miejscu zdarzenia żadnych dowodów obecności osoby trzeciej. Pobrała próbki krwi ze stłuczonego szkła w oranżerii, włosy i włókna z ciała i podłogi. Polecą do Montrealu razem ze zwłokami Cowella. Ale nie dziś wieczorem. I może nawet nie jutro rano. Z powodu sztormu wszystko jest
zamknięte na głucho, z lotniskiem włącznie. Mało prawdopodobne, by ktoś lub coś mogło w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin wydostać się z tych wysp. Dotyczy to także Cowella i naszych próbek. Stali przez chwilę w milczeniu, patrząc, jak prom wycina w morzu zielony kanał, który rozpościerał się za nimi jak wachlarz, unosząc się i opadając. Sime poczuł, że Crozes obraca się w jego stronę. – Blanc powiedział, że była zaniepokojona. Chodziło o jakąś biżuterię, której brakowało. Sime skinął głową. – O co chodzi? – spytał Crozes. Sime popatrzył na niego. – To najdziwniejsze, poruczniku. Od pierwszej chwili, kiedy ją zobaczyłem, mógłbym przysiąc, że skądś ją znam. Crozes zmarszczył czoło. – A znasz? Sime wzruszył bezradnie ramionami. – Trudno mi to sobie wyobrazić. – A biżuteria? – Wisiorek. Owalny czerwony karneol osadzony w złocie, z wygrawerowanym wizerunkiem ręki trzymającej miecz. – Podniósł prawą dłoń, żeby Crozes mógł zobaczyć sygnet. – Identyczny jak to. Tak powiedziała. Porucznik przyglądał się przez chwilę pierścieniowi, potem Sime musiał się chwycić relingu. – Ale nie może go znaleźć? – Nie. Crozes milczał przez długą chwilę. – Siedem miliardów ludzi na świecie, Sime – odezwał się w końcu. – Każdy jest do kogoś podobny. Nie pozwól, żeby ci namieszała w głowie. Nawet jeśli zabiła męża, i tak niełatwo będzie to udowodnić w sądzie. Nie jest głupia i trudno przewidzieć, jakie jeszcze gierki może odstawiać. Postaraj się nie tracić z oczu tego, co najważniejsze.
II Dom Briandów stał z dala od drogi, pośród drzew, trochę ponad kilometr na południe od posterunku policji na Cap aux Meules. Podczas krótkiej jazdy
wzdłuż nadmorskiej drogi Chemin de Gros-Cap, z Thomasem Blankiem siedzącym na miejscu pasażera, Sime czuł opór kierownicy, kiedy gwałtowne porywy wiatru od strony Baie de Plaisance uderzały w wysoki bok minibusa. Entry ginęła gdzieś w sztormie po drugiej stronie zatoki, kuląc się przed jego wściekłymi atakami. Sime zauważył, że Blanc patrzy na niego. – Wszystko w porządku? – spytał starszy mężczyzna. – Nie zasnę za kółkiem, jeśli tego się boisz. Blanc uśmiechnął się. – Nie o to mi chodzi. – Chwila wahania. – No… rozumiesz… ty i Marie-Ange. Uśmiech na twarzy Sime’a przygasł. – W porządku. – Uznał, że należy zmienić temat. – Jak się pracuje z Crozesem? Blanc popatrzył w zamyśleniu przez spryskaną deszczem szybę. – To dobry gliniarz, Sime, ale lubi odnosić sukcesy. Wiesz – spojrzał w niebo – szybka droga na szczyt. Każda sprawa jest dla niego ważna. Każde skazanie to kolejny szczebel drabiny. Wykonuj dobrze robotę, a będzie cię cały czas wspierał. Spieprz coś, a cię udupi. I nie popełnij nigdy błędu, myśląc, że to twój przyjaciel. Bo nim nie jest. Sime skinął głową. Znał ten typ ludzi. Wiedział też, że Crozes chce jak najszybciej zamknąć tę konkretną sprawę. W Montrealu uważali, że morderstwo na wyspie liczącej około stu mieszkańców nie powinno stanowić większego problemu. Poza tym trzymanie ośmioosobowego zespołu detektywów na tym archipelagu było dość kosztowne. W tych czasach liczył się tylko bilans. – Ariane Briand jest chyba francuskojęzyczna – powiedział. – Może ty powinieneś prowadzić przesłuchanie. – Jak chcesz. – Blanc wzruszył obojętnie ramionami, ale Sime wiedział, że jego partnerowi o to właśnie chodzi. Sime skręcił w allée Robert-Vigneau, ta zaś przemieniła się szybko w świetle reflektorów w podziurawiony trakt przecinający sosnowy zagajnik, który porastał południowo-wschodnią część wyspy. Po przejechaniu kilkuset metrów skręcili przy skrzynce na listy w krótki kamienisty podjazd, który prowadził do domu otoczonego wysokimi drzewami, kołyszącymi się
niebezpiecznie w porywach wiatru. Sime zaparkował przed wejściem i obaj wysiedli z wozu. Siedziba Briandów robiła wrażenie, co było nietypowe w przypadku klasycznego wyspiarskiego domu. Był oczywiście drewniany, ale miał ostro nachylony dach w skandynawskim stylu, a znaczną część frontu stanowiło szkło. Włączyło się automatycznie światło i kiedy zbliżyli się do drzwi, Sime zobaczył w szybie odbicie swoje i Blanca. Tworzyli dziwną parę. Jeden wysoki i szczupły, trochę przygarbiony, drugi niski i krępy, z czupryną kręconych ciemnych włosów otaczających wianuszkiem łysinę na czubku głowy. Jak postacie z jakiegoś komiksu, pomyślał. Blanc nacisnął dwa razy dzwonek, a że nikt nie otworzył, zapukał mocno w szkło. Sime cofnął się i popatrzył na dom. W żadnym oknie nie paliło się światło. – Nie ma nikogo – powiedział. Między drzewami, w napływającej ciemności, mrugały światła pobliskich domów. – Spytajmy sąsiadów, może coś wiedzą. Opierając się wiatrowi, obaj mężczyźni pobiegli przez zagajnik, podążając ścieżką, która zaprowadziła ich do przyległego ogrodu. Na ganku znów włączyło się automatycznie światło. Na podjeździe stał czarny SUV; wciąż rozgrzany silnik cykał cicho. Sime nacisnął dzwonek i po chwili drzwi otworzyła kobieta w średnim wieku, ubrana w bluzę i spodnie od dresu. Popatrzyła podejrzliwie na dwóch przemoczonych i nieznanych jej ludzi, stojących w strugach deszczu i blasku lampy. Blanc pokazał legitymację służbową. – Sûreté, madame. Szukamy madame Briand, która mieszka obok. Może wie pani, gdzie moglibyśmy ją znaleźć? – Nie ma jej w domu – odparła kobieta. – Zdążyliśmy już to ustalić. W głosie Sime’a pobrzmiewał sarkazm, ale ona w ogóle tego nie zauważyła. Ciemne oczy, zdradzające zaintrygowanie, były szeroko otwarte. Wizyta mogła mieć związek z morderstwem na Entry. – Ariane wyleciała dziś rano samolotem – powiedziała, jakby dzieliła się niezwykle ważną informacją. Po chwili jej twarz się nachmurzyła. – Ale nie wiem dokąd. Ani kiedy zamierza wrócić. Sime i Blanc wymienili spojrzenia.
III Posilali się w rodzinnej restauracji La Patio, obok Auberge Madeli, kiedy sergeant enquêteur pojawił się z nowinami. Tłoczyli się w sąsiednich boksach, jedna grupka złożona z czterech osób, druga z trzech. Sime i Marie-Ange siedzieli osobno, unikając się ostentacyjnie. Tysiąc trzystu mieszkańców wysp słuchało przez cały wieczór ostrzeżeń w telewizji i radiu, by zostać w domach, więc restauracja świeciła pustkami, pomijając jednego szefa w kuchni i samotnego kelnera. Arseneau wszedł do lokalu mokry i sponiewierany; zdjął kurtkę i czapkę, przeklinając pogodę. Wcisnął się do jednego z boksów. Crozes popatrzył na niego. – No i co mer Briand miał do powiedzenia? – Nic, poruczniku. Wyleciał dziś rano do Quebec City, chodzi o jakieś spotkania o charakterze politycznym. Jego sekretarka nie wie nawet, gdzie się miał zatrzymać. Postanowił wyjechać w ostatniej chwili, jak się zdaje, i sam załatwił rezerwację. Zapadła ponura cisza, wszystkie twarze zwróciły się w stronę Crozesa. Wydawał się obojętny, ale Sime zauważył, jak szefowi pociemniała skóra wokół oczu. Nic nie przebiegało tak szybko i łatwo, jak porucznik początkowo zakładał, i teraz zagryzał w zamyśleniu wargę. – To trochę dziwne, co? – oznajmił. – Ten… jak to się wyraziłeś, Sime…? Zdradzany mąż? I druga kobieta. Oboje opuszczają wyspę rano nazajutrz po morderstwie. – Zwrócił się do Arseneau: – Jedź do Quebec City. Jeszcze dzisiaj. Masz znaleźć Brianda. Posiłek upłynął w niemal całkowitym milczeniu; nastrój Crozesa udzielał się pozostałym. Zjedli i przenieśli się do baru. Kręgielnia, która łączyła hotel z restauracją, była zamknięta z powodu pogody. Siedząc przy kontuarze, widzieli przez szybę puste pomieszczenie połyskujące w półmroku. Opuszczony lokal sprawiał upiorne wrażenie, pod nieobecność graczy panowała tam niemal grobowa cisza. Tym bardziej przerażający był hałas na zewnątrz. Wicher z niepowstrzymaną siłą turlał po parkingu kosze na śmieci i tablice ze znakami drogowymi, a sygnalizatory kołysały się gwałtownie na wspornikach.
Sime pożegnał się i ruszył sam opustoszałym korytarzem do swojego pokoju obok recepcji. Ciążyły mu powieki, oczy piekły. Usta miał znowu suche, język wydawał się opuchnięty. Zdawało mu się, że boli go każdy mięsień, jakby rozciągnięty do granic wytrzymałości. Chciał się tylko położyć i zamknąć oczy. Oszklone drzwi w pokoju otwierały się na parking. Wiatr niemal wyginał szyby. Sime zaciągnął grube zasłony, żeby odgrodzić się od nocy, ale wciąż słyszał docierający z zewnątrz hałas. Gdyby nie był taki zmęczony, mógłby odczuwać lęk i niepokój. Siedział w ciemności przez następne pół godziny z otwartym laptopem na komodzie, szukając w internecie informacji o wyspie Entry. Niewiele się dowiedział. Malejąca populacja, około stu mieszkańców według ostatnich szacunków, szkoła, której groziło zamknięcie z powodu braku uczniów. Dwa sklepy, restauracja, kościół anglikański, muzeum i poczta. Dwa kilometry szerokości, trzy długości; zima długa i bezlitosna; gdy zamarzła zatoka, co się często zdarzało, prom był unieruchomiony, a mieszkańcy praktycznie odcięci od reszty świata, czasem na długo. Zamknął laptopa, zastanawiając się, dlaczego Kirsty Cowell tak bardzo chciała pozostać na wyspie. Powód, który mu podała, nie wydawał się szczególnie przekonujący. Włączył telewizor i położył się w ciemności na łóżku. Chciał za wszelką cenę zasnąć, ale nie spodziewał się snu i nawet się nie rozebrał. Słuchał deszczu tłukącego w oszklone drzwi. Ten dźwięk niemal zagłuszał gorączkowy komentarz nudnego skądinąd meczu hokejowego. Sime zastanawiał się, jak się czuje Kirsty Cowell, sama w tym domu na urwisku, narażonym na wściekłość sztormu. Podczas gdy stojący w odległości pięćdziesięciu metrów dom, który dzieliła z cierpiącym na obsesję mężem, ział pustką, pomijając policjanta pilnującego miejsca zbrodni. Zadawał sobie pytanie, ile nieszczęśliwych wspomnień nieudanego małżeństwa przeniknęło do tego domu, stało się, niczym słoje w drewnie, częścią jego struktury. Przypuszczał, że teraz przejdzie na jej własność. Dom, w którym nie zniosłaby samotności pod nieobecność Cowella. Pomyślał, że odziedziczy też cały jego majątek. Piętnaście milionów rocznego dochodu. I przetwórnię na Cap aux Meules. Równie nieodparty motyw zabójstwa, jak zdrada. Z pewnością istniał testament. Coś, co trzeba jutro sprawdzić.
Obolałe oczy szukały na suficie pęknięć i plam, które mogłyby zająć umysł w długich godzinach bezsenności. Sime rozwinął w sobie umiejętność tworzenia nieskończonych obrazów z bezkształtnych zabrudzeń na ścianach i sufitach. Ćwiczenie wyobraźni wypełniające czas. Nawet migotliwe światło ekranu telewizora mogło wyczarować własny teatr cieni. Jednak tej nocy zbytnio ciążyły mu powieki. Zamknęły się, a tam, w ciemności, znalazł ją. Patrzyła na niego, przykuwała wzrokiem. Zdawało mu się przez chwilę, że widzi jej uśmiech…
ROZDZIAŁ 9
Słyszę głosy. Mówią z dziwnym akcentem. Jestem zagubiony pośród morza twarzy, których nie widzę dokładnie. Jakbym spoglądał na świat przez zasłonę z gazy. Teraz widzę siebie. Młodszego. Mam siedemnaście albo osiemnaście lat. Czuję własną dezorientację i jednocześnie obserwuję się z osobliwym obiektywizmem. Zarówno widz, jak i aktor. Mam na sobie dziwaczne odzienie. Bryczesy z szelkami, białą poplamioną koszulę bez kołnierzyka, kurtkę trzy czwarte, ciężkie skórzane buty do kolan, które wydają się za duże jak na moje stopy. Wyczuwam pod podeszwami kamyki, a wokół mnie wznoszą się przyczernione kamienice. Jest też rzeka, widzę parowiec z kołami po bokach, prujący wodę obok nabrzeża w stronę łukowatego kamiennego mostu ponad ołowianym nurtem. Gdzieś poza kamienicami, na przeciwległym brzegu, dostrzegam przekłuwającą niebo iglicę wieży kościelnej, a także chmury dymu i pary, które wznoszą się ku błękitowi znad stacji kolejowej po przeciwległej stronie. Słyszę pociągi; plują i pokasłują, stukając buforami. Wydaje się, że to lato. Powietrze jest ciepłe, czuję na skórze żar słońca. Zasłona z gazy zanika teraz, przywracając ostrość widzenia, mój obiektywizm gdzieś się ulatnia. Uświadamiam sobie obecność cumujących przy nabrzeżu statków żaglowych o wysokich masztach. Otacza mnie rozkołysane i ruchliwe morze twarzy, ten niezmierzony człowieczy strumień napływa i cofa się, niosąc mnie niczym szczątek rozbitego statku. Nie jestem jednak sam. Czuję czyjąś dłoń w swojej, drobną, miękką i ciepłą. Podnoszę wzrok i widzę Kirsty Cowell, pełną obawy, zaniepokojoną naszym zagubieniem w tym tłumie, niewiadomą naszego przeznaczenia. Ona też jest młodsza. Ma kilkanaście lat. Wołam do niej ponad wrzawą głosów, które wypełniają powietrze. – Nie puszczaj mnie, Ciorstaidh, trzymaj się blisko mnie. I gdzieś daleko, w podświadomym świecie, dociera do mnie, że posługuję się jej gaelickim imieniem.
Otwiera się wokół nas przestrzeń i widzę chłopca w wełnianej czapce i postrzępionych krótkich spodenkach. Pod pachą ściska plik gazet, drugą rękę unosi, trzymając w niej złożony egzemplarz. Powtarza coś niezrozumiałego, przypomina to refren. Raz za razem. Ktoś chwyta gazetę i wsuwa mu w dłoń monety. Kirsty też bierze jeden egzemplarz i puszcza moją rękę, żeby rozłożyć stronice. Widzę nagłówek. „Glasgow Herald”. Zanim otwiera gazetę, dostrzegam datę: szesnasty lipca 1847 roku. – Piątek, dzień targowy – mówi Kirsty. – Nic dziwnego, że jest tak tłoczno. Jednak z jakiegoś powodu nie ma to dla mnie większego znaczenia. Uświadamiam sobie, że coś mnie przynagla. Mam poczucie umykającego czasu. Słyszę gdzieś zegar wybijający godzinę. – Jest późno. Statek odpłynie lada chwila. Wsuwa sobie gazetę pod pachę i znów bierze mnie za rękę, oboje w drugich dłoniach trzymamy małe tekturowe walizki, Bóg wie z czym. Jej twarz błyszczy, zdradza podniecenie. Jest ubrana w zapinany kaftan, pod spodem nosi długą suknię, która spływa rozkloszowana aż do bruku, ale ciemne włosy układają się swobodnie na ramionach, porywane z czoła przez miękki wiatr. – Musimy wypatrywać Elizy, Simon. Trójmasztowca. Mamy dość czasu. Powiedzieli, że wypływa z Broomielaw dopiero kwadrans po. Staję na palcach, żeby popatrzeć ponad głowami na nabrzeżu. Do gigantycznych żelaznych słupów są przycumowane trzy statki. Widzę nazwę, której szukam, jest wypisana czarnymi i złotymi literami na rufie tego najdalszego. ELIZA. Wydaje mi się ogromny, plątanina masztów, takielunku i zwiniętych żagli. – Widzę. Chodź. I ciągnąc za sobą Kirsty, przepycham się między mężczyznami, kobietami i dziećmi pragnącymi gorliwie zapewnić sobie miejsce w tych napędzanych wiatrem kapsułach czasu, które zawiozą ich do nowego życia w nowym miejscu. Potem jednak słyszę pełne gniewu głosy wznoszące się ponad innymi. Przeklinają, złorzeczą, wzbierają groźnie. Wózki z bagażami otacza spora grupa ludzi. Jakaś sprzeczka doprowadziła do bójki, widzę pięści, które przecinają powietrze. Po bruku toczą się cylindry. Tłum przed nami cofa się gwałtownie, jak uwolniona nagle woda, a ja puszczam dłoń Kirsty.
– Simon! – słyszę jej krzyk, w głosie pobrzmiewa panika. Napieram na ciała, które nas rozdzieliły, ale widzę tylko, jak porywa ją prąd silniejszy od nas, dostrzegam strach w jej oczach, dłoń chwytającą rozpaczliwie powietrze nad jej głową, a potem znika. – Wejdź na statek! – Jej wołanie jest ledwie słyszalne w tej wrzawie. – Spotkamy się na pokładzie. Wokół słychać przeraźliwy dźwięk gwizdków i po chwili dostrzegam umundurowanych konstabli przepychających się przez ciżbę ciał. Wymachują pałkami. Kolejna fala odpycha mnie jeszcze bardziej i uświadamiam sobie, że mogę mieć tylko nadzieję, iż znajdę Kirsty na pokładzie Elizy. Ogarnia mnie determinacja, gniew i strach pchają do przodu. Jestem młody i silny i przedzieram się przez spanikowany tłum, wyrąbując sobie drogę barkami. I gdy znów podnoszę wzrok, góruje nade mną Eliza, ja zaś pojmuję, że jest przypływ. Tłum, niczym struga wody, płynie po wąskim trapie prowadzącym na pokład, kierowany przez podwładnych szeryfa. Za ręce i ramiona chwytają mnie dłonie, popychając do przodu, i podążam wraz z tym nurtem, wykręcając szyję i obracając się w lewo i prawo, patrząc ponad głowami, by choć przelotnie ujrzeć Kirsty. Wylewamy się jak strumień na pokład, wydaje się, że są nas setki. Rozpycham się łokciami i docieram do burty, skąd widzę trap i zatłoczone nabrzeże. Widziałem już pędzone tak owce, ale nigdy ludzi. I nigdy tak wielu w jednym miejscu i tym samym czasie. Przesuwam wzrokiem po twarzach w polu mojego widzenia, niepokój wzbiera niczym żółć, gdy nie udaje mi się dostrzec nigdzie Kirsty. Odpychają mnie w głąb pokładu, z dala od relingu. Ponad wrzawą wznoszą się głosy i wtedy uświadamiam sobie, że trap jest wciągany na pokład. Bezbrzeżna panika dodaje mi sił i pozwala mimo głośnych sprzeciwów dotrzeć ponownie do burty; widzę dokerów, którzy uwalniają liny grube jak ludzka ręka. Znów rozlegają się głosy, a ja podnoszę głowę i widzę wielkie płachty płótna, które rozpościerają się, by złapać wiatr, i czuję po raz pierwszy drżenie statku pod moimi stopami. – Ciorstaidh! – Mój głos wyrywa się z płuc i słyszę, jak w odpowiedzi woła moje imię, tak daleko, że boję się, iż to tylko wyobraźnia. Docieram do burty i widzę, że Eliza wysunęła się ze swego stanowiska kotwicznego i kieruje się
teraz ku głównemu kanałowi rzeki, gdzie woda jest głębsza, a prąd silniejszy i szybszy. I tam, pośród twarzy w tłumie stojącym na nabrzeżu, dostrzegam uniesioną twarz dziewczyny, którą kocham. Moje poczucie niedowierzania i rozpaczy jest niemal przygniatające. – Ciorstaidh! – krzyczę znowu. I przez jedną ulotną chwilę zastanawiam się, czy nie skoczyć za burtę. Ale jak w przypadku większości wyspiarzy strach przed wodą zawsze pozbawiał mnie umiejętności pływania, dlatego wiem, że byłby to skok ku pewnej śmierci. – Czekaj na mnie! Widzę lęk i konsternację na jej obliczu, kiedy przepycha się przez tłum, starając się dotrzymać kroku Elizie, która odpływa. – Gdzie?! Nie mam pojęcia. Szukam rozpaczliwie w swym zagubieniu jakiejś racjonalnej myśli, której mógłbym się uczepić. I nie znajduję jej. – Gdziekolwiek będziesz! – przekrzykuję własną bezradność. – Znajdę cię, obiecuję! I patrzę bezsilnie, jak jej twarz znika mi sprzed oczu, zamazana i zagubiona pośród moich łez, ja zaś uświadamiam sobie, że nigdy nie zdołam dotrzymać tej obietnicy.
ROZDZIAŁ 10
I Sime obudził się, wołając jej imię. Słyszał, jak wyrywa mu się z krtani. Usiadł gwałtownie na łóżku i poczuł strużki potu ściekające po twarzy, a jednak drżał z zimna. Oddychał spazmatycznie i miał wrażenie, że zamiast serca ktoś wali od środka w żebra, starając się wydostać. To był po prostu sen, ale tak wyrazisty, że ta beznadziejna niemoc, której doznawał, gdy ukochana Simona znikała mu sprzed oczu, trwała w jego świadomości jak czarna chmura przygnębienia. Śniło mu się to po raz pierwszy, ale była to historia, którą znał. Podciągnął kolana pod brodę, oparł na nich łokcie i zamknął oczy. I na chwilę przeniósł się do czasów dzieciństwa. Do domu babki nad brzegiem rzeki Salmon w Scotstown. Do starego drewnianego domu zbudowanego na początku dwudziestego wieku i ocienionego ponuro przez trzy wysokie drzewa, które wznosiły się nad nim posępnie. Wyczuwał to niemal. Zapach pradawności i wilgoci, kurzu i historii, które przenikały każdy kąt. I słyszał jej głos. Niski, prawie monotonny, zawsze z tą nutą melancholii, kiedy czytała pamiętniki jemu i jego siostrze. Potem, przez długie lata, nie pomyślał o tych wspomnieniach ani razu, teraz jednak wydawało się, że przypomina sobie ich treść z wielką jasnością. Nie potrafił przywołać wszystkich szczegółów, ale towarzyszyło mu uderzające wrażenie znajomości miejsca i opowieści. Opowieści o życiu jego przodka, zaczynającej się od podróży przez ocean. Człowieka, po którym Sime odziedziczył imię i którego historia skończyła się tragedią; babka nigdy nie chciała im o niej czytać. Dlaczego ta chwila wdarła się tak nagle w jego świadomość? Tragiczna rozłąka Simona i Ciorstaidh na nabrzeżu w Glasgow. I czemu jego podświadomość narzuciła im te role, jemu i Kirsty Cowell? Pokręcił głową, która bolała. Nie znał odpowiedzi i czuł się niemal rozgorączkowany. Potem zaświtało mu, że skoro śnił, to musiał zasnąć. Choć nie miał takiego wrażenia.
Spojrzał na zegar przy łóżku. Minęła pierwsza trzydzieści. Telewizor wciąż rzucał cienie na pokój. Mecz hokeja już się skończył, a teraz, w godzinach nocnych, reklamowano urządzenie do ćwiczeń mięśni brzucha. Spał pewnie tak długo, jak trwał ten sen. Zsunął się z łóżka i poszedł do łazienki, żeby spryskać twarz zimną wodą. Kiedy podniósł głowę, niemal go wystraszył widok bladego, wymizerowanego młodego człowieka, który spoglądał na niego z lustra. W ostrym sztucznym świetle każda zmarszczka i cień na twarzy wydawały się mroczniejsze i głębsze. Łagodne brązowe oczy były znużone i udręczone, białka poprzetykane czerwienią. Nawet włosy straciły jakby swój blask i choć były jasne, niemal blond, jak u Skandynawów, widział na skroniach pierwsze pasemka siwizny. Przycięte krótko na skroniach i z tyłu, ale bujniejsze na górze, nadawały mu chłopięcy wygląd, który teraz kłócił się ze zmęczoną, bladą twarzą; z trudem znosił jej odbicie w lustrze. Odwrócił się, żeby wytrzeć ją miękkim ręcznikiem, i wrócił do sypialni, zrzucając z siebie ubranie. Znalazł w torbie czyste bokserki i wsunął się pod zimną pościel, potem obrócił się na bok i podciągnął kolana pod brodę. Spał już tej nocy, choć tylko niecałą godzinę, i tak bardzo chciał powrócić do swego snu, manipulować nim, jak się to czasem zdarza, kiedy człowiek śni świadomie. Osiągnąć to, co nie udało się jego przodkowi na jawie. Zmienić bieg wypadków. Usłyszeć jej głos i znaleźć ją na pokładzie statku. I uwolnić się od obietnicy, której nie można było dotrzymać. Leżał przez długi czas z zamkniętymi oczami, pod powiekami pojawiały mu się kalejdoskopowe kolory niczym kleksy, potem znikały w ciemności. Znów się przekręcił i skupił na oddechu. Powolnym, miarowym. Pozwalał swym myślom błądzić swobodnie. Próbował zmusić ciało do odprężenia, by jego ciężar zagłębił się w łóżko. A potem znów leżał na plecach. Oczy miał otwarte i wpatrywał się w sufit. I choć każdą cząstką samego siebie łaknął rozpaczliwie snu, był całkowicie przytomny. ••• Niewykluczone, że odpływał na krótko w nieświadomość, ale wcale tego nie czuł. Nie mogąc się powstrzymać, podążał za bolesnym upływem czasu, obserwując elektroniczne cyfry, które odmierzały jego życie we wczesnych
godzinach rannych, przy bezustannym i wściekłym akompaniamencie wiatru i deszczu za oszklonymi drzwiami pokoju. Czwarta, piąta, szósta godzina. Teraz szósta trzydzieści, a on czuł się bardziej zmęczony niż wieczorem, kiedy się kładł. Prześladował go też ból głowy, jak zawsze; wstał w końcu, żeby wrzucić do plastikowego kubka musujący środek przeciwbólowy, a potem słuchać jego posykiwania. Nie sposób było zmierzyć się bez jego pomocy z nowym dniem. Pozbierał z podłogi rozrzucone rzeczy i ubrał się powoli. Wełniana kurtka z kapturem, którą poprzedniego wieczoru powiesił nad wanną, wciąż była wilgotna. Nie przywiózł jednak ze sobą niczego innego, więc musiał ją włożyć. Rozsunął drzwi i wyszedł na parking. Pierwsze szare światło poranka sączyło się przez chmury tak niskie, że muskały powierzchnię wyspy, popędzane wiatrem, który nie wyczerpał jeszcze swych sił. Asfalt zaściełały ślady po sztormie. Przewrócone śmietniki, których zawartość rozsypała się w nocną ciemność. Dachówki. Gałęzie ze szkółki sosnowej, która zajmowała całą wyspę w pobliżu osiedli ludzkich. Wygięta bezkształtnie dziecięca trampolina, która została wyrwana z jakiegoś ogrodu i spoczęła wepchnięta między półciężarówkę a sedana. Krzyż na wieży brzydkiego nowoczesnego kościoła po drugiej stronie ulicy przełamał się u podstawy i zwisał niebezpiecznie z dachu, przytrzymywany tylko przez piorunochron. Mimo wszystko powietrze nie było chłodne. Sime czuł na twarzy ciepło wiatru, który zelżał tylko trochę; napełniał nim usta i wdychał głęboko. Między szpitalem a kościołem zbiegała ku zatoce szeroka ulica. Widział w dole ocean napierający na linię brzegu wielkimi zielonymi falami, które rozbijały się z budzącą grozę pienistością. Ruszył w tamtą stronę, trzymając dłonie głęboko w kieszeniach, potem się zatrzymał i stał długo na zboczu wzniesienia, patrząc na potęgę morza, podczas gdy dzień zaczynał z wolna odciskać swe piętno na sztormie. ••• Crozes siedział samotnie w sali jadalnej, popijając kawę. Na stojącym przed nim talerzu leżały dwie grzanki z masłem, jedna była nadgryziona. Nie jadł już jednak, kiedy Sime wszedł do pomieszczenia, nie sprawiał też wrażenia kogoś, kto ma ochotę na więcej.
Sime nalał sobie kawy i usiadł naprzeciwko, stawiając kubek na poplamionym białym laminacie. Crozes ocknął się z zamyślenia i podniósł wzrok. – Jezu, człowieku, spałeś w ogóle? Sime wzruszył ramionami. – Trochę. Crozes przyglądał mu się chwilę z uwagą. – Powinieneś pójść do lekarza. Sime łyknął kawy. – Już poszedłem. Dał mi jakieś pastylki. Ale jestem po nich senny przez cały dzień, a w nocy nie mogę zasnąć. – Sam niewiele spałem. Cholerny hałas. Myślałem, że zerwie dach z hotelu albo wylecą szyby w oknach. Trzęsły się, jakby miały zaraz pęknąć. – Napił się kawy. – Miałem telefon piętnaście minut temu. Nasz samolot oberwał w nocy na lotnisku. Uszkodzenie szyby kokpitu. Jeśli nie zdołają naprawić tego tutaj, to będą musieli przysłać tu maszynę z częściami zamiennymi. Koniec końców, nie wyjedziemy dzisiaj. Zwłoki i reszta dowodów będą musiały poczekać w lodówce, dopóki nie damy rady stąd wylecieć. – Pech. Porucznik zerknął ciemnymi oczami na Sime’a, jakby podejrzewał sarkazm. Nie byłby zadowolony, gdyby śledztwo przedłużyło się o dzień albo dwa; obaj o tym wiedzieli. Włożył rękę do kieszeni, wyjął kluczyki i rzucił je na stół. – Lapointe wynajął dla nas dwa samochody. Weźmiesz chevroleta. Stoi przed hotelem. Pojedziesz i pogadasz z tym kuzynem Kirsty Cowell, Jackiem Aitkensem. Jeśli uznasz, że warto, przywieziesz go tutaj, na posterunek. Nagramy oficjalnie przesłuchanie. – Co może nam powiedzieć? Zniecierpliwiony Crozes machnął ręką. – A kto to wie, do diabła? Ale przejrzałem taśmy. Dziwaczka, co? Ta Cowell. Może facet pomoże nam lepiej zrozumieć jej osobowość, jej związek z mężem. Chodzi o cokolwiek, żebyśmy zyskali więcej niż dotychczas. – Już pan przejrzał taśmy? – Sime nie krył zdziwienia. – A co innego miałem robić? Nie mogłem spać, musiałem jakoś zabić czas. Wyciągnąłem Blanca z łóżka, żeby mi to puścił. – Popatrzył z lekkim
zakłopotaniem na młodszego funkcjonariusza. – Chyba już wiem, jak to jest cierpieć na bezsenność. Sime wziął ze stołu kluczyki i wstał. Dopił kawę. – Ma pan adres tego kuzyna? – Mieszka w miejscu zwanym La Grave, na sąsiedniej wyspie. Île du Havre Aubert. Ale nie ma go tam w tej chwili. Sime uniósł brwi. – Nie próżnował pan. – Chcę się jak najszybciej uporać z tą sprawą, Sime. I mam zamiar wyjechać stąd najpóźniej jutro. – Więc jeśli nie ma go w domu, to gdzie go znajdę? – Pracuje na nocnej zmianie w kopalni soli na północy wyspy. Kończy o ósmej. – Crozes spojrzał na zegarek. – Jeśli się pospieszysz, powinieneś go złapać.
II Droga na Havre aux Maisons wymagała objazdów z powodu budowy nowego mostu łączącego wyspę z Cap aux Meules. Sime zmagał się z dziurami wypełnionymi wodą, mijał rudery podające się za restauracje, bary albo kluby nocne. Zapuszczone, pogruchotane przez sztormy budynki pomalowane na jaskrawe kolory, które miały przeczyć podejrzanemu charakterowi rozrywek oferowanych tutejszej młodzieży. Kiedy zmierzał na północ przez Havre aux Maisons, teren się spłaszczył, a zagajniki sosnowe i wszelkie ślady ludzkich siedzib zniknęły. Przydrożne trzciny uginały się w podmuchach wiatru, nad asfaltem zaś krążyły tumany piasku z długiego i wąskiego pasa wydm po prawej stronie. Przez cały czas majaczył w jego polu widzenia cień wyspy Entry po drugiej stronie zatoki. Niebo zaczęło się w końcu rozwierać, rozdzierane przez wiatr, który odsłaniał postrzępione pasma błękitu i uwalniał plamy niezwykle złotego blasku, rozlewającego się po wyspach od wschodu. Morze ujawniało swój gniew wzdłuż wybrzeża, rozbijając się spienionymi falami o groblę, która łączyła Cap aux Meules i Île de Point-aux-Loups – Wilczą Wyspę. Była na dobrą sprawę małym skupiskiem wysepek pośrodku długiej mierzei stanowiącej ogniwo między południowymi wyspami i trzema większymi, na północy archipelagu. Po lewej ciągnęła się zatoka aż do
niewidocznego kontynentu Ameryki Północnej. Szmaragdowe wody Lagune de la Grande-Entrée po prawej były spokojniejsze, chronione przed napływającymi wodami sztormu przez mierzeję, równoległą do tej, na której zbudowano drogę. Kiedy Sime dotarł do ostatniego odcinka piaszczystej ławicy po zachodniej stronie, zobaczył z prawej terminal dla tankowców, gdzie kilka razy w tygodniu cumowały wielkie statki, by napełnić ładownie solą. Długi barak o srebrnym dachu chwytał z podziurawionego nieba słoneczny blask. Betonowy pirs ciągnął się aż do miejsca, gdzie stał teraz czerwono-kremowy tankowiec, a kryty przenośnik taśmowy napełniał jego trzewia solą. Przenośnik ciągnął się wzdłuż brzegu przez niemal kilometr do wieży szybu kopalnianego, gdzie wysokie ogrodzenie zwieńczone drutem kolczastym wyznaczało bezpieczną strefę kopalni. Wzdłuż brzegu błotnistego, zalanego wodą parkingu stało trzydzieści czy czterdzieści samochodów. Sime znalazł miejsce dla chevroleta i udał się do wydziału administracji, gdzie sekretarka poinformowała go, że jeśli zechce poczekać, to Jack Aitkens zejdzie ze swojej zmiany za jakieś dwadzieścia minut. Wskazała mu krzesło, ale Sime powiedział, że woli posiedzieć w samochodzie, i znów wyszedł na zewnątrz, gdzie hulał wiatr. W pomieszczeniu było gorąco i klaustrofobicznie. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak ludzie mogą spędzać dwanaście godzin dziennie pod ziemią, w ciemnej i ciasnej przestrzeni. Dla niego byłoby to gorsze niż wyrok więzienia. Siedział w chevrolecie przy włączonym silniku, ciepły podmuch owiewał mu nogi, opuszczona szyba wpuszczała świeże powietrze. Patrzył ponad wodą ku skale, która wyrastała wprost z morza, i zobaczył jaskrawo pomalowane domy wzdłuż pasa zieleni na jej wierzchołku. Twardzi ludzie, pomyślał. Rybacy w większości, potomkowie pionierów z Francji i Wielkiej Brytanii, którzy przybyli tu, by wziąć we władanie te niezamieszkane i niegościnne wyspy i uczynić je swym domem. Dopóki się nie zjawili, tylko Indianie ze szczepu Mi’kmaq mieli odwagę zapuszczać się tutaj podczas dorocznych łowów. Gdy powiewy napływały znad otwartych wód, tracąc tylko odrobinę na sile, Sime czuł, jak wiatr kołysze samochodem. Jego umysł znów przywołał pamiętniki. Wydawało się rzeczą ważną zrozumieć, dlaczego jego
podświadomość wybrała ten konkretny fragment, by ożywić ów nieoczekiwany sen. Było to dziwne. Mógł mieć zaledwie siedem albo osiem lat, kiedy babka po raz pierwszy przeczytała im te historie. Siedzieli na ganku w cieniu drzew podczas gorących letnich wakacji albo kulili się przy ogniu w jakiś mroczny zimowy wieczór. Nie potrafił już sobie przypomnieć, ile razy prosili, on i Annie, żeby babka znów im czytała. A będąc w tym samym wieku co chłopiec opisywany w tych pierwszych opowieściach, zawsze pamiętał wszystko z najdrobniejszymi szczegółami. Wydawało się jednak, że to nie głos babki wtedy słyszał – kiedy już wciągnął się w tę lub inną historię. Było tak, jakby sam jego przodek im czytał i do nich przemawiał – do Sime’a i jego siostry.
ROZDZIAŁ 11
Kiedy byłem bardzo młody, wydawało się, że znam mnóstwo rzeczy, nie pamiętając nawet, jak albo gdzie się ich nauczyłem. Wiedziałem, że moja wioska to zbiorowisko domów w parafii zwanej Baile Mhanais. I że gdybym próbował teraz wymówić to po angielsku, brzmiałoby jak Bally Vanish. Wiedziałem, że nasza wioska znajdowała się na zachodnim wybrzeżu wyspy Lewis i Harris na Hebrydach Zewnętrznych, i pamiętam, że w szkole dowiedziałem się, że Hebrydy są częścią Szkocji. Nauczyciel został przysłany przez Kościół, co wpajało przekonanie, jak ważna jest nauka czytania i pisania – choćby po to, by zapoznawać się z Biblią. Siedziałem i słuchałem nauczyciela, pochłonięty bez reszty tym, o czym nie wiedziałem. Kiedy miałem osiem lat, mój świat wydawał się maleńkim miejscem w tym większym, zewnętrznym świecie, a mimo to wypełniał on całe moje życie. Był wszystkim, co znałem. Wiedziałem na przykład, że w mojej wiosce żyje prawie sześćdziesięcioro ludzi i że tę liczbę należałoby podwoić, gdyby wziąć pod uwagę zagrody ciągnące się na północ i południe wzdłuż wybrzeża po obu stronach. Wiedziałem, że to Ocean Atlantycki wycina swój bezlitosny tatuaż na kamienistej plaży pod wioską i że gdzieś daleko, po przeciwległej stronie, leży miejsce zwane Ameryką. Na drugim krańcu zatoki rybacy ze Stornoway suszyli czasem na skałach złowione sieje. Płacili dzieciakom z wioski pensa, by siedziały tam cały dzień i odstraszały ptaki. Było też nabrzeże, zbudowane przez posiadaczy majątku ziemskiego, dopóki Langadail nie znalazło się w nowych rękach. Ojciec zarzekał się, że nowy właściciel nie wyda złamanego grosza na naprawy i że nabrzeże popadnie niebawem w ruinę. W naszej wiosce było dwanaście czarnych domów. Usadowiły się na zboczu, pod różnymi kątami w stosunku do siebie, a ja i siostra często bawiliśmy się w chowanego pośród ciemnych alejek, które je rozdzielały. Każdy dom miał
obórkę na położonym niżej końcu, żeby było gdzie suszyć zwierzęce odchody. Pod koniec każdej zimy pomagałem ojcu robić dziurę u dołu ściany szczytowej naszej chaty i wygarniać krowie łajno na wóz, a potem jechaliśmy na nasze małe poletko, żeby użyźnić ziemię. Jęczmień zawsze wyrastał na nawozie i wodorostach. A strzechą, przyczernioną i pogrubiałą od lepkiej smoły torfowej, przykrywaliśmy wraz z wodorostami leniwe łoża, czyli zagony ziemniaków. Owies rósł bez żadnej zachęty z naszej strony. Każdej wiosny kładliśmy nowy dach ze świeżych snopów słomy jęczmiennej, potem kryliśmy strzechę sieciami rybackimi i obciążaliśmy je kamieniami. Dym z ognia torfowego wydostawał się jakoś przez dach, a kilka kur, które mieliśmy, grzały się w nim zimową porą. Ściany naszego czarnego domu były grube. Na dobrą sprawę były podwójne, wzniesione bez zaprawy murarskiej, z ziemią i kamieniami pośrodku, i z darnią na górze, by wchłaniała wodę spływającą z dachu. Przypuszczam, że dla kogoś obcego w tych stronach widok owiec pasących się na szczycie ścian mógł się wydawać trochę dziwny. Ale dla mnie nie było to nic niezwykłego. Znałem te wszystkie rzeczy, bo stanowiły część mnie samego, tak jak ja stanowiłem część społeczności Baile Mhanais. Pamiętam ten dzień, kiedy urodziła się Murdag. Siedziałem tego ranka ze starym ślepym Calumem pod drzwiami jego domu, u podnóża wioski. Na północy i wschodzie wznosiły się opiekuńcze wzgórza, choć byliśmy narażeni na kaprysy pogody od zachodu. Grań za zatoką chroniła nieco przed wiatrami południowo-zachodnimi i domyślam się, że moi przodkowie musieli uznać, że to miejsce jest dobre jak każde inne na założenie wioski. Jak zawsze, Calum miał na sobie niebieski płaszcz z żółtymi guzikami i znoszony szkocki kapelusz ze wstążkami z tyłu głowy, zwany glengarry. Calum twierdził, że widzi za dnia kształty, ale niczego w mroku swego czarnego domu. Wolał więc przesiadywać w chłodzie na zewnątrz i widzieć cokolwiek, zamiast cieszyć się ciepłem wnętrza i nic nie widzieć. Towarzyszyłem często staremu Calumowi i słuchałem jego opowieści. Wydawało się, że wie niemal wszystko o ludziach tu mieszkających i historii Baile Mhanais. Kiedy mi po raz pierwszy powiedział, że jest weteranem spod Waterloo, nie miałem wielkiej ochoty przyznać się, że nie wiem, co to takiego
weteran ani co może oznaczać Waterloo. Dopiero nauczyciel mi wyjaśnił, że weteran to stary żołnierz, a Waterloo to miejsce słynnej bitwy, stoczonej tysiąc mil dalej na kontynencie europejskim, podczas której pokonano francuskiego dyktatora, Napoleona Bonaparte. Wtedy spojrzałem na Caluma inaczej. Z niejakim podziwem. Był wojownikiem, który pokonał dyktatora i mieszkał w mojej wiosce. Powiedział, że uczestniczył w dziewięciu bitwach na kontynencie i został oślepiony w ostatniej przez zamek skałkowy własnego karabinu. Było zimno tego ranka, z północy napływał wiatr, który niósł ze sobą drobinki deszczu zapowiadającego śnieg. Zima bywała czasem łagodna, a kiedy indziej zajadła. Mój nauczyciel powiedział, że to dzięki Golfsztromowi nie cierpimy wiecznej zmarzliny, ja zaś wyobrażałem sobie gorący strumień, który przepływa z bulgotem przez morze i roztapia lody północnych mórz. Usłyszałem głos niesiony wiatrem. To była moja siostra, Annag, zaledwie o rok młodsza ode mnie. Zobaczyłem ją, jak biegnie między czarnymi domami. Miała na sobie niebieską bawełnianą spódnicę i wełniany sweter wydziergany przez naszą matkę. Była na bosaka, tak jak ja. Buty wkładało się w niedzielę. A podeszwy naszych stóp przypominały twardą skórę. – Sime! Sime! – Jej mała buzia była zaróżowiona z wysiłku, oczy szeroko rozwarte z przerażenia. – Zaczęło się! Zaczęło się! Stary Calum odszukał mój nadgarstek i przytrzymał mnie mocno, kiedy wstałem. – Zmówię za nią pacierz, chłopcze – powiedział. Annag chwyciła mnie za rękę. – No chodź, chodź! I pobiegliśmy razem, w górę, pomiędzy czarnymi domami, potem przez nasze podwórze, do stodoły na tyłach. Oboje byliśmy jeszcze mali i nie musieliśmy się schylać, żeby wejść do domu, w przeciwieństwie do ojca, który garbił się za każdym razem, żeby nie rąbnąć głową o nadproże. Było tu ciemno i upłynęła chwila, nim nasze oczy przyzwyczaiły się do mroku. Podłogę pokrywały tępo ociosane wielkie kamienie, w jednym końcu piętrzył się stóg siana, w drugim zaś, niemal w całkowitym mroku, znajdował się składzik na ziemniaki. Strasząc kury, pokonaliśmy biegiem maleńką przestrzeń miedzy izbą z paleniskiem a obórką. W obórce trzymaliśmy
w owym czasie dwie krowy i jedna z nich obróciła w naszą stronę smutną mordę. Przycupnęliśmy przy drzwiach, za ogrodzeniem dla drobiu, i zajrzeliśmy do izby z paleniskiem. Żelazne lampy zawieszone na belkach powały wydzielały smród oleju z rybiej wątroby, który przenikał gryzącą woń dymu torfowego unoszącego się nad ogniem pośrodku pomieszczenia. Roiło się w nim od ludzi. Wyłącznie kobiet, prócz ojca. Annag chwyciła mnie za ramię, jej drobne palce wbiły mi się w ciało. – Położna przyszła dziesięć minut temu – wyszeptała, potem umilkła na chwilę. – Co to takiego „położna”? Widziałem w swoim krótkim życiu dostatecznie dużo porodów, by wiedzieć, że położna to taka kobieta, która przychodzi pomóc przy narodzinach dziecka. Ale tak naprawdę to była jedna z naszych sąsiadek. – Przyszła, żeby wyciągnąć dziecko z brzucha mamaidh – wyjaśniłem siostrze i zobaczyłem, jak położna pochyla się nad wyciągniętą postacią mojej matki leżącej na drewnianym łóżku po drugiej stronie izby. Nie jestem teraz pewien, jak się domyśliłem, bo nic na to nie wskazywało, ale izba z paleniskiem pełna była strachu i paniki. Milczącej paniki, którą się wyczuwało, nawet jeśli człowiek nie mógł jej usłyszeć ani zobaczyć. Nad płonącym torfem, na łańcuchu, wisiał garnek z wrzącą wodą. Pozostałe kobiety zajmowały się praniem zakrwawionych szmat, a mój ojciec stał i przyglądał się bezradnie. Nigdy jeszcze nie widziałem go tak bezsilnego. Miał zawsze coś do powiedzenia, ten mój tata. Ale wtedy milczał jak zaklęty. Usłyszałem, jak położna ponagla: „Przyj, Peigi, przyj!”, a moja matka krzyczy. Jedna z sąsiadek sapnęła: – Wychodzi niewłaściwą stroną. Byłem obecny przy wielu zwierzęcych porodach i wiedziałem, że najpierw powinna wyjść głowa, i wytężając wzrok w tym dymie i ciemności, dostrzegłem pośladki dziecka między nogami mojej matki, jakby chciało wejść do środka zamiast na zewnątrz. Położna uwolniła ostrożnie nogi dziecka, najpierw jedną, potem drugą; obróciła i dobyła jedną rączkę, następnie drugą. To była dziewczynka. Duża, ale jej główka wciąż tkwiła w środku mojej matki; rozległ się koszmarny
odgłos rozdzieranego ciała. Widziałem krew na nogach matki i na dłoniach położnej. Widziałem, jak przesiąka prześcieradło. Na twarzy kobiety lśnił pot, kiedy obracała dziecko, szukając jedną dłonią jego twarzy i starając się je uwolnić. Główki wciąż jednak nie było widać. Matka dyszała i krzyczała, a sąsiadki trzymały ją za ręce i uspokajały cichymi głosami. Każdy jednak z obecnych w izbie wiedział, że jeśli główka dziecka nie wyjdzie szybko, niemowlę się udusi. Nagle położna nachyliła się, podtrzymując jedną ręką ciało dziecka, drugą macając po brzuchu mojej matki, by odszukać w środku główkę. Wydawało się, że ją znalazła, po czym wzięła głęboki oddech i nacisnęła mocno. „Przyj!” – krzyknęła ile sił w płucach. Wrzask mojej matki wzbił czarny kurz na belkach powały i zmroził mi krew w żyłach. W tej samej jednak chwili z łona wyskoczyła główka mojej małej nowej siostrzyczki; za sprawą mocnego klapsa w zakrwawione pośladki dziecko złapało oddech, a z jego krtani dobył się krzyk, jak echo matczynego wrzasku. Lecz moja matka wciąż cierpiała i maleństwo owinięte w kocyki szybko zabrano. Przyniesiono świeże prześcieradła, by powstrzymać krwawienie. Położna chwyciła mojego ojca za ramię, on zaś nachylił się, by wysłuchać przekazanej szeptem rady. Kobieta miała twarz białą jak nieboszczyk. Oczy ojca zapłonęły niczym węgle; rzucił się ku drzwiom, niemal przewracając mnie i Annag, kiedy próbowaliśmy usunąć mu się z drogi. Wrzasnął i chwycił mnie za kołnierz wytartej kurtki z tweedu, ja zaś pomyślałem, że oberwę, bo byłem tam, gdzie nie powinienem być. On jednak przysunął do mnie wielką zarośniętą twarz i powiedział: – Chcę, żebyś pobiegł po doktora, synu. Jeśli nie zatrzymamy krwawienia, twoja matka umrze. Przeszył mnie strach niczym bełt z kuszy. – Nie wiem, gdzie mieszka doktor. – Biegnij do zamku w Ard Mor – polecił ojciec, a ja dosłyszałem w jego głosie niepokój, który dławił mu słowa w gardle. – Sprowadzą go prędzej niż ktokolwiek z nas. Powiedz im, że twoja matka umrze, jeśli doktor szybko się nie zjawi.
Obrócił mnie i wypchnął mrużącego oczy na światło dnia, obarczywszy zadaniem, jakim było ocalenie życia mojej matki. Ponaglany strachem i poczuciem ważności, pobiegłem na złamanie karku między czarnymi domami, w górę zbocza, i znalazłem się na ścieżce wydeptanej w stoku. Wiedziałem, że jeśli podążę nią dostatecznie daleko, to dotrę do drogi, która prowadziła w stronę zamku, i choć nigdy tam nie byłem, widywałem go z daleka i wiedziałem, jak odszukać to miejsce. Ale miałem sporo do przebycia. Dwie mile, może nawet więcej. Gdy wspiąłem się na szczyt wzgórza, uderzył mnie podmuch wiatru, zwalając niemal z nóg. Poczułem na twarzy siekące krople deszczu, jakby sam Bóg okazywał pogardę wysiłkom małego chłopca próbującego ocalić matkę. Bądź co bądź, to była jego sprawa. Nie dałbym rady utrzymywać tak szybkiego kroku, wiedziałem jednak, że liczy się czas, więc zwolniłem do truchtu, by zachować siły i dotrzeć na miejsce. Starałem się za wszelką cenę nie myśleć, kiedy biegłem; skupiłem uwagę na ścieżce przed sobą i na posępności skalistych nagich wzgórz, które mnie otaczały. Ziemię uderzały i kaleczyły niskie chmury, a wiatr przenikał moje odzienie, szarpiąc gwoździe, których używałem zamiast guzików przy kurtce. Pojawiały się przelotnie obrazy i znikały. Dostrzegłem łuk piaszczystej zatoki między wzgórzami. W dali wznosiły się ciemnofioletowe góry otoczone pierścieniem obłoków, a po lewej zobaczyłem kamienne bloki na wzniesieniu za wielką plażą, którą nazywaliśmy po prostu Traigh Mhor. I wciąż biegłem, utrzymując tempo, co tłumiło moje myśli i strach. W końcu zobaczyłem przed sobą drogę wijącą się pośród wzgórz. Była pokryta koleinami i błotnista, we wgłębieniach pozostawionych przez koła wozów i dziurach zbierała się deszczówka. Skręciłem na północ, rozbryzgując kałuże; czułem, że tracę siły i zwalniam kroku. Zdawało się, że krajobraz zamyka się wokół mnie, zasłaniając niebo. Przypominałem sobie, jak budowano tę drogę, ale kamienie, które tu kładziono, zniknęły w błocie, a w rowach wzbierała woda. Biegnąc, machałem rękami, żeby nabrać więcej powietrza w płuca, a potem, pokonawszy na ślepo zakręt, zatrzymałem się gwałtownie. Zobaczyłem w rowie przewróconą dwukółkę. Koń leżał na boku, wciąż zaprzężony do
wozu, rżąc i próbując podnieść się z ziemi. Widziałem jednak, że jedna z jego tylnych nóg jest beznadziejnie złamana. Lecz nigdzie nie było śladu woźnicy ani pasażerów. Rozpadało się już na dobre, gdy podszedłem do przewróconego wehikułu. Wskoczyłem do rowu, częściowo zakrytego przez dwukółkę, i tam, pośród korzeni wrzosu, leżała mała dziewczynka, niebieskie spódnice i poły czarnego płaszcza otaczały ją niczym wachlarz, czarne włosy miała upięte pod kobaltowym beretem. Twarz, śmiertelnie blada, wydawała się jeszcze bielsza przez kontrast z jasnoczerwoną krwią sączącą się z rany na skroni. Obok dziewczynki leżał na plecach mężczyzna w średnim wieku; jego cylinder potoczył się kawałek dalej. Twarz była całkowicie zanurzona pod wodą, która w jakiś sposób wyolbrzymiała mu rysy. Zwłaszcza oczy, duże jak spodki, szeroko rozwarte i wpatrzone we mnie. Poczułem, że drżę z przerażenia, uświadomiwszy sobie, że ten człowiek nie żyje i że nic nie mogę już dla niego zrobić. Usłyszałem cichutki jęk, potem kaszel, i znów skupiłem uwagę na dziewczynce, która uniosła w tym momencie powieki, odsłaniając najbardziej błękitne oczy, jakie kiedykolwiek widziałem. – Możesz się ruszać? – spytałem. Ona jednak spojrzała na mnie nieobecnym wzrokiem; jej twarz wyrażała pustkę. Mała dłoń chwyciła rękaw mojej kurtki. – Help, help me – powiedziała dziewczynka, a ja uświadomiłem sobie, że mówi do mnie po angielsku, w języku, którego nie potrafiłem zrozumieć, tak jak ona mojego gaelickiego. Bałem się ją ruszyć, żeby nie zrobić jej jeszcze większej krzywdy. Ująłem jej dłoń i poczułem chłód; zrozumiałem, że nie mogę jej zostawić na zimnie i deszczu. Widywałem już ludzi, którzy narażeni na bezlitosne żywioły tracili życie w mgnieniu oka. – Powiedz mi, czy cię boli – zwróciłem się do niej, wiedząc, że nie rozumie, a ona spojrzała na mnie z takim zagubieniem w oczach, że niemal przyprawiła mnie o łzy. Wsunąłem rękę pod jej ramiona, drugą pod zagięcie kolan, i podniosłem ją ostrożnie. Była mniejsza ode mnie, młodsza chyba o dwa lata, ale mimo wszystko wydawała się ciężka i nie potrafiłem sobie wyobrazić, bym
mógł ją nieść przez całą drogę do zamku. Wiedziałem jednak, że muszę. I teraz czułem na rękach brzemię odpowiedzialności za dwa istnienia. Nie krzyknęła z bólu, więc przypuszczałem, że nic sobie nie złamała. Zarzuciła mi ręce na szyję i przywarła do mnie, gdy wspinałem się z powrotem na drogę i znów ruszyłem truchtem. Nie zdążyłem przebiec nawet dwustu metrów, gdy mięśnie rąk zaczęły mnie boleć od dźwiganego ciężaru. Nie miałem jednak wyboru; musiałem podążać przed siebie. Po chwili nogi odnalazły miarowy rytm i prowadziły mnie uparcie do przodu. Od czasu do czasu spuszczałem wzrok i patrzyłem na dziewczynkę w moich ramionach. Niekiedy miała oczy zamknięte i wtedy bałem się najgorszego. A potem widziałem, że patrzy na mnie, ale wydawała się rozgorączkowana i nie miałem pewności, czy w ogóle mnie widzi. Byłem u kresu sił, gotów paść na kolana i poddać się, kiedy pokonałem kolejny zakręt, i oto moim oczom ukazał się Ard Mor. Zamek przycupnął na skrawku lądu, który wrzynał się w skalistą zatokę. Od frontu ciągnęły się trawniki, aż do zwieńczonego blankami muru z armatą wymierzoną w stronę wody, a dalej wznosiło się strome wzgórze. Droga biegła zakosami do skupiska chat, gdzie mieszkali zatrudnieni w majątku pracownicy, a na teren zamku wchodziło się przez łukowato sklepioną kamienną bramę. Ten widok dodał mi sił, w każdym razie tyle, że zdołałem przebyć niepewnym krokiem ostatnie kilkaset metrów obok chat i przekroczywszy kamienną bramę, stanąłem przed wielkimi drewnianymi odrzwiami zamku. Ułożyłem dziewczynkę na stopniu schodów i pociągnęłam za sznur dzwonka; usłyszałem jego dźwięk gdzieś w głębi domostwa. Trudno mi opisać minę pokojówki, kiedy otworzyła drzwi – jej różową twarz nad czarną bluzką i białym fartuszkiem i oczy otwarte szeroko ze zdumienia. A potem straciłem jakąkolwiek władzę nad tym, co się działo, gdy wezwano służących, by wnieśli małą dziewczynkę do zamku, ja zaś stałem samotnie w wielkim holu o kamiennej posadzce, a ludzie biegali wokół mnie jak szaleni. Zobaczyłem dziedzica na schodach; jego oblicze było blade i naznaczone głęboką troską. Po raz pierwszy usłyszałem jego głos. Nie rozumiałem jednak jego angielszczyzny. Nikt nie zwracał na mnie najmniejszej nawet uwagi, więc zacząłem płakać, bojąc się rozpaczliwie, że zawiodłem matkę i że ona umrze, bo pozwoliłem
odwieść się od celu mojej wyprawy. Pokojówka, która otworzyła mi drzwi, przybiegła i uklękła przede mną, w jej oczach malowała się konsternacja. – Co się stało? – spytała po gaelicku. – Zachowałeś się dzielnie. Ocaliłeś życie córki dziedzica. Chwyciłem ją za rękę. – Potrzebuję doktora. – Już po niego wysłano – zapewniła mnie uspokajająco. – Za chwilę się zjawi. – Nie. Dla mojej matki. – Byłem bliski histerii. Ale ona nie zrozumiała. – Co ty mówisz?! Powiedziałem jej o matce, o narodzinach mojej małej siostrzyczki i o krwawieniu. Kobieta zbladła. – Zostań tutaj – poleciła i wbiegła na duże schody. Stałem tam przez całą żałosną wieczność, aż przybiegła z powrotem i uklękła przy mnie, a jej ciepła, czuła dłoń odgarnęła mi włosy sprzed oczu. – Jak tylko doktor obejrzy Ciorstaidh, pojedzie z tobą do Baile Mhanais. Poczułem, że zalewa mnie wielka fala ulgi. – Ciorstaidh – powiedziałem. – Tak ma na imię córka dziedzica? – Tak – odparła. – Ale nazywają ją po angielsku. Kirsty. ••• Nie wiem, jak długo trwało, nim zjawił się doktor i zbadał Ciorstaidh. Ale gdy tylko skończył, wyruszyliśmy na jego wierzchowcu w stronę mojej wioski. Zatrzymaliśmy się przy przewróconej dwukółce. Koń wciąż żył, ale przestał już niemal walczyć. Doktor rzucił okiem na mężczyznę leżącego w rowie. Potem wyprostował się z posępnym wyrazem twarzy. – Nie żyje – oznajmił, choć sam mogłem mu to powiedzieć. – Nauczyciel Ciorstaidh z Glasgow. Przebywał tu dopiero od pół roku. – Znów dosiadł konia i odwrócił się do mnie. – Gdybyś nie przyniósł jej do zamku, synu, umarłaby tu z zimna. Smagnął koński zad biczem, ruszyliśmy galopem i w końcu dotarliśmy do zakrętu prowadzącego w stronę ścieżki. Tam musieliśmy zwolnić, żeby wierzchowiec mógł stąpać ostrożnie między kamieniami i korzeniami wrzosu, nim zaczęliśmy zjeżdżać w dół zbocza do wioski.
Jakimś cudem udało się im powstrzymać krwawienie i matka wciąż żyła. Lekarza zaprowadzono do izby z ogniem, mnie zaś i Annag wypchnięto na zewnątrz i kazano czekać na deszczu. Nie przejmowałem się tym. Miałem wrażenie, że ocaliłem tego dnia dwa istnienia, i pękając z dumy, opowiedziałem wszystko młodszej siostrze. Wtedy pojawił się ojciec, my zaś bez trudu dostrzegliśmy ulgę na jego twarzy. – Doktor powiada, że wasza matka powinna wyzdrowieć. Jest słaba i potrzebuje wypoczynku, więc przez jakiś czas będziemy wszyscy musieli ją wyręczać w robocie. – Jak ma na imię dziecko? – spytała Annag. Ojciec uśmiechnął się. – Murdag – odparł. – Po mojej matce. – Położył dłoń na moim ramieniu. – Dobrze się spisałeś, synu. Pochwała w jego ustach sprawiła mi ogromną radość. – Doktor powiedział też, że niosłeś przez całą drogę do Ard Mor córkę dziedzica. Uratowałeś jej życie, bez dwóch zdań. – Wysunął w zamyśleniu brodę i obrzucił spojrzeniem wzgórza, które się nad nami wznosiły. – A dziedzic będzie nam winien przysługę. ••• Nie pamiętam, ile potem czasu upłynęło, nim znów zaczęła się szkoła. Gdzieś po Nowym Roku, jak przypuszczam. Pamiętam, że tego pierwszego dnia szedłem ścieżką prowadzącą do szkoły; minąłem kościół, który służył mieszkańcom parafii Baile Mhanais i Sgagarstaigh. Budynek szkolny usadowił się na żyznej trawiastej równinie, zwanej machair, z widokiem na zatokę po przeciwległej stronie wzgórza i pasma ziemi uprawnej, które wznosiły się w dali. Zwykle było nas trzydzieścioro, choć liczba ta wahała się w zależności od robót, jakich wymagały zagrody i obejścia, lecz mój ojciec zawsze powtarzał, że nie ma nic ważniejszego od nauki, i rzadko zatrzymywał mnie w domu. Matka wracała szybko do zdrowia, a mała Murdag rosła jak na drożdżach. Wstałem tego dnia o pierwszym brzasku, żeby przynieść skrzynkę grudek torfu i napełnić sobie brzuch ziemniakami, które pozostawiliśmy na całą noc w żarze paleniska. Potem, kiedy ogień rozgorzał na dobre, matka upiekła
jeszcze więcej kartofli; zjedliśmy je z mlekiem i soloną rybą. Tak więc, mając pełen żołądek, nie czułem za bardzo zimna i wcale mi nie przeszkadzała skorupa śniegu skrzeczącego pod moimi gołymi stopami. Gdy dotarłem do szkoły, zauważyłem ze zdziwieniem, że mamy nowego nauczyciela: pana Rossa z Inverness. Był znacznie młodszy niż poprzedni i mówił zarówno po angielsku, jak i gaelicku. Kiedy już zasiedliśmy w topornych drewnianych ławkach, spytał, czy ktoś z nas potrafi mówić po angielsku. Nie podniosła się ani jedna ręka. – No dobrze, kto spośród was chciałby mówić w tym języku? Rozejrzałem się i zobaczyłem, że znów nikt się nie zgłosił. Podniosłem więc rękę, a pan Ross uśmiechnął się do mnie, chyba trochę zdziwiony. Okazało się, że wszyscy mamy się uczyć angielskiego. Ale tylko ja chciałem, wiedząc doskonale, że gdybym miał kiedykolwiek porozmawiać z dziewczynką, której ocaliłem życie, to muszę mówić w jej języku. Było bowiem nie do pomyślenia, żeby córka dziedzica nauczyła się kiedykolwiek mówić po gaelicku.
ROZDZIAŁ 12
I – Pan jest gliną? Głos wystraszył Sime’a i wyrwał gwałtownie ze wspomnień; upłynęła chwila, nim się otrząsnął i powrócił z dziewiętnastowiecznej zimy hebrydzkiej do kopalni soli pół świata dalej, na Wyspach Magdaleny. Odwrócił się i zobaczył mężczyznę stojącego przy spuszczonej szybie i zaglądającego do wozu; pociągła twarz kryła się w cieniu daszka czapki baseballowej. Niemal w tej samej chwili zadrżała ziemia. Głuche wibracje, niczym seria nierównych uderzeń serca. – Co to takiego, na litość boską? – spytał wystraszony. Mężczyzna zachowywał obojętność. – Roboty strzałowe. Prowadzi się je po piętnastu minutach od zakończenia szychty. Musi się przewietrzyć przez dwie godziny, zanim na dół zjedzie następna zmiana. Sime skinął głową. – A odpowiedź na pańskie pytanie brzmi: tak. Mężczyzna przesunął dużą dłonią po jednodniowym zaroście. – Po co, do diabła, chce pan ze mną gadać? – Zmarszczył brwi pod brzegiem czapki, patrząc ze złością na Sime’a. – Jack Aitkens, jak się domyślam? – A jeśli tak, to co? – Mąż pańskiej kuzynki Kirsty został zamordowany na Entry. Wydawało się przez chwilę, że wiatr ustał i że w tym ułamku sekundy świat Aitkensa znieruchomiał. Sime widział, jak wrogość na twarzy mężczyzny ustępuje przed zaskoczeniem, a potem troską. – Jezu – powiedział. – Muszę tam natychmiast pojechać. – Oczywiście – odparł Sime. – Ale najpierw powinniśmy porozmawiać.
II
Ściany pokoju 115 posterunku policji Sûreté de Québec na Cap aux Meules były pomalowane na kanarkową żółć. Pod jedną z nich stał laminowany stół, a przy nim dwa krzesła. W sąsiednim pomieszczeniu z wbudowanymi kamerami i mikrofonem przebywał Thomas Blanc. Tabliczka na zewnątrz informowała, że to Salle d’interrogatoire – pokój przesłuchań. Jack Aitkens siedział naprzeciwko Sime’a, duże, brudne od oleju dłonie trzymał złączone na blacie. Zapinana na zamek błyskawiczny wełniana kurtka była rozchylona i wisiała mu luźno na ramionach. Nosił podarte dżinsy i wielkie buty oblepione solą. Zdjął wcześniej czapkę, odsłaniając bladą, niemal szarą twarz i ciemne, rzednące włosy, posmarowane brylantyną i zaczesane do tyłu na szerokiej i płaskiej czaszce. Wskazał głową czarny plakat przypięty pineskami do ściany za plecami Sime’a. URGENCE AVOCAT gratuit en cas d’arrestation. W przypadku aresztowania zapewniamy adwokata z urzędu. – Potrzebny mi adwokat? – Nie sądzę. A pan? Aitkens wzruszył ramionami. – Co więc chce pan wiedzieć? Sime wstał i zamknął drzwi, żeby nie przeszkadzał im hałas dobiegający z dyżurki, i ponownie usiadł. – Może pan zacząć od tego, jak się pracuje w kopalni soli. Aitkens wydawał się zaskoczony. Potem wydął policzki i parsknął pogardliwie. – Zwykła robota. – System zmianowy? – Dwunastogodzinne szychty. Cztery dni w tygodniu. Pracuję już od dziesięciu lat, więc niewiele o tym myślę. W zimie, na dziennej zmianie, jest ciemno, jak zjeżdża się na dół, i ciemno, jak się wyjeżdża na górę. Pod ziemią też jest niewiele światła. Spędza się połowę życia w mroku, monsieur… Mackenzie, o ile się nie mylę? Sime skinął głową. – Przygnębiające. Człowiek ma czasem dość.
– Mogę sobie wyobrazić. – Sime z trudem mógł sobie wyobrazić coś gorszego. – Ilu ludzi tu pracuje? – Stu szesnastu. To znaczy górników. Nie mam pojęcia, ile osób jest zatrudnionych w administracji. Sime nie krył zdziwienia. – Sądząc po tym, co jest na górze, nigdy bym się nie domyślił, że na dole jest aż tylu ludzi. Aitkens uśmiechnął się niemal protekcjonalnie. – Sądząc po tym, co jest na górze, nie potrafiłby pan sobie nawet wyobrazić, co jest na dole, monsieur Mackenzie. Cały archipelag Wysp Magdaleny opiera się na kolumnach soli, które przebiły skorupę ziemską. Jak dotąd, wkopaliśmy się w jedną z nich na głębokość czterystu czterdziestu metrów, a zostało jeszcze z osiem albo dziesięć kilometrów. Kopalnia ma pięć poziomów i rozciąga się pod powierzchnią morza z obu stron wyspy. Sime też się uśmiechnął. – Ma pan rację, panie Aitkens, nie potrafiłbym sobie tego wyobrazić. – Milczał przez chwilę. – Gdzie pan był w noc morderstwa? Aitkens nawet nie mrugnął. – A która to dokładnie noc? – Przedwczoraj. – Na drugiej zmianie. Tak jak przez cały tydzień. Może pan sprawdzić w grafiku. Sime skinął głową. – Sprawdzimy. – Rozsiadł się wygodnie. – Jakiego rodzaju sól tu wydobywacie? Aitkens wybuchnął śmiechem. – Bynajmniej nie stołową, jeśli tak pan sądzi. Sól do posypywania dróg. Mniej więcej jeden przecinek siedem miliona ton rocznie. Większość zużywa się w Quebecu albo na Nowej Fundlandii. Reszta idzie do Stanów. – To chyba nie jest zdrowe… spędzać na dole dwanaście godzin i wdychać to wszystko. – Kto wie? – Aitkens wzruszył ramionami. – Jeszcze od tego nie umarłem, bądź co bądź. – Parsknął śmiechem. – Mówi się, że kopalnie soli wytwarzają
własny mikroklimat. W niektórych krajach Europy Wschodniej wysyłają na dół ludzi z astmą. Sime patrzył, jak uśmiech na twarzy rozmówcy przygasa, i czekał, podczas gdy Aitkens tracił z wolna cierpliwość. – Powie mi pan, co się stało na Entry, czy nie? – spytał w końcu kuzyn Kirsty. Sime jednak nie był jeszcze gotów przystąpić do rzeczy. – Chcę, żeby opowiedział mi pan o swojej kuzynce – oznajmił. – Co chce pan wiedzieć? – Cokolwiek. Wszystko. – Nie utrzymujemy bliskich kontaktów. – Domyślam się. Aitkens popatrzył znacząco, a Sime dostrzegł w jego oczach kalkulację – czy Kirsty sama mu to powiedziała? – Matką Kirsty była siostra mojego ojca. Ale mój tata zakochał się we francuskojęzycznej dziewczynie z Havre Aubert i kiedy miał zaledwie kilkanaście lat, opuścił wyspę, żeby się ożenić. – Więc nie mówi pan po angielsku? – W szkole mówiłem po francusku. Ale ojciec zawsze zwracał się do mnie w domu po angielsku, więc znam nieźle ten język. – I pańscy rodzice wciąż żyją? Zacisnął usta w posępną linię. – Matka zmarła kilka lat temu. Ojciec przebywa w szpitalu, na oddziale geriatrycznym. Nie poznaje mnie nawet, kiedy go odwiedzam. Mam pełnomocnictwo i mogę go reprezentować we wszystkich sprawach. Sime skinął głową. – Więc zasadniczo pan i Kirsty dorastaliście w dwóch różnych pod względem językowym społecznościach. – Owszem. Ale różnice nie sprowadzają się tylko do języka. Są też kulturowe. Większość tutejszych mówiących po francusku to potomkowie pierwszych osadników z Akadii. Kiedy Brytyjczycy pokonali Francuzów i stworzyli Kanadę, wykopali Akadyjczyków i wielu z nich wylądowało właśnie tutaj. – Aitkens mruknął coś, niewzruszony. – Większość moich sąsiadów wciąż uważa się bardziej za mieszkańców Akadii niż Quebecu. – Zaczął wygrzebywać sobie brud zza paznokci. – Wielu z tych, którzy mówili po
angielsku i płynęli do kolonii, wylądowało tutaj, kiedy ich statki się rozbiły. No i tu zostali. Dlatego te dwie społeczności nigdy się nie zasymilowały. – Więc nie utrzymywał pan ściślejszych kontaktów z Kirsty, kiedy dorastaliście? – Praktycznie żadnych. Oczywiście, widzę Entry ze swojego domu na La Grave. Czasem ma się wrażenie, że wystarczy wyciągnąć rękę, żeby jej dotknąć. Nigdy jednak nie miałem ochoty zajrzeć tam bez powodu, ot, tak sobie. Oczywiście, zdarzały się spotkania rodzinne. Święta Bożego Narodzenia, pogrzeby, tego rodzaju rzeczy. Ale ci anglojęzyczni to prezbiterianie, a francuskojęzyczni to na ogół katolicy. Woda i ogień. Nie poznałem dobrze Kirsty. – Przestał grzebać pod paznokciami i wlepił spojrzenie w dłonie. – W ciągu ostatnich lat prawie jej nie widywałem. – Podniósł wzrok. – Nie odwiedzałem jej, ale i ona nie przyjechała, żeby się ze mną spotkać. Sime zastanawiał się, czy nie wyczuwa tu cienia goryczy, ale nic w zachowaniu Aitkensa jej nie sugerowało. – Opierając się na tym, co pan o niej wie, jak by ją pan opisał? – To znaczy? – Jaką jest osobą? Zdawało się, że w uśmiechu Aitkensa jest jakaś czułość. – Trudno byłoby znaleźć łagodniejszą osobę na ziemi, monsieur Mackenzie – powiedział. – Jest… jak to się mówi… pogodna. Jakby miała jakiś wewnętrzny spokój. Nigdy nie widziałem, by straciła panowanie nad sobą. – Ale sam pan wspomniał, że rzadko się widywaliście przez te lata. Ta uwaga zirytowała Aitkensa. – No to po co mnie pan pyta? – To moja praca, panie Aitkens. – Sime wyprostował się i skrzyżował ramiona na piersi. – Co pan wie o jej relacjach z Jamesem Cowellem? Aitkens wydał pogardliwy dźwięk, który przypominał splunięcie i jednocześnie głuchy pomruk. – Nigdy faceta nie lubiłem. I nigdy nie mogłem się zorientować, co w niej widzi. – Co pan ma na myśli? – Nic złego, jeśli chodzi o Kirsty. To przystojna kobieta i w ogóle. Ale dziwna, rozumie pan?
Sime przypomniał sobie słowa Crozesa: „Dziwaczka, co?”. – Pod jakim względem dziwna? – Chodzi o ten jej upór, żeby wciąż siedzieć na miejscu. Nigdy nie ruszyć się z wyspy. Coś, co w ogóle nie pasowało do Cowella. Lubił superwozy i samoloty, duże domy i drogie restauracje. Byłem na ich ślubie. Kazał postawić na wyspie wielki namiot, a z Montrealu ściągnął firmę cateringową. Szampan lał się strumieniami. Cholerny szpaner. Więcej pieprzonych pieniędzy niż zdrowego rozsądku. Zapatrzony w siebie. Uważał, że jest lepszy od nas, bo zbił majątek. Ale tak naprawdę był jeszcze jednym wyspiarzem. Pieprzonym rybakiem, któremu się powiodło. – Tyle że szczęście go opuściło. Aitkens nachylił się nieznacznie. – Jak zginął? – Kirsty twierdzi, że została zaatakowana w domu przez intruza. Kiedy Cowell interweniował, napastnik zabił go nożem. Aitkens wydawał się zszokowany. – Jezu! Intruz? Na Entry? – Po chwili przyszło mu coś do głowy. – Co tam robił Cowell? Słyszałem, że ją rzucił. – Co dokładnie pan słyszał? – No cóż… to, co wszyscy. Jeśli miał jakąś obsesję na punkcie Kirsty, to się skończyła, i znalazł sobie kogoś innego, kogo mógł obdarowywać tymi swoimi milionami. Ariane Briand, żona mera, tu, na Cap aux Meules. Zrobił się z tego niezły skandal. – Zna ją pan? – Cholera, owszem. Chodziłem z nią do szkoły. Nie znałem chłopaka, który by się na nią nie napalał. Była z niej prawdziwa ślicznotka. Wciąż jest. I bardziej w stylu Cowella niż Kirsty. Wykopała mera, a Cowell wprowadził się na jego miejsce. – Aitkens parsknął pogardliwie. – Ale to był układ tymczasowy, bez dwóch zdań. Może się pan założyć o ostatniego dolara, że Cowell miał chrapkę na coś większego niż mały domek Briandów w lesie. Sime skinął głową. – Jak dom, który zbudował na Entry. – Myślę, że coś jeszcze bardziej olśniewającego. Jak ktoś ustawia poprzeczkę tak wysoko, to nie chce jej obniżać.
Sime potarł się w zamyśleniu po brodzie i uświadomił sobie, że rano się nie ogolił. – Pana kuzynka będzie po nim prawdopodobnie dziedziczyć – powiedział. Aitkens przechylił głowę i popatrzył na niego. – Nie sądzi pan chyba, że to ona zrobiła? – Nic jeszcze nie sądzimy. – Jeśli pan tak uważa, to się pan myli. Nie zabiłaby go dla domu czy majątku. I tak dostałaby po rozwodzie dom i połowę pieniędzy. Cowell nie mógł zabrać ze sobą tych murów i z pewnością nie chciałby w nich mieszkać. – Aitkens rozłożył szeroko ręce. – Co by zresztą miała robić z tą całą gotówką? Nie ma jej na co wydać na tej wyspie. – Nagle jego wzrok powędrował ku prawej dłoni Sime’a, opartej o stół. – Ciekawy sygnet. Mogę obejrzeć? Zaskoczony Sime wyciągnął rękę, żeby Aitkens mógł się przyjrzeć pierścieniowi. Górnik skinął głową. – Piękny. To karneol, prawda? Miałem kiedyś podobny, tyle że z sardonyksem. Rodzaj bursztynu z białymi paskami. Był na nim wygrawerowany ładny feniks. – Twarz mu się zachmurzyła. – Zostawiłem go kiedyś w umywalni kopalnianej. Zdałem sobie z tego sprawę pięć minut później i wróciłem po niego. Zniknął. – Wykrzywił pogardliwie wargi. – Niektórzy ludzie są po prostu nieuczciwi. – Ten mój wydaje się panu znajomy? – spytał Sime. Aitkens zmarszczył czoło. – Pański? A powinien? – Pana kuzynka powiedziała, że ma taki wisiorek. Ten sam kolor, ten sam klejnot rodowy. – Kirsty? – Uniósł zdumiony brwi. – I miała go? – Nie wiem. Nie potrafiła go znaleźć. Aitkens zmarszczył czoło. – Dziwne. Po raz drugi użył tego słowa w odniesieniu do kuzynki.
III Sime i Thomas Blanc szli wraz z Crozesem przez parking za posterunkiem policji w stronę przybrzeżnej drogi – sentier littoral – i plaży. Wiatr złagodniał znacznie, ale wciąż był silny; owiewał ich włosy i szarpał kurtki i spodnie.
Słońce tworzyło migotliwą misę złotego światła na morzu, które kołysało w swych objęciach zarys Entry po drugiej stronie zatoki. W każdym miejscu archipelagu, w którym przebywał Sime, ta wyspa była niepokojąco obecna. Wydawało się, że podąża za nim jak oczy Mona Lizy. – Arseneau nie znalazł jeszcze Brianda – oznajmił Crozes. Chciał jak najszybciej zaliczyć mera w poczet podejrzanych albo wykluczyć i był wyraźnie poirytowany zwłoką w tej sprawie. – Nie dowiedzieliśmy się chyba wiele od Aitkensa. – Aitkens ma jednak rację, jeśli chodzi o pieniądze, poruczniku – zauważył Blanc. – To mało prawdopodobny powód, dla którego ta Cowell miałaby zabić męża. – Tak. I nie zapominajmy o najważniejszym. Chodzi o kobietę, którą mąż porzucił dla innej. A wiecie, co się mówi o wzgardzonej kobiecie… – Podrapał się po brodzie. – Nie wydaje mi się, żeby chodziło tu o pieniądze. Dotarli do ścieżki nadbrzeżnej i umilkli, czekając, aż minie ich jakaś młoda kobieta uprawiająca jogging. Crozes odwrócił się i popatrzył na jednokondygnacyjny budynek z czerwonej cegły, gdzie mieścił się posterunek policji. – Zarekwirowałem kuter, żeby woził nas na wyspę i z powrotem. Nie będziemy zależni od promu. Wysłałem rano kilka osób razem z minibusem na pokładzie Ivan-Quinn. Marie-Ange musi dokończyć robotę na miejscu zdarzenia, poza tym myślę, że trzeba jeszcze raz pogadać z wdową. – Jakaś nowa linia przesłuchania? – spytał Blanc. Crozes skinął głową. – To, o czym rozmawialiśmy wczoraj. Jeśli mówi prawdę i to ona była obiektem ataku, a nie Cowell, to może wie o kimś, kto jej nie lubi. – Aitkens będzie chciał pewnie pojechać z nami – zauważył Sime. – Niech jedzie. Może warto sprawdzić, czy jego obecność wywoła jakąś reakcję u kuzynki. W kieszeni płaszcza Crozesa zaświergotała komórka. Wyjął ją i odwrócił się, żeby odebrać. Blanc stanął plecami do wiatru i osłonił dłońmi papierosa, którego zapalał. Potem spojrzał na Sime’a. – No i co myślisz? – O tym, kto zabił Cowella?
– Tak. Sime wzruszył ramionami. – Powiedziałbym, że sprawa wciąż jest otwarta. A ty? Blanc zaciągnął się, a wiatr porwał dym z jego ust. – No cóż, według statystyk ponad połowa morderstw jest popełniana przez ludzi znanych ofierze. Gdybym miał się założyć o pieniądze, to stawiałbym na nią. – Cholera! – Głos porucznika przedarł się przez powiewy wiatru i obaj obrócili się w jego stronę, kiedy chował komórkę do kieszeni. – Co jest, poruczniku? – spytał Blanc. – Niewykluczone, że sprawa bardziej się skomplikuje, niż myśleliśmy. – Wskazał brodą zarys wyspy po drugiej stronie zatoki. – Chyba ktoś tam zaginął w nocy.
ROZDZIAŁ 13
I Rejs łodzią, którą Crozes zarekwirował, trwał dobrze ponad godzinę. Kuter cuchnął rybami i nie chronił przed kaprysami pogody. Morze wciąż było niespokojne, a wiatr dostatecznie silny, dlatego musieli płynąć irytująco powoli. Sime i Blanc kulili się w ciemnej, ciasnej przestrzeni pod pokładem; wokół ich stóp chlupotała słona woda, a smród gnijących ryb wypełniał im nozdrza i przyprawiał o mdłości przy każdym przechyle łodzi. Crozes wydawał się nieporuszony; siedział samotnie, zatopiony w myślach, na zardzewiałej belce na rufie. Jack Aitkens spędził cały rejs w sterówce, rozmawiając z właścicielem kutra, jakby wybrał się na przejażdżkę żaglówką w słoneczne niedzielne popołudnie. Arseneau spotkał się z nimi w porcie i gdy odesłano Aitkensa do minibusa, sergeant enquêteur przekazał im informacje na temat zaginionego człowieka. Stali zbici w gromadkę na końcu nabrzeża, zmagając się z wiatrem, a Blanc próbował kilkakrotnie zapalić papierosa, nim zrezygnował na dobre. – Nazywa się Norman Morrison – wyjaśnił Arseneau. – Lat trzydzieści pięć. I… – Zawahał się, jakby nie był pewien, czy to, co zamierza powiedzieć, będzie poprawne politycznie. – Jest dość prosty, jeśli wiecie, co mam na myśli. Brakuje mu jednej klepki, jak wyraziłby się mój stary. – Co się konkretnie wydarzyło? – spytał Sime. – Mieszka sam z matką na tamtym wzgórzu. Wczoraj wieczorem wyszedł po kolacji, żeby uwiązać sprzęt na podwórzu. Albo tak mówił. Kiedy nie wrócił po półgodzinie, matka poszła go szukać z latarką. Ale nigdzie go nie było. I od tej pory nikt nie widział go na oczy. Crozes wzruszył ramionami. – W takiej burzy mogło mu się przytrafić wszystko. Ale jaki ma to związek z naszą sprawą? Niby dlaczego mamy się tym zajmować? Sime mógł się zorientować po zachowaniu Arseneau, że policjant za chwilę ujawni jakąś sensację.
– Wszystko na to wskazuje, że miał obsesję na punkcie Kirsty Cowell, poruczniku. Istna mania. I jeśli wierzyć jego matce, Cowell nie ograniczał się do słownych ostrzeżeń. Crozes nie przyjął tej wiadomości zbyt dobrze. Sime widział, jak porucznik zwiera szczęki i zaciska usta w posępną linię. Nie zamierzał jednak zbaczać z obranej drogi. – Okay, najpierw zabierzemy Aitkensa do domu Kirsty Cowell. Chcę sprawdzić, jak zareaguje na jego widok. Potem pójdziemy do Morrisonów. ••• Kiedy podjechali na wzgórze, czekała na ganku domu letniskowego. Miała na sobie białą bluzkę pod szarym wełnianym szalem owiniętym ściśle wokół ramion i luźne czarne dżinsy wetknięte w skórzane buty do pół łydki. Wiatr rozwiewał jej włosy, tak że przypominały poszarpaną czarną flagę, która zwija się i rozwija w gwałtownych podmuchach. Sime widział ją po raz pierwszy od chwili, gdy mu się śniła, i wbrew wszelkim instynktom czuł, że w niewytłumaczalny sposób go pociąga. Jack Aitkens pierwszy wyskoczył z samochodu, przebiegł po trawniku i wziął kuzynkę w ramiona. Przyglądając się temu z daleka, Sime poczuł ukłucie zazdrości. Dojrzał łzy lśniące na twarzy Kirsty Cowell; Aitkens pomówił z nią krótko i wrócił do minibusa. – Powiedziała mi, że przyciskaliście ją już dwukrotnie. – Mówił ściszonym głosem, w którym pobrzmiewała niedwuznaczna groźba. – Przesłuchiwaliśmy – skorygował Sime. – I chciałbym porozmawiać z nią znowu. – Jest podejrzana czy nie? Bo jeśli tak, to ma prawo do adwokata. – Do tej chwili jest ważnym świadkiem, to wszystko. Aitkens popatrzył na niego wrogo. – W takim wypadku pańskie przesłuchanie może poczekać. Chciałbym spędzić trochę czasu z kuzynką, jeśli nie macie nic przeciwko temu. Nie czekał na pozwolenie, tylko odwrócił się i ruszył z powrotem w stronę domu; wziął Kirsty za rękę i sprowadził ją ze schodów w blasku wodnistego światła, które pojawiło się znienacka na klifach. Czterej policjanci patrzyli, jak ci dwoje ruszają w górę zbocza. – Nie podoba mi się ten facet – powiedział Crozes.
Sime wiedział, że szefowi nie spodobałby się nikt, kto przeszkadzałby w szybkim zakończeniu śledztwa.
II Dom Morrisonów stał na końcu żwirowanego traktu, który odchodził od głównej ulicy przed kościołem i podążał w głąb wyspy przez dolinę, do wzniesienia pod Big Hill. Upłynęły lata, od kiedy go pomalowano, drewniane ściany miały barwę wyblakłej szarości. Gont na dwuspadowym dachu był tylko odrobinę ciemniejszy. Wokół przycupnęły budynki gospodarcze, mniej lub bardziej zaniedbane, a na podwórzu tkwił przekrzywiony pod dziwacznym kątem stary zardzewiały traktor bez jednego koła. Zbocze wzgórza na tyłach pokrywał pas ziemi uprawnej, wśród wysokiej trawy pasły się owce. Z tego wysoko położonego miejsca rozciągał się spektakularny widok na południe i zachód, w stronę Havre Aubert i Cap aux Meules. Sime pomyślał, że w ciągu minionej nocy domostwo musiało być narażone na ataki burzy. Przesuwał wzrokiem po spustoszonych zboczach. Kilka bel siana, które widzieli, będąc tu po raz pierwszy, teraz zniknęło, rozszarpane przez sztorm. Sam dom nie zdradzał jednak śladów zniszczenia. Choć te pomalowane na jaskrawe kolory budynki wydawały się na pierwszy rzut oka liche, najwyraźniej oparły się próbie czasu w klimacie, który rzadko wybaczał słabość. Różniły się sylwetkami na grzbiecie wzniesienia, okazując ten sam upór, co ich właściciele broniący swego języka i kultury, gotowi wytrwać w tym miejscu za wszelką cenę. Tyle że przy coraz mniejszej liczbie dzieci w wieku szkolnym i bezrobociu wiadomo było, że wyspa obumiera. Tym bardziej wydawało się niezrozumiałe, że młoda kobieta pokroju Kirsty Cowell postanowiła tu zostać, podczas gdy większość ludzi z jej pokolenia dawno już stąd odeszła. Za domem, na żwirowanej połaci, stała grupka ludzi – sierżant Aucoin, sześciu funkcjonariuszy z Cap aux Meules i garstka miejscowych. Przestępowali niecierpliwie z nogi na nogę w porywach wiatru, nie mogąc się doczekać, kiedy wyruszą na poszukiwania. Morrison nie pokazał się od szesnastu godzin. Crozes nie chciał jednak, by zadeptali jakiekolwiek ślady, dopóki sam nie oceni sytuacji.
– Sime! – Słysząc swoje imię, Sime odwrócił się i zobaczył Crozesa, który zbliżał się wraz z Blankiem. – Mamy sprzeczne informacje na temat tego faceta. – Wskazał głową niebiesko-kremowy dom przy kamienistym trakcie, jakieś pięćdziesiąt metrów dalej. – Sąsiedzi mówią miejscowym policjantom jedno, a jego matka coś innego. Lepiej z nimi pogadaj. ••• – Zostaliśmy tylko dlatego, żeby wychować tu dzieciaki. – Jackie Patton wygładziła czerwonymi od zmywania dłońmi fartuch i założyła za ucho niesforny kosmyk włosów. Zostawiła smugę mąki na policzku i miękkich kasztanowych włosach na skroni. Miała kwadratową twarz i jasną skórę upstrzoną piegami, w oczach zaś pełną znużenia akceptację faktu, że życie nie przebiegło zgodnie z oczekiwaniami. Nie była brzydka, ale też niezbyt atrakcyjna. – Jak tylko przyjdzie czas na szkołę średnią, to stąd wyjedziemy… Tak sobie myśleliśmy, że jesteśmy to winni dzieciakom, to znaczy zapewnić im takie wychowanie, jakie my mieliśmy na wyspie. Bo to jest najważniejsze. – Posypała mąką ciasto na stolnicy i znów zaczęła je wałkować. – Teraz ich nie ma, a my wciąż tu siedzimy. Crozes, Blanc i Sime tłoczyli się w małej kuchni, wokół niewielkiego stołu pośrodku. Zajmowali niemal całe miejsce. Uwaga pani Patton skupiona była na szykowaniu posiłku. – Nie pamiętamy już, ile razy Jim starał się o pracę. Problem w tym, że jak ktoś łowił przez dwadzieścia lat homary, to nadaje się tylko do tego. Więc wypływa pierwszego maja w morze, a ja siedzę tutaj, licząc dni, aż dzieci zjadą na wakacje. – Podniosła nagle wzrok znad stolnicy. – Trzeba było go zamknąć dawno temu. – Kogo? – spytał Sime. – Normana Morrisona. Ma nie po kolei w głowie. Dzieciaki do niego przychodziły, jak był młodszy. Był jak jeden z nich, sam wielki dzieciak. A potem zaczął robić to miasto na suficie. Sime zmarszczył czoło. – Co pani ma na myśli? – Och, sami zobaczycie, kiedy pójdziecie do jego domu. Myślę, że to jeszcze tam jest. W jego sypialni na strychu. Pod samym dachem. Niski sufit, a on, taki wysoki, jak się wyprostował, to mógł go sięgnąć bez trudu. – Umilkła
i wyjrzała przez okno. Dom Morrisona stał w pewnym oddaleniu, ostro rysujący się kształt na tle wód zatoki i wysepek archipelagu w dali. – To było coś. Trzeba mieć talent. I wyobraźnię. Połowa ludzi się tam schodziła, żeby to oglądać. Zdumiewające, co prosty umysł umie wyczarować z niczego. – Znów zaczęła wałkować ciasto. – Tak czy owak, zorientowaliśmy się w końcu, że zrobił to, by ściągać dzieciaki do swojej sypialni. – Chce pani powiedzieć, że je molestował? – odezwał się Crozes. – Nie, proszę pana – odparła. – Tego nie mogę powiedzieć. Ale moja Angela wróciła raz do domu i przyznała, że dotykał jej w dziwny sposób. I za żadne skarby nie mogliśmy z niej wyciągnąć, jak to robił. – Była zdenerwowana? – spytał Sime. Pani Patton przestała wałkować ciasto i podniosła głowę, żeby popatrzeć przed siebie w zamyśleniu. – Nie, nie była. To właśnie dziwne. Naprawdę lubiła Normana. Płakała prawie przez tydzień, kiedy zabroniliśmy dzieciakom kiedykolwiek do niego chodzić. – Dlaczego pani to zrobiła? Odwróciła się gwałtownie, jakby dotknięta jakimś oskarżeniem. – Bo jej dotykał dziwnie. Tak powiedziała, a ja nie miałam pojęcia, o co jej chodzi, ale nie chciałam ryzykować. Ma nie po kolei w głowie i jest o wiele za stary, żeby bawić się z dziećmi. Zapadła niezręczna cisza, a ona znowu pochyliła się nad stolnicą. – Tak czy owak, ktoś taki powinien przebywać w specjalnym ośrodku albo szpitalu. Nie pośród ludzi. – Sądzi pani, że jest niebezpieczny? – spytał Blanc. Wzruszyła ramionami. – Kto wie? Potrafi się wkurzyć, to mogę wam powiedzieć. Jak dzieciak, który ma napad złości. Na przykład wtedy, kiedy matka wołała go na posiłek, a on nie chciał jeszcze przyjść. Albo jak coś nie układało się po jego myśli. – A Kirsty Cowell? – spytał Sime. Popatrzyła na niego podejrzliwie. – To znaczy? – Powiedziała pani sierżantowi Aucoinowi, że Norman miał na jej punkcie obsesję.
– No, wszyscy o tym wiedzieli. Jak wydawaliśmy letnie przyjęcia albo urządzaliśmy potańcówki w zimie, łaził za nią z początku jak mały pies. Wydawałoby się to nawet zabawne, gdyby nie było takie smutne. – Z początku? Potem już nie? – Tak… – odparła zamyślona. – Skończyło się chyba jakieś pół roku temu. – Jak na to reagowała pani Cowell? – Och, pozwalała mu na to. To bardzo dobra kobieta. Tyle że wyszła za niewłaściwego mężczyznę. – Dlaczego tak pani uważa? – Bo to jasne, prawda? Nigdy do niej nie pasował. Ani ona do niego. Małżeństwo zawarte w piekle, jeśli chcecie wiedzieć. Mogło się skończyć tylko w jeden sposób. – Morderstwem? Spojrzała ostro na Sime’a. – Nie powiedziałam tego. – Jak Cowell zareagował na to, że Norman Morrison interesuje się jego żoną? – Nie podobało mu się to, wierzcie mi. Ale przecież Norman nie zagrażał ich małżeństwu, na litość boską. On jest na poziomie dwunastolatka. Sime doszedł do wniosku, że nie podoba mu się ta Jackie Patton. – Ale uważała pani, że zagraża pani dzieciom. Rzuciła hałaśliwie wałek na stolnicę i odwróciła się do Sime’a. – Ma pan dzieci, panie Mackenzie? – Nie, proszę pani, nie mam. – Więc niech pan mnie nie osądza. Pierwszym obowiązkiem rodzica jest pilnowanie, by dzieciom nie stała się krzywda. Nie można ryzykować. Sime pozostał niewzruszony. Wydawało mu się jasne, że pani Patton sama się już osądziła. I że poczucie winy kazało jej doszukiwać się oskarżenia w najbardziej nawet niewinnych pytaniach.
III Salon w domu Morrisonów miał wielkie okna od frontu i łukowate przejście prowadzące do jadalni na tyłach. Meble były w większości ciemne i staromodne, światło odbijało się od każdej wypolerowanej powierzchni. Wzorzysta tapeta ginęła niemal pod mnogością fotografii w ramkach
i obrazów. Portrety rodzinne i grupowe, w większości czarno-białe, trochę kolorowych pejzaży. Znów światło odbijające się od szkła. W powietrzu unosiła się jakaś ciężka woń, można też było wyczuć zapach środka dezynfekującego. Sime od razu się zorientował, że pani Morrison to osoba, która ma miejsce na wszystko i lubi, by wszystko było na miejscu. Była sześćdziesięciokilkuletnią kobietą o grubokościstej budowie ciała; nosiła czystą białą bluzkę, robiony na drutach sweter i granatową spódnicę zakrywającą kolana. Jej włosy wciąż były ciemne, z kilkoma srebrzystymi pasemkami, zaczesane do tyłu i upięte w kok. W niebieskich oczach kryło się niewiele ciepła; zważywszy na okoliczności, wydawała się niezwykle opanowana. – Napijecie się herbaty, panowie? – spytała. – Nie, dziękujemy – odparł Sime. – Proszę wobec tego usiąść. Trzej detektywi usadowili się niezgrabnie na kanapie, a ona zajęła miejsce przy kominku, swoje ulubione, jak się domyślił Sime, i złożyła dłonie na kolanach. – Nigdy dotąd czegoś takiego nie zrobił – oświadczyła. – Czego? – zainteresował się Sime. – Nie uciekł. – Dlaczego pani uważa, że uciekł? – Oczywiście, że tak. Powiedział, że wychodzi do ogrodu. Wróciłby, zanim zaczęłabym go szukać. To pewne, że mnie okłamał. – Często kłamie? Pani Morrison wyglądała na trochę zakłopotaną. Sprawiała wrażenie kogoś, kto zamyka się trochę w sobie. – Czasem rozmija się z prawdą. Sime odczekał chwilę. – Czy istniał jakiś powód, dla którego pani syn mógł uciec? Dlaczego miałby panią okłamywać? Jak pani myśli? Wydawało się, że kobieta rozważa odpowiedź. – Był zdenerwowany – wyjaśniła w końcu. – Dlaczego? – Usłyszał o tym, co wydarzyło się w domu Cowellów.
– Gdzie usłyszał? – Na poczcie. Pojechaliśmy tam wczoraj po południu odebrać przesyłki. – Więc dowiedzieliście się oboje w tym samym czasie. – Tak. – Dlaczego to go zdenerwowało? Poruszyła się niespokojnie na krześle. – Bardzo lubił panią Cowell. Przypuszczam, że się o nią martwił. – Co znaczy „lubił ją”? Trochę się zjeżyła. – Po prostu. Ona też go lubiła. Musi pan zrozumieć, panie Mackenzie, że mój syn ma umysł jedenasto- albo dwunastolatka. Nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy, dopóki nie zaczął mieć trudności w szkole. Byliśmy zszokowani, kiedy psychologowie nam o tym powiedzieli. Ujawniło się to jeszcze bardziej, kiedy dorastał. Ale z biegiem lat zaczęłam dostrzegać w tym błogosławieństwo. Widzi pan, większość ludzi traci dzieci, kiedy osiągają pełnoletniość. Ja nigdy nie straciłam Normana. Ma teraz trzydzieści pięć lat, ale wciąż jest moim małym chłopcem. – Więc pani Cowell go lubiła, tak jak się lubi dziecko? – Właśnie. I oczywiście jako dzieci chodzili razem do szkoły. – Co o tym sądził pan Cowell? Twarz jej natychmiast pociemniała, jakby przesunęła się nad nią chmura. – Jestem bogobojną kobietą, panie Mackenzie, ale mam nadzieję, że ten człowiek spędzi w piekle wieczność. Trzej mężczyźni byli wyraźnie zaskoczeni tym nagłym wybuchem mściwości. – Dlaczego? – spytał Sime. – Dlatego że sprowadził na wyspę dwóch zbirów i kazał pobić mojego chłopca. – Skąd pani to wie? – Kazali mu trzymać się z dala od pani Cowell, bo spotka go coś jeszcze gorszego. – On to pani powiedział? Skinęła głową, zaciskając mocno usta, by zapanować nad emocjami.
– Był w strasznym stanie, kiedy wrócił tamtego dnia do domu. Zakrwawiony i posiniaczony. Płakał jak dziecko. – Skąd pani wie, że była to sprawka pan Cowella? – A kogóż by innego? – Kiedy to się stało? – Wczesną wiosną tego roku. Na ziemi wciąż leżał śnieg. – Zgłosiła to pani? Niemal się roześmiała. – Komu? Na tej wyspie prawo nie istnieje, panie Mackenzie. Tutaj załatwiamy wszystko między sobą. Echo słów Owena Clarke’a. Sime wahał się tylko przez chwilę. – Pani Morrison, dlaczego rodzice zabronili swoim dzieciom bawić się z Normanem? Skóra wokół jej oczu i na policzkach pokryła się głęboką czerwienią. – Rozmawiał pan z tą Patton. Sime skinął nieznacznie głową. – To wszystko kłamstwa, panie Mackenzie. – Jej niebieskie oczy płonęły głębokim oburzeniem. – I zazdrość. – Dlaczego miałaby być zazdrosna? – Bo ten dom był zawsze pełen dzieci, także jej dzieci. Kochały Normana. Przyjeżdżały z całej wyspy, żeby się z nim bawić, zobaczyć jego mały wszechświat na suficie. Widzi pan, był dorosłym człowiekiem, ale niczym się nie różnił od nich. Sam był dzieckiem. – Przez chwilę jej twarz tonęła w blasku tego wspomnienia. Dom pełen dzieci. Wielka rodzina. Nie ulegało wątpliwości, że sprawiało jej to ogromną radość. Światło jednak zgasło, a jej oblicze znów pociemniało. – A potem ta kobieta zaczęła rozpowiadać, że mój Norman dotyka dzieci w zły sposób. To było kłamstwo, panie Mackenzie. Po prostu. Mój Norman nigdy taki nie był. Ale kłamstwa są jak zarazki. Kiedy już się rozprzestrzenią, ludzie ulegają zakażeniu. – I dzieci przestały przychodzić? Skinęła głową. – Norman strasznie to przeżywał. Nagle okazało się, że nie ma przyjaciół. Dom był pusty. Cichy jak grób. Ja też za nimi tęskniłam. Za tymi
rozjaśnionymi twarzyczkami i wesołymi głosami. Życie wyglądało już inaczej. – A co pani mąż mówił na to wszystko? – Nic nie mówił, panie Mackenzie. Nie żyje od prawie dwudziestu lat. Zginął na morzu, kiedy jego łódź zatonęła podczas sztormu w okolicach Nowej Szkocji. – Pokręciła głową. – Biedny Norman. Wciąż tęskni za tatą. A kiedy dzieci przestały przychodzić… zaczął spędzać coraz więcej czasu w swoim pokoju. Powiększając swój mały wszechświat. – Wszechświat… ten na suficie? – Tak. Sime spojrzał na Crozesa i Blanca. – Moglibyśmy go zobaczyć, pani Morrison? ••• Poprowadziła ich po skrzypiących schodach na pierwsze piętro. Były tam trzy sypialnie i duża łazienka. Lecz sypialnia Normana znajdowała się w pokoju zbudowanym na poddaszu. Jego jaskinia, jak wyraziła się pani Morrison, kiedy szli za nią po stromych stopniach. Nie było tu okien i przebywali w ciemności, dopóki gospodyni Morrison nie przekręciła kontaktu, a wnętrza nie zalał żółty blask światła elektrycznego. Był to klaustrofobiczny pokój o rozległej podłodze, lecz zapewniający mało miejsca nad głową; ściany na wysokości ramion łamały się pod łagodnym kątem ku górze. Pojedyncze łóżko na jednym końcu, z kilkoma opartymi o poduszki pluszowymi misiami i postrzępioną pandą. Stoliki nocne zasłane żołnierzykami i klockami Lego, kredkami i tubkami farb. Komoda pod ścianą po prawej stronie, jej blat też niemal się uginał pod ciężarem plastikowych klocków i pudełek plasteliny; była tam również naga lalka bez rąk, modele samochodów, lokomotywa. Na podłodze walały się zabawki, książki i kartki pokryte gryzmołami. Ale ich wzrok niemal natychmiast powędrował w górę i Sime od razu zobaczył to, co matka Normana nazwała jego małym wszechświatem. Niemal cała powierzchnia sufitu była oklejona warstwami różnobarwnej plasteliny, która tworzyła łąki i drogi, zaorane pola, jeziora i rzeki. Góry uformowano z papier mâché i pomalowano. Na zielono, brązowo i szaro. Były tam linie kolejowe i plastikowe domy, figurki maleńkich ludzi zapełniających ogrody i ulice. Małe samochody i autobusy, wełniaste owce i brązowe krowy na
polach. Lasy i ogrodzenia. Wszystko umocowane w plastelinie. I wszystko do góry nogami. Musieli wykręcać szyje, żeby patrzeć w górę, ale wydawało się, że spoglądają w dół, na inny świat. Na małe uniwersum Normana. Tak wypełnione najdrobniejszymi szczegółami, że ogarnięcie wszystkiego wzrokiem wydawało się prawie niemożliwe. Jego matka popatrzyła na to z dumą. – Zaczęło się od drobiazgu. Pudełka plasteliny i kilku maleńkich figurek. Ale dzieciom tak bardzo się spodobało, że Norman to po prostu powiększał. Zawsze chciał je zaskoczyć czymś nowym. Wszystko się rozrastało, nabierało złożoności. – Nagle odwróciła wzrok. – Do chwili, gdy dzieci przestały przychodzić. Wtedy to już nie było hobby, tylko świat. Jego jedyny świat. – Popatrzyła na nich zakłopotana. – Żył w nim. Sam stał się tak naprawdę jego częścią. Nie wiem, co działo się w jego głowie, ale w końcu, jak sądzę, zamienił te dzieci, które go odwiedzały, na te, które znajdowały się na suficie. Jeśli popatrzycie, to się przekonacie, że mają twarze wycięte z magazynów albo z tekturowych opakowań. Maleńkie plastikowe laleczki, jakie się znajduje w opakowaniach płatków śniadaniowych. – Skierowała smutny wzrok na łóżko. – Spędzał tu cały czas i stopniowo pokrywał cały sufit. Kiedy zabraknie mu już miejsca, zacznie przenosić wszystko na ściany. Sime patrzył w górę zdumiony. Norman, samotny chłopiec uwięziony w ciele mężczyzny, znalazł jedyne towarzystwo, jedyną bratnią duszę, w świecie stworzonym przez siebie na suficie. Potem Sime zaczął przesuwać wzrokiem po bałaganie na podłodze i zatrzymał go na fragmencie wyciętym z jakiegoś starego kolorowego zdjęcia. Była to głowa małej dziewczynki, która wyglądała w jakiś sposób znajomo. Schylił się i podniósł ten kawałek papieru. – Kto to jest? Matka Normana przyjrzała się z bliska. – Nie mam pojęcia. – Dziewczynka miała dwanaście albo trzynaście lat. Nosiła okulary, które odbijały światło i niemal zaciemniały jej oczy. Uśmiechała się z zakłopotaniem, odsłaniając zęby. Ciemne włosy były przystrzyżone na pazia. – Wyciął to pewnie z jakiegoś magazynu. – Nie, to odbitka fotograficzna – powiedział Sime. Pani Morrison wzruszyła ramionami.
– No cóż, nie wiem, kto to jest. Sime położył karteluszek na komodzie i zwrócił się do Crozesa: – Zdaje się, że im prędzej znajdziemy Normana, tym lepiej.
ROZDZIAŁ 14
Sime i Blanc zostawili Crozesa i pozostałych, którzy mieli zorganizować poszukiwania Normana Morrisona, dzieląc wyspę na kwadranty, a poszukiwaczy na grupy. Choć niewielka, Entry była upstrzona dziesiątkami domostw i zagród, a jej linia brzegowa – nierówna i miejscami niedostępna. Sprawa nie przedstawiała się prosto. Kiedy dotarli do domu Cowellów, Aitkens i Kirsty jeszcze nie wrócili, więc obaj policjanci ustawili swoje monitory i kamery, przygotowując się do przesłuchania. Kiedy już się z tym uporali, Blanc wyłonił się z pokoju na tyłach i zastał Sime’a patrzącego przez okno na klify. – Myślisz, że Cowell naprawdę kazał pobić tego chłopaka? – spytał. Sime pomyślał, że to dziwne określać Normana Morrisona mianem „chłopaka”. Ale tym właśnie był w gruncie rzeczy. Chłopcem w ciele mężczyzny. Odwrócił się. – Myślę, że tak powiedział swojej matce. Ale czy to prawda, czy nie… – Wzruszył ramionami. – Kto inny chciałby mu dołożyć? – To zależy – odparł Sime. – Jeśli jest odrobina prawdy w tych opowieściach o dotykaniu dzieci, to mógłby to zrobić jakiś wkurzony ojciec. A tego Norman wolałby nie mówić matce. Blanc skinął zamyślony głową. – Nie pomyślałem o tym. – Milczał przez chwilę, po czym rzucił: – Słuchaj, wyjdę na papierosa. – Okay. – Sime podszedł z nim do tylnych drzwi. – Rozejrzę się tymczasem wokół dużego domu. Blanc wydawał się zdziwiony. – Po co? – Chciałbym lepiej poznać panią Cowell, zanim zaczniemy ją przesłuchiwać. – Chyba jest tam jeszcze Marie-Ange.
Sime poczuł nieznaczne ukłucie gniewu. – Jeśli wejdę jej w drogę, to z pewnością mi to powie. Blanc był wyraźnie zakłopotany. – Przepraszam, nie chciałem… – Wiem – przerwał mu Sime i po chwili pożałował swojej szorstkości. – Nie zwracaj na mnie uwagi. Jestem po prostu zmęczony. ••• Marie-Ange przebywała w głównym pokoju; demontowała lampy, które ustawili, żeby sfotografować kałuże i smugi krwi na podłodze. Sime rozsunął drzwi oranżerii i wszedł do środka. Nie podnosząc wzroku, oznajmiła: – Patrz pod nogi. I niczego nie dotykaj. Nie odpowiedział, więc spojrzała w jego stronę; wydawała się zaskoczona widokiem Sime’a. Pokazał dłonie w lateksowych rękawiczkach. – Robiłem to już wcześniej. Trochę złagodniała. – Myślałam, że przyłączyłeś się do poszukiwaczy. – Była to forma przeprosin. Nie spodziewał się niczego innego. – Czego tu chcesz? – Rozejrzeć się. – Od kiedy jesteś ekspertem od miejsca zdarzenia? – Nie chodzi mi o miejsce zdarzenia, tylko o dom. Uniosła brew i zadała to samo pytanie co Blanc: – Po co? – Zawodowa ciekawość. Mówi się, że ludzie i ich związki znajdują odzwierciedlenie w ich domach. – I myślisz, że możesz dowiedzieć się czegoś o Cowellach, oglądając ich dom. – Jestem pewien, że tak. Przyglądała mu się przez chwilę, potem wzruszyła ramionami. – Proszę bardzo. Sime ruszył korytarzem, który prowadził na przeciwległy koniec domu. Po prawej były schody do sutereny. Zszedł tam i zapalił światło. Pod sufitem zamrugały świetlówki, ukazując salon gościnny, a w głębi dwie sypialnie. Najwidoczniej Cowell spodziewał się wielu gości. Sime zastanawiał się, czy
kiedykolwiek się tu pojawili. Był tam też duży składzik pełen kartotek i pudełek, a także papierów i dokumentów zalegających stosami na półkach. Za podwójnymi drzwiami rozległy warsztat z nieskazitelnie czystym stołem roboczym, który wyglądał tak, jakby nigdy z niego nie korzystano. Jedna ściana obwieszona była niezliczonymi narzędziami w równych rzędach, według rozmiaru. Sime zgasił światło, ponownie pogrążając suterenę w ciemności, i znów wyszedł na światło dzienne. Następne drzwi w korytarzu, prowadzące do gościnnej sypialni, były uchylone. Rozsuwane oszklone drzwi po jej przeciwległej stronie prowadziły do oranżerii. Zastanawiał się, czy spali tu kiedykolwiek jacyś goście. Nie odnosiło się takiego wrażenia. Brakowało ciepła, czegoś osobistego. Pomieszczenie było umeblowane jak pokój w pięciogwiazdkowym hotelu. Kolejne drzwi prowadziły do głównej sypialni i Sime stwierdził zaskoczony, że jest ona równie bezosobowa jak pokój gościnny. Wydawało się, że nie ma tu nic, co łączyłoby współmałżonków. Żadnych zdjęć, pamiątek po szczęśliwszych czasach. Żadnych obrazów na ścianach. Nawet ubrań na krzesłach czy łóżku, pantofli na podłodze. Nie było słoiczków z kremem ani innych kosmetyków na komodzie, grzebieni czy szczotek z kosmykami włosów. Tylko lśniące, wolne od kurzu powierzchnie. Pokój wydawał się tak sterylny jak związek, któremu służył za siedzibę. Drzwi po lewej stronie na końcu korytarza prowadziły do gabinetu Kirsty i przekroczywszy jego próg, Sime od razu wyczuł zmianę atmosfery. Była to prywatna przestrzeń Kirsty Cowell; świadczyła o tym każda zagracona powierzchnia i każda półka na książki, które pokrywały całą ścianę. Wszystko, od klasycznej literatury angielskiej po pisarzy amerykańskich dwudziestego wieku – Hemingwaya, Steinbecka, Mailera, Updike’a; encyklopedie, dzieła na temat historii Wielkiej Brytanii i Kanady, niemal cała półka poświęcona historii Szkocji. Był tam też mocno wytarty skórzany fotel z podnóżkiem; leżał na nim szal, na podłodze zostawiono kapcie. Na ścianach obrazy, wyraźnie amatorskie próby, które nadrabiały braki w technice uchwyceniem nastroju wyspy. Proste obrazy morza i nieporadne pejzaże. Jeden wydawał się szczególnie uderzający. Rząd czarnych wron usadowionych na drucie elektrycznym
między dwoma słupami, w tle typowy dla tych okolic dom, pomalowany na krzykliwą zieleń i biel, niebo pokryte chmurami o fioletowych brzegach. Sime uświadomił sobie, że podczas dwukrotnej bytności na wyspie nie wiedział ani jednej mewy. Tylko wrony. Spojrzał przez okno i zobaczył je w czarnych skulonych szeregach; siedziały na dachach, ogrodzeniach i liniach telefonicznych – milczący świadkowie tego śledztwa. Odwrócił się i jego wzrok przyciągnęła oprawiona czarno-biała fotografia pary w średnim wieku pod domem letniskowym. Rodzice Kirsty, jak się domyślił. Sądząc po ich wieku, zdjęcie zrobiono jakieś dziesięć, dwanaście lat wcześniej, a mimo to wyglądało na wiekowe. Nie tylko ze względu na barwę; zdawało się, że sami ludzie należą do innej epoki. Świadczyły o tym ubrania i fryzury. Fotografię wykonano przed przebudową domu, który też sprawiał wrażenie starszego, staromodnego, jak uwieczniona na zdjęciu para. W obojgu dostrzegł Kirsty. Była wysoka i wiotka jak ojciec. Miała jednak mocne rysy matki i jej gęste czarne włosy, które na zdjęciu poprzetykane już były podstępną siwizną. Potem obrócił się w stronę biurka. Blat zasłany papierami i zagracony bibelotami. Mały drewniany Budda o tłustej, roześmianej twarzy, kubek, którego nikt nie umył. Nożyczki, nóż do otwierania listów, niezliczone pióra i ołówki w obtłuczonych ceramicznych pojemnikach, chusteczki, okulary do czytania, plątanina esów-floresów na dużej podkładce. Świadectwo chwil, w których błądzi się myślami. Zawijasy i prymitywne sylwetki, radosne twarze i smutne. Niektóre tylko naszkicowane, inne poprawiane bezustannie, aż ołówek przebił niemal papier. Być może ślad posępniejszego nastroju. Stos magazynów świadczących o zainteresowaniach aktualnymi sprawami. „Time”, „Newsweek”, „Maclean’s”. W szufladzie znalazł stary rodzinny album oprawiony w ciemnozieloną popękaną skórę; usiadł na krześle z wysokim, szczebelkowym oparciem i rozłożył księgę na biurku. Jej strony zrobione były z grubego szarego papieru, który skruszał ze starości. Spłowiałe czarno-białe zdjęcia na pierwszych stronicach wsunięte były w zakładki, pod spodem widniały podpisy, których atrament już dawno wyblakł. Pierwsza fotografia w albumie była sepiowym i prześwietlonym portretem bardzo starej kobiety; lśniąca powierzchnia miejscami popękała i obłaziła.
Poniżej nakreślono staroświeckim pismem odręcznym: „praprababka McKay”; litery były tak wyblakłe, że niemal nieczytelne. Zdjęcie zrobiono prawdopodobnie pod koniec dziewiętnastego wieku albo na początku dwudziestego i Sime pomyślał, że być może album został założony przez matkę Kirsty i to ona umieściła w nim stare rodzinne fotografie. Przerzucał stronice, odbywając wędrówkę w czasie, która zawiodła go do chwili pojawienia się malutkiej Kirsty o okrągłej, zdziwionej twarzyczce, spoglądającej w obiektyw z ramion matki. A potem Kirsty jako mała dziewczynka, w wieku siedmiu albo ośmiu lat, patrząca z powagą w aparat. Przerzucał strony i widział, jak dorasta na jego oczach. Niezgrabny uśmiech z dwoma brakującymi zębami z przodu. Później starsza, z kucykami i aparatem na zębach. Potem w okularach, włosy obcięte na pazia. Nagle obracając kolejną stronę, znieruchomiał, tak że opadła z powrotem; poczuł dreszcz na barkach i plecach. To była ta dziewczynka, której wyciętą ze zdjęcia głowę znalazł na podłodze pokoju Normana Morrisona. I zrozumiał, dlaczego tamto dziecko wydawało mu się takie znajome. Pomimo włosów, okularów i wyszczerzonego uśmiechu. To była Kirsty. Przewrócił następną stronę i zobaczył ciemny kwadrat. Wszystkie zdjęcia wokół niego przedstawiały Kirsty w tym samym wieku, a on się zastanawiał, czy brakujące zdjęcie jest tym samym, z którego Morrison wyciął głowę. Jeśli tak, to albo wziął je bez pozwolenia, albo dała mu je Kirsty. Choć Sime nie potrafił sobie wyobrazić, dlaczego miałaby to robić. Siedział długą chwilę wpatrzony w to puste miejsce, potem przewrócił kartkę, kontynuując swą podróż. Kirsty nastoletnia, przemieniona w ciągu kilku krótkich lat z uroczego, ale niezgrabnego i brzydkiego kaczątka w przystojną młodą kobietę o mądrych niebieskich oczach, których spojrzenie zdawało się przenikać obiektyw i sięgać chwili obecnej. A potem zdjęcia nagle się urwały. Ona dorosła, jej rodzice się postarzeli. I teraz, przypuszczalnie, wraz ze śmiercią jej matki, fotograficzny zapis rodzinnego szczęścia dotarł do nagłego końca. Znów powrócił do cienia po brakującej fotografii i poczuł zagubienie, gdy bezsenność dni i tygodni powróciła falą niemal obezwładniającego zmęczenia. Potarł oczy i spojrzał na stronę. Uśmiechała się do niego trzynastoletnia albo
czternastoletnia Kirsty. W tym samym wieku, w którym byłaby Ciorstaidh z dziennika jego przodka, kiedy ten znów ją ujrzał. I coś przyciągnęło jego myśl do pamiętników, do historii, które jego babka czytała im w dzieciństwie. Mógł niemal usłyszeć głos swego antenata.
ROZDZIAŁ 15
Miałem chyba piętnaście lat, kiedy ojciec powrócił tego roku z połowów. Pod jego nieobecność chodziłem codziennie na wrzosowiska zbierać torf, który wycinaliśmy wiosną i zostawialiśmy do wyschnięcia na stertach zwanych rùdhan mór. Była to ciężka robota – wkładanie wyschniętej darni do wiklinowych koszy, które następnie dźwigało się przez całą milę z powrotem do wioski, ale ułożyłem wspaniały wzgórek za naszym czarnym domem. Kawały torfu leżały jeden na drugim, ułożone w jodełkę, tak aby przepływała przez nie deszczówka. Wymagało to ode mnie dużej uwagi i staranności, bo wiedziałem, że ojciec po powrocie obejrzy stertę bardzo dokładnie. Było to piękne lato, ale w powietrzu wyczuwało się już pierwsze oznaki jesieni. Niebawem słońce miało przekroczyć równik, przynosząc równonocne wichury zwiastujące początek zimy. Ojca nie było przez dwa miesiące, jak każdego lata, gdy wyruszał na połów śledzi w zatoce Wick, a potem musiał długi czas przyzwyczajać się do życia w zagrodzie. Ale widziałem, że jest w dobrym nastroju. Była to jedyna pora roku, kiedy miał pieniądze w kieszeni. I już go paliły. Stary ślepy Calum powiedział mi tego ranka, że nie upłynie dużo czasu, a ojciec wybierze się do Stornoway, żeby je wydać. I nie mylił się. Dzień ledwie dobiegł końca, kiedy ojciec wziął mnie na stronę i kazał przygotować się do wyprawy do miasta nazajutrz rano. Był to pierwszy raz, kiedy miałem mu towarzyszyć. Wiedziałem, że aby tam dotrzeć naszym starym wozem zaprzężonym w pożyczonego konia, będziemy potrzebować co najmniej całego dnia, czułem jednak podniecenie na myśl o podróży. Tak bardzo, że ledwie spałem tej nocy; leżałem na drewnianym łóżku w ciemności sypialni, słuchając oddechu sióstr za zasłoną, zwiniętych w kłębek na swoim łóżku, pogrążonych w głębokim śnie i pomrukujących jak koty. ••• Wyruszyliśmy rano, kasztanowaty koń zaprzężony do naszego wozu ciągnął go po wyżłobionych koleinach i dziurawych drogach, aż dotarliśmy do
głównego szlaku północ–południe. Był trochę szerszy niż trakty, do jakich przywykłem, i głęboko poznaczony śladami tak wielu ludzi spieszących do Stornoway i z powrotem. Siedziałem obok ojca i powiedziałem mu, że chyba mógłbym iść szybciej niż nasz koń. On jednak odparł, że potrzebujemy wozu, by przewieźć do domu zapasy na zimę, i że powinienem okazywać zwierzęciu cierpliwość i cieszyć się, że nam służy. Po raz pierwszy zapuszczałem się dalej od naszej wioski niż do Sgagarstaigh czy też Ard Mor i byłem zdumiony rozległością naszej wyspy. Kiedy już morze zniknęło za plecami, można było iść cały dzień i w ogóle go nie zobaczyć. Jednakże ląd upstrzony był małymi jeziorami, w których odbijało się niebo i które przełamywały monotonię krajobrazu. Najbardziej jednak zdumiał mnie bezkres nieba. Było ogromne. Widziałem go więcej niż kiedykolwiek w Baile Mhanais. I zawsze zmieniało się wraz z wiatrem. Można było dostrzec deszcz padający w oddali wprost z nawałnicy czarnych chmur. Ale jeśli obróciło się odrobinę głowę, gdzie indziej świeciło słońce, a na tle czerni pojawiała się tęcza. Wrzosowisko miało wspaniały odcień głębokiego fioletu, poznaczonego miejscami żółtymi kwiatami pięciornika, który rósł wszędzie. Z początku, gdy zostawiliśmy za sobą góry na południu, ziemia jakby zapadła się, gdzieniegdzie tylko widać było srebrzyście omszałą skałę wyrastającą z torfowiska i strumienie, i rzeki, które spływały z wyżej położonych miejsc, rojne od ryb. – Jak to jest, że nie jemy więcej ryb, skoro w rzekach jest ich pełno? – spytałem ojca. Jego twarz przybrała wyraz zaciętości; popatrzył gniewnie przed siebie. – Bo ci, co posiadają ziemię, nie pozwalają nam ich brać – powiedział. – Ryby w tych rzekach, chłopcze, są tylko dla nich. I jeśli cię przyłapią, jak będziesz je łowił, skończysz w więzieniu szybciej, niż zdołasz wymówić bradan mór. Tak po gaelicku nazywał się łosoś. A było ich mnóstwo, i to dużych. Za kilka tygodni miały przebijać się w górę strumieni, przeskakując nad skałami i wodospadami, żeby złożyć ikrę gdzieś wysoko. W miarę jak podążaliśmy na północ, ziemia stawała się bardziej płaska i nigdzie nie widać było żadnego drzewa. Człowiek mógł sięgać wzrokiem
daleko ponad wrzosowiskiem ku zachodowi; z prawej strony od czasu do czasu pojawiało się morze. Minch, tak je nazywali, ja zaś wiedziałem, że gdzieś dalej leży stały ląd Szkocji. Zapadł mrok, a my wciąż znajdowaliśmy się daleko od miasta. Ojciec skierował wóz ku skałom dającym osłonę przed wiatrem i rozpakował marag dhubh, posiłek przygotowany przez matkę. Krowia krew zmieszana z owsianką i odrobiną cebuli. Teraz nazywają to w Anglii kaszanką, ale my znaliśmy to jako pożywienie biedaków. Krew upuszczona w niewielkiej ilości ze zwierzęcia, żeby zapewnić sobie trochę białka bez konieczności zabijania czworonoga. Potem przespaliśmy się pod kapą, tuląc się do siebie w poszukiwaniu ciepła, zakrywszy głowy przed małymi gryzącymi muszkami, które pojawiały się pod postacią czarnej krwiożerczej chmury, gdy tylko wiatr tracił na sile. ••• Była piękna pogoda, kiedy dojechaliśmy następnego ranka do miasta i przeciskaliśmy się między wozami i dwukółkami, które poruszały się ze stukotem żelaznych obręczy po Cromwell Street. Po jednej stronie stały pomalowane na biało chaty i wysokie kamienne budynki, jakich nigdy wcześniej nie widziałem – wimpergi, okna mansardowe i wykusze. Po drugiej stronie blask słońca chwytał marszczone przez wiatr wody wewnętrznego portu, w którym przy nabrzeżu cumowały łodzie rybackie. Mierzeja, gdzie tłoczyły się sklepy i domy, oddzielała port wewnętrzny od zewnętrznego. W zatoce, na fali przypływu, przycupnęło z dumą kilka wysokich trzymasztowych żaglowców. Po prawej stronie, na wzgórzu wznoszącym się ponad wewnętrznym portem, dominował nad linią horyzontu Seaforth Lodge, wielki dwupiętrowy dom z kamienia i zabudowania gospodarcze; rozciągał się stamtąd wspaniały widok na miasto, port i nierówną linię brzegową od wschodu. – Kto jest właścicielem tego wszystkiego? – spytałem ojca. – Niejaki pan James Matheson – odparł. – Bardzo bogaty człowiek, który właśnie kupił cała wyspę Lewis. Podobno zapłacił za nią sto dziewięćdziesiąt tysięcy funtów. – Nie potrafiłem wyobrazić sobie takich pieniędzy. – Oznacza to, że należy do niego wszystko i wszyscy na tej wyspie. Tak jak John Guthrie
w Ard Mor jest właścicielem posiadłości Langadail, a także wszystkiego i wszystkich w jej granicach. Włącznie z nami. Kiedy dotarliśmy do głównej części miasta, ojciec powiedział mi, żebym poszedł się rozejrzeć, a on wstąpi w tym czasie do sklepów spożywczych i żelaznych, a także do tych, które zaopatrują statki, żeby kupić narzędzia i ziarno. A także coś dla matki i dziewcząt. Uśmiechnął się do mnie. – I odrobinę tytoniu dla siebie. Z początku byłem temu niechętny. Nigdy wcześniej nie widziałem tylu ludzi i nie miałem pojęcia, dokąd iść ani co robić. Ale ojciec pchnął mnie. – No dalej, synu. Czas rozwinąć skrzydła. Wydawało mi się, że tego dnia pośród wszystkich ludzi w Stornoway tylko ja jestem na bosaka. Po raz pierwszy w życiu uświadamiałem to sobie boleśnie i żałowałem, że nie mam na nogach niedzielnych butów. Wędrowałem po nabrzeżu, patrząc na te wszystkie łodzie rybackie i zważając, by nie potknąć się o sieci czy boje. Woń ryb była wszechobecna. Skręciłem w wąską uliczkę, która prowadziła do zewnętrznego portu. Obok piwiarni i pensjonatów, w dół, ku południowej plaży, jak ją zwano, gdzie przy pirsie cumowały duże statki. Większość ludzi miała nakrycia głowy. Mężczyźni cylindry, a kobiety wszelkiego rodzaju czepki zawiązane pod brodą, żeby nie porwał ich wiatr. Powietrze wypełniał stukot końskich kopyt i metaliczny dźwięk kół wozów na bruku, a także zawodzenie wiatru i głosy ludzkie niesione przez jego powiewy. Usłyszałem gaelickie powitanie: Ciamar a tha thu? Młodzieńczy kobiecy głos. Nie odwróciłem się jednak, bo nie wierzyłem, by ktoś mógł się zwracać do mnie. Dopóki tego nie powtórzyła, a mnie się wydało, że jest tuż za mną. Odwróciłem się i ujrzałem twarz ładnej kilkunastoletniej dziewczyny o pofalowanych włosach; była ubrana w rozpięty płaszcz i długą suknię zapinaną pod szyją i sięgającą niemal ziemi. Popatrzyła na mnie mądrymi niebieskimi oczami, które zdawały się uśmiechać. – Założę się, że nie wiesz, kim jestem – odezwała się do mnie po angielsku. Uśmiechnąłem się. – Oczywiście, że wiem. – Miałem nadzieję, że nie słyszy łomotu mojego serca. – Jak mógłbym zapomnieć? Wciąż bolą mnie ręce po tym, jak niosłem cię przez całą drogę.
Zauważyłem z zadowoleniem, że się czerwieni, i postanowiłem wykorzystać przewagę. – Myślałem, że nie umiesz mówić po gaelicku. Wzruszyła ramionami. – Nie umiem, ale nauczyłam się paru zwrotów, tak na wszelki wypadek. Gdybym znów na ciebie wpadła. Teraz to ja się zaczerwieniłem. Czułem, jak moje policzki oblewa głęboki rumieniec. Odzyskała przewagę i uśmiechnęła się. – Ale kiedy się spotkaliśmy ostatnim razem, nie potrafiłeś mówić po angielsku. Odniosłem wrażenie, że inicjatywa jest znów po mojej stronie. – Nauczyłem się w szkole, i to nie tylko paru zwrotów – powiedziałem. – Na wypadek gdybym znów znalazł cię leżącą w rowie. – Zauważyłem, że jej oczy rozszerzają się odrobinę. – Ale rzadko miałem okazję mówić w tym języku od czasu, jak odszedłem ze szkoły. Jej twarz się zachmurzyła. – Już nie chodzisz do szkoły? – Od trzech lat. Teraz to ona była zdziwiona. – Ale przecież nie mogłeś mieć wtedy więcej niż… – Przyglądała mi się z uwagą, próbując odgadnąć mój wiek. Pomogłem jej. – Dwanaście lat. – To o wiele za wcześnie, żeby odchodzić ze szkoły. Ja będę się uczyć, aż skończę osiemnaście. – Musiałem pracować w zagrodzie. – A co to za praca? – No… w tej chwili ustawiam suchy mur. Roześmiała się. – Jesteś pewien, że wciąż mówisz po angielsku? Też się uśmiechnąłem, a rozbawienie w jej oczach sprawiło mi przyjemność. – To znaczy, że buduję kamienne murki bez zaprawy. Zagrodę dla owiec na wzgórzu ponad Baile Mhanais. To wioska, w której…
– Wiem, w której mieszkasz – przerwała mi. – Naprawdę? – Byłem zdziwiony. Skinęła głową. – Poszłam tam raz, stanęłam na wzgórzu i spojrzałam w dół. Mogłabym przysiąc, że widziałam cię na plaży. Wyglądało, jakbyś zbierał wodorosty. Byłem podniecony myślą, że zadała sobie tyle trudu, by sprawdzić, gdzie mieszkam, ale próbowałem to ukryć. – Całkiem możliwe. Przekrzywiła głowę i spojrzała na mnie z zainteresowaniem. – Po co zbierałeś wodorosty? – To dobry nawóz. Rozrzucamy go po leniwych łożach. – Zorientowałem się po jej minie, że nie ma pojęcia, o czym mówię, a nie chciałem wyjść na jakiegoś wiejskiego chłopaka, więc zmieniłem temat. – Uczysz się sama, tak? – Mam prywatnego nauczyciela, to znaczy guwernera. – Jeździsz do niego? – Nie, udziela mi lekcji w zamku. Ma swój pokój. Chłopcy, którzy biegli, pchając przed sobą wózek, niemal nas przewrócili; krzyknęli, żebyśmy zeszli im z drogi, więc ruszyliśmy wzdłuż nabrzeża. – To musi być niezwykłe… mieszkać w zamku – powiedziałem. Nie wydawała się przejęta. – A ty mieszkasz w jednym z tych przysadzistych kamiennych domów ze strzechą – odparła. – Tak, w czarnym domu. Wzdrygnęła się. – To straszne. Roześmiałem się. – Nie są takie małe. Jest tam z jednego końca mnóstwo miejsca dla ludzi, a z drugiego dla krów. Wiedziałem, że zrobi to na niej wrażenie, i nie myliłem się. Na jej twarzy malowała się groza. – Trzymacie w domu krowy? – Zapewniają ciepło – wyjaśniłem. – I zawsze jest pod ręką świeże mleko. Zadrżała. – To jak średniowiecze.
– Nie to samo co mieszkanie w zamku, ale mnie się podoba. Szliśmy przez chwilę w milczeniu; zerknąłem na nią. Była dość wysoka. Sięgała mi ponad ramię, a w jej uśmiechu kryło się ciepło, które przyprawiało mnie o dreszcz. Zauważyła, że się jej przyglądam, i zarumieniła się trochę, po czym spuściła wzrok. Kąciki jej ust drgnęły. – Co robisz w Stornoway? – spytała. – Przyjechałem z ojcem po zapasy na zimę. Wrócił właśnie z połowów, więc mamy trochę pieniędzy. – A zagroda? Daje wam jakiś zarobek? Roześmiałem się z jej naiwności. – Ledwie możemy z niej wyżyć. Popatrzyła na mnie. – No to skąd bierzecie ubrania? – W jej głosie pobrzmiewała konsternacja. – Przędziemy wełnę z owiec i tkamy z niej materiał, a matka szyje z niego rzeczy dla nas. – Poczułem łaskotanie w brzuchu, kiedy obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem. Jej wzrok spoczął na moich bosych stopach. – Nie masz butów? – Pewnie, że mam. Ale musimy je kupować, a szybko się zużywają. Wkładamy je, kiedy idziemy w niedzielę do kościoła. Poznałem po jej oczach, że nie potrafi sobie nawet wyobrazić, jak żyjemy. – Co robisz w mieście? – spytałem. – Ojciec mnie przywiózł. Przyjaciele, którzy zatrzymali się u nas w zamku, chcą zrobić zakupy. Zjemy obiad w tym nowym hotelu Royal przy Cromwell Street. Zatrzymamy się tam na noc. Była tym wyraźnie podekscytowana. Nie powiedziałem jej, że ja i ojciec nie spożyjemy żadnego obiadu. Zjemy resztkę kaszanki, którą przygotowała matka, a potem spędzimy noc na wozie, mając nadzieję, że nie będzie padać. Przystanęliśmy i popatrzyliśmy na wodę obmywającą wybrzeże; zobaczyłem duży statek pod pełnymi żaglami, wpływający wąskim przesmykiem między skałami ku schronieniu, jakie zapewniał port. – Pytałam służbę w zamku, ale nikt nie znał twojego imienia. – Spojrzała na mnie. – Wiedzieli tylko tyle, że jesteś Mackenzie. Zaczerwieniłem się, dumny z jej zainteresowania.
– Sime – wyjaśniłem. – Sheem? – Uniosła brwi. – Co to za imię? – Simon po gaelicku. – Śmieszne imię. Będę mówiła na ciebie Simon. – Naprawdę? – Uniosłem brew. Skinęła zdecydowanie głową. – Tak. – Wobec tego ja będę mówił na ciebie Ciorstaidh. Zmarszczyła czoło. – Dlaczego? Nie brzmi szczególnie. – Bo to „Kirsty” po gaelicku i dla mnie brzmi szczególnie. Popatrzyła na mnie z taką przenikliwością, że zrobiło mi się nieswojo. – Zatem pamiętasz, jak mam na imię? Uwięziony w tym jej spojrzeniu, poczułem, że zaschło mi w ustach. Z trudem dobyłem głos. – Pamiętam wszystko. Każdą drobnostkę. – Hej! Co ty wyprawiasz?! Ten krzyk, tuż obok, wystraszył mnie; odwróciłem się i zobaczyłem przed sobą kilkunastoletniego chłopca, może o rok albo dwa starszego ode mnie. Miał rudą czuprynę i był wysoki – dobrze zbudowany chłopak, który nosił porządne odzienie i lśniące czarne buty. Obok niego stał drugi, trochę niższy, o krótkich czarnych włosach. Kiedy ten większy pchnął mnie w pierś, zatoczyłem się do tyłu, całkowicie zaskoczony. – George! – krzyknęła na niego Kirsty, ale zignorował ją, wciąż wlepiając we mnie gniewne spojrzenie zielonych oczu. – Co ty sobie myślisz? Kto ci pozwolił rozmawiać z moją siostrą? – To nie twoja sprawa, George – upomniała go Kirsty. – Każdy parobek gadający z moją siostrą to moja sprawa. – Znowu pchnął mnie w pierś płaską dłonią, ale tym razem się nie cofnąłem. Kirsty stanęła między nami. – To jest Simon. Chłopak, który ocalił mi życie, kiedy dwukółka wpadła do rowu, a pan Cumming zginął. Odsunął ją na bok, wypinając pierś i przybliżając się do mnie; jego twarz znalazła się tuż przy mojej.
– Jeśli myślisz, że daje ci to jakieś prawa, to radziłbym ci się zastanowić. – Tylko rozmawialiśmy – wyjaśniłem. – Nie chcę, żebyś rozmawiał z moją siostrą. Nie bratamy się z dzierżawcami. – Powiedział to tak, jakby samo słowo przyprawiało go o paskudny smak w ustach. – Nie bądź głupi, George! – Kirsty próbowała nas rozdzielić, ale ją powstrzymał. Ani na chwilę nie spuszczał ze mnie wzroku. – Jeśli jeszcze raz zobaczę cię z moją siostrą, to tak ci dołożę, że popamiętasz na całe życie. Czułem, że stawką jest teraz mój honor, uniosłem więc dumnie brodę i spytałem: – Ty i kto jeszcze? Roześmiał mi się w twarz, ja zaś cofnąłem się nieznacznie przed jego nieświeżym oddechem. – Ha! Nie potrzebuję armii, żeby poradzić sobie z kimś takim jak ty. Nagle w zasięgu mojego wzroku pojawiła się znikąd wielka pięść i walnęła mnie w policzek, a moja głowa eksplodowała bólem i oślepiającym blaskiem. Poczułem, jak uginają się pode mną kolana. Po chwili zorientowałem się, że młodszy chłopak nachyla się nade mną i bierze mnie za rękę, żeby pomóc mi wstać. Byłem oszołomiony i wciąż trochę zszokowany, więc całkowicie mnie zaskoczył, przesuwając się za mnie i unieruchamiając moje ręce na plecach. Pojawiła się przede mną blada, piegowata twarz George’a, który uśmiechał się złośliwie. Mogłem tylko przyjmować bezradnie ciosy, które spadały na mój brzuch. Ten drugi mnie puścił, a ja osunąłem się na kolana, zgiąłem wpół i zwymiotowałem. Słyszałem, jak Kirsty krzyczy, żeby przestali, ale nie zwracali uwagi na jej protesty. George pochylił się nade mną. – Trzymaj się z daleka – syknął, potem odwrócił się, chwycił siostrę za ramię i pociągnął za sobą. Drugi chłopak ruszył za nimi, uśmiechając się do mnie przez ramię. Wciąż klęczałem, wsparty kłykciami o ziemię, kiedy poczułem, jak podnoszą mnie jakieś silne dłonie. Rybak w wełnianej czapce, o twarzy ogorzałej od słońca i wiatru.
– Nic ci nie jest, chłopcze? Pokręciłem głową, zażenowany jedynie, że Kirsty widziała, jak zostałem poniżony. Najbardziej zraniona była moja duma. Upłynęła chyba z godzina, nim spotkałem się z ojcem. Popatrzył na mnie zatroskany i dostrzegł kolana wyłażące przez dziury w spodniach i zdarte kostki dłoni. – Co ci się stało, synu? Za bardzo się wstydziłem, żeby mu powiedzieć. – Upadłem. Pokręcił głową i roześmiał się. – Do diabła, chłopcze! Nigdzie nie mogę się z tobą wybrać, co? ••• Zobaczyłem ją dopiero po kilku dniach. Było niewiele słońca; od południowego zachodu napływał ostry wiatr, przynosząc znad morza wielkie skłębione kolumny pociemniałych chmur. W powietrzu nie wyczuwało się jednak chłodu i było mi przyjemnie, gdy podmuchy wiatru szarpały mi ubranie i włosy podczas pracy. A robota mogła też rozgrzać – przenosiłem wielkie bryły kamienia na zbocze, a potem obtłukiwałem je młotkiem, by pasowały do muru. Ojciec nauczył mnie, jak budować mur bez zaprawy, kiedy ledwie chodziłem. „Będziesz mógł utrzymać w środku niektóre zwierzęta, a inne na zewnątrz, synu – powiedział. – Albo wznieść dach nad swoją głową. Fundamenty życia”. Lubił duże słowa, mój ojciec. Myślę, że zaczerpnął je z Biblii gaelickiej, którą czytywał nam co wieczór i w niedzielę. Dzień przygasał, ale pozostało jeszcze kilka godzin światła; miałem nadzieję skończyć ogrodzenie dla owiec przed upływem tygodnia, kiedy to ojciec miał obejrzeć moją pracę i ją zaaprobować. Albo i nie. Choć byłbym zdruzgotany, gdyby tak się stało. Czując sztywność pleców i ból mięśni, wyprostowałem się, żeby spojrzeć na Baile Mhanais i wybrzeże w dali – pasma ziemi uprawnej biegnącej po zboczu w stronę morza. Właśnie wtedy usłyszałem jej głos. – Ciamar a tha thu? Odwróciłem się z bijącym gwałtownie sercem i zobaczyłem, że stoi na grzbiecie wzgórza. Miała na sobie długą ciemną pelerynę, pod spodem suknię,
włosy chroniła kapturem. Jednak kilka kosmyków zdołało się wyswobodzić spod nakrycia i powiewały na wietrze niczym wstążki. – W porządku, dzięki – odparłem po angielsku. – A jak ty się miewasz? Wlepiła wzrok w ziemię, dostrzegłem też, że splotła przed sobą dłonie. – Przyszłam cię przeprosić. – Za co? – Wiedziałem doskonale, ale kierowany dumą, pragnąłem, by wierzyła, że niczym się nie przejmuję. – Za swojego brata, George’a. – Nie ma za co przepraszać. Nie jesteś jego strażnikiem. – Nie, ale on uważa, że jest moim. Wstyd mi, że tak cię potraktował. Po tym, co dla mnie zrobiłeś. Nie zasługiwałeś na to. Wzruszyłem ramionami, udając obojętność, ale chciałem rozpaczliwie zmienić temat. Poniżenie tkwiło we mnie głęboko. – Dlaczego nie siedzisz teraz ze swoim guwernerem? Po raz pierwszy na jej twarzy pojawił się uśmiech; zachichotała, jakbym powiedział coś niewłaściwego. – Mam teraz nowego. Młody człowiek. Dwadzieścia kilka lat. Przyjechał parę tygodni temu i sądzę, że zakochał się we mnie beznadziejnie. Poczułem ukłucie zazdrości. – Tak czy owak, potrafię owinąć go sobie wokół małego palca, kiedy tylko zechcę. Więc mogę wychodzić z zamku, jak mi się spodoba. Żaden problem. Spojrzałem w dół zbocza, w stronę wioski, zastanawiając się, czy ktoś nas widzi. Nie uszło to jej uwagi. – Wstydzisz się, że zobaczą cię ze mną? – Oczywiście, że nie! Chodzi tylko o to… – O co? – No, to nienormalne, prawda? Ktoś taki jak ja rozmawia z kimś takim jak ty. – Och, przestań. Mówisz jak George. – Skąd! – To porównanie rozpaliło moje oburzenie. – No cóż, jeśli się martwisz, że ktoś cię ze mną zobaczy, to może powinniśmy spotkać się gdzieś, gdzie nikt nie będzie nas widział. Popatrzyłem na nią zmieszany. – Spotkać się? – Żeby porozmawiać. A może nie chcesz?
– Chcę – zapewniłem trochę za szybko i dostrzegłem leciutki uśmiech na jej wargach. – Gdzie? Wskazała głową poza wzniesienie, ku krzywiźnie srebrnego piasku w dole, po drugiej stronie wzgórza. – Znasz te kamienne bloki na końcu plaży? – Oczywiście. – Jest pod nimi małe wgłębienie, prawie całkowicie osłonięte przed wiatrem. Rozciąga się stamtąd wspaniały widok na morze rozbijające się o skały. – Skąd wiesz? – Chodzę tam niekiedy. Żeby posiedzieć w samotności. Nie będziesz się musiał martwić, że ktoś nas zobaczy, jak się tam spotkamy. ••• Było późne popołudnie, kiedy wyruszyłem na sekretną schadzkę z Kirsty. Zostawiałem pojedyncze ślady w piasku mokrym od odpływu, gdy podążałem wzdłuż łukowatego Traigh Mhor na północ, rozglądając się nerwowo po połaci machairu, by sprawdzić, czy nikt nie patrzy. Zdawało się jednak, że jestem ostatnim człowiekiem na ziemi. Nigdzie nie dostrzegłem żywej duszy. Za towarzyszy miałem tylko dźwięk morza uderzającego o brzeg i mewy, które krążyły nad skałami. Przy drugim końcu plaży przeszedłem przez cmentarz, gdzie z wysokiej trawy wyzierały nagrobki i płyty; kroczyłem ostrożnie, świadom, że tu spoczywają moi przodkowie i że któregoś dnia do nich dołączę. Przystanąłem i popatrzyłem na ocean. Słońce zaczęło już powolną wędrówkę ku horyzontowi; muskało dalekie chmury złotem i rzucało na powierzchnię wody błyski światła. Jakiż był to wspaniały widok od strony wieczności, którą miałem dzielić z ludźmi zamieszkującymi tę ziemię przez tyle wieków, nim się narodziłem. Kamienne bloki rzucały długie cienie na machair. Niektóre były dwa razy wyższe ode mnie. Trzynaście głównych głazów, które tworzyły krąg, wraz z prowadzącą do niego kamienną aleją od północy i krótszymi ramionami od południa, wschodu i zachodu. Dostrzegłem jakiś ruch i zobaczyłem skrawek sukni porywanej przez wiatr, na wpół ukrytej za jednym z wyższych bloków, nim ukazała się Kirsty, która wyszła zza tej zasłony i popatrzyła w dół zbocza, kiedy wspinałem się w jej
stronę. Zbliżywszy się, dostrzegłem głęboki rumieniec na jej twarzy. Jej spódnica i peleryna powiewały, tak jak włosy. Skrzyżowała ramiona na piersi i oparła się o pradawny gnejs. – Uczyłeś się w szkole o tych kamieniach? – spytała, kiedy dotarłem do niej, trochę zdyszany. – Powiedzieli tylko, że mają około czterech tysięcy lat i że nikt nie wie, kto je tu postawił. – Mój guwerner mówi, że gdybyśmy mogli spojrzeć na nie z wysoka, to okazałoby się, że tworzą z grubsza kształt krzyża celtyckiego. Wzruszyłem ramionami. – I co? – spytałem. – Simon, postawiono je tutaj ponad dwa tysiące lat przed narodzinami Chrystusa. Zrozumiałem, o co jej chodzi, i skinąłem mądrze głową, jakby ta myśl już dawno mi zaświtała. – Tak, oczywiście. Uśmiechnęła się i przesunęła rozpostartą dłonią po głazie, o który się opierała. – Lubię strukturę kamieni – powiedziała. – Mają słoje jak drewno. – Odchyliła głowę i popatrzyła ku wierzchołkowi bloku. – Ciekawe, jak je przenosili. Muszą być straszliwie ciężkie. – Uśmiechnęła się w tym momencie i wyciągnęła do mnie rękę. – Chodź. Wahałem się tylko przez chwilę, potem ująłem jej dłoń; wydała mi się mała i ciepła. Kirsty odciągnęła mnie od kamieni, po czym zbiegliśmy po zboczu, niemal na złamanie karku, śmiejąc się radośnie, nim przystanęliśmy gwałtownie w miejscu, gdzie żywioły pochłonęły kawałek machairu, a luźna torfowa gleba skruszała, tworząc skaliste zagłębienie. Puściła moją rękę i wskoczyła do dołu. Poszedłem w jej ślady i wylądowałem obok niej. Trawa rosła tu kępami, wiążąc pulchną ziemię i wciskając się w szczeliny skalne. W górze hulał wiatr, ale w tym miejscu powietrze było nieruchome; towarzyszyło nam wspaniałe poczucie schronienia i spokoju. Nikt nas nie mógł zobaczyć, może tylko ktoś w łodzi na morzu.
Kirsty rozłożyła spódnicę, żeby usiąść na trawie, i poklepała miejsce tuż obok. Dostrzegłem wysokie do kostki czarne buty i mignęła mi biała łydka. Wiedziałem, że jest młodsza ode mnie, a mimo to miałem wrażenie, że odznacza się znacznie większą pewnością siebie. Zrobiłem, jak mi kazała, i usiadłem przy niej, znowu zakłopotany i trochę wystraszony z powodu dziwnych uczuć. – Czasem patrzę w morze i zastanawiam się, czy w pogodny, czysty dzień można dostrzec stąd Amerykę. – Roześmiała się. – To głupie, wiem. O wiele za daleko. Ale myślę wtedy o tych wszystkich ludziach, którzy wyruszyli tam na statkach, nie wiedząc, co czeka ich na końcu podróży. I czy cokolwiek ich czeka. Uwielbiałem słuchać, jak tak mówi, i obserwowałem światło w jej oczach, kiedy spoglądała na ocean. – Ciekawe, jaka jest – powiedziała. – Ameryka? Skinęła głową. Roześmiałem się. – Nigdy się nie dowiemy. – Pewnie nie – przyznała. – Ale nie powinniśmy sięgać wzrokiem tylko do horyzontu, który widzimy. Mój ojciec zawsze powtarza, że jeśli się w coś wierzy, to można to osiągnąć. Wie, co mówi. Wszystko, co mamy i czym jesteśmy, zawdzięczamy jemu. Jego wizji. Popatrzyłem na nią, ciekawy po raz pierwszy jej matki i ojca, i życia, jakie prowadziła, tak innego niż moje. – Jak twój ojciec się wzbogacił? – Moja rodzina pochodzi z Glasgow. Pradziadek dorobił się fortuny na handlu tytoniem, ale wszystko się załamało wraz z wybuchem amerykańskiej wojny o niepodległość. To ojciec podźwignął rodzinny majątek, angażując się w handel bawełną i cukrem z Indiami Zachodnimi. Słuchałem jej z niejakim zdumieniem, a także poczuciem niższości, świadom własnej ignorancji. – Wciąż się tym zajmuje? Roześmiała się.
– Już nie. Wycofał się z interesów. Od czasu, jak kupił Langadail i zbudował zamek w Ard Mor. Pochłania to cały jego czas, nawet jeśli nie zarabia na tym pieniędzy. – Obdarzyła mnie promiennym uśmiechem. – Albo tak mówi. Też się uśmiechnąłem, jakby zatopiony w jej spojrzeniu, przykuty do jej oczu; zapadło między nami długie milczenie. Słyszałem wiatr, mewy i głos oceanu. Czułem bicie własnego serca, jak fale uderzające o brzeg. I bez jakiejkolwiek świadomej decyzji wyciągnąłem rękę i przesunąłem palcami po jej jedwabiście miękkich włosach, a potem objąłem od tyłu jej głowę. Zobaczyłem jej rozszerzone źrenice i poczułem gdzieś głęboko ból tęsknoty. Przypomniałem sobie tę mała dziewczynkę, którą wziąłem w ramiona i podniosłem z rowu, i jak brnąłem przez grząską drogę do zamku. Opuściłem wzrok i zobaczyłem, że ona patrzy na mnie. Dotknąłem jej twarzy drugą dłonią, przesuwałem delikatnie opuszki palców po jej policzku, a potem, wiedziony jakimś pradawnym instynktem, który kształtował się przez niezliczone wieki, pochyliłem się, żeby ją pocałować. Wargi miała chłodne, miękkie i uległe. I choć nic nie wiedziałem o miłości, pojąłem, że ją znalazłem i że nie chcę nigdy jej stracić.
ROZDZIAŁ 16
I Sime powrócił ze wspomnień o pamiętnikach jego przodka i uświadomił sobie, że siedzi cały czas, wpatrując się w widmowy ślad w albumie, pozostawiony przez zdjęcie Kirsty jako małej dziewczynki. Podniósł wzrok, wystraszony nagle obecnością innej osoby w pokoju. Marie-Ange, oparta o framugę drzwi, obserwowała go. Dostrzegł zwyczajową pogardę w jej oczach, coś, co stało się już aż nadto znajome. Ale coś jeszcze. Troskę? Winę? Nie mógł się zorientować. – Wyglądasz okropnie – zauważyła. – Dzięki. – Kiedy ostatnim razem wyspałeś się porządnie? Zamrugał i poczuł pod powiekami drapiący piasek. – Kiedyś tam. Zanim odeszłaś. Westchnęła. – No tak, bez wątpienia moja wina. – Odsunęła się od framugi i podeszła do biurka, kierując spojrzenie na zdjęcia nastoletniej Kirsty w albumie. – To ona? Ta Cowell? Skinął głową. – W wieku trzynastu albo czternastu lat, jak sądzę. Marie-Ange nachyliła się nad nim i zaczęła przerzucać strony, przyglądając się zimnymi oczami coraz starszej Kirsty. Zatrzymała się przy ostatniej fotografii. Kirsty z matką i ojcem, uchwycona w jasnym blasku słonecznym, gdzieś na klifach. Kirsty, wówczas młoda kobieta, uśmiechająca się bez skrępowania do obiektywu, między rodzicami, obejmująca każde z nich. Ona dorosła, a oni pomniejszeni w jakiś sposób; widać też było, że z matką nie jest już dobrze. – Nigdy byś się nie domyślił z tego zdjęcia, że jest zdolna kogoś zabić – powiedziała Marie-Ange. Sime spojrzał na nią ostro.
– Myślisz, że to ona? – Wszystko na to coraz bardziej wskazuje. – A dowody? – Och, znajdą się, tego jestem pewna. Prędzej czy później coś ją zdradzi. I mogę się założyć, że to znajdę. – Rozejrzała się po gabinecie. – Odkryłeś coś ciekawego na temat Cowellów? Sime zastanawiał się przez chwilę. – Dostatecznie dużo, by wiedzieć, że nie byli ze sobą blisko. Że był to związek pozbawiony ciepła. Szukała pociechy w samotności, we własnych zainteresowaniach. On znajdował spełnienie gdzie indziej, w końcu z inną kobietą. Przyglądała mu się przez chwilę zamyślona. – Ciekawe, do jakiego wniosku ktoś by doszedł, gdyby obejrzał sobie nasze mieszkanie. – Pewnie z grubsza do tego samego. Tyle że na odwrót. Cmoknęła poirytowana. – Ta sama zdarta płyta. – Nigdy cię nie było, Marie-Ange. Wszystkie te godziny, kiedy nie miałem pojęcia, gdzie się podziewasz. I zawsze identyczne wymówki. Praca. Wieczór z dziewczynami, wizyta u rodziców w Sherbrooke. – Nigdy nie chciałeś ze mną pójść. Nigdzie. – A ty nigdy tego nie chciałaś. Zawsze wynajdywałaś dobry powód, dla którego nie powinienem ci towarzyszyć. A potem to wszystko była moja wina. – Patrzył na nią ze złością, przypominając sobie frustrację i samotność. – Był ktoś inny, prawda? – Spodobałoby ci się, co? Gdybym miała romans. Wtedy nie byłaby to twoja wina. Nie ma winy, nie ma pretensji. – Wycelowała w niego oskarżycielski palec. – Chcesz znać prawdę, Simon? Jeśli szukasz kogoś, kogo mógłbyś winić za rozpad naszego związku, to spójrz w lustro. Odwrócili jednocześnie głowy, słysząc czyjeś chrząknięcie. W drzwiach stał Crozes, wyraźnie zakłopotany. Najwidoczniej jednak postanowił zignorować wszystko, co być może usłyszał. – Miałem właśnie telefon od Lapointe’a – powiedział. – Za godzinę odlatuje razem ze zwłokami do Montrealu. – Milczał przez chwilę. – Sekcję zwłok
przeprowadzą z samego rana. – Dobrze – odparła Marie-Ange. – Co z Morrisonem? – spytał Sime. – Wciąż nie wiadomo. Ale go znajdziemy. – Myśli pan, że jego zniknięcie ma jakiś związek? – zwróciła się do porucznika Marie-Ange. – Z morderstwem? Crozes nie zamierzał udzielać jasnej odpowiedzi. – Dowiemy się, jak już z nim porozmawiamy. Sime obrócił album ze zdjęciami na biurku. – Lepiej, żeby pan rzucił na to okiem, poruczniku. Crozes wszedł w głąb pokoju i pochylił się nad fotografiami. Przez chwilę wydawał się tylko zaskoczony. Potem w jego oczach pojawił się błysk zrozumienia. – Jezu – powiedział. – To ten dzieciak, którego zdjęcie znalazłeś na podłodze w pokoju Morrisona. – Podniósł wzrok. – Kirsty Cowell? Sime skinął głową. – Prawdopodobnie wykorzystano fotografię wyjętą z tego albumu. – Jak, u diabła, ją zdobył? Marie-Ange patrzyła to na jednego, to na drugiego. – Jest coś, o czym nie wiem? Żaden z mężczyzn nie zwrócił na nią uwagi. – To jest pierwsza rzecz, o jaką musimy go spytać, kiedy już się znajdzie. Crozes sapnął sfrustrowany. – Może będzie lepiej, jak pójdziesz i spytasz o to panią Cowell. – Wskazał głową drzwi. – Wróciła.
II Ogrzewanie w domu letniskowym zostało włączone po sztormie i powietrze było duszące. Sime czuł się nieswojo z powodu przenikliwego spojrzenia niebieskich oczu Kirsty Cowell i z trudem się powstrzymywał, żeby nie opuścić powiek. Nie mógł się skoncentrować w tym cieple. Usiadł ponownie plecami do okna, ona zaś wydawała się chłodniejsza, bardziej opanowana od czasu długiego spaceru z kuzynem. – Chcę, żeby mi pani opowiedziała o swoich relacjach z Normanem Morrisonem – powiedział, co natychmiast wytrąciło ją z równowagi.
– Co pan ma na myśli? Nie mam żadnych relacji z Normanem Morrisonem. – Wie pani, że zaginął wczoraj wieczorem? Otworzyła szeroko oczy. – Nie, nie wiem. Co się stało? – Wyszedł po kolacji z domu i już nie wrócił. Wyraźnie zbladła. – Co to właściwie oznacza? Nic mu nie jest? – Nie wiemy. Trwają w tej chwili poszukiwania. – Obserwował ją bacznie, kiedy analizowała informację, którą jej właśnie przekazał. – Wiemy, i to z niejednego źródła, że miał… pewną obsesję na pani punkcie, pani Cowell. W jej oczach błysnął gniew. – Ludzie mówią różne rzeczy. A taka mieścina to istna cieplarnia, panie Mackenzie. Zasadzi pan ziarenko prawdy, a niebawem wyrośnie z niego wszelka obfitość kłamstw. – Więc jaka jest prawda? – Taka, że Norman Morrison to uroczy, łagodny i serdeczny człowiek, który przestał dorastać w wieku dwunastu lat. Ilu z nas nie chciałoby zamienić lat dojrzałości na to, by znów być młodym? – Miała pani do niego słabość? – Owszem. – Powiedziała to prawie wyzywająco. – Chodziliśmy razem do szkoły, tu, na wyspie. Durzył się we mnie, kiedy byliśmy dziećmi. I jak wszystko inne, było to coś, z czego nigdy nie wyrósł. – A pani go zachęcała? – Oczywiście, że nie! Ale wciąż był dzieckiem i moim przyjacielem. Nigdy nie mogłabym go zranić. – Czy przychodzi pani do głowy jakikolwiek powód, dla którego on chciałby panią skrzywdzić? Była zszokowana. – Chyba nie sugeruje pan, że to Norman mnie zaatakował i zabił Jamesa? – Niczego nie sugeruję. Po prostu pytam. – Nie. – Była niewzruszona. – To wykluczone, by Norman mógł zrobić coś takiego. – Był kiedykolwiek w pani domu? Zmarszczyła brwi.
– Tutaj? – Tutaj albo w dużym domu. – Nie, nie był. W każdym razie nie zjawił się tu od czasu naszego dzieciństwa. – Może wobec tego pani wyjaśnić, jakim cudem w jego pokoju znalazło się pani zdjęcie, które niemal na pewno pochodzi z albumu fotograficznego w pani gabinecie? Otworzyła ze zdumienia usta. – To niemożliwe. – W pani albumie brakuje odbitki. Zdjęcia, które zrobiono, gdy miała pani trzynaście albo czternaście lat. Znaleźliśmy w jego pokoju pani fotografię w tym samym wieku. To znaczy wycięty z niej fragment. Głowę. Jej szok był autentyczny. – On… nigdy nie był w tamtym domu. – I nie dała mu pani swojego zdjęcia? – Absolutnie. Sime odetchnął z wolna. Nie czuł się dobrze. – Wiedziała pani o zazdrości męża wobec Normana Morrisona? Nie kryła lekceważenia. – Zazdrosny? James? Nie wydaje mi się. – Jak twierdzi matka Normana, pani mąż sprowadził na wyspę dwóch ludzi, którzy go poturbowali i ostrzegli, żeby się trzymał od pani z daleka. – To śmieszne! Kiedy? – Jakieś pół roku temu. Wczesną wiosną. – Milczał przez chwilę. – Widziała pani Normana od tego czasu? Otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale się powstrzymała, a on zauważył, że się zastanawia. – No… nie wiem. Nie mogę sobie przypomnieć. Co oznaczało, że sobie prawdopodobnie nie przypomina i rozważa wydarzenia przeszłości w nowym świetle. Nie zamierzała się jednak dzielić z nim swoimi przemyśleniami. – Muszę chwilę odpocząć – oznajmiła nagle. Sime skinął głową. Też tego potrzebował. Chwili, by uciec przed duchotą tego domu i zaczerpnąć świeżego powietrza. Kirsty poszła na górę, a on
wyszedł na ganek, stanął przy poręczy i zaczął głęboko oddychać. Spośród lokalnych policjantów wyznaczonych do poszukiwania Normana Morrisona tylko Arseneau i młodszy sierżant nazwiskiem Lapierre zostali na miejscu, żeby zbadać teren wokół domu. Sime patrzył, jak przesuwają się metodycznie przez wysoką trawę z kijkami w ręku. Rozglądali się za czymś, co mogło rzucić światło na tę mroczną sprawę. Słońce starało się pomóc za wszelką cenę, pogrążając klify w ulotnych plamach wodnistego złota. Sime pomyślał, że dobrze byłoby znaleźć narzędzie zbrodni. Ale jeśli to Kirsty zamordowała męża, to najprostszą rzeczą byłoby rzucić nóż z urwiska do morza. Jeśli Cowell został zamordowany przez intruza, jakiego opisała, to ten niemal z pewnością zabrałby nóż ze sobą i sam by go wrzucił do oceanu. Badanie przeprowadzone przez Marie-Ange wykazało, że w zestawie noży kuchennych w domu żadnego nie brakowało. Sime nie chciał pogodzić się z faktem – bez względu na to, co mogła znaleźć Marie-Ange – że Kirsty zamordowała męża. Jego praca polegała jednak na dotarciu do prawdy. I choć dowody świadczące przeciwko niej miały w tej chwili charakter czysto poszlakowy, obawiał się, że w pewnym momencie tylko on będzie wierzył w jej niewinność. I to wbrew wszelkim instynktom śledczego. Była to niemożliwa do zaakceptowania dychotomia. Odwrócił się i wszedł z powrotem do domu.
III Był gdzieś blask słońca. Grał kapryśnie przelotnymi chwilami w nieruchomym powietrzu, które wisiało ciężkie od pyłu w wyraźnie nakreślonych promieniach. Ale była też mgła zakrywająca światło. Napływała od strony morza niczym letni wiatr, by stłumić wszelką iluminację. Usłyszał, jak ktoś woła. Z daleka. Znajomy głos, powtarzający w kółko to samo słowo. – Sime… Sime… Sime! Ocknął się przestraszony, ale uświadomił sobie, że nie miał zamkniętych oczu. – Sime, wszystko w porządku? Odwrócił głowę i zobaczył Thomasa Blanca stojącego z dziwnym wyrazem twarzy, obok podnóża schodów. – Nic mi nie jest – zapewnił Sime. Ale wiedział, że to nieprawda. Usłyszał, jak ktoś kaszle, chcąc zwrócić jego uwagę, i odwrócił się. Kirsty siedziała
naprzeciwko niego w fotelu. Głowę miała lekko przechyloną, w oczach pełną zaskoczenia ciekawość. – Jeśli chce pan kontynuować kiedy indziej… Kontynuować? Zrozumiał, że podjęli tę rozmowę jakiś czas wcześniej. Nie miał pojęcia, jak długo siedzi już w tym bezruchu. Oddychał z wysiłkiem. – Nie, nie będziemy robić przerwy. – Jego dezorientacja wydawała się niemal paraliżująca. Wzruszyła ramionami. – No cóż, czekam – powiedziała. Sime zerknął na Blanca, a ten uniósł brew. Niewypowiedziane pytanie. Sime skinął głową prawie niedostrzegalnie i Blanc powrócił niechętnie do swoich monitorów w pokoju na tyłach. – Na czym skończyliśmy? – zwrócił się Sime do Kirsty. – Pytał pan, jak poznałam Jamesa. Skinął głową. – Proszę mi powiedzieć. – Już powiedziałam. – Więc proszę powiedzieć jeszcze raz. W jej westchnieniu wyczuwało się zniecierpliwienie i frustrację. – James miał gościnny wykład na temat zasad biznesu, kiedy byłam na ostatnim roku w Bishop’s University w Lennoxville. – To uczelnia anglojęzyczna? – Tak. – Chodziło tylko o jeden wykład? – Tak. Zaproszono go jako kogoś, kto uosabia klasyczny przykład przedsiębiorczego sukcesu. Niewielka lokalna firma przekształcona w międzynarodowe przedsiębiorstwo o wielomilionowych dochodach. – Co pani studiowała? – Ekonomię. – Wzruszyła ramionami, uśmiechając się ze smutkiem i ironią. – Proszę mnie nie pytać dlaczego. Człowiek jest zmuszony podejmować takie decyzje, kiedy jest jeszcze za młody, by wiedzieć cokolwiek. Zawsze byłam biegła w liczeniu, więc… – Umilkła na chwilę. – W każdym razie po wykładzie zorganizowano przyjęcie z drinkami. Poszłam tam. – Dlaczego? Pociągał panią?
Zastanawiała się nad tym. – Chyba tak. Ale nie w jakiś typowy, konwencjonalny sposób. Był ode mnie starszy o dwanaście lat, a to dużo, kiedy jest się ledwie po dwudziestce. Nie określiłabym go jako przystojnego czy atrakcyjnego, ale miał w sobie urok i wiedział, jak rozbawić słuchaczy. No i byłam pod wrażeniem sukcesu, jaki odniósł, jego pewności siebie i wszystkiego, co zdawał się wiedzieć o świecie. Ale najbardziej ujęło mnie chyba to, że dorastał na Wyspach Magdaleny, tak jak ja. Zrozumiałam, że bez względu na to, kim się jest albo skąd się pochodzi, można osiągnąć wszystko. Jeśli tylko pragnie się tego dostatecznie mocno. – Dlaczego miałoby to panią interesować, skoro nigdy nie zamierzała pani opuścić Entry? – Inaczej wtedy na to patrzyłam, panie Mackenzie. Owszem, wyczuwałam instynktowny związek z tym miejscem, ale moi rodzice wciąż żyli. Stanowili coś w rodzaju kotwicy. Nawet gdybym wyjechała, oni zostaliby na miejscu. Więc wciąż uważałam, że mogę robić, co chcę. Nie śniło mi się, że w ciągu roku oboje odejdą i że mój świat skurczy się do tego maleńkiego skrawka lądu w Zatoce Świętego Wawrzyńca. – Ma pani wrażenie uwięzienia? – Niezupełnie. Ale czuję się do tego miejsca przywiązana. Sime przyglądał się przez chwilę tej kobiecie. Na jej twarzy malowało się znużenie. Zmęczone oczy, które zdradzały brak snu. Wiedział, jak się czuje. „Dziwna” – tego słowa na jej określenie użyli Aitkens i Crozes. Zastanawiał się, jaki osobliwy przymus wiązał ją z tym miejscem prócz przekonania, że coś straci, jeśli wyjedzie. – Więc rozmawiała z nim pani po raz pierwszy na tym przyjęciu po wykładzie? – Tak. – I? – Zostałam mu przedstawiona jako jeszcze jedna mieszkanka wysp i od tej chwili zaczęłam wyczuwać w nim zaangażowanie. Zbyt długo ściskał mi dłoń. Patrzył niewzruszenie w oczy. Miałam wrażenie, że wokół nas nie ma nikogo. – Miłość od pierwszego wejrzenia? Podniosła na niego gwałtownie wzrok, jakby podejrzewając sarkazm. – Z jego strony, owszem. Tak zawsze twierdził.
– Ale nie z pani strony? – Och, pochlebiało mi jego zainteresowanie, oczywiście. Ale jak już panu mówiłam, uganiał się za mną niezmordowanie przez następne dwa lata. Kiedy wróciłam na wyspę po śmierci rodziców, oświadczył mi się. Uprzedziłam go, że kiepska będzie ze mnie żona, skoro nie mam zamiaru opuszczać wyspy. Tu był mój dom i tu pragnęłam zostać. – Uśmiechnęła się smutno. – Odparł, że wobec tego będzie to też jego dom. Że zbuduje go tutaj. Dla nas. Że założymy rodzinę, stworzymy dynastię. – Ale nie mieliście dzieci. – Nie. – Tym razem nie spojrzała mu w oczy. – Okazało się, że jest bezpłodny. Dzieci nie wchodziły w rachubę. Był to najwyraźniej drażliwy temat, coś, co sprawiło, że się odsłoniła. Sime postanowił wykorzystać sytuację i wyprowadzić ją z równowagi. – Jeśli to nie był Norman Morrison, to kto inny mógłby chcieć panią zabić, pani Cowell? Sprawiała wrażenie przestraszonej. – Co pan ma na myśli? – Jak pani twierdzi, to pani była obiektem ataku, nie mąż. Komuś więc chodziło o to, żeby panią zabić. Wydawało się, że wcześniej nie przyszło jej to do głowy; była wyraźnie podenerwowana, zbita z pantałyku tym pytaniem. – Nie… nie mam pojęcia. – Niech pani da spokój, pani Cowell! To mała społeczność. Naprawdę nie istnieje nikt, kogo mogłaby pani czymś urazić? Nikt, kto miałby do pani o coś żal? – Nie! – Jej zaprzeczenie zabrzmiało zbyt zapalczywie. – Nikt. – Więc dlaczego ktoś miałby panią napadać? Była całkowicie zagubiona, na jej policzkach pojawił się głęboki rumieniec. – Nie wiem. Może… może to był włamywacz, a ja po prostu stanęłam mu na drodze. – Wie pani, ile w ciągu ostatnich dziesięciu lat odnotowano przypadków włamań na Entry? – Skąd miałabym wiedzieć?
– Oczywiście, skąd. Chyba że spytałaby pani. Tak jak ja to zrobiłem. Chce pani znać odpowiedź? Spojrzała na niego z nieskrywaną nienawiścią w oczach, usta miała zasznurowane. – Zero. – Sime wziął długi, powolny oddech, żeby zapanować nad sobą. – Ale załóżmy na chwilę, że ten pani intruz rzeczywiście był włamywaczem, choć wydaje się to nieprawdopodobne. Dlaczego miałby gonić panią po pokoju, zwalić na podłogę, jak pani to opisała, a potem zamierzać się na panią nożem? Czy, przyłapany na gorącym uczynku, nie uciekłby po prostu? Pomijam już fakt, że nie wszedłby do domu, w którym palą się światła, a mieszkańcy nie poszli jeszcze do łóżek. I jeśli jego rzeczywistym celem była tylko kradzież, to po co miałby przy sobie nóż? Patrzyła na niego gniewnie. – Nie mam pojęcia. – Mówiła stłumionym, cichym głosem. – Powiedziałam panu, co się stało. Nie jestem jasnowidzem. Nie potrafię tego wyjaśnić. – Zdaje się, że nie potrafi pani wyjaśnić bardzo wielu rzeczy, pani Cowell. Nie było to pytanie, a ona nie czuła się w obowiązku odpowiedzieć, więc patrzyli tylko na siebie przez nieskończenie długą chwilę. Czuł się jak szkolny prześladowca, okrutnie i bezlitośnie dręczący klasowego słabeusza. Kirsty sprawiała wrażenie zdruzgotanej i bezbronnej. Samotna na świecie, nie miała nikogo, kto ująłby się za nią, pomijając jej zadziornego kuzyna. Sime próbował zobaczyć ją na nowo, tak jak pierwszym razem, kiedy był przekonany, że ją zna. Teraz jednak odnosił wrażenie, że znał ją całe życie. – Kirsty to szkockie imię, prawda? – spytał. Była wyraźnie przestraszona tym pytaniem; zmarszczyła skonsternowana czoło. – Nie bardzo rozumiem, jaki to ma związek ze sprawą. – Pani rodzina ma szkockie korzenie? Westchnęła zniecierpliwiona. – O ile wiem, to tak. – Praprababka pani matki nazywała się McKay. Jej zniecierpliwienie przerodziło się w zdumienie. – Skąd pan wie? – W pani albumie fotograficznym jest jej zdjęcie.
– Nie próżnował pan. Przypuszczam, że przejrzał pan wszystkie moje prywatne rzeczy. – To śledztwo w sprawie zabójstwa, pani Cowell. Nie ma mowy o prywatności. Jej dłonie drżały, ściskała je na kolanach. – Nie rozumiem, po co to wszystko. Sime jednak podążał już ustaloną drogą i miał wrażenie, że nie wolno mu się cofnąć. Nie miało to nic wspólnego ze śledztwem, o czym doskonale wiedział, ale czuł się zmuszony drążyć ten temat. – Staram się ustalić pani pochodzenie. – Większość ludzi na wyspie wywodzi się ze Szkocji albo Irlandii, a nawet z Anglii – wyjaśniła. – Przybyli tu z Nowej Szkocji czy Wyspy Księcia Edwarda. Niektórzy rozbili się niedaleko, płynąc do Quebec City. Prapraprababka McKay była prawdopodobnie Szkotką. To szkockie nazwisko. Ale potem zawierano małżeństwa. Panieńskie nazwisko mojej matki brzmiało Aitkens. Moje Dickson. – Odetchnęła urywanie. – Może zechce mi pan powiedzieć, co to wszystko ma wspólnego z zabójstwem mojego męża? – Sime? Sime odwrócił się i zobaczył Blanca stojącego w holu. Jego partner miał zagadkowy wyraz twarzy, w oczach malowało się niezrozumienie. – Powinniśmy chyba skończyć. ••• Po zboczach wzgórz wyspy pędziły cienie chmur, kiedy nabierający siły wiatr gnał je od południowego zachodu na północny wschód. Nie niosły jednak ze sobą groźby deszczu. Thomas Blanc umieścił srebrne pojemniki z monitorami w części bagażowej minibusa i odwrócił się do Sime’a. – O co ci, u diabła, chodziło, Sime? – spytał przyciszonym głosem. – Co masz na myśli? – Cholera, wiesz, o czym mówię. – Nie wiem. Blanc zmrużył oczy, najwyraźniej podejrzewając go o nieszczerość. – Gdybym nie znał cię lepiej, powiedziałbym, że zasnąłeś na siedząco z otwartymi oczami w samym środku przesłuchania. – Sime nie mógł temu
zaprzeczyć, zwłaszcza że nie wiedział, jak długo tkwił w takiej pozycji. – Kiedy się ostatnim razem porządnie wyspałeś? Mówimy o dniach? Tygodniach? Sime wzruszył ramionami. – Powinieneś pójść do lekarza – powiedział mu Blanc. – Już byłem. – Nie mówię o lekarzu ogólnym. Mówię o psychiatrze. O kimś, kto się zorientuje, co roi ci się w głowie. – Blanc westchnął zdenerwowany. – Po co to gadanie o szkockich korzeniach i jakichś prababkach? Jezu, człowieku! Te taśmy będzie przesłuchiwał Crozes. Inni też. – Umilkł na chwilę, jego twarz złagodniała. Położył dłoń na ramieniu kolegi. – Potrzebujesz pomocy. Nie radzisz sobie. Naprawdę. I nie ma w naszej grupie nikogo, kto by o tym nie wiedział. Powinieneś być na zwolnieniu, zamiast brać udział w śledztwie o morderstwo. Sime doznał nagle wszechogarniającego poczucia porażki; miał wrażenie, że ta dziarska mina, którą nosił jak maskę, opada z niego. Pochylił głowę, nie mogąc spojrzeć Blancowi w oczy. – Nie masz pojęcia, jak to jest, Thomas – usłyszał swój własny głos, który wydawał się bezcielesny i odległy. Jakby należał do kogoś innego. – Noc w noc, bez końca. Wpatrujesz się w sufit. Liczysz uderzenia serca. Sekundy zamieniają się w minuty, minuty w godziny. Im bardziej pragniesz zasnąć, tym jest gorzej. A rano jesteś jeszcze bardziej zmęczony niż w chwili, kiedy się kładłeś, i zastanawiasz się, jak, do cholery, przetrwasz następny dzień. Podniósł wzrok, a współczucie w oczach kolegi było niemal trudniejsze do zniesienia niż wcześniejsza irytacja. Blanc pokręcił z wolna głową. – Naprawdę nie powinieneś pracować, człowieku. Nie wiem, co sobie myśleli, przydzielając cię do tej sprawy. Nagle umilkł, schylając się po pojemnik z kamerą. Sime odwrócił się i zobaczył zbliżającego się Crozesa. – Jak poszło? – spytał porucznik, stając obok nich. Sime zerknął na Blanca, ale jego partner z ostentacyjną uwagą pakował pojemniki z kamerami do wozu. – Nie potrafi wyjaśnić, w jaki sposób jej zdjęcie znalazło się w pokoju Normana Morrisona ani jak je zdobył. Twierdzi też, że nie ma pojęcia, dlaczego ktokolwiek miałby ochotę ją zabijać. Nie przyszło jej nawet do głowy,
że skoro była obiektem ataku, to napastnik musiałby kierować się jakimiś motywami. – Chyba że nie było żadnego napastnika, a ona nie przemyślała sobie wszystkiego do końca. – Crozes milczał przez chwilę. – Jakie są twoje wrażenia? Sime nie miał innego wyjścia, musiał odpowiedzieć szczerze. – Była podenerwowana. Niezbyt przekonująca, poruczniku. – A co ty powiesz, Thomas? Przekonała cię? Blanc się wyprostował. – Ani trochę, szefie. Jest nastawiona wrogo i kręci. Winna jak diabli, jeśli pyta mnie pan o zdanie. Z głębi domu wyłonił się Aitkens; odwrócili się, kiedy szedł w ich stronę. Wzruszył bezradnie ramionami. – Nie chce, żebym został z nią na noc. – Obrzucił Sime’a nieprzychylnym spojrzeniem. – Nie wiem, co pan jej naopowiadał, ale naprawdę ją pan zdenerwował. Sime nie bardzo wiedział, jak zareagować, ale Crozes wybawił go z trudnej sytuacji. – Zginął człowiek, monsieur Aitkens. Trudno kogoś nie zranić, kiedy próbuje się ustalić prawdę. Zdajemy sobie sprawę, że madame Cowell owdowiała, ale jest także naszym jedynym świadkiem. – Uciął wszelkie dyskusje na ten temat. – Może pan wrócić z nami łodzią. Aitkens patrzył na niego długo twardym wzrokiem, ale nie powiedział słowa, tylko odwrócił się i wszedł z powrotem do domu. Crozes spojrzał na Sime’a i Blanca. – Jeśli Norman Morrison nie został dotąd znaleziony, to zostawię tu jednego z naszych ludzi, żeby pilnował pani Cowell. Jeśli to on zabił Cowella, jakkolwiek niemożliwe się to wydaje, i wciąż przebywa na wolności, istnieje duże prawdopodobieństwo, że pani Cowell nie jest bezpieczna. – Ja zostanę – rzucił pospiesznie Sime. Crozes wydawał się zdziwiony. – Dlaczego? – Mogę równie dobrze nie spać tutaj zamiast w hotelu. – Był świadomy, że Blanc spojrzał na niego, ale unikał jego wzroku.
ROZDZIAŁ 17
Po kuchni krzątał się funkcjonariusz z Cap aux Meules, by przygotować sobie coś do jedzenia; czekała go całonocna warta w dużym domu. Zza uchylonych drzwi do salonu wpadało światło. Kirsty była gdzieś na górze i Sime ją słyszał. Na schodach nie było ciemno, ale salon tonął w mroku; tylko mała lampka do czytania rzucała krąg blasku wokół fotela w przeciwległym kącie. Sime krążył pośród cieni, po prostu dotykając przedmiotów. Uśmiechniętego Buddy o okrągłym tłustym brzuchu; kalendarza składającego się z dwóch numerowanych sześcianów w mosiężnym stojaku; ceramicznej figurki dickensowskiego Micawbera z błyszczącą łysą głową. Mahoniowy stoliczek przy jednym z foteli zakryty był okrągłą koronkową serwetką, chroniącą blat przed zarysowaniem przez fotografię w cynowoołowiowej oprawce. Sime obrócił ją i uświadomił sobie, że to portret Kirsty. Podniósł zdjęcie, trzymając je pod światło, i przyjrzał mu się uważnie. Miała około dwudziestu lat, bardziej zaokrągloną twarz, uśmiech pełen otwartości i młodzieńczej niewinności. Nie była wtedy więźniem. Jej rodzice wciąż żyli, ona zaś mogła opuścić wyspę. Przyglądał się przez jakiś czas fotografii, potem przesunął opuszkami palców po szkle i odłożył zdjęcie. I zaczął się zastanawiać, czy, podobnie jak Norman Morrison, nie zaczyna przypadkiem ulegać obsesji na punkcie tej kobiety. Do kuchni zajrzał policjant, żeby powiedzieć dobranoc; Sime patrzył przez okno, jak funkcjonariusz oddala się w ciemności, idąc po trawniku. Choć duży dom jarzył się blaskiem jak choinka w Boże Narodzenie, a w środku można było oglądać telewizję, nie było czego funkcjonariuszowi zazdrościć. Była to niegdysiejsza siedziba martwego obecnie człowieka i choć ciało już zabrano, jego duch wciąż zaznaczał swą obecność – w każdym meblu, w ubraniach, które wciąż wisiały w garderobie, we krwi, która pozostała na podłodze. – Gdzie zamierza pan spać?
Sime odwrócił się na pięcie, wystraszony. Nie usłyszał jej wcześniej na schodach. Wzięła prysznic i przebrała się, włosy wciąż były wilgotne; miała na sobie czarny jedwabny szlafrok wyszywany w barwne chińskie smoki. – Wystarczy mi kanapa – odparł. – I tak nie zasnę. Poszła do kuchni nastawić czajnik i zawołała przez otwarte drzwi: – Parzę herbatę! Napije się pan?! – A jaka to herbata? – Zielona, z miętą. – Chętnie. Wróciła po dwóch minutach z dwoma parującymi kubkami. Jeden postawiła na stoliku obok kanapy, z drugim usiadła w fotelu stojącym w kręgu światła i podkuliła nogi, obejmując kubek palcami, jakby chciała je ogrzać. – No cóż, to dziwne – zauważyła. Zajął miejsce na kanapie i napił się, niemal parząc sobie usta. – Naprawdę? – Myśliwy i jego ofiara, którzy zawierają nocny rozejm i popijają razem herbatę. Sime poczuł się dotknięty. – Tak mnie pani postrzega? Jako myśliwego? – Czuję się w każdym razie ścigana. Jakby już doszedł pan do wniosku, że jestem winna i że to tylko kwestia czasu, zanim się zmęczę, a pan mnie schwyta. Mam przed oczami lwa i gazelę. Proszę zgadnąć, kim jestem. – Ja tylko… – Wiem – przerwała mu. – Wykonuje pan swoją pracę. – Milczała przez chwilę. – A ja widziałam swojego męża zadźganego na śmierć. Nie zmrużyłam od tamtej pory oka. – No cóż, przynajmniej tyle nas łączy. Popatrzyła na niego zaciekawiona. – Co pan ma na myśli? – Nie śpię od tygodni. – Od razu pożałował swoich słów, ale było za późno, żeby się wycofać. – Dlaczego? Wzruszył ramionami. – To bez znaczenia.
– Coś, co ma związek z rozpadem pańskiego małżeństwa? – Spytała wprost, a on poczuł się niemal winny. Odejście żony nie było tym samym co brutalny mord dokonany na mężu. – Nieważne – odparł i zmienił temat. – Znalazła pani ten wisiorek? – Nie. – Wlepiła zamyślony wzrok w kubek. – Nie znalazłam. Ale zauważyłam, że nie mogę też doszukać się innych rzeczy. Zaciekawiony, odstawił kubek z herbatą na stolik. – Na przykład? – Och, to drobiazgi. Tania bransoletka z czasów studenckich. Para spinek do włosów, kolczyki. Nic szczególnie wartościowego. Może gdzieś je odłożyłam, ale nie mogę ich znaleźć. – Może znajdują się w drugim domu? Wzruszyła ramionami, jakby uznała, że nie ma o czym mówić. – Niewykluczone – odparła, ale wiedział, że sama w to nie wierzy. – Nie wierzy pan, że grozi mi niebezpieczeństwo? – Ze strony Normana Morrisona? – Tak. Pokręcił głową. – Szczerze mówiąc, nie. Ale porucznik nie chce ryzykować. Chociaż nie dopiła herbaty, ruszyła z kubkiem w stronę kuchni, ale przystanęła przy kanapie i spojrzała na niego. – Dlaczego właśnie pana wyznaczono? Żeby mnie pilnował? – Sam to zaproponowałem. Uniosła nieznacznie powieki, co było jedyną oznaką zdziwienia. – Z jakiego powodu? – Wiedziałem, że nie grozi mi zaśnięcie. Patrzyła mu przez chwilę w oczy, potem odwróciła wzrok i poszła do kuchni. Usłyszał, jak wylewa herbatę do zlewu i płucze kubek; potem zgasiła światło i udała się do sypialni na tyłach domu. Po jakimś czasie wróciła z białą kołdrą i poduszką. Kołdrę przerzuciła przez oparcie kanapy, poduszkę położyła obok niego. – Na wszelki wypadek – powiedziała. – Dobranoc. Światło na schodach zgasło, kiedy weszła na półpiętro. Słyszał jej kroki nad głową i skrzypienie łóżka, kiedy się położyła. Bawił się przez chwilę myślą o jej
nagim ciele w chłodnej pościeli, ale wyrzucił to szybko z głowy. Siedział długą chwilę w przytłumionym blasku lampki nocnej, potem wstał i zgasił ją. Poszedł zamknąć drzwi wejściowe, zapalił światło na zewnątrz, wreszcie zamknął też drzwi od tyłu. Wiedział, że taka przezorność skazuje tu człowieka na anatemę, ale nie zamierzał ryzykować. Wrócił na kanapę i wyciągnął się, opierając głowę o poduszki, które mu zostawiła. Blask płynący z ganku świecił przez okna i rzucał na pokój długie cienie, a on wybierał starannie pęknięcia i drobne wgłębienia sufitu, wiedząc, że w ciągu długich bezsennych godzin będzie skupiał na nich uwagę. Słyszał od czasu do czasu, jak Kirsty przewraca się niespokojnie i zastanawiał się, czy też nie może zasnąć. Odnosił dziwne wrażenie intymności, będąc tutaj, tak blisko niej, kiedy leżała w swoim łóżku tuż nad nim. A mimo to z trudem mógł sobie wyobrazić większą przepaść między nimi. Po chwili zrobiło mu się zimno. Ogrzewanie się wyłączyło, temperatura na dworze spadła. Nakrył się kołdrą. Jej miękkość go otuliła; poczuł własne ciepło, którym teraz promieniowała pościel. Odetchnął powoli i głęboko i zamknął obolałe oczy. Pomyślał o swoim sygnecie. I wisiorku. „Nie pozwól, żeby ci napierzyła w głowie”, powiedział mu Crozes. On jednak jej wierzył, jeśli chodzi o ten wisiorek. Próbował sobie przypomnieć, czy ojciec wspominał kiedykolwiek o sygnecie, o tym, skąd się wziął i dlaczego jest ważny. On, Sime, nigdy jednak nie przywiązywał wagi do rodzinnych opowieści. O szkockich korzeniach. O swoim dziedzictwie. Za bardzo zajmowała go asymilacja. To, że staje się mieszkańcem Quebecu, że mówi po francusku. Tak naprawdę pozostały w nim tylko te historie, które babka czytała z pamiętników, wciąż tak żywe, nawet po tylu latach.
ROZDZIAŁ 18
Pada. Drobny, dokuczliwy deszcz, niemal jak mgiełka. Wilgotne opary. Napływa od strony morza gnany wiatrem, który mógłby przeciąć człowieka na pół. Jestem z ojcem. Ale obydwaj uginamy się pod brzemieniem strachu i biegniemy zgarbieni wzdłuż linii wzgórza za Baile Mhanais, tam gdzie schodzi ono w dół, ku nadmorskiemu jezioru, znanemu mi jako Loch Glas. Ubranie mam przemoczone i jestem prawie zdrętwiały z zimna. Nie wiem dokładnie, ile mam lat, ale nie mogę być wiele starszy niż wtedy, gdy po raz pierwszy całowałem się z Kirsty przy kamiennych blokach za plażą. Ojciec naciągnął starą podartą czapkę głęboko na czoło; kiedy spogląda przez ramię, widzę, jak czarne są jego oczy. – Na litość boską, pochyl się bardziej, chłopcze. Jeśli nas zauważą, ruszą za nami i też wsadzą na statek. Docieramy na szczyt wzgórza, do sterczących skał, prawie zakrytych torfem. Chlupocząc, przebiegamy przez wezbrany potok i rzucamy się w mokrą trawę za głazami. Słyszę niesione wiatrem głosy. Krzyk mężczyzn. Pełzniemy na brzuchach, aż naszym oczom ukazuje się zbocze i widok na brzeg Loch Glas i wioskę Sgagarstaigh z jej małym kamiennym pomostem. Od razu dostrzegam wysoki trzymasztowy żaglowiec zakotwiczony w jeziorze. I tłum miejscowych na nabrzeżu. Potem moja uwaga skupia się na dymie i płomieniach unoszących się nad samą wioską. Na ścieżkach między czarnymi domami walają się meble i inne resztki domowego dobytku. Pościel i wózki dziecięce, potłuczone naczynia, zabawki. Grupa mężczyzn przesuwa się jak rój od zagrody do zagrody, krzycząc i wrzeszcząc. Trzymają pochodnie, którymi podpalają drzwi i strzechy. Czuję się beznadziejnie przerażony i zagubiony, i tylko silna i stanowcza dłoń ojca nie pozwala mi zerwać się na równe nogi i głośno protestować. Patrzę w całkowitym osłupieniu, jak umundurowani konstable, wymachując długimi drewnianymi pałkami, gnają ku nabrzeżu mężczyzn, kobiety i dzieci
z wioski. Grube jesionowe kije spadają na ręce i nogi chłopców, z którymi chodziłem do szkoły. Kobiet i dziewcząt też nie oszczędzają. Kopią je i biją pięściami. Nieszczęsne mają ze sobą tylko tyle dobytku, ile zdołały wynieść ze swych domostw. I po raz pierwszy dostrzegam łódź wiosłową, która przewozi ludzki ładunek z pomostu na wysoki statek. W końcu odzyskuję głos. – Co się dzieje? – Rugują Sgagarstaigh – odpowiada posępnie ojciec przez zaciśnięte zęby. – Rugują? Z czego? – Z ludzi, synu. Kręcę głową, niczego nie pojmując. – Nie rozumiem. – Rugują ludzi z ich ziemi na całym pogórzu, od kiedy Anglicy pokonali jakobitów pod Culloden. – Jakobitów? Ojciec patrzy na mnie z irytacją. – Jezu, synu, niczego cię w szkole nie nauczyli? – Kręci gniewnie głową. – No dobra, może i nie. Powiada się, że historię piszą tylko zwycięzcy. – Odchrząkuje i spluwa gęstą flegmą wprost w strugi wody przewalające się po zboczu. – Ale ja usłyszałem o tym od swojego ojca, a on od swojego. A teraz ty słyszysz to ode mnie. Głośne okrzyki radości, przynoszone przez strugi deszczu, przyciągają nasz wzrok do tego chaosu, jaki narasta w dole, i widzimy, że dach jednego z czarnych domów właśnie się zapada, wzbijając w górę snop iskier, które porywa wiatr. Ojciec obraca się do mnie. – Jakobici wspierali Stuartów rządzących niegdyś Szkocją i Anglią, synu. Jakieś sto lat temu na całym pogórzu wybuchło powstanie. Wzniecili je jakobici, którzy chcieli przywrócić tron Stuartom. Wraz z młodym pretendentem na czele, księciem Karolem, ruszyli na południe i dotarli niemal do samego Londynu. Ale w końcu zostali odparci i ostatecznie pokonani w miejscu zwanym Culloden, niedaleko Inverness. – Bierze długi, powolny oddech i kręci głową. – To była rzeź, synu. A potem wysłano batalion przestępców z angielskich więzień, by siali spustoszenie na całym pogórzu. Zabijali ludzi mówiących po gaelicku i gwałcili kobiety. A ci w Londynie ustanowili prawo, wedle którego nie wolno było nosić kiltów ani grać na
dudach. Jeśli w sądzie mówiło się po gaelicku, traciło się prawo głosu, a tym samym człowiek nie mógł liczyć na sprawiedliwość. Słyszę o tym po raz pierwszy i czuję, jak narasta we mnie wściekłość. – Władza chciała zniszczyć stary system klanowy, tak aby nigdy więcej nie doszło do kolejnego powstania. Przekupili kilku starych przywódców klanowych, majątki innych sprzedali bogatym mieszkańcom nizin i Anglikom, a nowe pokolenie dziedziców, takich jak Guthrie, Matheson i Gordon z Clunie, chciało przegnać ludzi z ich ziemi. Widzisz, synu, owce przynoszą więcej dochodu niż ludzie. – Owce? – Tak, oni chcą przeznaczyć całą ziemię pod pastwiska. – Ale jak mogą to zrobić? W śmiechu mojego ojca pobrzmiewa tylko gorycz. Nie ma w nim śladu wesołości. – Właściciele ziemscy mogą robić, co im się podoba, chłopcze. Mają prawo po swojej stronie. Kręcę głową. – Ale… jak? – Prawo jest po to, żeby potężni utrzymali się przy władzy, a bogaci zachowali majątki. I żeby biedni trwali w ubóstwie. Dzierżawcy tacy jak my ledwie mogą się utrzymać z tego, co uprawiają w zagrodach. Sam wiesz! Ale i tak musimy płacić za dzierżawę, choć nie mamy pieniędzy. Więc właściciele ziemscy wydają nakazy eksmisji. Jeśli nie możemy zapłacić, jesteśmy wyrzucani z naszych domów. Palą je, żebyśmy nie mogli do nich wrócić. Siłą wsadzają nas na statki i wysyłają przez morze do Kanady i Ameryki. I pozbywają się nas raz na zawsze. Dranie opłacają nawet podróż. Niektórzy z nich. I tak im się to opłaca. Trudno przyjąć mi do wiadomości wszystko, co mówi teraz ojciec. Jestem oszołomiony. Zawsze sądziłem, że Baile Mhanais i wszystko, co znam, jest wieczne. – A jeśli ktoś nie chce odejść? – Phi! – Ojciec prycha pogardliwie, jakby spluwał. – Nie masz wyboru, chłopcze. Twoje życie nie należy do ciebie. Tak jak ci mówiłem, dziedzic posiada ziemię i wszystko, co się na niej znajduje. Razem z nami. – Zdejmuje
czapkę i odgarnąwszy włosy z czoła, wkłada ją ponownie. – Tak samo było za rządów dawnych przywódców klanowych. Jeśli chcieli, żebyśmy szli bić się na wojnie, którą zamierzali wspierać, musieliśmy porzucać wszystko i ruszać do walki. Oddać im swoje życie. Nawet jeśli chodziło o jakąś krwawą historię, która nic dla nas nie znaczyła. I znów naszą uwagę zwracają krzyki w dole. – Jezu – mówi ojciec niemal szeptem. – Nieszczęśnicy skaczą z pokładu. Podpełzamy kawałek u podnóża skały, żeby lepiej widzieć; dostrzegam dwóch ludzi w wodzie, trzeci rzuca się w ślad za nimi z wysokiego żaglowca. Łódź jest w połowie drogi między statkiem i wybrzeżem, pełna kolejnego ładunku. Nie może więc ruszyć w pościg. Ludzie, którzy uciekli z pokładu, próbują, walcząc o życie, dotrzeć do brzegu. Ale woda jest przy tym wietrze niespokojna i lodowato zimna. Widzę, jak jeden z mężczyzn zmaga się z żywiołem, bijąc rozpaczliwie rękami, a potem znika pod powierzchnią. I już się nie ukazuje. Trudno mi uwierzyć, że leżę tu na zboczu, niespełna pół godziny drogi od swego domu, i patrzę, jak jakiś człowiek tonie w jeziorze na oczach setek ludzi. Czuję, jak z wolna narasta we mnie palący gniew. – Chcesz powiedzieć, że to wszystko robi nasz dziedzic, pan John Guthrie? – pytam. – Owszem, synu. W ostatnim roku rugował ludzi z wiosek na zachodnim wybrzeżu. – Odwraca się i patrzy na mnie. – Myślę sobie, że gdybyś nie ocalił wtedy jego córki, Baile Mhanais też by już dawno nie istniało. Dwaj inni, którzy wskoczyli do wody, szybko dopływają do brzegu, tuż pod nami. Jeden ledwo trzyma się na nogach i jest łatwym łupem dla sześciu konstabli, którzy odłączają się od pozostałych i biegną wzdłuż brzegu jeziora. Dopadają go po chwili, pałki unoszą się i opadają w strugach deszczu, nieszczęśnik zaś wali się na ziemię. Ten drugi jest potężniej zbudowanym mężczyzną, silniejszym, i rusza biegiem w górę zbocza, kierując się niemal wprost na nas, ku miejscu, w którym leżymy. – Mój Boże. – Słyszę, jak ojciec sapie. – To Seoras Mackay. Bardzo dobry człowiek. – Obraca się do mnie, widzę w jego oczach strach. – Na Boga, synu, schowaj się! Idą tutaj.
Nie wiem, dokąd umyka ojciec, ale w chwili ślepej paniki przetaczam się przez lodowatą wodę potoku i ukrywam przy brzegu porośniętym bujnymi paprociami. Wciąż tkwię do połowy w strumieniu, nozdrza wypełnia mi woń wilgotnej ziemi i gnijącej roślinności, zęby dzwonią z zimna. Wyczuwam w wibrującej glebie tupot stóp, a potem dociera do mnie gdzieś z bliska dyszenie; czyjeś płuca są rozpaczliwie złaknione powietrza. Seoras Mackay i jego prześladowcy są tuż-tuż, gdy go dopadają i powalają, ziemia drży od uderzenia ciężkiego ciała, które zostaje gwałtownie pozbawione tchu. Jego twarz znajduje się na tej samej wysokości co moja, tuż obok. Patrzy na mnie przez liście paproci. Wydaje mi się przez chwilę, że jego smutne brązowe oczy błagają mnie o pomoc. Potem jednak, gdy na Mackaya spadają ciosy wymierzone przez konstabli, te oczy zasnuwają się mgłą rezygnacji. Jeden z nich klęka mu na plecach i wykręca ręce, pozostali zaś zakuwają mu nadgarstki i kostki stóp w żelazo. Słyszę tępy, brutalny brzęk metalowych łańcuchów. Dźwigają Mackaya z ziemi i wloką w dół zbocza. Nigdy więcej nie zobaczę już tych brązowych oczu, nigdy więcej nie zobaczę Seorasa Mackaya. ••• Nadchodzi jeszcze gorsza pogoda. Widzę, jak zbiera się daleko nad morzem. Słońce za moimi plecami rozsnuwa żółte światło po spękanym krajobrazie, a uderzenia wiatru są tak silne, że mogą człowieka zbić z nóg, jeśli nie zaprze się stopami. Przygniata do ziemi kurze ziele i wełniankę; słyszę, jak wyje pośród kamiennych bloków za krawędzią wgłębienia nad moją głową. Nawet tutaj, w tym ziemnym schronieniu, twarda, ostra trawa, która wiąże piach, wygina się i drga, niemal śpiewając w gwałtownych podmuchach. Siedzę skulony na kamieniu, jakbym sam był wykuty z gnejsu. Nie jest mi zimno, a jednocześnie nie wyobrażam sobie, bym mógł czuć większy chłód niż ten, który wypełnia mnie od środka. Patrzę na grzywacze poprzedzające bliski sztorm i mam wrażenie, że rozbijają się o mnie lodowate fale wzburzenia. – Witaj. – Głos Kirsty wznosi się ponad grzmotem wichru i morza, kiedy dziewczyna zeskakuje do wgłębienia. Słyszę radość w jej głosie i staram się za wszelką cenę jej nie ulegać. Nachyla się, żeby pocałować mnie w policzek, a ja odwracam głowę.
Z miejsca wyczuwam w niej napięcie. Staje wyprostowana. – Co się stało? – Spytaj swojego ojca. – Co masz na myśli? Nie widzę Kirsty, ale słyszę gniew w jej głosie. Podnoszę się i staję przed nią. – Wiesz, co on robi? – Tylko na mnie patrzy; nic nie rozumie. – Wyrzuca ludzi z ich domów i podpala je, żeby nie mogli do nich wrócić. – Nieprawda! – Nasyła na ludzi konstabli i pracowników majątku. Zaciągają ich siłą na statki i zmuszają wbrew ich woli, żeby popłynęli przez Atlantyk do Ameryki. – Przestań! To kłamstwo. – Prawda. – Czuję, jak jej gniew podsyca mój gniew. – Widziałem to na własne oczy. Ludzi, których znam, bito i kopano. Sąsiadów ze Sgagarstaigh, dzieci, z którymi chodziłem do szkoły… Zmuszono ich, by opuścili domy, w których przyszli na świat, a potem patrzyli, jak te domy płoną. Widziałem, jak pakuje się ich na statek i zakuwa w kajdany, jeśli próbowali uciekać. Zwykli ludzie, Ciorstaidh. Ludzie, których przodkowie żyli tu od pokoleń. Ludzie, których rodzice i dziadkowie są tu pochowani. Zmuszeni do porzucenia tego wszystkiego i wysłani do jakiegoś zapomnianego przez Boga miejsca na drugim końcu świata tylko dlatego, że twój ojciec chce wypasać tu owce. Widzę na twarzy Kirsty szok. Ból i konsternację, rozpaczliwe pragnienie, by to była nieprawda. – Nie wierzę ci! – krzyczy mi prosto w twarz, ale nie mam wątpliwości, co widzi w moich oczach: że to prawda. Łzy płyną jej teraz niepowstrzymanie, wiatr rozlewa je po policzkach Kirsty. Jej ręka pojawia się znikąd, otwartą dłonią wymierza mi policzek. Niemal zataczam się pod wpływem siły tego uderzenia, czuję pieczenie. Dostrzegam udrękę za zasłoną jej łez. Kiedy się odwraca i wychodzi z zagłębienia, żeby pobiec między kamieniami, które stoją dumnie na wzgórzu, jej spódnica i peleryna furkoczą na wietrze, a ja uświadamiam sobie, że właśnie zniszczyłem jej świat. I swój.
Tak bardzo pragnąłbym pobiec za nią i powiedzieć jej, że to wszystko nieprawda, ale nie mogę. I po raz pierwszy pojmuję w pełni, jak bardzo zmieniło się nasze życie, moje i jej, i że nic już nie będzie takie samo. ••• Jest odpływ, w powietrzu unosi się zapach morza. Gęsta woń gnijących wodorostów, tak znajoma. Nie ma akurat wiatru i ocean przypomina spokojny grafitowy bezkres, w którym nad moją głową odbija się niebo, smutna, monotonna szarość. Woda chlupoce potulnie wzdłuż brzegu, oblizując postrzępione macki gnejsu, które wnikają w jej głąb; pradawna twarda skała pokryta skorupiakami i śliska od glonów rosnących tu obficie i oblepiających ją bezlitośnie. Mam dwa wiklinowe kosze; stoją przekrzywione na skałach, gdy kalecząc sobie palce, odcinam długim zakrzywionym nożem krasnorosty od ostrych niczym brzytwa muszli, a potem wrzucam je do koszy. Bolą mnie plecy, a stopy, które od wielu godzin zanurzam co chwila w wodzie, drętwieją z zimna. Kosze są niemal pełne i niebawem wyruszę w powrotną wędrówkę do zagrody, by znów rozrzucać krasnorosty po naszych leniwych łożach. Nie widziałem, że się zbliża, i dopiero teraz, gdy podnoszę głowę, zdaję sobie sprawę, że stoi na skale i patrzy na mnie. Zapięta peleryna chroni ją przed zimnem, na głowę naciągnęła kaptur; światło ma za plecami i gdy tak stoi na tle nieba, nie mogę dostrzec jej twarzy. Upłynęło kilka dni od czasu tamtej kłótni i sądziłem, że nigdy więcej się nie zobaczymy. Prostuję się powoli, po czym wychodzę z wody i gramolę się na skałę. W rozlewiskach rozrzuconych wśród posępnie zielonych wodorostów, tych skrawkach odbitego blasku, czmychają kraby. Jest blada; czystą i nieskazitelną skórę pod jej oczami plamią mroczne cienie. – Przykro mi – mówi tak cicho, że ledwie ją słyszę na tle oddechu morza. Spuszcza wzrok. – Chyba zawsze muszę cię przepraszać. Wzruszam ramionami, bo wiem, że nawet jeśli ona czuje się źle, moje wyrzuty sumienia są boleśniejsze. – Za co? – Za to, że cię uderzyłam. – Milczy przez chwilę. – Za to, że ci nie wierzyłam.
Nie wiem, co powiedzieć. Mogę sobie tylko wyobrazić cierpienie i rozczarowanie, które by mnie ogarnęło, gdyby ktoś zburzył moje zaufanie do własnego ojca. – Wciąż trudno mi uwierzyć, że tata mógł być odpowiedzialny za takie rzeczy. Wiedziałam, że nie mogę go spytać wprost. Więc spytałam ludzi ze służby. Z początku nikt nie chciał przyznać, że cokolwiek wie. W końcu guwerner mi powiedział. – Zagryza wargę, by zapanować nad sobą. – Dopiero wtedy poszłam do ojca. Był… – Przygnębiona tym wspomnieniem zamyka oczy. – Był rozsierdzony. Powiedział, że to nie moja sprawa i że po prostu nie rozumiem. A kiedy mu zarzuciłam, że nie rozumiem tego, jak traktuje ludzi, zrobił to samo, co ja tobie. – Z jej ust dobywa się urywany oddech, a ja dostrzegam jej ból. – Uderzył mnie w twarz. Tak mocno, że został mi siniak. – Podnosi odruchowo dłoń do policzka i przesuwa po nim opuszkami palców. Nie ma już jednak po nim żadnego śladu. – Kazał mnie zamknąć na dwa dni w moim pokoju. Cały czas płakałam. Matka próbowała przemówić mi do rozsądku, ale nie wpuściłam jej nawet. – Wbija wzrok w ziemię; dostrzegam w jej opuszczonych ramionach poczucie porażki. – Zwolniono mojego nauczyciela, a mnie zabroniono wychodzić z domu. Udało mi się wymknąć rano przez wejście kuchenne. Pewnie jeszcze nie zauważyli mojej nieobecności, ale nic mnie to nie obchodzi. Podchodzę do niej i biorę ją w ramiona; czuję jej drżenie, kiedy tulę ją do piersi. Jej głowa spoczywa na moim ramieniu, ręce obejmują mnie za szyję. Stoimy tak przez całą wieczność, oddychając w zgodnym rytmie z powolnymi uderzeniami oceanu. W końcu uwalnia mnie z objęć i cofa się. – Chcę uciec, Simon. – Przykuwa mnie spojrzeniem, w którym maluje się najczystsza szczerość. Widzę w nim rozpaczliwą prośbę, ale nie bardzo rozumiem tego pomysłu z ucieczką. – Co masz na myśli? – To, że chcę stąd odejść. I chcę, żebyś odszedł ze mną. Kręcę głową, zbity całkowicie z tropu. – Odejść? Dokąd? – Nieważne. Byle dalej stąd. – Nie mam pieniędzy, Ciorstaidh. – Zdobędę je.
Znowu kręcę głową. – Nie mogę, Ciorstaidh. Tu jest mój dom. Rodzice i siostry potrzebują mnie. Ojciec sam nie poradzi sobie z gospodarstwem. – Cały ten pomysł wydaje mi się dziwny. – Zresztą, dokąd moglibyśmy pójść? Co miałbym robić? Jak byśmy żyli? Stoi i patrzy na mnie, jej oczy są pełne łez i poczucia zdrady. Twarz ma posępną i pozbawioną nadziei. – Nienawidzę cię, Simonie Mackenzie! – krzyczy nagle. – Bardziej niż kogokolwiek innego w życiu. Odwraca się, rusza zdecydowanym krokiem po skałach, podciągając spódnicę i pelerynę, by nie zabrudziły się o krasnorosty i wodę w sadzawkach, potem dociera do trawiastej połaci ziemi i biegnie w poranną szarość, zostawiając za sobą szloch rozpaczy. I mnie, przygniecionego poczuciem winy.
ROZDZIAŁ 19
Sime usiadł gwałtownie, zastanawiając się, czy rzeczywiście krzyknął głośno w ciemności, czy tylko to sobie wyobraził. W ciszy, która zapadła, nasłuchiwał jakiegokolwiek sygnału świadczącego o tym, że zaniepokoił Kirsty. Z góry nie docierał jednak żaden dźwięk. Słyszał tylko swój przyspieszony oddech i pulsowanie w głowie. Zauważył, że poci się obficie, i odsunął kołdrę. Pamiętał dokładnie tę historię, tak jak czytała mu ją babka, ale to, że mu się przyśniła, nadawało jej charakter głęboko osobisty, w stopniu większym, niż mogła to uczynić lektura. Spojrzał na zegarek. Nie było jeszcze dwunastej. Spał zaledwie pół godziny i czekała go jeszcze cała bezsenna noc. Wlokący się bez końca czas, kiedy to mógł się zastanawiać, co rodzi te sny i obrazy z pamiętników jego przodka. I co próbuje mu powiedzieć jego własna podświadomość. Coś, co miało związek z pierwszym spotkaniem z Kirsty Cowell i przekonaniem, że ją zna. Tego był pewien. No i sygnet. I wisiorek. Ręka i miecz wygrawerowane w karneolu. Istniała tylko jedna znana mu osoba na świecie, która mogła rzucić na to wszystko trochę światła. Jego siostra Annie. Wiedział, że mimo swej niechęci będzie musiał do niej nazajutrz zadzwonić. Spuścił nogi na podłogę, oparł łokcie na kolanach i ukrył twarz w dłoniach. Wydawało mu się wcześniej, że w pokoju jest chłodno, ale teraz trudno mu było oddychać z powodu gorąca. Wsunął stopy w buty i zapiął kurtkę z kapturem. Potrzebował świeżego powietrza. ••• Lekki wiatr przeganiał chmury na atramentowym niebie, gwiazdy przypominały klejnoty osadzone w hebanie. Niemal pełny księżyc pojawiał się i znikał, rzucając bezbarwne srebrne światło. Powietrze wypełniał dźwięk oceanu, powolny i miarowy oddech wieczności.
Przeszedł przez prostokąty i łaty blasku padającego z okien dużego domu i znalazł się na polnej drodze. Dla kogoś wychowanego tak daleko od morza świadomość jego wszechobecności była bardzo niepokojąca. Znajdowało się z każdej strony, chwilami pogrążone w milczeniu, odbijało światło księżyca, niebezpiecznie zwodnicze w swym cichym pięknie. Na dalekim horyzoncie widział mrugające w ciemności światła Havre Aubert i Cap aux Meules. Zmierzając w stronę latarni morskiej, przy akompaniamencie chrzęszczącego żwiru pod stopami, rozmyślał o zaginionym chłopcumężczyźnie. Dlaczego uciekł i dokąd na dobrą sprawę mógł się udać? Czy miał jakiś udział w zabójstwie Cowella? Sąsiadka twierdziła, że bywał wybuchowy i skłonny do napadów złości. Czy mógł się po prostu zemścić za pobicie zlecone przez Cowella, ponieważ uważał, że Kirsty była w tym wypadku wspólniczką męża? Czy też zmyślił całą tę historię? Było jeszcze to zdjęcie zabrane z albumu Kirsty. Jak je zdobył? Jeśli odwiedzał wcześniej dom, to czy nie mógł być intruzem, który zaatakował ją w noc morderstwa? Na drewnianym podwyższeniu po lewej stronie suszyły się w potrójnych rzędach kosze na ryby. Z przodu widział snop światła latarni morskiej, przeczesujący nocne niebo. Domy rozrzucone po południowym cyplu trwały w ciemności; porządni ludzie na Entry już dawno leżeli w łóżkach, jakby chcieli nabrać wprawy przed długimi zimowymi nocami, które ich czekały. Gdzieś w dali usłyszał szczekającego psa, a kilka sekund później jakiś świszczący dźwięk dochodzący z prawej strony. Obrócił się i w tym momencie poczuł na skroni straszliwą siłę uderzenia. Głowę wypełniły mu ból i światło, kolana ugięły się pod nim; runął na ziemię z takim impetem, że stracił oddech. Nie mając ani odrobiny powietrza w płucach, nie mógł krzyknąć, a gdy na jego brzuchu wylądował but, pomyślał, że zemdleje. Instynkt przeważył i Sime zwinął się w kłębek, żeby przyjmować ciosy na plecy, ręce i nogi. Szukał rozpaczliwie glocka w kaburze pod kurtką, ale w chwili, gdy go wyciągnął, próbując obrócić się w stronę napastnika, wykopnięto mu broń z ręki; pistolet poleciał w ciemność. Jego prześladowca przypominał cień na tle nieba – duży, ubrany na czarno mężczyzna, wchłaniający światło, przysłaniający gwiazdy. Z miejsca, w którym leżał Sime, krztusząc się z bólu, ten człowiek zdawał się wypełniać
sobą całe otoczenie; w wąskich otworach kominiarki płonęły oczy. Sime słyszał oddech mężczyzny, szybki i urywany, a potem zobaczył błysk księżycowego światła na ostrzu w prawej ręce. Miał wrażenie, że rozpływają się w nim wnętrzności. Wiedział, że nie może zrobić nic, by ten człowiek nie odebrał mu życia. By nie zatapiał w nim noża raz za razem. Ból, czysty i prosty, pozbawiał go jakiejkolwiek możliwości obrony, i po chwili przeleciało mu przed oczami całe życie, przyprawiając o głęboki żal z powodu tych wszystkich zmarnowanych lat. Na trawę padł wydłużony klin światła, rzucając w noc długie cienie. Sime obrócił głowę w stronę jego źródła i zobaczył w otwartych drzwiach domu sylwetkę postawnego mężczyzny, który trzymał pewnie strzelbę przy piersi. – Co się tam dzieje, u diabła?! – zagrzmiał. W jednej chwili napastnik zniknął, uciekając bezgłośnie w ciemność, niczym cień na wietrze; wydawało się, że pozostał po nim tylko szept. Sime omal nie zemdlał z ulgi. Przekręcił się i zwymiotował na trawę, potem spojrzał w strumień światła, który padał mu na twarz. – Jezu! – usłyszał. – Pan jest jednym z tych policjantów z Montrealu. ••• Nie uświadamiał sobie wcześniej, jak daleko zaszedł w ciemności, i teraz potrzebował prawie dziesięciu minut, żeby dotrzeć z powrotem do domu – czuł łupanie w głowie i ostry ból, który niczym imadło przy każdym kroku ściskał mu klatkę piersiową. Pistolet, znaleziony w trawie, spoczywał bezpiecznie w kaburze, ale niepokoiło go, jak łatwo został rozbrojony i znalazł się na łasce napastnika. Gdyby nie interwencja śpiącego czujnie wyspiarza, ziemia Entry wchłaniałaby już jego krew, a ciało stygłoby z wolna. Teraz martwił się o Kirsty. Nie powinien był jej zostawiać samej w domu. Napastnik miałby aż nadto czasu, żeby zabić ją śpiącą w łóżku, nim ruszyłby za nim. Sime nie miał pojęcia, dlaczego go w ogóle zaatakował. Przeklinając własną głupotę, wbiegł na ganek domu letniskowego. Otworzył drzwi i zawołał Kirsty, drąc się ze wszystkich sił. Był w połowie pogrążonych w ciemności schodów, gdy zapłonęło światło i na podeście ukazała się blada i wystraszona; wkładała pospiesznie szlafrok, w szeroko otwartych oczach malował się lęk.
Niemal ugięły się pod nim nogi z ulgi, że widzi ją całą i zdrową. Otworzyła oczy jeszcze szerzej i rozwarła usta, dostrzegając krew na jego skroni i ziemię na ubraniu. Zbiegła na dół, pokonując kilka stopni, które ich dzieliły, i chwyciła go za ramię. – Na litość boską, panie Mackenzie, co się panu stało? Przez zasłonę bólu i ulgi poczuł ciepło jej ciała, pewność jej dotyku; przynosiły mu pociechę. Nigdy wcześniej nie znalazł się tak blisko tej kobiety; wdychał jej woń i musiał zapanować nad przemożnym pragnieniem, by wziąć ją w ramiona. – Napadnięto na mnie – zdołał tylko powiedzieć i wyprostował się. – Nic pani nie jest? – Wszystko w porządku? Wezwę pielęgniarkę. Usłyszeli na dole tupot, a po chwili ktoś otworzył gwałtownie drzwi. U dołu schodów stanął zdyszany policjant, którego wyznaczono do pilnowania dużego domu, i spojrzał na nich z niepokojem. – Co się stało?
ROZDZIAŁ 20
I W porcie roiło się od ludzi czekających na przybycie rannego promu. Wzdłuż nabrzeża parkowały pick-upy z barwnymi tablicami rejestracyjnymi. Mężczyźni – wysocy i niscy, tędzy i szczupli, młodzi i starzy, w bejsbolówkach i adidasach, luźnych dżinsach i T-shirtach – palili w grupkach i rozmawiali. Kobiety stały osobno, gawędząc o własnych sprawach. Linię horyzontu za ich plecami przełamywał las anten, masztów i radarów; łodzie rybackie i kutry kołysały się przy pirsie na łagodnej szarej fali. Sime stał na końcu nabrzeża, za żółtą budką biletową. Czuł na twarzy powiewy wiatru i patrzył na znajomy już kształt niebiesko-białego promu Ivan-Quinn, który wpływał do portu. Czuł na sobie spojrzenia, słyszał przyciszone głosy ludzi, wymieniających się najświeższymi plotkami o nocnej napaści, które bez wątpienia rozeszły się lotem błyskawicy po wyspie. Nie cieszył się na spotkanie z Crozesem. Rozcięcie na skroni kryło się pod opatrunkiem, skóra wokoło była wrażliwa na dotyk i zaczerwieniona. Pielęgniarka obandażowała mu klatkę piersiową, co złagodziło trochę ból. Uważała, że jest tylko posiniaczony, ale radziła zrobić prześwietlenie. Potem leżał przez długie godziny w ciemności, czując, jak ból odpływa wraz z działaniem paracetamolu. Ranek przyniósł sztywność w mięśniach i stawach. Zaraz po niezbyt przyjemnej rozmowie z Crozesem pojechał minibusem do portu, a potem spacerował wzdłuż nadbrzeżnej drogi tam i z powrotem, żeby się rozluźnić. Spuszczono rampę załadunkową i na nabrzeże zaczął wypływać strumień pojazdów i pasażerów, miejscowi ruszyli w tamtą stronę, żeby odbierać pudła z artykułami żywnościowymi i innymi dobrami zamówionymi po drugiej stronie wody i jeszcze dalej. Crozes odłączył się od swojej grupy i podszedł do Sime’a, trzymając dłonie głęboko w kieszeniach. Nosił pod daszkiem czapki bejsbolówki ciemne okulary i jedyną wskazówką jego nastroju było
zachowanie. Sime zobaczył, że Marie-Ange i Blanc patrzą na niego, wsiadając do minibusa, w którym mieli czekać na porucznika. Policjanci z Cap aux Meules ściągnęli własne wozy i wyruszyli na dalsze poszukiwania Normana Morrisona. – W coś ty się, kurwa, bawił, Mackenzie? – Crozes nawet na niego nie spojrzał. Stał obok Sime’a, spoglądając w stronę zatoki. – Wyszedłem odetchnąć świeżym powietrzem, poruczniku. Nie było mnie tylko kilka minut. – Wystarczająco długo, by mógł ją zabić. – Więc dlaczego tego nie zrobił? – spytał Sime. Crozes odwrócił głowę i po raz pierwszy na niego spojrzał. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Miał okazję, ale jej nie wykorzystał. Ruszył za mną. Crozes obserwował go zamyślony. – Przyjrzałeś mu się? Zniechęcony Sime parsknął przez zaciśnięte usta. – Nie bardzo. Nosił ciemne ubranie i kominiarkę. Tak jak to opisała. Crozes znów się odwrócił. – Nie ma na wyspie nawet jednej osoby, która nie wie, że pani Cowell, jak sama twierdzi, została zaatakowana przez faceta w kominiarce. Nietrudno zrobić to samo. – Popatrzył ponownie na Sime’a. – Nie wiem, dlaczego ktoś miałby cię zaatakować, Sime, ale to kolejna komplikacja, której nie potrzebujemy. – Milczał przez chwilę. – Przychodzi ci coś do głowy? Sime wzruszył ramionami. – Niekoniecznie. Może Norman Morrison. Jeśli to on ją zaatakował. – Ale tak jak mówiłeś, po co miałby cię napadać? – Crozes zdjął czapkę i podrapał się w zamyśleniu po głowie. – A ten rybak, którego przesłuchiwaliście? – Owen Clarke? Crozes skinął głową. – Miał jakieś powody, żeby się na ciebie wkurzyć? – spytał. – Nie mam pojęcia. Porucznik naciągnął czapkę na głowę, odchrząknął i splunął do wody.
– Chodźmy z nim pogadać. A tak w ogóle, jak się czujesz? – odezwał się po chwili zastanowienia. – W porządku, poruczniku. Dzięki, że pan spytał – odparł Sime, z trudem panując nad sarkazmem.
II Clarke miał na sobie poplamiony smarem kombinezon roboczy, rozpięty do połowy piersi; widać było na niej plątaninę szorstkich włosów przypominających posrebrzane druty bezpiecznikowe. Nogawki opierały się na brudnych białych adidasach, które, nie mogąc pomieścić dużych stóp, popękały na bokach. Kosił wysoką trawę wokół domu. Twarz pod daszkiem czapki miał czerwoną i zroszoną kroplami potu. W kąciku ust trzymał jak zwykle poplamionego skręta, z którego unosił się dym. Zobaczył, że się zbliżają, ale nie wyłączył kosiarki, dopóki Crozes nie krzyknął na niego i nie przejechał palcem po gardle. Zgasił maszynę, odcinając dopływ paliwa, i zwrócił się do nich z wyraźną niechęcią. – Czego znowu chcecie? Sime przyjrzał mu się uważnie. Clarke był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, na co dwa dni temu, gdy przesłuchiwali go z Blankiem, siedzącego przy warsztacie, nie zwrócił uwagi. Z pewnością mógł być napastnikiem, który go zaatakował. Sime spojrzał na jego dłonie i dostrzegł otarte kłykcie, a potem zdał sobie sprawę z czegoś, co dotąd tkwiło tylko w jego podświadomości – że jego prześladowca był w rękawiczkach. – Gdzie pan był wczoraj w nocy około dwudziestej czwartej? Clarke zerknął na Sime’a i wskazał głową Crozesa. – Chciałbym wiedzieć, z kim mam do czynienia. – Porucznik Daniel Crozes. – Porucznik pokazał mu legitymację. – Zechce pan odpowiedzieć na pytanie? Clarke oparł się na kosiarce i uśmiechnął się do nich. – Pieprzyłem superblondynę – wyjaśnił. – Miała niezłe cyce. – Uniósł dłonie o wielkich kłykciach, jakby chciał chwycić wyimaginowane piersi. Widząc ich miny, wybuchnął śmiechem. – Akurat! Spałem. W domu, we własnym łóżku. Spytajcie żony. – Wyszczerzył resztki brązowych pieńków udających zęby. – Tylko nie mówcie jej o blondynie, dobra?
Crozes pochylił się niespodziewanie i szybkim ruchem zdjął mu z głowy czapkę, odsłaniając spocone kręcone włosy przyklejone do czaszki i paskudny siniec na lewej kości policzkowej. – Hej! – Clarke wyciągnął rękę po czapkę, ale Crozes trzymał ją poza zasięgiem jego dłoni. – Gdzie się pan nabawił tego sińca, panie Clarke? Mężczyzna uniósł odruchowo palce do twarzy i dotknął jej. Jego uśmiech zniknął. – Poślizgnąłem się na łodzi i upadłem – rzucił wyzywająco, jakby prowokował ich, by mu zaprzeczyli. Zwrócił wzrok w stronę Sime’a i na usta powrócił mu uśmiech, złośliwy i pozbawiony humoru. – A pan gdzie nabawił się swojego? ••• Wydawało się, że nie ma wielkiego sensu prosić Mary-Anne Clarke, by potwierdziła, że jej mąż spędził minioną noc w domu. Gdziekolwiek mógłby przebywać, i tak by im powiedziała, że leżał z nią w łóżku. Crozes zapewnił jednak, że przyśle kogoś później, żeby spisał jej zeznanie. Tak dla porządku. Był bez wątpienia człowiekiem pedantycznym. Kiedy jechali polną drogą do głównej ulicy, widzieli w dali grupki wyspiarzy kierowane przez funkcjonariuszy policji; posuwali się metodycznie w poszukiwaniu Normana Morrisona. Zgłosiło się na ochotnika ponad trzydziestu mieszkańców i teraz przetrząsali stare stodoły i porzucone szopy, badali zarośnięte parowy i strumienie. Wiatr się wzmagał i hulał w wysokiej trawie, która falowała niczym niespokojne wody. Chmury były gęste i przepuszczały jedynie mglisty blask słońca, podkreślający groźną ciemność oceanu poruszającego się niespokojnie wokół wyspy. Sime prowadził, a Crozes patrzył posępnym wzrokiem na poszukiwaczy. – Oddeleguję większość naszych ludzi do tej roboty – powiedział. – Im prędzej znajdziemy tego faceta i albo go wykluczymy, albo nie, tym lepiej. Potem będziemy mogli się zająć zamknięciem śledztwa. – Pochylił głowę i zaczął się wpatrywać w horyzont. – A kto to jest, u licha? Sime wykręcił głowę, żeby spojrzeć w tamtą stronę, i dostrzegł sześć quadów, które pokonywały nierówności wyspy, jadąc równolegle do minibusa.
– To chyba syn Clarke’a i jego kumple. Crozes zmarszczył czoło. – Blanc mówił, że miałeś scysję z jakimiś dzieciakami na quadach. Nie wspominał, że jednym z nich był chłopak Clarke’a. – Omal mnie nie przejechał i sam przy okazji zwalił się na ziemię. – Stracił twarz, i to w obecności przyjaciół – mruknął porucznik. – Poprztykaliście się? – Dał nam niedwuznacznie do zrozumienia, żebyśmy zostawili jego ojca w spokoju. Crozes oderwał wzrok od quadów. – Pogadajmy z nim. Sime skręcił w drogę prowadzącą do kościoła i przyspieszył na koleinach i dziurach. Minibus podskakiwał i grzechotał na nierównej nawierzchni; dopiero po dłuższej chwili młodzi ludzie zorientowali się, że kierowca zamierza zajechać im drogę. Sime skręcił ostro w lewo i wóz stanął w poprzek traktu, bokiem do nadjeżdżających quadów. Tamci natychmiast zmienili kurs, kierując się w stronę Big Hill. Crozes wyskoczył z minibusa i krzyknął, żeby się zatrzymali. Pojazdy przystanęły w kłębach spalin i w warkocie pomrukujących silników. Porucznik podniósł nad głową legitymację. – Policja! Podjedźcie tutaj! – zawołał, przywołując ich gestem dłoni. Młodzi ludzie wymienili spojrzenia, po czym jeden za drugim wrzucili bieg i zawrócili powoli, a potem ruszyli w stronę minibusa w chwili, gdy Sime z niego wysiadał. Wreszcie stanęli półkolem przed dwoma policjantami. – Który z was to Clarke? – spytał Crozes. Chuck Clarke znajdował się pośrodku grupy, co sugerowało niedwuznacznie, że przewodzi pozostałym. Sterczące od żelu włosy opierały się powiewom wiatru. – Czego pan chce ode mnie? – spytał. – Zgaście te silniki – nakazał Crozes i w ciszy, która nastąpiła, Sime usłyszał wiatr wiejący w trawie i odgłos morza uderzającego o południowe wybrzeże. Porucznik spojrzał na Chucka. – Zsiądź z quada, synu. Nastolatek wysunął buńczucznie brodę. – A jak nie zsiądę, to co? Crozes zdjął powolnym ruchem okulary przeciwsłoneczne.
– Prowadzę tu śledztwo w sprawie zabójstwa. Jeśli będziesz mi utrudniał, to zanim zdążysz mrugnąć, wylądujesz w celi na Cap aux Meules. – Nałożył okulary na grzbiet nosa. – A teraz złaź z tego pieprzonego quadu. Dla chłopaka była to znowu utrata twarzy, ale nie miał wyjścia, musiał posłuchać. Zsiadł niespiesznie z siodełka, po czym stanął na lekko rozstawionych nogach, oparłszy osłonięte rękawicami dłonie na biodrach, i spojrzał ze złością na Crozesa. Chłopak był dobrze zbudowany i wysoki. Mierzył metr osiemdziesiąt, może nawet więcej. Sime przesunął spojrzeniem po jego dżinsach i czarnej skórzanej kurtce. Zauważył podniszczone martensy i pomyślał, że mogą to być buty, które posiniaczyły mu klatkę piersiową. Potem jego wzrok padł na drogie, ręcznie szyte, skórzane rękawice. Kirsty wspominała o rękawicach napastnika i o szwach na materiale. – Gdzie byłeś wczoraj w nocy? – spytał Crozes. Chuck popatrzył niepewnie na pozostałych. – A o co chodzi? – Odpowiedz po prostu na pytanie, synu. – Zorganizowaliśmy wieczorem imprezę – wyjaśniła jedna z dziewcząt. – Mój tata ma stodołę po drugiej stronie Cherry Hill. Możemy puszczać muzykę tak głośno, jak się nam podoba, i nikomu nie przeszkadzamy. – Jak długo się bawiliście? – Och, nie wiem… – odparła. – Może do trzeciej. Crozes przekrzywił głowę. – I Chuck był z wami cały czas. – Był. – Tym razem odezwał się jeden z chłopców. Rozsiadł się na wygodnym skórzanym siedzeniu, splótł dłonie na karku i oparł stopy o kierownicę quada. – Złamaliśmy jakiś przepis? – Nie, jeśli nie piliście. Albo nie paliliście trawki. W grupie zapanował wyraźny niepokój, a Crozes znów zwrócił się do Chucka: – Gdzie byłeś tamtej nocy, kiedy zamordowano pana Cowella? Chłopak sapnął z niedowierzania i zrobił obrażoną minę. – Nie myśli pan chyba, że miałem z tym coś wspólnego? – Zadałem ci pytanie.
– Byłem w domu z rodzicami – oparł Chuck, naśladując silny francuski akcent Crozesa, czym wzbudził śmiech pozostałych. Porucznik skrzywił usta, jakby był rozbawiony. – Bardzo dobrze, Chuck. A teraz mogę skonfiskować każdą sztukę twojego ubrania do badań kryminalistycznych. I mogę cię aresztować i zamknąć na czterdzieści osiem godzin, podczas których zespół specjalistów będzie rozbierał twój dom kawałek po kawałeczku. Jestem pewien, że rodzice się ucieszą. Blada skóra na twarzy chłopaka pociemniała. – Byłem całą noc w domu. Niech pan spyta moją matkę. Sime był pewien, że Mary-Anne zapewni alibi całej rodzinie. W kieszeni Crozesa odezwała się komórka. Porucznik odwrócił się, żeby wyciągnąć telefon i odebrać. Wsadził sobie palec do drugiego ucha i odszedł kilka kroków; przez chwilę słuchał, potem powiedział coś szybko i rozłączył się. Zwrócił się do grupy nastolatków i wskazał jakieś miejsce w dali. – Jazda! – krzyknął. – I jeśli chcecie zrobić coś pożytecznego, przyłączcie się do poszukiwań Normana Morrisona. Młodzi ludzie uruchomili bezzwłocznie swoje wehikuły i ruszyli wężowatą linią po zboczu wzgórza. Kiedy warkot silników ucichł w dali, Crozes odwrócił się do Sime’a. – Ariane Briand wylądowała właśnie na lotnisku na Havre aux Maisons – oznajmił. – Weź łódź i jedź tam z Blankiem. Chcę wiedzieć, co ma do powiedzenia.
ROZDZIAŁ 21
I Podczas rejsu na Cap aux Meules Blanc unikał gorliwie jakichkolwiek pytań dotyczących nocnej napaści. Przebycie zatoki trwało pięćdziesiąt pięć minut i prawie przez cały ten czas obaj milczeli. Sime zauważył jednak, że Thomas przygląda się sińcom na jego skroni; był wyraźnie zakłopotany i uważał, że musi się odezwać. – Dobrze się czujesz? Sime skinął głową. – Przeżyję. Nie złagodziło to panującego między nimi napięcia. Wzięli chevroleta, którego ich koledzy zostawili w porcie; Blanc usiadł za kierownicą i ruszyli wzdłuż Chemin Principal, kierując się na południe, a potem zjechali na nadbrzeżną drogę, którą dwa dni wcześniej przemierzali w strugach deszczu. Tym razem pod domem Briandów stał samochód. Ariane wróciła. Kiedy tylko otworzyła drzwi, Sime zobaczył na własne oczy to, co miał na myśli Aitkens, kiedy o niej mówił. „Była z niej prawdziwa ślicznotka. Wciąż jest – powiedział. – Nie znałem chłopaka w szkole, który by się na nią nie napalał”. Bliżej czterdziestki, niż chciała się do tego zapewne przyznawać, wciąż mogła uchodzić za ładną kobietę. Nosiła top z krótkimi rękawami, odsłaniający płaski, opalony brzuch nad obcisłymi dżinsami, które podkreślały szczupłe biodra. Kasztanowe włosy z blond pasemkami swobodnie opadały na ramiona. Miała łagodne brązowe oczy, pełne wargi i kształtną brodę, którą większości kobiet mogła zapewnić jedynie operacja plastyczna. Była dyskretnie umalowana i jej wiek ujawniał się tylko w cieniutkich zmarszczkach wokół oczu i ust. Jak Sime wiedział z doświadczenia, takie jak ona można podziwiać jedynie z daleka, chyba że ma się pieniądze albo władzę.
Cowell z pewnością je miał, były mąż zaś uchodził za człowieka władzy, w każdym razie tu, na wyspie. Cofnęła się z progu, patrząc na nich bez zaciekawienia; Sime zauważył, że jest na bosaka. – W czym mogę pomóc? Blanc pokazał swoją legitymację. – Sûreté, madame. Prowadzimy śledztwo w sprawie zabójstwa Jamesa Cowella. – No tak, oczywiście. Wejdźcie. – Odsunęła się na bok, żeby ich przepuścić. Weszli do dużej jadalni, gdzie przestrzeń sięgała dachu z ogromnymi oknami, przez które do wnętrza wpadało mnóstwo światła. Łukowate przejście prowadziło do dużej kwadratowej kuchni z wyspą pośrodku. Pozostali w pokoju. Ariane Briand stała ze skrzyżowanymi na piersi rękami, jakby broniła dostępu do pozostałej części domu; w jej postawie wyczuwało się niemal wrogość. – Więc… – zaczął Blanc. – Mogłaby nam pani powiedzieć, gdzie spędziła pani dwa ostatnie dni? – A moglibyście mi powiedzieć, dlaczego was to interesuje? Blanc wyraźnie się zjeżył. – Madame, może pani odpowiadać na moje pytania tutaj albo na posterunku Sûreté. Jak pani chce. Wysunęła w zamyśleniu wargi, ale jeśli poczuła się urażona, to nie dała tego po sobie poznać. – Pojechałam na zakupy do Quebec City. To niezgodne z prawem? – Choć wiedziała pani, że kochanek został właśnie zamordowany? – Nie wiedziałam – odparła. – Nie miałam o tym pojęcia, dopóki nie przyleciałam dziś rano na wyspy. Sime wskazał głową kosztowną czerwonobrunatną walizkę ze skóry; stała na podłodze w kuchni, oparta o wyspę. – To pani walizka? Zerknęła przez ramię, ale jej wrogość nie ustąpiła nawet odrobinę. – Nie, Jamesa. Są w niej rzeczy, które zabrał ze sobą, kiedy się tu przeprowadził. – A kiedy to dokładnie było?
– Ponad tydzień temu. W czwartek albo w piątek. Nie pamiętam. – I nie rozpakował się? – spytał Blanc. Od razu zaczęła zdradzać zdenerwowanie. – Właśnie skończyłam ją pakować. Możecie ją zabrać, jeśli chcecie. Blanc podrapał się po łysinie. – Przepraszam, że to mówię, madame Briand, ale nie sprawia pani wrażenia kobiety opłakującej zmarłego kochanka. Zacisnęła szczękę o idealnym kształcie i spojrzała na niego ze złością. – Żal może się różnie objawiać, sierżancie. Podczas tej wymiany zdań Sime rozglądał się po pokoju. Na wieszaku obok drzwi wejściowych wisiał męski płaszcz. Wydawał się zbyt obszerny jak na Cowella. Ale jeśli należał do niego, to dlaczego nie spakowała go razem z pozostałymi rzeczami? Na komodzie stała duża kolorowa fotografia w ramce; była na niej Ariane z jakimś mężczyzną, którego nie rozpoznał; obejmował ją w talii. Oboje śmiali się nieskrępowanie do obiektywu, jakby żartując wraz z człowiekiem, który robił zdjęcie. – Jak pani myśli, kto mógłby mieć motyw, by zabić monsieur Cowella, madame? – usłyszał pytanie Blanca. Wzruszyła ramionami, wciąż krzyżując ręce na piersi. – No cóż, to jasne, prawda? – Jasne? – Oczywiście. Kirsty Cowell, któż by inny? – Dlaczego tak pani sądzi? – Groziła, że to zrobi. Wydawało się, że cisza, która zapadła, trwa irytująco długo. – Niech pani to wyjaśni – poprosił w końcu Sime. Ariane Briand rozsunęła nieznacznie stopy, jakby obstawała przy swoim i rzucała im wyzwanie. – Zjawiła się tutaj w noc poprzedzającą morderstwo. Sime poczuł na głowie dreszcz. – Kirsty? Spojrzała na niego, jej oczy zdradzały chwilowe zaskoczenie. Imię „Kirsty” brzmiało zbyt intymnie. – Tak.
– Wszyscy, z którymi rozmawialiśmy, twierdzą, że nie opuściła wyspy od dziesięciu lat – powiedział Blanc. – No cóż, zrobiła to tamtej nocy. – Jak tu dotarła? – Sami musicie ją o to spytać. Ale wiem, że ona i James trzymali małą łódź przy pomoście pod swoim domem. Poza tym jest tu niewielka przystań, przy drodze w Gros-Cap. Tam prawdopodobnie przycumowała. Musiała iść w deszczu. Była przemoczona do suchej nitki, kiedy otworzyłam jej drzwi. Sime wyobraził sobie, jak stoi w ciemności pod domem, mokre włosy opadające na ramiona, tak jak widział ją pierwszego dnia, kiedy wyszła spod prysznica. Nie był to jednak obraz, któremu chciałby się przyglądać dokładniej. – Czego chciała? – spytał Blanc. – Jamesa. Sime zmarszczył czoło. – Co pani ma na myśli? – Szukała męża, to właśnie mam na myśli. Była bliska histerii. I nie chciała mi uwierzyć, kiedy powiedziałam, że go tu nie ma. Weszła siłą do domu i zaczęła po nim krążyć jak szalona, wołając głośno Jamesa. Nie mogłam jej w żaden sposób powstrzymać, więc stałam tylko, dopóki sobie nie uświadomiła, że mówiłam prawdę. Sime był zszokowany. Obraz, jaki wyłaniał się z relacji tej kobiety, nie miał nic wspólnego z jego własnym obrazem Kirsty ani z niczym, co powiedziała mu podczas kilku przesłuchań. Ani z charakterystyką przedstawioną przez Jacka Aitkensa. „Wyciszona”, takiego użył słowa. „Jakby miała w sobie jakiś wewnętrzny spokój. Nigdy nie widziałem, by straciła panowanie nad sobą”, powiedział. Ale przyznał też, że zna ją bardzo słabo. – Kiedy w końcu przyjęła do wiadomości, że go tu nie ma, uspokoiła się, i było to groźne. Miała w oczach szaleństwo. Patrzyła jak zahipnotyzowana. Jej głos przypominał szept, kiedy mi powiedziała, że nie ma zamiaru wyrzec się Jamesa bez walki. I że jeśli nie może go mieć, to zrobi wszystko, żeby nikt inny go nie miał. Sime uchwycił swoje odbicie w lustrze nad komodą i dostrzegł, jak bardzo jest blady. I po raz pierwszy zaczął rozważać możliwość, że mimo wszystko
Kirsty Cowell zabiła męża. – Jeśli chodzi o noc zabójstwa… – ciągnął Blanc. – Wiedziała pani, że Cowell przylatuje na wyspę? Pokręciła głową. – Nie. Był tu wcześniej, ale ktoś zadzwonił do niego na komórkę. Nie mam pojęcia kto, ale rozmowa była nerwowa i James rozłączył się wyraźnie wzburzony. Powiedział, że musi się czymś zająć i że wróci za kilka godzin. Blanc spojrzał na Sime’a, ten jednak był pogrążony w myślach. – Będzie pani musiała udać się z nami na posterunek, madame Briand, i złożyć oficjalne zeznanie. – Wyminął ją, żeby wziąć walizkę Cowella. – Zabieramy to ze sobą. Sime odwrócił się w stronę wieszaka przy drzwiach. – I płaszcz? Jej wahanie było prawie niedostrzegalne. – Nie, to nie jego.
II Ariane Briand powtórzyła swoją wersję wypadków w pokoju przesłuchań na posterunku policji. Przepytywał ją Thomas Blanc, podczas gdy Sime obserwował to na monitorach w sąsiednim pomieszczeniu. Za sprawą dociekliwych pytań Blanca podała jeszcze więcej szczegółów, dzięki czemu obraz niespodziewanej wizyty, jaką złożyła jej Kirsty, zyskał na wyrazistości. Teraz, siedząc na brzegu łóżka w swoim pokoju w motelu, Sime czuł, jak ogarnia go coraz większe przygnębienie. Stworzył sobie własny obraz Kirsty Cowell, konstruowany starannie, warstwa po warstwie, który zniknął jakby za jednym pociągnięciem pędzla, ujawniając jej kłamstwa. Wyjechała z wyspy. Groziła kochance męża, a to dowodziło niedwuznacznie groźby pod adresem samego Cowella. Łódź, którą Sime i Blanc przypłynęli na Cap aux Meules, wróciła na Entry z ochotnikami, którzy zgłosili się do poszukiwań Normana Morrisona. Mieli więc godzinę przed powrotnym rejsem. Sime nie skorzystał z propozycji Blanca, żeby pójść na kawę do restauracji po drugiej stronie drogi, i wrócił do pokoju w motelu, gdzie zaciągnął zasłony w oknach, oddzielając się od świata i pogrążając w półmroku.
Zdjął buty i położył się na łóżku. Podparty poduszką, wyjął komórkę. Prześladowało go narastające poczucie winy. Nadszedł czas, by zadzwonić do siostry, o czym doskonale wiedział. Nie było nikogo innego, kogo mógłby spytać o sygnet albo pamiętniki. Nie rozmawiał z nią od bardzo długiego czasu. Nawet przez telefon. Ile to już lat upłynęło? Pięć? Więcej? Biedna Annie. Z jakiegoś powodu nigdy nie czuł się jej bliski. Istniała oczywiście różnica wieku. Była od niego starsza o cztery lata. Ale chodziło też o coś jeszcze. Zawsze był samotnikiem, chłopcemodmieńcem, któremu wystarczało własne towarzystwo i który nigdy nie interesował się siostrą. Nawet po śmierci rodziców, kiedy próbowała nawiązać bliższe relacje. Od razu po skończeniu szkoły poszedł własną drogą, ruszając do dużego miasta. Ona zaś została i poślubiła sąsiada, chłopaka, z którym chodziła do jednej klasy. Francuskojęzycznego. Urodziła mu synka, potem córeczkę, którzy byli teraz nastolatkami niemówiącymi po angielsku. Wrócił tylko raz, na pogrzeb rodziców. Ostatni raz widział się z Annie, kiedy przyjechała na jego ślub. Bez męża. Próbowała go tłumaczyć, ale Sime wiedział, że Gelles ma pretensje do szwagra o zaniedbywanie siostry. Poczuł przypływ winy, zimny i dokuczliwy. Może Marie-Ange miała rację. Może rzeczywiście był taki, jak mówiła. Egoistyczny, skupiony na sobie. Starał się uciec od tych niezbyt miłych refleksji. Tak jak starał się unikać w tych dniach swojego odbicia w lustrze. Odszukał numer Annie w kontaktach komórki i z wielkim wysiłkiem woli nacisnął klawisz ze słuchawką. Podniósł telefon do ucha i czekał z niepokojem. Po kilku sygnałach odebrał jakiś chłopiec, którego głos brzmiał tak, jakby się miał lada chwila załamać. – Tak? – Cześć. Jest tam twoja matka? – Kto mówi? – Chłopak wydawał się znudzony. Albo rozczarowany. Być może sam czekał na telefon. Sime zawahał się. – Twój wuj Simon.
Po drugiej stronie zapadła długa cisza, którą trudno było zinterpretować. Wreszcie chłopak odparł: – Zawołam ją. Sime słyszał w tle odległe głosy. Potem cisza. Czuł w krtani pulsowanie serca. Nagle odezwała się jego siostra. – Sime? – Cześć, siostrzyczko. – Bał się panicznie jej odpowiedzi. A przecież powinien znać ją lepiej. Nigdy nie żywiła urazy. W jej głosie, prócz zaskoczenia, dosłyszał radość. – O mój Boże, braciszku! Co u ciebie, do diabła? Powiedział jej. Bez zbędnych wstępów. Czystą, nieupiększoną prawdę. Zerwanie z Marie-Ange, bezsenność. I choć wyczuwał w jej milczeniu szok, sam prosty akt podzielenia się wszystkim, co tak długo w sobie dusił, przynosił niewysłowioną ulgę. – Biedny Sime – powiedziała, i to szczerze. Było to jak echo jego własnych myśli o biednej Annie, zaledwie sprzed paru minut. – Może przyjedziesz do domu? Zostaniesz u nas przez jakiś czas? Słowo „dom” dziwnie brzmiało w jej ustach. Małe garnizonowe miasto Bury, w jednym ze wschodnich kantonów na południowy wschód od Montrealu – tam właśnie mieszkała. Od lat nie był to dla Sime’a żaden dom. Ale to słowo miało przyjemne, pełne ciepła brzmienie. – W tej chwili nie mogę. Jestem na Wyspach Magdaleny, śledztwo w sprawie zabójstwa. – Zawahał się. Wiedział, że kiedy zada to pytanie, siostra zorientuje się, dlaczego tak naprawdę zadzwonił. – Annie, przypominasz sobie te pamiętniki? Te, które babcia nam czytała, kiedy byliśmy mali? Nawet jeśli poczuła rozczarowanie, jej głos tego nie zdradzał. Tylko zaskoczenie. – No, tak, oczywiście. A o co chodzi? – Wciąż je masz? – Owszem, gdzieś są. Przechowuję wszystko, co zabraliśmy z domu mamy i taty. I babci. Zamierzam któregoś dnia przejrzeć te szpargały, ale leżą na poddaszu nad garażem. A wiesz, jak czegoś nie widać, to… – Chciałbym je jeszcze raz przeczytać. – Zorientował się, że Annie z trudem ukrywa zaciekawienie.
– Jasne. Kiedy tylko zechcesz. – Przyjadę, gdy tylko uporamy się ze śledztwem na wyspach. – Byłoby wspaniale, Sime. Bardzo chciałabym cię zobaczyć. – A potem już nie mogła się powstrzymać. – Skąd to nagłe zainteresowanie tymi pamiętnikami? – To skomplikowane – odparł. – Wyjaśnię ci, jak już przyjadę. – Milczał przez chwilę. – Annie… pamiętasz ten sygnet, który dostałem po tacie? – Owszem. Jakiś czerwony kamień. Półszlachetny, tak? Z wygrawerowanym herbem rodzinnym. Choć nie naszym. Ręka z mieczem czy coś w tym rodzaju. – Właśnie. Wiesz coś o jego historii? Roześmiała się. – Naprawdę muszę czekać, aż przyjedziesz, żeby się dowiedzieć, o co chodzi? – Przepraszam, siostrzyczko, nie mam w tej chwili czasu tłumaczyć tego dokładnie. – No cóż, przekazywano go sobie w linii męskiej – powiedziała. – Zdaje się, że jego pierwszym właścicielem był nasz praprapradziadek. Ten, który spisywał te pamiętniki. Ten, po którym nosisz imię. Jestem właściwie pewna, że wspomina w nich o sygnecie. Ale nie mogę sobie przypomnieć, co dokładnie. – A wiesz, jak albo gdzie wszedł w jego posiadanie? – Chyba dostał go od żony. Sime poczuł, jak gaśnie w nim serce. Jeśli była to prawda, to nie potrafił sobie wyobrazić, jaki w tym wypadku istniał związek z Kirsty Cowell. – Poznał swoją przyszłą żonę w Kanadzie, prawda? – Tak. Była chyba służącą w Quebec City. Ślepa uliczka. Nie odzywał się długą chwilę, więc Annie spytała: – Sime? Jesteś tam? – Tak, tak. Dosłyszał jej wahanie. – W zeszłym tygodniu upłynęła dziesiąta rocznica, Sime. Nie zrozumiał. – Rocznica? Czego? – Śmierci taty i mamy.
Powróciło poczucie winy. W ciągu tych lat, jakie upłynęły od wypadku, prawie nie myślał o rodzicach. Pamiętał oczywiście, że doszło do tego o tej porze roku. Jesienna powódź na rzece Salmon, która zmyła most i znajdujące się na nim samochody. Jak na ironię, tylko oni stracili wtedy życie. – Ktoś położył kwiaty na ich grobie. Często go odwiedzam. Pomyślałam, że to bardzo miłe… że ktoś jeszcze pamięta, choć nie mam pojęcia, kto to taki. – Muszę kończyć, Annie. Zadzwonię do ciebie, jak już wrócę do domu, dobrze? Rozłączył się i zamknął oczy. W jego życiu było tyle spraw, które nauczył się po prostu tłumić. Jak wypadek rodziców. Zawsze sądził, że przyjdzie czas, by im powiedzieć, że ich kocha, nawet jeśli nie był o tym do końca przekonany. A potem w życie wtargnęła śmierć i sprawiła, że po raz pierwszy poczuł się straszliwie samotny. Wraz z napływem dziecięcych wspomnień powrócił ból jego przodka, wywołany stratą ojca. Był chłodny zimowy wieczór, tuż po Nowym Roku, kiedy babcia przeczytała im o tym. Po kolacji usiedli u jej stóp przy kominku. Ta opowieść przyprawiła go tej nocy o koszmary senne. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak by to było stracić jedno z rodziców. A co dopiero oboje.
ROZDZIAŁ 22
Choć na niebie wciąż było mnóstwo światła, w czarnym domu panowała ciemność jak podczas zimowej nocy. Twarze ludzi skupionych wokół migotliwego torfowego ognia dowodziły, że łączy ich tajemne porozumienie. Siedziałem pośród mężczyzn i słuchałem, ale nie otwierałem ust. Wciąż żywe jest we mnie wspomnienie pierwszego ziemniaczanego nieurodzaju w minionym roku. Zielone, zdrowe liście na leniwych łożach sczerniały i pokryły się śluzem niemal w ciągu jednej nocy. I pamiętam, jak wysłano mnie do kopca kartofli w naszej stodole. I jak odsunąłem zasłonę i poczułem zapach niczym woń śmierci, unoszący się nad gnijącymi bulwami, które z taką starannością zbieraliśmy dwanaście miesięcy wcześniej. Klęska! Bez ziemniaków nie było mowy o przetrwaniu. Stanowiły składnik każdego posiłku. Nasze skromne zbiory owsa i jęczmienia zapewniały tylko dodatek do jedzenia, które opierało się prawie całkowicie na pogardzanych kartoflach. A mimo to jakaś niewidzialna zaraza ograbiła nas z daru ofiarowanego przez życie. Choroba zesłana na nas przez Boga. Za nasze grzechy, jak rzekłby duszpasterz. Wokół rozżarzonych głowni siedziało chyba ze dwunastu mężczyzn, prawie niewidocznych w chmurze dymu, który wisiał ciężko w powietrzu izby. Dostrzegałem jednak głód w ich zapadniętych policzkach. Widziałem wcześniej, jak silnych ludzi ogarniała słabość, tak jak i mnie, i jak ci, którzy byli krzepcy, chudli w oczach. Widziałem, jak moja matka i siostry mizernieją coraz bardziej i jak przeczesują wybrzeże w poszukiwaniu skorupiaków. Przewiertek i małż. Pokarm dla starych bezzębnych kobiet. Zbierały pokrzywy na zupę i srebrzyste liście spośród traw. Z korzeni, kiedy już się je wysuszyło i zmieliło, można było zrobić coś w rodzaju mąki. Ale była to nędzna namiastka prawdziwych ziaren, my zaś zbieraliśmy tego ledwie tyle, by nie umrzeć z głodu.
Rybacy nie suszyli już ryb na skałach z obawy, że je ukradniemy, a sami nie mieliśmy łodzi, by wypływać na połów. Jak zwykle rozmowom przewodził mój ojciec. Z boku przycupnął stary ślepy Calum, słuchając z uwagą ze swego świata ciemności; głowę miał tak skurczoną, że niemal topiła się w obszernym szkockim berecie. Słyszałem w ojcowskim głosie tłumioną wściekłość. – Guthrie wydziela nam racje zboża według Prawa Ubogich, a potem odlicza to sobie z naszej dzierżawy. Jawi się jako człowiek wielkiej szczodrości, a jednocześnie szuka wymówki, żeby wyrzucić nas z naszej ziemi. Opłata dzierżawna powyżej naszych możliwości, pożyczki, których nigdy nie spłacimy. A kiedy my głodujemy, on ze swymi kompanami poluje na jelenie, łowi łososie w rzece i jada jak sam król. Nad zebranymi wokół ognia, niczym dym, uniosła się fala niezadowolenia. Słyszałem bogobojnych ludzi przemawiających językiem diabła. – Wokół pełno jedzenia i nic, co moglibyśmy spożyć – powiedział jeden z mężczyzn. Głos mojego ojca drżał z gniewu. – Ale moglibyśmy jeść. Tyle że nam nie wolno. Zabrania tego prawo, które służy bogatym. – Był to jego ulubiony temat i niejednokrotnie słyszałem, jak na to pomstuje. – No cóż, miarka się przebrała. Czas wziąć prawo w swoje ręce i zebrać to, co Pan dał nam wszystkim, nie tylko kilku wybrańcom. Słowa te sprawiły, że wokół ognia zapanowało milczenie, nie było tu bowiem nikogo, kto nie pojmowałby, co oznaczały. W głosie ojca pojawiła się nuta irytacji wywołana brakiem odwagi i zdecydowania pośród obecnych. – Do nas należy wykarmienie rodzin. Nie zamierzam patrzeć bezradnie, jak moi bliscy marnieją w oczach. – Co proponujesz, Angusie? – odezwał się nasz sąsiad, Donald Dubh. Ojciec nachylił się do ognia, głos miał stłumiony i poważny. – Na ziemi po drugiej stronie Sgagarstaigh roi się od jeleni. W miejscu, które wysoko urodzeni zwą żartobliwie Jelenim Lasem. – W jego śmiechu nie było nawet cienia wesołości. – I gdzie nie ma ani jednego przeklętego drzewa! – Na jego twarzy malowało się zdecydowanie, oczy były czarne; płonął w nich jedynie blask rozżarzonego torfu. – Jeśli wyruszymy jutro po północy, będzie
dość światła, żebyśmy mogli zapolować, a w pobliżu nie spotkamy żywej duszy. Zabijemy tyle jeleni, ile zdołamy przynieść do domów. Wtedy głos zabrał stary Jock Maciver. – Trafimy do więzienia, jeśli nas złapią, Angusie. Albo gorzej. – Nie, jeśli będzie nas dostatecznie wielu. Cała wyprawa myśliwska. Jeśli nas złapią, trafi to do gazet. I pomyślcie, co tam napiszą. Głodujący ludzie aresztowani, kiedy próbowali wyżywić rodziny. Guthrie nic nie zrobi, jak nas schwytają. Bo wie, że sądy nigdy się nie odważą nas skazać. Wybuchnie cholerna rewolucja! Nie było wokół ognia ani jednego człowieka, który nie dałby sobie uciąć ręki za udziec jeleni. Ale nie było też ani jednego, który nie bałby się konsekwencji. ••• Kiedy się rozeszli, do domu powróciły moja matka i siostry. Siedziały wraz z innymi kobietami z wioski wokół długiego stołu ustawionego między czarnymi domami, uderzając w świeżo utkany tweed, by go zmiękczyć. Zwykle śpiewały przy tym zajęciu, więc zgromadzenia mężczyzn wokół ognia odbywały się często przy akompaniamencie głosów ich żon, snujących na zewnątrz jakąś gaelicką pieśń. Kobiety umilkły jednak wraz z nadejściem głodu, który najpierw pozbawia człowieka ducha. Ojciec wyjął z dolnej szuflady w komodzie starą kuszę i za pomocą szmatki zaczął wycierać olejem najdrobniejsze nawet ślady rdzy na żelazie. Była to broń ciężka i niezwykle groźna – oręż wojenny wykonany przez kowala; ojciec dostał ją przed laty od pewnego druciarza w zamian za zwój tweedu. Był z niej dumny, także z bełtów, które sam zrobił, krótkich, ale dobrze wyważonych dzięki lotkom i krzemiennym grotom. Kiedy skończył, odłożył ją na bok i zaczął ostrzyć nóż myśliwski, który zabierał ze sobą, ilekroć ci z majątku zatrudniali go jako pomocnika podczas polowań. Potrafił się nim biegle posługiwać podczas rytuału zwanego gralloch – patroszenia jelenia. Gdy zabierał mnie ze sobą, patrzyłem z podziwem, jak to robi. Ale i z obrzydzeniem. To nie byle co widzieć wnętrzności zwierzęcia, wydobyte z jego brzucha w stanie prawie nietkniętym, jeszcze parujące od ciepłej krwi. – Jaki nóż mam zabrać? – spytałem go, a on spojrzał na mnie pełnymi powagi oczami.
– Nie idziesz z nami, synu. Poczułem w równej mierze gniew i rozczarowanie. – Dlaczego? – Bo jeśli z jakiegoś powodu jutro wieczorem nie wrócę, ktoś będzie musiał zaopiekować się matką i siostrami. Miałem wrażenie, że serce podchodzi mi do gardła. – Jak to… jeśli nie wrócisz!? Ale on się jedynie roześmiał i położył mi dłoń na ramieniu. – Nie mam zamiaru dać się złapać, chłopcze, ale jeśli tak się właśnie stanie, to zapewne zabiorą mnie i wszystkich pozostałych do więzienia w Stornoway. Przynajmniej do czasu jakiejś rozprawy w sądzie. Albo do chwili, kiedy nas wypuszczą. Tak czy owak, będziesz musiał zająć moje miejsce, dopóki nie wrócę. ••• Patrzyłem, jak wyruszają tuż po północy. Wciąż panowała jasność i nigdy nie miało się ściemnić do końca. Była czysta noc i świecił księżyc, którego blask zalewałby ziemię w chwili nadejścia zmierzchu. Nie wyczuwało się wiatru, rzecz niezwykła, a to oznaczało, że muszki będą zjadać ich żywcem. Przed wyruszeniem w drogę, by je odstraszać, ojciec natarł sobie dłonie i twarz mirtem bagiennym. Grupa myśliwych liczyła co najmniej piętnastu ludzi, wszyscy byli uzbrojeni w noże i pałki. Dwóch miało kusze, jak mój ojciec. Wspiąłem się na wzgórze ponad Baile Mhanais i patrzyłem, jak znikają mi z oczu. Odczuwałem głębokie rozczarowanie, że nie idę z nimi. W wieku osiemnastu lat byłem teraz bardziej mężczyzną niż chłopcem. Znalazłem osłonięte miejsce, z którego mogłem obserwować ich powrót; siedziałem, czując we włosach i na twarzy ugryzienia muszek. Nakryłem sobie głowę kurtką, podciągnąłem kolana pod brodę i zacząłem rozmyślać o Ciorstaidh. Nie było dnia, żebym nie wspominał jej z bólem równie jak ten wywołany przez głód. Zastanawiałem się częstokroć, co by się z nami stało, gdybym z nią uciekł, tak jak o to prosiła. Ale rozważania o tym, co mogłoby być, nie miały sensu. I upłynął już ponad rok od chwili, kiedy widziałem ją po raz ostatni.
Jakieś dwie godziny później usłyszałem odległe głosy mężczyzn, które niosły się w nocnej ciszy. Wstałem i zobaczyłem ich w zwartej grupie, jak pokonują truchtem wzgórze Sgagarstaigh. Nieśli coś ciężkiego. W pierwszej chwili pomyślałem, że wracają wcześnie i upolowali tylko jednego jelenia. Pobiegłem ku ścieżce i rzuciłem się pędem przez letnie wrzosowisko, czując, jak grunt ugina się pod moimi stopami i pozbawia nogi sił. Zbliżywszy się do nich, usłyszałem ich ciężki oddech, jak u koni po wyczerpującym biegu, ale kiedy mnie zobaczyli, żaden głos nie rzucił mi słów na powitanie. Wypatrywałem wśród nich ojca, a gdy nie dostrzegłem nigdzie jego twarzy, poczułem się zdezorientowany. Został, żeby upolować coś samemu? Czy też został schwytany? Nie przychodziło mi do głowy nic gorszego, dopóki sobie nie uświadomiłem, że niosą nie jelenia, lecz człowieka. Przystanęli, kiedy do nich podszedłem, i wtedy zobaczyłem, że tym człowiekiem jest mój ojciec. Twarz miał śmiertelnie bladą, koszulę i kurtkę przesiąknięte czernią krwi. Przez chwilę staliśmy w półmroku i nikt nie wiedział, co powiedzieć. Byłem przerażony i niezdolny się odezwać, nawet gdybym mógł znaleźć jakieś słowa. Patrzyłem na ojca trzymanego za ręce i nogi i na spocone twarze tych, którzy go nieśli. – Czekali na nas – oznajmił Donald Dubh. – Jakby wiedzieli, że mamy się zjawić. Łowczy i strażnik wód wraz z kilkoma ludźmi z majątku. Mieli broń palną, chłopcze! – Czy on…? – Nie potrafiłem się zdobyć na to, by wypowiedzieć tę myśl głośno. – Żyje – zapewnił ktoś inny. – Choć Bóg jeden wie, jak długo jeszcze pociągnie. Oddali strzały ostrzegawcze nad naszymi głowami. Ale twój ojciec nie zamierzał uciekać. Jakby chciał, żeby nas złapali. Żeby potem prowadzili go ulicami na oczach wszystkich, także tych z gazet. – Urwał na chwilę. – Ruszył na nich, drąc się jak obłąkany. I jakiś drań go postrzelił. Prosto w pierś. – Tak, a potem ci tchórze zawrócili i uciekli – dodał Donald Dubh. – To morderstwo, bez dwóch zdań. Ale możesz założyć się o swoje życie, że żaden z nich nie odpowie za to. ••• Matka oszalała, kiedy wnieśliśmy go do domu i położyliśmy na kamiennej podłodze obok ognia torfowego. Krzyczała i darła na sobie ubranie. Kilku
mężczyzn próbowało ją uspokoić. Zobaczyłem, że moje siostry spoglądają z mroku izby na tyłach; ich twarze miały barwę popiołu. Ukląkłem przy ojcu i rozciąłem mu koszulę. W miejscu, gdzie kula przebiła klatkę piersiową i rozerwała tuż pod żebrami kość i ciało, ziała wielka dziura. Pocisk nie wyszedł z drugiej strony, więc mogłem przypuszczać, że utkwił w kręgosłupie. Serce biło ojcu prawie niewyczuwalnie, a rana przestała krwawić; zorientowałem się, że stracił za dużo krwi, by dojść do siebie. Był w agonii. Otworzył oczy przysłonięte jakby kataraktą i nie jestem nawet pewien, czy mnie widział. Chwycił mnie za przedramię. Był to stalowy ucisk, potem osłabł. Spomiędzy warg ojca wraz z ostatnim oddechem, który opuścił jego ciało, dobyło się przeciągłe, głuche westchnienie. Nigdy jeszcze nie czułem się tak osamotniony. Oczy miał wciąż otwarte i patrzył na mnie; położyłem na nich delikatnie dłoń, żeby opuścić mu powieki. Potem pochyliłem się i ucałowałem mu usta, a moje gorące łzy spadły na skórę, która już stygła. ••• Trumna była toporną podłużną skrzynią, poplamioną na czarno od korzeni lilii wodnych. Spoczywała na oparciach czterech krzeseł ustawionych na ścieżce pod naszym czarnym domem. Zebrało się tam ponad stu ludzi; stali w ciszy zakłócanej tylko przez żałobne krzyki mew, które gnała w głąb lądu zła morska pogoda, i dźwięk oceanu, uderzającego w swym odwiecznym rytmie o kamienistą plażę. Mężczyźni nosili czapki, a kobiety zakryły głowy chustami. Ci z nas, którzy mogli, ubrali się w czerń. Ale w większości jawiliśmy się jako obszarpany tłum przygnębionych ludzi odzianych w łachmany i szmaty, a nasze twarze pozbawione były wszelkiej żywej barwy i wymizerowane przez głód. Wiatr pędził ku północnemu wschodowi, przeganiając ostatnie ślady lata. Posępne niebo pokryte brzemieniem niskich chmur szykowało się do wylania swego smutku na ziemię. Stary ślepy Calum, w przetartym niebieskim kubraku ze spłowiałymi żółtymi guzikami, stał przy trumnie. Jego oblicze przypominało barwą kit, chude i kościste dłonie spoczywały na drewnie. W latach, które upłynęły od chwili, gdy stracił wzrok, nauczył się na pamięć niemal całej gaelickiej Biblii. I teraz cytował jej słowa.
– „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we mnie, nie umrze na wieki”. Pragnąłem z całego serca, by okazało się to prawdą. Trumna przymocowana była z obu stron do wioseł i sześciu z nas dźwignęło je teraz, po trzech jedno, więc drewniana skrzynia zwieszała się między nami, gdy zabraliśmy ojca w jego ostatnią podróż. Na wzgórze, a potem w dół, ku połaci srebrzystego piachu, biegnącej koliście w stronę cmentarza. Towarzyszyli mu tylko mężczyźni. Trzydziestu czy czterdziestu. Gdy wreszcie dotarliśmy do niewielkiego zarośniętego skrawka machairu, gdzie pośród trawy wznosiły się nagrobki, wraz z dwoma innymi zacząłem kopać dół w piaszczystej glebie. Upłynęło blisko pół godziny, nim zdołaliśmy pogłębić go na tyle, by mógł pomieścić trumnę. Nie było żadnej ceremonii, nie wypowiedziano żadnych słów, nie pojawił się żaden duchowny, gdy spuściliśmy trumnę do ziemi i ją przykryliśmy. Na spulchnionej glebie ułożono torf przyniesiony z zagrody, a u wezgłowia i u stóp małe kamienie. I było po wszystkim. Ojciec odszedł. Pochowany w ziemi wraz ze swymi przodkami, pozostał jedynie w pamięci tych, którzy go znali. Mężczyźni odwrócili się i ruszyli z powrotem wzdłuż plaży; podążali w milczeniu własnymi śladami w piasku, a ja zostałem sam uderzany przez wiatr, tuż pod kamiennymi blokami, gdzie doszło do mojej pierwszej schadzki z Kirsty. Śmierć się zjawia, ale walka o życie trwa nadal. Za cyplem, po drugiej stronie brzegu, widziałem kobiety i dzieci. Żałosne postacie przygarbione wśród skał i w wodzie odpływu, przeczesujące okolicę w poszukiwaniu skorupiaków. I poczułem pierwsze krople deszczu, jak łzy, których nie potrafiłem wypłakać. Odwróciłem się i zaskoczony ujrzałem Kirsty. Miała na sobie długą czarną suknię, głowę zakrywał jej kaptur peleryny. Była blada jak zbielałe kości. Staliśmy, patrząc na siebie przez całą wieczność i widziałem na twarzy Kirsty szok wywołany moim wyglądem. – Płakałam z żalu nad tobą, kiedy usłyszałam, co się stało – odezwała się bardzo cicho. Zmarszczyłem czoło. – Jak się dowiedziałaś?
– Kilkoro ludzi ze służby powiedziało mi, że postrzelono jakiegoś człowieka podczas najścia na Jeleni Las i że to byli ludzie z parafii Baile Mhanais. – Umilkła, starając się zapanować nad głosem. – Przez jedną okropną chwilę sądziłam, że chodzi o ciebie. A potem usłyszałam, że to był twój ojciec. – Zagryzła wargę i ujęła moją twarz w dłonie. Miękkie, chłodne dłonie na mojej rozpalonej skórze. – Tak mi przykro, Simon. Jej współczucie i ta chwila czułości zdruzgotały moją determinację, by okazywać dzielność; w końcu z moich oczu popłynęły łzy. – Zastępca szeryfa przeprowadził śledztwo, ale chyba nikt nie wie, kto wystrzelił. Powiadają, że to był wypadek. Rozpalił się we mnie gniew, ale szybko przygasł. Nic nie mogło odmienić tego, co się wydarzyło. Nic nie mogło przywrócić mi ojca. Wszystko, co mogłem teraz zrobić, to być taki, jak tego po mnie oczekiwał. Otarłem łzy. – Moja rodzina i cała wioska głodują. Próbował nas tylko nakarmić. Zmarszczyła czoło, a ja dostrzegłem w tym głęboką troskę. – Słyszałam, że ziemniaki znowu zniszczyła zaraza. Ale mój ojciec daje wam zboże, prawda? – Spójrz na mnie, Ciorstaidh! Zboże, które dostajemy, ledwie trzyma nas przy życiu. Nie jadłem do syta od miesięcy. Dzieci i starzy ludzie umierają. – Nagle powrócił gniew. Rozpalony do białości gniew mojego ojca. – Spytaj ojca, dlaczego głód zabija ludzi, podczas gdy na wzgórzu pasą się jelenie, a w rzekach pływają ryby. Spytaj go! Odwróciłem się, ale chwyciła mnie za ramię. – Simon! Spojrzałem jej w oczy, dręczony uczuciami, które wobec niej żywiłem, lecz jednocześnie zdając sobie sprawę ze wszystkiego, co nas dzieli. – Jestem teraz odpowiedzialny za swoją rodzinę, za matkę i siostry. I nie pozwolę im umrzeć z głodu! – Co zamierzasz zrobić? – Zamierzam przynieść do domu jelenia, żeby mogły się najeść. Albo zginę. Tak jak mój ojciec. Popędziłem w dół zbocza, nie oglądając się ani razu za siebie, a potem ruszyłem pewnym krokiem w deszczu po płaskim i mokrym piaszczystym półksiężycu pozostawionym przez odpływ.
••• Kiedy od strony morza nadciągał deszcz, przesuwał się po zboczu niczym mgła, ograbiając ziemię z jej letnich barw i kradnąc ciepło. Upłynęła już ponad godzina od chwili, gdy opuściłem wioskę ze zwojem mocnej liny przewieszonym przez ramię, z kuszą przytroczoną do pleców i uszytym z nogawki starych spodni kołczanem pełnym bełtów, które ojciec tak długo wygładzał, aż nabrały odpowiednich kształtów. Byłem przemoczony do suchej nitki i drżałem. Przed żywiołami nie chronił mnie ani gram tłuszczu. Nie zwracałem jednak uwagi na jakiekolwiek niedogodności, skupiony bez reszty na stadzie jeleni pasących się w dolinie. Było ich pięć, obrócone tyłem do wiatru, łby miały pochylone. Podpełzałem na brzuchu niemal dwadzieścia minut, by się do nich zbliżyć. Skały, które zapewniały mi osłonę, usadowiły się w połowie zbocza; leżałem z rozłożonymi rękami i nogami na płaskiej i lekko nachylonej płycie gnejsu. Byłem prawie niewidoczny i miałem jednocześnie doskonałą pozycję do strzału. Cofnąłem się odrobinę, by nie zdradził mnie ruch na tle nieba, i założyłem na kuszę bełt, a potem znów się podczołgałem, by mieć jelenie w zasięgu wzroku. Chciałem oddać czysty i celny strzał. Po chwili dostrzegłem kątem oka jakiś ruch, co zakłóciło moją koncentrację, i ujrzałem grupę pięciu czy sześciu mężczyzn, którzy pochyleni nisko posuwali się doliną z wiatrem, ukryci przed wzrokiem zwierząt przez skupisko skał. Deszcz rozmazywał ich sylwetki. Ludzie z zamku. Rozpoznałem łowczego z majątku, nieco w tyle podążał jego pomocnik, prowadząc konia, który miał nieść na swym grzbiecie to, co zamierzali upolować. Po chwili uświadomiłem sobie z pewnym zdumieniem, że wśród nich jest brat Ciorstaidh, George, którego zdradzały ogniście rude włosy. Skupiali uwagę na jeleniach; wiedziałem, że mnie nie widzą. Zmieniłem kąt strzału i pochyliłem głowę, by wziąć na cel George’a. Mierzyłem do niego przez dłuższą chwilę, wspominając, jak mnie poniżył w obecności Ciorstaidh, i unosząc palec niebezpiecznie blisko spustu, gotów uwolnić bełt, który pozbawiłby go życia, tak jak jeden z podwładnych jego rodziciela pozbawił życia mojego ojca. Lecz buntowałem się przeciwko temu każdą cząstką siebie i w końcu wyjąłem bełt z kuszy i zwolniłem cięciwę.
Przetoczyłem się znad krawędzi skalnej płyty, a potem leżałem na plecach, spoglądając w szare niebo i przeklinając swój pech. Jeszcze kilka sekund i wystrzeliłbym, a jeleń w dolinie padłby martwy. Wówczas jednak myśliwi niemal na pewno natknęliby się na mnie, gdy zszedłbym na dół, by wypatroszyć zwierzę. Więc może jednak szczęście mi sprzyjało. W zimnym i wilgotnym powietrzu późnego ranka rozległ się strzał; przetoczyłem się i podpełzłem do swego punktu obserwacyjnego. Jeden z myśliwych powalił samotnego rogacza w stadzie i w tej chwili uświadomiłem sobie, że nie polują, by zdobyć mięso. Chodziło im o trofeum. O poroże. Ten jednak, który wypalił, był kiepskim strzelcem. Zwierzę zostało trafione zbyt wysoko, w okolicach zadu, i padło – podczas gdy inne jelenie rozpierzchły się – ale rzucało się i próbowało dźwignąć z ziemi. Uniosło najpierw łeb i przednie nogi, jak koń. Drugi strzał chybił całkowicie i po chwili rogacz wstał i ruszył przed siebie, niepewny i zdezorientowany; odczuwał bez wątpienia ból. Wspiął się na zbocze i pobiegł przez wrzosowisko. Rozległ się trzeci strzał i nim pierwszy myśliwy nabił broń, jeleń zniknął. Pozbywszy się wszelkiej ostrożności, ruszyli za nim w pogoń przez torfowisko, po miękkiej, grząskiej glebie. Jeden z nich upadł, ale pozbierał się po chwili, ociekając brązową wodą. Patrzyłem, jak wspinają się na wzniesienie; George i łowczy wyprzedzali znacznie pozostałych. Tam jednak przystanęli, przeczesując wzrokiem dzikie ostępy, które się przed nimi rozciągały. Głęboka dolina usiana głazami, po obu jej bokach wznoszące się stromo wzgórza. Dnem ciągnęło się bagnisko pozbawiające sił w nogach, a pierwotny i dziki krajobraz w dali niknął szybko w ulewie, która omiatała wzniesienia. Z miejsca, w którym leżałem, nie mogłem dojrzeć tego, co widzieli, ale było dla mnie jasne, że jeleń zniknął im z oczu. Maruderzy dogonili ich na szczycie, po czym zaczęła się krótka, gorączkowa rozmowa, po której zawrócili niechętnie i ruszyli tam, skąd przybyli. Nie mogłem w to wprost uwierzyć. Ojciec tropiłby ranne zwierzę na sam kraniec ziemi, żeby uwolnić je od bólu. Nie wątpiłem, że nieszczęsne stworzenie cierpi, umykając w następną dolinę.
Zaczekałem, aż wejdą w parów, po czym opuściłem kryjówkę i zbiegłem ku miejscu, w którym padł jeleń. Torfowisko było tam naruszone, widać było wgłębienia pozostawione przez kopyta, gdy zwierz próbował dźwignąć się z ziemi. Dostrzegłem w trawie krew. Ciemnoczerwoną, prawie czarną. Było mi go żal. Jeśli miał umrzeć, to zasługiwał na to, by skrócić mu cierpienia. Zranić go, a potem zostawić, żeby skonał w mękach… wydawało się to niewybaczalne. Wiedziałem, co muszę zrobić, i ruszyłem za nim w pogoń. Za wzniesieniem natrafiłem na trop. Z początku było dużo krwi, ale potem stawała się mniej widoczna, rana zapewne się zasklepiła; wytężałem wzrok, by dostrzec cokolwiek. Wiedziałem jednak, że zwierzę krwawi wewnętrznie, i ta myśl gnała mnie naprzód przez mgłę i deszcz, choć potykałem się, osłabiony przez głód i zimno. Wypatrywałem złamanych korzeni wrzosowych i śladów kopyt w bagnistym podłożu, posuwając się rozpaczliwie wolno i wiedząc, że każda zmarnowana chwila oznacza więcej cierpienia zwierzęcia. Po jakimś czasie zacząłem tracić nadzieję i nie byłem nawet pewien, czy ślady, które widzę, pozostawił ranny jeleń. Niewiele brakowało, a zrezygnowałbym… kiedy nagle go ujrzałem. Padł w niewielkim zagłębieniu obok małego jeziorka. Słyszałem udrękę w jego płytkim chrapliwym oddechu. Wiedziałem, że utrata krwi pozbawiała go tlenu. Musiał być oszołomiony i słaby i czuć niewyobrażalny ból, jeśli kula zahaczyła o wątrobę. Ale wiedziałem też, że kiedy zobaczy, jak do niego podchodzę, ogarnie go przerażenie i spróbuje się podnieść. A gdybym podszedł zbyt blisko, jego rogi mogłyby się okazać śmiertelnie niebezpieczne. Osunąłem się na jedno kolano i trwałem w bezruchu. Nie widział mnie, wiatr też mi sprzyjał. Podszedłem do niego od tyłu, bardzo powoli. Stawiałem uważne, miękkie kroki, zbliżając się, aż ujrzałem parę unoszącą się nad jego sierścią, a w uszach rozbrzmiał mi umęczony oddech zwierzęcia. Odłożyłem kuszę i kołczan i wyjąłem długi myśliwski nóż ojca. Wiedziałem, że muszę działać szybko i skutecznie. Znajdując się teraz dostatecznie blisko, by czuć jego woń, dopadłem go jednym skokiem, po czym wbiłem mu kolano w kark, a lewą ręką przyciągnąłem ku sobie rogi. Sięgnąłem nożem pod szyję i przeciągnąłem
ostrzem po gardle, przecinając zarówno żyłę, jak i tętnicę szyjną. Resztka życia wyciekła wraz z krwią na trawę. Zsunąłem się z jelenia, zaległem we wgłębieniu obok jego głowy i patrzyłem, jak te duże oczy zachodzą mgłą, tak jak oczy ojca. Patrzył na mnie, życie w nim gasło, ból umierał wraz z nim. Jedyne, co czułem, to brzemię winy wywołane myślą, że tak długo musiałem go szukać. Kiedy w końcu umarł, ukląkłem i przewróciłem go na grzbiet. Chwyciłem za skórę przy mosznie i odciągnąłem ją z zamiarem przecięcia; przypomniałem sobie, co mówił ojciec podczas tego pierwszego rytualnego aktu gralloch. „Na nic ci się nie zdadzą te wnętrzności”. I znów ogarnął mnie ból na myśl, że odszedł. I że odeszło to wspaniałe zwierzę. Miałem dość śmierci. Zmusiłem się jednak do koncentracji, przypominając sobie to, co robił ojciec. Jest ważne, powtarzał, by wnętrzności pozostały nienaruszone. Najdrobniejszy wyciek skaziłby mięso. Zrobiłem niewielkie nacięcie i wsunąłem w nie dwa palce, dłonią do góry, by ostrze noża nie przecięło jelit, i pociągnąłem je ku mosznie, otwierając jamę brzuszną. I tak zaczął się gralloch. Pracowałem w pełnym skupienia milczeniu, towarzyszył mi tylko dźwięk własnego oddechu. Była to ciężka, obrzydliwa robota, ja zaś starałem się nie myśleć o tym, że było to kiedyś dumne, rozumne stworzenie. Tłuszcz jelenia, jeszcze przed chwilą ciepły i miękki, szybko tężał na zimnie. Pokrywał moje dłonie i przedramiona, krew płynąca z brzucha krzepła w nim, a mnie zdawało się, że mam na dłoniach czerwone rękawiczki. Wziąłem garść mchu, żeby ją zetrzeć ze skóry, ale okazało się to trudne. W końcu organy i wnętrzności zwierzęcia leżały parujące w trawie, a ja odpocząłem chwilę, klęcząc i wspierając się na łokciach wbitych w torf, z czołem zanurzonym w trawie. Chciałem płakać. Nie było jednak czasu na to, by się nad sobą użalać. I tak, jak robił to kiedyś ojciec, wytarłem mchem zagłębienie w brzuchu jelenia i odwróciłem go. Zdjąłem z ramienia zwój liny, po czym owinąłem ją wokół rogów, a następnie sporządziłem pętlę na pysku, mając nadzieję, że utrzyma łeb prosto, rogi zaś nie będą zahaczać o każdy kamień i korzeń. Nie zdawałem sobie jednak sprawy z tego, jak jestem słaby. Nawet bez wnętrzności zwierzę było niewyobrażalnie ciężkie. Owinąłem sobie pierś liną,
żeby pochylić się i ciągnąć jelenia po nierównym gruncie, ale zdołałem pokonać ledwie dwieście metrów i padłem na kolana, wycieńczony na ciele i umyśle. Było niemożliwe, bym mógł zawlec jelenia do domu. Zapłakałem wtedy, dając upust rozgoryczeniu i rozpaczy, wiedziałem bowiem, że świadkiem mojego niepowodzenia jest zarówno Bóg, jak i ojciec. Po dolinie tonącej w deszczu niosło się echo mej udręki. Musiał upłynąć z kwadrans, nim zacząłem się zastanawiać, co zrobiłby ojciec. Nigdy nie pogodziłby się z porażką. „Bez względu na problem, zawsze jest jakieś rozwiązanie”, mawiał. I gdy się pojawiło, okazało się bardzo proste. Jeśli nie mogłem zabrać ze sobą całego zwierzęcia, to nie pozostawało mi nic innego, jak zabrać tylko jego część. Najlepsze mięso znajduje się w tylnej partii – udźce. I uświadomiłem sobie, że muszę w jakiś sposób oddzielić je od reszty tuszy. Wziąłem się więc w garść, żeby jeszcze raz stoczyć walkę z jeleniem. Ale nawet gdy przeciąłem skórę i mięso wzdłuż krawędzi dolnych żeber, obie połówki wciąż były przytrzymywane przez więzadła kręgosłupa. By je odsłonić dla ostrza noża, musiałem przekręcić tylną część w jedną stronę, przednią zaś w drugą. Wyczerpująca robota, która wymagała kilku minut wypoczynku, bym mógł odszukać więzadła czubkiem noża i je przeciąć. Potem jeszcze jedno szarpnięcie, wykręcające udźce o trzysta sześćdziesiąt stopni, by całkowicie rozczłonkować kręgosłup. Wreszcie, kiedy pot mnie prawie oślepiał, oddzieliłem je od reszty. Wciąż były oczywiście przytwierdzone do miednicy, ale miałem nadzieję, że dzięki temu będę mógł je nieść na plecach i barkach, zarzuciwszy sobie na ramiona nogi zwierzęcia. I tak też zrobiłem. Wsunąłem nóż do pochwy i dźwignąłem kawał mięsa na ramiona, naprężając mięśnie ud, kiedy prostowałem nogi. Byłem gotowy do marszu, czerpiąc skądś determinację. Wiedziałem, że nie wolno mi przystawać ani myśleć, ani nasłuchiwać mięśni, które wołały głośno, bym się poddał. Głowę miałem nisko pochyloną, żeby nie widzieć drogi, którą musiałem jeszcze przebyć. Całą uwagę skupiałem na krokach. Idąc, myślałem o Ciorstaidh i o tym, jak niosłem ją do zamku, świadomy, że rezygnacja z walki nie wchodzi w rachubę. Teraz czułem to samo. Byłem to
winien rodzinie, ojcu i temu zwierzęciu; zamierzałem zrobić wszystko, by jego śmierć nie poszła na marne. Nie mam pojęcia, jak długo wędrowałem w tym niemal półśnie. Zostawiłem za sobą dolinę i pokonałem wzniesienie, kierując się ku wzgórzu Sgagarstaigh. Straciłem czucie prawie w całym ciele i byłem zdumiony, że moje dłonie są zdolne cokolwiek utrzymać. Wczesnym popołudniem chmury rozwarły się nieznacznie, a na wrzosowisku pojawiły się ulotne plamy słońca. Zobaczyłem tęczę, żywe barwy na tle czarnego nieba, w dali zaś, po lewej stronie, po raz pierwszy mignęło morze. Dom był już kusząco blisko. Teraz musiałem przejść przez drogę, żeby dotrzeć do ścieżki prowadzącej ku wzgórzu w stronę Baile Mhanais. Wiedziałem, że to niebezpieczne, bo mógł mnie bez trudu dostrzec każdy, kto by tamtędy szedł. I często spotykało się tam wozy jadące do zamku w Ard Mor albo z powrotem. Dopiero teraz, kiedy ta myśl pojawiła się w mojej głowie, w nagłym przypływie paniki uświadomiłem sobie, że zapodziałem gdzieś kuszę ojca. Ta świadomość od razu pozbawiła mnie sił. Kolana ugięły się pode mną i osunąłem się na ziemię. Przekręciłem się na bok, by zrzucić z ramion ciężar jelenich udźców, a potem leżałem na grząskim wrzosowisku z kawałem mięsa u boku. Próbowałem sobie przypomnieć, co zrobiłem z kuszą. Pamiętałem, że odłożyłem ją razem z kołczanem, nim skoczyłem na kark zwierzęcia. Co oznaczało, że tam właśnie musiałem ją pozostawić. Na trawie, obok przedniej części jelenia, pośród jego wnętrzności i jelit. Jak mogłem być tak nieostrożny? Kusza była oczkiem w głowie ojca; wiedziałem, że nie mogę wrócić bez niej do domu. Leżałem przez długi czas, żeby znaleźć w sobie dość woli i siły i odbyć długą powrotną wędrówkę do miejsca, gdzie leżała broń. Słyszałem w głowie głos ojca. Nie rozmyślaj o tym, chłopcze. Po prostu zrób to. Potrzebowałem około dwudziestu minut, żeby dotrzeć do doliny. Kusza i kołczan leżały tam, gdzie je zostawiłem. I ani jeden bełt nie został wystrzelony. Zarzuciłem jedno i drugie na plecy i ruszyłem truchtem w stronę domu.
Czułem się podniesiony na duchu i silniejszy za sprawą nadziei i wrażenia, że jestem bliski dokonania niemożliwego. Czerpałem odwagę z przekonania, że ojciec widzi mnie w tej chwili i jest ze mnie dumny. Ledwie przekroczywszy wzgórze Sgagarstaigh, ujrzałem ich i od razu przypadłem do ziemi. Myśliwi, którzy postrzelili i zranili jelenia, podążali przez grząskie torfowisko od strony drogi, gdzie czekał pomocnik z wozem zaprzężonym w konia. Zauważyli tylną część rogacza, leżącą niespełna sto metrów dalej, tam gdzie zrzuciłem ją z barków, i teraz skonsternowani zbliżali się do tego miejsca. Kiedy tam dotarli, zaczęli natychmiast zdradzać czujność. Widziałem, jak George unosi raptownie głowę i zaczyna przeczesywać wzrokiem horyzont. Pochyliłem się i wcisnąłem w trawę. Wiedziałem, że jeśli odważę się na nich spojrzeć, to mnie zauważą. Przeklinałem własną głupotę, przez którą zostawiłem mięso przy drodze na widoku. Myśl, że pomimo niewyobrażalnego wysiłku poniosłem klęskę, tak blisko domu, była wręcz nie do zniesienia. W końcu odważyłem się unieść głowę i zobaczyłem, jak wloką udźce jelenia w stronę traktu. Myśliwy i jego pomocnik załadowali je na wóz. Nie bardzo rozumiałem, co tu robią, i mogłem się jedynie domyślać, że łowczy wysłał ich, by znaleźli i dobili ranne zwierzę. Znowu dojrzałem głowy uniesione ku horyzontowi i przywarłem do ziemi. Kiedy ponownie popatrzyłem w tamtą stronę, cała grupa zmierzała drogą w stronę zamku, a mięso, którym miała się posilić moja rodzina, spoczywało na wozie. Opuściłem głowę i zamknąłem oczy. Chciałem płakać, ale nie pozostały we mnie żadne łzy. Czułem poczucie klęski i wyczerpanie. Upłynęło dobre dziesięć minut, nim znalazłem dość siły, by dźwignąć się na nogi i powlec z trudem do domu. ••• Dotarłszy na szczyt wzniesienia, zobaczyłem dym sączący się przez strzechy czarnych domów w Baile Mhanais. Przygniatało mnie podwójne brzemię – zmęczenia i klęski. Niemal pragnąłem, by po śmierci niczego już nie było, tak aby ojciec nie mógł się przekonać, jak bardzo go zawiodłem. Trudno było uwierzyć, że złożyliśmy go do ziemi zaledwie tego ranka. Zdawało się, że od tamtej pory upłynęło całe życie, a ja nie wiedziałem, jak spojrzę w oczy matce i siostrom, powróciwszy z pustymi rękami.
Zdawało mi się, że jakiś głos niesiony wiatrem woła moje imię. W pierwszej chwili sądziłem, że to tylko wyobraźnia. Potem znów ten głos dobiegł; podniosłem wzrok i na wzgórzu ujrzałem Kirsty. Nigdy jeszcze nie czułem się taki przygnębiony i nie chciałem, by mnie teraz widziała. Ona jednak pomachała na mnie zdecydowanym ruchem, więc nie mogłem po prostu odejść. Zszedłem niechętnie ze ścieżki i wspiąłem się na zbocze. Kiedy znalazłem się przy niej, ledwie mogłem spojrzeć jej w oczy, a gdy to uczyniłem, dojrzałem w nich przerażenie. Pobrudzony krwią i tłuszczem jelenia, przemoczony do suchej nitki, musiałem przedstawiać sobą żałosny widok. – Mój Boże – powiedziała niemal szeptem. Nie spytała jednak, co się stało, tylko schyliła się i podniosła z ziemi duży wiklinowy koszyk stojący u jej stóp. Jego zawartość kryła się pod kraciastą chustą; podała mi go. – Co to jest? – Mój głos wydawał mi się dziwny, jakiś obcy. – Weź to. – Przysunęła kosz do mojej piersi, ja zaś ująłem go za rączkę. Był niespodziewanie ciężki. – Co to? – Ser, jajka i mięso na zimno. I quiche z kuchni w Ard Mor. Nie miałem pojęcia, co to takiego quiche, ale czułem jedynie wstyd. Odsunąłem koszyk od siebie. – Nie mogę tego przyjąć – oznajmiłem i dostrzegłem, jak jej oczy rozpalają się gniewem. – Nie bądź głupi, Simon. Spoczywa na tobie obowiązek wykarmienia rodziny. Sam mi to mówiłeś. Gdybyś wiedział, jak bardzo ryzykowałam, żeby ci to przynieść… – Urwała, a ja znów nie mogłem spojrzeć jej w oczy. – Będzie tego jeszcze więcej. Kiedy tylko uda mi się zdobyć. Poczułem jej dłoń na swojej twarzy i podniosłem wzrok, czując pod powiekami łzy. Nachyliła się, by pocałować mnie miękko w usta, a potem odwróciła się i pobiegła przed siebie. Stałem i patrzyłem, jak się oddala, aż dotarła do najbliższego horyzontu i zniknęła mi z oczu. Czułem ciężar jedzenia w dłoniach i wiedziałem, że muszę zapomnieć o wstydzie. Ostatecznie nie wracałem do domu z pustymi rękami. Kiedy się odwróciłem, by zejść po zboczu, dostrzegłem kogoś na przeciwległym krańcu ścieżki, tam gdzie biegła wokół wzgórza w stronę drogi.
Dwieście, może trzysta metrów dalej. Stał bez ruchu, czarna sylwetka na tle szarego nieba. Dopiero gdy się odwrócił, ukazując profil, uświadomiłem sobie, że to brat Ciorstaidh, George.
ROZDZIAŁ 23
I To Arseneau czekał w porcie na Sime’a i Blanca z minibusem i wiadomością, że znaleźli Normana Morrisona. Wiatr wydawał się znacznie silniejszy podczas rejsu powrotnego i teraz, kiedy skręcili w stronę Chemin Mountain, na końcu głównej ulicy ujrzeli tłum na szczycie klifu, atakowany przez wściekłe podmuchy. Wokół domu Cowellów stało kilka wozów policyjnych i cywilnych. Arseneau zaparkował na drodze, tuż za nimi, i trzej detektywi ruszyli przez trawnik ku ogrodzeniu, gdzie zbierali się ludzie. Może ze dwudziestu wyspiarzy i kilku mundurowych funkcjonariuszy z Cap aux Meules. Sime zerknął w stronę domu letniskowego i zobaczył pobladłą Kirsty, która stała na ganku. Poczuł przygniatającą falę rozczarowania; wiedział, że niedługo będzie musiał skonfrontować ją z jej kłamstwami. Zbliżyli się do furtki, za którą znajdowały się betonowe wąskie stopnie osadzone w ścianie klifu; szarość schodków kłóciła się z czerwienią kamieni. Prowadziły w dół pod stromym kątem do pomostu utworzonego częściowo przez naturalny łuk skalny i powiększonego przez połączone betonowe bloki stanowiące falochron. Przy nabrzeżu cumowała czteroosobowa łódź motorowa, przywiązana podniszczonymi linami do zardzewiałych pierścieni; była zakryta brezentem i kołysała się gwałtownie na fali przypływu. Między pobliskimi skałami, posuwając się z trudem, szło kilku funkcjonariuszy w pomarańczowych kamizelkach ratunkowych, niosąc pozbawione życia ciało Normana Morrisona; Sime ujrzał oczami wyobraźni powrót z polowania na jelenie, kiedy to niesiono ojca jego przodka. Dotarli do pomostu i położyli zwłoki na betonie; z ust denata wypłynęła spieniona morska woda i zalała jego otwarte oczy. Sime dostrzegł Crozesa wraz z pielęgniarką, Aucoinem i Marie-Ange. Przepchnął się przez grupę milczących gapiów i ruszył po schodkach w dół.
Blanc szedł za nim. Miejsce było odsłonięte i czuł, jak wiatr szarpie mu kurtkę, spodnie i włosy. Pielęgniarka, ubrana w dżinsy i żółtą kurtkę, przykucnęła nad zwłokami. Morrison odniósł poważne obrażenia. Brakowało niemal całej potylicy. Skóra była trupio blada, spuchnięte ciało rozpierało resztki swetra i dżinsów. Dziwaczny kąt ułożenia kończyn dowodził, że nogi i jedna ręka były połamane. Z dziury w skarpecie wyłaziła rozdęta stopa bez buta. Pielęgniarka, nienaturalnie blada, wstała. Skóra wokół jej oczu była prawie niebieska. Kobieta zwróciła się do Crozesa: – Nie potrafię panu powiedzieć, jaka była przyczyna zgonu. – Musiała podnosić głos, by nie zagłuszył jej wiatr i fale rozbijające się o skały. – Ale takie obrażenia… Mogę tylko podejrzewać, że spadł z klifu. A sądząc po stanie zwłok, przypuszczam, że leżał w wodzie od wieczora, kiedy zaginął. Crozes zerknął na Sime’a, potem znów popatrzył na pielęgniarkę. – Jest więc wykluczone, by żył zeszłej nocy? – Nie ma mowy. – Co, na litość boską, robił tu podczas sztormu? – spytała Marie-Ange. Nikt nie umiał na to odpowiedzieć. Crozes miał ponurą minę. – Lepiej zapakować go do worka i odesłać na lotnisko. Im prędzej przeprowadzi się autopsję, tym lepiej. – Zwrócił się do Marie-Ange: – Chcę, żeby rozebrano ten jego pokój na poddaszu. Kawałek po kawałku.
II Ciszę w salonie pani Morrison zakłócał tylko świst wiatru w oknach i cichy szloch matki opłakującej martwe dziecko. Niebo zasnuło się chmurami, a jedynym źródłem światła w pokoju, tak jak wcześniej, był blask dnia odbijający się od wypolerowanych płaszczyzn. Kiedy tu jechali, Blanc zrelacjonował Crozesowi przesłuchanie Ariane Briand, a porucznik reagował niemal z uśmiechem. Potem spojrzał na Sime’a. – Posiedzę z Thomasem przy monitorach, kiedy będziesz przepytywał Kirsty. To może być ciekawe… jak lamentująca wdowa próbuje się z tego wyłgać. Najpierw jednak należało zająć się sprawą mężczyzny-chłopca, którego znaleziono martwego w wodzie pod jej domem. Pani Morrison zaciskała dłonie, siedząc w fotelu obok zgasłego kominka.
– Nie rozumiem – powtarzała. – Po prostu nie rozumiem. Jakby zrozumienie mogło w tym wypadku przywrócić jej syna. Sime i Crozes siedzieli niepewnie na kanapie, a z kuchni wyłonił się Blanc z filiżanką herbaty dla zrozpaczonej matki i postawił ją na stoliku, na książce, którą akurat czytała. – Proszę, madame Morrison – powiedział, ale Sime wątpił, czy kobieta w ogóle uświadamia sobie jego obecność. Blanc usiadł w fotelu naprzeciwko niej. Marie-Ange i jej partner przeszukiwali na górze sypialnię Normana. – Powiedziała nam pani, że nigdy wcześniej tak nie uciekał – zauważył Sime. – Nigdy. – Ale miał w zwyczaju wędrować po wyspie? – Dużo chodził. Lubił świeże powietrze i kiedyś mi wyznał, że uwielbia czuć na twarzy ukłucia deszczu, kiedy wieje południowo-zachodni wiatr. – Miał jakichś przyjaciół? Popatrzyła na niego przez łzy. – Nie… od czasu, jak dzieci przestały tu przychodzić. A ludzie w jego wieku go unikali. Krępowali się, jak sądzę. A młodzi mu dokuczali. Denerwował się wtedy. – Mówiła pani, że tamtego wieczoru, kiedy zaginął, był też zdenerwowany. Skinęła głową. – Z powodu zabójstwa pana Cowella – podsunął Sime. – Pan Cowell go nie obchodził. To o panią Cowell się martwił. – Myśli pani, że mógł próbować się z nią spotkać? Słysząc to pytanie, wyraźnie się spięła i unikała wzroku Sime’a. – Nie mam pojęcia, dokąd poszedł ani dlaczego. – Ale znaleziono go u podnóża klifu pod jej domem. Musiał więc pójść tam z jakiegoś powodu. – Pewnie tak. Sime zastanawiał się przez chwilę. Odkrycie motywacji człowieka o umyśle dwunastolatka nie było prostą rzeczą, a czuł, że jego matka niewiele może wyjaśnić. – Wychodził kiedykolwiek w nocy? To znaczy po zmroku?
Pani Morrison popatrzyła na filiżankę herbaty, którą zaparzył Blanc, jakby dopiero teraz uświadomiła sobie, że przed nią stoi. Podniosła ją do ust, trzymając naczynie obiema dłońmi. Wzruszyła nieznacznie ramionami. – Nie miał w zwyczaju pytać mnie o pozwolenie. – To znaczy, że wychodził po zmroku? – I tak bym o tym nie wiedziała. Kładę się do łóżka punktualnie o dziesiątej, panie Mackenzie. A Norman czasami miał kłopoty z zasypianiem. Wiem, że pracował niekiedy nad tym swoim sufitem do wczesnych godzin rannych. Mógł wychodzić, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. – Zagryzła dolną wargę, która zaczęła drżeć, i powstrzymała łzy. – Ale skąd miałabym o tym wiedzieć? – Czy Norman cierpiał na depresję, pani Morrison? Chyba go nie zrozumiała. – Depresję? – Powiedziała pani, że kiedy dzieci przestały przychodzić, skupił się całkowicie na tym swoim wszechświecie. – Nie miał depresji, proszę pana. Po prostu skupił się na czymś innym. Tak jak pan to czasem robi. Tak jak ja zrobiłam po śmierci męża. – Mówiąc, że był zdenerwowany, nie chodziło pani o to, że prześladowały go myśli samobójcze? Nie kryła szoku. – Dobry Boże, skąd! Norman nigdy nie odebrałby sobie życia. Coś takiego nigdy by mu nie przyszło do głowy! Rozległo się ciche pukanie i wszyscy obrócili głowy w stronę drzwi, w których stała niepewnie Marie-Ange. – Przepraszam, że przeszkadzam – powiedziała. – Ale powinniście chyba coś zobaczyć. – Pani pozwoli, madame. – Crozes wstał i wyszedł na korytarz. – Ty też, Simon. – Mari-Ange popatrzyła na byłego męża, a ten dostrzegł na jej twarzy przedziwny wyraz i natychmiast się podniósł. Zostawili Blanca z panią Morrison i weszli na poddasze. Marie-Ange ustawiła tam reflektory i sypialnia Normana była oświetlona jak plan filmowy. Sime i Crozes wciągnęli na buty plastikowe osłony, a na dłonie lateksowe
rękawiczki. W pomieszczeniu było duszno, a mały wszechświat wydawał się w blasku lamp nienaturalnie wyrazisty. Podłogę uprzątnięto, wszystko leżało poukładane w jakiejś określonej kolejności na łóżku. Pluszowe zwierzaki, wagoniki i lalka bez głowy trafiły do plastikowych worków. – Nie dotknęłam jeszcze sufitu – oznajmiła Marie-Ange. – Ale robimy szczegółowe zdjęcia. – Spojrzała na Sime’a. – Są tu pewne rzeczy, które się uwidaczniają dopiero przy bardzo uważnym oglądaniu. Rzeczy, które sprawiają wrażenie nieodłącznej części całej struktury, dopóki nie spojrzy się na nie z bardzo bliska. – Posłużyła się plastikową pincetą, żeby pokazać. – Widzicie to małe skupisko domów w tym miejscu… – Wskazała półkole szeregowców stojących wokół trawiastego terenu niczym małego parku. Był odgrodzony od ulicy przez płotek, a kilka odwróconych do góry nogami figurek dzieci skupiło się wokół ogniska, które jarzyło się w środku czerwienią, otoczone maleńkim kręgiem kamieni. Wrażenie trójwymiarowego dymu osiągnięto dzięki przemyślnemu opleceniu watą kawałka odpowiednio ukształtowanego drutu, prawie niewidocznego. Crozes i Sime przyglądali się uważnie, chcąc zobaczyć to, czego nie widzieli. Marie-Ange bardzo delikatnie ujęła końcem pincety kawałek ogrodzenia i wydobyła go z plasteliny, a potem pokazała obu mężczyznom. Był to spinka do włosów, niewielki wygięty grzebyk, którego zęby tworzyły sztachety płotu. – Jest tego więcej – powiedziała, kładąc spinkę na wyciągniętej dłoni Crozesa, żeby mógł się dokładniej przyjrzeć. – Łącznie cztery. Ale tutaj mam coś naprawdę interesującego… Odwróciła się ku sufitowi, wyciągnęła rękę i naruszyła czubkiem pincety żar ogniska. Okazało się, że kamienie wokół płomienia to maleńkie kawałeczki plastycznej masy klejącej. Marie-Ange manipulowała ostrożnie swoim narzędziem, żeby wydobyć coś ukrytego pod spodem. Wreszcie znalazła to, czego szukała, i poruszając szczypczykami to w jedną, to w drugą stronę, wyciągnęła czerwony żar z serca ogniska, ukazując coś, co było znacznie większe niż widoczny dla oka krąg. Owalny kamień półszlachetny osadzony w złocie; jego zwinięty łańcuszek krył się pod plasteliną. Odwróciła się i ujęła prawą dłoń Sime’a, by wisiorek i jego sygnet znalazły się obok siebie. Ręka
i miecz wygrawerowane w obu kamieniach były identyczne. Sime poczuł, jak przenika go dreszcz.
III Wysypał zawartość plastikowego worka na szklany blat stolika w domu letniskowym i podniósł wzrok, żeby zobaczyć jej reakcję. Nie ulegało wątpliwości, że Kirsty jest zszokowana. I było dla niego oczywiste, że spała tak krótko jak on. Miał wrażenie, że przez te trzy dni się postarzała. Twarz jakby się zapadła, cienie pod oczami się pogłębiły. Nawet zdumiewający błękit oczu stracił swój blask. Pochylił się i ustawił jedną z kamer, by jej obiektyw objął przedmioty rozrzucone po stoliku. – Poznaje pani te rzeczy? Od razu skupiła uwagę na wisiorku; wzięła go do ręki i zaczęła gładzić delikatnymi palcami grawerunek przedstawiający rękę i miecz. – Powiedziałam panu, że jest identyczny. Mogę zobaczyć? – Sięgnęła do jego ręki i sygnetu, żeby porównać. – Gdzie pan to znalazł? – To wszystko należy do pani? Razem z wisiorkiem były dwie pary kolczyków, cztery spinki do włosów, które tworzyły ogrodzenie, naszyjnik z imitacji brylantów, który Norman umieścił wzdłuż środka drogi jako sygnalizator odblaskowy, bransoletka jako brzeg małego jeziora. Skinęła głową. – Gdzie były? – Widziała pani kiedykolwiek mały świat Normana Morrisona na suficie jego sypialni? – Osobiście nie. Ale wszyscy o nim słyszeli. Myślę, że wielu ludzi chciało go obejrzeć, z czystej ciekawości. – Zmarszczyła czoło. – Co to ma wspólnego z moimi rzeczami? – Pani Cowell, wszystkie były osadzone w plastelinie jako część jego małego uniwersum. Nierozpoznawalne jako biżuteria, ale odgrywające określoną rolę w całym tym krajobrazie. – Milczał przez chwilę. – Wie pani, w jaki sposób wszedł w ich posiadanie? Jej konsternacja była niekłamana. Nie potrafiła znaleźć słów. – Nie mam pojęcia. Musiał je zabrać z mojego domu.
– Kiedy rozmawialiśmy o zdjęciu, powiedziała pani, że nigdy tam nie był. – Bo nie był. – Zreflektowała się, uświadamiając sobie sprzeczność własnych słów. – Nic w każdym razie o tym nie wiem. – Myśli pani, że włamał się którejś nocy, kiedy pani mąż wyjechał akurat w interesach, a pani spała tutaj? – Nie musiałby się włamywać. Drzwi nigdy nie są zamknięte. I nie mógłby zabrać wszystkiego jednocześnie. Od razu bym to zauważyła. Musiałby przyjść tam kilka razy. – Głos utkwił jej w gardle; widać było, że stara się powstrzymać łzy. – Biedny Norman. – Podniosła wzrok. – Co, na Boga, robił tutaj w tę sztormową noc? – Jego matka twierdzi, że martwił się o panią. Położyła dłoń na piersi i zamknęła oczy, kręcąc głową. – Nigdy sobie nie uświadamiałam, że ta obsesja jest tak głęboka. – Popatrzyła na Sime’a. – Co mu się przytrafiło, jak pan sądzi? Sime wzruszył ramionami. – Kto wie? Może przyszedł tu, żeby się przekonać, że nic pani nie jest. Może nie zdawał sobie sprawy, że w dużym domu przebywa policjant. Może się wystraszył i zgubił w ciemności drogę. To była silna burza, sama pani wie. Musiał krążyć w niej na ślepo. Pochyliła głowę i patrzyła przybita na rozłożone na stoliku rzeczy, które jej ukradł i uczynił częścią swego sekretnego świata. – To takie smutne. Sime znów skierował obiektyw kamery na Kirsty i usiadł naprzeciwko, na miejscu, do którego zaczął się już przyzwyczajać. Padało i choć nie było jeszcze ciemno, dzień miał już w sobie bardzo mało światła. Podniosła wzrok, na jej twarzy malowała się pełna znużenia rezygnacja. – Jeszcze coś? Skinął głową i spytał bez ogródek: – Dlaczego nie powiedziała nam pani o swojej wizycie w domu Briandów, w przeddzień morderstwa? Zaczerwieniła się i zwlekała chwilę z odpowiedzią. – Bo wiedziałam, że wpłynęłoby to na waszą interpretację wydarzeń, do jakich doszło w noc zabójstwa. – Pani interpretację wydarzeń.
Uniosła lekko brwi. – Rozumie pan, o co mi chodzi? – I nie przyszło pani do głowy, że się dowiemy? – Nic mi na dobrą sprawę nie przyszło do głowy. Szczerze mówiąc, wydawało mi się to mało istotne. Najważniejsze było to, co wydarzyło się tamtej nocy. Cokolwiek się poprzedniego wieczoru rozpadło albo zostało powiedziane, nie miało znaczenia. – Rozpadło? – Sime zmarszczył czoło. – Dziwne słowo. – Naprawdę? – Zastanawiała się nad tym przez chwilę. – Może go użyłam, bo opisuje to, co czułam. Jakbym się rozpadała. – Powiedziała mi pani, że ucieszyła się z romansu męża. Że położyło to kres sytuacji, w której nie czuła się pani szczęśliwa. – Wiem, co panu mówiłam. – Ale to nie była prawda. – Była! – Jej oczy zapłonęły na moment oburzeniem. – Więc jak wyjaśni pani swoje zachowanie? Zjawia się pani pod drzwiami Ariane Briand i zaczyna przetrząsać jej dom, szukając męża. – Przetrząsać? Tak się wyraziła? – A jak pani by to określiła? Wlepiła wzrok w dłonie złożone na kolanach. – To było żałosne – oznajmiła cicho – Właśnie takie. Smutne i żałosne. Wszystko, co mówiłam panu o swoich odczuciach, było prawdą. Ale byłam też zraniona i poniżona. – Znowu podniosła głowę, a jemu się wydało, że dostrzega w jej oczach niemą prośbę o zrozumienie. – Piłam tamtej nocy. – Teraz dostrzegał też wstyd. – Zwykle tego nie robię. Niewiele więc było trzeba, żebym przestała nad sobą panować. Wie pan, siedziałam tu sama w ciemności, rozmyślając o tych wszystkich straconych latach, wspominając to, co mówił, nawet najdrobniejsze rzeczy, jego wspaniałe gesty i obietnice, i zastanawiałam się, czy Ariane Briand była pierwszą, czy też ostatnią w długim szeregu innych kobiet. Te wszystkie podróże w interesach… Chciałam wiedzieć. Chciałam stawić temu czoło. – Więc popłynęła pani łodzią, która cumuje przy pomoście u podnóża klifu? Skinęła głową.
– To było czyste szaleństwo. Kiepska ze mnie żeglarka, nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach. Ale alkohol sprawił, że straciłam nad sobą kontrolę i nic mnie nie obchodziło. Gdyby pogoda była gorsza, nigdy bym tam pewnie nie dotarła. James wciąż by żył, a moje ciało znaleziono by na jakiejś plaży, wyrzucone przez morze. – Patrzyła w jego stronę, ale Sime wątpił, czy go widzi. Znajdowała się gdzieś indziej i przeżywała ponownie swoje szaleństwo. – Rozpadałam się, i to dosłownie. – Nagle jej oczy nabrały ostrości. Wlepiła w niego przeszywający wzrok. – Nie jestem z siebie dumna, panie Mackenzie. Bóg jeden wie, o czym sobie myślałam i w jakim byłam stanie. Chciałam się z nim ostatecznie rozmówić. Twarzą w twarz. Oczyścić atmosferę. Chciałam po prostu wiedzieć. Wszystko. – A gdy się okazało, że go tam nie ma, zaatakowała pani najbliższą mu osobę. Jego kochankę. – Nie zaatakowałam jej! – Według madame Briand, powiedziała pani… – Sime zajrzał do notatek sporządzonych podczas oficjalnego przesłuchania. – „Nie wyrzeknę się go bez walki. I jeśli nie mogę go mieć, to ani pani, ani nikt inny też go nie będzie miał”. – Spojrzał na nią. – To pani słowa? Pokręciła głową. – Nie wydaje mi się. – Więc sparafrazowała to, co od pani usłyszała. – To nie w moim stylu mówić takie rzeczy. – Ale wyrażała pani swoje uczucia? Jej zakłopotanie było wyraźne. – Prawdopodobnie. – Tak czy nie? – Tak! – warknęła zagniewana. – Tak, tak, tak! Straciłam panowanie nad sobą. Alkohol, emocje… – Wzruszyła bezradnie ramionami. – Nieważne. Rozpadałam się. Miałam wrażenie, że moje życie się skończyło. Czułam się przykuta do tej wyspy. Samotna. Nie został tu prawie nikt w moim wieku. Nie było szansy, bym mogła kogoś jeszcze poznać. Jedyne, co przed sobą widziałam, to długie samotne lata spędzone w tym domu. Sime wyprostował się na krześle, nie chcąc przez chwilę zakłócać milczenia, które opadało z wolna niczym kurz po bitwie.
– Pani Cowell, zdaje sobie pani sprawę, że to, co powiedziała pani madame Briand, może być zinterpretowane jako groźba zamordowania męża? – No cóż, bylibyście szczęśliwi, mogąc tak to zinterpretować, prawda? – Słowo „zinterpretować” wymówiła z najgłębszym sarkazmem. – Nie wiedziała pani w noc morderstwa, że mąż wraca na wyspę, prawda? Patrzyła na swoje ręce. Sime odczekał dłuższą chwilę. – Zamierza pani odpowiedzieć czy nie? Podniosła wzrok. – Nie zadał pan pytania. – W porządku, wobec tego czy to prawda, że nie wiedziała pani, że mąż ma tego wieczoru wrócić do domu? Jej spojrzenie powędrowało w stronę okna za jego plecami i widoku na klify. Tym razem też się nie odezwała. – Jak twierdzi madame Briand, pani mąż tamtego wieczoru odebrał jakiś krótki, niepokojący telefon i natychmiast wyszedł. To pani do niego dzwoniła? Znowu skierowała na niego wzrok, ale w jej oczach nie było już sprzeciwu. – Możemy sprawdzić billingi, pani Cowell. – Tak – odparła cicho, nie czekając już na ponaglenie z jego strony. – Co mu pani powiedziała? – Że chcę z nim porozmawiać. – O czym? – O wszystkim, co zamierzałam mu zarzucić poprzedniego wieczoru. Tyle że nie byłam już pijana. Byłam opanowana i chłodna. Zła. Chciałam dowiedzieć się wszystkiego, o czym nigdy nie mieliśmy okazji pomówić. Żebym nie musiała się nad tym zastanawiać do końca życia. – I co powiedział? – Że dość już rozmawialiśmy i że nie ma zamiaru wracać na wyspę. W każdym razie nie tego wieczoru. – Więc jak go pani przekonała? – Powiedziałam mu, że pozbieram wszystkie jego rzeczy i rozpalę z nich wielkie ognisko na szczycie klifu. I że jeśli się nie pojawi, to podpalę jego cenny dom razem z komputerem, w którym trzyma swoje dokumenty. – Uśmiechnęła się niemal. – Chyba poskutkowało. Przygotował się do ostatecznego ataku.
– Więc to, co powiedziała nam pani o tamtej nocy, było kłamstwem? – Nie! – Nie udało się pani skonfrontować z mężem w domu Ariane Briand, więc wysunęła pani groźbę pod jego adresem i następnego dnia wieczorem zwabiła go pani na wyspę, grożąc, że podpali pani jego dom. Kiedy się zjawił, wdaliście się w walkę, najpierw słowną, potem fizyczną. – Nieprawda! – Z premedytacją czy nie, chwyciła pani nóż i w ataku szału ugodziła go pani trzy razy w pierś. – To nie tak było! – Od razu pani tego pożałowała i próbowała go reanimować. Ale się nie udało, więc wymyśliła pani historyjkę o jakimś włamywaczu i pobiegła powiedzieć o tym sąsiadom. – W domu ktoś był. Nie zabiłam męża! Patrzyła na niego gniewnie, oddychając ciężko, a on wyprostował się na krześle, czując, jak drżą mu dłonie. Bał się podnieść papiery z kolan, by ten gest go nie zdradził. Spojrzała na niego z nienawiścią. – Chyba lew dopadł wreszcie gazeli. – Właśnie tego może się pani spodziewać ze strony prokuratora, kiedy usiądzie pani na miejscu dla świadka. Wiedział, że materiał jest poszlakowy i nie wystarczy do skazania. Ale wiedział też, że jeden drobny dowód rzeczowy przeważy szalę. Była zarumieniona. Nie mógł się zorientować, czy ze strachu, czy poczucia winy, czy gniewu. – Oskarża mnie pan? – Nie. – To dobrze. – Wstała. – Więc przesłuchanie dobiegło końca. I jeśli będzie pan chciał rozmawiać ze mną ponownie, będzie mógł pan to zrobić w obecności mojego adwokata. Wyminęła go i wyszła na ganek. Podniósł się, żeby wyjrzeć przez okno, i zobaczył, jak zbiega po schodach i rusza wzdłuż skraju urwiska. Ręce miała skrzyżowane na piersiach, włosy rozwiane; pomyślał o Ciorstaidh, która
ruszyła zdecydowanym krokiem przez machair, oznajmiwszy jego przodkowi, że go nienawidzi. Kiedy Sime odwrócił się od okna, zobaczył Crozesa. Porucznik wyglądał na niezwykle uradowanego. – Prawie ją załatwiłeś – oświadczył. – Doskonała robota, Sime.
ROZDZIAŁ 24
I Bar połyskiwał w półmroku, z niewidocznych żarówek spływał blask na butelki i miarki do odmierzania alkoholu. Sime siedział przy wypolerowanym kontuarze sam, podczas gdy znudzony barman wycierał kieliszki, żeby czymkolwiek się zająć. Sime nie miał ochoty jeść z pozostałymi, którzy siedzieli teraz w kręgielni. Przyjaciele i koledzy, pracujący w jednym zespole od miesięcy, okazujący sobie życzliwość, spędzający razem wolny czas. Śmiali się. Wiwatowali, kiedy komuś udał się rzut; głosy odbijały się echem w przepastnej sali. Przeważało przekonanie, że są o krok od rozwiązania sprawy, i wszyscy byli podekscytowani. Normana Morrisona potraktowano jak temat zastępczy; uznano, że jego śmierć to w najgorszym razie efekt tragicznego wypadku. Sime siedział obrócony do nich plecami, ale nie mógł odgrodzić się od tej wrzawy. Pił już trzecią czy czwartą whisky i zaczynał tracić rachubę. Ale zapomnienie, którego tak pragnął, było równie odległe jak w chwili, gdy siadał przy barze. Nawet jeśli alkohol na niego działał, on tego nie czuł. Choć bardzo się starał, nie potrafił wyrzucić z pamięci spojrzenia Kirsty, oczu rannego zwierzęcia, kiedy mu powiedziała, że lew dopadł właśnie gazeli. Czuł się jak bezlitosny drapieżnik. Nie wiedział już, co o niej myśleć i w co wierzyć, ale to, że nie kłamała w sprawie wisiorka, było niezbite i napawało go głębokim niepokojem. Jakim cudem weszli w posiadanie identycznego herbu rodzinnego wygrawerowanego w identycznym półszlachetnym karneolu? Jednym w sygnecie, drugim w wisiorku? Bez wątpienia były to przedmioty z tej samej kolekcji. Crozes machnął na to ręką. Nie ma nic wspólnego ze sprawą, zawyrokował. A Sime nie potrafił przedstawić żadnych argumentów podważających to twierdzenie. Brakowało oczywistego i widocznego związku z morderstwem.
A jednak prześladowało go wspomnienie tej chwili, kiedy po raz pierwszy zobaczył wdowę i był od razu przekonany, że ją zna. W tej sytuacji ta historia z herbem w kształcie ręki i miecza nie wydawała się już zbiegiem okoliczności. Mimo wszystko nie potrafił w żaden sposób wyobrazić sobie, co ich łączy. Jeśli istniało jakieś ogniwo, a sygnet i wisiorek miały znaczenie wykraczające poza czysty przypadek, to odpowiedzi należało szukać w pamiętnikach. Coś związanego z tą całą sprawą pobudziło jego sny i wspomnienia. Annie uważała, że w tych zapiskach jest wzmianka o sygnecie, ale Sime nie mógł sobie tego przypomnieć. Wiedział oczywiście, że babka nie przeczytała im pamiętników w całości. I zdaje się, że jego rodzice mieli wątpliwości co do jednej z opowieści. Uważali, że nie jest odpowiednia dla dzieci. Pragnął zajrzeć do tych zapisków. – Jeszcze jedną, monsieur? – Barman wskazał głową pustą szklankę na barze. Sime nie wyobrażał sobie jednak, by mógł wypić więcej whisky. Pokręcił głową. Nadszedł czas zmierzyć się z nocą i wszystkimi jej bezsennymi demonami. I leżeć na plecach, patrząc, jak telewizor rzuca na ściany tańczące cienie. Idąc korytarzem, czuł się tak, jakby musiał wyciągać stopy z gęstej melasy. Wszedł do pokoju i oparł się o drzwi. Kiedy przymknął powieki, miał wrażenie, że grunt osuwa mu się pod nogami, i przez chwilę sądził, że upadnie. Szybko otworzył oczy. Znalazł po ciemku pilota i włączył telewizor. Lepiej skupić uwagę na czymś bezsensownym niż słuchać pełnej wyrzutów ciszy. Zrzucił buty i położył się ostrożnie na łóżku. Żebra bolały go mniej niż poprzednio. Pielęgniarka miała rację, pomyślał. Był tylko posiniaczony. I znów zaczął się zastanawiać, kto zaatakował go ubiegłej nocy. Nie Norman Morrison. I z pewnością nie Kirsty. Więc kto? Położył ręce przy biodrach, jakby przygniatała go jakaś niewidoczna siła i wbijała w materac. Czuł drapanie w gardle, oczy miał rozpalone. Zamknął je i zobaczył przez zasłonę powiek migające czerwone światło. Oddychał wolno i z wysiłkiem, jakby każde zaczerpnięcie powietrza wymagało znacznego wysiłku. Całe jego ciało wołało rozpaczliwie o sen.
••• Godziny mijały w niemal gorączkowym delirium; nie zawsze był w pełni przytomny, ale nigdy do końca nie pogrążał się we śnie. Upływ czasu przerywały częste, odruchowe spojrzenia na zegar. Ostatnim razem była 1.57. Teraz była 2.11. Kanał telewizyjny przestawił się na nocną porcję specjalnych ofert telesprzedaży. Reklamowano urządzenie kuchenne, które mogło pokroić warzywa na dziesiątki różnych kształtów i rozmiarów. Sime spuścił nogi na podłogę i wstał. Poszedł sztywno do łazienki, unikając patrzenia w lustro, i odkręcił zimną wodę. Nabrał jej w złączone dłonie i spryskał twarz. Szok wywołany przez chłód przyniósł chwilową ulgę w zmęczeniu, które go odrętwiało, potem wytarł się energicznie ręcznikiem. Wrócił do sypialni i włożył buty. Odsunął zasłonę, otworzył wewnętrzne oszklone drzwi, potem ekran przeciw owadom, wreszcie drzwi zewnętrzne i wkroczył w ciemność parkingu. Od strony zatoki, w chłodnych porywach, napływał wiatr. Sime zapiął kurtkę, wsadził dłonie głęboko w kieszenie i zaczął spacerować. Byle uniknąć dręczącej nudy, która towarzyszyła bezsenności. Żółte światło latarni padało posępnymi plamami na asfalt, odbijając się od dachów zaparkowanych wozów. Główna szosa północ–południe świeciła pustką. Blask płynący z okien szpitala był jedyną oznaką życia – blask jarzący się dla chorych i martwych. I dla tych, którzy musieli borykać się z jednymi i drugimi. Nie zdołał przejść nawet pięćdziesięciu metrów, kiedy usłyszał krzyk kobiety. Potem rozległ się męski głos. W pierwszej chwili pomyślał, że tę kobietę zaatakowano, i odwrócił się na pięcie, szukając źródła hałasu. I wtedy zrozumiał, że to dwoje ludzi uprawiających miłość. Głosy przenikające w noc z któregoś pokoju hotelowego, zza zasłony przy drzwiach odsuniętych z myślą o świeżym powietrzu. Zamknął oczy. Życie innych ludzi, pomyślał, i poczuł ból straconej miłości, straconych chwil, które kiedyś z kimś dzielił, a które gdzieś się zagubiły. Choć jego małżeństwo było martwe i nie do naprawienia, tęsknił za ciepłem i pociechą, które zapewnia bliskość drugiego człowieka. Zakłopotany stał przez chwilę, nasłuchując wspólnych doznań obcych ludzi za zasłoną, niemal pławiąc się we własnym żalu. A potem, przebiwszy się
przez ból, do jego głowy wkradła się paskudna myśl. Popatrzył wzdłuż szeregu szklanych drzwi, aż do swojego pokoju, i dokonał szybkich obliczeń. I wtedy serce przeszyła mu czysta, rozpalona do białości zazdrość. Nawet się nie zastanawiając, ruszył zdecydowanym krokiem w stronę pokoju kochanków, szarpnął gwałtownym ruchem szklane drzwi i odsunął sprzed twarzy zasłonę. Do wnętrza wdarło się blade światło lamp ulicznych, rozlewając się po łóżku i zaskakując kobietę i mężczyznę podczas namiętnego aktu. Mężczyzna przetoczył się na drugi brzeg łóżka, a kobieta usiadła, spoglądając szeroko otwartymi oczami na postać majaczącą niewyraźnie w szklanych drzwiach. Nagle zapłonęła lampka nocna i po chwili Sime patrzył z głębokim zdumieniem na Marie-Ange i Crozesa; oboje byli rozczochrani, ich nagość kryła się tylko częściowo pod skołtunioną pościelą. – Sime! – W głosie Marie-Ange pobrzmiewało jednocześnie przerażenie i niedowierzanie. Tak wiele obrazów przemknęło mu przez umysł w jednej krótkiej chwili, że żaden nie zdążył nabrać ostrości. Jego żona i szef kochali się w pokoju w motelu. Dwoje ludzi uprawiających seks. Ludzi, których znał. Jedno szanował, drugie kiedyś kochał. I gdy nagle opadła mgła zdumienia, uświadomił sobie, z przyprawiającym o mdłości poczuciem zdrady, że to nie jest pojedynczy wyskok. Zobaczył na komodzie opróżnioną do połowy butelkę szampana, obok dwa puste kieliszki. Na podłodze rozrzucone ubrania. – Od jak dawna? – spytał. Marie-Ange przycisnęła pościel do piersi, jakby nigdy ich wcześniej nie widział. – Nie twoja sprawa. Nie jesteśmy już razem, Sime. Nasze małżeństwo się skończyło. – Od jak dawna? Nie zdołała zachować tej zewnętrznej maski świętego oburzenia i odwróciła głowę, żeby uniknąć jego wzroku, w którym malowało się oskarżenie i cały ból. Sime przesunął spojrzenie na Crozesa. – Poruczniku? – odezwał się głosem nabrzmiałym od ironii, a Crozes nie potrafił spojrzeć mu w oczy. – Przykro mi, Sime – powiedział tylko.
A Sime, nim zdążył odezwać się w nim rozsądek, poczuł, jak bierność zamienia się w furię. Przeszedł przez pokój kilkoma zamaszystymi krokami, złapał przełożonego za ramiona, wyciągnął go z łóżka i walnął nim z całej siły o ścianę. Crozes w jednej chwili stracił oddech i niemal w tym samym momencie Sime wpakował mu pięść w brzuch, a gdy porucznik zgiął się wpół, bez jakiejkolwiek trzeźwej myśli rąbnął go kolanem w twarz. Przednie zęby rozdęły wargę; na nagą pierś i uda Crozesa trysnęła krew. Sime usłyszał, jak Marie-Ange krzyczy, a jej kochanek bełkocze coś przez zmasakrowane usta. Lecz Sime działał pod wpływem wściekłości, która nie ustąpiła ani na chwilę; obrócił Crozesa o trzysta sześćdziesiąt stopni i znów walnął nim o ścianę. Krzesło się przewróciło. Butelka szampana strąciła jeden z kieliszków. Sime wziął zamach pięścią i trafił Crozesa w skroń. Porucznik osunął się na kolana i tylko niski, groźny ton w głosie Marie-Ange powstrzymał Sime’a przed zadaniem ostatecznego ciosu. – Przestań, kurwa, albo jesteś martwy! Odwrócił się i zobaczył, że jego żona, uwolniona od pościeli i jakiegokolwiek wstydu, klęczy na łóżku, trzymając w obu dłoniach glocka 26 i mierząc mu w głowę. Z korytarza dobiegły głosy i uporczywe walenie w drzwi. Sime, oddychając z trudem, popatrzył ze złością na żonę i dawną kochankę. – Nie zabijesz mnie. W jej oczach malował się lodowaty chłód. – Chcesz się przekonać? I nagle szaleństwo się ulotniło, niczym woda, która się cofa po nagłej powodzi. Sime spojrzał na Crozesa, zakrwawionego i zgiętego wpół na podłodze, i przez chwilę było mu go prawie żal. Zastanawiał się, dlaczego ogarnęła go taka wściekłość. W końcu ludzie się zakochują. Z tysiąca różnych powodów. To miłość ich wybiera, nie odwrotnie. I wtedy uświadomił sobie, że to przez ich kłamstwa czuje się tak zdradzony, tak bezgranicznie zły. – Na litość boską, otwierać! – usłyszał głos dochodzący z drugiej strony drzwi, w które wciąż ktoś walił pięściami. Sime ominął leżącego Crozesa i otworzył. Na korytarzu tłoczyli się Thomas Blanc, Arseneau i jeszcze dwaj funkcjonariusze; oczy mieli szeroko otwarte ze zdumienia. Zauważył, że patrzą teraz w głąb pokoju za jego plecami. Na
oblanego krwią Crozesa leżącego na podłodze, na nagą Marie-Ange na łóżku, ściskającą w dłoni glocka. Przecisnął się bez słowa między mężczyznami i ruszył przed siebie korytarzem, przygnieciony oszołomieniem, żalem, gniewem, bólem. Chciał stąd wyjść, zaczerpnąć świeżego powietrza, pomyśleć, ocenić wszystko jeszcze raz. Usłyszał za sobą tupot, któremu towarzyszył głos Thomasa Blanca. – Sime, Sime! Zatrzymaj się, na Boga, człowieku! Zignorował go jednak, pchnął drzwi do recepcji, strasząc przy okazji nocnego portiera, a potem wyszedł na zewnątrz, w zimno i mrok. Był w połowie drogi do parkingu, idąc na ślepo przez nocną ciemność, kiedy Blanc chwycił go za ramię i siłą zatrzymał. Sime odwrócił się i dojrzał w oczach partnera strach i zagubienie. Zdawał sobie sprawę, że w jego wzroku maluje się obłęd. – Oszalałeś, Sime! – Nie było to pytanie, raczej stwierdzenie. – Masz pojęcie, co zrobiłeś? Crozes to twój przełożony, a ty mu właśnie dokopałeś. – Spał z moją żoną, nie wiadomo od jak dawna. – Sime nie wiedział, jakiej reakcji może się spodziewać po Blancu, ale nie oczekiwał tego zakłopotania, jakie dostrzegł. Wydawało się, że jego partnerowi brakuje słów. I Sime, z przyprawiającym o mdłości poczuciem poniżenia, pojął prawdę. – Wiedziałeś. Blanc wlepił spojrzenie w ziemię, kiedy Sime wyszarpnął się z jego uścisku, przygnieciony dojmującym bólem. – Co oznacza, że wszyscy wiedzieli, tak? Partner patrzył mu przez krótką chwilę w oczy, potem odwrócił wzrok. – Ale nikomu nie przyszło do głowy, żeby mi powiedzieć? Blanc odetchnął głęboko. – Myśleliśmy, że wyświadczamy ci przysługę, Sime, że cię chronimy. Naprawdę. – Jego oczy wyrażały niemą prośbę o zrozumienie. Sime patrzył na niego z gniewem i obrzydzeniem. – Pieprzyć cię – powiedział cicho. – Pieprzyć was wszystkich. Potem odwrócił się i poszedł w noc.
II Nad portem od strony południowej górowała wielka skała wisząca nad nabrzeżami. Na jej widokowy szczyt prowadziły biegnące zygzakiem
drewniane schody. Sime stał tam, narażony na bezlitosne podmuchy wiatru, odbywszy wcześniej długą i powolną wędrówkę na ołowianych nogach. Wcześniej, nim dotarł do portu, krążył bez celu w stanie niemal transu. Potem zatrzymał się przy brzegu i spoglądał ponad wodami zatoki na Entry. Zawsze go przyciągała, choć nie wiedział dlaczego. W dali migotało tylko kilka światełek, zdradzających w ciemności jej obecność. Teraz stał na tarasie, z dłońmi zaciśniętymi na drewnianej balustradzie, i opierał się wichrowi, który nacierał niepowstrzymanie od południowego zachodu. Widział w dole światła wyspy, ciągnące się od północy na południe. Wiedział, że wschód słońca jest już bliski, i po raz pierwszy w pełni pojął powiedzenie, że najczarniejsza godzina nadchodzi tuż przed świtem. Wędrując na ślepo przez noc, odgradzał się od wszelkiej myśli, pogrążony niemal w halucynogennym transie, w którym wydarzenia ostatnich kilku godzin nie miały dostępu do jego świadomości. Dopiero teraz, przygnieciony całkowitym wyczerpaniem, poczuł, jak poddaje się strumieniowi napływających obrazów, a jego determinacja kruszeje. Uporczywie odtwarzał swoje życie z ostatnich kilku miesięcy, po raz pierwszy skupiając się na tych wszystkich drobnostkach, które mu wcześniej umykały. Wymowne znaki, które ignorował, świadomie albo nieświadomie. Teraz, kiedy patrzył wstecz, wydawało mu się, że Marie-Ange i Crozes musieli mieć romans co najmniej od roku. Przemieniła swoje poczucie winy w gniew, który pozwalał jej oskarżać o wszystko jego. To on był winny jej niewierności. Jeśli została zmuszona uciec w ramiona kochanka, to przez niego. To wyjaśniało tak wiele. To, jak tkliwość zamieniła się w pogardę, bliskość w zniecierpliwienie, a potem w gniew. I w jakiś sposób, po raz pierwszy od rozstania, zrozumiał to, co czuje. Żal. Za kochanką, którą utracił. Było niemal tak, jakby umarła. Tyle że wciąż była obecna fizycznie. Chodziła, rozmawiała, drażniła go, dręczyła. Uchwycił się mocniej poręczy, starając się opanować, sztywny z napięcia, i niemal zaskoczył go strumyczek gorących łez, które spłynęły po jego policzkach. ••• Wciąż było ciemno, kiedy dotarł z powrotem do motelu. Długi, niski, jednopiętrowy budynek trwał w ciszy pod żółtym blaskiem świateł ulicznych.
Nic nie wskazywało na dramat, jaki się tu rozegrał przed zaledwie kilkoma godzinami. Sime zastanawiał się, ilu ludzi z grupy śledczej śpi w tej chwili, jakie słowa wymienili szeptem w pokojach i korytarzach. Stwierdził jednak, że już go to nie obchodzi. Dojmujące uczucie poniżenia przeminęło; czuł się wyprany z emocji i obojętny na opinię innych. Nocny portier przy kontuarze recepcji spojrzał na niego ze źle skrywaną ciekawością. W pokoju, na telewizyjnym kanale telesprzedaży, reklamowano urządzenie do ćwiczeń zapewniające rozwój fizyczny całego ciała. Sime zamknął drzwi i zgasił odbiornik. Zrzucił buty i wsunął się pod kołdrę w ubraniu. Było po wpół do szóstej, a on leżał roztrzęsiony, dopóki nie powróciło ciepło, które obejmowało z wolna kończyny i przenikało myśli. Czuł, jak jego ciało ogarnia rozluźnienie; czerwony blask cyfr na wyświetlaczu elektronicznego zegara przygasał i przybierał czarną barwę, powieki ciężkie jak ołów zamykały się na ćmiących bólem oczach…
ROZDZIAŁ 25
Obwieszczenia o eksmisji ukazały się kilka dni po pogrzebie mojego ojca, ale nikt z nas nie ma zamiaru odchodzić. Czuję na twarzy powiewy wiatru, który chłodzi mój pot, gdy zmagam się z tą upartą ziemią. Nie jest zimno, ale letnie niebo nabrzmiało od deszczu i coraz większa zajadłość podmuchów dowodzi, że niebawem lunie. Trzymam w rękach łopatę i wykopuję kamienie spod stóp, starając się wyrwać z tej dziczy jakiś uprawny skrawek. Warstwa gleby jest tu cienka, piaszczysta i pełna kamieni. Ale jeśli mamy przeżyć ten przeklęty głód, musimy zdobyć więcej pożywienia. Podnoszę wzrok znad roboty i widzę Ciorstaidh, która zbiega ze wzgórza w moją stronę. Jest różowa na twarzy i zdyszana; cieszę się, dopóki nie zbliża się do mnie i nie dostrzegam wyrazu jej twarzy. Staje obok przez dłuższą chwilę i stara się złapać oddech. – Nadchodzą – wysapuje z trudem. – Kto? Wciąż trudno jej wydobyć z siebie głos. – Szeryf i około trzydziestu konstabli. I grupa ludzi z majątku, prowadzi ich George. Wszyscy pili w zamku piwo, żeby się pokrzepić. Zamykam oczy i w tej ciemności wyczuwam bliski kres wszystkiego, co dotychczas znałem. – Musisz przekonać mieszkańców wioski, żeby odeszli – mówi. Otwieram oczy i powoli kręcę głową. – Nie zrobią tego. – Muszą! – To ich dom, Ciorstaidh. Nie opuszczą go. Wszyscy się tu urodziliśmy, każdy mężczyzna, każda kobieta, każde dziecko. Nasi rodzice i ich rodzice, a jeszcze wcześniej ich rodzice. Nasi przodkowie są tu pogrzebani. Nie ma mowy, by ktokolwiek odszedł.
– Simon, proszę. – W jej głosie pobrzmiewa błagalna nuta. – Nie zdołacie wygrać. Konstable są uzbrojeni w pałki i mają łańcuchy. I czy to słuszne, czy nie, prawo jest po ich stronie. – Do diabła z prawem! – krzyczę. Cofa się wystraszona, a ja widzę ból w jej oczach i od razu żałuję, że podniosłem na nią głos. Udaje jej się zapanować nad sobą; mówi teraz szeptem. – Dziś rano na Loch Glas zakotwiczył żaglowiec Heather. Bez względu na to, jaki stawicie opór, zamierzają wyrugować Baile Mhanais i wsadzić wszystkich na pokład. – Milczy. – Proszę, Simonie. Spróbuj przynajmniej przekonać swoją rodzinę, żeby stąd odeszła, zanim się zjawią. Pełen złych przeczuć kręcę głową. – Moja matka jest bardziej uparta niż którykolwiek z nich. I jeśli nie zechce odejść, ja też tego nie zrobię. Patrzy na mnie, jakby starała się znaleźć słowa, które sprawią, że zmienię zdanie. A potem nagle, całkiem niespodziewanie, wybucha płaczem. Jestem rozdarty między bezradnością i chęcią pocieszenia jej. Podchodzę i biorę ją w ramiona. Wibruje we mnie szloch wstrząsający jej ciałem. – To wszystko moja wina – mówi. Wsuwam palce w jej włosy i czuję pod dłonią delikatność jej głowy. – Nie bądź niemądra. Nic nie jest twoją winą. Nie możesz być odpowiedzialna za czyny swojego ojca. Odsuwa się ode mnie i patrzy przez załzawione oczy. – Owszem, mogę. Nie robiłby tego wszystkiego, gdyby nie ja. Kręcę głową. – Nie rozumiem. – George widział nas razem. Tamtego dnia, na wzgórzu, kiedy dałam ci po raz pierwszy koszyk z jedzeniem. – Urywa, jakby się bała mówić dalej. – Ten łajdak powiedział ojcu. To, że użyła takiego słowa, przyprawia mnie o szok. – Był wściekły, Simonie. Wpadł w straszny gniew, naprawdę sądziłam, że mnie zabije. Powiedział, że wolałby mnie widzieć martwą niż z chłopcem z gminu. Właśnie wtedy nakazał eksmisję. Baile Mhanais oszczędzono tylko dlatego, że uratowałeś mi życie. Teraz chce uczynić wszystko, bym nigdy
więcej cię nie zobaczyła. Byś trafił na statek płynący do Kanady i utracił mnie na zawsze. – Z jej oczu znów płyną łzy, głos jest bliski załamania. – Musicie iść ze mną. Ty, twoja matka i siostry. Gapię się na nią z niedowierzaniem. – Z tobą? – Znowu kręcę głową. – Jak? Dokąd? Oddech utyka jej w krtani. – Siedziałam zamknięta w pokoju od wielu dni, Simonie. Jak więzień we własnym domu. Aż do dzisiaj. – Ociera łzy wierzchem dłoni, skupiona na swojej historii. – Rano przekonałam jedną ze służących, by mnie wypuściła, i gdy ojciec przebywał na dole z szeryfem i zarządcą majątku, przekradłam się do jego gabinetu. Zawsze wiedziałam, że trzyma tam pieniądze i że będę ich potrzebowała, by uciec. Widzę w wyobraźni, jak drżąc ze strachu i nasłuchując bezustannie kroków na schodach, przetrząsa gorączkowo ojcowski gabinet. – Znalazłam jego szkatułkę w dolnej szufladzie biurka. Ale była zamknięta na klucz i musiałam ją podważyć sztyletem do otwierania listów. – Zamyka na chwilę oczy, przeżywając to jeszcze raz. – Jak tylko to zrobiłam, wiedziałam, że nie ma już odwrotu. – Unosi powieki i znów przykuwa mnie wylęknionym spojrzeniem. – Simonie, tam było dwieście funtów! Dwieście funtów! Z trudem potrafię sobie wyobrazić tyle pieniędzy, a co dopiero mieć je w garści. – Możemy odejść daleko stąd. Wszyscy. Ty, ja, twoja rodzina. – Błaga mnie wzrokiem, a ja nie umiem jej się oprzeć. Gdy bierze mnie za rękę, czuję, jak chłodna jest moja dłoń. – Nie mogę wrócić do domu. Sprzeciwiłam się ojcu. Ukradłam mu pieniądze. – Ściska mi rękę niemal do bólu. – Wezmę konia i wóz ze stajni w zamku, kiedy już wszyscy wyjdą. Spotkamy się przy wodospadzie niedaleko starego zbiegu dróg w Sgagarstaigh. Ruszymy na południe i wydostaniemy się z wyspy na stały ląd. ••• W czarnym domu jest duszno. Dym ze świeżego torfu dorzuconego do ognia wije się pod samą powałę, gryząc w oczy i paląc w płuca. Ale to głos matki wypełnia izbę. Głos silny, pełen wściekłości i bliski histerii. Annag i Murdag stoją za nią, a ich blade twarze wykrzywia strach.
– Ty sprowadziłeś to na nas, Sime! Ty i ta głupia dziewczyna. Bóg wie, że jej ojciec ma rację. Nie znajdziecie sobie razem miejsca. Nigdzie. Należysz do innego świata. Ona do swojego, ty do swojego. Jak mogłeś myśleć choć przez chwilę, że cię przyjmą do jej świata? Albo że ona zniży się tak bardzo, by należeć do twojego? Nigdy nie byłem zbyt blisko z matką. Nieodmiennie syn ojca. I od czasu jego śmierci okazuje surowość, narzeka i zawsze ma o coś pretensje, jakby mnie niemal winiła o to, co się z nim stało. Jestem jednak cierpliwy, niezłomnie świadom odpowiedzialności, jaką obarczył mnie ojciec. – Ale przyjmując jedzenie, które przynosi nam od dwóch tygodni, byłaś zadowolona. Te słowa wzbudzają w niej jeszcze większą wściekłość. – Gdybym wiedziała, że pochodzi z rąk tej dziewczyny, nigdy bym tego nie wzięła! Po raz pierwszy ogarnia mnie gniew. – A myślałaś, że skąd to jest? Dar od Boga? Manna z nieba? – Patrzę na nią ze złością. – Jesteś taka sama jak dziedzic. On uważa siebie i swoją rodzinę za lepszych od nas. A ty uważasz, że my jesteśmy lepsi od nich. Ale wiesz co? Nikt z nas nie jest lepszy. Wszyscy jesteśmy dziećmi bożymi, równymi w Jego obliczu, i urodzenie nie może tego zmienić! – Nie waż się mieszać w to imienia Pańskiego! Nie pozwolę na bluźnierstwo w tym domu. – To nie bluźnierstwo. Poczytaj sobie Biblię, głupia kobieto! – wyrywa mi się, nim mogę się powstrzymać, a ona wymierza mi policzek z taką siła, że omal się nie przewracam. Stoję jednak twardo, spoglądając na nią gniewnie. Twarz mnie piecze. – Odchodzimy stąd – mówię i zwracam się do sióstr: – Bierzcie swoje rzeczy, zostało mało czasu. Głos matki, niczym nóż, przecina zasłonę dymu. – Ani kroku! – Choć wciąż patrzy na mnie, dziewczęta wiedzą, że zwraca się do nich, i zastygają w miejscu. – Syn nie będzie mi mówił, co mam robić. Urodziłam się w tym domu, tak jak wy wszyscy. I nie opuścimy go. Annag odzywa się po raz pierwszy, lecz jej głos jest słaby i niepewny.
– Może on ma rację, mamaidh. Jeśli zjawi się czterdziestu albo pięćdziesięciu, żeby nas wygnać, to nie mamy szans. Może powinniśmy odejść z córką dziedzica. Matka obraca powoli głowę, a spojrzenie, jakim obrzuca Annag, mogłoby zamienić moją siostrę w kamień. – Zostajemy – mówi z taką ostatecznością, że nie mamy najmniejszych wątpliwości, iż wszelkie dyskusje tracą sens. – A teraz idźcie pozbierać kamienie, dziewczęta. Dobre kamienie wielkości pięści, takie, które rozwalą czaszki konstabli. – Zwraca się do mnie: – Jesteś Mackenzie, chłopcze. A Mackenzie nigdy nie poddaje się bez walki. Zastanawiam się, co uczyniłby ojciec. ••• Wiatr zelżał, tak jak temperatura, i w końcu nadszedł deszcz. Rzadki, dokuczliwy deszcz, który płynie przez góry niczym mgła. Kiedy zjawiają się konstable, sprawiają wrażenie zjaw kroczących w jednym szeregu wzdłuż szczytu wzgórza, szare postacie na tle szarego nieba. Mieszkańcy wioski, wszyscy dzierżawcy i ich rodziny z parafii, zebrali się wokół domów i na wybrzeżu. Jest nas blisko dwie setki. Stanowimy żałosne zbiorowisko, przygniecione brzemieniem głodu i nędznie uzbrojone wobec bandy krzepkich, dobrze odżywionych konstabli i pracowników majątku. Lecz rozpala nas sprawiedliwe oburzenie. To są nasze domostwa, to jest nasza ziemia. Żyli tu od niepamiętnych czasów nasi przodkowie, na długo przed tym, jak dziedzice uznali, że dzięki swemu majątkowi mogą kupować i sprzedawać nasze dusze. Pogodziłem się z koniecznością walki. Moje serce kraje się na myśl o Ciorstaidh, ale nie opuszczę rodziny. Choć wiem, że to beznadziejne. Wiem też, że nim dzień dobiegnie końca, będę albo martwy, albo żywy na pokładzie statku zmierzającego do Nowego Świata. Ale już się nie boję. Przepełnia mnie tylko determinacja. Gdy nasi wrogowie zbierają się na wzgórzu, budzący grozę swą mroczną anonimowością, przerażający w swym milczeniu, wyczuwam strach, który niczym obcy krąży wokół pozostałych. Na Baile Mhanais spływa niesamowita cisza. Niewspomagane przez wiatr morze jest spokojne, jakby wstrzymywało oddech. Martwoty późnego ranka nie zakłócają nawet żałosne krzyki mew.
Od grupy na wzgórzu odrywają się dwie postacie, po czym ruszają ścieżką w naszą stronę. Dopiero gdy są blisko, poznaję w jednym z nich rządcę majątku. Pachołka dziedzica, Dougala Macaulaya. Człowieka powszechnie pogardzanego, gdyż był kiedyś jednym z nas, teraz zaś wykonuje polecenia swego pana. Uważa bez wątpienia, że skoro skumał się z wysoko urodzonymi, jest lepszy niż jemu równi. Słychać to w jego głosie, gdy ci dwaj ludzie zatrzymują się kilka kroków przed tłumem. Ja, matka i siostry stoimy na samym przedzie. Patrzy zamyślony na zbiorowisko mieszkańców wioski, a potem oznajmia po gaelicku: – To jest pan Jamieson, szeryf. Pan Jamieson to człowiek średniego wzrostu i przeciętnej budowy ciała, liczący czterdzieści, może czterdzieści pięć lat. Nosi skórzane buty i długi płaszcz, który połyskuje niezliczonymi kropelkami deszczu. Kapelusz ma opuszczony nisko na czoło, więc z trudem widzimy jego oczy. Głos szeryfa jest mocny, ma w sobie pewność ludzi sprawujących władzę, a para jego oddechu otacza mu głowę kłębami, kiedy przemawia do nas po angielsku, w języku, którego większość mieszkańców z parafii nie rozumie. – Ludzie z Baile Mhanais! Przybyłem tu, by was powiadomić, że dwutygodniowy termin opuszczenia waszych zagród właśnie upłynął. Proszę was ze względu na spokój i porządek, byście natychmiast odeszli, albo nie pozostanie mi nic innego, jak usunąć was stąd siłą. Nie wszyscy być może rozumieją jego słowa, ale ton jest aż nadto wymowny. Czuję, jak wzbiera we mnie gniew. – Gdyby ktoś zjawił się u pana, panie Jamieson, i zażądał, by opuścił pan swój dom, jak by się pan poczuł? – pytam. Unosi nieznacznie głowę, jakby chciał mi się dokładniej przyjrzeć. – Gdybym zalegał z czynszem, młody człowieku, nie miałbym innego wyjścia, jak tylko usłuchać. Prawo jest prawem. – Tak, pieprzyć twoje prawo! – krzyczy ktoś, kto zna angielski. – Nie ma potrzeby tak się wyrażać! – rzuca ostro zarządca. – Jak możemy płacić czynsz, skoro nie mamy pieniędzy ani środków, by je zdobyć?
Odwracam się na dźwięk głosu Donalda Dubha przy swym ramieniu i widzę jego twarz szarą niczym ocean. Jestem zdumiony, że mówi po angielsku. Pan Jamieson nie zamierza wdawać się w dyskusje. – Nie zjawiłem się tutaj, żeby omawiać sprawy bytowe, tylko egzekwować prawo. Uprzedzam was, że jest to nielegalne zgromadzenie i że jeśli się nie rozejdziecie i nie opuścicie w pokoju swoich domostw, będę zmuszony odczytać wam rozporządzenie o zamieszkach. Nie mam pojęcia, co to takiego rozporządzenie o zamieszkach ani co może oznaczać jego odczytanie, ale zarządca przekłada słowa Jamiesona na angielski, tłum zaś ogarnia niespokojne milczenie. Nikt się nie porusza, a szeryf sięga do wewnętrznej kieszeni i wyciąga z niej jakiś papier, i go rozkłada. – Na litość boską! – woła zarządca. – Jeśli odczyta wam rozporządzenie o zamieszkach, a wy nie posłuchacie, będą mogli was za to powiesić. Słowa te sprawiają, że przez tłum przebiega dreszcz. Nikt się jednak nie rusza. Pan Jamieson odchrząkuje, jego głos rozbrzmiewa donośnie. – „Jej Wysokość, nasza suwerenna królowa, nakazuje wszystkim zgromadzonym osobom natychmiast się rozejść…”. Z tłumu nadlatuje kamień i trafia go w czoło. Spada mu kapelusz i Jamieson osuwa się na jedno kolano; kartka, którą trzymał, spada w błoto. Szeryf podnosi rękę do głowy, a krew, która spływa mu między palcami, wydaje się jaskrawoczerwona na tle białej skóry. Macaulay wsuwa mu rękę pod pachę i dźwiga na nogi. – Wy cholerni głupcy! – krzyczy na nas. – Sami na siebie to sprowadziliście. Odciąga na bok szeryfa, który jest lekko przygarbiony i wciąż trzyma się za czoło. Jego kapelusz leży w błocie, tam gdzie spadł, i teraz widzę, jak rzadkie są włosy tego człowieka, siwiejące i przywierające do czaszki za sprawą brylantyny; nie jawi się już jako przedstawiciel władzy, lecz jako ktoś poniżony. Gdybym nie wiedział, co ma się stać, mógłbym mu nawet współczuć. Obaj są w połowie wzgórza, kiedy Macaulay krzyczy do ludzi na szczycie; następuje krótka chwila ciszy, po czym rozlega się ogłuszający wrzask i zaczyna się atak.
Zbiegają po zboczu, trzydziestu, czterdziestu, może więcej. Na przedzie konstable z uniesionymi pałkami, drąc się wniebogłosy. To chwila, która mrozi krew w żyłach. Tłum się rozprasza. Powietrze przecina grad kamieni lecących w stronę policjantów. Ich hełmy zapewniają pewną ochronę, uniesione ręce i pałki są jak tarcze przed pociskami, ale niektóre dosięgają twarzy i głów. Kilku potyka się i pada, ale nie powstrzymuje to szarży. Leci jeszcze więcej kamieni, ale tamci niemal nas dopadają; słyszę pierwszy gruchot czaszki uderzonej pałką. Człowiek, którego dobrze znam. Dzierżawca zagrody od strony morza. Pada bezwładnie na ziemię. Zaczyna się istny chaos! Głosy mężczyzn i kobiet w nierównej walce, rozbrzmiewające w nieruchomym porannym powietrzu. Krwawy jazgot. Widzę pałki, które unoszą się i opadają na moich oczach, niczym czółenka poruszające się tam i z powrotem na krosnach. Nie rzuciłem swoim kamieniem, ale teraz wymachuję nim, trzymając go w zaciśniętej dłoni, i uderzam nim w twarz młodego konstabla, nim udaje mu się powalić mnie swoją pałką. Czuję i słyszę, jak pękają mu zęby, i widzę krew tryskająca z jego ust, kiedy pada na ziemię. Cofamy się przed siłą naporu, odpierając ciosy ramionami i dłońmi. Nie mam pojęcia, gdzie jest matka, gdzie są siostry. Zewsząd napierają na mnie obrazy i odgłosy bitwy. Ci spośród mieszkańców wioski, którzy padli pierwsi, są teraz bezlitośnie kopani i bici. Nieważne, czy to kobiety, czy dzieci. Widzę kilkunastoletnią dziewczynę, która mieszka trzy domy od nas; leży na plecach i krzyczy, podczas gdy dwóch konstabli depcze jej po klatce piersiowej. A potem dostrzegam żałosną postać starego ślepego Caluma, który się zatacza, jego beret leży zdeptany w błocie, ręce są uniesione, by odparować ciosy, których nie widzi. Człowiek, który niegdyś walczył za Brytanię w bitwie pod Waterloo. Uderzany teraz wściekle przez jakiegoś młodzika, którego nie było nawet na świecie, gdy starzec bił się o jego wolność. Głowa pęka mu niemal na dwie części; Calum osuwa się na ziemię, z rozłupanej czaszki wypływa krew i szara maź. Nie ma w nim już życia. Jestem tak rozwścieczony, że tracę nad sobą panowanie; rzucam się na tych łajdaków, drąc się z całych sił, wymachując pięściami jak szaleniec; trafiam jednego w twarz, drugiego w krtań, nim obezwładniający cios spada na moją
skroń i czuję, jak uginają się pode mną kolana. Świat pogrąża się w czerni i ciszy. ••• Nie mam pojęcia, jak długo byłem nieprzytomny. Pierwsze, co do mnie dociera, to okropny ból przeszywający głowę. A potem światło. Krwawoczerwone z początku, później oślepiająco białe. Muszę zaciskać mocno powieki, żeby się od niego odgrodzić. Nie mogę się ruszyć i przez chwilę myślę w panice, że jestem sparaliżowany. Nim sobie uświadamiam, że leży na mnie jakiś człowiek. Udaje mi się wyciągnąć spod niego nogi i usiąść, opierając się o ścianę czarnego domu za moimi plecami. I widzę, że przygniatający mnie człowiek to Donald Dubh. Patrzy na mnie wytrzeszczonymi oczami. Nic jednak nie widzi. Na ścieżce leżą też inne ciała. Mężczyzn, kobiet, dzieci. Większość wciąż żyje, ale ci ludzie są koszmarnie poranieni. Słyszę stłumione jęki półprzytomnych i cierpiących mieszkańców wioski. Gdzieś w dali zawodzi kobieta. Obracam głowę i widzę, jak biegnie wzdłuż brzegu morza, jej stopy ślizgają się na kamieniach. Ściga ją dwóch konstabli. Chwytają ją niedaleko pomostu, rzucają na ziemię, wymierzają ciosy, a potem kopią ją bezlitośnie. To jest jak najgorszy koszmar senny. Nie ma jednak przebudzenia. Na zboczu, między dwoma pierwszymi domami wioski, ludzie zatrudnieni w majątku i dowodzeni przez George’a Guthriego, z tą jego charakterystyczna rudą czupryną, wywlekają staruszkę z jej domu. Wiekową panią Macritchie. Ma co najmniej osiemdziesiąt lat i od dawna nie wstaje z łóżka. Pamiętam, że była jedną z kobiet obecnych w naszym domu, kiedy matka rodziła Murdag. Wciąż leży na sienniku, kiedy wyciągają ją z domu, a potem rzucają w błoto. Jej koszula nocna rozdziera się; widzę żałośnie blade, pomarszczone starcze ciało. Jej pełne sprzeciwu krzyki zamierają w krtani jak podarty szept. Ludzie z majątku zaczynają ją kopać. Nie mogę uwierzyć, że jestem świadkiem czegoś tak nieludzkiego, tak całkowitego braku miłosierdzia. Odwracam wzrok i czuję piekące łzy na policzkach, żółć wzbierającą w gardle. Ogarnięty bezbrzeżnym smutkiem, przesuwam spojrzeniem po wiosce. Większość mieszkańców chyba zniknęła, choć nie mam pojęcia gdzie. I wiem, że muszę uciec, zanim George i jego ludzie mnie znajdą. Bo wtedy też będę na dobrą sprawę martwy.
Udaje mi się dźwignąć na nogi i umknąć w najwęższą uliczkę między domami. Jest tu wilgotno i ciemno, cuchnie ludzkimi odchodami. Posuwam się na kolanach i łokciach w stronę stodół wzniesionych za budynkami niemal na zboczu wzgórza. Grunt jest tu stromy i porośnięty wrzosem i paprociami, przez cienką glebę przebija skała. Podnoszę się i stoję przez chwilę bez ruchu, żeby złapać oddech i nabrać sił. Wiem, że gdy znajdę się ponad domami, dostrzeże mnie każdy człowiek w wiosce i że dotarcie na szczyt wzgórza będzie wymagało ogromnego wysiłku, gdyż nie ma ścieżki, a stromizna miejscami przechodzi niemal w pion. Ktoś z pewnością rzuci się w pościg. Ale najprawdopodobniej podążą traktem prowadzącym z wioski, zmuszeni wybrać dłuższą drogę, i jeśli będę miał dość sił na wspinaczkę, zyskam znaczną przewagę. Sięgam ponad głową, chwytam garści wrzosowych korzeni i zaczynam się podciągać, szukając oparcia dla stóp. Sił dodaje mi strach i jednocześnie gniew, naprężam mięśnie rąk i ud i wspinam się szybko ponad dachy czarnych domów. Zerkam w lewo i widzę, że jeden już płonie. Tak jak w Sgagarstaigh, ludzie z majątku mają pochodnie i podpalają strzechy i drzwi. Słyszę krzyk dochodzący z dołu. Zauważyli mnie. W pierwszej chwili nie mam odwagi się odwrócić i przynaglony do jeszcze większego wysiłku, cały czas się wspinam. Gramolę się przez skalną wychodnię, a potem, na jej szczycie, przywieram płasko do podłoża, po czym przekręcam się na bok i patrzę w dół wzgórza. Płomienie wystrzelają teraz z innych dachów. Widzę swój czarny dom w ogniu i przypominam sobie, jak harowaliśmy z ojcem, by zdzierać strzechę, którą użyźnialiśmy ziemię, a potem kładliśmy nową przed nadchodzącą zimą. Belki powały, waląc się, wyrzucają w mgliste powietrze snopy iskier. Widzę, że od pozostałych odłączyła się grupa konstabli; biegną ścieżką, żeby przeciąć mi drogę. Jednak w dole, niespełna siedem metrów niżej, widzę George’a Guthriego, który rzucił się za mną w pogoń. Głowę ma uniesioną, twarz wykrzywioną z wysiłku i determinacji, niemal tak czerwoną jak jego włosy. Zrywam się na nogi i czując przypływ sił, ruszam po zboczu; pełznę zygzakiem i ślizgam się, podczas gdy dłonie i stopy szukają oparcia. Przez większość czasu muszę się podciągać, mimo bólu w rękach i barkach. Kiedy
docieram wreszcie na szczyt wzgórza, staję wyprostowany na drżących nogach i patrzę na wioskę, która była niegdyś moim domem. Cała osada płonie. Gdy wali się kolejny dach, słychać wiwaty. W dali, po lewej stronie, widzę długi szereg mieszkańców prowadzonych przez wzniesienie w stronę Sgagarstaigh. Ci, którzy nie mogą iść o własnych siłach, tłoczą się na wozach z nędznym dobytkiem, jaki zdołali ocalić. Wielu mężczyzn jest zakutych w kajdany, garbią się zakrwawieni, próbując ustać na nogach, a jeśli się potykają, na ich barki spadają ciosy pałek. I tam, pośród tych ludzi, jest moja matka. Też w kajdanach. Jej twarz znaczą czerwone smugi, zatacza się, prawie biegnie, by nadążyć. Stawia drobne, szybkie kroki, utrudnione przez łańcuch pętający jej stopy na wysokości kostek. Annag i Murdag drepczą przy jej bokach, trzymając ją za ramiona, by nie upadła. Ciężar winy, jaki odczuwam, jest przygniatający. Zawiodłem je. Zdradziłem ojca. I co gorsza, wiem, że nic nie mogę zrobić. Słyszę oddech George’a, ciężki i głuchy, który dobywa się z jego piersi. Od szczytu dzielą go teraz nie więcej niż trzy, cztery metry. Schylam się, żeby podnieść kilka kamieni, i rzucam w niego. Jeden trafia go w ramię; George unosi rękę, żeby osłonić głowę. Traci oparcie i zsuwa się w dół po skałach. Moją uwagę jednak przyciągają krzyki konstabli na ścieżce; zmierzają w moją stronę. Na dźwięk ich głosów ludzie z wioski prowadzeni ku Loch Glas obracają głowy; widzę, że matka i siostry patrzą w moją stronę. Nie mam czasu rozpamiętywać swej winy. Odwracam się i rzucam do panicznej ucieczki przez szczyt wzgórza, traktem wydeptanym przez kopyta niezliczonych jeleni; wije się po wrzosowisku, omijając wielkie bryły skalne, które spoczywają na zboczu dziwnie przechylone. Pokonuję wezbrany potok, rozbryzgując wodę. Ramiona pracują z wysiłkiem, głowa jest odchylona. Po lewej, daleko w dole, widzę łuk srebrzystego piasku, czyli Traigh Mhor, i kamienne bloki, niczym milczący świadkowie pokoleń, które odeszły przede mną. Stanowią surowe przypomnienie, że to mój związek z Ciorstaidh sprowadził na nas nieszczęście. Obracam się po raz pierwszy i widzę George’a, który nie ustaje w zajadłej pogoni. Konstable, kilkaset metrów za nim, mając na sobie ciężkie buty
i przemoczone mundury, nie dają rady. George jednak jest szybki i zwinny, dobrze odżywiony i przynaglany wściekłością. Wiem, że mnie w końcu dopadnie. Zaciskam zęby i biegnę dalej, łapiąc powietrze w udręczone płuca. Z prawej dostrzegam przelotnie Ard Mor usadowione między dwoma wzgórzami, płaski ołowiany bezruch zatoki w dali ginie niemal całkowicie w deszczu. Cały czas prę przed siebie; nachylenie terenu i jeleni szlak kierują mnie w stronę wybrzeża, gdzie wysokie czarne klify odpierają od zarania dziejów bezlitosne ataki Atlantyku. Widzę przez mgłę odległe wyspy, a promień słabego blasku, przedzierający się przez jakąś szczelinę w niskich chmurach, rozlewa się srebrną plamą na powierzchni morza. Machair na szczycie urwiska jest względnie płaski, trawa wyjedzona i niska. Osty chwytają mnie za bose stopy, kiedy biegnę, przeskakując przez głazy i rozchlapując wodę w kałużach grzęzawiska. Duch nakazuje mi podążać przed siebie, ale ciało dosłownie krzyczy, bym się zatrzymał. Pot zalewa mi oczy i przez jego zasłonę widzę, że machair opada ku częściowo ukrytej zatoczce, gdzie srebro maleńkiej łachy świeci w pianie przypływu. Ruszam w stronę tej plaży i wiem, że George mnie tam dogoni. Nie ma sensu wyzbywać się dłużej sił. Gdy moje stopy zanurzają się w miękkim piasku, uświadamiam sobie, że czas się zatrzymać i stawić przeciwnikowi czoło. Przystaję, pochylając się na dłuższą chwilę i opierając dłonie o uda, by złapać oddech. Potem się prostuję i odwracam. George prawie mnie dogonił. Dzieli go ode mnie kilka metrów, kiedy dysząc ciężko, zwalnia kroku. Jego rude włosy są ciemne od deszczu i potu; opadają rzadkimi lokami na czoło. Patrzy na mnie z taką nienawiścią i pogardą, że prawie uginam się pod siłą tego spojrzenia. – Ty mały gnojku! – mówi. – Zamarzyło ci się być z moją siostrą? – Z pochwy przy pasku wyciąga nóż myśliwski o długim ostrzu i ściskając mocno rękojeść broni, której stal rzuca ku mnie blask, wysuwa rękę w prawo. – Wypatroszę cię jak zwierzę. – Zerka przez ramię na klify. Nigdzie nie widać konstabli. – I nie ma świadka, który mógłby powiedzieć, że nie zrobiłem tego w samoobronie.
Rusza powoli w moją stronę, a ja zapieram się mocno stopami, gotowy na atak, nie spuszczając wzroku z uzbrojonej dłoni. Jest tak blisko, że dociera do mnie jego zapach. Czuję, że pragnie, bym spojrzał mu w oczy, ale wciąż patrzę na nóż i pod wpływem impulsu postanawiam przejąć inicjatywę. Rzucam się do przodu, obracając bokiem, i uderzam go ramieniem w pierś, po czym chwytam obiema dłońmi za jego prawą rękę. Padamy na piasek, ja jestem na wierzchu, powietrze z jego płuc uchodzi w krótkim bolesnym sapnięciu. Wykręcam mu nadgarstek i przedramię, rozluźniając jego chwyt na rękojeści; nóż leci gdzieś w bok po piasku. George otrząsa się jednak szybko z zaskoczenia i wykorzystując fizyczną przewagę, odpycha mnie, potem podnosi się z ziemi, skrzywiony z bólu, próbując odzyskać oddech. Pochylam się, zaczerpuję garść piasku i ciskam mu w twarz. On jednak odwraca szybko głowę i widzę, jak zerka na częściowo zakopany nóż. Obaj kalkulujemy, który z nas dopadnie go pierwszy. Rzuca się w prawo, tocząc się po ziemi, i chwyta rękojeść, nim mam czas choćby się poruszyć. Znowu zrywa się na nogi, wiatr porywa drobinki piasku z jego odzienia. I znowu jest pewny siebie. Za moimi plecami jest morze; nie mam szans na ucieczkę. Cofam się ostrożnie, podczas gdy on rusza na mnie; fale rozbijają się o moje łydki. George rozsuwa wargi w grymasie uśmiechu, ale bardziej przypomina dzikie zwierzę obnażające kły. Rzuca się na mnie i gdy ponownie próbuję chwycić go za nadgarstek, czuję, jak ostrze rozcina mi skórę przedramienia. Zwieramy się, niemal dotykając się twarzami, i zataczamy w stronę brzegu, by paść po chwili do morza, którego fale uderzają nas bezlitośnie. Wykręcam się i odwracam, próbując uniknąć ostrza, i przez chwilę jesteśmy całkowicie zanurzeni w wodzie. Gdy znów wydobywam się na powierzchnię i łapię oddech, ogarnia mnie zdumienie. Morze jest czerwone. George uwolnił mnie z uścisku, ale wpadam w panikę; dźwigam się na nogi i szukam jakiejś rany, nie mogę jej jednak w żaden sposób wyczuć na swym ciele. W tym momencie uświadamiam sobie, że mój przeciwnik unosi się na wodzie twarzą do dołu, a krew wypływa bąbelkami na powierzchnię i otacza go ze wszystkich stron. Chwytam go za kubrak i zmagając się z falami, wyciągam na piach i przewracam na plecy. Srebrne drobinki podłoża zabarwiają się na czerwono,
krew z rany umiejscowionej w tułowiu, tam gdzie upadł na swój własny nóż, przesiąka przez jego ubranie. Wciąż żyje, pełne strachu oczy patrzą na mnie. Porusza wargami, ale nie padają żadne słowa; widzę po chwili, jak uchodzi z niego życie na podobieństwo czegoś niemal dotykalnego. Czuję zimno, gdy woda obmywa mi nogi, kiedy klęczę przy George’u; po chwili słyszę krzyki od strony klifów. Podnoszę głowę i widzę trzech konstabli, którzy patrzą na nas z góry. Musi być dla nich jasne, że George nie żyje, a widząc mnie pochylonego nad nim, mogą wysnuć tylko jeden wniosek, o czym wiem doskonale. Próba wyjaśnienia czegokolwiek spełznie na niczym. Podnoszę się i biegnę po twardym, mokrym piasku. Słyszę, jak krzyczą, schodząc na dół, ale wiem, że mnie nie złapią. Odwracam się od oceanu i pędzę w stronę piaszczystej zatoczki pośród zboczy porośniętych ostrą jak brzytwa trawą morską. Ruszam pod górę, z powrotem na machair; kieruję się ku osłonie wzgórz, dziękując Bogu za deszcz, który pada niczym mgła i pochłania moją postać – znikającą cząstkę krajobrazu. ••• Nie wiem, po jak długim czasie docieram do zbiegu dróg. Ze wzgórza, po spękanych płytach gnejsu, spływa kaskadą woda i zbiera się, tworząc Sadzawkę Topielców, jak to nazywają. Tuż obok biegnie stara droga na Sgagarstaigh, która kawałek dalej skręca w dół zbocza, ku Ard Mor. Rzadko jest jednak uczęszczana, od kiedy John Guthrie zbudował zamek i nowy trakt prowadzący do jego włości od wschodu. Kirsty czeka pod jarzębiną, jedynym drzewem, które tam rośnie. Ma konia i wóz, zwierzę uderza niecierpliwie kopytami i parska na zimnie. Wyczuwam jej wielką ulgę, ale po chwili dostrzega, jak wyglądam. – Co się stało? Gdzie twoja matka i siostry? – Zabrane – odpowiadam. – Z wszystkimi mieszkańcami wioski, którzy przeżyli napaść. Są już zapewne na pokładzie Heather. – Ale dlaczego nie odeszliście, nim się zjawili? – pyta, ja zaś dostrzegam napięcie w jej oczach. – Matka nie chciała o tym słyszeć. A potem było już za późno. – Przełykam łzy i milczę przez chwilę, żeby zapanować nad głosem. – Baile Mhanais płonie. Niektórzy z moich sąsiadów nie żyją. Wszystkich pozostałych zabrano nad
Loch Glas. – Patrzę w ziemię, bojąc się teraz spojrzeć jej w oczy. Powiedzieć resztę. Potem podnoszę gwałtownie wzrok. – Ciorstaidh, twój brat nie żyje. Widzę, jak jej źrenice ciemnieją z przerażenia w zimnej szarości tego strasznego dnia. – George…? Kiwam głową. – Co się stało? – Uciekałem. Ruszył za mną w pogoń. Walczyliśmy na plaży za klifami. Miał nóż. Zamierzał mnie zabić. Wypatroszyć jak zwierzę. Tak powiedział. – Zabiłeś go? – Jej głos przypomina tchnienie. – Nie chciałem. Przysięgam. Wpadliśmy do wody, a on nadział się na własne ostrze. Widzę łzy bezgłośnego płaczu na jej twarzy. – Biedny George. Zawsze go nienawidziłam. Nie wiem, czy zasłużył na śmierć, ale tak czy inaczej sam ją na siebie sprowadził. – Zagryza wargę, by stłumić jakiś wewnętrzny żal, który przeczy jej słowom. Musieli być sobie bliscy jako dzieci. – Powiedzą, że go zabiłem. Nieważne, że to on próbował mnie zabić. Możesz być pewna, że będą mnie poszukiwać za morderstwo. A jeśli mnie złapią, zawisnę na szubienicy. Unosi z determinacją brodę. – Nie złapią cię – mówi, odwraca się do wozu i otwiera kufer przytroczony z tyłu. W środku są dwie małe walizki. Wyjmuje jedną z nich i otwiera na ziemi. – Przyniosłam ci trochę ubrań George’a i parę butów. Mogą być trochę za duże, ale wystarczą. Nie możesz podróżować w takim stanie. Patrzę na złożone spodnie i na kubrak, na wyprasowaną koszulę w walizce. I na lśniące czarne buty George’a. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak by się czuł na myśl, że będę je nosił. – W ogóle nie mogę podróżować – mówię. Marszczy czoło, nie pojmując. – Co przez to rozumiesz? – Nie mogę zostawić matki i sióstr. – Simonie, sam mi powiedziałeś, że są już pewnie na statku. Nic nie możesz zrobić.
Zamykam oczy i mam ochotę głośno krzyczeć. Ma oczywiście rację, ale z trudem przyjmuję to do wiadomości. Chwyta mnie za ramię i zmusza, bym na nią spojrzał. – Posłuchaj, Simonie. Heather płynie do miejsca zwanego Quebec City. To gdzieś na wschodnim wybrzeżu Kanady. Jeśli zdołamy dotrzeć do Glasgow, mam dość pieniędzy, żeby opłacić rejs następnym statkiem, który tam popłynie. Gdy tylko dotrzemy na miejsce, spróbujesz odszukać matkę i siostry. Istnieją przecież jakieś rejestry morskie, cokolwiek. Ale musimy od razu wyruszyć. Natychmiast. Trzeba opuścić wyspy, nim policja zacznie cię szukać.
ROZDZIAŁ 26
Obudził się gwałtownie, ból i żal wdarły się ze snu w jego świadomość niczym koszmarny kac. Sen przebiegał tak, jak Sime zapamiętał tamtą opowieść, ale miał za sobą lata doświadczeń, które upłynęły od chwili, gdy mu ją czytano. Wzbogaciły historię o obrazy i uczucia, których nie mógł znać jako mały chłopiec. I znów Kirsty Cowell zastąpiła Ciorstaidh, a on był własnym przodkiem. Wokół zaciągniętych zasłon w pokoju sączyło się światło; sprawdził godzinę. Było trochę po siódmej, więc nie spał długo. Te wydarzenia z przeszłości jego przodka prześladowały go teraz z narastającą częstotliwością. Kiedy nie były obecne w jego myśli na jawie, przywoływała je podświadomość i wypełniała nimi krótkie chwile drzemki. Wydawało się, że nie może się od nich uwolnić. Wygnanie mieszkańców Baile Mhanais i jego ucieczka z Ciorstaidh oznaczały, że zatoczył pełne koło, powracając do pierwszego snu i chwili rozstania na nabrzeżu w Glasgow. I to właśnie tkwiło teraz uporczywie w jego umyśle, choć towarzyszyło temu poczucie, że czegoś brakuje. Nie wiedział jednak czego. Zmusił się, by odtworzyć wydarzenia tamtego fatalnego dnia, gdy Simon wyruszył na pokładzie Elizy do Nowego Świata, zostawiając Ciorstaidh w tym starym, i przypomnieć sobie obietnicę, której jego przodek, o czym sam wiedział, nie mógł dotrzymać – dokładnie tak, jak mu się to przyśniło. Tak jak to zapamiętał z głośnej lektury sprzed tylu lat. A jednak, z czego zdawał sobie sprawę, było coś, co zapomniał. Coś, co zagubiło się w czasie i do czego nie miał dostępu. Pukanie do drzwi rozproszyło wspomnienie snu i wszelkie związane z nim refleksje, wyparte z siłą powodzi przez wydarzenia poprzedniej nocy. Poczuł, jak ogarnia go przygnębienie. Pukanie rozległo się znowu. Tym razem bardziej uporczywe. Sime czuł się sponiewierany, oczy miał zaspane i z trudem potrafił skupić na czymkolwiek wzrok. Spuścił nogi z łóżka, wciąż mając na sobie pomięte
i przepocone ubranie, i wsunął stopy w buty. – Okay! – zawołał, gdy znów zapukano. Odsunął włosy sprzed twarzy i otarł oczy dłonią, a potem poszedł otworzyć. Na korytarzu stał Crozes. Przez chwilę Sime zastanawiał się, czy zamierza go zaatakować, ale szef był uosobieniem spokoju. Rozcięcie na wardze pokrywał już strup, wokół lewego oka i na policzku widniał siniec. – Pozwolisz mi wejść? Sime odsunął się na bok i Crozes przecisnął się obok niego. – Możemy załatwić to dwojako – oznajmił szef, kiedy Sime zamknął drzwi i odwrócił się. – Och? – Sime nie potrafił nic wyczytać z obojętnych oczu porucznika. Jego bladość pod opalenizną miała odcień niemal chorobliwie żółty. – Albo będziemy się zachowywać tak, jakby nic się nie stało, i żyć dalej… – Zawahał się. – Albo wniosę oskarżenie o napaść, co spowoduje twoje natychmiastowe zawieszenie i niemal pewne zwolnienie ze służby. Sime patrzył na niego z uwagą; powoli przejaśniało mu się w głowie. – No cóż, jeśli mi wolno, powiem, dlaczego pan tego nie zrobi. – Crozes czekał. Niewzruszony. – Po pierwsze, musiałby pan przyznać, że pieprzył pan żonę funkcjonariusza. Po drugie, musiałby pan znosić poniżenie, bo wszyscy w wydziale wiedzieliby, że panu dołożyłem, i to zdrowo. – Crozes wciąż czekał. – Koniec kariery, i to dla nas obu, a nie sądzę, by którykolwiek z nas tego pragnął. – Więc? – Więc możemy załatwić to dwojako. – Sime czerpał niemal perwersyjną przyjemność z tego, że rzuca mu w twarz jego własne słowa. – Możemy zachowywać się tak, jakby nic się nie stało. Crozes skrywał starannie gniew. – Albo? – Albo poinformuję wyższe szczeble, że przez ostatni rok sypiał pan z moją żoną. Zobaczymy, czym się to skończy. – Identycznym rezultatem. Sime wzruszył ramionami. – Może. – Był zaskoczony swoim chłodem i brakiem emocji. Jakby rozmawiali o życiu innych ludzi. I uświadomił sobie z pewnym zdumieniem,
że nic go już właściwie nie obchodzi. Ani Sûreté, ani Marie-Ange, ani Crozes. – Zależy, który z nas przejmie inicjatywę. – Mógłbym cię w tej chwili aresztować. Są świadkowie tego zajścia. – A skąd pan wie, że nie zadzwoniłem już do kapitana McIvira i nie opowiedziałem o wszystkim szczegółowo? Również o pańskim incydencie z moją żoną? – Sime zauważył, że porucznik zesztywniał. – A zadzwoniłeś? Zwlekał długo z odpowiedzią. – Nie – odparł w końcu. Ulga Crozesa była niemal wyczuwalna. – Więc się zgadzamy? – Naprawdę? – Nic nie wydarzyło się w nocy. Jeśli mnie i Marie-Ange coś łączy, to zaczęło się to już po rozpadzie twojego małżeństwa. Zamykamy śledztwo i do końca naszego życia zawodowego schodzimy sobie z drogi. Sime patrzył twardo na przełożonego. – Innymi słowy, chce pan, żebym siedział cicho. – Dostrzegł u Crozesa drgnienie szczęki i zorientował się, że porucznik zaciska zęby. – Możesz to rozumieć, jak chcesz. Przedstawiam możliwości. W pokoju zaległa cisza, nim Sime przestał patrzeć szefowi w twarz i usiadł na brzegu łóżka. – Zgodnie z pańskim życzeniem – powiedział znużony. Crozes skinął głową; wydawało się, że jego postawa uległa diametralnej zmianie dosłownie w ciągu sekundy. Znów był porucznikiem, który skupia się wyłącznie na sprawach zawodowych. Na morderstwie Jamesa Cowella. – Policja w Quebec City odszukała wreszcie burmistrza Brianda – oznajmił, jakby nic między nimi nie zaszło. – Zatrzymał się w Auberge Saint-Antoine. – Spojrzał na zegarek. – Samolot odlatuje za czterdzieści pięć minut. Chcę, żebyście się tym zajęli. Ty i Blanc.
ROZDZIAŁ 27
I – Jezu! – Blanc podniósł wzrok znad folderu, który trzymał na kolanach. Znajdowali się gdzieś nad półwyspem Gaspé, w Quebec City mieli wylądować prawdopodobnie za niespełna sześćdziesiąt minut. Pierwsza godzina lotu upłynęła w pełnym napięcia milczeniu i Blanc zagłębił się w notatkach Arseneau na temat burmistrza Richarda Brianda. Teraz spojrzał na siedzącego obok niego Sime’a wciśniętego w fotel małego dziewiętnastoosobowego samolotu i nie mogąc się powstrzymać, zapytał: – Czytałeś to? Sime błądził myślami daleko, tropiąc ślady swego przodka w dziewiętnastowiecznej Szkocji, a jeśli myślał o teraźniejszości, to tylko w kontekście nieudanego związku z Marie-Ange i tego, co po nim pozostało. Popatrzył na partnera z zimną obojętnością. – Nie. Blanc był wyraźnie podekscytowany, jego bladą zazwyczaj karnację pokrywał rumieniec. – Wszyscy wiedzą, że nie osiąga się niczego w polityce bez pieniędzy. A Briand nie jest tu wyjątkiem. Nawet jeśli to tylko mer niewielkiej wyspy. – Więc jest zamożny. I co z tego? – Chodzi o to, jak zdobył majątek. – Powiedz mi. – Homary. – Blanc patrzył wyczekująco na Sime’a, który rozważał to, co właśnie usłyszał. – Zajmował się tym samym biznesem co Cowell? – Nie tylko, Sime. Byli konkurentami. Cały interes podzielili z grubsza między siebie. Cowell mógł być właścicielem połowy floty rybackiej, ale Briand jest właścicielem drugiej połowy. I według informacji Arseneau, merowi pokrzyżowano w zeszłym roku plany wykupu jakiejś spółki. Zdaje się, że między tymi dwoma facetami doszło do wielkiej awantury. Nie cierpieli się.
Znaczenie tego, co powiedział Blanc, nie umknęło Sime’owi. Zapomniał o snach, pamiętnikach i nieudanych małżeństwach. – Więc można zakładać, że wraz ze śmiercią Cowella wdowa nie stanęłaby na przeszkodzie planom Brianda, który zamierzał powiększyć swoje małe imperium. Blanc skinął głową. – Właśnie. I musiał przełknąć bardzo gorzką pigułkę, kiedy Cowell przeprowadził się do jego żony. Sime zastanawiał się nad tym. – Co oznacza, że Briand miał bardzo konkretny i podwójny motyw morderstwa. – Wszystko przedstawia się w nieco innym świetle, prawda? – Z wyjątkiem pewnej drobnostki – zauważył Sime. – Czyli? – Tej, która zawsze podważała przypuszczenie, że Briand jest podejrzanym. Jeśli chodziło mu o Cowella, to dlaczego zaatakował Kirsty? – Może chciał zabić oboje. Miałby pewność, że interes Cowella upadnie na dobre. – Więc dlaczego tego nie zrobił? Blanc zmarszczył czoło. – Czego nie zrobił? – Nie zabił obojga. Miał okazję. Blanc wyraźnie spuścił z tonu. – Może spanikował. Sime jednak pokręcił głową. – Zabił męża, więc dlaczego nie zabił żony? I pomyśl. Briand poleciał do Quebec City nazajutrz rano po morderstwie, więc to nie on mnie zaatakował dwa dni temu. A fakt, że napadł mnie mężczyzna w kominiarce, potwierdza opowieść Kirsty Cowell o włamywaczu tamtej nocy, kiedy dokonano zabójstwa. Co w jakiś sposób odsuwa od niej podejrzenia. Blanc podrapał się po błyszczącym placku na czubku głowy. – I rodzi pytanie, dlaczego cię w ogóle zaatakowano. Sime skinął głową.
– Owszem. Ale to nie zmienia faktu, że tak się właśnie stało. – Przypomniał sobie aż nadto wyraźnie tę chwilę, kiedy sądził, że umrze. Zerknął na papiery leżące na kolanach Blanca. – Skończyłeś? – Tak. Sime sięgnął po dokumenty. – Lepiej się z tym zapoznam, nim wylądujemy w Quebec. – Przewertował do początku strony raportu sporządzonego przez Arseneau i zaczął czytać, ale uświadomił sobie, że Blanc wciąż na niego patrzy. Podniósł głowę i dostrzegł w oczach partnera zakłopotanie. – Co jest? – Musimy oczyścić atmosferę, Sime – oznajmił Blanc. – To znaczy? – Chodzi o wczorajszą noc. Sime znów spojrzał na papiery. – Zapomnij o tym. – Nie mogę. – Dlaczego? – Bo nie daje mi spokoju myśl, że masz do mnie pretensje. – Nie mam. – Nie takie odniosłem wrażenie dziś o drugiej w nocy. Sime westchnął i spojrzał na Blanca. – Posłuchaj, Thomas, trochę mnie poniosło. Właśnie się dowiedziałem, że moja żona i porucznik sypiają ze sobą za moimi plecami, diabli wiedzą od jak dawna. I gdyby nie wycelowała w moją głowę broni, mógłbym go zabić. Blanc wlepiał wzrok w swoje dłonie na kolanach. – Miałeś jednak rację. Wszyscy wiedzieli. – Popatrzył na Sime’a, w jego oczach malowała się szczerość. – Nikt nie uważał, że to w porządku. Ale nigdy nie byłeś z nikim blisko, Sime, więc każdy sądził, że to nie jego sprawa. Ja z pewnością tak sądziłem. Sime pokręcił głową i prawie się roześmiał. Jak ktokolwiek miałby to powiedzieć? „Hej, Sime, wiedziałeś, że Crozes pieprzy twoją żonę?”. – Na twoim miejscu też bym pewnie milczał, ale teraz to bez znaczenia. Stało się. Koniec, kropka. Czas ruszyć dalej. Wydawało się jednak, że Blanca wciąż coś trapi.
– Co ci powiedział Crozes, kiedy przyszedł dziś rano do twojego pokoju? Sime uniósł zaskoczony brwi. – Wiesz o tym? – Wszyscy wiedzą. Sime westchnął. – Ustaliliśmy, że nie ma sprawy. Blanc milczał długą chwilę, nim spytał: – Czy to oznacza, że nie wyciągnie wobec ciebie żadnych konsekwencji? – Nie skończyłoby się to dobrze dla żadnego z nas. Nie, nie wyciągnie. – Sime oderwał wzrok od notatek i zauważył, że Blanc kręci z powątpiewaniem głową. – O co chodzi? – To nie ma sensu. – Myślisz, że powinien wnieść przeciwko mnie oskarżenie? – Sime nie mógł ukryć zdziwienia. – Myślę, że jest jak ranne zwierzę. Krwawiące i niebezpieczne. – Blanc spojrzał na niego małymi, ciemnymi oczami. – Zdrowo mu dzisiaj rano dołożyłeś, Sime. Na oczach jego kochanki. A kiedy otworzyłeś drzwi tego pokoju, nie było nikogo z naszej grupy, kto nie widziałby go nagiego i zakrwawionego na podłodze. Cholerne poniżenie. Będzie je odczuwał znacznie dłużej niż fizyczny ból, jaki mu zadałeś. – Popatrzył szczerze na młodszego kolegę. – Jeśli mówi, że nie ma sprawy, to kłamie. Cokolwiek powiedział, cokolwiek ci obiecał, nie wierz mu. Załatwi cię przy pierwszej nadarzającej się okazji.
II Taksówka dowiozła ich z lotniska do Auberge Saint-Antoine w starej portowej części Quebec City w niespełna dwadzieścia minut. Choć Sime dorastał we wschodnich kantonach, była to jego pierwsza wizyta w stolicy prowincji. Stare miasto robiło wrażenie, zwłaszcza otoczony murem zamek, który dominował nad portem i rzeką, i labirynt zabytkowych domów w wąskich uliczkach, skupionych ciasno pod obwałowaniami, przywróconymi teraz do świetności jako atrakcja turystyczna, pełna hoteli i restauracji. Rzeka Świętego Wawrzyńca była w tym miejscu szeroka i gdy podjechali pod hotel Brianda, widzieli prom płynący od strony odległego portu Levis na
przeciwległym brzegu rzeki. Choć wiele pokoi wychodziło na rzekę, wejście znajdowało się od strony wąskiej rue Saint-Antoine, gdzie po obu stronach wznosiły się kamienice, a wzgórze na jej końcu porastały gęsto drzewa. Briand wynajmował apartament na poddaszu, na trzecim piętrze; za wielkim łukowatym oknem rozciągał się widok na rzekę. Przyzwyczajony do tego, że wszystko przebiega zawsze po jego myśli, był wyraźnie skwaszony, wpuszczając ich do pokoju. – Jestem aresztowany czy co? – spytał, zamknąwszy za nimi drzwi. – Oczywiście, że nie – zapewnił uspokajającym tonem Blanc, ale to nie poprawiło Briandowi humoru. – No cóż, odnoszę inne wrażenie. Wczoraj wieczorem odwiedził mnie policjant z Sûreté i powiedział, żebym nie opuszczał hotelu, dopóki ze mną nie porozmawiacie. Wydaje mi się, że jestem w areszcie domowym. Już przepadło mi ważne spotkanie, a na drugie się spóźnię. – Nie żyje człowiek, panie Briand – powiedział Sime. Popatrzył w zamyśleniu na mera, wysokiego człowieka, fizycznie sprawnego i przystojnego. Wyczuwało się w nim typową dla polityka wyrazistość i przebiegłość; sprawiał wrażenie gładkiego i zadbanego, ze starannie pielęgnowanymi pozorami wyrafinowania, jakie mogą zapewnić tylko pieniądze. Miał gęste ciemne włosy, które smarował brylantyną i zaczesywał z opalonego czoła; Sime od razu rozpoznał w nim człowieka na zdjęciu, które widział na komodzie w domu Ariane Briand. Nosił ciemne spodnie i białą koszulę ze starannie podwiniętymi rękawami. – Wiem o tym – warknął. – Ale nie rozumiem, co to ma wspólnego ze mną. – Był pańskim głównym konkurentem, jeśli chodzi o biznes, poza tym pieprzył pańską żonę – zauważył Blanc. Pomimo opalenizny widać było, jak twarz Brianda pokrywa się głęboką czerwienią. – Cokolwiek wydarzyło się albo się nie wydarzyło między Cowellem a moją żoną, należy już do przeszłości. – Starał się stłumić gniew w głosie, zaciskając zęby. Blanc nie okazał zaskoczenia. – Sądzimy, że Cowell żył z pańską żoną w czasie, gdy doszło do zabójstwa. Jego rzeczy wciąż znajdowały się w jej domu.
Sime przypomniał sobie męski płaszcz wiszący obok drzwi, zbyt obszerny jak na Cowella. – Gdyby wrócił tej nocy, znalazłby je na progu. – Skąd pan to wie? – spytał Sime. – Bo sam je wystawiłem przed dom. Obaj detektywi nie ukrywali zdumienia. Przez chwilę panowała cisza. – Był pan w domu swojej żony w noc zabójstwa? – upewnił się Blanc. – Byłem. – Myślę, że powinien pan to wyjaśnić – odezwał się Sime. Briand westchnął ciężko i przeszedł przez cały pokój, żeby rozsunąć szklane drzwi z widokiem na rzekę. Wziął głęboki oddech i odwrócił się do obu detektywów; miał światło za plecami, a jego twarz kryła się częściowo w mroku. Był człowiekiem nawykłym do zajmowania w każdym pomieszczeniu pozycji, dzięki której górował nad innymi. – Jeśli nie mieszkaliście nigdy na wyspie, to nie rozumiecie, jak plotki i półprawdy przeradzają się w ewidentne kłamstwa. – Zdarza się w małych społecznościach – przyznał Blanc. – O jakich konkretnie plotkach i półprawdach mówimy? Briand nie stracił pewności siebie. – Wbrew powszechnej opinii, żona nie wyrzuciła mnie z domu. Doszło między nami do awantury, owszem. Bywa, jak to w małżeństwie. Zgodziliśmy się na chwilową separację. Coś w rodzaju przerwy, żeby trochę ochłonąć. – A kiedy zaczął się romans pańskiej żony z Cowellem? – spytał Sime. – Po naszej separacji. Powiedziała mi potem, że wdała się w tę historię tylko po to, żeby wzbudzić we mnie zazdrość. – Więc była to jej jedyna motywacja, kiedy poprosiła, żeby się do niej wprowadził? – Nie poprosiła. – Briand był wyraźnie urażony. – Cowell sam się wprosił. Pojawił się pewnego wieczoru pod jej drzwiami z walizką i powiedział, że jego żona dowiedziała się o nich. – Przesunął dłonią po gładko ogolonej brodzie, czuł się najwyraźniej nieswojo, rozmawiając o czymś, co było dla niego bez wątpienia poniżające. – Ariane i Cowella łączył przelotny romans, owszem, ale próbowaliśmy wtedy wszystko naprawić. Miała z nim skończyć, kiedy zjawił się tamtego wieczoru z walizką. Wyprowadziło ją to z równowagi. Nie
wiedziała, jak sobie z tym poradzić. Cowell zachowywał się obsesyjnie. Dziwacznie. Tak bardzo, że zaczęła się go w końcu bać. Przekonałem ją, że musi mu powiedzieć prawdę. Że się schodzimy i że z nim kończy. Zamierzaliśmy przekazać mu to tamtego wieczoru. We dwójkę. Wtedy gdy został zamordowany. Wróciłem do domu już po jego wyjściu. Czekaliśmy, ale nie pojawił się więcej. – Spędził pan całą noc w domu żony, kiedy Cowell został zabity, tak? – powiedział Sime. – W swoim domu – sprostował Briand z wyraźną irytacją. – Ale owszem, ja i Ariane byliśmy przez całą noc w domu. – To bardzo wygodne alibi – zauważył Blanc. – Zastanawiam się, dlaczego pańska żona o tym nie wspomniała. – Może dlatego, że jej o to nie spytaliście. – W głosie Brianda wyczuwało się sarkazm. – Och, spytamy na pewno. – Ton Blanca zdradzał zniecierpliwienie. – I oboje, przypadkowo, przylecieliście tu nazajutrz rano – wtrącił Sime. – Nie było w tym nic przypadkowego – odparł Briand. – Wyjechaliśmy razem. Zaplanowaliśmy to już wcześniej, żeby mogła uciec przed konsekwencjami zerwania z Cowellem. Sam zarezerwowałem lot i hotel, żeby zachować dyskrecję. Nie miałem do wczoraj żadnych spotkań, więc wiedzieliśmy, że będziemy mogli spędzić razem dwa dni przed jej powrotem na wyspę. Sime musiał przyznać z niechęcią, że brzmi to wszystko wiarygodnie. Zdjęcie Ariane i Brianda zostało prawdopodobnie ponownie ustawione na swoim miejscu na komodzie tamtego wieczoru, kiedy postanowili przekazać Cowellowi nowiny. Płaszcz wiszący przy drzwiach należał do Brianda. I Ariane nie spakowała walizki Cowella po przyjeździe z lotniska. Spakowano ją w noc morderstwa. Tak czy owak, mąż i żona zapewniali sobie alibi. I jedno było pewne – o czym Sime wspomniał Blancowi – to nie Briand zaatakował go na Entry. Był tutaj, w Quebec City, kiedy to się wydarzyło. – Kiedy dowiedział się pan o zabójstwie Cowella? – spytał. – Dopiero wtedy, gdy Ariane wróciła do domu. Zadzwoniła do mnie, żeby mi powiedzieć. – Trąbili o tym w wiadomościach – zauważył Blanc.
– Nie oglądaliśmy wiadomości, detektywie. Próbowaliśmy ratować nasze małżeństwo. Nikt nie wiedział, gdzie jesteśmy. Wyłączyliśmy komórki. Byliśmy tylko my. Pokój hotelowy, dwie restauracje. Świat nie istniał. – I jak się pan poczuł, gdy usłyszał pan, że Cowell został zamordowany? Na wargach mera błąkał się ironiczny uśmiech. – Jeśli mam być szczery, podskoczyłem z radości. Ten człowiek pieprzył mi życie osobiste i zawodowe. Jego biedna żona zasługuje na medal. – Jego żona? – spytał zdziwiony Blanc. – Pewnie. – Za co? – Za to, że go zabiła. ••• Château Frontenac ze swymi wieżami i iglicami, zielonymi miedzianymi dachami i pomarańczową cegłą dominowało nad nimi na horyzoncie miasta. Zbudowane na miejscu starego Château Haldimand, niegdyś siedziby kolonialnych brytyjskich gubernatorów, było teraz luksusowym hotelem. Barwy jesieni na wzgórzu pokrywały zbocze żółcią i ognistą czerwienią, a nieprzerwany korowód turystów podróżował kolejką linową tam i z powrotem w stronę starych murów miasta. Sime i Blanc siedzieli w restauracji pod żółtymi parasolami, obserwując strumień pasażerów w terminalu po drugiej stronie ulicy, gdzie cumowały promy rzeczne. Wielki luksusowy wycieczkowiec, stojący przy nabrzeżu, swym ogromem przygniatał niemal przystań. Z krenelaży w murach sterczały milczące od ponad dwustu lat, polakierowane na czarno armaty, które strzegły niegdyś najważniejszego portu na wschodnim wybrzeżu Ameryki Północnej. Blanc pił już drugą kawę i wypalał trzeciego papierosa, kiedy czekali na taksówkę, która miała ich zawieźć z powrotem na lotnisko. Zdążył już przekazać informacje Crozesowi. – Sprawia wrażenie zadowolonego – powiedział. – Brianda można wykluczyć i skupić uwagę na żonie Cowella. – Ale wciąż nie mamy przeciwko niej żadnych dowodów. Konkretnych dowodów – zauważył Sime. Jego partner wzruszył ramionami.
– Dzisiaj powinniśmy dostać raport patologa i wstępne wyniki badań kryminalistycznych. – Blanc przyjrzał się z uwagą koledze. – Co to za historia z tobą i nią? Sime poczuł, jak się czerwieni. – Co masz na myśli? – Cała ta sprawa z sygnetem i wisiorkiem… To, że wydaje ci się, że ją znałeś wcześniej. Widziałem, jak na nią patrzysz. – Jak na nią patrzę? – Sime zaczął nagle zdradzać zakłopotanie. – Nie wiem. Trudno powiedzieć. Ale nie tak, jak policjant patrzy zwykle na podejrzanego. Wyczuwa się w tym coś osobistego, i nie jest to w porządku. To nieprofesjonalne. Wiesz o tym. Sime nie odpowiedział i Blanc zastanawiał się nad czymś przez chwilę. – Spytałeś ją parę dni temu o jej szkockie korzenie. – Więc? – Jesteś Szkotem, prawda? To znaczy twoi przodkowie przybyli ze Szkocji. Sime siedział przez chwilę zamyślony. – Wiesz, to zabawne. Kiedy dorastałem, nie chciałem być nikim innym, tylko Kanadyjczykiem. Kimś z Quebecu. Oczywiście, wiedziałem o swoim szkockim pochodzeniu. Moi przodkowie przybyli tu, mówiąc tylko po gaelicku. Mój ojciec był taki dumny z powodu szkockich korzeni. Nalegał, żebyśmy mówili w domu po angielsku. Już ci o tym wspominałem. – Uśmiechnął się. – Był przekonany, że ma szkocki akcent. Ale wątpię w to. – Spojrzał na Blanca. – Problem polegał na tym, że nie chciałem być Szkotem. Nie chciałem się różnić. Większość dzieciaków w mojej klasie była pochodzenia francuskiego. Wszyscy porozumiewaliśmy się po francusku. Chciałem być jednym z nich. Buntowałem się przeciwko temu, żeby uchodzić za Szkota. Ojciec musiał być chyba z tego powodu bardzo rozczarowany. – Popatrzył w zamyśleniu na port. – Ale jeśli się cofnąć o pięć pokoleń, to okazuje się, że mój praprapradziadek przybył ze Szkocji tutaj, do Quebec City, bez grosza przy duszy. Wyrugowano go wraz z rodziną z jego ziemi na Hebrydach Zewnętrznych, a potem rozdzielono z matką i siostrami. Blanc zaciągnął się papierosem. – A co z jego ojcem?
– Postrzelono go śmiertelnie, kiedy kłusował na jelenie w majątku dziedzica. To było podczas zarazy ziemniaczanej. – Myślałem, że to dotyczyło tylko Irlandii. Sime pokręcił głową. – W niektórych częściach Szkocji nie było lepiej. – Wskazał głową port. – Gdy tylko tu przybył, zaczął przeglądać rejestry w biurze portowym, próbując ustalić, kiedy przypłynął statek z jego rodziną. Statek o nazwie Heather. – I? – Nie było o nim nawet wzmianki. Powiedziano mu, że prawdopodobnie zaginął na morzu. W tamtych czasach, jeśli statek szedł na dno, nikt o tym nawet nie wiedział. – Przypominał sobie dokładnie, jak babka czytała mu ten fragment pamiętników. O tym, jak ich przodek upił się i został uratowany z rąk podejrzanych typów przez poznanego przygodnie Irlandczyka. Pokręcił głową. – Trudno to sobie wyobrazić. Wyrzucają cię z twojej ziemi i siłą prowadzą na jakiś statek. Przybijasz do obcego lądu z niczym. Bez rodziny, bez przyjaciół. – Co się z nim stało? Sime wzruszył ramionami. – Poszczęściło mu się koniec końców. Zyskał pewną sławę jako malarz. – Masz jakieś jego obrazy? – Tylko jeden. Pejzaż. Przypuszczam, że przedstawia krajobraz Hebrydów. Jakieś posępne miejsce. Żadnych drzew, niczego. – Sime’owi przyszło do głowy, że wszystko, co zabarwiało tło jego snów, musiało pochodzić z tego obrazu, który wisiał u niego w mieszkaniu. Zwrócił się do Blanca: – A ty? Jakie są twoje korzenie? – Mogę wywieść swój rodowód od wczesnych Akadian, którzy jako pierwsi osiedlili się w Kanadzie. Przybyli z miasta Loudun w regionie Poitou-Charentes w zachodniej Francji. – Blanc uśmiechnął się. – Jestem więc czystej krwi Francuzem. Myślę, że różnica między naszymi przodkami polega na tym, że moi przybyli tu dobrowolnie. Pionierzy. Pod krawężnik zajechała taksówka i kierowca zatrąbił. Obaj mężczyźni wstali szybko, a Blanc rzucił na stolik kilka monet.
III
Wystartowali krótko po dwunastej i mieli dotrzeć na wyspy przed drugą. Crozes powiedział Blancowi przez telefon, że zwołuje zebranie zespołu w siedzibie Sûreté, by ocenić dotychczasowy materiał i podjąć decyzję co do dalszych kroków. Sime oparł głowę o fotel, zamknął oczy i natychmiast zobaczył twarz Kirsty Cowell, czekającą na niego, wyrytą w jakiś sposób na jego siatkówce. Myślał o tym, co Blanc powiedział mu w restauracji o związku, jaki go z nią łączył. „Wyczuwa się w tym coś osobistego, i nie jest to w porządku. To nieprofesjonalne”. Zastanawiał się, czy przypadkiem nie traci w tej sprawie obiektywizmu. Poczuł, jak samolot skręca w lewo nad miastem, żeby ustalić kurs i podążyć na północ wzdłuż rzeki. Blanc trącił go w ramię. Siedział od strony okna i patrzył na krajobraz w dole, kiedy zawracali. Był piękny jesienny dzień, rześki i czysty; barwy lasu porastającego brzegi rzeki jawiły się olśniewająco w blasku słońca, jakby wzbogacone kolorystycznie przez jakiś program komputerowy. – Popatrz – powiedział. – Widzisz ten sznureczek wysp na rzece? Sime nachylił się, żeby popatrzeć. I zobaczył je, widoczne wyraźnie jak płaskorzeźby na tle ciemnego nurtu Rzeki Świętego Wawrzyńca. Szare skały i jesienne listowie. Dziewięć albo dziesięć; różniły się wielkością i ciągnęły ku północnemu wschodowi miasta. – Trzecia, licząc od Île d’Orléans – powiedział Blanc. – To Grosse Île. Tam właśnie odbywali kwarantannę imigranci w dziewiętnastym wieku i na początku dwudziestego. Słyszałeś o tym? Sime skinął posępnie głową. – Tak. – Biedacy. To było podobno istne piekło. Sime poczuł, że powracają wspomnienia doświadczeń, jakie stały się udziałem jego przodka.
ROZDZIAŁ 28
Ta podróż jest koszmarem większym, niż mogłem sobie kiedykolwiek wyobrazić. A to dopiero początek! Bóg jeden wie, jakie nieszczęścia mnie jeszcze czekają. Nauczyłem się nie myśleć o Ciorstaidh, przynosi to bowiem tylko ból i pogłębia moją rozpacz. Gdyby była ze mną na statku, teraz zajmowalibyśmy jedną z kajut na pokładzie. Miała nasze papiery, a gdy odkryto, że nie mam żadnych i jakiegokolwiek dowodu, iż zapłaciłem za podróż, pierwszy oficer powiedział mi, że muszę odpracować rejs, po czym przydzielono mnie do kuchni, gdzie miałem gotować dla pasażerów pod pokładem, pośród których musiałem znaleźć sobie miejsce. Kuchnia to tak naprawdę prymitywne pomieszczenie, a my trzej, wyznaczeni na kucharzy, przekonaliśmy się niebawem, że nie sposób pracować przy wzburzonym morzu, które się nie uspokoiło od chwili, gdy wypłynęliśmy. Woda w beczkach jest zielona. Nie da się jej prawie pić. A połowa zboża w workach jest spleśniała. Cennego mięsa jest bardzo niewiele, zresztą i tak na niedługo go starczy. Nie mam pojęcia, jak będziemy przez całą podróż wydzielać ziemniaki, cebulę i rzepę. Dowiedziałem się, że większość spośród dwustu sześćdziesięciu dziewięciu osób w pomieszczeniu ogólnym pochodzi z wyspy Skye. Wyrugowani ze swej ziemi i wysłani do Glasgow przez dziedzica, który zapłacił za ich przewóz do Kanady. Niemal wszyscy posiadają tylko to, co mają na sobie. Bez grosza przy duszy, nie wiedzą, co się stanie, gdy dotrą wreszcie do miejsca przeznaczenia. Eliza nigdy nie była pomyślana jako statek pasażerski. To towarowiec. Powróci na Wyspy Brytyjskie załadowany dobrami z Nowego Świata, a ludzie w pomieszczeniu ogólnym to niewiele więcej niż płatny balast. „Pomieszczenie ogólne”, jak to nazywają, jest ładownią przystosowaną naprędce do przewozu ludzi. Wzdłuż obu boków kadłuba, a także w części środkowej, umieszczono przegrody. Znajdują się na dwóch poziomach,
wciśnięte między górny i dolny pokład. Na poplamionych, brudnych deskach jest akurat tyle miejsca, by się położyć. To tutaj tłoczą się rodziny, osiem albo dziesięć osób w jednej przegrodzie. Nie ma toalet. Tylko cynowe wiadra, które, gdy się przelewają, trzeba samemu wynosić na górny pokład i opróżniać za burtę. W powietrzu unosi się ciężka woń ludzkich odchodów; brakuje wody, żeby się umyć. Nie ma też prywatności, kiedy człowiek chce się załatwić. Jest to żenujące dla wszystkich, ale szczególnie dla kobiet. Większość robi to za kocami trzymanymi dla osłony przez ich bliskich. Tu, na dole, jest ciemno i przytłaczająco. Przy złej pogodzie zamykają włazy i nie widzimy światła przez długie dni. Jego jedynym źródłem są lampy oliwne, które kołyszą się nad głowami, kopcąc swymi wyziewami w powietrzu, którym i tak już oddycha się z trudem. Chwilami widzę zbyt słabo, by spisywać tę historię swego życia, a gdy statek wznosi się i opada podczas sztormu, zaczynam się obawiać, że nikt nigdy tego nie przeczyta. Mam szczęście, że wzięła mnie pod swe opiekuńcze skrzydła żona kapitana, jestem bowiem jedynym pasażerem w pomieszczeniu ogólnym, który mówi po angielsku. To jej zawdzięczam, że mam na czym pisać i że mogę przechowywać swój dziennik w bezpiecznym miejscu. Tylko pisanie pozwala mi zachować zmysły w ciągu tych nieskończonych godzin i dni. Wszystkich prześladuje choroba morska, a koszmarna muzyka ludzkiego cierpienia, której słucham dzień i noc, jest niemal bezustannie przerywana przez odgłos torsji. Często myślę o matce i siostrach na pokładzie Heather i o tym, co przeżywają. Z trudem mogę znieść tę świadomość. Jest i inna przypadłość, której nie wywołuje kołysanie statku, tylko jakaś choroba. Zauważyłem, że pewien mężczyzna wydaje się słabszy od innych. Młody człowiek, krzepki i silny, może pięć albo sześć lat straszy ode mnie. Nazywa się John Angus Macdonald i ma dwoje dzieci, jego żona zaś nosi w łonie trzecie. Prześladują go gwałtowne mdłości i biegunka; nie jadł od dwóch dni. A dziś wieczorem dostrzegłem na jego piersi i brzuchu czerwone plamy. ••• Jesteśmy na morzu od dwóch tygodni, a John Angus Macdonald nie żyje. Zajmował wraz z rodziną sąsiednią przegrodę, gasł więc na moich oczach.
Odprawiliśmy tego ranka krótkie nabożeństwo żałobne za jego duszę. Wyszła nas tylko garstka na pokład, by uczestniczyć w tej ceremonii. Nie potrafię opisać, jak wspaniale było oddychać świeżym powietrzem, choć tym gorzej wracało się pod pokład. John Angus został owinięty w prześcieradło, na którym umarł. Zaszyto go w nie pobieżnie. Byłem obecny, ponieważ jako jeden z nielicznych potrafię czytać i pisać; ktoś wcisnął mi w dłoń Biblię gaelicką i poprosił, bym przywołał jakiś stosowny ustęp. Przypomniałem sobie fragment, który stary ślepy Calum wyrecytował nad trumną mojego ojca. Choć zabrało mi to trochę czasu, odszukałem go w końcu: Ewangelia według świętego Jana, rozdział 11, wers 25. „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we mnie, nie umrze na wieki”. Potem spuścili ciało Angusa za burtę. Zobaczyłem, jak wpada z cichym pluskiem do wzburzonego morza, i uświadomiłem sobie, zapewne po raz pierwszy w życiu, jak niewiele znaczymy. Nie mam pojęcia, ile dni pozostało jeszcze do rozwiązania jego żonie Catrionie, ale jej brzuch jest już znaczny, więc zapewne niedługo urodzi. Dziecko, które nigdy nie pozna ojca. Nie wiem dlaczego, ale teraz, kiedy jej mąż odszedł, czuję się za nią odpowiedzialny. Przebywam w sąsiedniej przegrodzie i jestem dla jej dzieci kimś na podobieństwo taty. Nawet w tej chwili, gdy piszę to przy słabym świetle pod pokładem, mały chłopiec i dziewczynka leżą zwinięci w kłębek przy moich nogach, dzieląc ze mną łoże pod nieobecność rodziciela. Jedyne, co naprawdę mogę dla nich zrobić, to postarać się, by dostawały więcej jedzenia. ••• Pogoda wciąż jest okropna. Włazy są zamknięte od wielu dni, by zimno nie przedostawało się pod pokład. Czuję, że mógłbym kroić powietrze swoim nożem. Rozmawiałem dziś z jednym marynarzem; powiedział mi, że płynie się zwykle od czterech do sześciu tygodni, jednak z powodu pogody jesteśmy już opóźnieni, więc sądzi, że podróż może się przeciągnąć do dwóch miesięcy. Od razu przejrzałem zapasy w spiżarni i dokonałem pospiesznych obliczeń.
Wydaje mi się, że zabraknie nam jedzenia i wody na długo przed przybyciem do celu podróży. ••• Choroba Johna Angusa Macdonalda przeniosła się na innych. Jak dotąd zmarło dwanaścioro ludzi; wrzucono ich do morza. Wielu z moich towarzyszy cierpi nieustępliwą biegunkę. Deski podłogi toną w ludzkich ekskrementach i można się na nich poślizgnąć. Nie ma sposobu, by to uprzątnąć, a smród jest nie do zniesienia. Poznałem dobrze symptomy choroby, która prześladuje nas pod pokładem, i wypatruję jakichkolwiek oznak u siebie. Jak dotąd oszczędzono mi tej przypadłości, ale nie cierpienia. ••• Ta noc była jedną z najbardziej przygnębiających w moim życiu. Catriona Macdonald zaczęła wreszcie rodzić. Statek kołysał się gwałtownie, a wokół nas, niczym demony, tańczyły cienie rzucane przez rozchwiane lampy oliwne. Było prawie niemożliwe, by widzieć cokolwiek wyraźnie. Biedna kobieta cierpiała niewymownie i starsze, bardziej doświadczone niewiasty zebrały się wokół niej, by pomóc w porodzie. Krzyki Catriony zagłuszały nawet ryk sztormu, a jej przerażone dzieci przywierały do mnie w sąsiedniej przegrodzie. Szybko stało się jasne, że poród nie przebiega pomyślnie. Zaprowadziłem dzieci do przegrody po drugiej stronie, żeby niczego nie widziały, choć wciąż mogły wszystko słyszeć. Lecz nawet w półmroku dostrzegałem niepokój w ciałach kobiet skupionych wokół młodej wdowy. Ich milczące przerażenie przypomniało mi ten dzień przed wielu laty, kiedy wraz z Annag kucałem przy kojcu dla kurcząt obok drzwi izby naszego czarnego domu, podczas gdy matka wydawała na świat córkę. Zostawiłem dzieci pod opieką rodziny z sąsiedniej przegrody i poszedłem zobaczyć, co się dzieje. W pierwszej chwili starsze kobiety mnie odpędziły. To nie miejsce dla mężczyzny, orzekły. Ale przepchnąłem się między nimi i chwyciłem się drewnianego słupa, po czym ujrzałem Catrionę Macdonald leżącą na plecach z szeroko rozłożonymi nogami. Dziecko wychodziło niewłaściwą stroną, tak jak działo się to z Murdag.
Nie było na pokładzie doświadczonej położnej, a kobieta, która starała się pomóc, nie wiedziała, co ma robić. Zamknąłem oczy i zobaczyłem wyraźnie przez zasłonę dymu izby w czerwonym domu, jak położna z Baile Mhanais obróciła dziecko. I gdy znów podniosłem powieki, nabrałem jeszcze większej pewności, że jeśli czegoś nie uczynię, niemowlę umrze. Odsunąłem kobietę i gdy zająłem jej miejsce, usłyszałem, jak pozostałe sapnęły z wrażenia. Wsparłem się kolanami o bok przegrody, by z powodu kołysania statku nie stracić równowagi i ująć pewnie dziecko. Widziałem, jak się to robi. I wiedziałem, że też mogę to zrobić. Dziecko wychodziło pośladkami do przodu, rączki i nóżki wciąż były w środku. Maleńka dziewczynka. Odtworzyłem w myślach to, co na moich oczach robiła położna, i uwolniłem nóżki, najpierw jedną, potem drugą, a następnie ostrożnie obróciłem rączki i wydobyłem je z łona matki. Jej krzyki niemal wytrąciły mnie z równowagi. Tak jak w przypadku mojej matki, było przerażająco dużo krwi; poczęła mnie opuszczać pewność siebie. Całe ciałko znajdowało się teraz na zewnątrz, ale główka wciąż tkwiła uwięziona w środku. Maleństwo dusiło się, zanurzone we krwi i wodach. Czułem, jak życie dziecka w moich rękach umyka. Pot niemal mnie oślepiał. Próbowałem przywołać w pamięci, co zrobiła położna, by uwolnić główkę, i starałem się za wszelką cenę skupić na tym, co widziałem tamtego dnia. Przypomniałem sobie, jak wymacała główkę przez matczyny brzuch. A potem nacisnęła ją dłonią ku dołowi. Kobiety krzyczały na mnie, bym przestał, ale byłem przekonany, że jestem jedynym, który może ocalić życie tej małej dziewczynki. Przesunąłem dłoń po zakrwawionym brzuchu Catriony i wyczułem tam główkę dziecka, krągłą i twardą. Nacisnąłem ją mocno, ułożywszy wpierw ciałko w zagięciu drugiej ręki, i krzyknąłem jednocześnie: „Przyj!”. Główka wyszła tak niespodziewanie, że zachwiałem się i omal nie upadłem. Poczułem, jak chwytają mnie dłonie kobiet, i trzepnąłem pośladki dziecka tak mocno, jak zrobiła to położna z moją siostrą. Przez chwilę panowała cisza. Potem rozległ się kaszel i płacz; przeciąłem pępowinę nożem, by wziąć dziecko na ręce. I po chwili ta mała istota pokryta krwią i śluzem tuliła się do mojej piersi, po raz pierwszy otwierając oczy.
Byłem niemal oszołomiony wzruszeniem, że trzymam w ramionach to nowe życie. Kobiety skupiły się wokół Catriony z prześcieradłami, by powstrzymać krwawienie, ona jednak była nieświadoma bólu czy niebezpieczeństwa, które może jej grozić. Popatrzyła na mnie w półmroku błyszczącymi oczami i wyciągnęła drżące ręce po maleńką dziewczynkę. Ktoś zabrał ją z moich ramion i owinął kocykiem, potem podał dziecko matce. Catriona przytuliła je do piersi, jakby stanowiło coś najdroższego na ziemi. Przypuszczałem, że tym właśnie dla niej jest. Czymś bezcennym. Oderwała wzrok od dziecka i spojrzała na mnie, po czym głosem ledwie słyszalnym w jazgocie sztormu i pojękiwaniu statku wyszeptała: – Dziękuję. ••• Jesteśmy na morzu już od czterdziestu pięciu dni. Jeden z kucharzy nie żyje, drugi jest chory, ja zaś staram się ze wszystkich sił nakarmić pozostałych pasażerów. Od tygodni nie ma mięsa, zboża też zabrakło; zostało tylko trochę przywiędłych warzyw, z których próbuję przyrządzić zupę dla wszystkich. Woda, choć obrzydliwa, też się kończy. Jeśli nie ulegniemy chorobie, to zabije nas głód. Coraz więcej ludzi powala niemoc, która zabrała Johna Angusa Macdonalda. Catriona też zdradza jej objawy. Nie czuje się dobrze od chwili połogu i jej zdrowie pogarsza się szybko. Pocieszam ją niemal w każdy wieczór i staram się czymś zająć jej dzieci. Jestem pewien, że maleństwo by umarło, gdyby pewna kobieta wciąż nie miała pokarmu w piersiach, więc dokładam wszelkich sił, by Macdonaldowie i mamka dostawali dostatecznie dużo jedzenia i przeżyli. Ciorstaidh jest teraz odległym wspomnieniem. Wiem jednak, że przez resztę swoich dni będę zawsze żałował tej chwili, kiedy straciłem ją na nabrzeżu. Dziś wieczorem na moje barki złożono jeszcze jeden obowiązek. Catriona wie, że umrze. Jak mogłaby nie wiedzieć? Właśnie otuliłem kocykiem jej dzieci i głaskałem ich główki, aż zasnęły. Odwróciłem się i dostrzegłem, że patrzy na mnie dużymi smutnymi oczami. Chwyciła mnie za nadgarstek i powiedziała szeptem:
– Babka zawsze mi powtarzała, że jeśli ocali się jakieś życie, to jest się za nie odpowiedzialnym. – Wykasłuje śluz i plwocinę na prześcieradło i czeka chwilę, żeby zebrać siły. – Kiedy odejdę, weźmiesz pod opiekę moje maleństwo. I dzieci. Zrób, co tylko zdołasz, Sime. Zostałeś tylko ty. Mam dopiero osiemnaście lat. Ale jak mogłem odmówić? ••• Wczoraj wyrzuciliśmy za burtę jeszcze trzy ciała. Zrezygnowano już z wszelkich obrządków, choć zawsze powtarzam szeptem pożegnanie, jakie Calum wypowiedział na pogrzebie mojego ojca. Nawet jeśli nikt tego nie słyszy, jestem pewien, że te słowa docierają do Boga. Pogoda poprawiła się w ciągu kilku ostatnich dni i płyniemy teraz szybciej. Zwlekałem jeszcze chwilę na pokładzie po pogrzebach i usłyszałem, jak ktoś krzyczy: „Ziemia!”. Wraz z innymi podbiegłem do bakburty i wytężyłem wzrok, by dojrzeć coś ponad rozkołysanym morzem. Po chwili zobaczyłem w dali małe skupisko wysp przełamujących horyzont. Marynarz stojący obok powiedział: – Dzięki Bogu. Dopłyniemy jutro albo pojutrze. Poczułem taką ulgę, że chciałem krzyczeć i wymachiwać pięściami. Chciałem już tam być. Chciałem, by to wszystko się skończyło. Dziwne, ile można znieść, kiedy się wie, że wciąż ma się do przebycia długą drogę. Lecz gdy tylko przed oczami pojawia się jej kres, wszelka determinacja znika i człowiek z trudem może dotrwać do końca podróży. Moja radość była jednakże krótkotrwała. – Nie ciesz się, synu – rzekł marynarz. – Nie wpuszczą nas jeszcze do Quebec City. Zacumujemy najpierw przy Grosse Île. A jeśli ci się wydaje, że dotąd było źle… – Zamilkł znacząco. – Co masz na myśli? – spytałem. – Jaka Grosse Île? – To piekło na ziemi, synu. Wyspa na Rzece Świętego Wawrzyńca, kilka mil od miasta w górę jej biegu. Zostaniemy tam na czas kwarantanny. Chorzy będą leczeni i prawdopodobnie umrą. A pozostałych z nas będą trzymać tak długo, aż się upewnią, że nic nam nie dolega. Dopiero wtedy nas puszczą. Miałem ochotę zapłakać. •••
Wydawało się czymś nadzwyczajnym widzieć na horyzoncie ląd z jednej i drugiej strony, kiedy wpłynęliśmy dziś w ujście Rzeki Świętego Wawrzyńca. Jednakże jej przeciwległe brzegi są tak odległe, że ledwie zamazują linię między wodą i niebem. Nie miałem pojęcia, że rzeka może być tak ogromna. Każdy, kto tylko mógł, wyszedł na pokład, by patrzeć, jak płyniemy w górę nurtu, a brzegi po obu stronach przybliżają się coraz bardziej. Jest to wielki kontynent Ameryki Północnej. Jednak z dwustu sześćdziesięciu dziewięciu podróżnych, którzy opuścili Glasgow pod pokładem, dwudziestu dziewięciu nie żyje, nas zaś pozostało tylko dwustu czterdziestu. Zmierzchało prawie, gdy minęliśmy wianuszek mrocznych wysp, które wynurzały się mgliście z wody, i w końcu zarzuciliśmy kotwicę przy Grosse Île. Tam, w zatoce, cumowało już osiem albo dziesięć wysokich statków; na każdym dziobie na znak kwarantanny powiewała żółta flaga. Wydaje się, że przywlekliśmy do Nowego Świata wszelkie trapiące nas choroby. Na brzegu dostrzegłem zbiorowisko długich chat, za nimi zaś, na wzgórzach – lasy. Od strony drewnianego nabrzeża wyruszyła w naszą stronę długa łódź, woda spływająca z jej wioseł odbijała zamierające światło dnia i spadała z powrotem w nurt niczym płynne srebro. Na nasz pokład wkroczył jakiś człowiek w surducie, wysokich butach i grubych spodniach. Pod kapeluszem widniała chuda twarz o zapadniętych policzkach. – To lekarz – odezwał się do mnie jeden z marynarzy. – Ktoś z was mówi po angielsku? – spytał doktor. Podniosłem po chwili rękę. – Ja, proszę pana. – Jakim językiem posługują się ci ludzie? – Gaelickim. – Do diabła – mruknął. – Nasz tłumacz zmarł dwa dni temu. Będziesz musiał go zastąpić. – Zrobił kilka kroków w moją stronę i obrzucił mnie uważnym spojrzeniem. Potem rozchylił mi koszulę i obejrzał klatkę piersiową. – Wyglądasz na razie na zdrowego. – Mówił dziwną, nosową i przeciągłą odmianą angielskiego. – Muszę zbadać tych ludzi, żeby sprawdzić, kto jest
chory i potrzebuje opieki. Pozostali z was będą w tym czasie przebywać w lazaretach na końcu wyspy. – W lazaretach? – Po prostu w chatach, synu. – Rozejrzał się. – Domyślam się, że chorzy są wciąż pod pokładem. ••• W końcu przewieźli nas na brzeg barkasami i zgromadzili w ciemności na nabrzeżu, trzymając nad nami lampy na długich kijach – nad zbiorowiskiem żałosnych postaci odzianych w łachmany, o długich, brudnych, zmierzwionych włosach i upiornie wychudzonych twarzach pokrytych splątanym zarostem. Nikt nie nosił butów. Jeden z mężczyzn miał na sobie spódnicę ofiarowaną mu przez żonę kapitana, by mógł ukryć swą wstydliwość. Jego poniżenie było dojmujące. Trzydzieścioro dziewięcioro ludzi, z których większość nie potrafiła iść o własnych siłach, zabrano od razu do chat szpitalnych. Pośród pozostałych poczęli krążyć ludzie w maskach i rękawicach, niczym słudzy śmierci, pozbawiając nas wszelkiego dobra, które ze sobą przywieźliśmy. Szczęśliwym trafem żona kapitana przechowywała moje pamiętniki, więc były bezpieczne. Catriona Macdonald została zabrana do szpitala wraz z resztą niedomagających, mnie zaś przypadł obowiązek opieki nad jej dziećmi; niemowlę trzymałem na rękach. Stłoczono nas następnie na wozach, byśmy odbyli krótką podróż na północno-wschodni kraniec wyspy. Lekarz usiadł na wozie obok mnie i dzieci. Wyczuwałem niemal jego zmęczenie. – Widziałem rzeczy, jakich nie powinien oglądać żaden człowiek – oznajmił. – Widziałem cierpienie, jakiego żadna istota ludzka nie powinna znosić. – Obrócił w moją stronę głowę i popatrzył na mnie pustym wzrokiem. – Kiedyś byłem głęboko religijny, synu. Ale jeśli Bóg istnieje, to już dawno temu nas porzucił. Nasz żałosny konwój ruszył przez noc, każdy wóz zaopatrzony był w lampę. Trakt biegł w głąb lądu, morze znajdowało się gdzieś po prawej stronie, po lewej natomiast rozciągało się coś, co doktor określił jako rozlewisko rojące się od komarów. Zatoka Cholery, jak ją nazwał. A na miejsce, w którym zakotwiczyła Eliza, mówił: Zatoka Szpitalna.
Dowiedziałem się od niego, że tylko w tym roku przez Grosse Île przewinęło się blisko sto tysięcy ludzi. Większość przybyła na statkach z Irlandii. Powiedział, że ludzie umierali tam dziesiątkami tysięcy z powodu zarazy ziemniaczanej. Ja zaś wiedziałem, jak to musiało wyglądać. – W ciągu tylko ostatnich siedmiu miesięcy tyfus zabił na Grosse Île pięć tysięcy nieszczęśników – ciągnął. – To choroba, która trapi też większość ludzi z Elizy. – Umrą? – spytałem. – Niektórzy. Przetrwają najsilniejsi. Zważywszy wszystko, nie idzie nam tak źle, ale nasz ambulans pełni też funkcję karawanu. I jest w użyciu przez całą dobę, siedem dni w tygodniu. – Pokręcił głową. – Z powodu tyfusu straciliśmy w tym roku już dwóch woźniców i połowę naszych tłumaczy. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Pięć tysięcy zmarłych? Wydawało się to niewyobrażalne. Przejechaliśmy przez jedyną wioskę na wyspie. Domy i kościół były usadowione w głębi, po obu stronach drogi. – Kto tu mieszka? – spytałem. – Ludzie zatrudnieni przy kwarantannie i ich rodziny – wyjaśnił. – Lekarze, pielęgniarki, tłumacze, zarządcy, woźnice. I duchowni, ma się rozumieć. Zjawiają się pierwsi, by zobaczyć, jakie piekło niebiosa zgotowały ziemi. Jego rozczarowanie i brak wiary wydawały się niemal bolesne; z trudem mogłem patrzeć mu w oczy. Zastanawiałem się też, jacy ludzie decydują się pracować w takim miejscu, zabierając ze sobą rodziny. Za wioską grunt nieco się wyrównał i znów znajdowaliśmy się bliżej morza. W końcu ujrzeliśmy lazarety, długie mroczne kształty w ciemności, ustawione rzędami od strony skalistego wybrzeża. Kiedy zsiedliśmy z wozów, doktor powiedział mi, że z pewnością skorzysta jeszcze z mojej pomocy, i podziękował mi za cierpliwość, po czym ruszył z powrotem do wioski. Myli się jednak, gdyż nie mam w sobie ani odrobiny cierpliwości. Nie żywię żadnego pragnienia, by pozostać w tym miejscu, i porzucę je, gdy tylko będę mógł. Człowiek zatrudniony przy kwarantannie zaprowadził nas do ostatniej chaty. Wydawała się nieskończenie długa, podzielona wzdłuż przepierzeniami; otwarte drzwi prowadziły z jednego boksu do następnego. Ściany, sufit i belki zostały byle jak pobielone. Z powały zwieszały się lampy
oliwne i pośród setek ludzi leżących obok siebie na długich pryczach pod obiema ścianami myszkowały i tańczyły cienie, przywodząc na myśl duchy. Wzdłuż środkowej części pomieszczenia też stały piętrowe prycze, na których pojękiwały ciała, a ośmiu czy dziesięciu nieszczęśników leżało przykrytych jednym prześcieradłem. To ma być nasz dom przez następne dni albo tygodnie, dopóki nie zachorujemy na tyfus i nie umrzemy albo przetrwamy i rozpoczniemy następną część tej piekielnej podróży. Dzieci przywierały do moich nóg, gdy zajmowaliśmy wolne miejsce na drewnianych półkach poznaczonych wyrytymi słowami tych wszystkich zrozpaczonych ludzi, którzy odeszli przed nami, i upstrzonych Bóg wie jakimi wydalinami. Jedna z kobiet wzięła niemowlę Catriony Macdonald, żeby je nakarmić piersią, powiedziano nam też, że niebawem dostaniemy jeść. Byłem za to wdzięczny, ale ponad wszystko pragnąłem się stąd wydostać. ••• Trudno rzec, bym czuł się lepiej, ale po trzech porządnych posiłkach jestem fizycznie silniejszy. Lekarz, który przyjął nas na wybrzeżu, zjawił się dziś rano, by mi powiedzieć, że chce ze mną mówić zarządca. Pojechałem z nim przez wyspę na wozie, on zaś wskazał uzbrojonych wartowników trzymających straż na skraju wioski niedaleko lazaretów. – Zmieniają się za dnia i w nocy – oznajmił. Spojrzałem na nich zdziwiony. – Strażnicy? Czego pilnują? – Tego, żeby ludzie na kwarantannie nie zawędrowali do wioski ani nie uciekli. Tyfus to straszna rzecz, synu. Władze robią wszystko, by się nie rozprzestrzenił. Kiedy przejeżdżaliśmy przez wioskę, między domami bawiły się dzieci; porzuciły swoje zajęcia, gdy się pojawiliśmy, i zaczęły się nam przyglądać. Ich ciemne oczy pełne niepokoju sprawiły, że poczułem się jak ci trędowaci, o których mówi Biblia. Siedziba zarządcy stała blisko nabrzeża, długa chata z oknami wychodzącymi na zatokę. Zarządca był Szkotem z miejscowości Dumfries.
Powiedział, że pracuje tutaj od ponad dziesięciu lat. Spytałem, czy nie boi się zarazić tyfusem. Uśmiechnął się tylko i odparł, że człowiek nigdy nie przestaje się bać, ale gdyby miał zapaść na tę chorobę, to już by się to stało. – Mówisz po gaelicku, jak słyszałem – rzekł, a ja skinąłem głową. – Mamy tu tłumaczy większości obcych języków, ale tego, który znał gaelicki, straciliśmy niedawno. Był właściwie Irlandczykiem, ale potrafił się porozumieć ze Szkotami. – Odwrócił się w stronę okna i popatrzył na statki zakotwiczone w zatoce. – Zastanawiam się, czy mógłbyś pomóc nam w pewnej drobnej sprawie, z jaką się tu borykamy. Chodzi o pewnego Irlandczyka, niejakiego Michaela O’Connora, który przybył tu piątego dnia tego miesiąca. Nie mówi słowa po angielsku. – Znów spojrzał na mnie. – Ten człowiek jest niespełna rozumu. Parokrotnie przytrafił mu się nawet atak wściekłości. Wsiada do ambulansu i zjawia się tu dwa albo trzy razy dziennie i wydziera się. Może udałoby ci się z nim porozmawiać. Wywiedzieć się, czego chce, u licha. ••• Znalazłem Michaela O’Connora w lazarecie numer trzy i stwierdziłem ze zdziwieniem, że nie jest wiele starszy ode mnie. Siedział sam przy stole, patrząc przed siebie. Większość mężczyzn goli się i ścina sobie włosy po kilku dniach spędzonych w tym miejscu, ale Michael miał gęstą czarną brodę, a włosy do ramion, matowe i skołtunione. Popatrzył na mnie niebieskimi celtyckimi oczami o najbledszym odcieniu, wypranymi z wszelkich emocji. Dopóki nie odezwałem się do niego po gaelicku. Wtedy twarz mu się od razu rozjaśniła. – Człowieku, myślałem, że jesteś jeszcze jednym z tych przeklętych ludzi, którzy przychodzą tu, żeby paplać do mnie po angielsku. Ani jeden nie gada w bożym języku, a ja nic nie umiem im przetłumaczyć. – Popatrzył na mnie podejrzliwie. – Ale dziwacznie gadasz po gaelicku, synu. – Nie tak dziwacznie jak ty – zauważyłem. – Skąd jesteś? – Ze Szkocji. Ryknął śmiechem, a potem klepnął mnie w plecy; myślę, że po raz pierwszy od miesięcy usłyszałem ludzki śmiech. – Ach, jesteś Szkotem! – zawołał. – Coś gorszego od Irlandczyka, rzecz jasna, ale może być. Przysłali cię?
– Tak – odparłem. – Żebym się wywiedział, czego od nich chcesz. Jego twarz się zachmurzyła, uśmiech przygasł. – Mój brat Seamus wypłynął z Cork na pokładzie Emily ponad cztery miesiące temu. Przechodził tu kwarantannę, więc musi być coś o nim w dokumentach. Są cholernie drobiazgowi, jeśli o nie chodzi. Chcę tylko mieć pewność, że przybył tu cały i zdrowy, a potem wyruszył do Quebec City. – Mogłeś chyba znaleźć jakiś sposób, żeby ich o to spytać? – odrzekłem. I wtedy wprawił mnie w osłupienie, mówiąc po angielsku z silnym akcentem irlandzkim i niewyparzoną gębą. – Ci skurwiele nie gadają w ojczystym języku, Szkocie. Posługują się tylko kurewską angielszczyzną. Nie kryłem zdumienia. – Ale sam się nią posługujesz. – Podniosłem ręce, nie pojmując. – W czym więc kłopot? W jego oczach błysnęły figlarne iskierki. – Nigdy nie dałem żadnemu Anglikowi tej przyjemności, żeby posłyszał, jak mówię w jego przeklętym języku. I nie zamierzam czynić tego również teraz. Roześmiałem się i pokręciłem głową. – Ale ci ludzie nie są Anglikami, Michaelu. To Kanadyjczycy. I mówią tylko po angielsku albo francusku. Znowu parsknął śmiechem, głośnym i zaraźliwym. – Więc wychodzi na to, że muszę się nauczyć kurewskiej francuszczyzny. ••• Udostępnili mi tego popołudnia dokumentację przechowywaną w biurze zarządcy, a ja usiadłem przy stole z wielgachnym rejestrem, w którym odnotowywano przybycie każdego statku – skąd przypłynął, kiedy przybił do brzegu, ilu ludzi znajdowało się na pokładzie, ilu zmarło, a ilu było chorych. Zacząłem szukać wzmianki o Heather, żeglującej z Loch Glas na Hebrydach. Niczego jednak nie mogłem znaleźć. Spytałem obecnego w biurze urzędnika, czy każdy statek zawija tutaj, na Grosse Île. Był to mały szary człowieczek, niemal łysy, o smutnych zielonych oczach. Odparł, że każdy statek się tu zatrzymuje, ale w tym roku, z powodu znacznej liczby nowo przybyłych – jeśli lekarz nie stwierdził żadnej choroby na pokładzie – to jednostka mogła kontynuować rejs bez kwarantanny.
Nabrałem otuchy i w mym sercu zrodziła się nadzieja, że matka i siostry nie zapadły na chorobę na pokładzie Heather i popłynęły od razu do Quebec City. Postanowiłem, że się dowiem wszystkiego, kiedy tam dotrę. Skupiłem uwagę na liście pasażerów Emily, która, jak stwierdziłem, przybiła do brzegu wyspy drugiego lipca. Rejs trwał pięćdziesiąt jeden dni, liczba ludzi pod pokładem wynosiła sto pięćdziesiąt siedem. Dziewięcioro zmarło na morzu, szesnaścioro było chorych po przybyciu do miejsca przeznaczenia. A pośród tych, którzy przeżyli, był wymieniony Seamus O’Connor. Szary urzędnik o zielonych oczach uniósł znużony głowę, kiedy począłem go znów wypytywać. – Seamus O’Connor z Cork w Irlandii – rzekłem. – Przybył na pokładzie Emily drugiego lipca. Może mi pan powiedzieć, kiedy ci podróżni wyruszyli do Quebec City? Otworzył inny wielgachny rejestr i przesunął brudnym paznokciem kościstego palca wzdłuż długich kolumn widniejących na karcie. – Jest – oznajmił. – Emily przechodziła kwarantannę tylko cztery dni. Sześcioro spośród szesnastu, których umieszczono w szpitalu, zmarło. Przesunął palcem wzdłuż innej kolumny i podniósł wzrok. – Seamus O’Connor był jednym z nich. Jest pochowany w zbiorowej mogile. ••• Zbiorowa mogiła znajduje się na płaskiej, trawiastej połaci niedaleko południowo-zachodniego cypla Grosse Île. Ląd wznosi się po obu stronach, skalisty i porośnięty drzewami, jednak między nimi, za cmentarzem, widać leniwy nurt rzeki. Gdzieś tam, niedaleko, leży Quebec City. Więc zmarli mogą niemal widzieć to miasto. Trawa, która bujnie porasta świeżo naruszoną ziemię, jest usłana rzędami białych topornych krzyży. Znalazłem Michaela stojącego pośród drzew; chronił się przed mżawką i patrzył na mogiły. Miał na sobie niebieski wełniany kubrak i podarte, obszerne spodnie na szelkach. Szwy butów były sparciałe i z trudem utrzymywały skórę w jednym kawałku. Ręce trzymał w kieszeniach. Wskazał głową groby. – Moi rodacy są tu pogrzebani – powiedział. – I moi. Spojrzał na mnie.
– Twój naród też doznał głodu? – Tak. Znowu się odwrócił w stronę mogił, ja zaś, dostrzegając jego zaciśnięte szczęki, wyczułem w nim gniew. – Żaden z tych nieszczęśników nie przybył tu z własnej woli. Ale gdyby zostali, zagłodziliby się na śmierć. – Jego oczy płonęły wściekłością, gdy na mnie spojrzał. – A żaden dziedzic nie kiwnął palcem, by im pomóc. – I wyrzucił z siebie pytanie, które bał się zadać, jak się domyślałem: – Czego się dowiedziałeś o Seamusie? Bałem się tej chwili niemal tak samo jak on. Nie miałem pojęcia, jak powiedzieć komuś, że osoba, którą kochał, nie żyje. Musiałem to jednak uczynić. Dostrzegł to w mojej twarzy. I szybko odwrócił głowę. – Jest tutaj, prawda? – Wiedziałem, że nie oczekuje ode mnie odpowiedzi, i ujrzałem wielkie łzy spływające mu po policzkach i znikające w brodzie. – Dlaczego nie mógł na mnie zaczekać? – Otarł twarz wierzchem dłoni. Dostrzegałem jego zażenowanie. – Błagałem, by pozwolił mi popłynąć ze sobą. Nic z tego. Rzecz zbyt niebezpieczna dla młodszego brata. Chciał najpierw wyruszyć sam, dorobić się tutaj i zyskać pewność, że będę miał do czego przyjeżdżać. Stał długą chwilę, starając się nad sobą zapanować. Nie znajdywałem w sobie żadnych słów. W końcu się odezwał: – Opiekował się mną przez całe życie. Nie chciał mnie na nic narażać. Mama zagłodziła się na śmierć, tata umarł na cholerę. Więc tylko ja mu pozostałem. – Odwrócił się do mnie. – Ja też zdechłbym z głodu, gdyby nie mój brat. Nigdy nie pytałem, skąd jest jedzenie, które utrzymywało nas przy życiu, ale zawsze przychodził z czymś do domu. – Jego twarz wykrzywiła się w ponurym uśmiechu skrywającym żal i smutek. – Potem wpadł na genialny pomysł, żeby popłynąć do Nowego Świata. Nasłuchał się o nim wspaniałych rzeczy. Że można mieć tu własny kawałek ziemi. Być wolnym człowiekiem. Nie siedzieć w kieszeni jakiegoś kurewskiego dziedzica. Zostawił mnie pod opieką ciotki i powiedział, że przyśle po mnie, gdy tylko znajdzie coś lepszego. Tyle że nie mogłem czekać. Ukradłem trochę gotówki i opłaciłem rejs na pokładzie Highland Mary wypływającej z Cork. – Głos utkwił mu w krtani, ale zapanował
nad sobą. – A teraz… – Spojrzał na mnie; dostrzegłem ból w jego oczach. – Nie mam pojęcia, co zrobić ze swoim życiem. – Milczał długą chwilę. – Ale powiem ci jedno. – Nagle powróciła płomienna zawziętość. – Nie zostanę w tym kurewskim miejscu. ••• Siedziałem tego ranka przy stole w lazarecie, kiedy zjawił się Michael, który mnie szukał. Przez kilka ostatnich dni uczyłem dzieci Catriony liczyć po angielsku, a także podstawowych zwrotów. Gaelicki niewiele im pomoże na tej ziemi, gdzie rządzą dwie mowy – angielska i francuska. Chłopiec ma osiem lat, jak sądzę, a dziewczynka około sześciu, ale nie przypominają dzieci w tym wieku, które pamiętam z Baile Mhanais. Nie mają w sobie żadnej radości. Ani jednej żywej iskierki. Głód i brak matki pozbawiły ich ducha. Siedzą więc potulnie i robią, co im każę, spragnione jedynie uwagi. Gotowe zadowolić w nadziei, że odpłaci im się w zamian pociechą. Jak zwierzęta domowe. Oczy Michaela znów błyszczały figlarnie i widać było, że z trudem panuje nad podnieceniem. Chwycił mnie za ramię i wyciągnął na dwór, po czym poprowadził mnie szybko w stronę wybrzeża, chcąc mieć pewność, że nikt nas nie będzie słyszał. Jego głos przypominał chrapliwy szept. – Dziś w nocy uciekam z Grosse Île. Byłem zaskoczony. – Jak? Pokręcił głową. – Nawet nie pytaj. Kosztowało fortunę. A jeśli strażnicy nas dostrzegą, to zaczną strzelać, do diabła. W północno-wschodniej części wybrzeża będzie czekała na nas łódź, popłyniemy na północny brzeg rzeki. Stamtąd ruszymy na zachód, do Quebec City. Ja i jeszcze trzech innych. Wszystko Irlandczycy. – Milczał przez chwilę. – Ale znajdzie się chyba miejsce dla Szkota, jeśli chce się z nami zabrać. Poczułem, jak wali mi serce. Szansa ucieczki. – Chcę – odparłem. – Ale nie mam pieniędzy. – Wy, cholerni Szkoci, nigdy ich nie macie! – zauważył. – Nie martw się o to. Zapłacisz mi kiedy indziej. Dopóki nie masz nic przeciwko temu, żeby
podróżować jak motłoch. – Uśmiechnął się do mnie zza tej swojej brody. – Piszesz się na to? Skinąłem głową. ••• Pomimo całej desperacji, z jaką pragnąłem wydostać się z tej przeklętej wyspy, żałowałem swej impulsywnej decyzji, by uciekać z Michaelem i Irlandczykami. Przyrzekłem Catrionie Macdonald, że zaopiekuję się jej dziećmi. I choć powtarzałem sobie, że to było z jej strony nieuczciwe obarczać mnie taką odpowiedzialnością, myśl, że je porzucę, rodziła we mnie poczucie winy. Postanowiłem więc udać się do szpitala i rozmówić się z nią. Była to moja pierwsza wizyta w tym miejscu i gdy przekroczyłem próg chaty, miałem wrażenie, że przechodzę z jednego świata w drugi, z piekła na ziemi do piekła pod ziemią. Pomieszczenie było długie i ciemne, okna zasłonięte kocami, by nie wpuszczały światła dziennego. Zapach wydawał się gorszy niż na statku. Tym trudniejszy do zniesienia, że od trzech dni oddychałem czystym bożym powietrzem. Łóżka stały jedno obok drugiego, tak blisko siebie, że pozostawało między nimi niewiele miejsca. Zwykłe drewniane prycze z desek i brudne sienniki. Pomiędzy umierającymi, niczym litościwe anioły, krążyły pielęgniarki w brudnych, poplamionych i znoszonych fartuchach, starając się za wszelką cenę ulżyć chorym w bólu i cierpieniu. Niewiele się jednak różniły od sprzątaczy, którzy usuwają wszelkie ślady pozostawione przez śmierć. Na bladych twarzach o głęboko podkrążonych oczach malowało się wyczerpanie. Choć lekarz powiedział mi, że wielu chorych zdrowieje, trudno było uwierzyć, że ktokolwiek może przetrwać w tym miejscu. Medycy nosili długie togi, kapelusze i maski, chroniące ich przed wyziewami unoszącymi się w powietrzu, którym oddychali. Chciałem zawrócić i wyjść stąd bezzwłocznie, wziąłem się jednak w garść. Byłem winien Catrionie Macdonald przynajmniej wyjaśnienie. Zatrzymałem jedną z pielęgniarek i spytałem, gdzie leży Catriona. Wzięła jakiś wykaz wiszący na ścianie i przerzuciła kilka kartek, potem zaś przesunęła palcem po kolumnie imion i nazwisk. W końcu zatrzymała się przy jednym. – Ach tak. Catriona Macdonald. Umarła dzisiaj rano.
Na zewnątrz było gorąco, słońce wyglądało czasem zza chmur zasnuwających niebo. Stałem, łykając świeże powietrze i walcząc z uczuciami, które mnie prześladowały. Chwilami doznawałem ulgi, że nie muszę spojrzeć Catrionie w oczy, a chwilami miałem ochotę opłakiwać kobietę, z której łona wydarłem życie. I jednocześnie zdawało mi się, że jakaś cząstka mnie samego umiera po trochu dla dzieci i tego niemowlęcia, które nigdy nie pozna swej matki. Znalazłem Michaela w lazarecie numer trzy, gdzie wraz ze współspiskowcami siedział przy stole. Z towarzyszami mojej rychłej ucieczki. – Muszę z tobą pogadać – rzekłem, po czym wyszliśmy na dwór. Przypuszczam, że otaczała mnie aura śmierci, bo popatrzył na mnie dziwnie. – Co mogę dla ciebie uczynić, Szkocie? – Potrzebuję trochę pieniędzy. Zmarszczył czoło. – Na co? – To długa historia. Zwrócę ci, kiedy tylko zdołam. Nie mogłem mu powiedzieć, że chcę za te pieniądze kupić sobie sumienie. Ale choć znałem go bardzo krótko, wiedziałem już, że Michael potrafi czytać w ludzkich sercach. Przyglądał mi się przez długą chwilę. Wydawało się, że jego spojrzenie przewierca mi duszę. Potem wyszczerzył w uśmiechu zęby. – Co tam, do diabła! To, czego potrzebujemy, zwędzimy. – Pogrzebał w kieszeni kubraka i wyjął małą sakiewkę zawiązaną mocno na rzemyki. Ujął moją dłoń i wcisnął w nią woreczek. – Dziesięć złotych suwerenów. Mam nadzieję, że wykorzystasz je dla dobrej sprawy. Skinąłem głową z otwartymi ustami, nie mogąc niemal uwierzyć w taką szczodrość. – Tak, ale nie wiem, czy mogę przyjąć od ciebie aż tyle. – Bierz to! – zagrzmiał. – I nigdy nie pytaj, skąd mam te pieniądze. Te cholerne monety i tak są za ciężkie. Poza tym jest na nich głowa kurewskiej królowej Anglii. Żaden szanujący się Irlandczyk nie chciałby, żeby znaleziono go martwego z czymś takim w kieszeni. •••
Poszedłem prosto do Mackinnonów, którzy opiekowali się pod moją nieobecność dziećmi Catriony. Nie owijałem w bawełnę. Powiedziałem im, że Catriona zmarła i że tej nocy uciekam. Wyjąłem monety i położyłem je na stole, mówiąc, że to na dzieci. Sami mieli już trójkę, ale popatrzyli na pieniądze oczami okrągłymi jak spodki. Nigdy w życiu tyle nie wiedzieli. Ja też nie, jeśli już o tym mowa. I zastanawiałem się przez chwilę, jak, u licha, zwrócę Michaelowi taką sumę. Dzieci Catriony przyjęły wiadomość o śmierci matki w dziwnie poważnym milczeniu. Przyszło mi do głowy, że być może tak bardzo napatrzyły się na śmierć, że nie robiła już na nich wrażenia. Bardziej niepokoiło je to, że zamierzam odejść. Przywarły do mnie w milczeniu, po ich policzkach płynęły łzy, ich rączki czepiały się mojego kubraka. Przytuliłem oboje, starając się nie płakać i zastanawiając się, jak mogę być tak samolubny. Ucałowałem je, potem wyswobodziłem się z ich uścisku i wziąłem niemowlę w ramiona, tak jak tamtej nocy na statku. Dziewczynka popatrzyła na mnie, jakby niemal wiedziała, że nigdy więcej mnie nie zobaczy, i chwyciła mnie maleńkimi paluszkami za kciuk, ja zaś dostrzegłem w jej oczach głębokie skupienie. Pocałowałem ją w czoło i wyszeptałem: „Z Bogiem, maleńka”, a ona się uśmiechnęła. ••• Mogę pisać z najwyższym trudem, kucając w błocie i drżąc z zimna i wilgoci; przysuwam się jak najbliżej ognia, by ogrzać kości i oświetlić moje stronice. Michael obserwuje mnie z ciekawością, którą zdradzają jego blade oczy. Nie pojmuje tego przymusu, który każe mi przelewać historię mego życia na papier. Nie wiem dlaczego, ale w ciągu ostatnich dwóch miesięcy tylko to nadaje mojemu istnieniu jakiś sens. Z tego miejsca pod nawisem skalnym, gdzie schroniliśmy się przed deszczem i zimnem, dostrzegam między drzewami powolny ruch rzeki. A po drugiej stronie wody, niewidoczne, kryją się okropności Grosse Île. Wydaje się prawie niemożliwe, że opuściliśmy lazarety przed niespełna dwiema godzinami i że tylko my dwaj pozostaliśmy przy życiu. Zebrało się nas pięciu. Wcześniej niebo było czyste, ale nim wyruszyliśmy po północy, zachmurzyło się, grożąc deszczem. Ciemność wydawała się nieprzenikniona.
Poruszaliśmy się blisko siebie, na wyciągnięcie ręki, z dala od chat, przez rozległą, płaską i grząską połać ziemi między lazaretami a wioską. Z trudem mogliśmy dostrzec ciemniejszy zarys zadrzewionej skarpy, która wznosiła się splątanymi krzewami głogu ku północnej części wyspy. Nikt nigdy się tu nie osiedlił; wiedzieliśmy, że teren będzie ciężki do pokonania. Już tam niemal dotarliśmy, kiedy Bóg dał znać o sobie – w niebie rozwarła się wielka dziura, a całą Grosse Île zalał blask księżyca. Przez chwilę było jasno jak w dzień, a my, skąpani w świetle, mogliśmy być w każdej chwili dostrzeżeni. I zostaliśmy dostrzeżeni. Przez strażników na obrzeżach wioski. Rozległ się krzyk, wybuchła wrzawa podniesionych głosów i w ciemności rozbrzmiał huk strzału. Rzuciliśmy się do ucieczki, szukając schronienia za drzewami, a potem zaczęliśmy się przedzierać przez krzewy głogu i poszycie, które darło nam odzienia i skórę, ku górze, po skałach i korzeniach drzew, potykając się i padając, pchani do przodu siłą paniki. Słyszeliśmy, że żołnierze nas ścigają, i gdy dotarliśmy na szczyt wzniesienia, rozległa się kanonada; któryś z Irlandczyków padł na ziemię. „Zostaw go!”, krzyknął jeden z pozostałych, lecz Michael przystanął, by przykucnąć przy leżącym i przewrócić go na plecy. Ja też się zatrzymałem, przerażony jak diabli i potwornie zdyszany. – Nie żyje – powiedział. – Nic nie możemy dla niego zrobić. Zerwał się na równe nogi, chwycił mnie za rękaw i pociągnął w stronę drzew. Po drugiej stronie wzniesienia łatwiej było uciekać; pędziliśmy na łeb, na szyję między pniami, niemal bezwładnie, aż w końcu dojrzeliśmy przez listowie blask księżyca połyskujący na wodzie. Przyszło mi po raz pierwszy do głowy, że jeśli nie ma tam łodzi, to wezmą nas w kleszcze i albo zabiją, albo schwytają. Okazało się jednak, że jest, ciemny kształt podskakujący na falach między skałami i czekający na nas, tak jak było to umówione. Zsunęliśmy się po skałach do wody, po czym zostaliśmy wciągnięci do łodzi przez dwóch mężczyzn, których głos zdradzał zniecierpliwienie. „Szybciej, szybciej!” – krzyczeli, bo słyszeliśmy już żołnierzy zsuwających się za nami po zboczu.
W tym momencie Bóg znowu dał znać o sobie i blask księżyca zniknął, na nas zaś, niczym czarny kurz, spłynęła ciemność i zakryła swym całunem. Odbiliśmy od brzegu, a ludzie, którzy na nas czekali, zaczęli pracować mozolnie wiosłami, by wypłynąć na środek rzeki. Od strony brzegu dobiegł huk strzałów. Widzieliśmy błyski ognia karabinowego, lecz był on niecelny lub zbyt daleki, i niebawem znaleźliśmy się poza zasięgiem kul. Wolni. Ale nie bezpieczni. Jeszcze nie. Rzeka zdawała się płynąć wolno, a mimo to nurt był bardzo silny i wioślarze musieli się z nim zmagać. Można było odnieść wrażenie, że nie panujemy nad tym, dokąd zmierzamy; siedzieliśmy przycupnięci i przerażeni, oddychając ciężko, zdani całkowicie na łaskę naszych wybawicieli i tego rozległego nurtu głębokiej, ciemnej wody. Upłynęła niemal wieczność, nim w końcu dojrzeliśmy czarną linię brzegu, i oto nagle byliśmy blisko niego, omijając skały, by dotrzeć do kamienistej plaży. Grunt wznosił się stromo z tego miejsca, a drzewa rosły niemal przy samej wodzie. Gdy rozległ się strzał, kiedy wychodziłem z łodzi, zorientowałem się, że to nie koniec kłopotów. Odwróciłem się i zobaczyłem, jak któryś z Irlandczyków pada na rufę. Jeden z wioślarzy trzymał pistolet i mierzył do naszej trójki, a jego kompan przeszukał kieszenie martwego człowieka i wepchnął go do wody. – No dobra, oddawajcie pieniądze. – Głos uzbrojonego mężczyzny drżał wyraźnie. – Dostaliście już swoje pieprzone pieniądze. Więcej wam nie damy – oznajmił Michael. – No cóż, po mojemu macie dwie rzeczy do wyboru. Możecie oddać pieniądze teraz albo zabiorę wam je, jak już będziecie martwi. – Będziemy martwi, jak tylko wam je oddamy – powiedział drugi Irlandczyk. Człowiek z pistoletem uśmiechnął się w ciemności. – Musicie zaryzykować. Wioślarza zaskoczyła szybkość, z jaką Irlandczyk rzucił się na niego. Lecz gdy obaj runęli na ziemię, broń wypaliła i Irlandczyk znieruchomiał. Drugi mężczyzna wyciągnął pistolet, a ja ledwie dostrzegłem błysk noża, nim Michael wbił ostrze w żebra i serce przeciwnika.
Potem schylił się, żeby podnieść z ziemi pistolet, i gdy pierwszy wioślarz uwolnił się od ciężaru zabitego Irlandczyka, Michael strzelił mu z bliskiej odległości w pierś. Wszystko to stało się tak szybko, że ledwie miałem czas ruszyć się z miejsca, w którym wyszedłem na brzeg. I stałem tam, gapiąc się z przerażeniem i niedowierzaniem. – Skurwiele! – warknął Michael. – No dalej, Szkocie, pomóż mi przetrząsnąć ich kieszenie. Bierzmy pieniądze i wiejmy stąd. Wrzuciliśmy wszystkie ciała do rzeki, Michael uczynił znak krzyża, żegnając przyjaciół. Potem zepchnęliśmy łódź na wodę i ruszyliśmy w górę skarpy; zaczął padać deszcz. Mamy sześć złotych suwerenów i dziesięć dolarów kanadyjskich. I dostatecznie dużo szczęścia, że jeszcze żyjemy. Nie wiem, co szykuje nam przyszłość, ale wydaje się, że moja jest teraz związana nierozerwalnie z Michaelem. Patrzę ponad ogniskiem i widzę migotanie płomieni na jego bezkrwistej, zarośniętej twarzy. Gdyby nie on, byłbym już martwy.
ROZDZIAŁ 29
I Atmosfera w centrum koordynacyjnym w siedzibie Sûreté na Cap aux Meules była napięta. Wszyscy siedzieli wokół owalnego stołu, unikając wzroku Sime’a i Marie-Ange. Na jednej ścianie przyklejono mapę Wysp Magdaleny, w przeciwległym narożniku wisiała żółto-zielona flaga Sûreté. Tablicę, zajmującą niemal całą ścianę na końcu pomieszczenia, pokrywały zapiski sporządzone kredą. Nazwiska, numery telefonów, daty, nazwy miejsc. Lapointe wrócił z Montrealu, gdzie uczestniczył w sekcji zwłok. Poinformował, że patolog niewiele mógł ustalić, pomijając przyczynę śmierci. Każda z ran kłutych okazałaby się śmiertelna, nawet bez dwóch pozostałych. Nóż, którym posłużył się zabójca, miał wąskie piętnastocentymetrowe ostrze, którego tępa krawędź była ząbkowana. Prawdopodobnie narzędzie do patroszenia i skrobania ryb. Oprócz sińców patolog znalazł na twarzy Cowella zadrapania i nic poza tym. Zakładał, że są to ślady paznokci, powstałe w wyniku walki, jaką stoczyła ofiara. Crozes wziął do ręki szmatkę i wytarł fragment tablicy. Na górze napisał kredą „James Cowell”, a następnie poprowadził do samego dołu prostą linię. Po jej prawej i lewej stronie zaznaczył nazwiska podejrzanych. Zaczął od Brianda. – Jak ustaliliśmy, można mu przypisać konkretny motyw. Jego żona miała romans z Cowellem, poza tym obaj mężczyźni byli konkurentami w biznesie. Briand mógł zyskać na śmierci Cowella więcej niż inni. Nawet nie biorąc pod uwagę czynnika zazdrości. – Milczał przez chwilę. – Dysponuje jednak solidnym alibi. Był w domu z żoną. – Spojrzał na Sime’a i Blanca. – Kiedy wracaliście z Quebec City, Arseneau i Leblanc przesłuchali ją. Potwierdziła jego zeznania. Sime zdał sobie sprawę, że trudno mu patrzeć w oczy Crozesa. – No cóż, oczywiście, że potwierdziła – powiedział. – Ona też ma motyw, poruczniku. Jeśli mamy wierzyć obojgu, to bardzo chciała rzucić Cowella, ale
nie wiedziała, jak mu to oznajmić. Jej mąż powiedział, że bała się męża Kirsty. Jest jak najbardziej prawdopodobne, że oboje się zmówili, by go zamordować. Crozes skinął głową, jednak pod tą fasadą profesjonalizmu wyczuwało się wyraźne zażenowanie. – To prawda. Nie mamy jednak żadnego dowodu, który pozwalałby postawić im zarzuty. – No to może powinniśmy go poszukać. Crozes z trudem powstrzymywał irytację. – Ludzie od lat szukają śladów życia pozaziemskiego, Sime. Nie oznacza to, że ono istnieje. Nie dysponując dowodami świadczącymi o czymś innym i biorąc pod uwagę, że zapewnili sobie alibi, sądzę, że musimy ich wykluczyć. – Przekreślił zdecydowanym ruchem nazwisko Briand. W pokoju panowała cisza. Potem postukał czubkiem kredy w następne nazwisko. – Nie wydaje mi się, by ktokolwiek z nas wierzył, że Norman Morrison ma coś wspólnego z morderstwem. Stanowił smutny przypadek. Człowiek upośledzony. Mentalność dwunastolatka. I choć miał obsesję na punkcie pani Cowell, uważam, że historyjka o tym, jakoby James Cowell kazał go pobić i tym samym odstraszyć, jest niewiarygodna. To oczywiste, że od kogoś oberwał, ale nie dowiemy się chyba nigdy od kogo. Jego matka nie potrafi potwierdzić z całą pewnością, że był w łóżku w noc morderstwa, ale przeszukanie domu nie ujawniło narzędzia zbrodni ani garderoby, którą mógłby mieć na sobie podczas ataku, ani też kominiarki. Co więcej, matka wiedziałaby, gdyby coś takiego posiadał. – A jego śmierć? – spytał Lapointe. – Wypadek, Jacques. Martwił się o panią Cowell, kiedy usłyszał o morderstwie. Sądzimy, że wyszedł w czasie sztormu, chcąc sprawdzić, czy nic jej nie jest. Było ciemno. Na wyspie wiało z siłą huraganu. Musiał się zgubić w ciemności i spadł z klifu. – Crozes przekreślił nazwisko Morrisona i odwrócił się w stronę pokoju. – Następny jest pan Clarke. – Podrapał się po brodzie. – Żywił bez wątpienia antypatię do Cowella. Winił go za śmierć ojca i utratę rodzinnego kutra. Żona jednak przysięga, że był w domu i leżał w łóżku, a my nie dysponujemy żadnymi dowodami mogącymi to podważyć. – Przekreślił nazwisko na tablicy. Potem spojrzał na ostatnią podejrzaną osobę. – Tym
samym pozostaje nam pani Cowell, która według mnie jest i zawsze była najbardziej prawdopodobnym sprawcą. Sime słuchał z narastającym niepokojem, jak Crozes przedstawia dowody przeciwko Kirsty. Były mocne i niepodważalne; wiedział, że w normalnych warunkach nie znalazłby w nich żadnej skazy. Ale teraz było inaczej, z jednego prostego powodu. Nie chciał, by to była prawda. – Jest jedynym świadkiem morderstwa – ciągnął Crozes. – Przebywała w miejscu zabójstwa, kiedy do niego doszło. Nie zaprzecza temu. Miała na sobie krew ofiary. Owszem, opowiedziała nam historię, która to wyjaśnia. Nie znaleziono jednak na miejscu zbrodni najdrobniejszego nawet dowodu, który potwierdzałby jej wersję. – Odetchnął głęboko. – Okłamała nas niejeden raz. Mówiła, że jest szczęśliwa z powodu odejścia męża. Że nie opuszczała nigdy wyspy. Że nie wiedziała o jego planowanym powrocie tamtego wieczoru. Po co niewinna osoba miałaby kłamać? Powiódł wzrokiem po twarzach i zyskał potwierdzenie, że trudno z tym wszystkim dyskutować. – Groziła mu – mówił dalej. – Co prawda niebezpośrednio. Nie zaprzecza jednak temu, co powiedziała w domu Ariane Briand. Że jeśli nie może mieć Jamesa Cowella, to zrobi wszystko, by nie mógł go mieć nikt inny. Podczas ostatniego przesłuchania Sime jasno i zwięźle nakreślił najbardziej możliwy scenariusz. Wszyscy obejrzeliśmy nagrania. Oskarżył ją, że zwabiła męża na wyspę, grożąc podpaleniem ich domu, i zamordowała go w napadzie zazdrości. Zasugerował też, że z powodu wyrzutów sumienia próbowała go reanimować, a kiedy jej się nie udało, zmyśliła historyjkę o intruzie. – Spojrzał na Sime’a. – To było mocne. – W jego głosie wyczuwało się ostry ton. Sime poczuł, jak się czerwieni. Nie chciał, by przypisywano mu w tej sprawie jakiekolwiek zasługi. Wydawało się niemal, że Crozes wie o tym doskonale i rozmyślnie rozdrapuje ranę, do której Sime nie mógł się nawet przyznać. Poza tym każda pochwała ze strony porucznika miała dwuznaczną wymowę w świetle tego, co wydarzyło się poprzedniej nocy. Sime nie dał się jednak zbić z tropu. – Pozostają dwa problemy – powiedział. – Tak? – Crozes starał się okazać zainteresowanie. – Jakież?
– Facet, który zaatakował mnie dwa dni temu. Twierdzi pan, że nie ma żadnych dowodów na istnienie napastnika, o którym mówiła Kirsty Cowell. Ale ten gość pasował do jej opisu, miał też na twarzy kominiarkę. – To mógł być każdy, kto chciał odsunąć od siebie podejrzenie. – Kto na przykład? – Na przykład Owen Clarke. – Który ma alibi. I nie przychodzi mi do głowy żaden powód, dla którego miałby mnie napadać. – Więc jego syn. Uważał, że go upokorzyłeś na oczach przyjaciół, i chciał się odegrać. – On też ma alibi. Crozes nie krył ironii. – Owszem, jeśli mamy wierzyć jego starym. Pomyśl o jednym, Sime. Jakim motywem mógł kierować się zabójca, by cię zaatakować? Myślę, że napaść na ciebie nie ma znaczenia dla śledztwa. I nie chcę, żebyśmy tracili na to czas. No dobrze, a drugi problem? – Jest prosty – odparł Sime. – Nie dysponujemy żadnym dowodem rzeczowym przeciwko pani Cowell. – Ależ dysponujemy. – Uśmiech Crozesa był pełen satysfakcji. – Albo przynajmniej możemy dysponować. Sekcja zwłok wykazała, że Cowell miał zadrapania na twarzy i są to niemal na pewno ślady paznokci. – Milczał przez chwilę. – Pani Cowell twierdzi, że napastnik nosił rękawiczki. Jak więc mógł zadrapać ofiarę? Jeśli specjaliści od medycyny sądowej będą mogli porównać materiał pobrany spod paznokci pani Cowell ze skórą z twarzy jej męża, to jest załatwiona.
II Sime był już w połowie drogi na parking, żeby wsiąść do chevroleta, kiedy zorientował się, że zostawił na stole w sali komórkę. Nie ładował jej przez kilka dni i chciał ją podłączyć po powrocie do hotelu. Przebiegł obok rzeźby kormorana na frontowym trawniku i ruszył w stronę wejścia w chwili, gdy z budynku wychodziła Marie-Ange. Szukała czegoś w torebce i niemal na niego wpadła. Z jej ust wyrwało się ciche westchnienie, kiedy stanęli w odległości kilku centymetrów od siebie. Jej zaskoczenie szybko jednak
ustąpiło miejsca gniewowi, a Sime prawie się skulił pod wpływem jego zajadłości. Obejrzała się szybko. W holu nikogo nie było. – Trzeba było cię zastrzelić – powiedziała cicho. – Oboje uwolnilibyśmy się od tego twojego nieszczęścia. – No cóż, skoro jesteś jego źródłem, to może trzeba było wycelować w siebie. Jej wargi wykrzywiły się w szyderczym uśmiechu. – Pieprzony mądrala z ciebie, Sime. – Przynajmniej jestem szczery. – Dziwne, ale czuł w tej chwili obojętność. – Może jednak trzeba było mnie zabić. Nic gorszego nie mogło mnie już od ciebie spotkać. Przecisnęła się obok niego, by ruszyć w stronę ścieżki, on jednak chwycił ją za ramię. Odwróciła gwałtownym ruchem głowę. – Puść mnie! – Tak się cieszę, że nie mieliśmy tego dziecka. Na jej twarzy pojawił się dziwny, przyprawiający o mdłości uśmiech. – Tak, ciesz się. Nie było nawet twoje. Wyswobodziła rękę, oddaliła się szybkim krokiem i zniknęła za rogiem budynku. Patrzył za nią i czuł pieczenie na twarzy, jakby Marie-Ange wymierzyła mu policzek. Do tej pory sądził, że nie może go już bardziej skrzywdzić.
ROZDZIAŁ 30
Wiadomość, że Marie-Ange jest w ciąży, zmieniła jego nastawienie do wszystkiego. Jeśli przez całe życie czegoś szukał, jakiegoś powodu, by istnieć, sensu egzystencji, to teraz zdawało się, że to odnalazł. Od samego jednak początku Marie-Ange zachowywała się dziwnie. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego nie podziela jego radości. Przechodzili trudny okres i można było wierzyć, że dziecko scali ich związek. Ale potem, patrząc na wszystko z perspektywy czasu, uświadomił sobie, że traktowała to jak przeszkodę na drodze ich rozstania. Obowiązek wobec dziecka i rodziny, których nie chciała. Doszło do długiej rozmowy na temat USG. Sime chciał poznać płeć dziecka, ona nie. I, jak zwykle, postawiła na swoim. W czwartym miesiącu ciąży, chodząc regularnie do ginekologa, wciąż nie okazywała instynktu macierzyńskiego albo bardzo niewiele. Sime natomiast odkrył w sobie głębokie uczucia ojcowskie. Łapał się na tym, że widząc dzieci w drodze ze szkoły do domu, wyobraża sobie, jak to jest być ojcem, i powracał wspomnieniami do swojego pierwszego dnia nauki, kiedy to uparł się, że potrafi wrócić po lekcjach sam, a potem się zgubił. Stwierdził nawet, że rozgląda się za wózkami i fotelikiem dziecięcym do samochodu. Przypomniało mu to także opowieść o jego przodku przyjmującym poród na statku i chwilę rozstania na Grosse Île, kiedy dziecko chwyciło go maleńkimi paluszkami za kciuk. Bezwarunkową i absolutną miłość dziecka. Wrażenie, że jakaś jego cząstka będzie żyła, kiedy on sam już odejdzie. Będąc mniej więcej w siedemnastym tygodniu ciąży, Marie-Ange wzięła tygodniowy urlop, żeby odwiedzić swoich rodziców w Sherbrooke. W dniu, w którym miała wrócić, Sime przebywał na północy, gdzie prowadził śledztwo. Tego popołudnia dowiedział się przez telefon, że zabrano ją z powodu silnego krwotoku do szpitala, ale upłynęły dwadzieścia cztery godziny, nim mógł dotrzeć do Montrealu.
Nie mając bladego pojęcia, co się właściwie stało, pojechał prosto do szpitala, gdzie był zmuszony prawie dwie godziny siedzieć w poczekalni. Nikt mu nie chciał nic powiedzieć, a on niemal wariował z niepokoju. Ludzie wchodzili i wychodzili. Chorzy ludzie. Zatroskani krewni. Sime był już gotów zrobić awanturę pielęgniarce w recepcji, kiedy w drzwiach wahadłowych ukazała się Marie-Ange. Była trupio blada i ściskała w ręku małą torbę ze swoimi rzeczami. Wydawała się dziwnie przygarbiona i gdy pospieszył w jej stronę, objęła go i ukryła twarz na jego piersi. Z jej krtani dobywał się szloch i gdy odchyliła głowę, by na niego popatrzeć, zobaczył, że jej twarz jest błyszcząca od łez. Nie musiała mu mówić, że stracili dziecko. O dziwo, przez kilka następnych dni zbliżyli się do siebie bardziej niż przez ostatnie lata. Sime ją rozpieszczał, gotował, robił pranie, przynosił jej śniadanie do łóżka. Siedzieli wieczorami na kanapie z kieliszkami wina, oglądając bezmyślnie programy w telewizji. Po tygodniu zdradziła mu prawdę. Ginekolog powiedział, że nie będzie mogła zajść w ciążę. Sime był zdruzgotany. Przeżył to bardziej niż utratę dziecka. Nawiedziło go to samo poczucie żałoby, którego doznał po śmierci rodziców. Uczucie żalu. Wrażenie, że jest sam na świecie, nie tylko teraz, ale już na zawsze. I że w jakiś sposób zawiódł, nie tylko rodziców, ale także ich rodziców, i ich rodziców. Wszystko kończyło się na nim. Czy cokolwiek miało w tej sytuacji sens?
ROZDZIAŁ 31
I Sime stał w drzwiach jak ogłuszony. Przypomniał sobie, co zawsze twierdziła Marie-Ange – świadomość, że nie może dać mu dziecka, zmieniła go. Zmieniła ich oboje. Że był to początek końca. Jego wina, nie jej. A teraz ta rewelacja, że dziecko nie było nawet jego. Z jakiegoś jednak powodu nie brzmiało to przekonująco. W sytuacji, gdy poprzedniej nocy przyłapał Crozesa i Marie-Ange w łóżku. Gdy się dowiedział, że byli kochankami od miesięcy, może nawet od lat. I teraz powrót do tej koszmarnej chwili, kiedy straciła dziecko. Wszystko to wywołało gwałtowną reinterpretację zdarzeń. Jakby łuski opadły mu z oczu. Poczuł przypływ gniewu i niedowierzania, po czym rzucił się biegiem wokół budynku. Siedziała za kierownicą drugiego z wypożyczonych wozów, z włączonym silnikiem, ale nie zamierzała jeszcze odjeżdżać. Pokonał błyskawicznie parking i otworzył jednym szarpnięciem drzwi po jej stronie. Spojrzała na niego, twarz miała mokrą od łez, tak jak tamtego dnia w szpitalu. – Kłamałaś – powiedział. Skuliła się, jakby ją uderzył. – To było moje dziecko. Ale pomyślałaś, że jeśli je urodzisz, to utkniesz ze mną na dobre, prawda? – Gdy milczała, powtórzył: – Prawda? W jej oczach malowała się pustka. – Nie pojechałaś wtedy do rodziców. Usunęłaś ciążę, zgadza się? U jakiegoś pokątnego znachora? Bo nie mogłaś zrobić tego legalnie. Tak, żebym się o tym nie dowiedział. – Patrzył na nią z niedowierzaniem. – Zabiłaś moje dziecko. Nie odzywała się przez długą chwilę. – Nasze dziecko – odparła prawie szeptem, a potem zatrzasnęła drzwi, wrzuciła bieg i ruszyła z miejsca.
II Jeszcze długo po jej odjeździe Sime stał obok sentier littoral i patrzył ponad wodami Baie de Plaisance na znajomy już zarys Entry ciągnący się wzdłuż
horyzontu. Na plaży bawiły się dzieci; były na bosaka, uciekały przed napływającymi falami; krzyczały radośnie, kiedy zimna woda obmywała ich małe nóżki. Wiatr porywał mu włosy i wdzierał się pod kurtkę. Czuł się wydrążony. Pustka zżerała go niczym głód. Był odrętwiały ze zmęczenia. Im dłużej wpatrywał się w tę wyspę, która tak bardzo zdominowała w minionych dniach jego życie, tym silniejsze odczuwał pragnienie, by na nią wrócić. Nie miał pojęcia dlaczego, pomijając głębokie i nieodparte przekonanie, że tam właśnie znajdzie odpowiedzi, których szuka. Poszedł na parking, wsiadł do chevroleta i ruszył w stronę Chemin Principal, a potem skręcił na północ, obok szpitala i restauracji, ku portowi. Odszukał rybaka, którego kuter został zarekwirowany przez Sûreté. Mężczyzna siedział na rufie swej łodzi przycumowanej do nabrzeża, paląc małe cygaro i rozplątując sieci. Popatrzył zdziwiony, kiedy Sime wszedł na pokład i powiedział: – Niech mnie pan zawiezie na Entry. – Porucznik Crozes mówił, że nie będę chwilowo potrzebny. – Zmiana planów. Muszę tam zaraz popłynąć. ••• Kiedy przybili do brzegu, Sime powiedział rybakowi, że może wrócić na Cap aux Meules i że on popłynie promem. Patrzył, jak kuter opuszcza z terkotem silnika bezpieczną przystań osłoniętą falochronem i wypływa na pomarszczone wody zatoki, potem odwrócił się i przeszedł obok minibusa, który stał tu zaparkowany. Mógł nim pojechać, ale wolał iść i czuć pod stopami wyspę. Minął łodzie o prozaicznych nazwach w rodzaju Wendy Cora i Lady Bell, po czym skręcił w szeroką, nieutwardzoną drogę, która biegła wzdłuż wschodniego wybrzeża. Chwilami niebo się rozwierało i wtedy zatokę od strony odległej Cap zalewał blask słońca. Na południowym zachodzie, znacznie bliżej, widać było Sandy Hook, długie i zakrzywione pasmo piaszczystej ławicy, ciągnącej się od La Grave na wschodnim cyplu Havre Aubert. Wysuwała się niczym kościsty palec ku wyspie Entry. Wiatr wzmógł się trochę, ale wciąż był ciepły. Sime skierował się na południe, minął restaurację serwującą rybę z frytkami. Po lewej zauważył łańcuch zagradzający drogę, która wspinała się ku niewielkiemu lotnisku, niegdyś służącemu zimowym połączeniom pasażerskim między Entry i Havre
aux Maisons. Krótki pas startowy, na którym Cowell lądował swoją jednosilnikową maszyną i wsiadał do range rovera. Samolot wciąż tam stał. Na szczycie zbocza droga skręcała w głąb lądu i Sime ruszył nią w stronę kościoła anglikańskiego, prostego białego budynku krytego deskami, z zielonym obramowaniem małych łukowatych okien. Wznosił się na wzgórzu, skąd rozciągał się panoramiczny widok na zachodnią część wyspy. Wielki biały krzyż, opierający się potężnym wichurom dzięki stalowym kablom, rzucał na cmentarz swój cień. Sime pchnął furtkę i przeszedł obok dzwonu okrętowego zamocowanego na zardzewiałym metalowym wsporniku, po czym zaczął spacerować między nagrobkami w słonecznym blasku późnego popołudnia. Strzelec Arthur E. McLean; Curtis Quinn; Dickson, maleńki syn Leonarda i Joyce. Niektórzy spoczywali tu od dziesięcioleci, inni krócej. Wydawało się jednak mało prawdopodobne, by ci, którzy rościli sobie prawo do tego kawałka ziemi, spotkali się tu z wieloma spośród swych wyspiarskich rodaków, ich populacja bowiem kurczyła się w zastraszającym tempie. Cień Sime’a padł na stary, podniszczony przez deszcze i wiatry nagrobek, wysoki na niespełna czterdzieści pięć centymetrów i lekko przechylony. Z trudem odczytał nazwisko McKay i ukląkł, by usunąć ponadstuletnią warstwę glonów i porostów. Kirsty McKay, przeczytał. Córka Alasdaira i Margaret. Zmarła 5 sierpnia 1912 roku w wieku osiemdziesięciu dwóch lat. Prapraprababka Kirsty. Nie mogło być inaczej. Starsza dama, której zdjęcie widział w albumie założonym przez matkę Kirsty. Próbował przypomnieć sobie jej twarz, ale szczegóły mu umykały. Pozostało mu tylko wrażenie czasów, kiedy ludzie w określonym wieku zdawali się wyglądać tak samo. Może był to efekt identycznych fryzur albo stylu odzieży i kapeluszy. Albo wynikało to z ograniczonych możliwości tych wczesnych aparatów fotograficznych. Czarno-białych i sepiowych odbitek, kiepskiego oświetlenia. Zbyt słabego lub zbyt mocnego, za dużo kontrastu lub za mało. Bez względu na to, jak było, Sime dostrzegał coś smutnego w tym, że natknął się na grób starej damy. Obraz w albumie fotograficznym uwiecznia iluzję życia. Uśmiech czy grymas twarzy trwa jeszcze długo po śmierci. Lecz dół wykopany w ziemi, wraz z kamieniem oznaczającym miejsce, w którym człowiek złożył głowę, jest na całą wieczność. Dotknął chropowatej
powierzchni nagrobka. Poczuł na skórze chłód i doznał przedziwnego wrażenia, że coś go łączy ze starą kobietą, której kości spoczywały u jego stóp. Jakby w pewien sposób przerzuciła pomost między jego przeszłością i teraźniejszością. Między nim i jej prapraprawnuczką. Podniósł się i zadrżał, choć wciąż było ciepło. Na rękach i barkach poczuł dreszcz, jakby przeniknął go duch. ••• Na sznurze rozwieszonym między pozbawionym charakteru nowoczesnym domem a sklepem, épicerie, furkotały ubrania suszące się we wrześniowym słońcu. Dwaj mężczyźni w wytartych niebieskich kombinezonach roboczych i gumowcach przerwali rozmowę i popatrzyli na Sime’a, gdy mijał skrzyżowanie. Powierzchnia drogi była tu popękana i kamienista. Obok niego pojawił się stary labrador z tylnymi łapami sztywnymi od artretyzmu. – Duke! – zawołał jeden z mężczyzn. – Duke! Tutaj, chłopie! Pies go jednak zignorował i dalej towarzyszył Sime’owi. W miejscu, gdzie ścieżka skręcała w stronę latarni morskiej, droga zmierzała w lewo, prowadząc do domu Cowellów. Duke ruszył we właściwą stronę pierwszy i zaczął wspinać się na zbocze, jakby niemal wiedział, dokąd nieznajomy ma zamiar dotrzeć. Sime wahał się tylko przez chwilę. Nie miał żadnego powodu ani nawet prawa wracać do tego domu. Jego przesłuchania z Kirsty dobiegły już końca. Zresztą i tak nie rozmawiałaby z nikim bez obecności adwokata. Lecz Duke parł przed siebie nieustępliwie. Dom zbudowany przez Cowella sprawiał teraz wrażenie smutnej ekstrawagancji. Przycupnął tu jak ponure świadectwo nieudanego małżeństwa, puste i pozbawione miłości. Sime wszedł do oranżerii. – Halo? Jego głos odbił się echem w pustych przestrzeniach, lecz nie wywołał żadnej odpowiedzi. Sime ruszył przez trawnik do domu letniskowego i zastał tam policjanta z Cap aux Meules, przyrządzającego sobie kanapkę w kuchni. Młody człowiek, trochę zaskoczony, podniósł wzrok. – Myślałem, że wróciliście już na Cap aux Meules – powiedział. Sime wzruszył ramionami. – Gdzie pani Cowell? – Chce ją pan znowu przesłuchać?
– Nie. Funkcjonariusz ugryzł kanapkę i popił łykiem kawy. Spojrzał na Sime’a zaciekawiony. – Ostatnim razem, kiedy ją widziałem, wchodziła na tamto wzgórze. – Dokąd ta droga prowadzi? – Właściwie donikąd. Urywa się kawałek dalej. Kiedy Sime wyszedł z domu, Duke już na niego czekał. Zdawało się, że labrador szczerzy w uśmiechu zęby; odwrócił się i ruszył przed siebie, jakby chciał pełnić rolę przewodnika. Sime stał i patrzył, jak pies wspina się swoim artretycznym krokiem na szczyt wzniesienia. Przystanął i obejrzał się. Sime niemal wyczuwał niecierpliwość czworonoga. Odwrócił się jednak i ruszył ścieżką w stronę klifów i wąskich schodków, którymi schodziło się do pomostu. Na popołudniowych falach kołysała się łagodnie motorówka Cowellów. Wyobraził sobie Kirsty, na wpół pijaną, rozpaloną zazdrością i poniżeniem, jak zbiega w ciemności po tych stopniach i w tej małej łodzi płynie przez zatokę na Cap aux Meules. Jak bardzo musiała być zdesperowana? Odwrócił się i ruszył z powrotem w stronę domu. Zobaczył, że Duke wciąż czeka na niego na szczycie wzgórza. Sime nie miał powodu ponownie rozmawiać z Kirsty. A jednak chciał ją zobaczyć. Chciał jej powiedzieć, jak bardzo tego wszystkiego nienawidzi, choć wiedział, że tego nie zrobi. Ruszył po zboczu w ślad za labradorem. Pies czekał, dopóki Sime nie zbliżył się na kilka kroków, i pokuśtykał dalej. Droga była pokryta koleinami i nierówna, spod butów tryskały małe kamyki. Na szczycie Sime się odwrócił i spojrzał za siebie. Dom wydawał się już bardzo odległy. W dali, na najbardziej wysuniętym na południe punkcie wyspy, latarnia morska wyglądała jak coś maleńkiego, wydawało się natomiast, że wystarczy wyciągnąć rękę, by dotknąć Havre Aubert po drugiej stronie wody. Wiatr wiał tu mocniej, targając mu włosy, wdzierając się pod kurtkę i wydymając jej materiał. Sime odwrócił się i zobaczył, że Duke na niego czeka, po czym dotarł do miejsca, gdzie droga zamieniała się w wąską ścieżkę wydeptaną w trawie. Rozdzielała się w zagłębieniu, jedna odnoga wiła się w stronę szczytu Big Hill, druga schodziła do klifów i skupiska czerwonych skał wyrastających z wody.
I tam ją dostrzegł. Stała bardzo blisko krawędzi urwiska, sylwetka na tle blasku rzucanego przez promienie słońca odbijające się w oceanie. Stali w tym miejscu twarzami do wschodu, gdzie za Zatoką Świętego Wawrzyńca i północnym Atlantykiem rozciągał się daleki ląd, z którego niegdyś przybyli ich przodkowie. Duke dotarł do niej przed Sime’em. Pochyliła się, żeby potargać sierść na karku psa, a potem kucnęła przy nim. Sime zobaczył, że się uśmiecha, ożywiona jak nigdy przedtem. Dopóki on nie pojawił się w polu jej widzenia. Uśmiech zniknął, wyprostowała się natychmiast, samą postawą zdradzając wrogość i zawziętość. – Czego pan chce? – spytała zimno, kiedy do niej podszedł. Wsadził ręce w kieszenie i wzruszył ramionami. – Niczego – odparł. – Spacerowałem tylko. Żeby się czymś zająć, nim przypłynie prom. – Wskazał głową poza miejsce, w którym stała. – Stoi pani trochę za blisko krawędzi. Roześmiała się, a Sime miał wrażenie, że po raz pierwszy widzi ją szczerze rozbawioną. – Nie zamierzam rzucić się w przepaść, jeśli tak pan sądził. Uśmiechnął się. – Nie sądziłem. – Powiódł wzrokiem wzdłuż postrzępionej linii klifów. – Ale działa tu erozja. Chyba nie jest bezpiecznie podchodzić zbyt blisko. – Wzrusza mnie pańska troska. – Znów uciekła się do sarkazmu. Popatrzył jej prosto w oczy. – Wykonuję tylko swój zawód, pani Cowell. Nie żywię wobec pani wrogich uczuć. Parsknęła z niedowierzaniem. – Oskarżanie mnie o to, że zabiłam męża, nie świadczy o przyjaznych uczuciach z pańskiej strony. – Po prostu analizuję dowody. – Nie odzywał się przez chwilę. – Pewien znajomy patolog powiedział mi kiedyś, że kiedy przeprowadza sekcję zwłok ofiary morderstwa, czuje się jak jedyny adwokat tej osoby, jaki pozostał jeszcze na ziemi. Ktoś, kto próbuje znaleźć i przebadać ślady, które pozostawiło mu ciało denata. – I to właśnie robi pan dla Jamesa?
– Poniekąd. Nie może mówić sam za siebie. Nie może nam powiedzieć, co się wydarzyło. I cokolwiek zrobił, kimkolwiek był, nie zasłużył na taki koniec. Patrzyła na niego obojętnie dłuższą chwilę. – Nie, nie zasłużył. Zapadło między nimi niezręczne milczenie. – Naprawdę zamierza pani spędzić tu całe życie? – spytał w końcu. Roześmiała się. – No cóż, to zależy od tego, czy wsadzicie mnie do więzienia – odpowiedziała. Sime uśmiechnął się blado. – Ale prawda jest taka, panie Mackenzie, że naprawdę kocham tę wyspę, bez względu na to, co mówiłam w chwilach zdenerwowania. Bawiłam się tu jako dziecko, przemierzyłam każdą jej piędź jako osoba dorosła. Big Hill, Jim’s Hill, Cherry’s Hill. Pryszczyki na ziemi w gruncie rzeczy, ale kiedy jest się młodym, jawią się jako Alpy albo Góry Skaliste. Wyspa jest całym światem, a wszystko poza jej brzegami jest odległe i egzotyczne. Nawet inne wyspy w tym archipelagu. – Chyba niełatwo tu żyć. – Zależy, do czego pan przywykł. Nie znaliśmy niczego innego. Przynajmniej do chwili, gdy dorośliśmy. Pogoda nie rozpieszcza, jasne, ale nawet to się akceptuje, bo taka po prostu jest. Zimy są długie i czasem tak mroźne, że zatoka zamarza i można dostać się po lodzie na Amherst. To Havre Aubert – wyjaśniła, widząc, że nie rozumie. – Jak to się stało, że mówi pani po angielsku, podczas gdy inni mieszkańcy wysp są francuskojęzyczni? – Nie wszyscy – odparła. Powiew wiatru cisnął jej włosy w twarz; odgarnęła je małym palcem i wstrząsnęła głową. – Mówią po angielsku także na północnym krańcu. Na Grand Entry Island, Old Harry i Grosse Île. James pochodził z Old Harry. Ale, owszem, większość mieszkańców Wysp Magdaleny posługuje się francuskim. Myślę, że tylko pięć, co najwyżej dziesięć procent z nas mówi po angielsku. – Wzruszyła ramionami. – To nasze dziedzictwo, nasza kultura. A kiedy należy się do mniejszości, siłą rzeczy chroni się to wszystko, pielęgnuje, broni tego. Tak jak mniejszość francuska w Kanadzie. Duke oddalił się kawałek, węsząc w trawie, bardzo blisko krawędzi klifu. Zawołała go, ale labrador tylko podniósł łeb i spojrzał beznamiętnie w jej
stronę. – Chodźmy – zwróciła się do Sime’a. – Jeśli zawrócimy i ruszymy po ścieżce, pobiegnie za nami. – Uśmiechnęła się. – Duke od niepamiętnych czasów chodzi za każdym przybyszem na wyspie. Uważa to za swój obowiązek. Ruszyli przed siebie, ramię w ramię, niespiesznym krokiem. Ktoś patrzący z daleka mógłby wziąć ich za dwoje starych przyjaciół, panowało jednak między nimi pełne napięcia milczenie. – Wie pan zapewne, że tu, na Entry, wciąż posługujemy się angielskimi nazwami wysp. Magdalen zamiast Madeleine. Cap aux Meules to Grindstone, Havre Aubert to Amherst… No cóż, już panu o tym mówiłam. Havre aux Maisons znana jest jako wyspa Alright. – Jakby uważała, że rozmowa o sprawach bez znaczenia anuluje te, które miały ogromne znaczenie i rodziły między nimi nieufność. – Cały archipelag jest otoczony wrakami statków. Widziałam raz mapę, na której zaznaczono wszystkie. Są ich setki, wokół całego wybrzeża. – Jak to się stało, że się tu znalazły? – Kto wie? Zła pogoda, zrządzenie losu, ani jednej latarni morskiej w dawnych czasach. I sądzę, że znajdujemy się w samym środku głównego szlaku morskiego prowadzącego do Rzeki Świętego Wawrzyńca i Quebec City. – Spojrzała na niego, zagryzając wargę. – Jak, u diabła, rozmawiać grzecznie z kimś, kto uważa cię za mordercę? – Niekoniecznie tak uważam – powiedział i od razu tego pożałował. Bo, biorąc wszystko pod uwagę, tak właśnie uważał. Tylko nie chciał tak myśleć. Przyglądała mu się badawczo. Jakby te niebieskie oczy mogły przebić się przez mur obronny, którym się otoczył, i dotrzeć do prawdy. – Jasne – odparła w końcu, niezbyt przekonana. Duke wyprzedził ich i wskoczył do przydrożnego rowu pełnego wody. Pluskał się w niej przez chwilę, chcąc się ochłodzić, potem wygramolił się z trudnością i otrząsnął energicznie, ochlapując przy okazji Kirsty i Sime’a. Krzyknęła i cofnęła się o krok, niemal tracąc równowagę. Sime chwycił ją szybko za rękę i ocalił przed upadkiem. Roześmiała się. – Cholerny pies!
Jej uśmiech przygasł, gdy uświadomiła sobie, że Sime wciąż ją trzyma. Oboje poczuli się zakłopotani. Odsunął się od niej, zażenowany tym niespodziewanym fizycznym kontaktem. Zawrócili i podążyli za Dukiem, który znów ruszył z wigorem tam, gdzie droga opadała za szczytem wzniesienia. Wiatr był tu silniejszy. Niżej, w przelotnych promieniach słońca, migotała zatoka. Dom Cowella stał dumnie niedaleko klifów, tuż za nim letnia siedziba, gdzie Kirsty przyszła na świat. Obok beżowego range rovera parkował radiowóz o połyskującym dachu. – Nie ma pani samochodu? – spytał nagle Sime. – Nie. – Jak się pani porusza? – Na wyspie wóz jest niepotrzebny. Wszędzie można dotrzeć na piechotę. – Ale James uważał, że musi go mieć. – Często zabierał ze sobą na pokład samolotu różne rzeczy. Myślę, że gdybym potrzebowała samochodu, mogłabym wziąć jego. Tyle że nie prowadzę. Sime nie krył zdziwienia. – To dość niezwykłe. Nie odpowiedziała jednak, jej uwagę przyciągnęła jego ręka, gdy przejechał nią po włosach. – Co się stało z pańską dłonią? Spojrzał na rękę i zobaczył, że kostki w miejscach, gdzie uderzał nimi Crozesa, są posiniaczone, podrapane i lekko spuchnięte. Zażenowany, schował dłoń do kieszeni. – Nic – odparł. Ku jego zaskoczeniu, ujęła go za nadgarstek i wyjęła mu rękę z kieszeni, po czym zaczęła ją z uwagą oglądać. – Bił się pan. – Naprawdę? Wciąż trzymając jego dłoń, uniosła brwi. – To twarda wyspa, panie Mackenzie. Nie ma tu policji. Mężczyźni często załatwiają spory za pomocą pięści. Nie pierwszy raz widzę okaleczone kłykcie. – Znów spojrzała na jego rękę. – A pańskie wczoraj tak nie wyglądały.
Puściła jego dłoń, a on cofnął rękę i zaczął pocierać ją delikatnie drugą, jakby chciał ukryć obrażenia; w tym momencie poczuł sygnet. Mimo dziwnego pragnienia, by powiedzieć jej prawdę, oznajmił jedynie: – To sprawa osobista. Unikał jej wzroku. – Niech zgadnę. Mężczyźni rzadko biją obcych, a ponieważ nie zna pan tu nikogo, chodzi zapewne o kogoś, kogo pan zna. Jednego z pańskich kolegów. Detektywa. Nie mylę się? Teraz spojrzał jej w oczy. Wciąż jednak milczał. – Skoro nie widzę na pańskiej twarzy żadnych śladów prócz tego skaleczenia, którego nabawił się pan parę dni temu, można zakładać, że to pan zaatakował pierwszy. Co oznacza, że musiał mieć pan jakiś niezwykle ważny powód, by rzucić się na kolegę. Domyślam się, że chodzi o kobietę? – Uniosła pytająco brwi, a gdy nie doczekała się odpowiedzi, zauważyła: – A ponieważ jedyną kobietą w waszej grupie jest pańska była… – Sypiał z nią. – Wyrwało mu się to, zanim zdołał się powstrzymać. I od razu tego pożałował. Poczuł, jak się czerwieni. – Jeszcze przed waszym rozstaniem? Skinął głową. – A pan się dowiedział? – Tak. – I dołożył mu pan? – Tak. – Dobrze pan zrobił. Wydawało się, że to ona przejęła pałeczkę. To ona była śledczym, a on oskarżonym, który stara się tłumaczyć swoje postępki. Uśmiechnęła się. – Więc nie różnimy się tak bardzo, prawda? – powiedziała, a on spojrzał na nią dziwnie. – Oboje możemy stracić panowanie nad sobą w obliczu utraty kochanka. – Milczała przez chwilę, a potem westchnęła. – Kto jak kto, ale pan powinien zrozumieć, co sprawiło, że popłynęłam tamtej nocy na Cap aux Meules, żeby stanąć twarzą w twarz z Jamesem i tą Briand. Zaschło mu w ustach. – Czy sprawiło to również, że go pani zabiła?
Patrzyła na niego długą chwilę. – Myślę, że zna pan odpowiedź na to pytanie. Duke zmęczył się czekaniem, przyczłapał z powrotem i zległ u ich stóp z głośnym sapnięciem. – Kiedy zobaczyliśmy się po raz pierwszy, powiedział pan, że mnie zna. Skinął głową. Chciał jej powiedzieć o pamiętnikach. O swoich snach. O małej dziewczynce imieniem Kirsty, którą ocalił jego przodek. O nastoletniej dziewczynie, którą całował na omiatanej wiatrem wyspie hebrydzkiej i którą stracił na nabrzeżu w Glasgow. O tym, jak w jego snach, w jego umyśle, tamta dziewczyna stała się tożsama z kobietą, którą widział teraz przed sobą na wietrznym wzgórzu Entry. Wyciągnęła niespodziewanie rękę, przesunęła opuszkami palców po jego policzku i powiedziała: – W ogóle mnie pan nie zna. Jakiś instynkt czy też ledwie dostrzegalny ruch kazał mu odwrócić głowę. W odległości kilkuset metrów zobaczył funkcjonariusza z Cap aux Meules zbliżającego się ścieżką. Nawet z tak daleka dostrzegał konsternację policjanta. Jak dziwnie intymny musiał mu się wydawać ten moment. Sime – detektyw; Kirsty – podejrzana o morderstwo… stojący tak blisko siebie, jej palce dotykające jego twarzy. Cofnęła dłoń, a Sime zostawił ją i ruszył biegiem w stronę funkcjonariusza. Duke dźwignął się z ziemi i pognał za nim. Młody policjant wspinał się na zbocze. Gdy się spotkali, obrzucił Sime’a pełnym zdziwienia spojrzeniem, ale nie zdradził tego, co myśli. – Porucznik Crozes próbował się z panem skontaktować. – Dlaczego nie zadzwonił na komórkę? – Sime zaczął szukać telefonu w kieszeni, a potem uświadomił sobie, że nie zabrał go z posterunku policji. – Cholera! Oddzwonię do niego z telefonu domowego. Zerknął tylko przez ramię i ruszył szybko wraz z funkcjonariuszem w stronę domu letniskowego. Kirsty stała na grzbiecie wzgórza i patrzyła na nich. ••• Słyszał tłumioną wściekłość w głosie Crozesa. Co on, Sime, robił na Entry, u licha? Sime puszczał to jednak mimo uszu. Stał w salonie i widział, jak Kirsty
schodzi wolno ze wzgórza. Pozwolił się wykrzyczeć Crozesowi. W końcu porucznik wyrzucił z siebie wszystko i oznajmił chłodno: – Porozmawiamy o tym później. Mamy wstępny raport z laboratorium. Lapointe polecił im przeprowadzić jak najszybciej testy DNA. Właśnie przefaksowali nam wyniki. – I? – Sime wiedział, że wiadomości nie będą dobre. – Próbki pobrane spod paznokci Kirsty Cowell zawierały drobinki skóry pasującej do zadrapań na twarzy jej męża. – Urwał na chwilę, a Sime dosłyszał w jego głosie nutę zadowolenia. – Może dobrze się składa, że tam jesteś, Sime. Chcę, żebyś ją aresztował i przywiózł tutaj. Zostanie oskarżona o morderstwo. Sime milczał. – Jesteś tam? – Tak, poruczniku. – To dobrze. Wobec tego zobaczymy się około szóstej. – Rozłączył się. Sime stał długą chwilę ze słuchawką w dłoni, potem ją odłożył. Widział przez okno, jak Kirsty dociera do dużego domu i idzie po trawie w stronę letniskowego. Duke przybiegł do niej i skakał podniecony wokół jej nóg, na ile pozwalał mu artretyzm. Sime odwrócił się i zauważył, że policjant patrzy na niego. – Będę potrzebował świadka – powiedział. Młody człowiek nie krył ekscytacji. Było dla niego jasne, że wydarzy się coś, z czym wcześniej jako funkcjonariusz nigdy nie miał do czynienia. Sime wyszedł na ganek, kiedy Kirsty była już na schodach. Od razu się zorientowała, że coś się stało. – O co chodzi? – Kirsty Cowell, jest pani aresztowana pod zarzutem zabójstwa Jamesa Cowella. Z jej twarzy odpłynęła krew. – Co? – Była zszokowana, głos jej drżał. – Rozumie pani? – Rozumiem, co pan mówi, ale nie rozumiem, dlaczego pan to mówi. Odetchnął głęboko, świadomy obecności policjanta. – Ma pani prawo zaangażować obrońcę. Zabieram panią na posterunek policji na Cap aux Meules, skąd będzie pani mogła zadzwonić bezpłatnie do
jakiejkolwiek kancelarii prawniczej, jeśli nie ma pani własnego adwokata. Cokolwiek pani powie, może być wykorzystane przeciwko pani w sądzie. Czy to jasne? – Czekał. – Chciałaby pani porozmawiać z prawnikiem? Patrzyła na niego długą chwilę, a jej oczy zdradzały sprzeczne emocje. Nagle podniosła rękę i uderzyła go z całej siły w twarz, tam gdzie jeszcze przed kilkoma minutami dotykała go czułymi palcami. Policjant podskoczył błyskawicznie i chwycił ją za nadgarstki. – Puść ją! – Władczy ton w głosie Sime’a podziałał na młodego człowieka niemal tak skutecznie jak to, co zrobiła przed chwilą Kirsty. Uwolnił ją natychmiast, jakby była naelektryzowana. Sime, patrząc jej w oczy, poczuł głęboki żal. – Przykro mi.
ROZDZIAŁ 32
I Zostawił ją pod opieką funkcjonariusza, kiedy się pakowała, a sam poszedł do portu po minibusa. Dało mu to mnóstwo czasu, by spokojnie pomyśleć, jednak nic logicznego nie przychodziło mu do głowy. Od pierwszej chwili, kiedy ujrzał Entry, wyczuwał coś złowieszczego w mrocznym cieniu, który rzucała na horyzont. Poczucie przeznaczenia, jakiego doznał, gdy się tu zjawił, osiągnęło coś w rodzaju przewrotnego spełnienia. Kobieta, która w jakiś sposób stała się w jego umyśle tożsama z dziewczyną ze snów i Ciorstaidh z pamiętników, zamordowała męża. A on musiał ją aresztować. Wrócił do domu letniskowego i włożył jej torbę do minibusa; Kirsty usiadła posępnie obok niego. Zostawili policjanta na miejscu zbrodni i ruszyli w milczeniu przez wyspę. Słońce zniżało się gwałtownie na zachodnim niebie, barwiąc różowe i szare chmury złotem i rzucając na zatokę połyskliwy blask, niczym zagubiony skarb. Wiedział, że to ostatni raz, kiedy postawił stopę na tej wyspie, i przesuwał smutnym wzrokiem po jej łagodnych zielonych pagórkach, barwnych domach i stosach koszy na homary, zalegających pobocza drogi. Gdy jadąc podziurawionym traktem, minął kościół, zerknął ku łagodnemu zboczu, gdzie trawa była usłana nagrobkami. Gdzieś tam znajdował się pokryty porostami kamień, który znaczył miejsce spoczynku prapraprababki Kirsty; miał wrażenie, że niemal odczuwa przyganę ze strony starszej damy. Na nabrzeżu zebrał się tłum oczekujących na prom. Sime dostrzegł Owena i Chucka Clarke’ów; patrzyli na niego z urazą. I gdy statek uwolnił się od ładunku ludzi i towarów, wszyscy przyglądali się w milczeniu, jak Sime wjeżdża tyłem na pokład samochodowy. Kirsty siedziała obok niego na ogólnym widoku, w jej oczach malowała się pustka, twarz miała kamienny wyraz, głowa nie obracała się ani w lewo, ani w prawo. Kobieta, która nie opuszczała wyspy od lat. Mogło to oznaczać tylko jedno.
Siedział z nią w wozie, dopóki rampa załadunkowa nie zaczęła się podnosić, ukrywając ich przed ciekawskim wzrokiem ludzi zgromadzonych na nabrzeżu. Statek zakołysał się lekko, omijając falochron i kierując się w stronę zatoki. Sime sięgnął bez słowa do kieszeni po kajdanki i nim zdążyła się zorientować, o co chodzi, ujął jej lewy nadgarstek i przykuł go do kierownicy. Nie kryła szoku, źrenice jej niebieskich oczu zrobiły się okrągłe; dostrzegł w nich ból i gniew. – Co pan robi, u diabła? – Nie mogę pozwolić, żeby poruszała się pani swobodnie po pokładzie. Mogłaby pani skoczyć za burtę. Patrzyła na niego z niedowierzaniem i otwartymi ustami. – Naprawdę pan sądzi, że popełniłabym samobójstwo? – Zdarza się. – Milczał przez chwilę. – Chyba że woli pani wyjść na pokład skuta ze mną, żeby wszyscy pasażerowie i członkowie załogi mogli to zobaczyć. Zacisnęła szczęki i spojrzała pustym wzrokiem przez przednią szybę. – Zostanę w samochodzie. Skinął głową i wysiadł znużony z minibusa, a potem wszedł po schodach na górny pokład i ruszył w stronę dziobu. Zamknął obolałe, piekące oczy i poczuł na twarzy wiatr niczym zimną wodę, odświeżającą i ożywczą, ale nie na tyle, by stłumić zmęczenie, poczucie winy czy zdrady. Odwrócił się i ruszył niepewnym krokiem w stronę rufy, zatrzymał się przy relingu i patrzył, jak Entry niknie w mroku nadchodzącej nocy. Przypomniał sobie dotyk palców Kirsty na policzku. Miał wrażenie, że wciąż je czuje. I wydawało mu się, że wszystko, co robi, jest niewłaściwe.
II Kiedy przejeżdżali obok szpitala i Auberge Madeli, nad wyspę od strony zachodu nadciągnęły postrzępione kłęby czarnej chmury, oświetlonej przez ognisty zachód słońca, który rozpalał się do białości wzdłuż horyzontu, przechodząc w żółć i czerwień, potem w fiolet, a wszystkie te barwy skupiały się u podbrzusza obłoków. Wyglądało to tak, jakby samo niebo było w ogniu; Sime nie był pewien, czy kiedykolwiek widział coś takiego. Ale jak wszystko, co płonie tak jasno, spalało się zbyt szybko i nim dojechali do posterunku policji przy Chemin du Gros Cap, słońce już zaszło,
pozostawiając jedynie poczerniałe niebo. Przetrwało na nim jeszcze trochę światła, kiedy Sime wprowadził Kirsty do parterowego budynku. Od strony oszklonych drzwi padały prostokąty żółtego elektrycznego światła i gdy otwierali te drzwi, w ich stronę obracały się głowy – z głównego biura, gdzie siedziały sekretarki i gapiły się szeroko otwartymi oczami. Z centrum koordynacyjnego, w którym kilku ludzi z grupy śledczej skupiło się przy stole zawalonym papierami, otwartymi laptopami i telefonami. Byli teraz odprężeni. Robota odwalona. Thomas Blanc spojrzał Sime’owi w oczy i odwrócił wzrok. Crozes stał na końcu korytarza. Odwrócił się, a Sime dostrzegł wyraz zadowolenia na jego twarzy, która wciąż nosiła ślady ich spotkania we wczesnych godzinach rannych. – Tędy! – zawołał. Stanął obok drzwi prowadzących do aresztu, by mogli przejść. W środku czekała policjantka w mundurze. Kirsty obrzuciła Crozesa mrocznym spojrzeniem. Sime zatrzymał ją przed pierwszą z dwóch cel, a ona odwróciła się do niego. Dojrzał w jej oczach tę samą pogardę, jaką widział wielokrotnie u Marie-Ange. – Więc teraz wiemy, kto pieprzył pańską żonę – powiedziała. Sime zerknął na Crozesa, a ten zmrużył oczy i przechylił głowę w geście niedowierzania. Sime już dawno jednak przestał się przejmować szefem. Nachylił się w stronę celi i rzucił torbę Kirsty na podłogę obok łóżka pod prawą ścianą. Zajrzała do środka. – To tutaj? – spytała. – Tu mnie będziecie trzymać? – Na razie – odparł Crozes. Ściany były pomalowane na blady cytrynowy kolor, taki sam jak prześcieradło na łóżku. Winylowa podłoga była niebieska, podobnie jak poduszka i kołdra. – Bardzo śródziemnomorskie – zauważyła. – I dopasowane kolorystycznie. Czego więcej można pragnąć? W celi nie było drzwi, tylko krata, która się przesuwała i zatrzaskiwała, co wykluczało jakąkolwiek prywatność. Stalowa umywalka i ubikacja. W drugiej celi, pod przeciwległą ścianą, znajdował się prysznic wykładany kafelkami,
ponury i przygnębiający. Bez względu jednak na to, jak bardzo Kirsty mogła być przybita, starała się tego nie okazywać. – Rozmawiała pani z adwokatem? – spytał Crozes. – Nie mam adwokata. Powiedział mi, że mogę stąd zatelefonować – oznajmiła, nie patrząc nawet na Sime’a. Porucznik skinął głową. – To obok. – Zabrał ją do pokoju przesłuchań. – Będzie pani na pewno życzyła sobie obecności adwokata przy kolejnych przesłuchaniach. Kirsty obróciła się na pięcie, jej oczy błyszczały. – Może pan być pewien, że tak. – Wycelowała palec w stronę Sime’a, który stał w drzwiach. – Ale proszę nie oczekiwać, że powiem choć jedno cholerne słowo, jeśli on będzie przebywał w tym budynku. ••• Centrum koordynacyjne było puste, kiedy weszli do środka; Sime zastanawiał się, gdzie są wszyscy pozostali. Niebawem się dowiedział. Crozes zamknął drzwi. – Do diabła, nie zamierzam nawet pytać, co robiłeś na Entry. Albo skąd wiedziała. – Głos miał przytłumiony i groźny. Sime popatrzył na niego nieszczerze. – O czym? – O nas. Sime pokazał dłonie. – Poobijane kłykcie. Posiniaczona twarz. Pokiereszowane małżeństwo. Nie trzeba wielkiej inteligencji, żeby poskładać wszystko do kupy. Trudno było się zorientować po minie Crozesa, co dzieje się w jego głowie, ale cokolwiek myślał, nie zdradził tego. – Usłyszy tu zarzuty i będzie siedzieć do chwili wyznaczenia terminu wstępnego posiedzenia w sądzie na Havre Aubert. Proces będzie się toczył na lądzie stałym. – Urwał, żeby się zastanowić. – Z samego rana wracamy do Montrealu. A twój udział w sprawie dobiegł końca. – Co pan ma na myśli? – To, że ktoś inny zastąpi cię jako śledczy. Sime spojrzał na niego gniewnie. – Innymi słowy, odsuwa mnie pan od sprawy.
Crozes odwrócił się i zaczął zbierać od niechcenia papiery leżące na stole. – Nie ja, Sime. – Otworzył teczkę, wcisnął do niej dokumenty i znów popatrzył Sime’owi w twarz. – Nie czujesz się dobrze. Nie uszło to uwagi szefostwa przy rue Parthenais. Ludzie martwią się o twoje zdrowie. – Milczał przez chwilę przed zadaniem ostatecznego ciosu, z trudem ukrywając złośliwy uśmiech. – Chcą, żebyś poszedł na zwolnienie i poddał się badaniom. Masz już wyznaczoną wizytę u specjalisty. Sime uświadomił sobie, że Crozes go załatwił. Dokładnie tak, jak przepowiedział Thomas Blanc.
III Sime siedział w pokoju hotelowym, podczas gdy pozostali jedli w La Patio. Mógł tylko myśleć o Kirsty, która przycupnęła żałośnie na brzegu łóżka w celi na posterunku Sûreté. Wiedział już, że utracił wszelki obiektywizm w kwestii jej winy czy niewinności, choć nie miało to w tej chwili większego znaczenia. Oskarżono ją o morderstwo, a on odegrał główną rolę w takim zakończeniu sprawy. Wciąż jednak odczuwał niepokój. Dwa dni wcześniej leżał w ciemności na ziemi, patrząc w zamaskowaną twarz człowieka, który miał go zabić. Człowieka, który bardzo przypominał napastnika opisanego przez Kirsty, mordercy jej męża, jak twierdziła. Crozes zlekceważył ten trop, uznając go za nieistotny. Nie widział jednak oczu napastnika i nie rozumiał tego, co rozumiał Sime – że tamten chce go zabić. To nie był szczeniak próbujący go wystraszyć. Tylko szczęśliwe zrządzenie losu i czujny sen mieszkańca wyspy ocaliły Sime’a przed niechybną śmiercią. Jeszcze trudniej było wyjaśnić, dlaczego w ogóle ten człowiek chciał go zabić, na co Crozes zwrócił uwagę. Choć Sime próbował, nie potrafił doszukać się w tym sensu. Nawet w normalnych okolicznościach trudno byłoby mu zasnąć tej nocy. Ale to nie były normalne okoliczności. Jego szefowie w Sûreté mieli rację. Nie nadawał się do służby. Na dobrą sprawę nie nadawał się do niczego. Miał wrażenie, że nie upłynie dużo czasu, nim będzie zmuszony poszukać sobie nowej pracy. I wiedział, że byli policjanci nie mogą liczyć na szybkie zatrudnienie.
Ukrył twarz w dłoniach. Myśl o dziecku, które nigdy nie przyszło na świat, zmagała się z żalem za utraconą Marie-Ange i gniewem o to, co zrobiła. Chciał płakać, ale łzy nie napływały, i gdy znów usiadł, jego wzrok padł na sygnet na prawej dłoni. Czerwony karneol osadzony w złocie, z wygrawerowaną ręką i mieczem. Identycznymi jak na wisiorku Kirsty. Przypomniał sobie słowa siostry. „Jestem pewna, że w pamiętnikach mówi się coś o sygnecie. Ale nie mogę sobie przypomnieć co”. Niemal przygniatało go wrażenie, że w tych powracających opowieściach sprzed tylu lat coś mu bezustannie umyka. Wiedział, że musi koniecznie zajrzeć do zapisków swojego przodka.
ROZDZIAŁ 33
Nie było tym razem żartobliwych przekomarzań ani radości, które zwykle towarzyszyły wykryciu sprawcy. Detektywi przydzieleni przez Sûreté de Québec do sprawy zabójstwa Jamesa Cowella zjawili się nazajutrz na małym lotnisku na Havre aux Maisons. Przepuszczono ich na płytę, skąd mieli wyruszyć trzynastomiejscowym samolotem w trzygodzinną podróż do miasta. Kiedy już umieszczono w ładowni ich bagaż, wcisnęli się do wąskiej kabiny pasażerskiej. Sime ponownie usiadł z przodu, z dala od pozostałych. Tak jak wcześniej, unikał wzroku Marie-Ange. Napięcie na pokładzie niewielkiej maszyny było niemal wyczuwalne. Wystartowali w wietrze i gdy skręcili w lewo, Sime ujrzał Baie de Plaisance w całej okazałości. Za Entry, która rzucała długi i mroczny cień na zatokę, wschodziło słońce. Wyspa przypominała zaciśniętą pięść z wysuniętym palcem, który celował oskarżycielsko w jego stronę. Odwrócił wzrok. Wiedział, że widzi ją po raz ostatni. Tak jak wiedział poprzedniego dnia, że widzi po raz ostatni Kirsty Cowell. Budziła się teraz, by zacząć swój pierwszy dzień uwięzienia, oczekując na posiedzenie sądu, podczas którego nie przyzna się do winy. Westchnął i poczuł się zmęczony. Tak bardzo zmęczony.
ROZDZIAŁ 34
I Przychodnia zaburzeń snu mieściła się na oddziale psychoterapii behawioralnej Żydowskiego Szpitala Ogólnego przy Chemin de la Côte-SainteCatherine, niemal w cieniu Mount Royal, zaledwie kilka ulic od żydowskiego cmentarza u stóp góry. Słońce wciąż grzało, drzewa były obsypane liśćmi, ale w porywach wiatru wyczuwało się już jesienny chłód. Nieba nie zasnuwały chmury i Montreal kąpał się w świetle późnego września. Z gabinetu, w którym siedział od pół godziny i odpowiadał cierpliwie na pytania, Sime widział na rue Légaré sznur samochodów zmierzających na południe. W pokoju było ciepło, tym bardziej że przez okna wpadał blask słońca, a ruch posuwających się i przystających co chwila pojazdów działał niemal hipnotycznie, utrudniając mu koncentrację. Przypuszczał, że Catherine Li jest po czterdziestce. Miała na sobie białą, rozpiętą pod szyją bluzkę i czarne spodnie; atrakcyjna kobieta, szczupła, o krótko obciętych czarnych włosach i pięknie skośnych ciemnych oczach, typowych dla kogoś, kto wywodził swój ród gdzieś z Azji. Kanada jest tyglem przeróżnych narodowości i choć sam uważał się za kogoś francuskojęzycznego, wydawało mu się dziwne, że ta kobieta mówi do niego właśnie w tym języku. Dzięki tabliczce na drzwiach dowiedział się, że ma doktorat i jest dyrektorem kliniki. Nie było żadnych wstępów, żadnej pogawędki. Poprosiła, żeby usiadł, otworzyła teczkę leżącą na biurku i zaczęła robić notatki, podczas gdy on odpowiadał na jej pytania. Pytania przeróżne, dotyczące jego wychowania, pracy, małżeństwa, poglądów na różne sprawy, polityczne i społeczne. Spytała go o objawy. Kiedy się zaczęły, jaką formę przybrały, jak często sypiał. Czy śnił? Po raz pierwszy wyprostowała się w fotelu i popatrzyła na niego, przyglądając się badawczo jego twarzy. Twarzy, która stawała mu się coraz
bardziej obca, gdy każdego ranka widział ją w lustrze. Oczy nabiegłe krwią i podkrążone. Zapadnięte policzki. Schudł, włosy straciły połysk. Ilekroć patrzył na swoje odbicie, miał wrażenie, że prześladuje go jego własny duch. Gdy uśmiechnęła się niespodziewanie, dojrzał ciepło i współczucie w jej łagodnych brązowych oczach. – Wie pan, oczywiście, dlaczego tu jest – powiedziała. Nie było to pytanie, mimo to skinął głową. – Na polecenie pana szefów z Sûreté. Obawiają się o pański stan i o to, jak wpływa na skuteczność pańskiej pracy. – Milczała chwilę. – Zgadza się pan z tym? Ponownie skinął głową. – Tak. Znowu się uśmiechnęła. – Oczywiście, że wpływa. Na dobrą sprawę to pewnik. Toksyny, które zgromadziły się w pańskim organizmie z powodu braku snu, obniżają bez wątpienia zdolność funkcjonowania, fizycznego i umysłowego. I jestem pewna, że zdaje pan sobie sprawę, że nie pozostaje to bez wpływu na koncentrację i pamięć. Jest pan zmęczony w ciągu dnia i poirytowany, a mimo to nie potrafi pan wieczorem zasnąć. Zastanawiał się, dlaczego mówi mu to, co sam już od dawna wie. Splotła przed sobą palce. – Są dwa rodzaje bezsenności, monsieur Mackenzie. Jest bezsenność przygodna, która trwa krótko, zwykle kilka dni. I jest bezsenność przewlekła, którą można określić jako zaburzenia snu trwające przez co najmniej trzy albo cztery noce w tygodniu przez miesiąc albo dłużej. – Urwała, żeby nabrać powietrza. – Nie ulega wątpliwości, że tak jest właśnie w pańskim przypadku. – Nie ulega wątpliwości. Sime był świadomy sarkazmu w swoim głosie. Nie mówiła mu niczego nowego. Lecz jeśli zdawała sobie sprawę z jego nastawienia, nie dała tego po sobie poznać. Może przypisywała jego ton poirytowaniu, które zaliczyła właśnie do jednego z symptomów schorzenia, na które cierpiał. – Powód pańskiego stanu też można określić dwojako. Jest to albo bezsenność przewlekła pierwotna, albo bezsenność przewlekła wtórna. – Jaka jest w tym wypadku różnica?
– No cóż, bezsenność pierwotna nie jest związana z fizycznymi czy psychicznymi zaburzeniami. To zaburzenie samo w sobie. Jednak bezsenność wtórna oznacza, że pańskie problemy z zaśnięciem są związane z czymś innym. Jest wiele rzeczy, które mogą mieć wpływ na pański sen. Zapalenie stawów, astma, nowotwór. Wszelkiego rodzaju bóle. Albo depresja. – Przyglądała mu się przez chwilę zamyślona. – Która, jak mi się wydaje, stanowi tu główny problem. Skrajna depresja wywołana rozpadem małżeństwa. – Przechyliła nieznacznie głowę. – Zdaje pan sobie sprawę z własnej depresji? – Zdaję sobie sprawę z tego, że nie jestem szczęśliwy. Skinęła głową. – Te wyraziste sny, które pan mi opisał, to częsty symptom towarzyszący niepokojowi albo bezsenności wywołanej przez depresję. Odczuwał jakąś osobliwą ulgę, że wizje, które go prześladowały, mają takie, a nie inne wyjaśnienie. Symptom. Schorzenie wywołane przez coś, nad czym nie sprawował kontroli, ale normalne, jeśli objaw psychologicznego problemu można określić w ten sposób. Uświadomił sobie, że Catherine Li przygląda mu się uważnie. – Słucha pan? – Tak. – Istnieje pewna teoria, według której sny są w gruncie rzeczy zjawiskami chemicznymi. Wywołują je modulacje przekaźników nerwowych. Wie pan, co to takiego REM? – REM? – Tak. – Zespół muzyczny? Losing My Religion? Jej uśmiech dowodził wszystkiego z wyjątkiem rozbawienia. – Wie pan, nigdy tego nie słyszałam. – Przepraszam. – Zażenowany, spuścił wzrok. – REM to szybki ruch gałek ocznych. Określa fazę snu, której pan doświadcza zazwyczaj cztery czy pięć razy w ciągu nocy, co oznacza około stu dwudziestu minut snu. Wtedy też dochodzi do marzeń sennych. Podczas fazy REM dominuje acetylocholina i jej regulatory, podczas gdy poziom serotoniny jest obniżony.
Sime wzruszył ramionami, a jego twarz zdradzała kompletne niezrozumienie. – Co oznacza…? Roześmiała się. – Oznacza, że mogę zalecić panu zażywanie SSRI. – No tak. Dlaczego sam o tym nie pomyślałem? Tym razem jej uśmiech zdradzał ironię. – Selektywny inhibitor wychwytu zwrotnego serotoniny – wyjaśniła cierpliwie. – Podniesie poziom serotoniny i poprawi pańskie samopoczucie. Sime tym razem westchnął. – Innymi słowy lek antydepresyjny. Pokręciła głową. – Nie pierwszy z brzegu. Na dobrą sprawę większość tego rodzaju leków tylko pogorszyłaby pański stan. Ten, jak sądzę, może pomóc. Sime był w jakiś niewytłumaczalny sposób rozczarowany. Nie wiedział właściwie, czego może się spodziewać. Nie sądził jednak, by tabletka mogła stanowić rozwiązanie jego problemu.
II Mieszkanie od czasu jego powrotu wydawało się zimniejsze i bardziej puste. Wystarczyło kilka dni nieobecności, by lokum sprawiało wrażenie niezamieszkanego. W kuchni piętrzyły się brudne naczynia. Nie było okazji umyć ich przed wyjazdem. Ani wyrzucić śmieci. W koszu śmierdziało coś, co już dawno utraciło termin ważności. W sypialni z wiklinowego kosza na bieliznę wyzierał stos nieupranych rzeczy. Łóżko było jak zwykle rozbebeszone. Ubrania leżały na podłodze, tam gdzie je rzucił. Na każdej powierzchni w pokoju zalegały istne zaspy kurzu. Przestał to wszystko niemal dostrzegać. Klasyczne objawy umysłu w okowach depresji. Przesiedział tę noc w salonie przy telewizorze, ale niczego nie oglądał. Było mu zimno, lecz nie przyszło mu do głowy włączyć ogrzewania. Przypomniał sobie radę wykładowcy akademii policyjnej. Czasem można myśleć za dużo i robić za mało. Rozejrzał się i zobaczył, jak to jest, kiedy myśli się za dużo i nic nie robi. Wydawało się, jakby gdzieś, w jakiś sposób, zrezygnował z życia, uległ paraliżowi inercji. Nie chciał tego, nie chciał w ogóle. A jednak to było wszystko, co miał. Pragnął rozpaczliwie zasnąć, ale
nie ze względu na zmęczenie. Pragnął uciec. Być kimś innym, w innym miejscu i czasie. Spojrzał na obraz swego przodka na ścianie. Na ten posępny pejzaż. Żałował, że nie może w niego po prostu wniknąć. Tabletki, które mu przepisano, leżały na półce nad umywalką w łazience. Nadeszła już prawie pora, by je zażyć. Bał się jednak pójść teraz do łóżka, na wypadek gdyby nie mógł zasnąć. Lekarka powiedziała, że nie podziałają od razu. Nie potrafił zmierzyć się z kolejną bezsenną nocą. Wstał ogarnięty nagłym pragnieniem odzyskania życia. Tu i teraz. Przez następną godzinę zbierał rzeczy z podłogi i wsadzał je do pralki. Kiedy pracowała, zajął się brudnymi naczyniami i włączył zmywarkę, a potem spryskał wszystkie powierzchnie w kuchni środkiem dezynfekującym i wytarł. Zaniósł śmieci do kontenera w piwnicy. Wtedy przypomniał sobie słowa wypowiedziane do niego przez Marie-Ange, gdy byli na Entry. Kiedy spytał ją o jej rzeczy, odparła: „Nie chcę ich. Wyrzuć je do śmietnika”. Czując przypływ determinacji, wjechał windą na górę i w sypialni otworzył na oścież drzwi garderoby. Ubrania, które zostawiła, wisiały na wieszakach. Pod spodem stały buty. Podkoszulki i bielizna na półkach, wszystko starannie poskładane. To, co nosiła, jak pamiętał. Wyjął jeden z T-shirtów i przysunął materiał do twarzy. Choć był uprany, wciąż nosił ślad jej woni – perfum, których używała. Co to było? Jardins de Bagatelle. Nie miał pojęcia, jakim cudem sobie to przypomniał, ale wiedział, że ten zapach już zawsze będzie mu się z nią kojarzył. I znów doznał wrażenia straty, przypominającej fizyczny ból w piersi. Niemal w przypływie furii pobiegł do kuchni, wziął duży czarny worek na śmieci i wrócił do sypialni. Ściągnął wszystkie rzeczy z wieszaków i wpakował je do torby. Potem przyszła kolej na podkoszulki, majtki i staniki, koszulę nocną, wszystkie buty. Musiał wziąć drugi worek, potem trzeci. Wreszcie zaciągnął je do windy i zjechał do piwnicy. Wahał się tylko chwilę, nim wrzucił pakunki do pojemnika na używane rzeczy. Au revoir, Marie-Ange. W drodze powrotnej na górę zobaczył swoje odbicie w lustrze i nie potrafił powstrzymać łez wzbierających w oczach. Mógł w tej chwili być ojcem. Zaklął do swego zwierciadlanego wizerunku. Kiedy znalazł się w mieszkaniu, postanowił nie ulegać jakimkolwiek negatywnym emocjom. Otarł twarz do sucha, a potem ściągnął pościel z łóżka,
wrzucił ją razem z brudnymi ręcznikami do dużego worka i zaniósł go do samochodu. Pojechał przez most do całodobowej pralni przy rue Ontario Est i zostawił tam bieliznę, żeby odebrać ją nazajutrz. Po powrocie do domu znalazł czyste poszewki w składziku i pościelił łóżko. Przez następne pół godziny odkurzał dywany i wykładziny w mieszkaniu, a potem zużył całe opakowanie antystatycznych szmatek, wycierając wszystkie komody, półki i stoliki, zdumiony ilością kurzu, który się na nich zebrał. Rozpylił we wszystkich pokojach odświeżacz powietrza, a potem, niemal dławiąc się tym zapachem, pootwierał okna. Przed pierwszą w nocy mieszkanie było czystsze i świeższe niż kiedykolwiek od czasu odejścia Marie-Ange; nie pozostał po niej żaden ślad. Sime stał w salonie, oddychając ciężko po całym tym wysiłku, z kropelkami potu na czole. Nie był pewien, czy czuje się lepiej. Wiedział, że było to zachowanie maniakalne, ale przynajmniej stanowiło coś pozytywnego. Kiedy jednak usiadł, pojął w głębi serca, że robił to wszystko, by odwlec ten moment, kiedy będzie musiał położyć głowę na poduszce i spróbować zasnąć. Poszedł do sypialni i rozebrał się, pamiętając, by włożyć rzeczy do kosza. Nowy reżim. Poczłapał do łazienki, wziął prysznic i stanął przed lustrem, ciesząc się, że jego powierzchnia jest zaparowana i że nie widzi samego siebie. Wziął przepisaną dawkę leku z buteleczki i popił wodą, potem wyszorował zęby. Para ustępowała powoli z lustra; zobaczył spojrzenie swego ducha o zapadniętych oczach. Zmienił wszystko i jednocześnie nic. Wytarł energicznie włosy i włożył czyste bokserki. Poszedł do salonu i zmieniał przez pół godziny kanały, wreszcie wyłączył telewizor i usiadł w krzyczącej ciszy. Był tak fizycznie wyczerpany, że z trudem trzymał się na nogach, lecz jednocześnie jego myśli krążyły po jakiejś astralnej autostradzie z prędkością światła, a on nie po raz pierwszy odczuł potrzebę snu. Pomimo ostrzeżeń, by tego nie robić, podszedł do barku i wyjął butelkę whisky. Nalał sobie sporą porcję i krzywiąc się, nabrał trunku w usta. Szkocka i pasta do zębów stanowiły paskudne połączenie. Zmusił się do tego, by wypić. Potem jeszcze jedną porcję. I kolejną. W końcu, czując, jak kręci mu się w głowie, wrócił do sypialni i wsunął się pod czystą pościel. Była chłodna, tłumiła ciepło i senność wywołane przez
alkohol. Zamknął oczy, otaczając się ciemnością. I leżał. Leżał. Modląc się o uwolnienie. Nic się nie stało. Próbował za wszelką cenę trzymać oczy zamknięte. Lecz po jakimś czasie po prostu się otworzyły, a on znowu zaczął się wpatrywać w cienie na suficie, przechylając od czasu do czasu głowę na bok, żeby spojrzeć na czerwone cyfry zegarka elektronicznego i odliczać minuty. Po jakichś dwóch godzinach spomiędzy jego warg wyrwał się krzyk najczystszej frustracji i odbił się echem od ścian mieszkania. ••• O 7.30 wokół listew żaluzji widać było pasemka światła, a on wciąż nie spał. Z niechęcią, znużony, odrzucił pościel i wysunął się z łóżka, żeby się ubrać. Nadeszła pora, by udać się na rue Parthenais i stawić czoło konsekwencjom.
III Czuł się dziwnie, wjeżdżając windą na trzecie piętro Sûreté, jak robił to niezliczoną ilość razy w ciągu tych miesięcy i lat. Bał się chwili, gdy drzwi się rozsuną, a on ruszy korytarzem obok tych znajomych czarno-białych fotografii, na których uwieczniono dawne zbrodnie i nieżyjących funkcjonariuszy. I gdy niespełna minutę później jego kroki rozbrzmiały w długim korytarzu, czuł się całkowicie rozbity. W drodze do sali detektywów mijali go ludzie, których znał. Ludzie, którzy się uśmiechali i mówili bonjour. Wstydliwe grymasy, zaciekawione oczy. Dotarł do drzwi z niebieską tabliczką – 4.03 Division des enquêtes sur les crimes contre la personne – i wszedł do pomieszczeń, gdzie znajdował się także wydział zabójstw. Centrum koordynacyjne było otwarte i Sime miał świadomość, że w jego stronę obracają się głowy, kiedy szedł korytarzem. Nie zajrzał tam jednak. Gabinety szefostwa skupiły się wokół sali pełnej drukarek, faksów, szafek na dokumenty i walkie-talkie podłączonych do ładowarek. Miały oszklone ściany i przypominały akwaria. Z jednego z pomieszczeń wyłonił się kapitan Michel McIvir; szedł ze spuszczonym wzrokiem, skupiony na pliku papierów trzymanych w dłoni. Podniósł głowę, dostrzegając obecność Sime’a. Po jego twarzy przesunął się cień, potem pojawił się na niej uśmiech. Wskazał ręką drzwi swojego gabinetu. – Zaraz do ciebie przyjdę, Sime.
Sime usiadł w pokoju kapitana. Na ścianie wisiało zdjęcie nocnego Paryża, w kącie wisiała w stojaku flaga Quebecu. Za oknem, w dali, widział Mount Royal. Na płaskich dachach dwupiętrowej ceglanej kamienicy naprzeciwko migotał lód wczesnego poranka. Kapitan wrócił i usiadł po swojej stronie biurka. Otworzył leżącą przed nim teczkę i przerzucił kilka zadrukowanych kartek. Był to oczywiście zwykły teatr. Bez względu na zawartość teczki zdążył się już z nią zapoznać. Położył dłonie płasko na blacie i podniósł wzrok, przyglądając się Sime’owi w milczeniu. – Wczoraj wieczorem Catherine Li przesłała mi faksem swoją opinię dotyczącą twojej wczorajszej konsultacji. – Zerknął na biurko, dając do zrozumienia, że to właśnie czytał. Zacisnął na chwilę wargi, potem odetchnął. – Spędziłem też trochę czasu na przeglądaniu nagrań z twoimi przesłuchaniami podejrzanej z Entry. – Znowu zacisnął w ten charakterystyczny dla siebie sposób usta. – Brak konsekwencji, mówiąc delikatnie, Sime. – Podniósł się niespodziewanie zza biurka i podszedł do drzwi, żeby je zamknąć. Stał, trzymając dłoń na klamce i patrząc na podwładnego. – Wiem też o pewnym incydencie, który miał miejsce podczas śledztwa – dodał ściszonym głosem. Wahał się przez chwilę. – Incydencie, który zachował i zachowa swój nieoficjalny charakter. – Puścił klamkę i stanął przy biurku, ale nie usiadł. – Nie myśl, że ci nie współczuję. Sime pozostał niewzruszony. Nie szukał tu współczucia. – Jednak z tego, co mówi pani doktor i co widziałem na własne oczy, wynika jasno, że nie czujesz się dobrze. – Wsparł się pośladkami o kant biurka i pochylił jak protekcjonalny lekarz. – Dlatego udzielam ci bezterminowego urlopu z powodów zdrowotnych. Sime spodziewał się czegoś takiego, ale mimo wszystko poczuł napięcie. Kiedy się odezwał, miał wrażenie, że jego głos dobiega z daleka, jakby należał do kogoś innego. – Innymi słowy, zostaję ukarany, a Crozes wykręca się sianem. McIvir cofnął się gwałtownie, niemal tak, jakby Sime dał mu w twarz. – Nie ma mowy o żadnej karze, Mackenzie. Wyświadczam ci cholerną przysługę. Dla twojego dobra.
Ludzie zawsze tak mówią, podając gorzką pigułkę do przełknięcia, pomyślał Sime. Kapitan znowu zniżył głos i oznajmił konfidencjonalnie: – Incydenty z udziałem porucznika Crozesa nie uszły uwagi. Ani też nie pozostaną bez konsekwencji. – Wyprostował się. – Ale to nie twoje zmartwienie. Chcę, żebyś na razie odszedł ze służby i wyzdrowiał. ••• Sime, kiedy już znalazł się na ulicy, wziął długi i głęboki oddech; mimo niezbyt dobrych wiadomości, jakie przekazał mu szef, po raz pierwszy od wielu lat poczuł się wolny. Był już najwyższy czas wrócić do domu. Do łona. I zająć się pamiętnikami.
IV Jazda z Montrealu do Sherbrooke zajęła mu niespełna dwie godziny; zmierzał niemal w prostej linii na wschód, w samo serce rejonu zwanego niegdyś Eastern Townships, a teraz Cantons de l’est. Z Sherbrooke udał się do Lennoxville i podążył na wschód autostradą 108. Poczuł, jak ściska mu się serce, i doznał dziwnego wrażenia nostalgii, kiedy wjechał w las. Tu bowiem dorastał i tu wiele pokoleń wcześniej jego przodkowie wyrąbywali dla siebie nowe życie. Dosłownie. Ścinali drzewa i karczowali ziemię, by dziewicza gleba mogła zrodzić plon i ich wyżywić. Tak wielu tutejszych imigrantów było Szkotami; zastanawiał się, ilu z nich padło ofiarą rugów. Minął drogowskaz na Le Chemin des Ecossais – Scots Road. Im bardziej zagłębiał się w lasy, tym częściej dostrzegał szkocko brzmiące nazwy miast. East Angus, Bishopton, Scotstown, Hampden, Stornoway, Tolsta. Z jesiennego nieba padał blask ciepłego słońca, przemieniając każde drzewo w witraż natury. Barwy liści – złoto i żółć, pomarańcz i czerwień – jarzyły się jaskrawo, podświetlone przez ukośne promienie, które zmieniały knieję w katedrę kolorów. Sime, którego zmysły przytępiło życie w szarym mieście, zapomniał już, jak niezwykłe mogą być odcienie o tej porze roku. Nowe autostrady przecinały las długimi, prostymi liniami, jakby nie zważając na kontury lądu, niczym rzymskie drogi w Europie, które świadczyły o głębokiej determinacji rodzaju ludzkiego. W dali, jak okiem sięgnąć, rozciągała się zadrzewiona kraina w całym swym barwnym splendorze, niczym rozkołysany ocean.
Przypomniał sobie z wielką jasnością tę chwilę, gdy jego przodek po raz pierwszy ujrzał tę ziemię.
ROZDZIAŁ 35
Wędrowaliśmy przez pięć dni, by dotrzeć do celu naszej podróży, i mam teraz okazję uzupełnić zapiski. Spaliśmy w ostępach leśnych albo pod żywopłotami i żebraliśmy o jadło i wodę w mijanych po drodze domach. Każdy, kogo spotykaliśmy, okazywał nam niewiarygodną szczodrość. Może dlatego, że sam kiedyś przemierzał ten szlak. Najbardziej zdumiewają mnie drzewa. Tam, skąd pochodzę, można iść cały dzień i nie napotkać ani jednego. Tutaj zaś nie sposób zrobić choćby dwóch kroków, by nie natknąć się na jakiś pień. A kolory, gdy dni się skracają i robi się chłodniej, nie przypominają niczego, co widziałem wcześniej. Jakby cała ta kraina stała w ogniu. Zagłębiając się bardziej na południe, napotykaliśmy wioski i osady założone w dolinach rzek. Długie chaty, czasem niewiele różniące się od szałasów, wzniesione wokół topornie zbudowanych kościołów. Były tam sklepy, tartaki wyrastające jak grzyby po deszczu nad potokami i rzeczułkami i małe szkoły, w których przybyłe tu niedawno dzieci uczą się nowej mowy. Ścinano drzewa i karczowano ziemię, a nie mogłem nadziwić się mnogości ludzi w tej z pozoru rozległej i pustej krainie. Przybyliśmy do wioski Gould w parafii Lingwick, tuż przed południem dnia wczorajszego. Niedziela. Powiedziano nam, że tu właśnie mamy się wybrać, jeśli chcemy dostać ziemię. Wioska jest wzniesiona wokół zbiegu dróg, gdzie trakt opada stromo po północnej stronie, ku dolinie rzeki Salmon. Jest tu sklep, kościół i szkoła, ale gdy się zjawiliśmy, nigdzie nie było żywej duszy. Właśnie wtedy usłyszałem płynące z kościoła słowa gaelickiego psalmu. Nie brzmi to jak zwykłe śpiewanie, raczej monotonna intonacja na chwałę Pana, kiedy to wiernych prowadzi w ich pieśni, pozbawionej akompaniamentu instrumentów, jeden lub kilku kantorów. Brzmiało to tak znajomo i tak bardzo przypominało dom, że zjeżyły mi się włoski na karku. Jest coś w tym dźwięku, jakaś pierwotna więź z ziemią i Panem. Zawsze robi to na mnie wrażenie.
– Co to, u licha? – spytał Michael. Roześmiałem się. – Muzyka mojej wyspy – odrzekłem. – No to się cieszę, że z niej nie pochodzę. Brzmi w moich uszach cholernie dziwnie. Staliśmy pod kościołem, gdy wierni poczęli wychodzić na słoneczny blask południa. Obrzucali nas zaciekawionym wzrokiem: dwaj obszarpani młodzi ludzie z brodami i zmierzwionymi włosami, w podartych butach, dzierżący niewielkie tobołki z dobytkiem. Kiedy pastor uścisnął już dłonie każdemu ze swej trzody, zbliżył się do nas. Wysoki, chudy człowiek o ciemnych włosach i czujnych oczach. Przedstawił się po angielsku jako wielebny Iain Macaulay i powitał nas w hebrydzkiej wiosce Gould, jak się wyraził. – A zatem zjawiliśmy się we właściwym miejscu – odpowiedziałem mu po gaelicku, a on zdziwiony uniósł brwi. – Nazywam się Sime Mackenzie i pochodzę z wioski Baile Mhanais w majątku Langadail na wyspie Lewis i Harris. A to mój przyjaciel, Michael O’Connor z Irlandii. Z oczu pastora zniknęła wszelka czujność; uściskał nam serdecznie dłonie. A wierni, usłyszawszy, że jestem ich rodakiem z Hebrydów, poczęli gromadzić się obok i każdy witał nas po kolei i ściskał nam ręce. – W rzeczy samej, zjawiliście się we właściwym miejscu, panie Mackenzie – powiedział pan Macaulay. – Gould zostało założone przez sześćdziesiąt hebrydzkich rodzin wyrugowanych ze swej ziemi w roku tysiąc osiemset trzydziestym ósmym. Potem, trzy lata później, przyłączyło się do nich czterdzieści innych pozbawionych środków do życia rodzin z zachodniego wybrzeża Lewis. Nie można być już bliżej domu, nie będąc w nim na dobrą sprawę. – Przeniknęło mnie ciepło jego uśmiechu. – Co was do nas sprowadza? – Słyszeliśmy, że rozdają tu darmo ziemię – rzekłem. – Tak, zgadza się – przyznał jakiś mężczyzna w ciemnym surducie. – Trafiłeś w samą porę, młodzieńcze. Rano przybędzie urzędnik z British American Land Company, żeby zająć się przydzielaniem działek. – Wskazał palcem gdzieś poza kościół. – Na południe, w miejscu zwanym Połacią Świętego Franciszka. – Ale dlaczego rozdają ziemię darmo? – spytał Michael. Wciąż darzył głęboką nieufnością każdego, kto rościł sobie prawo do jakiejś ziemi, ale cieszyłem się,
że przynajmniej zważa na język. – Jeśli jest czegoś pod dostatkiem w tym kraju, chłopcy, to ziemi – odparł pan Macaulay. – Firma ją rozdaje, by została zasiedlona. Dzięki temu otrzyma od rządu kontrakty na budowę dróg i mostów. ••• Wczesnym rankiem w poniedziałek wyruszyliśmy z Gould drogą, która wiodła na jakąś milę w głąb lasu. Był z nami pastor, a także znaczny tłum mieszkańców wioski, pragnących towarzyszyć około dwudziestu pełnym nadziei osadnikom i urzędnikowi z British American Land Company. Po jakichś dziesięciu czy piętnastu minutach dotarliśmy na małą polanę. Słońce ledwo stało ponad czubkami drzew i wciąż panował lodowaty chłód. Niebo było jednak czyste i zapowiadał się kolejny piękny dzień jesieni. Pan Macaulay poprosił tych, którzy chcieli otrzymać ziemię, by zebrali się wokół niego. Oznajmił, że będziemy ciągnąć losy. – Co to takiego? – spytałem. – Praktyka opisana w Biblii, panie Mackenzie – odrzekł. – Ma głównie związek z podziałem ziemi pod panowaniem Jozuego. Mówię o jego księdze, o rozdziałach od czternastego do dwudziestego pierwszego. W tym wypadku będę trzymał w dłoni wiązkę patyczków o różnej długości. Każdy z was będzie wyciągał jeden, a ten, kto wyciągnie najdłuższy, jako pierwszy otrzyma przydział ziemi. I tak dalej, aż do najkrótszego, który dostanie ostatni kawałek. Michael mruknął głośno. – Jaki w tym sens? – Taki, panie O’Connor, że pierwsza działka będzie najbliżej wioski. Ostatnia zaś będzie najdalsza, a zatem najbardziej niedostępna. To najuczciwszy sposób, by zdecydować, kto co dostaje. O wszystkim przesądzi wola Boga. Tak więc ciągnęliśmy losy. Ku mojemu zdumieniu, dostał mi się najdłuższy patyczek. Michael trafił na najkrótszy i twarz mu pociemniała pod brodą niczym chmura gradowa. Ruszyliśmy następnie na sam początek pierwszej działki, która przypadła mi w udziale. Pastor wręczył mi siekierę o krótkim trzonku i powiedział, bym naznaczył najbliższe drzewo. – Po co? – spytałem. On jednak tylko się uśmiechnął i orzekł, że się niebawem przekonam.
Naznaczyłem więc ostrzem najbliższy pień wysokiej sosny. – I co teraz? – Kiedy zaczniemy śpiewać, zacznij iść przed siebie w linii prostej – powiedział. – Gdy umilkniemy, oznacz najbliższe drzewo, potem skręć w prawo i idź, dopóki znów nie przestaniemy śpiewać. Zrób kolejne nacięcie, znowu skręć w prawo, idź tak długo, aż skończymy śpiewać. I tak wyznaczysz swoją działkę. – To powinno być z grubsza dziesięć akrów – ocenił człowiek z British American Land Company. – Będę ci towarzyszył, by nanieść twą ziemię na urzędową mapę. Michael wybuchnął śmiechem i oznajmił: – No cóż, jeśli będziecie śpiewać trochę wolniej, a ja będę biegł między drzewami, ile sił w nogach, to uda mi się zdobyć znacznie większy kawałek ziemi. Pan Macaulay uśmiechnął się pobłażliwie. – Tak, w rzeczy samej. I nadwerężysz sobie kark, próbując wykarczować z tej ziemi drzewa i uczynić ją żyzną. Większy nie oznacza wcale lepszy, panie O’Connor. – Zwrócił się następnie do tłumu, podniósł rękę i w tym momencie rozległ się śpiew. Zdziwiłem się, gdy rozpoznałem Psalm 23. Miałem wymierzyć swoją działkę przy słowach: „Jahwe jest moim pasterzem!”. Głosy się oddalały, kiedy maszerowałem między drzewami, a urzędnik kroczył tuż za mną, ale śpiew niósł się przez bezruch poranka, dziwny przejmujący dźwięk, który podążał za nami w głąb lasu. Aż rozbrzmiał koniec ostatniego wersu, ja zaś, w ciszy, która zapadła, naciąłem najbliższe drzewo, po czym obróciłem się w prawo w oczekiwaniu na początek pieśni. ••• Po wielu godzinach i przerwie na obiad, niemal o zmierzchu, Michael wyznaczył swoją połać ziemi. Omal nie ochrypliśmy od śpiewania. Byłem pewien, że nigdy jeszcze nie intonowano podczas jednego dnia Psalmu 23 tak często. Gdy w zapadającej ciemności wracaliśmy do wioski, Michael odezwał się do mnie: – Za daleko do mojego kawałka ziemi. Więc najpierw pomogę ci obrobić twój, a mój zostawimy na później.
Cieszyłem się w duchu, że nie będę musiał mierzyć się z tym trudnym zadaniem sam. ••• Wczoraj Michael i ja spędziliśmy pierwszą noc w moim nowym domu. Przez ostatnie dwa tygodnie pracowaliśmy codziennie od świtu do zmierzchu, karczując dostatecznie duży kawałek ziemi, by zbudować na nim chatę z bali. Była to ciężka robota, od której robiły się na dłoniach pęcherze; pracowaliśmy piłami i siekierami pożyczonymi nam przez ludzi z wioski. Kiedy człowiek nabrał wprawy, powalanie drzew było względnie proste, ale usuwanie ich, gdy już leżały na ziemi, to była zupełnie inna sprawa, wykopywanie zaś korzeni okazało się prawie niemożliwe. Ktoś obiecał użyczyć nam wiosną wołu, by dopomógł w wyrywaniu z gleby tych najzacieklejszych, ale najważniejsze było zbudowanie przed nadejściem zimy chaty, w której dałoby się przeżyć. Temperatury spadały; pracowaliśmy pod brzemieniem czasu odmierzanego przez naturę. Jeden ze starszych mieszkańców wioski powiedział mi, że być może na wyspie Lewis i Harris widziałem prószący śnieg, ale nie jestem w żaden sposób przygotowany na to, co niedługo tu spadnie. Przez ostatnie kilka dni odzieraliśmy pnie z kory i przycinaliśmy je do odpowiedniej długości, a potem, wczoraj, zjawiła się cała wioska, by dopomóc w budowie chaty. Rzecz jasna, nigdy byśmy nie dokonali tego własnymi siłami, nie mieliśmy też pojęcia, jak nacinać i łączyć bale w czterech narożnikach. Ściany są wysokie na ponad dwa metry – na tyle człowiek może podnieść bal. Dach jest stromo nachylony, pokryty ręcznie obrobionym gontem i uszczelniony darnią. Nigdy bym nie uwierzył, że to możliwe, lecz przed końcem dnia chata była gotowa. Siedziba dość mizerna z wyglądu, ale mieliśmy dach nad głową i drzwi, którymi mogliśmy się odgrodzić od kaprysów pogody. Ktoś przywiózł nam na wozie stare drewniane łóżko i złożył je dla mnie w nowo ukończonym domu. Na tym samym wozie przybył stół kuchenny, który ofiarował ktoś inny, a także dwa chybotliwe krzesła, zdolne od biedy utrzymać nasz ciężar. Otwarto butelkę trunku i każdy pociągnął z niej łyk, by ochrzcić nowe domostwo. Potem odmówiono modlitwę, podczas której
wszyscy stali wokół stołu. Następną rzeczą, jaką należy się zająć, jest zbudowanie kamiennego komina na jednym ze szczytów, ale tym zdołam zająć się nawet sam. Wtedy będziemy mogli rozpalić ogień i ogrzać naszą siedzibę. Kłopot polega na tym, jak zapewnić sobie ciepło tymczasem. Kiedy mieszkańcy wioski wreszcie się oddalili, a Michael przynosił z rzeki wodę w wiadrach, zebrałem trochę podpałki i narąbałem drewna, by rozpalić ogień pośrodku chaty. Nie ma jeszcze podłogi, jest tylko ubita ziemia, więc otoczyłem palenisko kamieniami. Choć izba napełniła się szybko dymem, wiedziałem, że niebawem się rozproszy i ujdzie przez szczeliny i szpary w balach, tak jak uchodził przez strzechę w naszym starym czarnym domu. Nagle drzwi się otworzyły na oścież i do izby wbiegł Michael, drąc się wniebogłosy: „Pali się, pali się!”, po czym chlusnął z wiadra wodą na mój tak starannie podsycany ogień. – Co ty wyprawiasz, u licha?! – wrzasnąłem na niego. On jednak popatrzył na mnie wielkimi oczami, w których malowała się furia. – Nie możesz rozniecać ognia pośrodku drewnianej chaty, człowieku! Puścisz z dymem tę pieprzoną chałupę! Nie odezwałem się do niego przez resztę wieczoru. Niedługo po zapadnięciu zmroku zrobiło się tak zimno, że nie pozostało nic innego, jak tylko pójść spać. To Michael przełamał milczenie i oznajmił, że mamy rzucać monetę, by zdecydować, komu dostanie się łóżko. Odrzekłem jednak, że to mój dom, a zatem i moje łóżko, i że może spać na cholernej podłodze. Nie wiem, ile czasu upłynęło od chwili, gdy zgasiłem lampę oliwną, w każdym razie było smoliście ciemno, kiedy poczułem, że Michael wsunął się obok mnie do łóżka, ze zmarzniętymi dłońmi i stopami, przynosząc wraz ze sobą chłód. Zastanawiałem się długo, czy go nie wykopać, ale w końcu doszedłem do wniosku, że dwa ciała wytworzą więcej ciepła niż jedno, udałem więc, że śpię. Rankiem żaden z nas nie mówił o tym, co się wydarzyło. Nim się zbudziłem, był już na nogach i zdążył rozpalić ognisko na polanie i postawić na nim garnek z wodą. Kiedy wyszedłem na dwór ze swoim cynowym kubkiem, żeby
zaparzyć sobie herbaty, wspomniał od niechcenia, że tego dnia zamierza sobie umościć legowisko. – Ta pieprzona podłoga jest cholernie twarda – rzekł.
ROZDZIAŁ 36
I Na Chemin Kirkpatrick Sime skręcił i ruszył na północ, w stronę miasta Bury. Usadowiło się między drzewami w dolinie niewielkiej rzeki o tej samej nazwie. Wysyłało niegdyś swych mieszkańców, by ginęli w dwóch wojnach światowych, i upamiętniło ich na tablicach w miejscowym arsenale. Droga, która prowadziła do miasta, nazywała się McIver i biegła obok cmentarza. Ostatnie miejsce spoczynku rodziców Sime’a znajdowało się na zboczu, po zachodniej stronie drogi. Starannie przystrzyżona trawa usłana była nagrobkami noszącymi nazwiska Szkotów i Anglików, Irlandczyków i Walijczyków. W samym mieście jednak niemal wszystkie ślady angielskiej i celtyckiej kultury zostały wyparte przez francuską, z wyjątkiem kilku nazw ulic. Ale nawet one były stopniowo wymieniane. Umówił się z Annie w domu ich babki w Scotstown, ale chciał najpierw odwiedzić dom swojego dzieciństwa. Pielgrzymka do przeszłości. Dotarł do końca głównej ulicy i znalazł się poza granicami miasta, potem skręcił w lewo, by przejechać tuż przy składzie drewna na drugi brzeg rzeki. Pod zielono-kremowym domem, z fotelami bujanymi na werandzie, stał odrestaurowany jasnoczerwony pick-up z lat pięćdziesiątych. Nieco dalej, za drzewami, chował się dom, który w dzieciństwie zawsze go fascynował. Architektoniczne dziwactwo z wieżyczkami i wielopoziomowym czerwonym dachem. Ściany pokryte zaokrąglonymi płytkami, przywodzącymi na myśl rybie łuski, pomalowane były na niebiesko, zielono, czerwono, szaro i gruszkowo. Niczym domek z bajki zbudowany z barwnych słodyczy. Starsza pani, która w nim mieszkała, gdy był mały, pogardzała dziećmi. Był to dziwny powrót do przeszłości. Słodko-gorzki. Przyszło mu do głowy, że miał szczęśliwe dzieciństwo, a jednak nigdy nie pasował do rodziny. Nie miał wątpliwości, że stanowił dla rodziców rozczarowanie. Żałował, że na tej drodze, którą przemierzał każdego dnia, idąc do szkoły i wracając do domu,
nie może spotkać samego siebie w wieku dziesięciu lat. Ten chłopiec mógłby mu powiedzieć tyle rzeczy. Udzielić tylu rad. Jego stary rodzinny dom stał opuszczony w zarośniętym ogrodzie. Sprzedaż zlecono agencji nieruchomości, ale nikt nie wyraził zainteresowania. Sime nigdy do końca nie mógł zrozumieć dlaczego. Był to wspaniały piętrowy dom z frontowym gankiem i sporym kawałkiem ziemi, stojący na zalesionym niegdyś terenie na obrzeżach miasta. Sime miał pokój na poddaszu, z półkolistym oknem wychodzącym na drogę. Kochał go, bo pozwalał odgrodzić się od reszty domu i zapewniał imponujący widok na zewnątrz. Stał teraz na drodze obok samochodu i patrzył na to chłopięce okno na świat. Większość desek poniżej parapetu już odpadła albo została zerwana. W jego dawnym pokoju gnieździły się gołębie. Na dachu, niczym zwiastun złego losu, usadowiły się rzędami wrony. Co stało się ze szczęściem? – zadawał sobie pytanie. Wyparowało jak deszcz z mokrych ulic w blasku słońca? Czy nie było niczym innym niż tylko przelotną chwilą istniejącą jedynie w pamięci? A może stanem umysłu, zmiennym jak pogoda? Jakiekolwiek szczęście, którego zaznał w tym domu, dawno odeszło, a on, stojąc tam, odczuwał jedynie smutek – świadek czegoś utraconego na zawsze, jak życie jego rodziców i wszystkich wcześniejszych pokoleń. Zamknął oczy i niemal się roześmiał. Lekarstwo przepisane przez specjalistkę od snu nie poprawiało mu nastroju. Wsiadł do samochodu i ruszył w stronę Scotstown.
II Sime miał tylko mgliste wspomnienie tego miasta. Choć wiedział, że zostało założone przez szkockich kolonistów w dziewiętnastym wieku, w szkole wyprowadzono go z błędnego przekonania, że nazwa pochodzi od Szkotów, którzy tam mieszkali. W rzeczywistości miasto zawdzięczało ją Johnowi Scottowi, pierwszemu zarządcy Glasgow Canadian Land and Trust. Był to niegdyś kwitnący ośrodek, z lukratywnym biznesem drzewnym i tamą hydroelektryczną na rzece Salmon. Kolej dowoziła tu towary i wielu ludzi. Sime przypuszczał, że miasto wciąż było zamożne w jego chłopięcych latach, teraz jednak populacja skurczyła się do kilkuset mieszkańców,
a większość firm zamknęła podwoje. Tartaki stały w milczącej ruinie, a do obłażących z farby ścian przybito tabliczki „Na sprzedaż” i „Do wynajęcia”. Kiedy zaczął chodzić do szkoły, matka znalazła zatrudnienie w Bury; wakacje i ferie stały się problemem. Tego pierwszego roku, i przez kilka następnych lat, w lecie i zimie zawoziła Sime’a i Annie do Scotstown, do domu ich babki, która właśnie wtedy czytała im pamiętnik. Jej dom przy rue Albert odzwierciedlał upadek miasta. Stał, tak jak dom rodziców Sime’a, w dziko zarośniętym ogrodzie. Niegdyś, w dniach świetności, robił wrażenie. Dwie kondygnacje, weranda od frontu i po bokach, duży taras na tyłach; był pomalowany na biało i żółto i miał stromy spadzisty dach w czerwonym kolorze. Teraz jednak zielona od mchu farba przyblakła i obłaziła, a drewniana balustrada werandy już dawno spróchniała. Zobaczył samochód parkujący pod dwoma strzelistymi jodłami i klonem, które pogrążały dom w cieniu – pod drzewami zapamiętanymi z dzieciństwa. Przyszło mu do głowy, że prawdopodobnie przeżyły o ponad sto lat człowieka, który je posadził. Zatrzymał się za zaparkowanym wozem, wysiadł i stanął na chodniku. Przypomniał sobie, jak bawił się tu z Annie w chowanego i jak w letnie gorące dni zbiegali po zboczu nad rzekę za domem, żeby łowić w cieniu ryby. Zza ogrodu docierał szum wody; niemal słyszał skrzypienie bujanego fotela babci, kiedy czytała im na ganku. Ruszył zarośniętą ścieżką, wszedł na schody i stanął pod drzwiami, przygnieciony brzemieniem winy – tych wszystkich lat, kiedy nie utrzymywał kontaktu z siostrą. Podczas gdy Annie wysyłała mu sumiennie co rok kartki na urodziny i Boże Narodzenie, on nigdy jej nie odpisał. Nigdy nie zadzwonił ani nie odpowiedział jej mejlem. Czuł w piersi niepokój wywołany myślą, że znów ją zobaczy. Drzwi otworzyły się na oścież, kiedy pod nimi stanął, i ujrzał na progu siostrę; w jej otwartych oczach malowało się oczekiwanie. Był zszokowany, widząc, jak bardzo się postarzała. W lśniących niegdyś blond włosach, które wiązała w prosty kok, widać było siwe pasemka. Przybrała na wadze, stała się niemal otyła. Jednak w jej zielonych oczach wciąż dostrzegał iskierki ciepła zapamiętanego z dzieciństwa. Wyraz jej twarzy zmienił się natychmiast, gdy tylko go ujrzała.
– Mój Boże, Sime! Kiedy powiedziałeś, że kiepsko sypiasz, nie wyobrażałam sobie nawet… Uśmiechnął się blado. – Już dawno się porządnie nie wyspałem, siostrzyczko. Nie zdarzyło mi się od czasu rozstania z Marie-Ange. Szok na jej twarzy ustąpił miejsca współczuciu; objęła go i przyciągnęła do siebie, ignorując i zapominając lata lekceważenia, jakie jej okazywał. Poczucie ulgi przyprawiło go niemal o łzy. Objął siostrę, odnosząc wrażenie, że od lat nie doświadczył tak szczerej serdeczności. Stali tak na ganku; w końcu odsunęła go na długość ramion, a on dostrzegł, jak zwilgotniały jej oczy. – Może lepiej, że tak się stało – powiedziała. – Wiesz, z tobą i Marie-Ange. – Zawahała się. – Nigdy nie potrafiłam się do niej przekonać. Uśmiechnął się; myśl, że nikt nie lubił osoby, którą kiedyś kochał, przynosiła pociechę, a on nie bardzo wiedział dlaczego. Annie spojrzała ponad jego ramieniem na koszmarnie zarośnięty ogród; nie potrafiła ukryć zażenowania. – Gilles przyjeżdżał co dwa tygodnie ścinać trawę – wyjaśniła. – Malowaliśmy też czasem ściany. Żeby wyglądały jako tako. – Wzruszyła ramionami. – Ale kiedy ma się rodzinę… – Umilkła na chwilę. – To daleko z Bury, a gdy zaczyna padać śnieg… – Uśmiechnęła się z żalem. – Zimy są długie. – Nie było chętnych do kupienia tego domu? – Paru, na początku. Ale sam widziałeś, Sime. Miasto umiera, więc trudno tu sprzedać dom, a kiedy zaczął wyglądać tak, jakby stał już od dawna pusty, zainteresowanie spadło do zera. – Uśmiechnęła się, jakby chciała odegnać tę myśl. – Lepiej będzie, jeśli wejdziesz do środka. Skinął głową. Wewnątrz było ciemno, pachniało stęchlizną i wilgocią; jakby wkraczało się w poprzednie życie. Dom, który niegdyś był ostoją rodziny, teraz wypełniały tylko wspomnienia ich młodszych postaci. Sime stąpał powoli po deskach, które skrzypiały pod stopami, i rozglądał się po salonie zajmującym znaczną część parteru. Choć, pomijając stary stół piknikowy i dwa krzesła, był pusty, Sime mógł przywołać wspomnienie tego wnętrza. Mnóstwo dużych ciemnych
mebli. Stare pianino, komoda. Indiańskie chodniczki na podłodze, ozdoby na gzymsie nad kominkiem. Spłowiała tapeta na ścianach wciąż nosiła ślady obrazów, które niegdyś tu wisiały. Wielki blady prostokąt nad kominkiem jawił się jak duch malowidła, które ocaliło papier przed spłowieniem. Same jednak płótna nie przetrwały w pamięci Sime’a. Wyszli na taras na tyłach domu i usłyszeli szum rzeki, który docierał spomiędzy drzew. Stali, opierając się o balustradę, wdychając wilgoć lasu i czując na skórze chłód powietrza, podczas gdy lekki wiatr szeptał w liściach. Annie odwróciła się i spojrzała na brata. – O co właściwie chodzi, Sime? Powiedział jej. O morderstwie na Entry. O swojej pewności – kiedy po raz pierwszy zobaczył wdowę – że ją zna. O sygnecie i identycznym wisiorku. O tym, jak przywołało to jego pierwszy sen, a potem o wspomnieniach związanych z pamiętnikiem. Słuchała w pełnym zamyślenia milczeniu. – Chodź ze mną – poprosiła, gdy skończył. Na zakurzonym stole piknikowym leżała duża skórzana torba z paskiem. Annie usiadła i położyła ją sobie na kolanach, potem poklepała miejsce obok siebie. Kiedy Sime poszedł w jej ślady, wyjęła z torby pamiętniki. Były to małe, oprawione w popękaną skórę woluminy o różnym kolorze i rozmiarze, owinięte kilkakrotnie pożółkłym sznurkiem zawiązanym na kokardkę. – To one? – Jego głos przypominał szept. Skinęła głową, a on dotknął pamiętników. Widząc je na własne oczy, kładąc na nich dłoń, czuł się jak świadek historii, jak jej nieodłączna część. Rozwiązała pakunek, żeby otworzyć tomik leżący na wierzchu, podczas gdy on przyglądał się w niespokojnym oczekiwaniu. Rozwierając skórzane okładki, odsłoniła kruche pożółkłe strony pokryte niezgrabnym pismem, wyblakłym od upływu lat. – To jest pierwszy tom – powiedziała i zaczęła ostrożnie przerzucać kartki aż do oprawy po wewnętrznej stronie, na której widniały nakreślone ze staroświecką starannością wyrazy: Di-ciadaoin 21mh latha de’n t-Iuchair, 1847. – Co to znaczy? – To napisana po gaelicku data, Sime. Środa, dwudziesty pierwszy lipca, tysiąc osiemset czterdziestego siódmego roku. – Skąd to wiesz, na Boga? Nie znasz gaelickiego.
Annie wybuchnęła śmiechem. – Babcia uczyła mnie liczyć w tym języku, także nazw dni tygodnia i miesięcy. Byłam wtedy bardzo mała, ale zapamiętałam to na zawsze. Od razu ogarnęło go zniechęcenie. – I wszystko jest po gaelicku? Uśmiechnęła się. – Nie, tylko data. Spisał swoje wspomnienia po angielsku. Wpatrywał się w stronę. Pod datą widniał podpis, niełatwy do odczytania na pierwszy rzut oka. Przechylił głowę i wytężył wzrok. – Sime Mackenzie – przeczytał. Człowiek, który pozostawił mu w spadku imię. Sime. A więc stąd ta pisownia, przekazana mu przez ojca. Poczuł przypływ emocji. – Mogę to wziąć? Podała mu książkę, a on ujął ją ostrożnie, jakby mogła się lada chwila rozpaść. Jego przodek jej dotykał. Jego dłoń trzymała pióro, które formowało litery, wyrazy i zdania opowiadające historię jego życia. Opowiadające o narodzinach jego siostry. O ocaleniu Kirsty. O śmierci ojca. O rugach w Baile Mhanais. O koszmarnym rejsie przez Atlantyk. O piekle, jakim była Grosse Île. – Pomyślałam, że dam ci te pamiętniki właśnie tutaj, w miejscu, gdzie czytała nam je babcia. Jest w tym coś symbolicznego. – Dotknęła jego dłoni. – Ale sądzę, że powinniśmy się zbierać. Rodzina na ciebie czeka. Będziesz miał jeszcze dość czasu na lekturę.
III Annie mieszkała w dużym, pomalowanym na szaro drewnianym domu przy głównej ulicy, między biblioteką publiczną i wzniesionym z czerwonej cegły arsenałem miejskim. Świadectwem militarnej historii Bury był budynek po drugiej stronie ulicy, obok poczty; mieściła się tam siedziba 48. Oddziału Królewskiego Legionu Kanadyjskiego. Ulica była cicha i spokojna, na trawniki spadały niespiesznie liście z drzew rosnących po obu jej stronach. Stały przy niej trzy kościoły: anglikański, zjednoczony i katolicki. Bury odznaczało się bogatym dziedzictwem religijnym, a rodzina Mackenziech chodziła co niedziela do Kanadyjskiego Kościoła Prezbiteriańskiego, który w wyniku unii z 1875 roku wchłonął większość szkockich wyznań. Sime zaparkował na podjeździe, za samochodem siostry, i oboje weszli na ganek. Popatrzył na ogród. Wielkie klony zrzucały liście na starannie przyciętą
trawę. Garaż w głębi był prawie niewidoczny. Sime poczuł, jak znów ogarnia go niepokój. Siostra wybaczyła mu jego milczenie, ale nie był wcale pewien, czy jej rodzina potraktuje go z taką samą wyrozumiałością. Jakby odgadując jego myśli, wzięła go za rękę. – Chodź i przywitaj się ze wszystkimi. Nie gryzą. Otworzyła drzwi i poprowadziła go ciemnym korytarzem do znacznie jaśniejszego pokoju rodzinnego z dużymi oknami wychodzącymi na ogród. Od razu wyczuł atmosferę, jaka tu panowała. Jego siostrzenica i siostrzeniec grali na telewizorze w jakąś grę komputerową. Szwagier siedział na skórzanej kanapie i udawał, że czyta gazetę. Wszyscy spojrzeli na niego, kiedy się pojawił. – Luc, przywitaj się z wujem. Luc miał około piętnastu lat i gęstą jasną czuprynę; smarował włosy żelem i zaczesywał do tyłu. Podszedł posłusznie i z powagą uścisnął Sime’owi dłoń. W oczach, które uciekały w bok, malowała się tylko nieznaczna ciekawość. – Byłeś tak samo wysoki, kiedy widziałem cię ostatnim razem – powiedział Sime, nie bardzo wiedząc, co jeszcze mógłby dodać. Za bratem przydreptała siostra. Niezgrabna dziewczyna z aparatem na zębach, która popatrzyła na niego z niekłamanym zainteresowaniem. – Magali była wtedy maleńka – zauważyła Annie. Magali nadstawiła mu oba policzki, a on pochylił się i ucałował je niezgrabnie. Nastolatki powróciły do swojej gry, podczas gdy ich ojciec odłożył gazetę i wstał. Podszedł do Sime’a z wyciągniętą ręką, ale jego uśmiech był chłodny. – Gilles. – Sime skłonił głowę i uścisnął podaną dłoń. – Miło cię widzieć po tak długim czasie – odparł Gilles. – Nie wiem, czy poznałbym cię na ulicy. Sime odczuł ukłucie przygany. – Nie czuł się ostatnio dobrze, Gilles – wyjaśniła pospiesznie Annie, a ostrzeżenie w jej głosie było wyraźne. ••• Ściemniło się, kiedy zasiedli do stołu. Pierwsza rodzinna kolacja, w której Sime uczestniczył od śmierci rodziców.
Annie paplała, żeby wypełnić niezręczną ciszę, przekazując mu najnowsze wiadomości na temat wszystkich i wszystkiego. Luc osiągał znakomite wyniki w sporcie i był wschodzącą gwiazdą szkolnej drużyny koszykarskiej. Chłopak się zaczerwienił. Magali natomiast była prymuską w swojej klasie i chciała zostać lekarką. Dziewczyna wciąż przyglądała mu się z nieskrywaną ciekawością. Gilles był teraz dyrektorem szkoły średniej w Bury i zamierzał nawet ubiegać się o urząd polityczny. Sime był zaskoczony. – Z ramienia jakiej partii? – spytał. – Parti Québécois – wyjaśnił szwagier, co oznaczało nacjonalistyczną partię Quebecu. Sime skinął głową. Nigdy nie miał przekonania do idei niepodległego państwa poza granicami federacji kanadyjskiej, ale nie powiedział tego głośno. – Dlaczego nas nie odwiedzałeś? – spytała niespodziewanie Magali. Przy stole zapadła niezręczna cisza. Bez wątpienia był to temat dyskusji rodzinnej przed jego przybyciem i Sime poczuł, jak wszyscy na niego patrzą. Odłożył nóż i widelec, starając się okazać szczerość. – Bo byłem samolubny i skupiony na sobie, Magali. I zapomniałem, jak wspaniałą osobą jest tak naprawdę twoja matka. – Nie potrafił spojrzeć siostrze w oczy. – Ale mam nadzieję, że będę od tej pory pojawiał się tu regularnie. Może wtedy poznamy się wszyscy trochę lepiej. – Uchwycił spojrzenie siostrzenicy. – I jeśli naprawdę interesujesz się medycyną, mogę oprowadzić cię kiedyś po laboratoriach Sûreté w Montrealu. Dziewczyna otworzyła szeroko oczy. – Naprawdę? Uśmiechnął się. – Żaden problem. Aż rozdziawiła usta. – Byłoby wspaniale. – Nosisz broń? – Luc odezwał się po raz pierwszy od jego przyjazdu. – Zazwyczaj tak – odparł Sime. – Ale nie w tej chwili. Jestem na zwolnieniu lekarskim, że się tak wyrażę. – A jaka to broń?
– No cóż, policjanci na patrolach noszą glocki siedemnastki. Ale detektywi tacy jak ja posługują się dwudziestkamiszóstkami. – Ile naboi? – Trzynaście. Interesuje cię broń, Luc? – Jasne. Sime wzruszył ramionami. – Więc może zabiorę cię któregoś dnia na strzelnicę policyjną, żebyś mógł sobie poćwiczyć. – Nie ściemniasz? – Luc! – skarcił go ojciec. – Przepraszam – rzucił chłopiec, ale widać było, że wcale nie jest mu przykro. – Byłoby super. Sime zerknął na Annie i dostrzegł w jej uśmiechu zadowolenie. Wiedział, że siostra nie aprobuje broni pod żadną postacią, ale rozumiała, że wszystko, co scala rodzinę, należy pochwalić. Przez resztę wieczoru odpowiadał na pytania dotyczące śledztw, w których uczestniczył, i zabójstw, o których czytali w gazetach albo dowiadywali się z telewizji. Z rodzinnego pariasa przerodził się w kogoś egzotycznego i interesującego, przynajmniej w oczach dzieci. Gilles okazywał mu większą rezerwę. Kiedy jednak Annie chciała go zaprowadzić na górę i pokazać jego pokój, szwagier uścisnął mu dłoń i powiedział: – Dobrze, że tu jesteś, Sime.
IV Pokój był na poddaszu i miał okno mansardowe wychodzące na ogród w dole. Annie zapaliła nocną lampkę i rozłożyła pamiętniki na łóżku w porządku chronologicznym. Obserwował ją z niepokojem i jednocześnie wyczekiwaniem. Nie mógł się doczekać, kiedy zacznie wreszcie czytać, ale też bał się, że te zapiski nie przyniosą mu oświecenia, którego tak pragnął. Oświecenia dotyczącego sygnetu, który był katalizatorem jego snów i związku z kobietą oskarżoną o dokonanie morderstwa na wyspie Entry. Annie podniosła ostatni pamiętnik i odwróciła się do brata. – Po twoim telefonie wygrzebałam je ze strychu i poświęciłam prawie dwa dni na lekturę. Nie potrafię ci powiedzieć, jakie wywołało to we mnie wspomnienia. Czułam niemal zapach domu babci. I prawie słyszałem lekką
chrypkę w jej głosie, jak zwykle, kiedy jej słuchaliśmy. – Milczała przez chwilę. – Wiesz, że nie wszystko nam czytała? Skinął głową. – Zdaję sobie sprawę, że były tam fragmenty, które rodzice uważali za nieodpowiednie dla nas, choć nie mam pojęcia dlaczego. – Zrozumiesz, kiedy sam się z tym zapoznasz – odparła Annie. – Ale podczas naszej rozmowy telefonicznej wspomniałeś o sygnecie i na tym się głównie skupiłam. – Przyglądała się badawczo jego twarzy swymi ciemnozielonymi oczami, potem otworzyła trzymany w ręku tom i odszukała stronę zaznaczoną karteczką samoprzylepną. – Z upływem czasu pisał coraz rzadziej, w końcu przestał na dobre. Ale powinieneś zacząć lekturę od tego miejsca, Sime. Babcia nigdy nam tego nie czytała. W przeciwnym razie pamiętałbyś znaczenie sygnetu. – Wręczyła mu pamiętnik. – Kiedy dojedziesz do końca, możesz się cofnąć i pójść tym tropem od początku. Myślę, że będziesz wiedział, gdzie szukać. – Stanęła na palcach i pocałowała go leciutko w policzek. – Mam nadzieję, że znajdziesz tu rozwiązanie. Kiedy już wyszła, Sime stał przez chwilę, nasłuchując ciszy, w jakiej pogrążony był pokój. Gdzieś z zewnątrz docierało odległe pohukiwanie sowy. Wydawało mu się, że zeszyt w jego dłoniach nabiera ciężaru; w końcu przysunął krzesło do niewielkiego biurka pod oknem mansardowym. Usiadł i zapalił małą lampkę. Potem otworzył ostrożnie pamiętnik na stronie, którą Annie zaznaczyła, i zaczął czytać.
ROZDZIAŁ 37
Czwartek, 19 maja 1853 Położyłem deski na górnych belkach chaty, żeby zrobić poddasze. Na tyłach dobudowałem pokój i wewnętrzną toaletę, ganek zaś zaopatrzyłem w osłonę przed owadami. Często siadam na nim pod koniec dnia i patrzę, jak słońce zachodzi nad drzewami, i marzę o tym, jak by to było, gdybyśmy tamtego fatalnego dnia nie zostali rozdzieleni na nabrzeżu w Glasgow, ja i Ciorstaidh. Wykarczowałem i zaorałem większość swej ziemi, i zasiałem dostatecznie dużo, by się wyżywić i by zostało trochę na sprzedaż. W niektórych porach roku wraz z kilkoma mieszkańcami Gould przechodzimy przez granicę, chcąc zdobyć trochę pieniędzy na większych farmach w Vermoncie w Stanach Zjednoczonych. Ale zwykle jestem zajęty na własnej ziemi. Zwłaszcza w porze żniw, kiedy muszę się spieszyć ze zwożeniem plonów przed pierwszymi przymrozkami, które mogą nadejść już we wrześniu. Ostatnimi czasy zatrudniłem się jako nauczyciel angielskiego dla mówiącej po gaelicku dziatwy szkolnej w Gould. Dzieci, nim tu przybyły, posługiwały się w większości gaelickim, ale czytać i pisać muszą się nauczyć po angielsku. Powodem, dla którego wspominam o tym dzisiaj, jest coś niezwykłego, co wydarzyło się w szkole wczoraj rano. W tym roku zjawiła się nowa nauczycielka, Jean Macritchie. Jest żoną Angusa Macritchiego, burmistrza miasta Lingwick. To bardzo dystyngowana dama. Liczy czterdzieści kilka wiosen, jak przypuszczam. Nie ma w niej żadnej afektacji ani pozy, jest łagodna i cicha. Nosi bawełniane suknie i jedwabne szale i roztacza wokół siebie artystyczną aurę. Sztuka jest jej wielką pasją; prowadzi zajęcia z tej dziedziny. Wczoraj, w porze obiadu, skończywszy wreszcie oceniać pracę uczniów, zaszedłem do jej klasy. Wszyscy udali się na posiłek, ale skomponowana przez panią Macritchie martwa natura, którą dzieci miały rysować, wciąż była na swoim miejscu. Tylko dzbanek, szklanka wody i trochę owoców. Na ławkach zaś leżały kartki, na których dzieci uwieczniły swe wysiłki.
Przechadzałem się po izbie, oglądając owe dzieła, na ogół okropne. Niektóre przyprawiły mnie nawet o śmiech. Jedno czy dwa były bardzo dobre. Nie mam pojęcia, co mnie do tego skłoniło, nigdy bowiem w życiu niczego nie narysowałem, ale naszła mnie nagła chęć, by spróbować swoich sił w rysunku. Dostałem więc od pani Macritchie czystą kartkę i kawałek węgla i zasiadłem do pracy. Zdumiewające, jak bardzo mnie to wciągnęło. Straciłem rachubę czasu, wpatrując się w linie, które moje oko kazało mi nakreślać, i posługując węglem na płask, by oddać światło i cień. Nie słyszałem, jak podchodzi do mnie pani Macritchie, dopóki się nie odezwała. Omal nie podskoczyłem. Podniosłem wzrok i zobaczyłem, że wpatruje się w moje dzieło. – Od jak dawna rysujesz, Sime? – Nie mam pojęcia – odrzekłem. – Od mniej więcej pół godziny. Roześmiała się. – Nie, chodziło mi o to, czy zajmujesz się tym od dłuższego czasu? Teraz to ja się roześmiałem. – W ogóle się tym nie zajmowałem. To pierwszy raz. Spoważniała. – Żartujesz, prawda? – No… nie – odparłem i spojrzałem na swój rysunek. – Jest aż tak zły? Miałem nadzieję, że znów ją rozbawię, ale wciąż była poważna. – Nie wiem, czy to sobie uświadamiasz, Sime, ale masz prawdziwy talent. – Było to dla mnie coś nowego, a ona złączyła dłonie przed twarzą i dotknęła koniuszkami palców warg. – Co byś powiedział, gdybym zechciała udzielać ci lekcji? Spojrzałem na nią w zdumieniu. – Naprawdę? – Naprawdę. Zastanawiałem się nad tym całe dwie sekundy, po czym skinąłem energicznie głową. – Bardzo bym tego pragnął.
Piątek, 7 lipca 1854 Dzisiaj był ostatni dzień roku szkolnego i początek wakacji dla dzieci. Oczywiście oznacza to, że źródło mojego nauczycielskiego wynagrodzenia
wyschło aż do września i że będę musiał podczas lata zająć się swoją ziemią. Oznacza to także rezygnację z malowania aż do początku nowego roku szkolnego, kiedy znów będę miał czas. Czerpię tak wiele radości z odkrycia tego niespodziewanego talentu. Pani Macritchie była w minionym roku niezwykle cierpliwa i z poświęceniem uczyła mnie właściwej techniki. Najpierw w sztuce rysunku, potem malowania, i to w nim znalazłem największą przyjemność. Najpierw przenosiłem na płótno to, co widziałem wokół siebie. Ludzi i miejsca. A potem, w pewnym momencie, nie wiem dokładnie kiedy, zacząłem malować krajobrazy, które zapamiętałem ze stron rodzinnych. Baile Mhanais, zamek w Ard Mor. Morze, góry, nagie, omiatane wiatrem torfowiska Hebrydów. Przez kilka ostatnich miesięcy wydawałem większość pieniędzy na przybory i materiały do malowania. Płótno, farby i pędzle. Obawiam się, że przeradza się to w coś na podobieństwo nałogu. Tak czy owak, pakowałem właśnie swoje rzeczy, kiedy do klasy weszła pani Macritchie. Jej zachowanie wydawało się dziwnie swobodne, nienaturalne nawet. – Sime – zwróciła się do mnie. – Pamiętasz ten obraz, który mi dałeś? Ten pejzaż z rogaczem i myśliwymi, którzy strzelają do jelenia ukryci za skałami? – Tak. Pamiętałem aż nadto dobrze. Malując go, powracałem myślami do dnia pogrzebu ojca, kiedy to tropiłem rannego jelenia, by ulżyć mu w cierpieniach. Sprawiło mi przyjemność, że mogłem obdarować ją tym obrazem – drobna podzięka za czas, jaki mi poświęciła. – Wczoraj wieczorem gościliśmy na kolacji pana Morrisona z żoną. Mieszka w Red Mountain. Założył tam tartak. Skinąłem głową, trochę zdziwiony. Nie wiedziałem, do czego to wszystko zmierza. – Pan Morrison też pochodzi z wyspy Lewis. Kiedy siedzieliśmy w salonie, zobaczył twój obraz, który wisi nad kominkiem. Był nim tak zachwycony, że po kolacji poszedł tam i bardzo długo go oglądał. Kiedy spytałam, co go tak w nim intryguje, odparł po prostu, że dzięki niemu powrócił w rodzinne strony. Powiedział też, że mógł niemal dotknąć wrzosów i poczuć zapach dymu torfowego niesionego wiatrem. – Zawahała się. – Spytał, czy może go kupić.
– No cóż, nie może – odrzekłem z niejakim oburzeniem. – To był prezent dla pani. Uśmiechnęła się. – Słuchaj, Sime, z wielką radością powieszę na jego miejscu którykolwiek z twoich obrazów. Poza tym pan Morrison oznajmił, że chętnie zapłaci za ten pejzaż pięć dolarów. Rozdziawiłem usta ze zdumienia. Pięć dolarów to była mała fortuna. – Naprawdę? – Chce mieć ten obraz, Sime. Nie wiedziałem, co powiedzieć. – Jeśli się zgodzisz, sprzedam mu go i od razu przekażę ci pieniądze. – Odjąwszy procent dla siebie – dodałem pospiesznie. – Nigdy bym nie zaczął malować, gdyby nie pani. Ona się jednak tylko roześmiała. – Sime, Sime… Nie ja dałam ci talent, tylko Bóg. Pomogłam ci go jedynie wyszlifować. Pieniądze są twoje. Zasłużyłeś na nie. Mam jednak pewną sugestię. Nie potrafiłem sobie w żaden sposób wyobrazić, co to może być. – Myślę, że już najwyższy czas, byś urządził małą wystawę swoich obrazów. Jest ich dostatecznie dużo. Przedsionek kościelny będzie odpowiednim dla nich miejscem i jeśli rozgłosimy to, jak należy, powinno się zjawić wielu chętnych, by obejrzeć twoje dzieła. Większość mieszkających tu ludzi wciąż pamięta wyspy, a ty potrafisz uchwycić na swoich obrazach ich istotę. Może uda ci się kilka sprzedać.
Sobota, 22 lipca 1854 Jestem tak podniecony, że nie próbuję nawet zasnąć. Nie wiem, która jest godzina, ani też o to nie dbam. Siedzę na ganku od chwili, kiedy wróciłem z miasta; patrzyłem, jak słońce zachodzi nad drzewami, a było to już dawno temu. Dzisiaj urządziliśmy wystawę moich obrazów w przedsionku kościoła i przez całe popołudnie przewinęło się około dwustu ludzi, którzy je oglądali. Ludzi nie tylko z Lingwick. Zewsząd. Z dalekiej Tolsty na wschodzie i z Bury na zachodzie. Wystawiłem trzydzieści płócien i rysunków. I sprzedaliśmy
wszystkie co do jednego. Najwyraźniej każdy, kto pochodzi z dawnego kraju, chce mieć w swym domu na ścianie kawałek rodzinnych stron. Siedzę tu teraz z niemal czterdziestoma dolarami w kieszeni i listą ludzi, którzy zamówili u mnie obrazy, specjalnie dla siebie. To prawdziwa fortuna; nigdy bym tyle nie zarobił na czymkolwiek innym. I nie istnieje nic innego, co kochałbym tak bardzo. Po raz pierwszy w życiu wiem, co chcę robić.
ROZDZIAŁ 38
Sime został wyrwany nagle z lektury pamiętnika przez blask automatycznie zapalanej lampy pod jego oknem; powrócił do rzeczywistości, jaką był pokój na poddaszu w domu jego siostry w Bury. Czuł się zdezorientowany i trochę rozczarowany. Nie miał pojęcia, dokąd prowadzą zdarzenia opisane w pamiętniku, nie dostrzegał w nich także jakiegokolwiek związku z teraźniejszością. Wstał i nachylił się nad biurkiem w stronę okna, po czym wyjrzał do ogrodu. W blasku zalewającym boczny ganek i trawnik zobaczył siostrę w płaszczu, z latarką w dłoni. Ruszyła w stronę drzew na przeciwległym końcu. Lampa nad wyjściem wyłączyła się automatycznie i teraz mrok przecinał tylko błysk latarki; po chwili zapaliło się światło nad bramą garażu, dobywając z ciemności ścieżkę i podjazd. Annie otworzyła boczne drzwi i zniknęła z pola widzenia. Jakiś czas później w oknie poddasza nad garażem zrobiło się jasno, a zewnętrzna żarówka zgasła; ogród ponownie pogrążył się w mroku. Sime znów usiadł i skupił uwagę na pamiętniku. Przeglądał szybko kolejne strony, próbując uchwycić sens opowieści bez zagłębiania się w nieistotne szczegóły. Jego przodek osiągnął wielki sukces, wystawiając swoje prace w Quebec City i Montrealu. Obrazy zaczęły w końcu osiągać znaczne ceny. Wystarczająco wysokie, by mógł utrzymać się z malarstwa, co zapewne należało w owych czasach do rzadkości. Jego dzieła cieszyły się dużą popularnością; szkoccy imigranci zdradzali niepowstrzymane pragnienie posiadania w domu choć kawałka ziemi rodzinnej, on zaś nie mógł nadążyć z zamówieniami. Dopiero wpis dokonany piętnaście lat później, kiedy autor pamiętnika miał już około czterdziestki, sprawił, że Sime otworzył zdumiony oczy na widok pierwszego wersu.
ROZDZIAŁ 39
Sobota, 26 czerwca 1869 Siedzę i piszę to dziś wieczorem z głębokim i nieodpartym poczuciem, że istnieją siły, które kierują naszym życiem w sposób, jakiego nigdy nie pojmiemy. Mógłbym przypisać to Bogu. Wówczas jednak musiałbym uznać, że czyni On zarówno zło, jak i dobro, a prawdę powiedziawszy, sam już nie wiem, w co wierzę. Życie traktowało mnie źle i dobrze niemal w równej mierze, ale to właśnie zło jest zawsze sprawdzianem naszej wiary. W jakiś dziwny sposób nie doceniamy dobra, biorąc je za coś oczywistego. Nigdy więcej jednak tego nie uczynię. Nie po dzisiejszym dniu. Przez cały tydzień przebywałem w Quebec City na wystawie swoich obrazów w dawnej, otoczonej murem części miasta, niemal w cieniu Château Haldimand. Dzisiejszy dzień był ostatni i z sześćdziesięciu płócien pozostały do sprzedania jedynie dwa. Nastało późne popołudnie i szykowałem się do wyjścia, gdy w galerii pojawiła się młoda dama. Odznaczała się niezwykłą urodą, co od razu przyciągnęło mój wzrok, choć szczerze powiedziawszy, nie należała do sfery, po której ktoś mógłby się spodziewać zainteresowania sztuką. Przypuszczałem, że ma dziewiętnaście, może dwadzieścia kilka wiosen. Choć bardzo nadobna, to ubrana była zwyczajnie, jak można by oczekiwać po pokojówce albo służącej. Miała jednak w sobie coś, co mnie zafascynowało, i z trudem mogłem oderwać od niej oczy, kiedy krążyła od niechcenia po galerii, przechodząc od jednego obrazu do drugiego. Przy każdym zatrzymywała się na dłużej, jakby pochłonięta nim bez reszty. W tym czasie przebywało w galerii także kilka innych osób, a moją uwagę skupił na sobie pewien potencjalny nabywca, który zadawał mi pytania dotyczące jednego z niesprzedanych dzieł. Kiedy wyszedł – nie zakupiwszy obrazu, muszę dodać – odwróciłem się, gdy owa dama odchrząknęła cicho, i ujrzałem ją tuż obok siebie. W jej spojrzeniu
malowała się taka intensywność, że poczułem ucisk w dołku. Z bliska wydawała się jeszcze piękniejsza niż z daleka. Uśmiechnęła się. – Przepraszam, że pana niepokoję. Powiedziano mi, że jest pan artystą. Poczułem się niezwykle zawstydzony. – Tak. – Szkockie pejzaże, jak mniemam. – Owszem. – Są niezwykle piękne. – Dziękuję. – Miałem wrażenie, że język przywarł mi do podniebienia. – Ale to nie takie zwykłe krajobrazy, jakie można ujrzeć gdziekolwiek w Szkocji? Uśmiechnąłem się. – No cóż, nie. To pejzaże Hebrydów Zewnętrznych. – Dlaczego wybrał pan właśnie takie miejsce? Wybuchnąłem śmiechem. – Bo tam dorastałem. Chce pani nabyć jeden z tych obrazów? – spytałem z wahaniem. – Och, dobry Boże, nie! – Wydawała się rozbawiona. – Nie stać mnie, nawet gdybym miała gdzie powiesić pańskie płótno. – Jej uśmiech przygasł i przez chwilę panowało między nami dziwne, niezręczne milczenie. – Dlaczego przybył pan do Kanady? – spytała niespodziewanie. Byłem zaskoczony jej bezpośredniością, lecz odpowiedziałem szczerze: – Dlatego że moja wioska na wyspie Lewis została wyrugowana przez dziedzica. Nie miałem wyboru. – Z jakiego miasta pan tu przypłynął? Zmarszczyłem czoło, nieco poirytowany jej dociekliwością, wciąż jednak zachowywałem grzeczność. – Z Glasgow – odparłem. Spojrzała mi w oczy. – Na pokładzie Elizy? Teraz byłem zdumiony. – No, tak. Ale skąd pani to wie? Była pani wówczas maleńkim dzieckiem, jak sądzę. Dostrzegłem w jej uśmiechu smutek.
– Owszem – odrzekła. – Przyszłam na świat na pokładzie Elizy, a dopomógł mi w tym pewien Szkot, który wiedział, jak poradzić sobie z trudnym porodem. Przysięgam, że przez całą minutę moje serce nie zabiło ani razu. – Człowiek, który dał mi życie – ciągnęła. – Zawsze wiedziałam, że nazywa się Sime Mackenzie. – Ani na chwilę nie oderwała ode mnie spojrzenia. – Po raz pierwszy dowiedziałam się o panu jakieś trzy lata temu. Z artykułu w gazecie. I zawsze się zastanawiałam, czy to pan, choć nie śmiałam żywić nadziei. Nie miałem pojęcia, co powiedzieć. Przez głowę przelatywały mi tysiące myśli, ale ja pragnąłem tylko wziąć ją w ramiona, tak jak uczyniłem to na pokładzie Elizy tyle lat wcześniej. Oczywiście, nie zrobiłem tego. Stałem tylko jak głupiec. – Rodzina, która mnie wychowała, dała mi nazwisko Mackinnon. I imię mojej matki. – Catriona. – Wypowiedziałem to szeptem. – Chciałam coś panu przekazać – oznajmiła. I wyjęła złoty sygnet z ręką i mieczem wygrawerowanymi w czerwonym karneolu. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Sygnet, który Ciorstaidh dała mi na nabrzeżu w Glasgow tamtego dnia, gdy ją straciłem. Sygnet przekazany wraz z pieniędzmi pożyczonymi od Michaela Mackinnonom, pod których opieką zostawiłem dziecko na Grosse Île. Jedyna cenna rzecz, jaką posiadałem. Ostatnie ogniwo łączące mnie z Ciorstaidh i największa ofiara, jaką mogłem ponieść. – Przypuszczam, że był wart małą fortunę – powiedziała Catriona. – Lecz nigdy go nie sprzedali. Nie mogli się na to zdobyć. Pańskie pieniądze pomogły im urządzić się w nowym życiu, ja zaś dorastałam z tym sygnetem zawieszonym na szyi. – Podała mi go wraz z łańcuszkiem. – Zwracam go panu teraz w podzięce za dar życia, jaki od pana otrzymałam.
ROZDZIAŁ 40
Sime był w szoku. Poczuł łzy, pismo przodka rozmazywało mu się przed oczami. Nie pamiętał, by babka czytała mu o tym, że Ciorstaidh dała Simonowi sygnet w Glasgow ani o tym, że jego przodek rozstał się z nim na Grosse Île, by zapłacić za utrzymanie dziecka. Tak jak mówiła Annie – gdyby wiedział, że historia zatoczyła koło i że sygnet w końcu do niego powrócił, jego znaczenie nigdy nie zagubiłoby się w mrokach pamięci. Popatrzył na swoją dłoń leżącą na biurku, na pierścień lśniący w blasku lampki. Przesunął delikatnie koniuszkiem palca po wygrawerowanej ręce i mieczu. Czy mógł sobie kiedykolwiek wyobrazić historię, której ten prosty nieożywiony przedmiot był świadkiem? Nosił go przez te wszystkie lata, nie mając najmniejszego pojęcia o jego znaczeniu. Wstał, podszedł do łóżka i usiadł, a potem zaczął przeglądać pamiętniki, aż znalazł wreszcie to, czego szukał. Relację jego przodka o tym, jak stracił Ciorstaidh na nabrzeżu, identyczną z jego snem. Z wyjątkiem sygnetu, który dała mu tuż przed rozstaniem. Klejnot rodzinny, który zabrała ze sobą z zamku, na wypadek gdyby byli zmuszeni coś sprzedać. Część kompletu, na który składał się także wisiorek zawieszony na jej szyi. Wertował kolejne pamiętniki, aż znalazł opis tej chwili na Grosse Île, kiedy jego przodek dał Mackinnonom sygnet. Niemal w ostatniej chwili, pełen poczucia winy, że największą ofiarę złożył Michael, a nie on. Sime w ogóle tego nie pamiętał. Potem, przerzucając stronice, uświadomił sobie, że są pełne szczegółów, których nie przypominał sobie z babcinej lektury. Może, czytając, zmieniała coś albo parafrazowała. Wiedział, że niedługo, któregoś dnia, będzie musiał usiąść i przeczytać te pamiętniki od początku do końca. Bądź co bądź, to była także jego opowieść. Jego historia. Przyszło mu nagle do głowy, że nie ma pojęcia, co stało się z Michaelem. Czy rodzice nie chcieli, by babcia przeczytała im właśnie ten fragment? Postanowił jednak zapoznać się z nim później. W ostatnim tomie pozostały dwa ostatnie
krótkie zapiski, a on usiadł przy biurku w blasku światła i zaczął się w nie zagłębiać.
ROZDZIAŁ 41
Sobota, 25 grudnia 1869 W ten dzień Bożego Narodzenia, w najzimniejszym i najmroczniejszym miesiącu roku, zapisuję z niezmiernym ukontentowaniem, że krótko po wieczerzy oświadczyłem się Catrionie Mackinnon, dziecku, które sprowadziłem przed dwudziesty dwu laty na świat i które głęboko pokochałem. Ku mej niewysłowionej radości zgodziła się, tak więc mamy się pobrać na wiosnę, gdy tylko śniegi stopnieją, a ciepło słońca przywróci ziemi życie.
Niedziela, 13 sierpnia 1871 To ostatni mój wpis. Pragnę jedynie odnotować narodziny syna, Angusa, noszącego imię mego ojca. I śmierć jego matki Catriony w połogu. Najszczęśliwszy i jednocześnie najgorszy dzień w moim życiu.
ROZDZIAŁ 42
I Z zamyślenia wyrwało go pukanie do drzwi. Wstał od biurka. – Tak? Drzwi otworzyły się i na progu stanęła Annie, wciąż w płaszczu. Popatrzyła na niego z troską, potem zbliżyła się i otarła mu łzy. – A więc przeczytałeś do końca. Skinął tylko głową, nie ufając głosowi. – Takie smutne – powiedziała Annie. – Przeżyć to wszystko i stracić ją w połogu. I Sime pomyślał o własnym dzieciństwie, utraconym, jeszcze nim się urodził. – Nie rozumiem tylko, jak ten wisiorek trafił w ręce Kirsty Cowell. Tworzy z sygnetem komplet. Ujęła jego dłoń i spojrzała na pierścień. – Gdyby potrafił do nas przemówić… – Westchnęła. Potem podniosła wzrok. – Chodź, chcę ci coś pokazać. ••• Ruszyli po skrzypiących schodach na stryszek nad garażem. Zimne światło elektryczne rzucało na stopnie zakrzywione cienie; w powietrze wzbił się kurz, gdy Annie uniosła klapę w suficie, by mogli wejść na górę. Niemal całą przestrzeń zajmowały pudła, paczki i stare meble zakryte ochronną tkaniną; pod ścianami stały obrazy i lustra. – Tak jak ci mówiłam, wszystkie wartościowe przedmioty z domu mamy i taty są teraz tutaj – wyjaśniła Annie. – A kiedy zmarła babcia, przyniosłam też wszystkie jej rzeczy. Zostaną, aż zdecyduję, co z nimi zrobić. – Zgromadzone szczątki życia martwych ludzi spoczywały w cieniach rzucanych przez nagą żarówkę. – Nie zaglądałam tu od lat – wyznała. – Dopiero kiedy zadzwoniłeś, poszukałam pamiętników. – Zaczęła się przeciskać między drewnianymi skrzyniami, kartonowymi pudłami i wielkimi meblami, na których leżały
podarte prześcieradła. – Zauważyłam obrazy stojące pod ścianą. Nie zwróciłam wtedy na nie uwagi, ale rozmyślając o nich dzisiaj, uświadomiłam sobie, że muszą pochodzić z domu babci. Wisiały u niej, kiedy byliśmy dziećmi. Przyszło mi do głowy, że wyszły spod ręki Sime’a Mackenziego. Ruszył za nią w głąb pomieszczenia; pod ścianą stało kilkanaście oprawionych malowideł. – Kiedy czytałeś pamiętniki, pomyślałam sobie, że przyjdę tu i rzucę na nie okiem. – Podniosła pierwsze płótno i obróciła je do światła. Był to obraz olejny, poszarzały ze starości. Posępny hebrydzki pejzaż. Niskie czarne chmury wiszące nad zielonym i liliowym torfowiskiem, w dali blask słońca, który odbijał się w jakimś dawno zapomnianym jeziorze. Mógł to być jakikolwiek krajobraz z jakiegokolwiek snu Sime’a albo wizja przywołana przez babciną lekturę pamiętników czy przez malowidła wiszące na ścianach jej domu. Annie przechyliła ramę, żeby pokazać mu podpis. – S.M. Jedno z jego dzieł. Podawała mu po kolei obrazy. Wszystkie zostały namalowane przez ich przodka. Zakrzywiona połać srebrnego piasku i zalewające ją morze, zielone i wzburzone. Wioska czarnych domów widziana z pobliskiego wzgórza. Baile Mhanais. I znów ta wioska, dachy w ogniu, ludzie z pochodniami biegający między domostwami, szereg umundurowanych konstabli na wzniesieniu. Rugi. – I jeszcze ten – powiedziała wreszcie. – Od razu go sobie przypomniałam. Wisiał nad kominkiem. I nosi jego podpis. – Zawahała się. – Czy to ona? Sime wziął od niej obraz, obrócił go do światła i po raz drugi w tym tygodniu poczuł, jak jego świat nieruchomieje. Z płótna spoglądała na niego młoda kobieta pod dwudziestkę. Niebieskie celtyckie oczy, włosy opadające kaskadą na ramiona. Nieznaczny zagadkowy uśmiech, tak dobrze znany. Na szyi nosiła łańcuszek z owalnym wisiorkiem oprawionym w złoto. I choć grawerunek nie był wyraźny, dawało się dostrzec kształt litery V – zagiętą rękę z mieczem, taką samą jak na jego sygnecie. W głębokiej ciszy poddasza jego głos zabrzmiał niczym zgrzytliwy pisk smyczka na strunach. – To Kirsty. Młodsza oczywiście, ale bez wątpienia ona. I sam przypomniał sobie teraz ten portret wiszący nad kominkiem. Wszystkie te godziny i dni, tygodnie
i miesiące w ciągu lat, jakie spędzili razem w domu babci. Nic dziwnego, że był tak pewny, że ją zna. Odwrócił obraz i starł warstwę kurzu i pajęczyn, żeby odsłonić datę. 24 grudnia 1869. Wigilia dnia, w którym jego przodek oświadczył się Catrionie. Pod datą widniał jeden wyraz, nakreślony leciutko i prawie niewidocznie ołówkiem. Ciorstaidh. Ostateczne pożegnanie z utraconą miłością. Odtworzoną z pamięci, tak jak widział ją po raz ostatni. Podniósł wzrok; wszystko wydawało mu się rozmazane. – Nie rozumiem. – Ta kobieta na Entry musi być jej potomkinią albo jest z nią w jakiś sposób spokrewniona – powiedziała Annie. Sime pokręcił głową. – Nie. – Ale ma wisiorek. Rzadko czuł się tak zdezorientowany. – Nie potrafię tego wyjaśnić. Mógłbym przysiąc, że to ona. Owszem, ma wisiorek, który pasuje do sygnetu. Ten sam wisiorek, który uwieczniono na portrecie. Ale widziałem grób jej prapraprababki. Jej datę urodzin. Byłaby w tym samym wieku co Ciorstaidh Sime’a z Langadail. – Przypomniał sobie chłód kamienia, kiedy położył na nim dłoń, i odtworzył w myślach napis. – Miała nawet na imię Kirsty. Ale nie Kirsty Guthrie. Nazywała się McKay. Córka Alasdaira i Margaret.
II Nawet gdyby nie cierpiał na bezsenność, to i tak nie zmrużyłby tej nocy oka. W jego umyśle, poszukującym jakiegoś sensu w nieprawdopodobnych powiązaniach, panowała istna burza. Odtwarzał raz za razem każdą rozmowę, jaką przeprowadził z Kirsty Cowell. Każdą opowieść z pamiętników. Wreszcie zrezygnował, poddając się nocnej ciemności, i próbował uciec od wszelkich dociekań, wpatrując się w sufit i zastanawiając, czy nie jest jedynie pionkiem w jakiejś ponadczasowej grze bez początku i zakończenia. W pewnym momencie, nie bardzo nawet wiedząc dlaczego, przypomniał sobie coś, co mawiał ojciec na temat jego szkockich korzeni i rodziny. Krew jest silna, Sime. I ten refren tkwił teraz w nim przez wszystkie godziny ciemności, powtarzając się nieubłaganie, aż z nieba, niczym kurz, spłynęły
pierwsze szare promienie słońca, a on wstał wcześnie, mając nadzieję, że nie zakłóci wypoczynku domowników. Chciał zostawić Annie karteczkę w kuchni, ale zastał ją tam siedzącą w szlafroku nad kubkiem kawy. Była blada i popatrzyła na niego oczami, które zakrywał półcień. – Chyba się od ciebie zaraziłam, Sime. Nie zmrużyłam przez całą noc oka. – Jej spojrzenie padło na torbę podróżną w jego dłoni. – Zamierzasz wyjechać bez pożegnania? Położył złożoną kartkę na stole. – Miałem ci to zostawić. – Uśmiechnął się. – Nie chciałem przeszkadzać. Też się uśmiechnęła. – Akurat! – rzuciła i po chwili dodała: – Domyślam się, że i ty nie spałeś dobrze. – Cały czas chodziło mi coś po głowie. Coś, co powtarzał tata. Krew jest silna. – Tak, pamiętam – odparła i znowu się uśmiechnęła. – Nigdy tak naprawdę tego nie rozumiałem. Aż do teraz. – Co masz na myśli? – Zawsze wiedzieliśmy, że jesteśmy Szkotami, prawda? Rodzina mamy także pochodziła ze Szkocji. Ale wydawało się, że to bez znaczenia. To była po prostu historia. Jak opowieści z pamiętników. Nigdy właściwie nie wierzyłem, że to byli prawdziwi ludzie. Nigdy mi nie przyszło do głowy, że dzięki nim jesteśmy tym, kim jesteśmy teraz. Że istniejmy tylko dzięki gehennie, którą przeżyli, dzięki odwadze, jakiej wymagało samo trwanie. Popatrzyła na niego, w jej oczach malowało się zamyślenie. – Zawsze odczuwałam ten związek, Sime. Pokręcił głową. – Ja nie. Towarzyszyło mi bezustannie wrażenie, że nie jestem na swoim miejscu. Jakbym nigdzie nie należał. Nawet do własnej rodziny. – Popatrzył na nią zakłopotany. – Aż do teraz. W tych snach doznawałem bólu Sime’a. Kiedy czytam te opowieści, czuję taką empatię… A sygnet… – Niemal nieświadomie przesunął opuszkami palców lewej dłoni po grawerunku na karneolu. – To tak, jakbym dotykał tego człowieka. – Zamknął oczy. – Krew jest silna. Kiedy podniósł powieki, dostrzegł w oczach siostry miłość. Annie wstała i ujęła jego dłonie.
– Tak jest, Sime. – Przykro mi, Annie. – Z jakiego powodu, na Boga? – Nie kochałem cię tak, jak powinienem. Nigdy nie byłem bratem, na jakiego zasługiwałaś. Uśmiechnęła się smutno. – Zawsze cię kochałam, Sime. Popatrzył na nią ze zrozumieniem. – Właśnie dlatego zasługujesz na kogoś lepszego niż ja. Pokręciła tylko głową, potem zerknęła na jego torbę. – Masz pamiętniki? – Tak. Chcę je przeczytać od deski do deski. Uporządkować sobie wszystko. Muszę to rozgryźć. – Więc nie zachowuj się jak ktoś obcy. – Nie będę, obiecuję. Przyjadę tu przy pierwszej okazji. Annie odstawiła kubek na blat i wstała. – Nie spytałam o to wczoraj. – Milczała chwilę. – Zrobiła to? Chodzi mi o Kirsty Cowell. Zabiła męża? Pokręcił głową. – Nie sądzę. – Więc musisz się tym zająć. – Tak, wiem. Ale chcę tu jeszcze kogoś odwiedzić. ••• Zaczekała, aż wyjdzie, potem wzięła do ręki kartkę i przeczytała dwa słowa, które napisał. „Kocham cię”.
ROZDZIAŁ 43
Nie było dużego ruchu, kiedy skręcił na autostradę 108; napotkał tylko kilka ciężarówek, których przezorni kierowcy wyruszyli odpowiednio wcześnie. Droga przecinała las niczym strzała; słońce wstawało nad drzewami i rozpalało liście swym blaskiem. Musiał opuścić osłonę nad szybą. W okolicach Gould zjechał z szosy na parking przed starą oberżą. Tuż obok stał przybytek Wolnego Kościoła Szkocji, wzniesiony w 1892 roku, prosty ceglany budynek w otoczeniu zadbanych trawników. Niewiele pozostało z dawnej wioski, tylko kilka rozrzuconych domów, stojących w pewnej odległości od dawnych rozstajów dróg. Zniknęły szkoły i kościoły, które wyrastały w dziewiętnastym wieku jak grzyby po deszczu. Połacie ziemi, z takim wysiłkiem wykarczowane przez pierwszych osadników, znowu zagarnął las; niemal wszelkie ślady ich bytowania zniknęły na zawsze. Stał i patrzył w stronę drzew. Gdzieś tam znajdowała się ziemia, którą karczował jego przodek. Cmentarz w Lingwick był położony około stu metrów po drugiej stronie drogi, na zboczu wzgórza, skąd rozciągał się widok na knieje, które zarastały wschodnią prowincję. Miejsce spoczynku zmarłych ludzi pochodzących z dalekiej krainy. Cmentarz był utrzymany nieskazitelnie. Sime wspiął się po trawiastym wzniesieniu do kutej w żelazie bramy, której cień spływał po zboczu wzniesienia w porannym słońcu. Zatrzymał się przy kamiennych filarach i przeczytał inskrypcję po prawej stronie. „W uznaniu dla odwagi i prawości prezbiteriańskich pionierów ze szkockiej wyspy Lewis. Ta brama jest dedykowana ich pamięci”. Nagrobki stały w rzędach podążających za konturami wzgórza. Morrisonowie i Macleanowie. Macneilowie, Macritchie i Macdonaldowie. Macleodowie i Nicholsonowie. I tam, w cieniu lasu napierającego od wschodniej strony, znajdował się podniszczony, poplamiony porostami nagrobek Sime’a Mackenziego. Urodzony 18 marca 1829 na wyspie Lewis
i Harris w Szkocji. Zmarł 23 listopada 1904. A więc dożył siedemdziesięciu pięciu lat, by ujrzeć nowy wiek. Dał życie kobiecie, która urodziła mu syna, i widział, jak to życie jest jej odbierane. Jego miłość do kobiety, której nie potrafił dotrzymać obietnicy złożonej tamtego tragicznego dnia na brzegach rzeki Clyde, nigdy nie znalazła spełnienia. Sime poczuł ból i smutek na myśl o tym, co przeżył jego przodek, i że skończył tu samotnie, złożony w obcej ziemi, tak daleko od domu. Ukląkł przy nagrobku i położył dłonie na chłodnym, chropowatym kamieniu, jakby dotykał duszy swego antenata. Pod imieniem i nazwiskiem widniała inskrypcja: Gus am bris an latha agus an teich na sgàilean. – Wie pan, co to znaczy? Głos go wystraszył; Sime odwrócił się i zobaczył w odległości kilku kroków mężczyznę. Był po czterdziestce, ciemne włosy, które wiązał w kucyk, siwiały nad czołem. Nosił białą koszulę bez kołnierzyka, tartanową kamizelkę i czarne spodnie podwinięte nad ciężkimi butami. Sime podniósł się z ziemi. – Nie, nie wiem. Nieznajomy się uśmiechnął. – „Nim wiatr wieczorny powieje i znikną cienie”. Bardzo częste na hebrydzkich nagrobkach. Sime przyglądał mu się z ciekawością. – Jest pan Szkotem? Mężczyzna się roześmiał. – Mówię jak Szkot? Nie, jestem Francuzem, i to z krwi i kości. Prowadzę wraz z partnerką miejscową oberżę, ale moją pasją są lokalne dzieje. – Popatrzył na swoją kamizelkę. – Jak pan widzi. – Znowu się uśmiechnął. – Odwiedziłem nawet wyspę Lewis w towarzystwie kilku miejscowych historyków. Czułem woń dymu torfowego i jadłem gugę, ptaki, na które poluje się raz w roku na pobliskiej wyspie. – Wyciągnął rękę, by uścisnąć Sime’owi dłoń, po czym wskazał głową nagrobek. – Jakieś związki? – Mój praprapradziadek. – No cóż, więc tym przyjemniej mi pana poznać, monsieur. Mam w oberży dość pokaźny zbiór dokumentów i pamiątek. Pański przodek był tu osobistością. Sądzę, że znajdę nawet jego zdjęcie.
– Naprawdę? – Sime nie mógł w to uwierzyć. – Chyba tak. Chodźmy, napije się pan kawy, a ja sprawdzę, czy uda mi się odszukać tę fotografię. ••• Nalewając do dwóch filiżanek świeżo zaparzoną kawę, właściciel oberży oznajmił: – Ziemia pańskiego przodka i jego dom znajdowały się jakiś kilometr za miastem, przy starej drodze na południe. Nic już oczywiście nie pozostało. Towarzysz, z którym przybył w te strony, nigdy się tu nie urządził. Sime spojrzał na rozmówcę zaciekawiony. – Irlandczyk? – Tak, zgadza się. Dość niezwykłe, że osiadł tu ktoś z Irlandii. – Ale nie zrobił tego, jak pan powiedział. Nie uprawiał ziemi. – Nie. – Więc co się z nim stało? Mężczyzna wzruszył ramionami. – Nie mam pojęcia. Podobno wyruszyli jednego roku, żeby się zatrudnić przy wyrębie, a wrócił tylko jeden. Ale tak naprawdę nie wiem. – Wstał od stołu. – Zobaczę, czy uda mi się znaleźć to zdjęcie. Siedząc pod oknem, Sime popijał kawę i rozglądał się po wnętrzu. Na ścianach po jednej stronie wisiały stare fotografie i rogi jelenie, po drugiej zaś znajdowały się półki zawalone bibelotami i memorabiliami. Na równie zagraconym kontuarze stał wiekowy ekspres do kawy, w głębi widać było wnętrze kuchni. Oberża, jak wyjaśnił właściciel, powstała na miejscu dawnego sklepu w Gould, wzniesiona przez przybysza ze Szkocji. Wrócił z albumem pełnym spłowiałych fotografii przedstawiających ludzi od dawien dawna zmarłych i zaczął przerzucać strony, aż znalazł to, czego szukał. – Jest – powiedział, stukając palcem w zdjęcie tak wypalone przez upływ czasu, że trudno było rozpoznać uwiecznioną na nim postać. Sime zorientował się jednak, że to portret siedzącego na ławce starego mężczyzny z długą brodą. Włosy, białe jak śnieg i zaczesane do tyłu, opadały i kręciły się na kołnierzu. Miał na sobie ciemną marynarkę i spodnie. Kamizelka i biała koszula były ledwie widoczne. Pochylał się nieznacznie,
wsparty na gałce laski, którą trzymał przed sobą; prawa dłoń spoczywała na lewej. Na palcu serdecznym, prawie niedostrzegalny, widniał sygnet, który teraz nosił Sime.
ROZDZIAŁ 44
I Niewielki samolot pasażerski potrzebował niespełna dwóch godzin, by dotrzeć z Quebec City na Wyspy Magdaleny. Sime siedział obok kobiety, której kilkunastoletni synowie wiercili się na fotelach w następnym rzędzie. Mieli na głowach obrócone daszkiem do tyłu czapki baseballowe i słuchali muzyki z iPodów albo w coś grali. Kiedy popatrzyła na Sime’a, unosząc znacząco brwi, odniósł wrażenie, że przeprasza go za zachowanie wszystkich nastolatków na świecie. Jakby go to w ogóle obchodziło. Po jakimś czasie zamknął piekące oczy i prawie odpłynął w sen, gdy nagle z zamroczenia wyrwał go komunikat kapitana. Ponad hukiem silników usłyszał, jak pilot przeprasza za turbulencje i informuje pasażerów, że po drodze napotkali burzę. Nie tak groźną jak huragan Jess, który towarzyszył Sime’owi podczas pierwszej wizyty na archipelagu, mogła jednak zaatakować wyspy, przynosząc silny sztormowy wiatr i opady atmosferyczne, ostrzegł kapitan. Kiedy maszyna zaczęła się zniżać ku Havre aux Maisons, skręciła w lewo i Sime zobaczył chmury gromadzące się na południowym zachodzie, a gdy samolot krążył przed lądowaniem, dostrzegł przelotnie wyspę Entry stojącą na straży przeciwległego brzegu zatoki. Mroczny, pozbawiony szczegółów cień, czekający na niego w szarym, przedburzowym świetle. Zaledwie kilka dni wcześniej sądził, że widzi ją po raz ostatni. Ale teraz wrócił. By rozwiązać coś, co wydawało się nieodgadnioną tajemnicą. By naprawić to, co uważał za pomyłkę sprawiedliwości. Robił coś, co według wszelkiego prawdopodobieństwa mogło kosztować go utratę pracy. Czuł tę samą budzącą niepokój świadomość przeznaczenia, jak wtedy, gdy przybył na wyspy po raz pierwszy. ••• Odebrał na lotnisku wóz z wypożyczalni i gdy ruszył wzdłuż Chemin de l’Aéroport w stronę drogi 199, w szybę uderzyły pierwsze krople deszczu.
Zużyte wycieraczki rozmazywały je po zatłuszczonej powierzchni, a on mrugał co chwila, jakby mogło to poprawić widoczność. Po prostu był zmęczony. Samochód podskakiwał na wybojach, tryskając spod kół wodą na objeździe omijającym budowę nowego mostu; na Cap aux Meules Sime dotarł starym zardzewiałym mostem na dźwigarach, który służył wyspiarzom od dwóch pokoleń. Nim dojechał do siedziby Sûreté de Police, po zatoce przetaczały się fale deszczu gnanego czołem wiatru, który nasilał się z każdą chwilą. Sergeant enquêteur Aucoin nie krył zdziwienia na jego widok. – Wróciła pół godziny temu z Palais de Justice na Havre Aubert – wyjaśnił, kiedy szli korytarzem. – Sędzia nie mógł przyjechać, więc wszystko zostało nagrane na wideo. Nie przyznała się oczywiście do winy. – I? – Ma przebywać w areszcie do czasu rozprawy, która odbędzie się w Montrealu. Jutro przewiozą ją samolotem do więzienia na lądzie stałym. – Aucoin zniżył głos. – Mówię panu, nie możemy się doczekać, kiedy wreszcie się jej pozbędziemy. Nigdy nie mieliśmy warunków odpowiednich dla długoterminowych klientów. Zwłaszcza płci żeńskiej. – Zatrzymali się pod drzwiami celi. – Po co właściwie chce się pan z nią widzieć? Sime się zawahał. Nie miał prawa tu przebywać, nie wolno mu było zadawać oskarżonej żadnych pytań. Jednak nikt z Sûreté na Cap aux Meules nie miał powodów podejrzewać, że tak właśnie jest. – Pojawiły się nowe fakty w sprawie – odparł. – Muszę z nią pomówić na osobności. Aucoin otworzył drzwi i wpuścił go do środka. Sime usłyszał, jak za jego plecami przekręca się klucz w zamku. Drzwi prowadzące do sąsiedniego pomieszczenia były otwarte. Kirsty obróciła się znużona; siedziała w kucki na swojej pryczy pośród książek i papierów. Miała na sobie prosty podkoszulek, dżinsy i białe tenisówki. Włosy związała z tyłu głowy w luźny kucyk. Minęło zaledwie kilka dni, a już straciła na wadze. Jej skóra miała szary odcień. Kiedy uzmysłowiła sobie, kto ją odwiedza, początkowa obojętność ustąpiła przed gniewem. – Przyszedł pan, żeby triumfować?
Pokręcił głową i wszedł w głąb celi. Odsunął kilka rzeczy na łóżku, żeby usiąść, a ona popatrzyła na niego ze złością. – Chcę z panią porozmawiać – wyjaśnił. – Nie mam nic do powiedzenia. – To nieoficjalna wizyta. – I co w związku z tym? Odetchnął głęboko. – Wczoraj widziałem pani portret. Wokół jej oczu pojawiły się zmarszczki. – Nikt mnie nigdy nie malował. W każdym razie nic mi o tym nie wiadomo. Gdzie pan widział ten obraz? – Na poddaszu nad garażem mojej siostry w Bury, we wschodnim kantonie. Namalował go mój praprapradziadek. Obraz wisiał nad kominkiem w domu mojej babci, kiedy czytała nam różne historie, gdy byliśmy dziećmi. – Wyciągnął prawą rękę. – To był jego sygnet. Kirsty parsknęła pogardliwie. – Jeśli to jakiś podstęp, żebym przyznała się do zamordowania męża… – To nie jest podstęp, Kirsty. – Po raz pierwszy zwrócił się do niej po imieniu. Wyjął komórkę i stuknął w ekran, żeby pokazać jej zdjęcie, które zrobił dzień wcześniej na poddaszu nad garażem siostry. Skierowała ponure spojrzenie na telefon, a on zobaczył, jak wyraz jej twarzy się zmienia. Nie od razu, ale stopniowo. Jakby szok wywołany tym widokiem z wolna łamał jej opór. Rozchyliła wargi i otworzyła szerzej oczy. Wzięła telefon do ręki i przyjrzała się zdjęciu dokładniej. Potem podniosła wzrok i popatrzyła na niego. – Jak to zrobiłeś? – Nic nie zrobiłem. To obraz, który wisiał nad kominkiem mojej babci, kiedy byłem małym chłopcem. – Milczał przez chwilę. – Wiedziałem, że cię znam. Od pierwszej chwili, gdy cię zobaczyłem. Patrzyła mu uważnie w oczy i być może przypominała sobie to pierwsze spotkanie, kiedy zeszła na dół w domu letniskowym, tam gdzie czekał, by ją przesłuchać. „Znam panią”, powiedział. Znowu spojrzała na telefon. – Zbieg okoliczności. Jakiś dziwny przypadek podobieństwa. Ale to nie ja.
– Gdybym ci to pokazał i spytał, czy to ty, co byś powiedziała? – Właśnie to zrobiłeś. I powtarzam, ten obraz mógłby mnie przedstawiać, ale tak nie jest. – Spójrz jeszcze raz. Nosi czerwony wisiorek. Popatrzyła z niechęcią na telefon. Zobaczył rumieniec na jej policzkach, ale usta miała zaciśnięte. – To tylko czerwony wisiorek, nic więcej. Nie ma żadnego dowodu, że jest mój. Wziął komórkę, wyłączył ją i schował do kieszeni. – Powiedziałaś mi, że twoja prapraprababka McKay była Szkotką. – Powiedziałam chyba, że prawdopodobnie była Szkotką. Nie wiem, nigdy się w to nie zagłębiałam. O ile się orientuję, jej rodzice przybyli z Nowej Szkocji i prawie na pewno byli szkockimi imigrantami. Ale czy sama Kirsty urodziła się w Szkocji, Nowej Szkocji, czy tutaj, nie potrafię powiedzieć. Nie interesowało mnie to na tyle, żeby się tym zajmować. Jeśli chcesz się zapoznać z historią mojej rodziny, choć Bóg jeden wie po co, musiałbyś spytać o to Jacka. – Twojego kuzyna? – Jest fanatykiem genealogii, potrafi siedzieć godzinami w internecie nad historią jakiegoś rodu. Ostatnio zamęczał mnie prośbami o stare dokumenty rodzinne, te ze strony mojej matki. – Myślałem, że nieczęsto się spotykacie. – Bo tak jest. Nie widział nawet połowy tego, co mam w domu. Choć wątpię, czy na coś by mu się to przydało. Wie już chyba prawie wszystko. – Uśmiechnęła się ze smutkiem. – Nigdy nie potrafił zrozumieć braku zainteresowania z mojej strony. Sime pomyślał o tym, że Kirsty jest właśnie taka jak on. Obojętna na przeszłość, niepomna korzeni. I tak jak on, walczyła o swoje miejsce w świecie, który żyje tylko dla teraźniejszości, w świecie, w którym kultura jest jednorazowym dobrem, bez względu na to, ile pokoleń ją tworzyło. – Skąd wzięła się ta obsesja, by nigdy nie opuszczać wyspy? Odwróciła głowę gwałtownym ruchem. – To nie obsesja! To uczucie. – Twoja matka też nie chciała stąd wyjeżdżać.
– Tak jak i jej matka. Nie pytaj mnie dlaczego. Nie mam pojęcia. – Widać było, że traci z wolna cierpliwość. – Może to kwestia genów. – A twoja prapraprababka, Kirsty McKay? – O ile wiem, ani razu nie opuściła wyspy. – Wstała. – Posłuchaj, byłoby dobrze, gdybyś już sobie poszedł. Jutro wysyłają mnie do więzienia na lądzie stałym. Kto wie, ile czasu upłynie, nim zacznie się proces? Nie mam pojęcia, jak mogłabym dowieść swojej niewinności, więc zapewne spędzę resztę życia za kratkami. Dzięki tobie. Chciał jej powiedzieć o Simie Mackenziem z Baile Mhanais i o Ciorstaidh, w której ten człowiek zakochał się na odległej hebrydzkiej wyspie. O zmaganiach, które przywiodły go do Kanady, i o tym, jak wiele pokoleń później jego prapraprawnuk przybył na Entry, gdzie spotkał kobietę imieniem Kirsty, niemal pod każdym względem identyczną z Ciorstaidh, utraconą przez jego przodka na wybrzeżu w Glasgow. Wiedział jednak, jak by to zabrzmiało, a nie potrafił jej tego wyjaśnić w racjonalny sposób. Nawet gdyby chciała go wysłuchać. W tej chwili wyczuwał w niej tylko wrogość. Wstał i spojrzał jej prosto w oczy, a ona umknęła wzrokiem gdzieś w bok. Jako policjant wiedział, że wszelkie dowody w sprawie zabójstwa jej męża wskazują na nią jako sprawczynię. Ale wiedział też, że większość z nich ma charakter poszlakowy, i nigdy tak naprawdę nie wierzył w jej winę. Instynkt. Albo może coś jeszcze bardziej nieokreślonego. Czuł w głębi duszy, że zna tę kobietę i że nie jest zdolna do morderstwa. – Kirsty – powiedział. – Jak pod twoimi paznokciami znalazła się skóra twojego męża? – Nie mam pojęcia. Musiałam go podrapać, kiedy odciągałam od niego zabójcę. – Wlepiła spojrzenie w podłogę. – Idź już. Ku jej zdumieniu, wziął ją za ręce i ścisnął mocno. – Popatrz na mnie, Kirsty. Podniosła wzrok. – Spójrz mi w oczy i powiedz, że go nie zabiłaś. Cofnęła gwałtownym ruchem ręce. – Nie zabiłam go! – krzyknęła, a jej głos odbił się echem po niewielkiej sali. Nie spuszczał z niej wzroku.
– Wierzę ci. – Zauważył jej zmieszanie. – Jutro polecę z tobą do Montrealu i zrobię wszystko, żeby dowieść twojej niewinności.
II Deszcz uderzał o przednią szybę wozu, kiedy Sime skręcił na drogę 199, kierując się na południe. Nie wiedział, czy Jack Aitkens wciąż jest na nocnej zmianie, ale bliżej miał do jego domu na Havre Aubert niż do kopalni soli na północy. Poza tym, jeśli kuzyn Kirsty wciąż pracował pod ziemią, to i tak dałoby się z nim porozmawiać dopiero po szóstej. Wciąż było wczesne popołudnie, ale promienie słońca były tak nikłe, że wszystkie samochody jechały z włączonymi światłami, które zalewały wilgotną czarną nawierzchnię czerwono-żółtym blaskiem. Sime przejechał przez wzgórze i zobaczył kołyszące się na wietrze przewody wysokiego napięcia. Nie bardzo wiedział, co zwróciło jego uwagę, ale kiedy mijał parking samochodowy pod supermarketem spółdzielczym, zerknął w lewo i dostrzegł znajomą twarz. Twarz uchwyconą na moment w błysku przednich reflektorów. Bladą pod czarnym parasolem, ale rozjaśnioną uśmiechem. Potem zniknęła, gdy parasol pochylił się w podmuchu wiatru. Ariane Briand. Nie była sama. Towarzyszył jej Richard Briand, który obejmował żonę ramieniem. Sime wcisnął hamulec i skręcił ostro w stronę wjazdu na parking. W deszczu rozdarły się klaksony, przelotnie dostrzegł rozgniewanego kierowcę za szybą jakiegoś wozu. Zwolnił i wytężając wzrok, zaczął krążyć między rzędami samochodów, tam gdzie po raz ostatni widział parę. Zauważył ich, wciąż schowanych pod parasolem; wkładali do bagażnika koszyk z zakupami, kuląc się przed deszczem i wiatrem. Podczas ostatniej narady to Crozes powiedział, że Briand mógł zyskać na śmierci Cowella więcej niż inni. Mimo to mer nigdy nie był uważany za podejrzanego, ponieważ żona dostarczyła mu alibi. Nawet Sime go nie podejrzewał, bo tamtej nocy, kiedy sam został zaatakowany, Briand przebywał w Quebec City. W każdym razie tak twierdził. Nikt tego właściwie nie sprawdził. Utrzymywał, tak jak jego żona, że ukryli się przed światem w hotelu, ale nie istniał dowód, który by to potwierdzał. Śledczy mieli tylko ich słowo. Uwaga skupiała się tak bardzo na Kirsty, że każdą inną możliwość po prostu ignorowano.
Sime przebiegł w myślach sekwencję zdarzeń, podczas gdy szyby w jego wozie zaczęły pokrywać się parą. Arseneau wybrał się na poszukiwania Brianda wieczorem pierwszego dnia po przybyciu na wyspy. Początek śledztwa. Sekretarka Brianda powiedziała mu, że szef wyjechał rano do Quebec City, ale że sam zarezerwował bilet na samolot i hotel, więc nikt nie wiedział, gdzie go szukać. Czy ktokolwiek próbował chociażby ustalić w biurze linii lotniczych, że Briand rzeczywiście opuścił wyspę? Sime otarł parę z szyby i zobaczył, jak Ariane i jej mąż śmieją się z czegoś, zaskoczeni przez deszcz, gdy ich parasol wywinął się na drugą stronę pod wpływem silnego podmuchu. Briand pochylił się, by pocałować żonę, po czym oboje rzucili się biegiem do drzwi swojego wozu. Sime wyjął komórkę i wyszukał w Google hotel, w którym zatrzymał się Briand w Quebec City. Pojawiła się strona internetowa i numer telefonu. Wystukał go i czekał wsłuchany w sygnał dochodzący z odległości około tysiąca dwustu kilometrów. – Auberge Saint-Antoine, recepcja. W czym mogę pomóc? – Tu sergeant enquêteur Sime Mackenzie z Sûreté w Montrealu. Ostatnio gościliście niejakiego Richarda Brianda. Chciałbym ustalić datę jego przyjazdu, jeśli to możliwe. – Jedną chwilę, sierżancie. Sime patrzył, jak samochód Brianda skręca z parkingu w boczną ulicę, a potem kieruje się w stronę głównej szosy. – Halo, sierżancie? Tak, monsieur Briand zameldował się dwudziestego ósmego. Wyjechał wczoraj. Sime się rozłączył. Dwudziestego ósmego… następnego dnia poleciał z Blankiem do Quebec City przesłuchać Brianda. Gdzie, jeśli nie tam, Briand przebywał z żoną przez dwa poprzednie dni? Czy opuścił wyspy przed dwudziestym ósmym? Bo jeśli nie, to mógł być napastnikiem, który go zaatakował. Rejs z Havre aux Maisons i z powrotem można było sprawdzić w biurze przewoźnika. Sime postanowił zająć się tym z samego rana, przed wylotem do Montrealu wraz z Kirsty. Myśl, że Briandowie mogli kłamać, przyspieszyła mu puls. Ale w jego głowie wciąż tkwiła ta sama dawna wątpliwość. Nawet jeśli Briand, wbrew temu, co twierdził, nie przebywał w Quebec City, po co miałby go atakować?
III Deszcz trochę zelżał, kiedy Sime jechał wąskim pasem lądu na południe, w stronę Havre Aubert. Wzdłuż całej Plage de la Martinique po lewej stronie rozbijało się morze. Po prawej wiatr marszczył powierzchnię Baie du Havre aux Basques, która od zachodu była chroniona przed zajadłą siłą sztormu przez piaszczyste wydmy. Gromadzili się tu pasjonaci latawców, korzystając z porywów nadciągających z południowego zachodu. Wcześniej podczas jazdy skupiał się na Briandach, teraz jednak, gdy zaczął się zbliżać do La Grave na południowo-wschodnim krańcu Havre Aubert, powrócił do rzeczywistości. Dom Jacka Aitkensa stał o rzut kamieniem od Palais de Justice, gdzie zaledwie przed kilkoma godzinami Kirsty po raz pierwszy stanęła przed sądem. Był to typowy wyspiarski dom w kolorze kasztanowym i kremowym, z pochyłym stromo dachem i głębokimi okapami. Zakryta weranda biegła od frontu i południowej strony aż do ganku wejściowego przy południowowschodnim narożniku. W przeciwieństwie do innych domów w okolicy, ten wyglądał tak, jakby nie malowano go od dłuższego czasu. Niewielki ogródek był zarośnięty. Całe to miejsce tchnęło zaniedbaniem. Sime zaparkował na drodze i ruszył biegiem po ścieżce, by jak najszybciej schronić się pod daszkiem werandy. Nie znalazł dzwonka, więc zapukał kilka razy. Nie zauważył w środku żadnego ruchu. Nie paliło się światło, a gdy zajrzał na tyły domu, nie zobaczył nigdzie samochodu Aitkensa. Pomyślał, że szczęście mu nie sprzyja i że kuzyn Kirsty jest w tym tygodniu na dziennej zmianie. – Szuka pan Jacka? Sime obrócił się gwałtownie i zobaczył kobietę w średnim wieku, która robiła coś przy silniku starej ciężarówki pod osłoną wiaty przy ścianie sąsiedniego domu. – Tak, ale przypuszczam, że jest w kopalni. – Nie, pracuje w tym tygodniu na nocnej zmianie. Zszedł na dół, do przystani, żeby zabezpieczyć łódź. Nadchodzi sztorm. ••• Główna ulica biegła wzdłuż pasa lądu, który ciągnął się zakolem do maleńkiego portu, osłoniętego przez Sandy Hook, jak zagięcie kościstego
palca. Po obu stronach wznosiły się drewniane i ceglane budynki. Sklepy, bary, restauracje, muzeum, biuro wynajmu kwater wakacyjnych. Tuż za nią, w cieniu La Petite Baie, leżała mała przystań, gdzie cumowało kilka kutrów i żaglówek. Były przywiązane po obu stronach długiego pontonu, który kołysał się na niespokojnych wodach. Aitkens zabezpieczał swoją łódź od dziobu i rufy. Był to siedmioipółmetrowy kuter rybacki z zamontowanym motorem i małą sterówką, zapewniającą jako taką ochronę przed żywiołami. Najlepsze lata miał już za sobą. Aitkens siedział w kucki przy kabestanie; podniósł głowę znad lin, kiedy Sime się zbliżył. Wydawał się nieco przestraszony jego widokiem. – Co się stało? – spytał, wstając gwałtownie. – Coś z Kirsty? – Musiał podnosić głos z powodu wiatru i stukotu stalowych kabli uderzających o metalowe maszty. – Nie, wszystko w porządku. Aitkens zmarszczył czoło. – Myślałem, że już wyjechaliście. – Tak – przyznał Sime. – Ale mam tu jeszcze coś do załatwienia. – Wysyłają ją do Montrealu – oznajmił Aitkens, jakby Sime nie był zorientowany. – Poszedł pan do sądu? – Oczywiście. To dwie minuty drogi od mojego domu. – Milczał przez moment. – Nie ma przeciwko niej zbyt wielu dowodów, jak pan wie. Sime skinął głową. – Tak, wiem. Aitkens był wyraźnie zaskoczony. – Naprawdę? – Muszę z panem pomówić, monsieur Aitkens. Mężczyzna spojrzał na zegarek. – Nie mam dużo czasu. – Byłbym zobowiązany, gdyby udało się go panu trochę znaleźć. – Sime powiedział to tonem, który dowodził, że chodzi o coś więcej niż tylko prośbę. Zastanawiał się mimo wszystko, dlaczego Aitkens nie spytał od razu, o czym będą rozmawiać. Jakby już się domyślał. – No cóż, nie tutaj. Chodźmy na kawę.
••• Większość sklepów i restauracji przy głównej ulicy była pozamykana o tej porze roku, z wyjątkiem Café de la Grave, której blask wylewał się wprost na popołudnie o siarkowym odcieniu. W środku było pusto. Tylko rzędy wypolerowanych drewnianych stołów i pomalowane krzesła, pokryte boazerią ściany upstrzone dziecięcymi rysunkami przedstawiającymi ryby i kwiaty. Menu lunchowe wypisane kredą na tablicy oferowało quiche à la poulet albo penne sauce bolognese à la merguez. Sime i Aitkens usiedli obok starego pianina i zamówili kawę. Aitkens czuł się wyraźnie nieswojo i poruszał nerwowo palcami na stole. – O co właściwie chodzi? – spytał w końcu. – O historię pańskiej rodziny. Aitkens popatrzył nagle na Sime’a, marszcząc czoło. Zastanawiał się przez chwilę. – To oficjalna rozmowa? – W jego głosie wyczuwało się wrogość. Bądź co bądź, człowiek siedzący po drugiej stronie stolika aresztował za morderstwo jego kuzynkę. Sime poczuł się od razu zaskoczony, ale nie mógł kłamać. – Moja ciekawość ma charakter bardziej prywatny niż zawodowy. Aitkens przechylił głowę i popatrzył na niego z podejrzliwością i jednocześnie ze zdziwieniem. – Chodzi o historię mojej rodziny? – No cóż, bardziej interesuje mnie rodzina Kirsty niż pańska. Ale domyślam się, że w wielu przypadkach ich dzieje są zbieżne. Powiedziała mi, że genealogia to coś w rodzaju pańskiej obsesji. – Nie obsesji – zastrzegł tonem usprawiedliwienia Aitkens. – Hobby. Co innego, u diabła, może robić człowiek ze swoim życiem, kiedy akurat nie pracuje? Biorąc pod uwagę system zmianowy i niedołężnego ojca w szpitalu, trudno mnie uznać za atrakcyjnego kandydata do ożenku, prawda? Tutejsze zimy są nie tylko ciężkie, ale też cholernie długie i samotne. – Jak daleko w przeszłość udało się panu dotrzeć? Jeśli chodzi o rodowód. Aitkens wzruszył ramionami. – Dość daleko. – Aż do pańskiej prapraprababki?
– Której? – Tej pochowanej na cmentarzu na Entry. Kirsty McKay. Aitkens zmarszczył chmurnie czoło i wpatrywał się w twarz Sime’a długą chwilę, aż milczenie stało się prawie nieznośne. – O co konkretnie chodzi? – spytał w końcu. – Co pan wie o jej pochodzeniu? Teraz się uśmiechnął. – No cóż, nie było to łatwe, monsieur Mackenzie. Kiedy ludzie ratują się z rozbitego statku i zaczynają nowe życie, cholernie trudno ustalić ich przeszłość. Sime poczuł, jak przyspiesza mu serce. – Ale panu się udało? Aitkens skinął głową. – Jej statek zatonął u brzegów wyspy Entry wiosną tysiąc osiemset czterdziestego ósmego. Wpadł podczas sztormu na skały. Płynął ze Szkocji do Quebec City. Tylko ona przeżyła i została wyciągnięta z wody przez rodzinę mieszkającą na klifach na południowym końcu wyspy. Nie było wtedy latarni morskiej. Dziewczyna znajdowała się chyba w kiepskim stanie. Zabrali ją do swojego domu i przywrócili do zdrowia. Ostatecznie została z nimi, niemal jak adoptowana córka. Nigdy właściwie nie opuściła wyspy i po pięciu latach poślubiła ich syna Williama. – I tak zyskała nazwisko McKay, nazwisko rodziców. Tyle że oni nie byli jej prawdziwymi rodzicami. – Teściami. Ale ponieważ nie miała własnych, stała się dla nich czymś w rodzaju córki. Wyjaśniało to napis na grobie. – Co się stało z jej naturalnymi rodzicami? Zatonęli wraz ze statkiem? – Nie, płynęła sama. Najwidoczniej straciła w wyniku traumy pamięć krótką i z początku nie miała pojęcia, kim jest ani skąd pochodzi. Jednak z czasem wszystko zaczęło powracać. Początkowo fragmentarycznie. Zapisywała to w notatniku, tak jak sobie przypominała. Chodziło jej pewnie o to, by zachować te wspomnienia. Notatnik był przekazywany w rodzinie z pokolenia na pokolenie. Znalazłem go w kufrze z pamiątkami, który ojciec trzymał na strychu. Nie wiedziałem, że tam jest, dopóki ojca nie zabrali do szpitala.
Sime z trudem panował nad oddechem i podnieceniem w głosie. – Kim ona była? Aitkens skrzywił się i parsknął. – Co, u diabła, ma to wspólnego z aresztowaniem Kirsty? – Proszę odpowiedzieć na pytanie. – W głosie Sime’a wyczuwało się ton nakazu. Aitkens westchnął. – Zdaje się, że była córką właściciela jakiegoś majątku ziemskiego na Hebrydach Zewnętrznych w Szkocji. Zakochała się w synu dzierżawcy, co w tamtych czasach uchodziło za niedopuszczalne. Ojciec sprzeciwiał się ich związkowi, a gdy chłopak zabił jej brata w jakiejś walce, uciekł do Kanady. Ruszyła za nim w nadziei, że go odnajdzie, i oczywiście nigdy jej się to nie udało. – Kirsty Guthrie – powiedział Sime. Aitkens zacisnął szczęki i popatrzył na niego. – Wiedział pan o wszystkim od samego początku. Sime pokręcił głową. – Nie. Ale wiele rzeczy właśnie pojąłem. Aitkens znowu zaczął poruszać nerwowo palcami na stole. – Próbowałem ustalić więcej szczegółów. Kirsty ma mnóstwo rzeczy przekazanych jej przez matkę. Trzyma to gdzieś w piwnicy domu, który zbudował Cowell. Namawiam ją od niepamiętnych czasów, żeby mi je pokazała. – Skrzywił się z niechęcią. – Ale nigdy nie było odpowiedniej ku temu okazji. Bóg jeden wie, co się teraz z tym stanie. – Może mnie pan zabrać swoją łodzią na Entry? – spytał niespodziewanie Sime. Aitkens spojrzał na niego zdumiony. – Kiedy? – Teraz. – Oszalał pan? Idzie sztorm. – Nie dotrze tu jeszcze przez kilka godzin. Aitkens jednak pokręcił zdecydowanie głową. – Morze jest zbyt niespokojne. – Popatrzył na zegarek. – Zresztą muszę się niedługo zbierać. Pracuję na nocnej zmianie.
– Zna pan kogoś, kto mógłby mnie tam zawieźć? – Po co, na Boga, chce pan tam płynąć? – Chodzi o kilka rzeczy. – Sime starał się zachować spokój. – Chciałbym rzucić okiem na to, co trzyma w piwnicy. I… – Zawahał się. – Nie sądzę, by Kirsty zabiła męża. – Jezu! Przecież sam pan ją aresztował! – Wiem, ale się myliłem. Wszyscy się myliliśmy. Czegoś nam brakuje. Czegoś, co prawdopodobnie mieliśmy bezustannie przed oczami. Zamierzam jeszcze raz obejrzeć ten dom. Aitkens wstał, jego krzesło zazgrzytało w ciszy panującej w lokalu. – Jak pan chce. Jeśli naprawdę jest pan gotów popłynąć tam dzisiaj wieczorem, to może uda się panu przekonać Gastona Boudreau. Jeśli sowicie mu pan zapłaci. – Co to za jeden? – Facet, którego łódź zarekwirowaliście na czas śledztwa.
ROZDZIAŁ 45
Sime opierał się o sterówkę, gdy kuter Gastona Boudreau kołysał się wściekle na fali, nawet w obrębie portu. Boudreau stał w drzwiach niewzruszony perspektywą rejsu na wyspę Entry, ale nie krył zdziwienia. – Dlaczego nie może poczekać pan do rana, monsieur? Sztorm minie do tej pory i będzie pan mógł tam dopłynąć promem. Sime chciał jednak nazajutrz siedzieć w samolocie wraz z Kirsty. Teraz nadarzała się ostatnia szansa, by jeszcze raz rzucić okiem na dom i przejrzeć rodzinne papiery przechowywane w piwnicy. Wiedział zresztą, że i tak nie zaśnie i że nie zapanuje nad sobą podczas długich godzin w nocnej ciemności. – Jak długo to potrwa? – spytał tylko. – A ile pan oferuje? Wstępna propozycja w wysokości dwustu dolarów wywołała rozbawienie rybaka. – Jeśli potrącić koszt paliwa, to guzik mi zostanie – oświadczył. – Pięćset. – Zgoda. Sime zapłaciłby nawet dwa razy tyle, a skwapliwość, z jaką się zgodził na żądaną sumę, nie uszła uwagi Boudreau. Mężczyzna się skrzywił, uświadamiając sobie, że mógł wynegocjować więcej. – Chwileczkę. Wszedł do sterówki i zasunął starannie drzwi. Sime widział przez szybę, jak Boudreau dzwoni z komórki. Rozmawiał z kimś przez jakieś pół minuty, rozłączył się i schował telefon do kieszeni. – Dobra, mamy zielone światło – rzucił, wyszedłszy na zewnątrz. – Ruszajmy. Wkroczył do sterówki, żeby uruchomić silnik, a Sime podążył za nim. – Do kogo pan dzwonił? – Do właściciela. A do kogo innego? – Myślałem, że ta łódź należy do pana.
– Ha! – Boudreau uśmiechnął się kwaśno. – Chciałbym, żeby tak było. – A kto jest więc właścicielem? GPS i monitory zamrugały i ożyły. – Mer Briand. ••• Piętnaście minut po wypłynięciu z portu Sime w ogóle nie myślał już o Briandzie. Choroba morska opróżniła mu głowę dosłownie ze wszystkiego i nim pokonali połowę drogi, żałował, że w swej głupocie zdecydował się na rejs w tych warunkach. Boudreau natomiast stał swobodnie przy sterze na szeroko rozstawionych nogach, kołysząc się wraz z pokładem. Sime czerpał pociechę ze spokoju rybaka. Światło przygasało szybko, niebo w górze pokrywało się złowieszczą czernią. Dopiero gdy zbliżyli się do wyspy, Sime ją zobaczył, wyłaniającą się z piany i mgły morskiej; przybierała ciemny kształt i wypełniała pole jego widzenia. Wody w pobliżu brzegów nie były tak bardzo wzburzone i dotarli bez trudu do względnie spokojnej małej przystani, podczas gdy morze wyładowywało swój gniew na strzegących ją betonowych falochronach. Boudreau podpłynął do nabrzeża z wprawą doświadczonego żeglarza, po czym wyskoczył na pomost, żeby zabezpieczyć łódź liną. Pomógł Sime’owi przejść między rozchybotanym pokładem a lądem i uśmiechnął się zadowolony. – Chce pan, żebym zaczekał tutaj?! – zawołał, przekrzykując wycie wiatru. – Dobry Boże, nie! – odkrzyknął Sime. – Niech pan wraca do domu, dopóki sztorm nie zaczął się na dobre. Rano wsiądę na prom. Dopiero gdy Boudreau odpłynął, a światła jego łodzi pochłonęła ciemność, Sime mógł się spokojnie zastanowić. Chciał za wszelką cenę dotrzeć na wyspę i teraz, kiedy już się na niej znalazł, odczuł przypływ emocji tłumiących każdą logiczną myśl. Starał się nie zastanawiać nad słowami, które usłyszał od Aitkensa, bojąc się zmierzyć z konsekwencjami tego wszystkiego, co już wiedział. Kirsty Cowell była prapraprawnuczką Kirsty Guthrie, która wyruszyła na poszukiwanie Simona i po katastrofie statku wylądowała na tej małej wysepce w samym środku Zatoki Świętego Wawrzyńca. I czekała cierpliwie. Bo jej
obiecał, że gdziekolwiek ona będzie, on ją znajdzie. Ale nigdy nie znalazł. I w końcu poślubiła innego, tak jak on poślubił inną. Jedyne, co przetrwało czas i pokolenia, to sygnet, który mu dała, i wisiorek, który zachowała dla siebie. Sime czuł, jak deszcz siecze go po twarzy, gdy tak stał na nabrzeżu i próbował pogodzić się z osobliwym zrządzeniem losu, który sprawił, że się spotkali, on i Kirsty Cowell. Kilku rybaków zabezpieczało łodzie przed sztormem; przerwali pracę i zbili się w gromadkę, obserwując go z daleka. Poczuł zakłopotanie i odwrócił się, by ruszyć pospiesznie po kałużach światła zalegających nabrzeże. Jego wzrok przyciągnęła włączona lampa w sterówce ostatniego kutra. Kiedy przechodził obok, na rufie pojawiła się jakaś postać, a jej twarz mignęła na chwilę w blasku żarówki. Twarz, którą od razu poznał. Owen Clarke. Sime naciągnął kaptur na głowę, pochylił ją, chroniąc się przed uderzeniami wiatru, i oddalił się pospiesznie w stronę głównej ulicy. Szum generatorów u szczytu drogi był ledwie słyszalny przy wietrze, z którym się zmagał, wchodząc na wzgórze, aż wreszcie dotarł do kościoła. Po drodze minęły go dwa pick-upy, podskakując i kołysząc się na dziurawej nawierzchni. Blask ich reflektorów dobył z nocnej ciemności jego sylwetkę, a potem warkot silników zamarł w dali. W oknach kilku domów na zboczu było jasno, ale nigdzie nie dostrzegł żywej duszy. Pchnął furtkę cmentarza i przyświecając sobie komórką, odszukał mogiłę Kirsty McKay, która, jak już wiedział, była w rzeczywistości Kirsty Guthrie. Stał w wietrze i deszczu, spoglądając na jej nagrobek, wiedząc, że jej kości spoczywają u jego stóp. Tak jak uczynił tego ranka, Sime ukląkł i położył dłonie na kamieniu. Czuł na kolanach wilgoć ziemi. Nagrobek wydawał się w dotyku chłodny i chropowaty. Sime miał nieodparte wrażenie, że w jakiś sposób zakopuje przepaść między tymi nieszczęsnymi kochankami, że łączy ich ze sobą po tych wszystkich latach. I doznawał też głębokiego żalu. Żył w skórze swego przodka. W snach poświęcił wszystko, żeby być ze swoją Ciorstaidh. I oto leżała martwa w ziemi od bardzo, bardzo dawna. Podniósł się szybko z klęczek. Wiedział, że nie zdoła odróżnić łez od kropli deszczu.
Przez wycie wichru przebił się ryk silnika; Sime odwrócił się i zdążył jeszcze zobaczyć niewyraźną sylwetkę na quadzie, który zniknął za szczytem wzgórza. ••• Nim dotarł do dużego żółtego domu na klifach, zrobiło się smoliście ciemno. Zmagał się przez całą drogę z wichrem, potykając się na dziurach w drodze. Był przemoczony do suchej nitki i trząsł się z zimna. Nie ruszył jednak wprost do celu. Obszedł duży dom i zbliżył się po trawniku do domu letniskowego, który należał niegdyś do McKayów. Do domu, w którym dorastała Kirsty Guthrie i – wedle wszelkiego prawdopodobieństwa – mieszkała potem z mężem. Do domu, gdzie kilka pokoleń później urodziła się i wychowywała Kirsty Cowell. Chodziła śladami prapraprababki, widząc to samo, co tamta. Wyspę Entry, prawie niezmienioną przez dwieście lat. Słońce skrzące się nad zatoką i zmierzające ku innym wyspom archipelagu, który ciągnął się wzdłuż horyzontu. Czuła ten sam wiatr na twarzy, zrywała te same kwiaty na tych samych wzgórzach. Drzwi wejściowe nie były zamknięte i Sime wszedł do środka. Zapalił lampkę na stoliku i zaczął krążyć w półmroku; dotykał rzeczy należących do Kirsty Cowell. Ozdobnej figurki sowy wyrzeźbionej w węglu, starego zegara, który tykał leniwie na gzymsie kominka. Książki, którą akurat czytała, leżącej na stoliku do kawy. Kubka herbaty, który nie został zaniesiony do kuchni. Za każdym razem, gdy czegoś dotykał, odnosił wrażenie, że ich związek się zacieśnia, aż w końcu poczuł, że z trudem to znosi. Pchnął drzwi, wyszedł z powrotem na ganek i pobiegł do domu, który zbudował James Cowell. Do drewnianych kołków przywierały postrzępione resztki taśmy policyjnej, furkocząc wściekle w porywach wiatru. Drzwi były otwarte; Sime wślizgnął się do środka i poszukał w ciemności kontaktu. Lampy w oranżerii, salonie i kuchni rzucały ciepły blask, rozpraszając cienie. Podłogę wciąż znaczyła plama zaschniętej krwi, widać też było białą taśmę, którą Marie-Ange oznaczyła zarys leżącego ciała. Sime stał, ociekając wodą, i patrzył na to długą chwilę. Starał się odtworzyć tę scenę dokładnie tak, jak opisała mu ją Kirsty. Z jej wersji wynikało jasno, że to ona, nie James, była bezpośrednim i głównym celem napaści. Intruz
zaatakował ją w mroku oranżerii, a potem ścigał po podłodze salonu i próbował zadźgać nożem. Oznaczało to, że jeśli nie James był obiektem ataku, to nie mogło chodzić o Brianda. Jakim motywem mógłby się kierować, chcąc zabić Kirsty? Nie można było jednak zapominać, że natknęła się na włamywacza, kiedy James przebywał na górze. Czy było możliwe, że napastnik próbował ją tylko uciszyć, powstrzymać przed wszczęciem alarmu? Że tylko wyglądało to tak, jakby ona miała być ofiarą? Ale jeśli chodziło o nią, a napastnikiem nie był Briand, to nie spodziewałby się obecności Cowella w domu. Wszyscy się orientowali, że James zostawił żonę i przeprowadził się do kobiety po drugiej stronie zatoki. Jego obecność w domu byłaby dla napastnika ogromnym zaskoczeniem. Sime odwrócił się od miejsca zdarzenia; czuł się nieswojo sam na sam z duchami, zniechęcony brakiem jasnych i logicznych odpowiedzi. Ruszył korytarzem w głąb domu i odszukał kontakt przy schodach prowadzących do piwnicy. Tutaj, w podziemiach domu, nikt by się nie domyślił, że na górze szaleje burza. Tylko nieznaczne wibracje, kiedy budynek wchłaniał szczególnie zajadłe podmuchy wiatru, zdradzały od czasu do czasu, że sztorm zaczął się na dobre. Sime znalazł panel z kontaktami i przekręcił wszystkie, zalewając piwnicę blaskiem lamp fluorescencyjnych. Od razu ruszył w stronę magazynku, który odkrył podczas poprzedniej wizyty. Były tam kartony, dwa stare kufry, kilka skórzanych waliz. Półki wzdłuż ścian uginały się pod ciężarem książek, papierów i pudeł na dokumenty. Nagle wszystko pogrążyło się w ciemności. Stał bez ruchu, serce waliło mu młotem. Mógłby nawet przysiąc, że w tej gęstej czarnej ciszy słyszy swój własny puls. Mrok był nieprzenikniony i Sime nie widział własnych dłoni. Miał przez moment nadzieję, że przyzwyczai wzrok do ciemności i zdoła rozpoznać jakieś kształty. Ale wciąż go otaczała, miękka i pozbawiona wyrazistości; czuł się całkowicie ślepy. Wyciągnął rękę, żeby dotknąć ściany, i odnalazł drogę do drzwi; dotarł do nich prędzej, niż się spodziewał; omal na nie nie wpadł. Namacał nadproże i framugę; wkroczył ostrożnie do dużego pomieszczenia ze schodami na
przeciwległym końcu. Przeklinał sztorm, coraz głośniejszy i przenikający warstwy izolacji, która otulała dom. Niewykluczone, że jeśli padły słupy wysokiego napięcia, nie było prądu na całej wyspie albo na znacznej jej części. Nagły blask pozostawił na jego siatkówce obraz otoczenia. Błyskawica. Jej światło wdarło się przez okna znajdujące się wysoko na ścianie. I zniknęło równie szybko. Sime ruszył natychmiast w stronę schodów. Potknął się o najniższy stopień i uderzył kolanem o ten wyższy. – Cholera! Odczekał kilka sekund, aż ból minie, i zaczął wchodzić na górę, dotykając ścian po obu stronach. Wciąż niczego nie widział. Kiedy dotarł na szczyt, kolejna błyskawica rozświetliła cały dom. I znów wykorzystał obraz utrwalony na siatkówce, by odszukać drogę do głównego pokoju. Przystanął tam i po raz pierwszy poczuł, że coś jest nie tak. Z oranżerii mógł sięgnąć wzrokiem do domu letniskowego, gdzie lampka w salonie, którą wcześniej włączył, wciąż się paliła. Odwrócił się w stronę okien i dostrzegł migotanie odległych świateł w innych domach. Tylko u Cowellów nie było elektryczności. Przepaliły się korki albo ktoś wyłączył prąd, a on nie miał pojęcia, gdzie szukać skrzynki z bezpiecznikami. Stał nieruchomo, nasłuchując w ciemności, lecz docierał do niego tylko odgłos sztormu. Ale coś jeszcze sprawiało, że miał napięte nerwy. Nieomylne wrażenie, że nie jest tu sam. Zaledwie przed kilkoma minutami niepokoiła go wyimaginowana obecność zmarłych. Teraz, bez względu na to, czy wyczuwał ciepło czyjegoś ciała, czy nieznaczną woń, instynkt podpowiadał mu, że w domu ktoś jeszcze przebywa. Pomijając Boudreau, tylko garstka ludzi wiedziała, że Sime jest na wyspie. Aitkens i Briand. Rybacy, którzy byli na przystani, między nimi Owen Clarke. I Chuck… Czy to nie jego widział na quadzie niedaleko cmentarza? Z wszystkich tych ludzi tylko Briand miał motyw. Pomijając alibi dostarczone przez żonę, mógłby dokonać zabójstwa. Sime przeklął nagle własną głupotę. Zaledwie pół godziny wcześniej, korzystając ze światła komórki, odnalazł drogę do grobu Kirsty Guthrie. A teraz, przez ostatnie kilkanaście minut potykał się w ciemności, choć miał w kieszeni źródło światła. Wymacał telefon i włączył go. Z ciemności, niespełna pół metra dalej, wyłoniła się zamaskowana twarz i ostrze przecinające mrok.
Sime krzyknął przerażony i kiedy spróbował chwycić uzbrojoną dłoń napastnika, komórka wypadła mu z ręki i potoczyła się po podłodze, a wraz z nią umknęło jej światło. W umyśle Sime’a pozostał tylko chwilowy obraz ciemnych oczu w wąskich otworach kominiarki. Poczuł, jak stal uderza go w ramię, przecinając skórę i ślizgając się po kości. Szyję i rękę przeszyła mu błyskawica bólu, ale chwycił nadgarstek mężczyzny jedną dłonią, a drugą, zaciśniętą w pięść, wymierzył cios na oślep. Kość uderzyła w kość i przeciwnik sapnął z bólu. Sime obrócił się błyskawicznie bokiem, po czym rzucił się całym ciężarem ciała do przodu i popchnął mężczyznę tak, że ten stracił równowagę na dwóch stopniach prowadzących do oranżerii. Obaj runęli do środka; Sime znalazł się na górze, a nóż poleciał ze stukotem na podłogę. Przygnieciony napastnik z trudem łapał powietrze, oddech dobył się z jego płuc głębokim westchnieniem i owionął twarz Sime’a paskudnym odorem. Ten jednak nie był przygotowany na dłoń, która wysunęła się, szukając jego ust i oczu; palce niczym stalowe szpony drapały go w ciemności. Sime puścił nadgarstek przeciwnika, przetoczył się w bok i wpadł z impetem na szezlong. Niebo na zewnątrz przeszyła błyskawica; w tym momencie zobaczył, jak napastnik dźwiga się na nogi. Sime ukląkł, starając się zapanować nad oddechem i przygotować na kolejny atak. Poczuł jednak tylko tchnienie wiatru i deszczu, które wdarły się do wnętrza domu przez rozsunięte drzwi oranżerii. Skulił się odruchowo, słysząc ogłuszający grzmot pioruna. Tuż obok przemknął cień jego niedoszłego zabójcy i zniknął w nocnej ciemności. Sime, potykając się, pokonał dwa stopnie i zaczął się czołgać po podłodze, próbując znaleźć komórkę. Dostrzegł ją w blasku kolejnej błyskawicy, kilkadziesiąt centymetrów dalej. Rzucił się w tamtą stronę, by chwycić telefon, nim obraz otoczenia zniknie mu z pamięci; potem zaczął manipulować drżącymi palcami, żeby włączyć komórkę; miał nadzieję, że nie jest uszkodzona. Ku swej uldze zobaczył, że telefon rzuca wokół niego zadziwiająco duży krąg światła. Dźwignął się z wysiłkiem na nogi, pobiegł do kuchni i chwycił nóż tkwiący w drewnianym bloku. Żałował, że nie ma przy sobie glocka. Odwrócił się, żeby ruszyć w pogoń za napastnikiem, ale przystanął gwałtownie, widząc latarkę przytwierdzoną do ładowarki przy ścianie. Wyrwał ją i włączył drżącymi palcami. Kuchnię zalał silny strumień
światła. Sime, uzbrojony w latarkę i nóż, włożył komórkę do kieszeni i rzucił się biegiem przez pokój, by w sztormowej ciemności ścigać zabójcę. W oranżerii przystanął na chwilę, schylił się i podniósł nóż napastnika, chwytając broń za czubek ostrza, a potem położył ją ostrożnie na jednym z krzeseł. Było bardzo prawdopodobne, że tym właśnie nożem zamordowano Cowella. Już po chwili był na zewnątrz, w deszczu i na wietrze; ból w ramieniu przemienił się w tępe rwanie. Czuł, jak sztywnieje mu ręka. Podniósł latarkę i omiótł jej blaskiem szczyty klifów. Zobaczył tylko deszcz, przycięty ukośnie przez strumień światła, niczym krzywą czasu. Obiegł dom i skierował snop światła w stronę latarni morskiej. Znowu nic. Mężczyzna zniknął. Sime odwrócił się, oświetlił drogę i dostrzegł przelotnie jakiś cień ginący za szczytem wzgórza. Wciągnął powietrze w płuca i ruszył w tamtą stronę; blask latarki tańczył zygzakiem po ziemi. Kiedy Sime dotarł na wzniesienie, zatrzymał się i oświetlił teren, zataczając latarką półkole. To tutaj stał z Kirsty przed paroma dniami, kiedy po raz pierwszy poczuli, że coś ich łączy, a ona dotknęła jego twarzy. Tuż przed telefonem od Crozesa i jej aresztowaniem. Nigdzie nie było śladu uciekiniera. Nagle zbocze rozświetlił blask kolejnej błyskawicy i Sime zobaczył w dole mężczyznę, biegnącego wzdłuż krawędzi klifów. Chłostany wiatrem po twarzy, zbiegł ze wzgórza, starając się zachować równowagę pomimo ciemności i grząskiego podłoża. W odległości zaledwie kilku metrów od urwiska przystanął i skierował promień latarki na postrzępioną skałę. Wieki erozji pochłaniały ją, lśniącą w mroku krwawą czerwienią. Wyrastała niemal z samego morza. Huk sztormu był ogłuszający. Wicher ciskał o podnóże klifów całe masy wzburzonej wody. Jej drobinki wystrzelały w górę na wysokość piętnastu metrów i błyszczały w świetle latarki jak srebrzysta mgła. I wtedy go ujrzał. Napastnik zrezygnował z oporu. Nie miał dokąd uciekać. Był nieuzbrojony i pozbawiony światła. Sime nie wątpił, że zdoła go schwytać. Przykucnąwszy w trawie, żeby złapać oddech, mężczyzna wyciągnął w prawo rękę, żeby utrzymać równowagę. I patrzył, jak Sime się zbliża, powoli i ostrożnie, cały czas skupiając na nim blask latarki. – Daj spokój, Briand! – zawołał, przekrzykując zawodzenie wiatru.
Lecz mężczyzna nie odpowiedział ani się nie poruszył. Znajdował się teraz w odległości metra. I nagle rzucił się do przodu, wypełniając sobą strumień światła i prawie go gasząc; uderzył Sime’a z całym impetem i chwycił za uzbrojoną w nóż dłoń, waląc drugą ręką w kontuzjowane ramię. Raz, dwa razy, trzy razy. Sime wrzasnął z bólu, latarka poleciała gdzieś w trawę. Mężczyzna był bardzo silny i przygniótłszy Sime’a, kiedy runęli na ziemię, wykręcił mu nadgarstek, zmuszając do rozwarcia palców i wypuszczenia noża z dłoni. Teraz miał przewagę; chwycił broń, odskoczył gwałtownie i zerwał się na równe nogi. Sime zdołał desperacko wczepić mu się w twarz, ale jego palce ześlizgnęły się po mokrym materiale kominiarki, która została mu w ręku, gdy tamten odturlał się w bok. Latarka leżała w trawie, ale jej światło było dostatecznie silne, by Sime mógł rozpoznać Jacka Aitkensa, stojącego z dzikim wzrokiem plecami do urwiska i oceanu. Sime powoli wstał, patrząc na niego w zdumieniu. – Dlaczego?! – zawołał. Aitkens jednak nie odpowiedział, tylko patrzył. – Na litość boską, Aitkens! – ryknął Sime. – Daj spokój. Kuzyn Kirsty pokręcił głową, ale nadal milczał. Sime zerknął w stronę latarki. Gdyby miał ją w ręku, mógłby przynajmniej oślepić przeciwnika, rzucając się na niego. Skoczył w bok w chwili, gdy Aitkens wykonał swój ruch. Leżąc na brzuchu, wyciągnięty jak struna, Sime chwycił latarkę, niemal pewien, że poczuje między łopatkami ostrze noża w dłoni Aitkensa. Przekręcił się błyskawicznie na plecy, chcąc zaświecić przeciwnikowi w oczy, ale nikogo nie zobaczył. Dźwignął się na kolana i przesunął strumieniem światła po szczycie klifów. Nic. Aitkens zniknął. Sime poczuł, jak grunt pod nim zaczyna się poruszać; rzucił się w panice do tyłu, podczas gdy klif osuwał się wzdłuż krawędzi. I wtedy Sime uświadomił sobie, co się stało. Ziemia po prostu ustąpiła pod stopami Aitkensa, a ten runął w dół na skały. Przemoczony i obolały, łapiąc spazmatycznie oddech i czując koszmarne mdłości, Sime zaczął czołgać się do brzegu przepaści, aż w końcu mógł spojrzeć na skupisko kamieni u podnóża klifów.
Nie był to pionowy spadek, lecz strome, pokryte gruzowiskiem upstrzone występami i półkami zbocze, które schodziło do oceanu uderzającego o śmiertelnie groźne skały. Aitkens leżał jakieś piętnaście metrów niżej, wciąż około dziesięciu metrów nad powierzchnią morza, mokry od gnanego wiatrem pyłu wodnego. Żył i trzymał się jedną ręką za występ nad głową. Wydawało się jednak, że nie jest w stanie się poruszyć. Sime cofnął się znad krawędzi i wstał, a potem zaczął przesuwać światłem latarki po szczycie klifów, aż znalazł drogę w dół. Łagodne wgłębienie biegnące od góry i stromą szczelinę skalną, które mogły doprowadzić go do miejsca, gdzie znajdował się Aitkens. Podbiegł tam i zsunął się ostrożnie poza krawędź urwiska, badając stopami skalne podłoże. Schodził niemal przez dziesięć minut, uderzany gwałtownymi westchnieniami sztormu i zalewany słoną wodą wystrzelająca w górę wzdłuż klifów. Aitkens z trudem oddychał; wydawał urywane sapnięcia. W jego szeroko otwartych oczach malował się strach. Sime usadowił się ostrożnie obok niego. – Możesz się ruszać? Aitkens pokręcił głową. – Nie mam czucia w nogach. W całej dolnej części ciała – odparł słabym głosem. Zagryzł wargę, w źrenicach pojawiły się łzy. – Chyba złamałem kręgosłup. – Jezu – westchnął Sime. – Co ty sobie wyobrażałeś, Aitkens? Dlaczego chciałeś zabić Kirsty? – Myślałem, że już wiesz. Kiedy zjawiłeś się, żeby spytać o historię mojej rodziny. – Co miałem wiedzieć? Aitkens zamknął oczy, nie mogąc znieść żalu. – A więc nie wiedziałeś. – Znowu podniósł powieki. Po jego skroni spłynęła łza. – John Guthrie… – Ojciec Kirsty? Skinął głową. – Zgromadził cholerną fortunę, Mackenzie. Cały ten majątek zdobyty dzięki handlowi tytoniem, potem cukrem i bawełną. Nie był jedynie właścicielem
Langadail. Miał posiadłości w Glasgow i Londynie. Inwestycje, pieniądze w banku. I wszystko to zostawił córce, ponieważ jego syn nie żył. – Znowu zamknął oczy i wydał z siebie przeciągłe, bolesne westchnienie. – Tyle że nie mogli jej znaleźć. Uciekła do Kanady w poszukiwaniu swego chłopaka z gminu. Żona Guthriego zmarła i nie pozostał żaden spadkobierca. – Najwyraźniej trudno mu było jednocześnie oddychać i mówić. – Zacząłem badać tę historię. W tamtych czasach w Szkocji, kiedy nie można było odnaleźć beneficjenta, należało to zgłosić lordowi skarbnikowi. – Pokręcił głową. – Głupia nazwa. Teraz to Urząd Ławy Królewskiej. – Przełknął z trudem ślinę. – W przypadku Guthriego prawnicy sprzedali jego majątek, a pieniądze przekazano urzędowi, dopóki nie zgłosi się spadkobierca. Tyle że nikt nigdy się nie zgłosił. Po raz pierwszy Sime dostrzegł, że motywem tego wszystkiego była po prostu chciwość. Aitkens skrzywił się w grymasie bólu albo żalu. – Jedynymi, którzy mieli prawo do tego majątku, byliśmy my oboje, ja i Kirsty. No cóż, wcześniej jeszcze mój ojciec, ale ponieważ miałem pełnomocnictwo… – I nie chciałeś się tym dzielić. Jego oczy zapłonęły oburzeniem. – A niby dlaczego? Miała wielki dom, w przyszłości dostałaby mnóstwo pieniędzy na mocy ugody rozwodowej. Więcej, niż mogłaby wydać na tej swojej cennej wyspie. A co ja miałem? Życie spędzane pod ziemią za żałosne wynagrodzenie. Żadnej przyszłości. Te pieniądze mogły dać mi wszystko. A teraz, pomyślał Sime, czekało go życie na wózku inwalidzkim i za kratami. Świadomość tego faktu malowała się też na twarzy Aitkensa. – To ty zaatakowałeś mnie wtedy w nocy – powiedział Sime. Aitkens zdołał wyszeptać: – Tak. – Dlaczego, na litość boską? – Sygnet – wyjaśnił. – Widziałem wisiorek Kirsty. Wiedziałem, że należał do Kirsty Guthrie. Myślałem… – Pokręcił zdesperowany głową. – Myślałem, że też pochodzisz z tej rodziny. Jakiś cholerny daleki krewny, który się tu zjawił, by rościć sobie prawo do pieniędzy. Jeśli obejrzysz sygnet po wewnętrznej
stronie, znajdziesz tam wygrawerowane motto rodu Guthrie. Sto pro veritate. – Zamknął oczy, a rozpacz w jego westchnieniu wyrażała cała ironię słów. – „Opowiadam się za prawdą”. Sime pokręcił głową. – Jezu. Znowu ten sygnet. Wyjął komórkę i wystukał dziewięćset jedenaście. – Co ty wyprawiasz, u diabła? – spytał Aitkens. – Wzywam pomoc. – Nie chcę pomocy. To koniec, na litość boską. Pozwól mi umrzeć. Chcę umrzeć. Próbował poruszyć ciałem. Gdyby mógł podczołgać się o kilka centymetrów bliżej krawędzi, runąłby w otchłań, która wydawała mu się teraz jedynym wyjściem. Nie był jednak w stanie tego zrobić. Sime się rozłączył i zauważył, że Aitkens patrzy na niego z nienawiścią. – Ratownicy powinni dotrzeć tu w ciągu godziny – oznajmił. Kuzyn Kirsty nic nie odpowiedział, zamknął oczy, by rozmyślać o przyszłym piekle, które miało stać się jego udziałem. – Jeszcze jedno, Aitkens. Leżący człowiek uniósł powieki. – Miałeś niepodważalne alibi. Byłeś na nocnej zmianie. Aitkens rozciągnął wargi w niby-uśmiechu, odsłaniając zakrwawione zęby. – Jesteście cholernie głupi, wy, policjanci. Sprawdziliście to w kopalni, oczywiście. A ci z administracji sprawdzili dokumentację. Tak, powiedzieli, Jack Aitkens był na nocnej zmianie, kiedy zginął Cowell. – Nie byłeś, jak się okazuje. – Zamieniłem się z kumplem. Koleżeńska przysługa. Często tak robimy, tyle że nigdy nie jest to odnotowywane. Ten sam facet pracuje za mnie. – Wykrzywił ironicznie usta. – Widzisz? Nawet mnie tutaj nie ma.
ROZDZIAŁ 46
Sime otworzył oczy, mrugając w nagłym blasku słońca. Czuł się rozgrzany i zamroczony. Dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, że leży wyciągnięty na kanapie w domu letniskowym, z poduszką pod głową, owinięty grubym kocem. Coś go obudziło. Jakiś hałas. Próbował sobie przypomnieć, jak się tu znalazł. Z Cap aux Meules, na łodzi ratunkowej, przypłynęła policja i zespół medyczny ze szpitala. Ostatecznie postanowili zająć się Aitkensem na miejscu i zaczekać, aż wiatr ustanie, by sprowadzić helikopter, który miał zabrać rannego z klifów. Lekarz zdezynfekował i opatrzył ranę na ramieniu Sime’a, który trząsł się z powodu hipotermii; owinęli go kocem termicznym i położyli na kanapie. Przypomniał sobie, o czym myślał przed zaśnięciem. Tak jak Crozes cały czas podejrzewał Kirsty, tak on skupiał się bezustannie na Briandzie i niczym ślepiec nie dostrzegał Aitkensa. Z drugiej strony, wszyscy byli ślepi na taką możliwość. Jakim cudem mogliby się domyślić takiego motywu ze strony kogoś, kto chce zamordować kuzynkę? Sime uświadomił sobie, że obudził go śmiech dobiegający z ganku, i w tym momencie dotarło do niego, że spał. Niemal się tego wystraszył i spojrzał na zegarek. Było po ósmej. Pogrążył się we śnie na niemal dziesięć godzin, po raz pierwszy od tygodni. W długim, głębokim, pozbawionym jakichkolwiek obrazów śnie. Otworzyły się drzwi i do środka zajrzał Aucoin. – O, już się pan obudził. To dobrze. Jak się pan czuje? Sime skinął głową. – W porządku. – Chciał krzyknąć: Spałem! Czuję się, kurwa, wspaniale! – Helikopter zabiera właśnie Aitkensa. Przetransportują go prawdopodobnie do Quebec City. Cholernie trudno było zabrać go w jednym kawałku z tych klifów. – Czy on…?
– Przeżyje, owszem. I będzie tego żałował. – Macie nóż? Położyłem go na krześle w dużym domu. Aucoin uśmiechnął się. – Spokojnie. Mamy ten nóż. – Patolog powinien dopasować go do ran na ciele Cowella. Może nawet zachowały się jeszcze ślady krwi w miejscu, gdzie ostrze łączy się z rękojeścią. – Niedługo to ustalimy. Wylatuję dziś rano do Montrealu. – Aucoin wskazał głową rzeczy przerzucone przez fotel. – Pielęgniarka wysuszyła pańskie ubranie. – Uśmiechnął się. – Uprała nawet bokserki. Nie chciałem pan wcześniej budzić, ale niedługo odpływa prom. Gdy Aucoin wyszedł, Sime usiadł; powróciły do niego słowa wypowiedziane w nocy na klifach przez Aitkensa. Popatrzył na swoją dłoń, potem ściągnął z trudem sygnet przez opuchnięte kłykcie, obrócił go do światła, żeby widzieć dokładnie obrączkę od wewnętrznej strony. Widniało tam, starte prawie do cna przez ponad półtora wieku, zdanie Sto pro veritate: „Opowiadam się za prawdą”. ••• Wyszedł na ganek i poczuł, że wiatr zelżał. Sztorm minął i wodniste jesienne słońce bawiło się w chowanego ze złocistym cumulusem na niebie, rzucając łaty cennego blasku na morze, które dopiero teraz zaczynało się uspokajać po wściekłym gniewie minionej nocy. Drżały mu nogi, kiedy schodził po stopniach, by usiąść z tyłu samochodu, którym mieli pojechać do portu. Kiedy zmierzali w dół wzgórza, wydawało się, że wyspa rozwija się powoli za szybą wozu, niczym rolka filmu. Épicerie, stosy koszy na homary i kościół ze swym gigantycznym krzyżem, rzucającym długi cień na cmentarz. Wydawało mu się, że dostrzegł grób Kirsty Guthrie, ale nie był pewien. Na promie wszedł na górny pokład i stanął na rufie, by patrzeć, jak wyspa Entry traci kontury i zamienia się w niewyraźną plamę na tle świetlistości wchodzącego słońca. Jej cień padał na wodę, a jemu się zdawało, że może go niemal dotknąć. Bolało go ramię, które z pewnością wymagało leczenia, ale ledwie to rejestrował. Na nabrzeżu Cap aux Meules czekał na nich radiowóz. Do siedziby Sûreté było niespełna dziesięć minut jazdy. Słońce stało teraz wyżej, wiatr zelżał do
szeptu. Zapowiadał się piękny jesienny dzień. Kiedy weszli do holu, Aucoin chwycił go za ramię. – Rozumiem, że sam pan to załatwi? – Był najwyraźniej zakłopotany, jakby nie chciał mieć z tym nic wspólnego. Sime skinął głową. ••• Kiedy wszedł do celi, Kirsty podniosła wzrok. Była w podkoszulku i kurtce, wszystkie jej rzeczy znajdowały się w torbie sportowej, którą musiał jej pożyczyć ktoś z posterunku. Włosy wciąż miała mokre po prysznicu; opadały ciemnymi kosmykami na ramiona. Wstała. – Jesteś wcześnie. Myślałam, że wylatujemy dopiero po południu. Chciał ją objąć i powiedzieć, że jest już po wszystkim, lecz tylko oznajmił: – Wycofano oskarżenie. Zauważył szok na jej twarzy. – Jakim cudem? Dlaczego? – Zatrzymaliśmy zabójcę twojego męża. Patrzyła na niego z niedowierzaniem i dopiero po dłuższej chwili odzyskała głos. – Kogo? Zawahał się. – Twojego kuzyna Jacka. Zrobiła się śmiertelnie blada. – Jack? Jesteś pewien? Skinął głową. – Chodź, napijemy się kawy, Kirsty. I jeśli zechcesz poświęcić mi trochę czasu, opowiem ci bardzo długą historię.
EPILOG
Sime ruszył ścieżką biegnącą od kamienistego wybrzeża, między pozostałościami czarnych domów, które niegdyś tworzyły wioskę Baile Mhanais. Jakim głupcem był Jack Aitkens, wyobrażając sobie, że zdoła cokolwiek z tego odziedziczyć. Nie tylko pieniądze, ale też historię, istnienia przeżyte i utracone. To, co wydawało się przed stu pięćdziesięciu laty fortuną, było teraz warte grosze, nawet gdyby uwzględniono jakiekolwiek roszczenia. I z pewnością nie było warte tego, by zabijać i umierać. Albo spędzić resztę życia na wózku inwalidzkim w celi więziennej. Wiatr targał mu włosy, a blask słońca rozlewał się po zboczu; cienie chmur ścigały go między ruinami dawnej osady. Sime zastanawiał się, w którym z tych domów dorastał jego przodek. W którym przyszedł na świat, on i jego siostry. W którym zmarł jego ojciec, śmiertelnie postrzelony, kiedy próbował zdobyć pożywienie dla rodziny. Trudno było sobie to wyobrazić tak, jak wyglądało w jego snach. Jak widział to na obrazach. Konstabli bijących mieszkańców wioski i powalających ich na ziemię, ludzi podpalających dachy. Pozostały jedynie duchy wspomnień i odwieczny wiatr gwiżdżący w ruinach. Sime zatrzymał się pośrodku wioski i podniósł wzrok. Kirsty stała na wzgórzu obok resztek starej zagrody dla owiec, tak jak wcześniej Ciorstaidh. Jej włosy porywał wiatr. Nie potrafił już odróżnić tych dwóch kobiet. Tak jak nie potrafił zakreślić wyraźnej linii między sobą a swoim przodkiem. Była to nie tylko pielgrzymka do przeszłości, ale też podróż w poszukiwaniu przyszłości. Dla niego ucieczka od wypełnionego pustką życia. Dla niej uwolnienie z więzienia, jakim była wyspa Entry. Gdy pomachała do niego, wspiął się na wzgórze, żeby poczuć, jak te niebieskie oczy rozjaśniają jego życie. – Kamienne bloki są tam… na drugim końcu plaży – powiedziała. Uśmiechnął się.
– Więc je obejrzyjmy. Zaczęli schodzić w stronę brzegu. Kiedy Kirsty zaczęła się potykać na nierównościach gruntu, wziął ją za rękę. Zastanawiał się, czy jego przeznaczeniem było dotrzymanie obietnicy, jaką młody Sime Mackenzie złożył przed tak wielu laty. I czy jemu i Kirsty było w jakiś sposób pisane spełnić miłość, której nigdy nie spełnili ich przodkowie. Tylko wtedy, jeśli wierzyło się w przeznaczenie, pomyślał. Albo los. A Sime nigdy wcześniej nie wiedział, czy wierzy w jedno albo drugie.
POSTSCRIPTUM
Co stało się z Michaelem FRAGMENT PAMIĘTNIKA SIME’A Marzec, 1848 Siedzę i piszę dzisiejszej nocy z lękiem w sercu, czyniąc to po raz pierwszy od czterech miesięcy, innymi słowy, od chwili przybycia do obozu drwali. Nie miałem czasu uwieczniać na papierze jakichkolwiek wydarzeń. A nawet gdybym miał, trudno było znaleźć konieczne po temu odosobnienie, nie wspominając o tym, że brakowało mi ochoty. Mieszkamy w długich chatach, które przypominają lazarety na Grosse Île, i śpimy na piętrowych pryczach stojących wzdłuż przeciwległych ścian. Nie można tu zostawiać pieniędzy ani swego dobytku. Nic nie jest bezpieczne. Wszystko, co wartościowe, człowiek musi nosić przy sobie. Od kiedy tu jesteśmy, pracujemy, jemy i śpimy, nie robiąc niczego innego. To ciężkie, znojne dni, podczas których ścinamy i korujemy drzewa; potem konie zaciągają je nad rzekę Gatineau. Na razie kłody spoczywają na lodzie, tworząc stosy wielkie jak góry, lecz z wiosną ruszą wraz z topniejącymi taflami w dół rzeki, do wielkich tartaków w Quebec City. Karmią nas dość dobrze, przy długich stołach, które przywodzą na myśl zwierzęce koryta. Muszą napełniać nam brzuchy, żebyśmy mieli siłę do pracy, którą wykonujemy. Jest bezlitosna, a jedyny dzień, jaki dla siebie mamy, to niedziela. Kilku z nas, pochodzących z wysp, zbiera się i wówczas czytam fragmenty gaelickiej Biblii, a potem śpiewamy nasze psalmy. Francuzi uważają, że jesteśmy szaleni. Bezbożny motłoch. Katolicy, ma się rozumieć. Firma dostarcza też alkohol. To sposób, byśmy zachowali dobry humor. Lecz człowiek nie ma odwagi wypić za dużo w ciągu tygodnia, bo inaczej nie
będzie nazajutrz zdatny do roboty. Więc sobotni wieczór to pora, kiedy się pije. Przeradza się czasem w istną dzikość. Niekiedy Szkoci urządzają ceilidh. Mamy wśród nas skrzypka, jest też taki, który gra na dudach. Żadnych kobiet, rzecz jasna. Tylko picie, hazard i szalony taniec rozpoczynający się chwilą, gdy zaczyna lać się trunek. Wtedy przyłączają się Francuzi. Z początku są powściągliwi, ale jak sobie łykną, bywają gorsi od Szkotów. Dziś wieczór odbył się ceilidh; grałem w karty z kilkoma chłopcami w kącie chaty, gdy nagle uświadomiłem sobie, że toczy się bójka. Pomieszczenie dosłownie się kołysało, muzyka rozbrzmiewała pod belkami dachu. Bar robił świetny interes, a większość mężczyzn była urżnięta. Teraz jednak ponad wrzawą wznosiły się głosy, gniewne i kłótliwe, które jak nóż przecinały dym i hałas. Utworzył się krąg, ludzie cofali się, byle dalej od jego środka. Stanąłem wraz z kilkoma innymi na stołach, żeby zobaczyć, co się dzieje. W środku tego kręgu walczyli do upadłego dwaj potężni mężczyźni. Wielkie kościste pięści okładały skrwawione twarze. Jednym z przeciwników był Michael. Nabrał upodobania do alkoholu, od kiedy się tu zjawiliśmy, i po kilku kieliszkach robił się kłótliwy, czasem skłonny do przemocy. Znowu zapuścił brodę, a włosy miał dłuższe, innymi słowy, kiedy coś go rozzłościło, wyglądał przerażająco. Tego wieczoru jednak wdał się w bójkę z wyjątkowym brutalem. Francuzem, którego zwą Niedźwiedziem. L’ours w jego języku. Ogromny człowiek, obrośnięty na całym ciele jak nikt, kogo dotąd widziałem, z wielką brodą i ogoloną głową. Gdyby zmierzył się z prawdziwym niedźwiedziem, nie wiadomo, jak skończyłoby się to starcie. Od razu zeskoczyłem ze stołu i przepchnąłem się przez tłum. Wraz z kilkoma innymi chwyciłem Michaela i odciągnąłem od młócących powietrze pięści Niedźwiedzia, a Francuzi zrobili to samo ze swoim rodakiem, podczas gdy obaj przeciwnicy napierali wściekle na powstrzymujące ich ręce. W końcu bojowy zapał przygasł i obaj mężczyźni stali, patrząc na siebie gniewnie ponad środkiem kręgu i dysząc niczym konie po galopie; z ich ciał buchała para, podłogę zaś znaczyły krople krwi.
– Dokończymy to jutro – warknął Niedźwiedź angielszczyzną o silnym francuskim akcencie. – Pewnie, kurwa! – Jutro jest niedziela – przypomniałem. – Pieprzyć niedzielę. Załatwimy to jak mężczyźni. Polana na drugim końcu starego obozu. W południe. – Myślicie, że jesteście mężczyznami, bo się bijecie?! – zawołałem do Michaela. – Przypominacie małych chłopców! – Trzymaj się od tego z daleka, kurwa! – Niedźwiedź popatrzył na mnie groźnie, potem skierował pogardliwy wzrok na Michaela. – No to w południe. Lepiej żebyś się tam stawił. – Możesz na to liczyć, kurwa! ••• Starałem się za wszelką cenę odwieść go od tego. Wydaje mi się, że Niedźwiedź jest większym, silniejszym mężczyzną i że Michael dostanie lanie. A gdy pojawia się krew, tacy ludzie nie wiedzą, kiedy dać sobie spokój. Stawką jednak jest honor, więc Michael nie chce o niczym słyszeć, choć jestem pewien, że nad ranem, kiedy wytrzeźwieje w zimnym świetle dnia, będzie tego żałował. Prawdę powiedziawszy, lękam się o jego życie. ••• Stary obóz znajduje się jakąś milę od miejsca, w którym wzniesiono nowy, i jest tam duży kawałek wykarczowanej ziemi. W niedzielę w południe zebraliśmy się w tym miejscu niemal wszyscy. Poszedłem nie po to, by oglądać walkę, tylko żeby pilnować Michaela i zrobić wszystko, by nie został zbyt dotkliwie pokiereszowany. Jakże byłem naiwny! Bóg jeden wie, jaka była tego dnia temperatura. Z pewnością poniżej zera. Słońce jednak stało na czystym i bezchmurnym niebie; obaj mężczyźni rozebrali się do pasa. Jeśli Michael miał jakąś przewagę nad Niedźwiedziem, to była nią inteligencja. Niedźwiedź był wielkim, ociężałym głupcem, Michael zaś szczycił się bystrym umysłem i wrodzoną przebiegłością. I podczas gdy Niedźwiedź odznaczał się większą siłą, Michael przewyższał go szybkością i zwinnością. Mając wokół siebie wolną przestrzeń, od razu skoczył do przodu, by walnąć wielkoluda w nos i odskoczyć, nim tamten mógł wziąć zamach
pięścią. Z rozwalonych nozdrzy buchnęła krew i Niedźwiedź ryknął. Lecz Michael znowu zaatakował i wymierzył dwa szybkie ciosy w splot słoneczny przeciwnika, wymierzył mu też kopniaka, który sięgnął wielkiego mężczyznę w pierś; Francuz zatoczył się do tyłu i osunął na kolana. Tłum wył i zachęcał ich do walki, a wrzawa niosła się daleko w ciszy lasu. Niedźwiedź znów dźwignął się na nogi, dysząc chrapliwie; potrząsnął głową jak zwierz. Potem ruszył na Michaela, trzymając ręce przy bokach, z oczami wbitymi niczym świdry w przeciwnika. Michael cofał się, podążając wzdłuż kręgu wyznaczonego przez tłum; od czasu do czasu wymierzał ciosy, które zdawały się jedynie ślizgać po Niedźwiedziu niczym woda po naoliwionym drewnie. Aż w końcu zabrakło mu miejsca i Francuz zbliżył się do niego, niepomny uderzeń i kopniaków, które na niego spadały. Dojrzałem błysk noża, kiedy dobył go zza paska na plecach. Potem jedną ręką chwycił ramię Michaela, pociągając go ku sobie, drugą zaś zatoczył w powietrzu łuk i wpakował ostrze głęboko w brzuch przeciwnika. Usłyszałem, jak Michael wzdycha, pod wpływem bólu i zdumienia uwalniając powietrze z płuc. Zgiął się wpół. Tłum umilkł nagle, gdy Niedźwiedź wydobył ostrze i ponownie zanurzył je w ciele Irlandczyka. Raz, dwa razy. Potem odstąpił, Michael zaś upadł na kolana, trzymając się za brzuch, podczas gdy między jego palcami sączyła się krew, i wreszcie runął twarzą na ziemię. Po tłumie, niczym błyskawiczny ogień, rozprzestrzeniło się przerażenie; wszyscy rozbiegli się w milczącej panice. Przypominało to dym przegnany wiatrem. Niedźwiedź stał nad ciałem Michaela, dysząc ciężko i krzywiąc wargi w pogardliwym grymasie. Z noża w jego dłoni skapywała krew. Odchrząknął i splunął flegmą na człowieka leżącego u jego stóp. Przyjaciele chwycili go bezzwłocznie i odciągnęli, gdy podbiegłem do Michaela. Ukląkłem przy nim i odwróciłem go ostrożnie na plecy; widziałem, jak światło przygasa w tych bladoniebieskich oczach, które znałem tak dobrze. – Skurwiel! – wyszeptał przez strugi krwi między ustami i chwycił mnie za rękaw. – Jesteś mi to winien, Szkocie. I odszedł. Po prostu. Całe to życie, inteligencja, energia. Wszystko zniknęło w jednej chwili, skradzione przez brutala, który nie wiedział nic o ludzkiej godności. O szczodrości Michaela ani o jego przyjaźni czy odwadze. Ja zaś
zapłakałem nad nim, tak jak kiedyś zapłakałem nad ojcem. I nie wiem, czy kiedykolwiek czułem się tak samotny na świecie. ••• Wydawało się czymś niewłaściwym, że słońce świeci jasno, wpadając przez okna na biurko brygadzisty i rzucając blask na nasze twarze, podczas gdy Michael leżał na zewnątrz martwy. Brygadzista miał około czterdziestu lat i całe dorosłe życie zajmował się drewnem. Szczęki miał zaciśnięte, usta tworzyły twardą linię. – Nie wezwę policji – oznajmił. – Musielibyśmy wstrzymać wyrąb na czas śledztwa. I możesz założyć się o swojego ostatniego dolara, że w całym obozie nie znajdzie się ani jeden człowiek, który przyzna się, że cokolwiek widział. Nawet twoi Szkoci. – Ja to zrobię – rzekłem. Spojrzał na mnie ze złością. – Nie bądź pieprzonym głupcem, człowieku. Nie zdążysz złożyć żadnego zeznania. – Pokręcił głową. – Nie mogę dopuścić do tego, by między Francuzami a Szkotami wybuchła wojna. Ani do tego, by doszło do przestojów w robocie. Już i tak jesteśmy opóźnieni. Podszedł do niewielkiego sejfu stojącego pod przeciwległą ścianą i wyjął plik przewiązanych banknotów, które przygotował już wcześniej. Rzucił je na biurko. – To wasze pieniądze. Twoje i O’Connora. Możesz wziąć konia. Zabierz po prostu zwłoki i odjedź stąd. A więc nie było mowy o sprawiedliwości. Nie w znaczeniu prawnym, w każdym razie. ••• Ściemniło się, nim zaszyłem ciało Michaela w płócienny worek i przytroczyłem je do grzbietu wierzchowca. W obozie przez cały dzień panowała cisza i nikt nie odezwał się słowem, kiedy zbierałem rzeczy, swoje i Michaela, by wsadzić je do juków. Nikt nie wyszedł z chat, żeby uścisnąć mi dłoń albo się pożegnać, kiedy prowadziłem konia wzdłuż szlaku prowadzącego do rzeki. Czułem w środku takie samo zimno jak na zewnątrz. Ale nie byłem do tego stopnia odrętwiały, bym nie dostrzegał strachu, który okrywał niczym całun
obóz drwali. Oddaliłem się kawałek, po czym zjechałem z traktu i przywiązałem klacz do drzewa. Zastanawiałem się długo nad ostatnimi słowami Michaela. „Jesteś mi to winien, Szkocie”. Tak, byłem mu winien pieniądze. Gotówkę, którą mi pożyczył na Grosse Île, bym mógł zapłacić za utrzymanie dzieci Catriony Macdonald. Zamierzałem mu zwrócić ze swego wynagrodzenia. Wiedziałem jednak, o co mu chodzi i co powinienem zrobić. I wiedziałem, że jest to złe. Ale Michael miał rację. Byłem jego dłużnikiem. ••• Przypuszczam, że było około północy, gdy przekradłem się z powrotem do obozu. Panowała ciemność. Nigdzie nie było widać żywej duszy. Ci ludzie pracowali ciężko, bawili się na całego i spali jak zabici. Na niebie stał księżyc w nowiu, wiązka srebrzystego światła prowadziła mnie, gdy zmierzałem niczym duch między długimi chatami, aż odszukałem tę, w której spał Francuz. Drzwi nigdy nie zamykano i bałem się tylko, że zaskrzypią w nocnej ciszy i wyrwą ludzi ze snu. Niepotrzebnie się martwiłem. Otworzyły się bezgłośnie, a ja wślizgnąłem się do środka. Panował tam nieprzenikniony mrok. Musiałem czekać, aż oczy przywykną mi do ciemności rozpraszanej tylko przez nieznaczne światło księżyca wpadające przez okna, nim ruszyłem między rzędami prycz, by znaleźć wielką, zarośniętą gębę Niedźwiedzia. Spał na drugim łóżku od końca, na dole. Mężczyzna leżący nad nim oddychał łagodnie, pomrukując jak kot, jedna ręka zwieszała się poza krawędź pryczy. Francuz spoczywał na plecach, chrapiąc niczym dzik, na którego polowaliśmy w lasach. Spał głęboko, wolny od wyrzutów sumienia, od myśli o życiu, które tego dnia tak bezsensownie odebrał. O sekundach, minutach, godzinach, dniach, miesiącach i latach zgromadzonych doświadczeń, tworzących człowieka, jakim był Michael O’Connor. Nie wolnego od wad, owszem, lecz człowieka o szczodrym sercu i wesołym usposobieniu, którego istnienie zniknęło w błysku ostrza z powierzchni ziemi. Czułem, jak wzbiera we mnie gniew i żal; ukląkłem przy jego łysej głowie. Gdybym został schwytany, zabiliby mnie z całą pewnością. Lecz w tej chwili nie dbałem o to. Przyświecała mi tylko jedna myśl, jeden konkretny cel.
Wyjąłem nóż myśliwski i zakryłem lewą dłonią usta wielkiego człowieka, po czym przeciągnąłem z całej siły ostrzem po jego krtani. W jednej sekundzie otworzył szeroko oczy. Szok, ból, strach. Lecz przeciąłem zarówno tętnicę, jak i żyłę szyjną, a także tchawicę; życie umknęło z niego, gdy serce próbowało rozpaczliwie doprowadzić krew do mózgu. Przykryłem mu twarz obiema dłońmi, kiedy poczułem, jak chwyta mnie za nadgarstki, i zbierając wszystkie siły, przytrzymałem go mocno. Poruszył słabo nogami, oczy zwróciły się w moją stronę. Chciałem, by mnie zobaczył. Chciałem, by wiedział, kto go zabił i dlaczego. Chciałem splunąć mu w twarz, tak jak on splunął na Michaela, kiedy ten leżał zakrwawiony na ziemi. Ale tylko wpatrywałem się w niego uparcie i dostrzegłem w jego oczach świadomość, że jest zgubiony. Stracił wolę walki po kilku sekundach, ja zaś miałem wrażenie, że znów jestem w majątku Langadail i patrzę, jak życie umyka z jelenia, któremu poderżnąłem gardło. Oczy Francuza zaszły mgłą i już po chwili nie żył. Całe jego ciało ogarnął bezwład, palce zaciśnięte na moich nadgarstkach osłabły i opadły. Koc na jego piersi przesiąknięty był mnóstwem krwi, która plamiła mi dłonie. Wytarłem je o poduszkę i schowałem nóż, potem wstałem i popatrzyłem na brzydką, pozbawioną życia twarz, wreszcie odwróciłem się, by zniknąć w ciemności. Dług został spłacony. ••• Prowadziłem konia przez całą noc, by oddalić się dostatecznie od obozu, nim znajdą na pryczy tego łotra. Ale wraz z pojawieniem się pierwszego brzasku, zatrzymałem się tutaj, gdzieś w głębi lasu. Nie tylko po to, by dać klaczy odpocząć, ale też rozpalić ognisko i ogrzać sobie kości. Nigdy jeszcze, przenigdy, nie byłem tak zmarznięty, i trudno utrzymać mi pióro w drżących palcach. Sądzę jednak, że chłód płynie z mego wnętrza, z arktycznego bezkresu mojej duszy. Nigdy bym nie podejrzewał, że jestem w stanie odebrać życie człowiekowi, i to z zimną krwią. Ale zrobiłem to na chłodno, z wyrachowaniem, i żałuję jedynie, że nie ma już przy mnie Michaela.
Piątek, 31 marca
Rano przybyłem do domu. Przejechałem przez wioskę tuż przed świtem, z Michaelem przerzuconym przez grzbiet konia. Był już całkowicie sztywny. Chata była posępna i wyziębiona, kiedy do niej wszedłem, ale poza tym nic się w niej nie zmieniło. Nie sądzę, by ktokolwiek tu zaglądał podczas tych czterech miesięcy naszej nieobecności. Na stole wciąż leżała kartka z obwieszczeniem, iż East Canada Lumber Company poszukuje ludzi do pracy. Popatrzyłem na nią z wściekłością. Że też los rozdał nam tak tragiczne karty. Pamiętam, jak Michael przyniósł to obwieszczenie ze sklepu w Gould. Gdyby nie natrafił na nie przypadkiem tamtego dnia i nie podsunął myśli, iż jest to sposób, by w porze zimowych miesięcy zarobić trochę pieniędzy, dzisiaj by żył. Zasiewamy ziarno własnego zniszczenia, nawet sobie tego nie uświadamiając. Rozpaliłem ogień i zaparzyłem trochę herbaty, żeby się rozgrzać i wzmocnić przed czekającą mnie pracą. Wciąż miałem na rękach krew Francuza. Przybrała niemal czarną barwę. Zmyłem ją w lodowatej wodzie, zmieniłem odzienie i wziąłem oskard, którym wykopywaliśmy korzenie, po czym, gdy słońce wzeszło i rzuciło pierwszy blask na konary zwieszające się nad moją głową, poprowadziłem konia między drzewami. Potrzebowałem blisko pół godziny, by dotrzeć do poletka należącego do Michaela, w czterech jego narożnikach wciąż widniały znaki wycięte w pniach. Gdzieś pośrodku znalazłem kawałek niezarośniętej ziemi, dostatecznie rozległy, i sprawdziłem grunt. Był twardy niczym skała, wciąż zamarznięty. Wiedziałem, że czeka mnie ciężka, wyczerpująca robota. Po rozkruszeniu wierzchniej warstwy o grubości jakichś piętnastu cali, gdy przebiłem się przez zmarzlinę, poczułem, że ziemia robi się miękka. Ale trwało to około dwóch godzin, a nim grób był gotowy, upłynęły trzy następne. Musiałem wykopać dół w kształcie łuku, by pomieścił wygięte ciało Michaela, gdyż nie sposób było go rozprostować. Złożyłem go ostrożnie do jamy, wciąż owiniętego w płótno, i począłem ją zasypywać. Uporawszy się z tym, położyłem jeden kamień przy głowie, przy stopach zaś drugi, pocieszony myślą, że przynajmniej spędzi wieczność na swej ziemi. Nigdy nie została wykarczowana i zapewne tak pozostanie. Lecz gdzieś, w jakimś urzędzie i w jakimś mieście, ten prostokątny kawałek gleby widnieje w księgach jako własność Michaela O’Connora. I w niej spoczywa. Jej pan na wieki wieków.
Stanąłem potem wśród drzew, czując na skórze ciepło słońca w kłębach pary, która buchała ze mnie w zimnym powietrzu, i wypowiedziałem słowa ostatniego pożegnania. Cuiridh mi clach air do charn. „Położę kamień na twojej mogile”. A potem wyrecytowałem głośno fragment Ewangelii według świętego Jana z rozdziału jedenastego, wers, który już tak dobrze znałem: „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we mnie, nie umrze na wieki”. Kiedy siedzę tu i to piszę, tak bardzo chcę uwierzyć w te słowa, jak wówczas, gdy stary ślepy Calum wypowiadał je nad trumną mego ojca. Ale nie wiem, czy jeszcze w nie wierzę. Wiem tylko to, że Ciorstaidh jest utracona na zawsze, moja rodzina nie żyje, a Michael spoczywa w grobie.
OD AUTORA
>Choć Baile Mhanais, zamek Ard Mor i majątek ziemski Langadail są tworami fikcji literackiej, sceny związane z rugowaniem wiosek zostały oparte na autentycznych wydarzeniach, do jakich dochodziło w dziewiętnastym wieku na wyspach Barra, North i South Uist, Harris i w mniejszym stopniu na wyspie Lewis podczas tak zwanych rugów Pogórza Szkockiego. „Głód ziemniaczany” miał naprawdę miejsce i trwał blisko dziesięć lat. Kwarantanna na Rzece Świętego Wawrzyńca – Grosse Île – istniała, tak jak ją opisano, i została zachowana w tej postaci do 1937 roku, kiedy położono kres jej istnieniu. Na Grosse Île wzniesiono największy krzyż celtycki na świecie dla upamiętnienia pięciu tysięcy irlandzkich imigrantów, którzy zmarli tam w 1847 roku. Książka ta jest dedykowana pamięci wszystkich Szkotów, zarówno tych, którzy zmarli w tym miejscu, jak i tych, dzięki którym Kanada jest dzisiaj niezwykłym krajem.
PODZIĘKOWANIA
Chciałbym podziękować tym wszystkim, którzy poświęcali mi czas i dzielili się ze mną swą wiedzą, kiedy zbierałem materiały do niniejszej książki. Na słowa wdzięczności zasługują przede wszystkim Bill i Chris Lawson z Seallam Visitor Centre w Northton na wyspie Harris, którzy od ponad czterdziestu lat specjalizują się w historii rodzinnej i społecznej Hebrydów Zewnętrznych; Mark Lazzeri, szef nadzoru urbanistycznego North Harris Trust, za jego nadzwyczajną wiedzę historyczną na temat ziemi i mieszkańców Harris, a także za cenne uwagi dotyczące tropienia, zabijania i patroszenia jeleni; Sarah Egan – za to, że pokazała mi pozostałości rugowanych osad w południowo-zachodniej części wyspy Lewis; Margaret Savage, z domu Macdonald, i jej matka Sarah – za czas, jaki mi poświęciły, zapoznając mnie ze wschodnimi kantonami Quebecu, Ferne Murray i John MacIver z Lennoxville w Quebecu – za ich gościnność i wyczerpujące uwagi na temat szkockiej społeczności we wschodnich kantonach; porucznik Guy Lapointe, kapitan Martin Hébert, sierżant Ronald McIvir i sergeant enquêteur Daniel Prieur z Sûreté de Québec w Montrealu; sergeant enquêteur Donald Bouchard z Sûreté de Québec, Municipalité des Îles-de-la-Madeleine; Léonard Aucoin – za gościnność i pomoc w odkrywaniu tajemnic Wysp Magdaleny i za wyrażenie zgody na wykorzystanie swego domu w niniejszej książce; Normand Briand z Kanadyjskiej Straży Przybrzeżnej, les Îles-de-la-Madeleine; Byron Clarke – za wnikliwe uwagi na temat anglojęzycznej społeczności na wyspie Entry; i Daniel Audet z Auberge La Ruée Vers Gould – za udostępnienie swoich niezwykłych archiwów historycznych, dotyczących osadnictwa w Gould we wschodnich kantonach Quebecu.