Copyright © 2016 by YNG Books, Inc. All rights reserved © Copyright for the Polish translation by Wydawnictwo Literackie, 2016 Tytuł oryginału: "Homegoing" PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI: Urszula Gireń ILUSTRACJE: Na okładce wykorzystano zdjęcie z agencji Jenny Boot / Arcangel REDAKTOR PROWADZĄCY: Jolanta Korkuć REDAKCJA: Paweł Ciemniewski KOREKTA: Ewa Kochanowicz, Małgorzata Wójcik, Barbara Żebrowska
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl e-mail:
[email protected] fax: (+48-12) 430 00 96 tel.: (+48-12) 619 27 70 ISBN: 978-83-08-05863-3 Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.
Spis treści
CZĘŚĆ PIERWSZA EFFIA ESI QUEY NESS JAMES KOJO ABENA
CZĘŚĆ DRUGA H AKUA WILLIE YAW SONNY MARJORIE MARCUS
Abusua te se kwae; se wo akyire a wo hunu se ebom; se wo ben ho a na wo hunu se nnua no bia sisi ne baabi nko. Rodzina jest jak las; jeśli stoisz na zewnątrz, jest gęsty i jednolity, kiedy jesteś w środku, widzisz, że każde drzewo zajmuje swoje własne miejsce. Przysłowie Akan
Dla moich rodziców i braci
CZĘŚĆ PIERWSZA
EFFIA Tej nocy, podczas której Effia Otcher urodziła się w wilgotnym upale Fanteland, obszary graniczące z gospodarstwem jej ojca trawił gwałtowny pożar lasu. Rozprzestrzeniał się szybko, tworząc wypalony trakt, który miał przetrwać wiele dni. Czerpał życiodajne siły z powietrza, spał w jaskiniach i ukrywał się na drzewach, pochłaniał wszystko, co stanęło na jego drodze, nie przejmując się zniszczeniami, które za sobą zostawiał, aż dotarł do wioski, położonej w regionie Asante. Tam zniknął, wtapiając się w noc. Ojciec Effii, Cobbe Otcher, zostawił nowo narodzone dziecko pod opieką swej pierwszej żony, Baaby, żeby przekonać się, czy ogień zniszczył jego bataty, najcenniejszą znaną w okolicy roślinę uprawną zapewniającą przetrwanie tamtejszym rodzinom. Stracił siedem batatów — odczuł brak każdego z nich jako cios wymierzony w jego rodzinę. Wiedział, że wspomnienie o pożarze, który spalił bataty, a potem uciekł, będzie prześladowało jego samego, jego dzieci, i dzieci jego dzieci, dopóki nie wygaśnie ta linia rodziny. Kiedy wrócił do szałasu Baaby i zastał krzyczącą wniebogłosy Effię, dziewczynkę urodzoną w czasie nocnego pożaru, spojrzał na żonę i powiedział: — Nie będziemy nigdy więcej rozmawiać o tym, co się dziś wydarzyło. Mieszkańcy wioski zaczęli mówić, że dziecko urodziło się z ognia i to dlatego Baaba nie ma mleka. Effię karmiła druga żona Cobbe’ego, która urodziła syna trzy miesiące wcześniej. Effia nie chciała jej ssać, a kiedy to robiła, raniła ostrymi dziąsłami ciało wokół sutek kobiety, która po jakimś czasie zniechęciła się i przestała dopuszczać ją do piersi. Z tego powodu Effia wychudła i zaczęła przypominać pokrytą skórą kupkę cienkich kości, a jej usta upodobniły się do dużej czarnej dziury, z której wydobywały się okrzyki głodu słyszalne w całej wsi, nawet wtedy, kiedy Baaba usiłowała je stłumić, zatykając buzię dziecka swą szorstką dłonią. — Kochaj ją — polecił Cobbe, jakby miłość była czymś tak prostym jak zgarnianie jedzenia z metalowego talerza i wkładanie go do ust. Baaba śniła po nocach o tym, że zostawia nieszczęsne dziecko w ciemnym lesie, żeby bóg Nyame mógł z nim zrobić, co zechce. Effia dorastała. W lecie, które przyszło po jej trzecich urodzinach, Baaba urodziła pierwszego syna. Chłopiec otrzymał imię Fiifi i był tak gruby, że czasem, kiedy Baaba nie patrzyła, Effia toczyła go po podłodze jak piłkę. Kiedy Baaba pozwoliła jej nosić dziecko na rękach, dziewczynka upuściła je już pierwszego dnia. Chłopczyk uderzył o ziemię pośladkami, wylądował na brzuchu i rozejrzał się po wszystkich obecnych w izbie, jakby nie wiedząc, czy powinien się rozpłakać. Najwyraźniej odrzucił ten pomysł, ale Baaba, która mieszała właśnie banku, wyjęła z garnka kijek i zaczęła nim bić Effię po nagich plecach. Przy każdym uderzeniu na skórze dziewczynki zostawały gorące, lepkie resztki banku, które parzyły jej ciało. Kiedy Baaba skończyła, Effia szlochała i krzyczała, bo była pokryta bliznami. Fiifi, który leżał na brzuchu i kołysał się lekko w obie strony, patrzył z podłogi na siostrę wielkimi jak spodki oczami, ale nie wydał żadnego dźwięku. Po powrocie do domu Cobbe zastał w nim inne żony opatrujące obrażenia Effii i natychmiast domyślił się, co zaszło. On i Baaba kłócili się do późnej nocy. Effia słyszała ich głosy przez cienką ściankę szałasu, w którym leżała na podłodze, zapadając co jakiś czas w gorączkowy sen. W jej śnie Cobbe był lwem, a Baaba drzewem. Lew wyrywał drzewo z korzeniami i ciskał nim o ziemię. Drzewo wyciągało gałęzie na znak protestu, a lew kolejno je wyłamywał. Leżące drzewo zaczynało płakać czerwonymi mrówkami, które wybiegały z wąskich szpar w jego korze i gromadziły się na miękkiej ziemi wokół pnia. I tak zaczął się cykliczny rytuał. Baaba biła Effię. Cobbe bił Baabę. Kiedy Effia skończyła dziesięć lat,
mogłaby opowiedzieć dzieje wszystkich blizn na swoim ciele. Latem 1764 roku Baaba złamała na jej plecach pęd batata. Wiosną 1767 roku Baaba uderzyła ją kamieniem w lewą stopę, łamiąc wielki palec, który od tej pory odstawał pod dziwnym kątem od reszty. Każdej bliźnie na ciele Effii towarzyszyła bliźniacza blizna na ciele Baaby, ale to nie powstrzymało matki od bicia córki ani ojca od bicia matki. Sytuację pogarszała rozkwitająca uroda Effii. Kiedy dziewczynka miała dwanaście lat, urosły jej piersi; dwa wystające z torsu kawałki ciała, miękkie jak dojrzały owoc mango. Mężczyźni z wioski wiedzieli, że wkrótce pojawi się krew i tylko czekali na moment, w którym będą mogli poprosić Baabę i Cobbego o rękę córki. Zaczęli przynosić prezenty. Jeden z nich robił lepsze wino palmowe niż jakikolwiek inny mieszkaniec wsi, a sieci innego zawsze były pełne ryb. Członkowie rodziny Cobbego jadali jak bogacze dzięki rozkwitającej kobiecości Effii. Ich brzuchy i ręce nigdy nie były puste. W 1775 roku Adwoa Aidoo została pierwszą w wiosce dziewczyną, o której rękę poprosił jeden z brytyjskich żołnierzy. Miała jasną skórę i ostry język. Co rano, po kąpieli, nacierała całe ciało olejem kokosowym, nie omijając miejsc pod biustem i między nogami. Effia nie znała jej dobrze, ale zobaczyła ją nagą pewnego dnia, kiedy Baaba kazała jej zanieść olej palmowy do jej szałasu. Miała gładką, lśniącą skórę i wspaniałe włosy. Kiedy biały mężczyzna zjawił się po raz pierwszy, jej matka poprosiła rodziców Effii, by oprowadzili go po wiosce, bo Adwoa musi przygotować się na spotkanie. — Czy mogę pójść z wami? — spytała Effia, biegnąc za rodzicami. Usłyszała jednym uchem „nie” swojej matki, a drugim „tak” swego ojca. Ojciec postawił na swoim, więc Effia stanęła po chwili przed pierwszym białym mężczyzną, jakiego widziała w życiu. — On się cieszy, że cię widzi — powiedział tłumacz, gdy biały mężczyzna wyciągnął do niej rękę. Nie podała mu swojej, lecz schowała się za nogą ojca i bacznie go obserwowała. Jego kurtka, ozdobiona na przodzie rzędem lśniących, złotych guzików, opinała się na wydatnym brzuchu. Miał tak czerwoną twarz, że jego kark przypominał płonący pień. Był gruby, a z jego czoła i z paska nieowłosionej skóry nad górną wargą kapały krople potu. Effia porównała go w myślach do deszczowej chmury: bezbarwnej, nasyconej wodą i bezkształtnej. — On chciałby zobaczyć wioskę — powiedział tłumacz, kiedy wszyscy ruszyli z miejsca. Zatrzymali się najpierw przy zagrodzie rodziców Effii. — Tu mieszkamy — powiedziała do mężczyzny, który uśmiechnął się do niej tępo. Jego zielone oczy przysłaniała mgła. Nie rozumiał. Nie zrozumiał nawet wtedy, kiedy przemówił do niego tłumacz. Cobbe trzymał Effię za rękę, kiedy on i Baaba oprowadzali białego mężczyznę po zagrodzie. — Tutaj, w tej wiosce — tłumaczył Cobbe — każda żona ma własną chatę. Dzieli ją ze swoimi dziećmi. Gdy nadchodzi noc, którą mąż ma spędzić z tą żoną, przychodzi do jej chaty. Kiedy białemu mężczyźnie przetłumaczono te słowa, jego źrenice nabrały wyrazu, a Effia zdała sobie nagle sprawę, że spojrzał on na sprawę z innej strony. Dostrzegł w końcu glinę, z której zbudowano ściany chaty, i słomę pokrywającą dach. Szli dalej przez wioskę, pokazując białemu mężczyźnie główny plac i zrobione z wydrążonych pni małe rybackie łódki, które mężczyźni nosili na odległe o kilka mil wybrzeże. Effia zmuszała się do oglądania wszystkiego nowymi oczami. Czuła zapach nasyconego morską solą wiatru, który dotykał włosków w jej nosie, czuła dotyk szorstkiej jak tarka kory drzewa palmowego, dostrzegała głęboką czerwień obecnej wszędzie gliny. — Baaba — spytała, gdy wyprzedzający ich mężczyźni odeszli trochę dalej. — Dlaczego Adwoa wychodzi za tego mężczyznę? — Bo tak powiedziała jej matka. W kilka tygodni później biały mężczyzna przyjechał ponownie, by złożyć wyrazy szacunku matce
Adwoi, a wszyscy inni mieszkańcy wioski zgromadzili się, by zobaczyć, co jej wręczy. Cena narzeczonej była ustalona na piętnaście funtów. Mężczyzna sprowadził z Twierdzy cenne towary, które nieśli na plecach członkowie plemienia Asante. Cobbe ustawił Effię tuż za sobą i razem oglądali służących niosących tkaniny, proso, złoto i wyroby żelazne. Kiedy wracali do swej zagrody, Cobbe odciągnął Effię na bok, puszczając przodem swoje żony i pozostałe dzieci. — Czy rozumiesz, co się przed chwilą stało? — spytał. Idąca przed nimi Baaba chwyciła Fiifiego za rękę. Brat Effii skończył niedawno jedenaście lat, ale umiał już wspiąć się na pień palmy przy pomocy samych tylko rąk i nóg. — Biały mężczyzna przybył, by zabrać ze sobą Adwoę — odparła Effia, a jej ojciec kiwnął potakująco głową. — Biali mężczyźni mieszkają w Twierdzy na Cape Coast. Handlują z naszymi ludźmi. — Żelazem i prosem? Ojciec położył dłoń na jej ramieniu i pocałował ją w czoło, ale kiedy się wyprostował, dostrzegła w jego oczach troskę i odniosła wrażenie, że myśli o czym innym. — Tak, dostajemy żelazo i proso, ale musimy dawać im coś w zamian. Ten mężczyzna przybył z Cape Coast, żeby poślubić Adwoę. Jego śladem pójdą inni, którzy będą się zjawiać i zabierać stąd nasze córki. Ale ja, moja droga, planuję dla ciebie lepszą przyszłość niż małżeństwo z białym człowiekiem. Poślubisz mężczyznę z naszej wioski. W tym momencie Baaba odwróciła się, a Effia dostrzegła w jej oczach złość. Spojrzała na ojca, by się przekonać, czy on też ją zauważył, ale Cobbe nie powiedział ani słowa. Effia wiedziała, kogo chciałaby poślubić, i miała wielką nadzieję, że jej rodzice wybiorą tego samego mężczyznę. Abeeku Badu miał zostać następcą wodza wioski. Był wysoki, miał skórę w kolorze pestki awokado i wielkie dłonie z długimi, szczupłymi palcami, którymi gestykulował z szybkością błyskawicy za każdym razem, kiedy zaczynał coś mówić. W ciągu minionego miesiąca czterokrotnie odwiedził ich zagrodę, a pod koniec tygodnia miał zjeść z Effią wspólny posiłek. Abeeku przyniósł kozę. Jego służący nieśli bataty, ryby i wino palmowe. Baaba i inne żony rozpaliły paleniska i rozgrzały olej. Powietrze było gęste od zapachów. Tego ranka Baaba splotła włosy Effii. Dwa długie zwinięte warkocze sterczące po obu stronach położonego na środku głowy przedziałka. Wyglądała teraz jak silny, samowolny baran. Effia namaściła olejem swe nagie ciało i ozdobiła uszy złotem. Podczas posiłku siedziała naprzeciwko Abeeku, a on rzucał na nią pełne zachwytu ukradkowe spojrzenia, które sprawiały jej wielką przyjemność. — Czy byłeś na zaręczynach Adwoi? — spytała Baaba, kiedy wszyscy mężczyźni zostali już obsłużeni, więc kobiety mogły w końcu zacząć jeść. — Tak, byłem tam, ale bardzo krótko. Szkoda, że Adwoa opuści wioskę. Byłaby z niej dobra żona. — Czy będziesz pracował dla Brytyjczyków, kiedy zostaniesz wodzem? — spytała Effia. Cobbe i Baaba rzucili jej gniewne spojrzenia, więc opuściła głowę, ale kiedy ją uniosła, zobaczyła, że Abeeku się uśmiecha. — My pracujemy z Brytyjczykami, Effia, a nie dla nich. Na tym polega handel. Kiedy zostanę wodzem, będziemy nadal robić to, co do tej pory: ułatwiać handel między Brytyjczykami a ludźmi z plemienia Asante. Effia kiwnęła głową. Nie była pewna, co to znaczy, ale widząc miny rodziców, uznała, że postąpi najlepiej, nie otwierając ust. Abeeku Badu był pierwszym mężczyzną, któremu pozwolono ją odwiedzić. Rozpaczliwie chciała wzbudzić w nim pożądanie, ale nie wiedziała jeszcze, jakim on jest mężczyzną i jakiej potrzebuje kobiety. W swojej chacie mogła pytać ojca i Fiifiego, o co chciała. Ale Baaba zachowywała milczenie i wymagała tego samego od niej, i to Baaba wymierzyła jej policzek, kiedy spytała,
dlaczego nie traktuje jej tak, jak inne matki traktują swoje córki. Czuła miłość matki, albo raczej coś, co ją przypominało, tylko wtedy, kiedy nic nie mówiła, nie zadawała pytań i starała się być niezauważalna. Może tego samego wymagał Abeeku. Abeeku skończył posiłek. Uścisnął dłonie wszystkich członków rodziny i zatrzymał się przy matce Effii. — Dajcie mi znać, kiedy ona będzie gotowa — powiedział do niej. Baaba przycisnęła dłoń do piersi i z powagą kiwnęła głową. Cobbe i inni mężczyźni odprowadzili Abeeku do wyjścia, a reszta rodziny pomachała mu na pożegnanie. Tej nocy Baaba obudziła Effię, która spała na podłodze ich chaty. Dziewczyna poczuła w uchu ciepło jej oddechu. — Kiedy pojawi się twoja krew, Effia, musisz to ukryć — szepnęła jej matka. — Masz powiedzieć o tym mnie i nikomu innemu. Czy mnie rozumiesz? — Wręczyła córce kilka pierzastych liści palmy, z których zrobiła miękkie, zwinięte tampony. — Noś je w sobie i codziennie oglądaj. Kiedy zrobią się czerwone, masz mi o tym powiedzieć. Effia spojrzała na liście, które trzymała Baaba w wyciągniętych rękach. Nie sięgnęła po nie od razu, ale kiedy ponownie podniosła wzrok, dostrzegła w oczach matki coś w rodzaju desperacji. Ponieważ złagodziło to w pewien sposób wyraz twarzy Baaby, uznała, że stanowczość matki jest dowodem troski o jej dobro, więc zastosowała się do jej polecenia. Codziennie sprawdzała, czy liście nie robią się czerwone, ale one niezmiennie były zielono-białe. Kiedy nadeszła wiosna, wódz wioski zachorował, a wszyscy uważnie obserwowali Abeeku, by się przekonać, czy jest już gotowy do przejęcia obowiązków. W ciągu ostatnich miesięcy poślubił dwie kobiety, Mądrą Arekuę i Millicent, córkę kobiety z plemienia Fante i brytyjskiego żołnierza. Żołnierz umarł na febrę, zostawiając żonie i dwójce dzieci bogactwo, z którym mogli zrobić, co chcieli. Effia marzyła o dniu, w którym wszyscy mieszkańcy wioski zaczną ją nazywać Piękną Effią, bo tak mówił do niej Abeeku w rzadkich momentach, w których pozwalano mu z nią rozmawiać. Biały mąż matki Millicent nadał żonie nowe imię. Była ona pulchną, tęgą kobietą, której zęby lśniły bielą na tle czarnej jak noc skóry. Po śmierci męża postanowiła przenieść się z Twierdzy do wioski. Ponieważ biali mężczyźni nie mogli zapisywać w testamentach pieniędzy swoim afrykańskim żonom z plemienia Fante i ich dzieciom, zostawiali je innym żołnierzom i kolegom, a oni wypłacali je wdowom. Matka Millicent dostała kawałek pola, a także dość pieniędzy, by zacząć życie od nowa. Ona i Millicent często odwiedzały Effię i Baabę, gdyż — jak mówiła — miały niebawem należeć do tej samej rodziny. Effia nigdy nie widziała kobiety o tak jasnej skórze, jaką miała Millicent. Jej czarne włosy sięgały do połowy pleców, a oczy miały zielony odcień. Rzadko się uśmiechała, mówiła gardłowym głosem i miała dziwny akcent, typowy dla plemienia Fante. — Jak było w Twierdzy? — spytała pewnego dnia Baaba matkę Millicent, kiedy wszystkie cztery kobiety zasiadły do poczęstunku, złożonego z orzeszków ziemnych i bananów. — W porządku, w porządku. Tamtejsi mężczyźni, och, oni dbają o kobiety! Nie wiem, co robiły ich brytyjskie żony. Mówię ci, mój mąż patrzył na mnie tak, jakbym była wodą, a on ogniem, który trzeba co noc ugasić. Kobiety zaśmiały się głośno. Millicent posłała Effii ukradkowy uśmiech, a Effia chciała ją zapytać, jak jej jest z Abeeku, ale zabrakło jej odwagi. — I płacą dobrą cenę, prawda? — spytała Baaba, pochylając się w stronę matki Millicent, ale Effia i tak ją dosłyszała. — Ha, mówię wam, mój mąż zapłacił matce dziesięć funtów, a to było piętnaście lat temu! Powiem ci, siostro, że pieniądze się przydały, ale ja się cieszę, że moja córka wyszła za mężczyznę z plemienia Fante. Może jakiś żołnierz zechciałby zapłacić dwadzieścia funtów, ale wtedy nie zostałaby żoną wodza. Mało tego, musiałaby mieszkać w Twierdzy, daleko ode mnie. Nie, nie, lepiej wyjść za mężczyznę
z naszej wioski i mieć przy sobie swoje córki. Baaba kiwnęła głową i spojrzała na Effię, która pospiesznie odwróciła wzrok. Tej nocy, zaledwie w dwa dni po jej piętnastych urodzinach, pojawiła się krew. Nie był to potężny przypływ fal oceanu, jakiego spodziewała się Effia, lecz raczej powolna kapanina kropel deszczu, uderzających o dach chaty. Umyła się i czekała na odejście ojca, który spędzał tę noc z Baabą, żeby powiadomić matkę. — Baaba — powiedziała, pokazując jej zabarwione na czerwono liście palmy — mam już krew. — Kto jeszcze o tym wie? — spytała matka, przykładając palec do ust. — Nikt. — Niech więc tak zostanie. Czy mnie rozumiesz? Jeśli ktokolwiek zapyta, czy zostałaś już kobietą, masz powiedzieć, że nie. Effia kiwnęła głową. Odwróciła się, żeby odejść, ale chęć poznania prawdy parzyła jej żołądek jak rozżarzony węgiel. — Dlaczego? — spytała w końcu. Baaba włożyła palce do ust córki i wbiła ostre paznokcie w czubek jej języka. — Za kogo ty się uważasz, skoro myślisz, że możesz mnie przepytywać? Jeśli mnie nie posłuchasz, zadbam o to, żebyś nigdy więcej nie powiedziała ani słowa. Puściła język Effii, a dziewczyna przez całą noc czuła smak swojej krwi. W następnym tygodniu zmarł stary wódz. Wiadomości o jego pogrzebie zostały rozesłane do wszystkich sąsiednich wiosek. Obrzędy miały trwać miesiąc i zakończyć się ceremonialnym objęciem funkcji wodza przez Abeeku. Kobiety z wioski przygotowywały jedzenie od wschodu do zachodu słońca; robiono bębny z najszlachetniejszego drewna i poproszono najlepszych śpiewaków, by uświetnili uroczystość swoimi głosami. Uczestnicy pogrzebu zaczęli tańczyć czwartego dnia pory deszczowej i nie odpoczęli, dopóki ziemia pod ich stopami całkowicie nie wyschła. Pod koniec pierwszej suchej nocy Abeeku został ukoronowany i stał się Omanhinem, wodzem wioski plemienia Fante. Był ubrany w szaty z bogatych tkanin i miał przy sobie obie swoje żony. Effia i Baaba stały w tłumie widzów obok siebie, a Cobbe przechadzał się wśród zebranych. Effia słyszała, jak mruczy pod nosem, że ona, jego córka, najpiękniejsza dziewczyna w wiosce, również powinna być w centrum uwagi. Abeeku, jako nowy wódz, chciał zrobić coś wspaniałego, coś, co zwróci uwagę na wioskę i zapewni jej siłę, z którą należy się liczyć. Już w trzecim dniu rządów wezwał do swego gospodarstwa wszystkich mężczyzn. Karmił ich przez całe dwa dni i upijał palmowym winem, dopóki ich wybuchy śmiechu i zapalczywe okrzyki nie dotarły do wszystkich chat. — Co oni robią? — spytała Effia. — To nie twoja sprawa — odparła jej matka. W ciągu dwóch miesięcy, które upłynęły od pierwszego krwawienia Effii, Baaba przestała ją bić. W niektóre dni, kiedy przygotowywały jedzenie dla mężczyzn albo kiedy Effia przynosiła wodę, a Baaba zanurzała w niej złożone dłonie, przychodziło jej do głowy, że w końcu zachowują się tak, jak powinny zachowywać się matka i córka. Ale kiedy indziej na twarz Baaby powracał niechętny grymas, a Effia uświadamiała sobie, że nowa łagodność matki ma tylko tymczasowy charakter. Dzika bestia jej gniewu została oswojona tylko na chwilę. Cobbe wrócił z narady, niosąc długą maczetę. W jej złotym uchwycie były wyrzeźbione litery, których nikt nie potrafił odczytać. Był tak pijany, że wszystkie żony i dzieci trzymały się od niego na odległość dwóch stóp, a on stawiał niepewne kroki i wymachiwał ostrym narzędziem we wszystkie strony. — Przelejemy krew, żeby zapewnić tej wiosce bogactwo! — krzyczał. Kiedy Fiifi stanął wewnątrz kręgu, rzucił się na niego niespodziewanie, ale chłopiec nie był już tłustym nieruchawym dzieckiem, więc
zręcznie się uchylił, a ostrze maczety przecięło powietrze o kilka cali o niego. Fiifi był najmłodszym uczestnikiem narady. Wszyscy wiedzieli, że będzie z niego znakomity wojownik. Widzieli, jak wspina się na palmy. Sprawiał wrażenie człowieka, który nosi swe milczenie jak złotą koronę. Kiedy ojciec wyszedł, a Effia była pewna, że matka już zasnęła, cicho podeszła do posłania brata. — Obudź się — szepnęła, a on ją odepchnął. Nawet przez sen był silniejszy niż ona. Zatoczyła się do tyłu, ale zręcznie jak kot odzyskała równowagę. — Obudź się — powtórzyła. Fiifi gwałtownie otworzył oczy. — Nie zawracaj mi głowy, starsza siostro — powiedział. — Co się stanie? — spytała Effia. — To sprawa mężczyzn. — Ty nie jesteś jeszcze mężczyzną. — A ty nie jesteś jeszcze kobietą — odwarknął Fiifi. — Bo inaczej spędzałabyś tę noc z Abeeku jako jego żona. Wargi Effii zaczęły nerwowo drżeć. Odwróciła się, żeby wrócić na swoją stronę chaty, ale Fiifi chwycił ją za rękę. — Pomagamy Brytyjczykom i ludziom z plemienia Asante w ich handlu. — Och — mruknęła Effia. To samo usłyszała z ust ojca i Abeeku kilka miesięcy wcześniej. — Czy chcesz powiedzieć, że oddamy białym ludziom złoto i tkaniny naszego plemienia? Fiifi jeszcze mocniej zacisnął dłoń na jej przedramieniu. — Nie bądź głupia — powiedział. — Abeeku zawarł sojusz z jedną z najbardziej potężnych wiosek plemienia Asante. Pomożemy im sprzedawać ich niewolników Brytyjczykom. I tak pojawili się w wiosce biali mężczyźni. Grubi i chudzi, czerwoni i opaleni. Chodzili w mundurach, z szablami przy boku, zawsze czujnie rozglądając się na wszystkie strony. Przybywali, by zbadać wartość towaru, który obiecał im Abeeku. W ciągu kilku dni, które upłynęły od uroczystości ukoronowania nowego wodza, Cobbe zaczął się martwić, że nie dotrzyma obietnicy dotyczącej kobiecości Effii. Bał się, że Abeeku zapomni o niej i wybierze inną dziewczynę z wioski. Zawsze mówił, że chciałby, aby jego córka została pierwszą, najważniejszą żoną, ale teraz nawet nadzieje na trzecią wydawały się coraz bardziej odległe. Codziennie pytał Baabę, co się dzieje z Effią, a Baaba codziennie odpowiadała mu, że dziewczyna nie jest jeszcze gotowa. Był tak zdesperowany, że pozwolił córce odwiedzać pod opieką matki raz w tygodniu gospodarstwo Abeeku, by przypomnieć wodzowi, jak bardzo zachwycał się kiedyś jej twarzą i figurą. Gdy przyszły tam pewnego wieczora, powitała je przy bramie gospodarstwa Mądra Arekua, pierwsza z żon Abeeku. — Wybacz, Mama — powiedziała do Baaby. — Nie spodziewaliśmy się dziś waszej wizyty. Są tu biali mężczyźni. — Możemy odejść — oznajmiła Effia, ale Baaba chwyciła ją za rękę. — Jeśli nie masz nic przeciwko temu, wolałybyśmy zostać — powiedziała, a Arekua spojrzała na nią w dziwny sposób. — Mój mąż będzie zły, jeśli wrócimy zbyt wcześnie — dodała, jakby było to wystarczającym usprawiedliwieniem. Effia wiedziała, że matka kłamie. Cobbe nie wysyłał ich tu tego wieczora. To Baaba, usłyszawszy o pobycie białych mężczyzn, uparła się, żeby tam pójść i złożyć swe uszanowanie. Arekua poczuła litość i poszła spytać Abeeku, czy obie kobiety mogą zostać. — Będziecie jadły z kobietami, a jeśli wejdą tam ci mężczyźni, nie wolno wam się odzywać — powiedziała po powrocie. Potem ruszyła przodem, wskazując im drogę. Mijały kolejne chaty i w końcu weszły do tej, w której spożywały posiłek żony. Effia usiadła obok Millicent i zauważyła, że jej ciąża zaczyna być widoczna, choć brzuch nie jest jeszcze większy od orzecha kokosowego. Arekua przygoto-
wała gulasz z ryby w oleju palmowym, więc obie z matką zanurzyły w naczyniu palce, które zabarwiły się na pomarańczowo. Po chwili weszła do pomieszczenia młoda służąca, której Effia nigdy dotąd nie widziała. Była drobna jak dziecko i nie odrywała wzroku od podłogi. — Proszę cię, Mama — powiedziała do Arekui. — Biali mężczyźni chcą, żeby oprowadzić ich po zagrodzie. Wódz Abeeku mówi, że macie się przygotować i zadbać o swój wygląd. — Przynieś nam szybko trochę wody — poleciła Millicent, a kiedy dziewczyna wróciła z pełnym wiadrem, wszystkie kobiety opłukały ręce i usta. Effia poprawiła włosy, oblizując dłonie i przygładzając nimi wystające kosmyki. Kiedy skończyła, Baaba kazała jej stanąć między Millicent a Arekuą, przed innymi kobietami, a ona robiła, co mogła, by wydać się jak najmniejsza i nie zwracać na siebie uwagi. Niebawem nadeszli mężczyźni. Abeeku wyglądał tak, jak powinien wyglądać wódz. Sprawiał wrażenie siłacza, który mógłby unieść dziesięć kobiet wysoko nad głowę, w stronę słońca. Za nim weszli do szałasu dwaj biali mężczyźni. Effia domyśliła się, że jeden z nich musi być wodzem białych, bo widziała, jak zerka na niego ten drugi, zanim się poruszy lub otworzy usta. Ten biały wódz nosił taki sam mundur jak inni, ale jego kurtkę zdobiła większa ilość lśniących złotych guzików i para epoletów na ramionach. Wydawał się starszy niż Abeeku i mimo że jego kasztanowe włosy były przyprószone siwizną, stał tak prosto, jak powinien stać przywódca. — To są nasze kobiety — oznajmił Abeeku. — Moje żony i dzieci, ich matki i córki. Niższy i bardziej nieśmiały biały mężczyzna wysłuchał jego słów, nie odrywając od niego wzroku, a potem odwrócił się do swego towarzysza i powiedział mu coś w ich dziwnym języku. Biały wódz pochylił głowę i uśmiechnął się do wszystkich kobiet, a potem przyjrzał się uważnie każdej z nich i powitał ją w łamanym narzeczu fante. Kiedy Effia usłyszała jego powitanie, nie mogła powstrzymać się od chichotu. Inne kobiety uciszyły ją i było widać, że ich policzki płoną z zażenowania. — Ja się dopiero uczę — powiedział biały wódz, nie spuszczając wzroku z Effii, która miała wrażenie, że jego fante kaleczy jej uszy. Patrzył na nią chyba przez kilka minut, a ona poczuła, że jej skóra robi się jeszcze bardziej gorąca, bo dostrzegła w jego spojrzeniu rosnącą lubieżność. Ciemnobrązowe kręgi jego źrenic wyglądały jak duże garnki, w których mogłyby utopić się małe dzieci, a on patrzył na nią tak, jakby chciał ją zatrzymać w swych przepastnych oczach. Jego policzki szybko nabrały barwy. Odwrócił się do drugiego białego mężczyzny i coś do niego powiedział. — Nie, ona nie jest moją żoną — oznajmił Abeeku, nie ukrywając irytacji, kiedy drugi biały przetłumaczył mu słowa swego przełożonego. Effia zwiesiła głowę, zrozpaczona tym, że zrobiła coś, co naraziło Abeeku na wstyd, oraz tym, że on nie może jej nazwać swoją żoną. Bardzo chciała złamać obietnicę, którą dała Baabie, i oznajmić, że jest już kobietą, ale zanim zdążyła otworzyć usta, mężczyźni odeszli. Zauważyła tylko, że biały wódz odwraca głowę, by posłać jej uśmiech, i poczuła się jeszcze bardziej wytrącona z równowagi. Nazywał się James Collins i był niedawno mianowanym gubernatorem Twierdzy Cape Coast. Zanim minął tydzień, pojawił się ponownie w wiosce i poprosił Baabę o rękę Effii. Wściekłość, jaką wzbudziła jego propozycja w Cobbe, wypełniła cały szałas niczym gorąca para. — Przecież ona jest przyrzeczona Abeeku! — wrzasnął do Baaby, kiedy wyznała mu, że rozważa tę ofertę. — Tak, ale Abeeku nie może jej poślubić, dopóki nie pojawi się krew, na którą już tak długo czekamy. Mówię ci, mężu, że ona została chyba przeklęta przez ten pożar, że jest demonem, który nigdy nie stanie się kobietą. Zastanów się nad tym. Jakie stworzenie jest piękne, ale niedotykalne? Wszystkie znaki kobiecości są widoczne, ale nadal nic z tego nie wynika. Biały mężczyzna poślubi ją bez względu na to. On nie wie, czym ona jest. Tego dnia, nieco wcześniej, Effia podsłuchała rozmowę matki z białym mężczyzną. Był gotów zapłacić
Baabie trzydzieści funtów z góry i dwadzieścia pięć szylingów miesięcznie w wymiennych towarach jako premię za narzeczoną. To było więcej, niż byłby w stanie ofiarować Abeeku, więcej niż kiedykolwiek zaproponowano za jakąkolwiek inną kobietę z plemienia Fante w tej i sąsiedniej wiosce. Effia przez cały wieczór słyszała kroki ojca. Kiedy obudziła się następnego ranka, dotarł do niej ten sam dźwięk: miarowy rytm jego stóp, stąpających po twardej glinie podłogi. — Musimy wmówić Abeeku, że to był jego pomysł — powiedział w końcu. Zaproszono więc wodza do ich gospodarstwa. Usiadł koło Cobbego, a Baaba przedstawiła mu swoją teorię: że ogień, który zniszczył tak znaczną część rodzinnego majątku, zniszczył też dziecko. — Ona ma ciało kobiety, ale w jej duszy czai się coś złego — oznajmiła, spluwając na ziemię, by nadać swoim słowom większą wagę. — Jeśli ją poślubisz, ona nigdy nie urodzi ci dzieci. Jeśli ożeni się z nią biały mężczyzna, będzie myślał o naszej wiosce życzliwie, a twoje handlowe kontakty na tym zyskają. Abeeku zastanawiał się przez chwilę, delikatnie pocierając swą brodę. — Zawołajcie mi tu waszą piękną córkę — zażądał w końcu. Druga żona Cobbego przyprowadziła Effię. Dziewczyna drżała, a żołądek tak bardzo ją bolał, że bała się, czy nie dostanie biegunki na oczach wszystkich zebranych ludzi. Abeeku wstał i ustawił się tuż przed nią. Przesunął palcami po całym krajobrazie jej twarzy, po wzgórkach policzków i jaskiniach nosa. — Nigdy jeszcze nie urodziła się piękniejsza kobieta — powiedział w końcu, a potem odwrócił się do Baaby. — Ale widzę, że masz słuszność. Jeśli ten biały mężczyzna ją chce, może ją sobie zabrać. To poprawi nasze stosunki handlowe. I będzie korzystne dla wioski. Cobbe, choć był wielkim i silnym mężczyzną, zaczął płakać, ale Baaba zachowała niewzruszoną postawę. Po wyjściu Abeeku podeszła do Effii i podała jej czarny kamienny wisiorek, który lśnił tak jasno, jakby był pokryty złotym pyłem. Wsunęła go córce do rąk, a potem pochyliła się tak nisko, że jej usta dotknęły ucha Effii. — Weź go z sobą, kiedy będziesz odchodzić — powiedziała. — To jest kawałek twojej matki. Kiedy Baaba w końcu się odsunęła, Effia dostrzegła na jej twarzy przebłyskujące zza uśmiechu uczucie ulgi. * Effia przechodziła obok Twierdzy Cape Coast tylko raz w życiu, gdy obie z Baabą odważyły się wyjść z wioski i wyruszyć do miasta, ale bramę przekroczyła dopiero w dniu swego ślubu. Na poziomie parteru była kaplica, tamtejszy ksiądz połączył ją i Jamesa Collinsa węzłami małżeńskimi, każąc jej powtarzać słowa, które nic dla niej nie znaczyły, w języku, którego nie rozumiała. Nie było tańców, ucztowania, jaskrawych kolorów, natłuszczonych fryzur ani starych kobiet z pomarszczonymi, odsłoniętymi piersiami, rozrzucających monety i powiewających chusteczkami. Nie zjawili się nawet krewni Effii, bo odkąd Baaba przekonała ich, że dziewczyna jest złą wróżbą, nikt nie chciał mieć z nią nic wspólnego. Tego dnia, kiedy wyruszyła do Twierdzy, Cobbe ucałował ją w czubek głowy i pomachał jej na pożegnanie, wiedząc, że jego zrodzone w dniu pożaru przeczucia dotyczące rozpadu rodziny i przerwania ciągłości rodowodu, zaczną się sprawdzać już tu i teraz od momentu zespolenia jego córki z białym mężczyzną. James Collins zrobił ze swej strony wszystko, by Effia dobrze się czuła. Dostrzegała jego starania. Kazał swojemu tłumaczowi nauczyć go nowych słów w języku Fante, żeby mógł jej mówić, jaka jest piękna, i obiecywać najlepszą opiekę, na jaką będzie go stać. Podobnie jak Abeeku nazywał ją Piękną Effią. Gdy ceremonia ślubna dobiegła końca, oprowadził ją po Twierdzy. Na parterze, przy północnej ścianie, znajdowały się mieszkania i magazyny. Centralna część mieściła plac defilad, kwatery żołnierzy
i wartownię. Obejrzeli też zagrodę na bydło, sadzawkę, szpital, warsztat stolarski, kuźnię i kuchnię. Twierdza przypominała małe, samodzielne miasto. Effia, pełna podziwu, szła za Jamesem, przesuwając dłonią po pięknych meblach wykonanych z ciemnego jak skóra jej ojca drewna i jedwabnych zasłonach, tak delikatnych, że przypominały pocałunek. Chciwie chłonęła wszystkie szczegóły, a kiedy zatrzymali się na szczycie wieży, na której stały wielkie, czarne, zwrócone ku morzu armaty, zdała sobie sprawę, że chciałaby odpocząć, zanim James zaprowadzi ją na schody, wiodące do jego kwatery, i oparła głowę na jednym z dział. Wtedy właśnie poczuła na stopach powiew powietrza wylatującego z małych otworów w ziemi. — Co jest pod nami? — spytała męża, a on, kalecząc język Fante, powiedział jej, że „ładunek”. Kolejny powiew powietrza przyniósł z sobą słaby odgłos płaczu. Tak słaby, że Effia nie była pewna, czy się nie przesłyszała, więc przyklękła i przyłożyła ucho do kraty. — James, czy tam są jacyś ludzie? — spytała męża. James podszedł do niej szybkim krokiem, podniósł ją z ziemi, chwycił mocno za ramiona i spojrzał jej w oczy. — Tak — powiedział obojętnym tonem. Było to jedyne słowo w języku Fante, jakie nauczył się poprawnie wymawiać. Effia wyrwała mu się i odwzajemniła jego przenikliwe spojrzenie. — Jak możecie ich trzymać tam na dole, kiedy oni płaczą? — spytała. — Och, wy biali ludzie. Mój ojciec ostrzegał mnie przed waszymi obyczajami. Zawieź mnie do domu. Natychmiast zawieź mnie do domu! Nie zdawała sobie sprawy, że krzyczy, dopóki James nie zatkał jej ust dłonią, naciskając na nie tak mocno, jakby chciał wtłoczyć jej słowa na powrót do gardła. Trzymał ją w objęciach przed dłuższą chwilę, dopóki się nie uspokoiła. Nie była pewna, czy zrozumiał to, co do niego powiedziała, ale czując na wargach ucisk jego palców, zdała sobie sprawę, że jest on zdolny do zadawania bólu, a ona powinna być zadowolona, że jego brutalność nie jest zwrócona przeciwko niej. — Chcesz wracać do domu? — spytał James stanowczym tonem, choć zniekształcał niektóre słowa. — Twój dom nie jest lepszy. Effia oderwała jego dłoń od swych ust i spojrzała na niego badawczo. Pamiętała radość matki wywołaną przez jej wyprowadzkę i uświadomiła sobie, że James ma rację. Nie mogła wrócić do domu. Wzięła się w garść i kiwnęła głową. Mąż szybkim krokiem poprowadził ją w stronę schodów. Jego kwatera mieściła się na najwyższym piętrze. Okna wychodziły na morze. Statki handlowe przypominały drobiny pyłu w niebieskim, mokrym oku Atlantyku, ale były tak oddalone, że nie dało się określić odległości dzielącej je od Twierdzy. Kiedy oboje z Jamesem weszli do pokoju, Effia obserwowała przez chwilę jeden z tych statków. Tylko dzięki migotliwemu, żółtemu światłu na wodzie z trudem dostrzegała jego sylwetkę. Był długi i ukształtowany w taki sposób, że przypominał wydrążoną łupinę orzecha kokosowego. Chciała spytać Jamesa, co przewozi, i dowiedzieć się, czy przypływa, czy odpływa, ale była znużona próbami rozszyfrowywania jego fante. James coś do niej mówił. I uśmiechał się przy tym, jakby proponując zawarcie pokoju. Potrząsnęła głową, usiłowała powiedzieć mu, że nie rozumie, a on wskazał wtedy stojące w lewym kącie pokoju łoże. Usiadła. Zanim opuściła tego ranka wioskę, udając się do Twierdzy, Baaba wyjaśniła jej, czego będzie oczekiwał od niej mąż w noc poślubną. Odniosła jednak wrażenie, że nikt nie wyjaśnił tego Jamesowi. Kiedy do niej podszedł, drżały mu ręce, a ona dostrzegła na jego czole krople potu. To ona położyła się na łóżku jako pierwsza. To ona uniosła spódnicę. Postępowali tak przez kilka tygodni, a przyjemność związana z małżeńskim rytuałem przytępiła w końcu bolesną tęsknotę za rodziną. Effia sama nie wiedziała, dlaczego James działa na nią uspokajająco. Może dlatego, że zawsze odpowiadał na jej pytania i okazywał jej czułość. A może dlatego, że nie
miał obowiązków wobec innych żon, więc wszystkie jego noce należały do niej. Kiedy po raz pierwszy wręczył jej prezent, rozpłakała się. Wziął od niej czarny, kamienny wisiorek, który dała jej Baaba, i dobrał do niego sznurek, żeby mogła nosić go na szyi. Dotyk tego kamienia zawsze przynosił jej wielką pociechę. Effia wiedziała, że nie powinna kochać Jamesa, a w jej głowie rozbrzmiewały ciągle echem słowa ojca, który powiedział, że chciałby, aby była czymś więcej niż pochodzącą z plemienia Fante żoną białego mężczyzny. Pamiętała też o tym, że omal nie stała się kimś. Baaba biła ją przez całe życie i dbała o to, żeby czuła się nikim, a ona walczyła z nią swoją urodą. Ta milcząca, lecz potężna broń doprowadziła ją do stóp wodza. Matka postawiła jednak na swoim: wygryzła ją nie tylko z domu, ale i z wioski, więc teraz jedynymi kobietami z jej plemienia, jakie widywała, były żony innych żołnierzy. Słyszała, że Anglicy nazywają je nie „żonami”, lecz „nałożnicami”. Słowo „żona” było zarezerwowane dla białych kobiet po drugiej stronie Atlantyku. Wyraz „nałożnica” miał zupełnie inne znaczenie; żołnierze posługiwali się nim, by zachować czyste ręce i nie narazić się swemu Bogu, istocie występującej w trzech postaciach, ale pozwalającej im na posiadanie tylko jednej żony. — Jaka ona jest? — spytała Effia Jamesa pewnego dnia. Rozmawiali w obu językach. Wczesnym rankiem, przed wyjściem na kontrolę funkcjonowania Twierdzy, James uczył ją angielskiego, a wieczorem, gdy leżeli w łóżku, ona uczyła go fante. Tej nocy przesuwał palcem wzdłuż jej kręgosłupa, a ona śpiewała mu piosenkę, którą nuciła wieczorami Baaba jej bratu Fiifi, podczas gdy ona w kącie na swoim posłaniu udawała, że śpi i nie przejmuje się tym, iż jest zawsze spychana na drugi plan. James zaczynał powoli znaczyć dla niej więcej, niż powinien znaczyć mąż dla żony. Pierwsze słowo, jakiego nauczyła go na jego prośbę, brzmiało „kochać”, a on powtarzał je każdego dnia. — Ma na imię Anne — odparł, przesuwając palec z pleców Effii na jej wargi. — Od dawna jej nie widziałem. Pobraliśmy się dziesięć lat temu, ale spędziłem większość tych lat poza domem. W gruncie rzeczy prawie jej nie znam. Effia wiedziała, że James ma też w Anglii dwoje dzieci. Pięcioletnią Emily i dziewięcioletniego Jimmy’ego. Zostali poczęci, kiedy przebywał na urlopach i mógł zobaczyć się z żoną. Ojciec Effii miał dwudziestkę dzieci. Stary wódz — niemal setkę. Nie mieściło jej się w głowie, że mężczyzna może się zadowolić tak nielicznym potomstwem. Zastanawiała się, jak te dzieci mogą wyglądać. Była też ciekawa, co pisze do Jamesa Anne w swoich listach. Przychodziły nieregularnie, czasem co cztery miesiące, czasem co miesiąc. James czytywał je przy biurku wieczorami, kiedy ona udawała, że śpi. Nie wiedziała, co w nich jest, ale kiedy James wracał po ich przeczytaniu do łóżka, kładł się jak najdalej od niej. Teraz, kiedy żadna siła zawarta w liście nie zabraniała mu się do niej zbliżyć, opierał głowę na jej lewej piersi. Kiedy mówił, jego oddech był gorący i wędrował jak wiatr po jej brzuchu, aż do miejsca położonego między nogami. — Chciałbym mieć z tobą dzieci — oznajmił, a Effia skurczyła się wewnętrznie w obawie, że nie będzie w stanie spełnić tego życzenia. Martwiło ją też podejrzenie, że ponieważ była źle traktowana przez Baabę, sama stanie się niedobrą matką. Powiedziała już Jamesowi o podstępie Baaby, która kazała jej utrzymywać w tajemnicy swoją kobiecość, żeby wszyscy mężczyźni z wioski uznali, że nie nadaje się na żonę, ale on po prostu wyśmiał jej lęki i powiedział: — Tym lepiej dla mnie. Effia zaczynała jednak podejrzewać, że jej matka miała rację. Straciła dziewictwo w noc poślubną, ale choć minęło kilka miesięcy, nadal nie była w ciąży. Klątwa mogła mieć korzenie w kłamstwie, ale wydać owoc prawdy. Starzy mieszkańcy wioski opowiadali jej o kobiecie, która była jakoby przeklęta. Mieszkała pod palmą na północno-zachodnim krańcu osady i nikt nigdy nie odzywał się do niej po imieniu. Straciła matkę, która umarła podczas porodu, żeby ona mogła żyć. Kiedy miała dziesięć lat, niosła kiedyś garnek wrzącego oleju z jednego szałasu do drugiego. Jej ojciec drzemał na trawie, a ona, pewna że zdoła przejść nad nim, potknęła się, chlusnęła mu gorącym olejem w twarz i okaleczyła go do końca
życia, czyli na dwadzieścia pięć dni. Wygnana z domu błąkała się przez lata po Złotym Wybrzeżu i wróciła dopiero jako przepiękna siedemnastolatka o tajemniczej urodzie. Choć nie miała rodziny i była nędzarką, pewien młodzieniec, który znał ją, gdy była młoda, zaproponował jej małżeństwo, bo myślał, że nie sprowadza już śmierci w każde miejsce, w którym się pojawi. Poczęła w ciągu miesiąca, ale dziecko, które przyszło na świat, było mieszańcem. Miało niebieskie oczy oraz jasną skórę i umarło po czterech dniach. Tego wieczora opuściła dom swojego męża i zamieszkała pod palmą, a kara, którą sobie wymierzyła, trwała do końca jej życia. Effia wiedziała, że starsi mieszkańcy wioski opowiadali o tym wszystkim tylko po to, by ostrzec dzieci i nakłonić je do ostrożnego obchodzenia się z gorącym olejem, ale była ciekawa, jak zakończyła się historia z narodzinami mieszańca. Jakim cudem to dziecko, równocześnie białe i czarne, mogło mieć taką złą moc, żeby narazić matkę na wygnanie i zmusić ją do zamieszkania w palmowym gaju? Kiedy Adwoa wyszła za białego żołnierza, a Millicent i jej matka zaczęły odwiedzać wioskę, Cobbe traktował je wyniośle. Zawsze mówił, że zespolenie kobiety z mężczyzną oznacza również zespolenie się dwóch rodzin. Akt ten obejmował przodków i ich dzieje, ale również grzechy i klątwy. Dzieci były ucieleśnieniem tego związku i dźwigały wszystkie związane z tym ciężary. Jakie grzechy nosił na barkach ten biały mężczyzna? Baaba mówiła, że klątwą Effii jest niespełniona kobiecość, ale to Cobbe przepowiadał zerwanie linii rodowodowej. Effia nie mogła oprzeć się myśli, że walczy z własnym łonem, ze zrodzonymi z ognia dziećmi. — Jeśli szybko nie dasz temu mężczyźnie dziecka, on cię odstawi z powrotem do rodziny — mówiła Adwoa. Ona i Effia nie były przyjaciółkami, kiedy mieszkały w wiosce, ale teraz widywały się jak najczęściej, bo każda cieszyła się, że ma kogoś, kto ją rozumie, kto słyszy kojące dźwięki własnego języka. Po opuszczeniu wioski Adwoa urodziła już dwoje dzieci. Jej mąż, Todd Phillips, utył jeszcze bardziej od dnia, w którym Effia widziała go w starej chacie rodziny Adwoi, a już wtedy był czerwony na twarzy i obficie się pocił. — Mówię ci, odkąd tu zamieszkałam, ten Todd każe mi stale leżeć na plecach — mówiła Adwoa. — Zapewne już w tej chwili spodziewam się nowego dziecka. — Ale on ma taki duży brzuch! — Effia zadrżała z obrzydzenia, a Adwoa wybuchnęła śmiechem i zakrztusiła się orzeszkami ziemnymi, które obydwie jadły. — Brzuch nie jest częścią ciała, której używa się przy robieniu dzieci — powiedziała. — Dam ci kilka korzeni, które zebrałam w lesie. Kiedy będziesz się z nim kładła, schowaj je pod łóżkiem. Kiedy on wejdzie dziś wieczorem do sypialni, musisz być jak dzikie zwierzę. Jak lwica. Ona oddaje się swojemu lwu, który myśli, że tu chodzi o niego, a tymczasem chodzi o nią, jej dzieci, jej przyszłość. Sztuczka polega na tym, żeby mu wmówić, że jest królem dżungli, ale co znaczy król? W gruncie rzeczy to ona jest królem, królową i wszystkim, co się między nimi mieści. Dziś wieczorem zadbamy o to, żebyś zasłużyła na swój przydomek, Piękna Effie. Korzenie, które przyniosła Adwoa, wyglądały przedziwnie. Były duże i poskręcane, a kiedy oderwało się od nich jeden splot, na jego miejscu zjawiał się drugi. Kiedy Effia ułożyła je we wskazanym przez przyjaciółkę miejscu, miała wrażenie, że się rozrastają i oplatają kolejno wszystkie nogi łóżka, zamieniając je w olbrzymiego pająka, który zaraz wstanie i pójdzie. — Twój mąż nie może ich zobaczyć — tłumaczyła Adwoa, pomagając jej upchnąć oporne korzenie, które uparcie wystawały spod łóżka i dały się poskromić dopiero po długiej walce. Potem Adwoa przygotowała Effię na spotkanie z Jamesem. Ułożyła i wygładziła jej włosy, pokropiła oliwą skórę i zabarwiła czerwoną glinką policzki oraz wargi. Effia postarała się, żeby pokój ładnie pachniał, więc kiedy tego wieczora wszedł do niego James, unosiła się w nim woń bujnej roślinności i urodzajnej ziemi mogącej rodzić owoce. — Co to wszystko znaczy? — spytał. Nadal miał na sobie mundur, a Effia, widząc zmięte klapy, domyśliła się, że ma za sobą ciężki dzień. Pomogła mu zdjąć kurtkę i koszulę, a potem przywarła do niego
całym ciałem, tak jak nauczyła ją Adwoa. Zanim uświadomił sobie swoje zaskoczenie, chwyciła go za ramiona i pchnęła na łóżko. Od pierwszej nocy, jaką ze sobą spędzili, nie czuł się tak onieśmielony, tak zaskoczony obfitą kształtnością jej ciała, w niczym nieprzypominającego utrwalonego w pamięci ciała jego żony. Poczuł podniecenie i wdarł się energicznie do jej wnętrza, a ona zacisnęła oczy najmocniej, jak umiała, i zaczęła wodzić językiem po jego wargach. Jego ruchy stawały się coraz bardziej gwałtowne, a oddech coraz głośniejszy i cięższy. Kiedy zaczęła go drapać po plecach, wydał stłumiony okrzyk. Ugryzła go w ucho i szarpnęła jego włosy, a on naparł na nią tak mocno, jakby chciał przebić się na drugą stronę. Kiedy otworzyła oczy, by na niego spojrzeć, dostrzegła na jego twarzy coś, co przypominało ból, coś, co uszlachetniło ten żywiołowy akt, przesłaniając brzydotę potu, krwi i wilgoci, jakie mu towarzyszyły. Zdała sobie sprawę, że skoro ona była tego wieczora zwierzęciem, to on był nim również. Kiedy skończyli, Effia leżała przez chwilę z głową na ramieniu Jamesa. — Co to jest? — spytał jej mąż, odwracając głowę. Przesunęli łóżko, więc wystawały teraz spod niego trzy odnogi korzenia. — Nic — odparła Effia. James zerwał się i zajrzał pod łóżko. — Co to jest, Effia? — spytał ponownie, stanowczym tonem, jakiego nigdy dotąd nie słyszała. — Nic. Korzeń, który dała mi Adwoa. Na płodność. James zacisnął usta. — Posłuchaj, Effia, nie chcę w tym domu żadnego voodoo ani czarnej magii. Moi ludzie nie mogą się dowiedzieć, że pozwalam nałożnicy układać pod łóżkiem jakieś dziwne korzenie. To jest niezgodne z chrześcijaństwem. Effia słyszała już w jego ustach to słowo. Chrześcijaństwo. Dlatego dawał im w kaplicy ślub poważny mężczyzna w czarnej szacie, który potrząsał głową za każdym razem, kiedy na nią spojrzał. James mówił też już przedtem o voodoo, myśląc, że w tych praktykach uczestniczą wszyscy Afrykanie. Nie mogła opowiadać mu bajek o pająku Anansi ani historii, które znała od starych mieszkańców wioski, bo budziły one w nim niepokój. Po przeniesieniu się do Twierdzy odkryła, że tylko biali ludzie mówią o „czarnej magii”. Jakby magia miała kolor. Effia widziała kiedyś wędrowną czarownicę, która nosiła z sobą węża owiniętego wokół jej szyi i ramion. Ta kobieta miała syna. Śpiewała mu wieczorem kołysanki, trzymała go za ręce i karmiła, tak samo jak wszystkie inne kobiety. Nie było w niej nic ciemnego. Effia nie rozumiała tej instynktownej potrzeby nazywania jednych rzeczy „dobrymi”, a innych „złymi”, „białymi” lub „czarnymi”. W jej wiosce wszystko było wszystkim. Wszystko dźwigało ciężar wszystkiego innego. Następnego dnia Effia wyznała Adwoi, że James zauważył korzenie. — To niedobrze — powiedziała jej przyjaciółka. — Czy powiedział, że jest w nich zło? Effia kiwnęła potakująco głową, a Adwoa trzykrotnie mlasnęła językiem. — Todd powiedziałby to samo. Ci mężczyźni nie potrafiliby odróżnić dobra od zła, choćby byli samym Nyame. Myślę, że to nie przyniesie skutku, Effia. Przykro mi. Effii nie było przykro. Doszła do wniosku, że skoro jest niepłodna, musi się z tym pogodzić. James stał się wkrótce zbyt zajęty, by poświęcać uwagę sprawom dzieci. Twierdza oczekiwała na wizytę holenderskich oficerów, wszystko musiało więc działać bez zarzutu. James budził się długo przed Effią, by pomagać pracownikom magazynów z importowanymi towarami i nadzorować okręty. Effia spędzała coraz więcej czasu na zwiedzaniu otaczających Twierdzę wiosek, na spacerach po lesie i pogawędkach z Adwoą. W dniu oczekiwanego przybycia Holendrów spotkała się po południu z przyjaciółką i kilkoma innymi nałożnicami tuż pod Twierdzą. Zatrzymały się w cieniu kępy drzew, by zjeść gulasz z batatów i oleju palmowego. Towarzyszyła im Sarah, mieszana nałożnica Sama Yorka. I nowa nałożnica o imieniu Eccoah. Była wysoka i szczupła, a chodziła w taki sposób, jakby jej nogi były zrobione z cienkich gałązek, jakby
mógł ją przełamać w pół i przewrócić powiew wiatru. Tego dnia Eccoah leżała w wąskiej smudze cienia palmy. Poprzedniego dnia Effia pomogła jej zapleść włosy, które teraz, w promieniach słońca, wyglądały jak milion małych wężyków unoszących się nad jej głową. — Mój mąż nie potrafi prawidłowo wymówić mojego imienia — wyznała Eccoah. — Chce do mnie mówić Emily. — Jeśli chce do ciebie mówić Emily, pozwól mu na to — poradziła jej Adwoa. Z czterech obecnych tam kobiet ona najdłużej była nałożnicą i zawsze wyrażała swe opinie głośno i otwarcie. Wszyscy wiedzieli, że jej mąż praktycznie leży u jej stóp. — To lepsze niż słuchanie, jak stale kaleczy twój ojczysty język. — Mój ojciec też był żołnierzem — powiedziała Sarah, zanurzając łokcie w piasku. — Kiedy umarł, Mama przeniosła się z nami z powrotem do wioski. Przybyłam tu, by wyjść za Sama, ale on nie musiał się martwić o moje imię. Czy wiecie, że znał mojego ojca? Służyli razem na Zamku, kiedy ja byłam jeszcze małą dziewczynką. Effia potrząsnęła głową. Leżała na brzuchu. Lubiła takie dni jak ten, bo mogła wtedy mówić w języku fante tak szybko, jak chciała. Nikt jej nie prosił, żeby wolniej wymawiała słowa lub przechodziła na angielski. — Kiedy mój mąż wychodzi z tych lochów, śmierdzi jak zdychające zwierzę — mruknęła cicho Eccoah. Wszystkie odwróciły wzrok. Nikt nigdy nie wspominał o lochach. — Przychodzi do domu, śmierdząc odchodami i zgnilizną. Patrzy na mnie takim wzrokiem, jakby widział milion duchów i nie potrafił się zdecydować, czy jestem jednym z nich. Mówię mu, że musi się umyć, zanim mnie dotknie, a on czasem to robi, ale niekiedy rzuca mnie na podłogę i wciska się we mnie jakby coś go opętało. Effia usiadła i wsparła rękę na brzuchu. James dostał kolejny list od żony w dzień po tym, jak znalazł pod łóżkiem korzenie. Od tej pory ze sobą nie spali. Wiatr nabrał siły. Węże we włosach Eccoah kołysały się na wszystkie strony. — Chyba wiecie, że tam, na dole, są ludzie — powiedziała, unosząc cienkie jak gałązki ręce. — Tam są kobiety, które wyglądają tak jak my, a nasi mężowie muszą się nauczyć, jak nas od nich odróżniać. Wszystkie umilkły. Eccoah oparła się o drzewo, a Effia obserwowała rząd mrówek, które przechodziły po jednym z jej warkoczyków, biorąc go zapewne za kolejny fragment świata przyrody. Po owym pierwszym dniu spędzonym przez Effię w Twierdzy James nigdy nie rozmawiał z nią o trzymanych w lochu niewolnikach, ale często opowiadał jej o zwierzętach. To one były najważniejszym towarem, sprzedawanym tu przez ludzi z plemienia Asante. Małpy i szympansy, a nawet niekiedy lamparty. Oraz ptaki, takie jak żurawie czy papugi ara, które ona i Fiifi próbowali chwytać jako dzieci, przemierzając lasy w poszukiwaniu jakiegoś niezwykłego ptaka o pięknych piórach, odróżniających go od reszty. Przez wiele godzin wypatrywali choćby jednego takiego ptaka, ale przeważnie go nie znajdowali. Zastanawiała się, ile może być wart taki okaz, bo w Twierdzy wszystkie zwierzęta miały swoją cenę. Widziała kiedyś, jak James spojrzał na żurawia przyniesionego przez pewnego dostawcę z plemienia Asante i stwierdził, że jest on wart cztery funty. Była ciekawa, jakie są ceny ludzkich zwierząt. Ile byli warci. Wiedziała oczywiście, że w lochach trzymani są ludzie. Ludzie, którzy mówili innym niż ona narzeczem, wzięci do niewoli podczas plemiennych wojen, ludzie, którzy zostali uprowadzeni. Ale nigdy nie zastanawiała się, dokąd są stąd przewożeni. Nigdy też nie próbowała sobie wyobrazić, co musi myśleć na ich widok James. Była ciekawa, czy wchodzi do tych lochów i widzi podobne do niej kobiety, które wyglądają i pachną tak samo jak ona. Czy po powrocie do niej prześladuje go wizja tego, co tam zobaczył.
Effia uświadomiła sobie niebawem, że jest w ciąży. Była wiosna, a z rosnących pod Twierdzą drzew zaczynały spadać owoce mango. Jej lekko wystający brzuch też przypominał miękki, nabrzmiały owoc. Kiedy powiedziała o tym Jamesowi, był tak szczęśliwy, że wziął ją na ręce i tańczył z nią po mieszkaniu. Uderzyła go w plecy i poprosiła, żeby postawił ją na podłodze, bo inaczej roztrzęsą to dziecko na kawałki, on więc spełnił jej życzenie, a potem pochylił się i złożył pocałunek na jej ledwie zarysowanym brzuchu. Ale ich radość przesłoniły niebawem wieści z jej rodzinnej wioski. Cobbe był chory. Tak chory, że nie było wiadomo, czy dożyje do przybycia Effii. Nie wiedziała, kto wysłał list z wioski, bo był zaadresowany do jej męża i napisany łamaną angielszczyzną. Nie było jej w domu od dwóch lat i nie miała przez ten czas wiadomości od żadnego z członków rodziny. Wiedziała, że postarała się o to Baaba. W sumie zaskoczyło ją to, że ktoś pomyślał, by powiadomić ją o chorobie ojca. Droga do wioski zajęła jej trzy dni. James nie chciał, by odbywała ją samotnie w tym stanie, ale nie mógł jej towarzyszyć, więc wysłał z nią ich służącą. Kiedy przybyły na miejsce, wszystko w wiosce wyglądało inaczej. Barwy koron drzew wydawały się mniej żywe, ich jaskrawe zielenie i brązy jakby przybladłe. Inne były też dźwięki. Wszystko, co dawniej szeleściło, zastygło teraz w bezruchu. Abeeku zapewnił wiosce tak pomyślny rozwój, że miała ona przejść do historii jako jeden z najważniejszych rynków handlu niewolnikami na całym Złotym Wybrzeżu. Nie miał czasu na spotkanie z Effią, ale gdy zjawiła się w gospodarstwie ojca, zastała tam przysłane przez niego dary: słodkie wino palmowe i złoto. Przy wejściu stała Baaba. Effia odniosła wrażenie, że matka postarzała się od dnia jej wyjazdu o sto lat. Nadal miała gniewny wyraz twarzy, ale na jej skórze były widoczne teraz setki drobnych zmarszczek, a jej paznokcie były tak długie, że przypominały zakrzywione szpony. Bez słowa wprowadziła Effię do pokoju, w którym leżał umierający ojciec. Nikt nie wiedział, jaka choroba powaliła Cobbego. Wezwano do niego aptekarzy i szamanów, a nawet chrześcijańskiego księdza z Twierdzy i poproszono ich o postawienie diagnozy oraz modły nad łożem chorego, ale żadne uzdrowicielskie metody i żadne lekarstwa nie mogły go wyrwać z objęć śmierci. Fiifi stał obok chorego, delikatnie ścierając pot z jego czoła. Effia zaczęła nagle szlochać i dygotać. Wyciągnęła rękę do ojca i zaczęła głaskać jego ziemistą skórę. — On nie może mówić — szepnął Fiifi, zerkając przelotnie na jej nabrzmiały brzuch. — Jest zbyt słaby. Effia kiwnęła głową, nie przestając szlochać. Fiifi odrzucił nasiąkniętą szmatkę i chwycił siostrę za rękę. — Starsza siostro, to ja napisałem do ciebie ten list. Mama nie chciała twoich odwiedzin, ale ja pomyślałem, że powinnaś mieć szansę zobaczenia się z ojcem, zanim wstąpi do Asamando. Cobbe zamknął oczy i wydał jakiś słaby pomruk, który przekonał Effię, że istotnie wzywa go Ziemia Duchów. — Dziękuję ci — powiedziała do brata. Kiwnął głową. Potem ruszył w kierunku wyjścia, ale zatrzymał się przy drzwiach chaty: — Powinnaś wiedzieć, że ona, to znaczy Baaba, nie jest twoją matką. Ojciec spłodził cię ze służebną dziewczyną, która w noc twoich narodzin uciekła i wbiegła w ogień. To ona zostawiła ci ten kamień, który nosisz na szyi. Fiifi wyszedł z szałasu. Cobbe niebawem umarł, nadal trzymany za rękę przez córkę. Mieszkańcy wioski mówili potem, że czekał ze śmiercią na przybycie Effii, ale ona wiedziała, że cała sprawa jest bardziej skomplikowana. Że trzymał go przy życiu niepokój, który teraz przeszedł na nią. Niepokój, który wypełni jej życie i życie jej dziecka. Wytarła łzy i wyszła przed chatę, na słońce. Baaba siedziała zgięta wpół na pniu zwalonego drzewa,
trzymając za rękę syna, a Fiifi stał obok niej, spokojny teraz jak polna mysz. Effia chciała powiedzieć coś do matki, może przeprosić ją za to, że ojciec zmuszał ją przez wszystkie te lata do dźwigania tak ciężkiego brzemienia, ale zanim zdążyła otworzyć usta, Baaba odkaszlnęła i splunęła na ziemię tuż obok jej stóp. — Jesteś niczym znikąd. Nie masz matki, a teraz nie masz ojca. — Spojrzała na jej brzuch i zaśmiała się. — Cóż może wyrosnąć z niczego?
ESI Smród był nieznośny. W kącie płakała jakaś kobieta i można było odnieść wrażenie, że od konwulsyjnych drgawek popękają jej kości. Oni tego właśnie chcieli. Dziecko się zapaskudziło, a jego matka, Afua, nie miała mleka. Była naga i miała tylko skrawek szmatki, którą dali jej handlarze, żeby wycierała cieknące sutki, ale pomylili się. Brak pokarmu u matki oznaczał brak pokarmu dla dziecka. Wiadomo było, że dziecko zacznie niebawem płakać, a jego głos zostanie stłumiony przez gliniane ściany i zagłuszony przez krzyki setek otaczających je kobiet. Esi przebywała w przeznaczonym dla kobiet lochu Twierdzy Cape Coast od dwóch tygodni. Spędziła w nim swoje piętnaste urodziny. Czternaste obchodziła w samym sercu krainy Asante, na terenie gospodarstwa ojca, Wielkiego Mężczyzny. Był on najlepszym wojownikiem w wiosce, więc wszyscy przyszli złożyć wyrazy uszanowania jego córce, która z każdym mijającym dniem robiła się coraz piękniejsza. Kwasi Nnuro przyniósł sześćdziesiąt batatów. Więcej niż ofiarował dotąd jakikolwiek inny kandydat do jej ręki. Esi miała go poślubić w lecie, kiedy słońce wędruje wysoko i daleko, kiedy można robić palmowe wino z owoców drzew, na których wierzchołki wspinają się najzręczniejsze dzieci, obejmując ramionami pień w taki sposób, jakby go czule ściskały. Myślała o tych rzeczach, kiedy chciała zapomnieć o Twierdzy, ale nie spodziewała się, że przyniesie jej to choć odrobinę radości. Piekło narzucało jej tok wspomnień, a każdy piękny moment przechodził przez umysł, a potem spadał na ziemię jak zgniły owoc mango, doskonale bezużyteczny, bezużytecznie doskonały. Do lochu wszedł jakiś żołnierz i zaczął przemawiać. Musiał trzymać się za nos, by nie zwymiotować. Kobiety go nie rozumiały. W jego głosie nie było gniewu, ale one nauczyły się uciekać na widok tego munduru i tej skóry, która miała barwę miąższu kokosa. Żołnierz powtórzył swoje słowa, tym razem głośniej, jakby natężenie dźwięku ułatwiało zrozumienie. Wyraźnie zirytowany, zrobił kilka kroków w głąb pomieszczenia. Wdepnął w odchody i zaklął. Wyrwał dziecko z kołyski, jaką tworzyły ramiona Afui, a ona zaczęła płakać. Uderzył ją w twarz, więc ucichła pod wpływem nabytego odruchu. Obok Esi siedziała Tansi. Wspólnie odbyły drogę do Twierdzy. Teraz kiedy nie musiały bez przerwy iść ani mówić ściszonym głosem, Esi poznała lepiej towarzyszkę podróży. Tansi ukończyła niedawno szesnaście lat. Nie odznaczała się urodą, ale była wytrzymała i odporna, a jej ciało zdawało się zbudowane na mocnym fundamencie. Esi bała się żywić jakiekolwiek nadzieje, ale skrycie liczyła na to, że biali ludzie pozwolą im zostać razem przez dłuższy czas. — Dokąd oni zabierają to dziecko? — spytała cicho. Tansi splunęła na glinianą podłogę i umoczyła palec w ślinie. — Z pewnością je zabiją — odparła. Dziecko zostało poczęte przed ceremonią ślubną Afui. Wódz wioski sprzedał je za karę handlarzom. Afua powiedziała o tym Esi zaraz po przybyciu do lochu, kiedy jeszcze była pewna, że zaszła jakaś pomyłka, a rodzice zaraz po nią przyjdą. Teraz, słysząc słowa Tansi, Afua zaczęła znowu płakać, ale nikt zdawał się jej nie słyszeć. Łzy były tu codziennością. Płynęły z oczu wszystkich kobiet. Padały na podłogę tak obficie, że glina zamieniała się w błoto. Esi śniło się nocami, że wszystkie płaczą chórem, że błoto zamienia się w rzekę, która zmywa je do oceanu. — Tansi, proszę cię, opowiedz mi jakąś historię — błagała Esi. Ale znowu im przerwano. Żołnierze
przynieśli tę samą owsianą papkę, jaką karmiono je w wiosce plemienia Fante, w której trzymano Esi. Esi umiała już połykać ją w taki sposób, żeby się nie krztusić. Nie dostawały innego pożywienia, a ich żołądki bywały częściej puste niż pełne. Miała wrażenie, że owsianka przechodzi przez nią bez zatrzymywania się. Podłoga była pokryta ich fekaliami, wydającymi nieznośny fetor. — Ach, moja siostro, jesteś zbyt dorosła na bajki — powiedziała Tansi, kiedy żołnierze wyszli, ale Esi wiedziała, że niedługo spełni jej prośbę. Tansi lubiła brzmienie własnego głosu. Przyciągnęła głowę Esi do swojego łona i zaczęła bawić się jej włosami, wyciągając pokryte kurzem kosmyki, tak kruche, że łamały się jak gałązki. — Czy znasz opowieść o tkaninie kente? — spytała. Esi słyszała ją już wiele razy, w tym dwukrotnie od samej Tansi, ale potrząsnęła przecząco głową. Pytanie o to, czy zna jakąś historię, było częścią narracji. — Dwaj mężczyźni z plemienia Asante poszli pewnego dnia do lasu — zaczęła Tansi. — Byli z zawodu tkaczami, ale wybrali się na polowanie, żeby zdobyć mięso. Kiedy dotarli do lasu, żeby opróżnić swoje pułapki, spotkali złośliwego pająka Anansi, który prządł piękną pajęczynę. Przyglądali mu się uważnie, oceniając jego pracę, i wkrótce zrozumieli, że pajęczyna to niezwykłe i cudowne dzieło, a technika pająka jest bezbłędna. Wrócili do domu i postanowili robić tkaniny w taki sposób, w jaki Anansi przędzie swą sieć. Tak narodziło się kente. — Jesteś doskonałą opowiadaczką — powiedziała Esi. Tansi roześmiała się i zaczęła smarować popękaną skórę na kolanach i łokciach błotem, które zmieszała ze swoją śliną. Ostatnią historią, jaką zabawiała Esi, była relacja o tym, jak została porwana przez ludzi z północy, którzy wyrwali ją z małżeńskiego łoża pod nieobecność męża, przebywającego na wojnie. Została uprowadzona wraz z kilkoma innymi kobietami, ale reszta nie przeżyła. Nad ranem Afua umarła. Jej skóra była sina — Esi wiedziała, że wstrzymała oddech, czekając, aż zabierze ją Nyame. Wszystkie kobiety czekała za to kara. Żołnierze przyszli, ale Esi nie wiedziała już, jaka jest pora. Gliniane ściany lochu zacierały czas. Tu nie dochodziło światło słoneczne. Ciemność była dniem, nocą i wszystkim, co znajdowało się między nimi. W zajmowanym przez kobiety lochu był czasem taki ścisk, że musiały wszystkie położyć się na brzuchu, żeby znalazło się na nich miejsce dla nowo przybyłych. To był jeden z takich dni. Któryś z żołnierzy kopnięciem wywrócił Esi na ziemię i nacisnął butem jej kark tak mocno, że nie mogła odwrócić głowy — wdychała tylko zalegający podłogę kurz, zmieszany z odpadkami. Niektóre z uprowadzonych kobiet płakały tak głośno, że żołnierze bili je do utraty przytomności. Kładziono je na leżących jak martwy ciężar. Kiedy ogłuszone odzyskiwały świadomość, nie przelewały już łez. Esi poczuła, że leżąca na niej kobieta oddaje mocz, który spływa między nogami ich obu. Esi nauczyła się dzielić swoje życie na Przed Twierdzą i Teraz. Przed Twierdzą była córką Wielkiego Mężczyzny i jego trzeciej żony, Maame. Teraz była kurzem. Przed Twierdzą była najładniejszą dziewczyną w wiosce. Teraz była powietrzem. Jej miejscem urodzenia była mała osada leżąca w samym sercu krainy Asante. Wielki Mężczyzna wydał ucztę, która odbyła się pod gołym niebem i trwała cztery noce. Zarżnięto pięć kóz i gotowano je tak długo, aż ich twarde skóry stały się miękkie. Mówiono, że Maame nie przestała płakać i wychwalać imienia Nyame aż do końca obchodów i że nie wypuściła ani na chwilę z rąk maleńkiej Esi. „Nigdy nie wiadomo, co może się wydarzyć” — powtarzała uparcie. W owym czasie Wielki Mężczyzna był znany jako Kwame Asare. Ojciec Esi nie był wodzem, ale cieszył się takim samym szacunkiem, gdyż uchodził za najlepszego wojownika, jakiego kiedykolwiek widziała kraina Asante, a w wieku dwudziestu pięciu lat miał już pięć żon i dziesięcioro dzieci. Wszyscy mieszkańcy wioski wiedzieli, że jego nasienie jest silne. Jego synowie, jeszcze jako mali chłopcy, byli już twardymi zapaśnikami, a jego córki — wielkimi pięknościami.
Esi dorastała w atmosferze błogiej szczęśliwości. Sąsiedzi porównywali ją do dojrzałego owocu mango, bo była trochę popsuta, ale nadal słodka. Rodzice niczego jej nie odmawiali. Wiedziano, że kiedy nie mogła spać, jej ojciec, potężny wojownik, nosił ją nocami po wsi na rękach. Kiedy umiała już chodzić, przechadzała się między chatami różnych gospodarstw, trzymając ojca za mały palec, który wydawał się jej gruby jak gałąź drzewa. Wioska była mała, ale stale się rozrastała. W ciągu pierwszego roku wspólnych spacerów docierali w ciągu zaledwie dwudziestu minut do lasu, który oddzielał ich od reszty krainy Asante, ale z biegiem lat był on odpychany od wioski coraz dalej i dalej, więc w piątym roku droga zajmowała im niemal godzinę. Esi uwielbiała ich wspólne wyprawy do lasu. Słuchała z zachwytem opowieści o tym, że gęsta dżungla przypomina tarczę, gdyż osłania ich od nieprzyjaciół. Ojciec zapewniał ją, że on i inni wojownicy znają ten las lepiej niż układy linii, którymi pobrużdżone są ich własne dłonie. I to przynosiło korzyści — śledzenie linii dłoni nie prowadziło donikąd, natomiast las prowadził wojowników do innych wiosek, które mogli podbijać, by rozbudować swą potęgę. — Kiedy dorośniesz, Esi, nauczysz się wspinać na te drzewa przy pomocy samych rąk — powiedział jej pewnego dnia, kiedy wracali do wioski. Esi uniosła wzrok. Miała wrażenie, że wierzchołki drzew dotykają nieba, więc zaczęła się zastanawiać, dlaczego ich liście są zielone, a nie niebieskie. Kiedy miała siedem lat, ojciec wygrał bitwę, dzięki której był odtąd nazywany Wielkim Mężczyzną. Tymczasem dotarły do nich pogłoski, że wojownicy z sąsiedniej wsi zdobyli na wyprawie łupy w postaci złota i kobiet. Napadli nawet na brytyjski magazyn, przechwytując proch i muszkiety. Wódz Nnuro, przywódca wioski, w której mieszkała Esi, wezwał na naradę wszystkich sprawnych fizycznie mężczyzn. — Czy słyszeliście już te nowiny? — zapytał, a oni zaczęli wydawać groźne pomruki, uderzać swymi włóczniami o twardą ziemię i głośno krzyczeć. — Te świnie z północnej wioski kroczą dumnie jak królowie. Mieszkańcy całej krainy Asante będą mówić, że to ci z północy zrabowali strzelby Brytyjczykom. Że to oni są najpotężniejszymi wojownikami na całym Złotym Wybrzeżu. Czy na to pozwolimy? — Nie! — krzyknęli mężczyźni, tupiąc i potrząsając głowami. Kwaku Agyei, najrozsądniejszy z nich, uciszył zebranych i zabrał głos. — Posłuchajcie! Możemy wyruszyć na wyprawę przeciwko tym z północy, ale nie mamy strzelb ani prochu. I co możemy zyskać? Może liczni mieszkańcy krainy Asante będą głosić chwałę naszych wrogów z północy, ale przecież nie przestaną wychwalać również nas! Jesteśmy od dziesiątków lat najpotężniejszą wioską. Nikt nie zdołał się przedrzeć przez dżunglę, żeby rzucić nam wyzwanie. — Czyż więc mamy czekać, aż wąż z północy wpełznie na nasze pola i ukradnie nasze kobiety? — spytał ojciec Esi. Obaj mężczyźni stali po przeciwległych stronach pomieszczenia, dlatego uczestnicy narady, ustawieni między nimi, odwracali na przemian głowy w ich kierunku, by się przekonać, co zwycięży — rozum czy siła. — Ja tylko mówię, żebyśmy się za bardzo nie spieszyli, bo może to ujawnić naszą słabość. — Ale kto jest słaby? Kto z nas jest słaby? — spytał ojciec Esi. Wskazał kolejno wojowników, którzy nazywali się Nana Addae, Kojo Nyarko i Kwabena Gyimah. — Ty? A może ty? Mężczyźni potrząsnęli głowami, a potem wszyscy zaczęli gwałtownie się miotać, wznosząc bojowe okrzyki, które rozbrzmiały echem w całej wiosce. Usłyszała je Esi pomagająca w gospodarstwie Maame smażyć banany. Usłyszała je i upuściła dwa plastry owoców tak gwałtownie, że olej z garnka oblał nogę jej matki. — Auua! — krzyknęła kobieta, strącając rękami olej i dmuchając na oparzenie. — Ty głupia dziewczyno! Kiedy się nauczysz, że przy ogniu trzeba zachować ostrożność? Esi słyszała te pouczenia już wiele razy. Maame panicznie bała się ognia. — Uważaj z ogniem — powtarzała jej często. — Naucz się z niego korzystać, ale nie dopuszczaj go do siebie zbyt blisko. — To był przypadek — warknęła Esi. Chciała jak najszybciej wyjść na dwór i wysłuchać do końca dyskusji wojowników. Ale matka wyciągnęła rękę i wykręciła jej ucho.
— Do kogo mówisz takim tonem? — wysyczała z gniewem. — Myśl, zanim coś zrobisz! Zastanów się, zanim coś powiesz. Esi przeprosiła matkę, a Maame, która nigdy nie umiała gniewać się na córkę dłużej niż przez kilka sekund, pocałowała ją w czubek głowy. Krzyki mężczyzn stawały się coraz bardziej donośne. Tę historię znali wszyscy mieszkańcy wioski. Esi przez cały miesiąc prosiła ojca, by opowiadał ją każdego wieczora. Leżała z głową na jego kolanach, słuchając relacji o wyprawie wojowników, którzy wyruszyli na podbój północnej wioski tego samego wieczora, podczas którego rozległ się okrzyk wojenny. Ich plan był prosty: chcieli zdobyć osadę i zrabować to, co zostało zrabowane. Ojciec Esi opowiadał jej o grupie dowodzonych przez siebie mężczyzn, którą prowadził przez dżunglę, dopóki nie dotarli do kręgu wojowników strzegących zdobytych niedawno skarbów. Ojciec i jego ludzie ukryli się za drzewami. Ich stopy poruszały się z lekkością leżących na ziemi liści. Kiedy doszło do starcia z wojownikami północnej wioski, walczyli dzielnie, ale na nic się to nie zdało. Zostali pojmani i zamknięci w chatach, które stały się więziennymi barakami. Kwaku Agyei i jego zwolennicy mieli dość rozumu, by przeczekać w lesie nieudany atak zapalczywych wojowników. Potem podkradli się do ukrytych przez nieprzyjaciela strzelb, szybko je załadowali i podeszli do miejsca, w którym przetrzymywano ich rodaków. Choć byli nieliczni, zdołali wmówić wrogom, że za nimi idzie potężny oddział. Kwaku Agyei powiedział im, że jeśli jego misja nie zakończy się powodzeniem, ich wioska będzie atakowana co noc aż do końca czasu. „Jeśli to nie będą ludzie z zachodu, ich miejsce zajmą biali ludzie” — oznajmił, demonstrując w uśmiechu czarną szparę między przednimi zębami. Mieszkańcy północy poczuli, że nie mają wyboru, więc muszą ustąpić. Puścili ojca Esi oraz innych wojowników, którzy oddali pięć spośród zrabowanych strzelb. Mężczyźni wracali do wioski w milczeniu, a ojca Esi gryzły wyrzuty sumienia. Kiedy dotarli do skraju osady, zatrzymał Kwaku Agyei, padł przed nim na oba kolana i pochylił nisko głowę. — Przepraszam cię, mój bracie — powiedział. — Nigdy więcej nie przystąpię pochopnie do walki, kiedy będzie istniała szansa na porozumienie. — Tylko wielki mężczyzna potrafi się przyznać do swego szaleństwa — odparł Kwaku Agyei, a potem wszyscy ruszyli w stronę wioski, prowadzeni przez skruszonego Wielkiego Mężczyznę, który właśnie zyskał nowe imię. Do Esi wrócił więc Wielki Mężczyzna, ten, którego znała w okresie swego dorastania. Niewpadający łatwo w gniew, panujący nad sobą, ale najdzielniejszy z wszystkich wojowników. Zanim Esi skończyła dwanaście lat, ich mała wioska wygrała pod wodzą Wielkiego Mężczyzny ponad pięćdziesiąt pięć plemiennych wojen. Wszyscy widzieli łupy, jakie przynosili z pola walki wojownicy: błyszczące złoto, barwne tkaniny w dużych brązowych workach i jeńców w żelaznych klatkach. Właśnie ci jeńcy budzili jej największe zainteresowanie, gdyż za każdym razem byli wystawiani na pokaz w centralnym punkcie wioski. Oglądali ich najczęściej młodzi, silni wojownicy, ale niekiedy również kobiety i dzieci. Niektórzy z niewolników trafiali do mieszkańców wioski jako służba domowa, kucharze i sprzątaczki, ale ponieważ utrzymywanie tak wielkiej liczby ludzi stało się trudne, trzeba było pozbyć się ich nadmiaru w inny sposób. — Mamo, co dzieje się z jeńcami, którzy stąd znikają? — spytała Esi pewnego dnia, idąc w ślad za Maame przez główny plac i prowadząc na powrozie kozę, która miała być ich obiadem. — O takich sprawach mogą rozmawiać tylko chłopcy — odparła matka, unikając jej wzroku. — Ty nie musisz o tym myśleć. W czasach, których sięgała pamięć Esi, a może jeszcze wcześniej, Maame odmawiała wybrania sobie służącej lub służącego z grona jeńców, których co miesiąc prowadzono przez osadę. Kiedy jednak liczba niewolników stale rosła, Wielki Mężczyzna zaczął na nią nalegać. — Służąca mogłaby ci pomagać w gotowaniu — mówił.
— W gotowaniu pomaga mi Esi. — Ale ona jest moją córką, a nie jakąś dziewczyną, którą można pomiatać. Esi uśmiechnęła się. Kochała matkę, ale zdawała sobie sprawę, że nie pochodziła ona ze znaczącej rodziny i nie miała żadnych krewnych, więc zdobycie takiego męża jak Wielki Mężczyzna było dla niej uśmiechem losu. Wiedziała też, że jej ojciec ocalił Maame od jakiegoś nieszczęścia, ale nie miała pojęcia, na czym ono polegało. Była pewna, że jej matka jest gotowa zrobić dla niego niemal wszystko. — W porządku — powiedziała Maame. — Esi i ja wybierzemy jutro jakąś dziewczynę. Zrobiły to i nazwały ją Abronoma, czyli Gołąbeczka. Miała ona najciemniejszą skórę, jaką Esi widziała w życiu. Zawsze spuszczała wzrok i choć znała nieźle język Twi, rzadko się nim posługiwała. Nie wiedziała, ile ma lat, ale Esi domyślała się, że nie jest wiele starsza od niej. Na początku Abronoma fatalnie radziła sobie z domowymi obowiązkami. Rozlewała olej, niechlujnie zamiatała, nie znała dobrych bajek dla dzieci. — Ona jest beznadziejna — powiedziała Maame do Wielkiego Mężczyzny. — Musimy ją odesłać. Siedzieli na dworze, kąpiąc się w promieniach południowego słońca. Wielki Mężczyzna odchylił głowę do tyłu i zaśmiał się tak donośnie, że jego głos przypominał grzmot z okresu pory deszczowej. — Dokąd ją chcesz odesłać? Niewolnika można nauczyć porządku tylko w jeden sposób. — Odwrócił się do Esi, która usiłowała wspiąć się na palmę tak, jak robiły to inne dzieci, ale miała zbyt krótkie ręce, by objąć pień. — Esi, przynieś mi moją rózgę. Rózga była zrobiona z dwóch splecionych ze sobą pędów trzciny. Była starsza niż dziadek Esi ze strony ojca, bo przechodziła z pokolenia na pokolenie. Wielki Mężczyzna nigdy nie uderzył nią Esi, ale widziała, jak bije nią swoich synów. I słyszała świst, z jakim odrywała się ona od ciała. Ruszyła w stronę zagrody, ale Maame zastąpiła jej drogę. — Nie! Wielki Mężczyzna spojrzał na żonę i uniósł rękę. W jego wzroku zamigotał gniew, tak przelotny jak obłoczek pary unoszący się nad patelnią, na którą spada kropla zimnej wody. — Co to znaczy: nie? — Chciałam… chciałam tylko powiedzieć, że powinnam to zrobić ja. Wielki Mężczyzna opuścił rękę. Przez dłuższą chwilę patrzył badawczo na żonę, a Esi próbowała odgadnąć sens wymiany ich spojrzeń. — No dobrze — powiedział Wielki Mężczyzna. — Ale jutro przyprowadzę ją tutaj. Każę jej przenieść wodę od podwórza do tamtego drzewa i jeżeli choć kropla upadnie na ziemię, zrobię, co trzeba. Czy mnie słyszysz? Maame kiwnęła głową, a Wielki Mężczyzna potrząsnął głową. Zawsze mówił wszystkim, którzy chcieli go słuchać, że rozpuścił swoją trzecią żonę, uwiedziony jej piękną twarzą i smutnym wyrazem oczu. Maame i Esi weszły do chaty i znalazły Abronomę, która leżała zwinięta na bambusowej pryczy, przypominając ptaka, od którego pochodziło jej imię. Maame obudziła ją i kazała wstać. Potem wyciągnęła rózgę, którą dał jej Wielki Mężczyzna, rózgę, której nigdy nie używała, i spojrzała na Esi ze łzami w oczach. — Proszę cię, zostaw nas same. Esi wyszła z chaty, a potem przez kilka minut słyszała uderzenia rózgi i towarzyszące im krzyki dwóch kobiet. Następnego dnia Wielki Mężczyzna zaprosił wszystkich mieszkańców swej zagrody i kazał im obserwować Abronomę, która miała przenieść na głowie wiadro wody od podwórza do drzewa, nie rozlewając ani kropli. Esi ustawiła się wraz z całą rodziną, czyli czterema przyrodnimi matkami i dziewiątką przyrodniego rodzeństwa, na wielkim podwórzu, czekając na dziewczynę, która niosła wodę ze strumienia w dużym czarnym kuble. Potem Wielki Mężczyzna kazał Abronomie ukłonić się wszystkim zebranym
i ruszyć w kierunku drzewa. Szedł obok niej, by się upewnić, że niczego nie przeoczy. Esi widziała, że dziewczyna drży, ustawiając wiadro na swej głowie. Maame przycisnęła córkę do piersi i uśmiechnęła się do składającej ukłon Abronomy, ale ona odpowiedziała jej spojrzeniem, nasyconym lękiem i pustką. Gdy wiadro dotknęło jej głowy, cała rodzina zaczęła z niej szydzić. — Nigdy jej się to nie uda! — zawołała Amma, pierwsza żona Wielkiego Mężczyzny. — Patrzcie, ona wyleje całą wodę i sama się w niej utopi — powiedział Kojo, najstarszy syn. Gołąbeczka zrobiła pierwszy krok, a Esi wstrzymała oddech. Ona nie potrafiłaby przenieść na głowie nawet jednego kawałka drewna, ale widziała, jak matka nosiła idealnie okrągły owoc kokosa, który nie tylko się nie staczał, ale był tak nieruchomy, jakby stanowił przedłużenie czaszki. — Gdzie się tego nauczyłaś? — zapytała wtedy matkę, a ona odpowiedziała: — Kiedy musisz, jesteś w stanie nauczyć się wszystkiego. Nauczysz się latać, jeśli będzie ci to mogło przedłużyć życie choćby o jeden dzień. Abronoma wysunęła głowę do przodu, złapała równowagę i ruszyła. Wielki Mężczyzna szedł obok niej, szepcząc do jej ucha obraźliwe słowa. Dotarła do drzewa stojącego na skraju lasu, zakręciła i ruszyła z powrotem w kierunku widzów. Kiedy znalazła się na tyle blisko, że Esi widziała znów wyraźnie jej twarz, zauważyła, że ma mokry od potu nos i oczy pełne łez. Odniosła wrażenie, że płacze również niesione na głowie wiadro, na którego brzegach skraplała się woda. Kiedy Abronoma zdejmowała je z głowy, zaczęła się triumfalnie uśmiechać. Może był to powiew wiatru, może jakiś spragniony kąpieli owad, a może dziewczynie drgnęła ręka, ale zanim kubeł dotknął ziemi, wypadły z niego dwie krople. Esi zerknęła na Maame, która błagalnie patrzyła na Wielkiego Mężczyznę, ale w tym momencie reszta rodziny zaczęła głośno krzyczeć, domagając się kary. Kojo zaintonował piosenkę: Gołąbeczka nie przeszła próby. Jak ją teraz potraktować? Zadaj jej ból, wojowniku, bo inaczej będziesz żałować! Wielki Mężczyzna sięgnął po rózgę, a po chwili słowom piosenki zaczął towarzyszyć rytm uderzeń spadającej na ciało trzciny i jej głośny świst. Tym razem Abronoma nie krzyczała. — Gdyby jej nie zbił, wszyscy uznaliby go za słabego człowieka — powiedziała Esi. Po tym wydarzeniu Maame była niepocieszona i z płaczem mówiła do córki, że Wielki Mężczyzna nie powinien był bić Gołąbeczki za tak drobny błąd. Esi zlizywała zupę ze swych zabarwionych na pomarańczowo palców. Matka zaprowadziła Abronomę do chaty i zrobiła maść na jej rany, a teraz dziewczyna leżała na pryczy i spała. — Słabego człowieka, tak? — powtórzyła Maame i spojrzała na córkę z taką niechęcią, jakiej Esi nigdy dotąd nie widziała w jej oczach. — Tak — szepnęła Esi. — Nie myślałam, że dożyję chwili, w której moja własna córka będzie mówiła takie rzeczy. Ei bo! Chcesz wiedzieć, kto jest słaby? Ten, kto traktuje drugiego człowieka w taki sposób, jakby był jego właścicielem. A silny wie, że każdy należy do siebie. Esi poczuła się boleśnie dotknięta. Powiedziała tylko to, co na jej miejscu powiedziałby każdy mieszkaniec wioski, a Maame ją za to skarciła. Miała ochotę wybuchnąć płaczem, przytulić się do matki, zareagować jakoś na jej słowa, ale Maame wyszła z izby, by dokończyć prace domowe, do których Abronoma tego wieczora nie była zdolna. Akurat w tym momencie Gołąbeczka zaczęła się poruszać. Esi podała jej wodę i pomogła odchylić głowę w taki sposób, żeby mogła ją wypić. Rany na ciele były jeszcze świeże, a maść zrobiona przez
Maame pachniała lasem. Esi wytarła palcami kąciki ust Abronomy, ale dziewczyna odepchnęła jej rękę. — Zostaw mnie w spokoju — powiedziała. — Przykro mi… przykro mi z powodu tego, co się stało. On jest dobrym człowiekiem. Abronoma splunęła na glinianą podłogę. — Twój ojciec jest Wielkim Mężczyzną, co? — spytała, a Esi przytaknęła ruchem głowy, mimo wszystko dumna ze swego ojca, choć widziała, co niedawno zrobił. Gołąbeczka zaśmiała się z goryczą. — Mój ojciec też był Wielkim Mężczyzną, a teraz popatrz, kim jestem. Pomyśl o tym, kim była twoja matka. — Kim była moja matka? — Czyżbyś tego nie wiedziała? — spytała Abronoma, rzucając jej pełne zdumienia spojrzenie. Esi, która nigdy w życiu nie rozstała się z matką na dłużej niż godzinę, nie wyobrażała sobie, by Maame mogła kryć przed nią jakąś tajemnicę. Znała dobrze dotyk jej ciała i jej zapach. Wiedziała, ile barw mają tęczówki jej oczu i ile ma krzywych zębów. Spojrzała na Abronomę, a dziewczyna potrząsnęła głową z drwiącym uśmiechem. — Twoja matka była niewolnicą pewnej rodziny z plemienia Fante. Została zgwałcona przez swego pana, bo on też był Wielkim Mężczyzną, a Wielcy Mężczyźni mogą robić, co im się podoba, byle nie okazać słabości, prawda? Esi odwróciła wzrok, a Abronoma ściszyła głos. — Nie jesteś pierwszą córką swojej matki. Przed tobą urodziła się inna. A w naszej wiosce mówi się, że rozłączone siostry są jak kobieta i jej odbicie, są skazane na pozostawanie po przeciwnych stronach stawu. Esi chciała dowiedzieć się czegoś więcej, ale nie zdążyła o nic spytać, bo do izby weszła Maame. — Esi, chodź tutaj i pozwól Gołąbeczce spać. Jutro rano wstaniesz wcześnie i pomożesz mi sprzątnąć dom. Esi zrozumiała, że Abronoma musi odpoczywać. Odsunęła się od niej i spojrzała badawczo na matkę. Jej ramiona były jak zwykle opuszczone, a oczy niespokojne. Nagle poczuła ogromny wstyd. Przypomniała sobie dzień, w którym po raz pierwszy ujrzała dorosłych mieszkańców osady, którzy pluli na przetrzymywanych w centralnym punkcie wioski jeńców. Jakiś mężczyzna powiedział wtedy: — Ci z północy nie zasługują nawet na to, żeby uważać ich za ludzi. Są brudną ziemią, na którą trzeba pluć. Esi miała wtedy pięć lat. Jego słowa zabrzmiały w jej uszach jak lekcja, więc przechodząc tamtędy następnym razem, zebrała w ustach trochę śliny i obryzgała nią małego chłopca, tulącego się do matki. Dziecko krzyknęło coś głośno w niezrozumiałym dla niej języku, a ona poczuła się nieswojo, nie dlatego że je opluła, ale na myśl o tym, co powiedziałaby na takie zachowanie jej matka. Teraz nie mogła wyrzucić z wyobraźni wizji metalowej klatki, w której trzymano jej matkę. I tulącą się do niej siostrę, której nigdy nie dane było jej poznać. W ciągu następnych miesięcy Esi usiłowała zaprzyjaźnić się z Abronomą. Zaczęła współczuć Gołąbeczce, która stała się tymczasem idealną służącą. Odkąd została zbita, nie upuściła ani okruszyny, nie rozlała ani kropli wody. Wieczorami, kiedy dziewczyna miała już czas wolny od pracy, Esi usiłowała wydobyć z niej trochę więcej informacji dotyczących przeszłości swojej matki. — Nie wiem nic więcej — mówiła Abronoma, zamiatając podłogę pękiem gałązek lub cedząc olej palmowy. — Nie dręcz mnie! — krzyknęła kiedyś doprowadzona do skrajnej irytacji. Esi nadal usiłowała jednak nawiązać z nią przyjazne stosunki. — Co mogę dla ciebie zrobić? — pytała. — Co mogę zrobić? Doczekała się odpowiedzi dopiero po kilku tygodniach nalegań.
— Wyślij wiadomość do mojego ojca — powiedziała Abronoma. — Daj mu znać, gdzie jestem. Daj mu znać, gdzie jestem, a nie będę miała do ciebie żalu. Esi nie mogła tej nocy zasnąć. Chciała zawrzeć pokój z Abronomą, ale gdyby ojciec dowiedział się, o co prosiła ją dziewczyna, w ich chacie z pewnością wybuchłaby wojna. Już teraz słyszała, jak Wielki Mężczyzna krzyczy na Maame, zarzucając jej, że wychowuje córkę na słabą kobietkę. Przewracała się na swoim posłaniu, dopóki Maame nie zaczęła jej uciszać. — Proszę cię, pozwól mi spać. Jestem zmęczona. Esi zamknęła oczy, ale nadal widziała swoją matkę jako usługującą w domu niewolnicę. I w końcu postanowiła wysłać tę wiadomość. Następnego ranka, bardzo wcześnie, odwiedziła posłańca, który mieszkał na skraju osady. Co tydzień, przed wyruszeniem do lasu, wysłuchiwał jej słów i słów innych osób. Były one potem przekazywane z wioski do wioski przez innych posłańców. Esi nie wiedziała, czy ta wiadomość dotrze kiedykolwiek do ojca Abronomy. Mogła być zlekceważona lub zapomniana, zagubiona lub zniekształcona. Ale ona mogła przynajmniej powiedzieć, że spełniła prośbę Gołąbeczki. Kiedy wróciła do chaty, tylko Abronoma była już na nogach. Kiedy dowiedziała się, co zrobiła Esi, klasnęła w dłonie, a potem objęła ją swymi małymi rękami tak mocno, że zabrakło jej tchu. — Czy wszystko jest już zapomniane? — spytała Esi, kiedy dziewczyna wypuściła ją z objęć. — Rachunki zostały wyrównane — odparła niewolnica, a Esi poczuła wielką ulgę, która przepłynęła przez całe jej ciało jak krew i przyprawiła ją o drżenie rąk. Objęła Abronomę i wyobraziła sobie, że trzyma w ramionach własną siostrę. Mijały miesiące, a wraz z ich upływem rosło radosne podniecenie Gołąbeczki. Wieczorami, przed zaśnięciem, chodziła nerwowo po podwórzu i mamrotała do siebie: „Mój ojciec. Nadchodzi mój ojciec”. Wielki Mężczyzna zwrócił uwagę na jej pomruki i kazał wszystkim na nią uważać, gdyż może być czarownicą. Esi przyglądała się jej uważnie, wypatrując objawów, ale codziennie było to samo: „Nadchodzi mój ojciec. Ja to wiem. On nadchodzi”. Wielki Mężczyzna zagroził w końcu Abronomie, że wytłucze z niej te słowa, jeśli nie przestanie ich powtarzać, więc zamilkła, a cała rodzina wkrótce o wszystkim zapomniała. Życie toczyło się swoim rytmem. Esi nie pamiętała, by jej osada była kiedykolwiek zagrożona. Wszystkie walki toczyły się z dala od domu. Wielki Mężczyzna i inni wojownicy napadali na niezbyt odległe wioski, rabowali, co się dało, a niekiedy podpalali trawy, żeby mieszkańcy najbliższych trzech osad zobaczyli dym i poczuli lęk przed nadejściem wrogów. Ale tym razem sprawy ułożyły się inaczej. Wszystko zaczęło się, kiedy cała rodzina była pogrążona we śnie. Wielki Mężczyzna spędzał tę noc w chacie Maame, więc Esi musiała spać w kącie, na podłodze. Kiedy usłyszała ciche jęki i przyspieszone oddechy, odwróciła się twarzą do ściany. Tylko raz, pod osłoną ciemności, zaspokoiła swą ciekawość i spojrzała w kierunku ich posłania. Jej ojciec był pochylony nad ciałem matki i poruszał się z początku wolno, a potem coraz szybciej. Nie widziała wiele, ale najbardziej zainteresowały ją dźwięki. Dźwięki, które wydawali jej rodzice, zdawały się kroczyć po cienkiej linii biegnącej między rozkoszą a bólem. Esi poczuła jakieś nieokreślone pragnienie, które budziło w niej lęk. Nigdy więcej ich nie podglądała. Tej nocy, kiedy cała rodzina zasnęła, rozległy się ostrzegawcze sygnały. Wszyscy mieszkańcy wioski wiedzieli, co oznacza każdy głos. Dwa przeciągłe zawołania donosiły im, że nieprzyjaciel jest jeszcze oddalony o kilka mil; trzy krótkie okrzyki — że stoi już u wrót. Usłyszawszy te trzy zawołania, Wielki Mężczyzna zerwał się z łóżka i chwycił maczetę, która była zawsze ukryta pod posłaniem każdej z jego żon. — Zaprowadź Esi do lasu! — krzyknął do Maame, a potem wybiegł z chaty, nie zdążywszy nawet dokładnie okryć swej nagości.
Esi zrobiła to, czego ją nauczył ojciec: chwyciła mały nóż używany przez matkę do krojenia bananów i ukryła go w fałdach spódnicy. Maame siedziała bez ruchu na krawędzi posłania. — Chodźmy! — zawołała Esi, ale matka nie ruszyła się z miejsca. Nie wstała nawet wtedy, kiedy córka podbiegła do niej i mocno nią potrząsnęła. — Nie przeżyję tego po raz drugi — wyszeptała cicho. — Czego? — spytała Esi, w gruncie rzeczy nie czekając na odpowiedź. Adrenalina krążyła w niej tak szybko, że jej ręce drżały. Czyżby to zamieszanie było skutkiem przekazanej przez nią wiadomości? — Nie przeżyję tego po raz drugi — powtórzyła Maame. — Mam dość lasu. Mam dość ognia. Zaczęła się kiwać w przód i w tył, oburącz obejmując swój wydatny brzuch w taki sposób, jakby był małym dzieckiem. Z pomieszczenia przeznaczonego dla niewolników doszedł głośny śmiech Abronomy, która nadbiegła po chwili tanecznym krokiem, wołając: — Mój ojciec już tu jest! Mówiłam wam, że on mnie odnajdzie i oto w końcu się zjawił! Wyszła z izby i zniknęła im z oczu. Zza drzwi chaty dochodziły głośne kroki biegających i krzyczących ludzi oraz płaczliwe jęki dzieci. Matka Esi chwyciła córkę za rękę i wcisnęła w jej dłoń jakiś przedmiot. Był to czarny kamień, ozdobiony cząsteczkami złota i tak gładki, jakby ktoś starannie polerował jego powierzchnię przez wiele lat. — Przechowywałam go dla ciebie — oznajmiła Maame. — Chciałam ci go dać w dniu ślubu. Drugi miała dostać twoja siostra. Kiedy podłożyłam ogień, zostawiłam go u Baaby. — Dla mojej siostry? — powtórzyła Esi, domyślając się, że to, co powiedziała jej Abronoma, było prawdą. Maame bełkotliwie powtarzała jakieś słowa, których Esi nigdy dotąd nie słyszała w jej ustach. Siostra, Baabe, Ogień. Siostra, Baabe, Ogień. Esi chciała zadać jej kilka dalszych pytań, ale hałas dochodzący z zewnątrz robił się coraz bardziej ogłuszający, a oczy Maame straciły wyraz i pojawiła się w nich tępa pustka. Esi spojrzała na matkę. Odniosła wrażenie, że widzi ją po raz pierwszy w życiu. Ta kobieta nie była sobą. Dawna Maame bezpowrotnie przepadła. Obie uświadomiły sobie w tej samej chwili, że bez względu na to, jak bardzo się kochają, cała ich miłość nie przywróci Maame tego, co utraciła. A Esi zrozumiała, że jej matka wolałaby umrzeć, niż znowu uciekać do lasu. Umrzeć, zanim zostanie uwięziona. Umrzeć, choćby po jej śmierci ukochana córka miała odziedziczyć owo nieuchwytne poczucie utraty części własnej osobowości. — Idź! — rozkazała Maame, choć Esi ciągnęła ją za ręce, usiłując zmusić do wstania z łóżka. — Idź! Esi schowała czarny kamień do swego zawiniątka. Uściskała matkę, włożyła jej do ręki wyjęty z fałdów spódnicy nóż i wybiegła z domu. Szybko dotarła do lasu i znalazła palmę, którą mogła objąć rękami. Ćwiczyła od dawna sztukę chodzenia po drzewach, choć nie wiedziała, że przygotowuje się do tej chwili. Ścisnęła oburącz pień i posługując się nogami, weszła tak wysoko, jak się dało. Okrągły księżyc był równie wielki jak lęk wypełniający jej żołądek. Nigdy dotąd nie przypuszczała, że można aż tak bardzo się czegoś bać. Minęło dziesięć minut. Potem dwadzieścia. Czas wlókł się bardzo wolno. Esi czuła w rękach piekący ból i miała wrażenie, że obejmuje nie pień drzewa, lecz słup ognia. Ciemne cienie leżących na ziemi liści zaczęły wyglądać groźnie. Niebawem usłyszała rozpaczliwe krzyki ludzi, którzy spadali z pobliskich palm jak dojrzałe owoce, a po chwili pod jej drzewem zatrzymał się jakiś wojownik. Nie znała języka, którym przemawiał, ale wiedziała, co teraz będzie. Rzucił w jej kierunku kamień, potem drugi i trzeci. Czwarty pocisk trafił ją w bok, ale nadal trzymała się pnia. Piąty uderzył w jej splecione palce, więc straciła władzę w rękach i spadła. Została związana wraz z gromadą innych ludzi, których nie była w stanie policzyć. Nie było wśród nich mieszkańców jej zagrody. Ani Maame, ani innych żon ojca, ani ich dzieci. Jej ręce związano w taki
sposób, że musiała trzymać je wyciągnięte przed sobą jak żebraczka. Przyglądała się liniom na wewnętrznych stronach swych dłoni, ale nic z nich nie mogła odczytać. Nigdy w życiu nie czuła się tak bezradna. Ruszyli. Esi odbywała wielomilowe przechadzki z ojcem, więc myślała, że jakoś to zniesie. Pierwsze godziny istotnie nie były najgorsze, ale po dziesięciu godzinach marszu odciski na jej stopach zaczęły pękać, tryskając krwią, która barwiła leżące na ziemi liście. Sama też stąpała po liściach zakrwawionych przez jeńców, którzy szli przed nią. Płacz wielu jej rodaków tłumił to, co mówili wojownicy, ale i tak by ich nie zrozumiała. Przy każdej okazji upewniała się, że nadal ma przy sobie kamień, który dała jej matka. Nie wiedziała, jak długo pozwolą im zachować swoje suknie. Liście zalegające poszycie lasu były tak wilgotne od krwi, potu i rosy, że idący przed nią mały chłopiec poślizgnął się i upadł. Kiedy jeden z wojowników pomógł mu wstać, chłopiec wymamrotał jakieś słowa, wyrażające wdzięczność. — Za co on mu dziękuje? — spytała jakaś idąca za nimi kobieta. — Przecież oni nas wszystkich zjedzą. Esi odchyliła głowę do tyłu, by lepiej ją słyszeć, bo była na wpół ogłuszona przez własny szloch, a wszystkie głosy tłumiło brzęczenie chmary unoszących się nad nimi owadów. — Kto nas zje? — spytała. — Biali ludzie. Tak mówi moja siostra. Ona mówi, że biali kupią nas od tych wojowników, a potem ugotują w zupie jak kozy. — Nie! — krzyknęła Esi tak głośno, że jeden z wojowników podbiegł i szturchnął ją kijem w bok. Kiedy odszedł, usiłowała zapomnieć o bólu, przypominając sobie kozy, które chodziły swobodnie po ich wiosce. Potem wyobraziła sobie, że chwyta jedną z nich, kładzie na ziemi, wiąże jej nogi i podrzyna gardło. Zadrżała na myśl o tym, że właśnie w taki sposób zabiją ją biali ludzie. — Jak masz na imię? — spytała idącą za nią dziewczynę. — Nazywają mnie Tansi. — A mnie Esi. I tak zostały przyjaciółkami. Szli całymi dniami, od rana do wieczora. Rany na nogach Esi nie miały dość czasu, by się zagoić, więc były stale otwarte. Wojownicy przywiązywali niekiedy jeńców do drzew, a sami wychodzili z dżungli, by obserwować mieszkańców mijanych wiosek. Niekiedy przyprowadzali z tych wypraw nowych niewolników. Sznur, którymi związane były ręce Esi, zaczął ją parzyć. Był to dziwny ból, jakiego nigdy dotąd nie odczuwała; przypominał zimny ogień, smaganie słonego wiatru. Niebawem zapach tego wiatru dotarł do jej nosa, a ona, pamiętając zasłyszane opowieści, domyśliła się, że są już blisko krainy Fante. Handlarze, chcąc zmusić jeńców do szybszego marszu, bili ich kijami po nogach. Przez niemal połowę tygodnia szli w dzień i w nocy. Ci, którzy nie nadążali, byli bici kijami i nagle — jakby pod wpływem magii — odzyskiwali siły. Kiedy nogi Esi zaczynały się pod nią uginać, dotarli do jakiejś wioski zamieszkanej przez lud Fante. Zanim wszyscy jeńcy zostali wtłoczeni do ciemnej, wilgotnej piwnicy, Esi zdążyła ich policzyć. Trzydzieści pięć. Trzydzieści pięć osób połączonych sznurem. Mieli dość czasu, żeby się wyspać, a po obudzeniu zostali nakarmieni. Dziwną owsianą papką, której Esi nigdy dotąd nie jadła. Nie była zachwycona jej smakiem, ale miała przeczucie, że przez długi czas nie dostanie nic innego. Wkrótce potem do pomieszczenia weszła grupa mężczyzn. Niektórzy z nich byli wojownikami, których Esi widziała przedtem. Innych nigdy dotąd nie spotkała. — Więc to są ci niewolnicy, których nam przyprowadziliście? — spytał jeden z nowych ludzi w narzeczu fante. Esi dawno już nie słyszała nikogo, kto mówiłby tym dialektem, ale dobrze rozumiała jego słowa. — Wypuście nas! — zaczęli wołać powiązani więźniowie, mając nadzieję, że teraz ktoś zechce ich
słuchać. Wznosili okrzyki w dwóch językach używanych przez mieszkańców krainy Aka, członków plemienia Fante i Asante. Dwa plemiona, dwie gałęzie, wyrastające z tego samego drzewa. — Wypuście nas! — wołali chrypnącymi głosami, ale nie odpowiedziało im nic oprócz ciszy. — Wodzu Abeeku — powiedział inny mężczyzna. — Nie powinniśmy byli tego robić. Nasi sprzymierzeńcy z plemienia Asante będą oburzeni, kiedy się dowiedzą, że współdziałamy z ich wrogami. Mężczyzna nazwany wodzem rozłożył bezradnie ręce. — Dziś ich wrogowie płacą nam więcej, Fiifi — powiedział. — Jutro, jeśli to oni zapłacą więcej, będziemy współdziałali z nimi. Tak się buduje wioski. Czy to rozumiesz? Esi przyjrzała się mężczyźnie o imieniu Fiifi. Był młody jak na wojownika, ale nie miała wątpliwości, że pewnego dnia również zostanie Wielkim Mężczyzną. Potrząsnął głową, ale nie powiedział nic więcej. Wyszedł z lochu i przyprowadził kilku nowych mężczyzn. Byli to biali ludzie, których Esi nigdy dotąd nie widziała. Nie potrafiła dopasować koloru ich skóry do żadnego drzewa, żadnego błota, żadnej gliny, z jakimi miała kiedykolwiek do czynienia. — Ci ludzie nie wywodzą się z natury — powiedziała. — Mówiłam ci, że oni zjawili się po to, aby nas zjeść — mruknęła Tansi. Biali mężczyźni podeszli bliżej. — Wstawać! — zawołał wódz, a kiedy wszyscy jeńcy posłusznie dźwignęli się z podłogi, zwrócił się do jednego z białych. — Niech pan spojrzy, gubernatorze James — powiedział. — Ludzie z plemienia Asante są bardzo silni. Może pan sam to sprawdzić. Mówił w języku Fante, ale tak szybko, że Esi z trudem go rozumiała i zastanawiała się, czy sens jego słów może pojąć biały człowiek. Mężczyźni zaczęli rozbierać jeńców, którzy nadal mieli na sobie jakieś strzępy odzieży, i dokładnie im się przyglądać. Esi przypomniała sobie o kamieniu, ukrytym w jej zawiniątku, kiedy więc mężczyzna o imieniu Fiifi wyciągnął rękę, by rozwiązać węzeł, którym je zabezpieczyła, trysnęła mu w twarz długim strumieniem śliny. Nie zapłakał jak pojmany do niewoli chłopiec, którego opluła na placyku swej rodzinnej wioski. Nie zaczął szlochać, nie ukrył się, nie szukał pocieszenia. Po prostu otarł swoją twarz, nie odrywając od niej wzroku. — Jak teraz postąpisz, Fiifi? — spytał wódz, podchodząc bliżej i stając obok niego. — Czy pozostawisz ten uczynek bez kary? Mówił cicho, więc słyszeli go tylko Esi i Fiifi. Potem rozległ się odgłos uderzenia. Był tak głośny, że Esi nie wiedziała w pierwszej chwili, czy odczuwa ból w głowie czy w uchu. Osunęła się na kolana, osłaniając twarz i płacząc. Kiedy Fiifi ją uderzył, kamień wysunął się z zawiniątka, a ona ujrzała go teraz na podłodze, zaczęła więc płakać jeszcze głośniej, chcąc odwrócić uwagę napastników. Upadła w taki sposób, by przykryć głową swój skarb, i poczuła, że jego gładka czarna powierzchnia chłodzi jej twarz. A kiedy mężczyźni odwrócili się od niej w końcu, zapominając o zawiniątku, Esi podniosła kamień z podłogi i połknęła go. * Odchody zalegające podłogę lochu sięgały jej teraz do kostek. Nigdy dotąd nie przetrzymywano tu tak wielkiej liczby kobiet. Esi oddychała z trudem, ale zaczęła poruszać ramionami w taki sposób, by wywalczyć sobie trochę miejsca. Leżąca obok niej kobieta przestała robić pod siebie, odkąd żołnierze podali im ostatni posiłek. Esi przypomniała sobie pierwszy dzień w lochu, bo wtedy przeżywała takie same męki. Właśnie tego dnia znalazła w odchodach kamień swojej matki. Zakopała go, zaznaczając to
miejsce na ścianie, żeby je odnaleźć, gdy nadejdzie stosowny moment. — Cicho… cicho… — uspakajała swoją sąsiadkę. — Cicho… cicho… — powtórzyła, opanowując chęć powiedzenia jej, że wszystko będzie dobrze. Wkrótce potem drzwi lochu zostały uchylone i wpadł przez nie snop światła. Weszli dwaj żołnierze. Dostrzegła w ich zachowaniu coś dziwnego. Poruszali się mniej sprawnie, mniej energicznie. Widywała już ludzi pijanych palmowym winem, widziała ich zaczerwienione twarze i zamaszyste gesty. Poruszali rękami w taki sposób, jakby chcieli zagarnąć nawet otaczające ich powietrze. Żołnierze rozglądali się uważnie, a obecne w lochu kobiety zaczęły coś do siebie mruczeć. Jeden z nich chwycił siedzącą w kącie dziewczynę i przyparł ją do ściany. Przesunął dłońmi po jej piersiach, a kiedy opuścił je niżej, płynące z jej ust dźwięki zamieniły się w krzyk. Stłoczone w lochu kobiety zaczęły ją szeptem upominać. „Bądź cicho, głupia dziewczyno, bo wszystkie zostaniemy pobite!” Ich szept zamienił się w zawodzący, wypełniony lękiem i gniewem głos, płynący z pięćdziesięciu gardeł. Żołnierz obmacujący dziewczynę zaczął się pocić i wykrzyknął w ich kierunku jakąś groźbę. Ich głosy stały się mniej donośne, ale nie ucichły. Esi miała wrażenie, że ten niski, wibrujący szmer dochodzi z jej własnego brzucha. — Co oni robią? — pytały kobiety. — Co oni robią! Stopniowo podnosiły głos, a żołnierze odpowiedzieli im po chwili głośnym krzykiem. Inny mężczyzna chodził po lochu, uważnie oglądając wszystkie więźniarki. Kiedy podszedł do Esi, uśmiechnął się, a ona przez sekundę myślała, że okazuje jej życzliwość, gdyż od dawna nie widziała niczyjego uśmiechu. Powiedział coś, a potem położył ręce na jej ramieniu. Próbowała stawiać mu opór, ale brak jedzenia i częste chłosty tak ją osłabiły, że nie miała nawet dość siły, by zebrać w ustach ślinę i splunąć w jego twarz. Roześmiał się głośno, widząc jej nieudaną próbę, a potem chwycił ją za rękę i wyprowadził z lochu. Kiedy wyszli na światło dzienne, Esi zerknęła za siebie. Wszystkie kobiety zawodziły i płakały. Zaprowadził ją do swej kwatery, położonej nad pomieszczeniem, w którym więzieni byli pozostali jeńcy. Esi tak bardzo odwykła od światła, że jego blask ją oślepiał. Nie widziała, dokąd ją prowadzi żołnierz. Kiedy dotarli do jego izby, wskazał jej gestem szklankę wody, ale ona nie ruszyła się z miejsca. Wtedy wyciągnął palec w kierunku leżącej na stole szpicruty. Esi kiwnęła głową i wypiła łyk wody, ale wypłynęła ona z jej zdrętwiałych ust. Żołnierz położył ją na złożonej derce, rozwarł jej nogi i wdarł się do jej wnętrza. Krzyknęła głośno, ale on zatkał jej usta dłonią, a potem włożył palce do ust. Kiedy zaczęła je gryźć, wydawał się zadowolony, więc przestała. Zamknęła oczy, zmuszając się do odbierania wrażeń słuchowych, a nie wzrokowych. Wyobrażała sobie, że jest nadal małą dziewczynką i spędza w chacie matki noc, na którą przypadały odwiedziny ojca, że wbija wzrok w glinianą ścianę, by nie naruszyć ich prywatności, że usiłuje się od nich odseparować i pojąć, jaka jest różnica między rozkoszą a bólem. Kiedy skończył, na jego twarzy odbił się taki niesmak, jakby jej widok go brzydził. Miał taką minę, jakby to ona go czegoś pozbawiła. Jakby to ona go zgwałciła. Zdała sobie nagle sprawę, że ten człowiek zrobił coś, co potępiliby nawet inni żołnierze. Patrzył na nią w taki sposób, jakby jej ciało było świadectwem jego hańby. Gdy nadeszła noc i zapadła tak dobrze jej znana ciemność, żołnierz wygnał ją ze swojej izby. Nadal ją uciszał, choć przestała już płakać. Nie chciał nawet na nią patrzeć, tylko kierował ją popchnięciami w stronę lochu. Kiedy tam weszła, jęki ustały. Kobiety przestały szeptać i zawodzić. Żołnierz prowadził ją na miejsce, a wokoło panowała cisza.
Mijały kolejne dni. Ich rytm zmieniał się tylko na tyle, że czasem dostawały coś do jedzenia, a czasem nie. Od owego pamiętnego wieczora Esi ciągle krwawiła. Śledziła cienką, czerwoną strużkę spływającą po jej nodze. Nie chciała już rozmawiać z Tansi. Nie chciała słuchać żadnych opowieści. Doszła do wniosku, że błędnie oceniła zachowanie rodziców podczas nocy, gdy poruszali się miarowo w chacie matki. Nie było w tym żadnej przyjemności. Drzwi lochu otworzyły się, weszli dwaj żołnierze. Esi rozpoznała jednego z nich, bo widziała go w piwnicy na terenie krainy Fante. Był wysoki, a jego włosy miały kolor zmoczonej przez deszcz kory drzewa, ale zaczynały już siwieć. Jego kurtka była zapięta na wiele złotych guzików, a na ramionach miał złote epolety. Esi wytężała umysł, usiłując odgarnąć wypełniające jej głowę pajęczyny, i przypomnieć sobie, jak nazywał tego mężczyznę wódz. Gubernator James. Zatkał palcami nos i przeszedł przez pomieszczenie, depcząc butami po dłoniach, udach i włosach. Za nim kroczył jakiś młody żołnierz. Wysoki mężczyzna wskazał dwadzieścia kobiet, wśród których znalazła się Esi. Żołnierz krzyknął coś głośno, ale one go nie zrozumiały. Wtedy zaczął je chwytać za przeguby rąk i wyciągać spod stosu innych kobiet, a potem stawiać na nogi. Gdy utworzyły równy rząd, gubernator dokładnie je zbadał. Dotykał ich piersi i wsuwał ręce między uda. Gdy pierwsza z poddanych oględzinom dziewczyn zaczęła płakać, powalił ją na ziemię szybkim uderzeniem w twarz. W końcu podszedł do Esi. Przyjrzał jej się uważnie, a potem zamrugał oczami i potrząsnął głową. Spojrzał na nią jeszcze raz i zaczął ją badać, tak samo jak inne kobiety. Kiedy wsunął dłoń między jej nogi, jego palce zrobiły się czerwone. Spojrzał na nią ze współczuciem, jakby rozumiał, co ją spotkało, choć jej wydawało się to wątpliwe. Wykonał jakiś gest, a żołnierz natychmiast zaczął wypędzać je z lochu. — Nie, nie, mój kamień! — zawołała Esi, przypomniawszy sobie otrzymany od matki talizman. Rzuciła się na ziemię i zaczęła w niej kopać, ale żołnierz uniósł ją w górę i postawił na nogi, więc została z pustymi rękami. Wyprowadzono je na światło. Poczuła w nosie zapach oceanu, a w gardle smak soli. Żołnierze poprowadzili wybrane kobiety w kierunku otwartej bramy, która wiodła w stronę morza, więc niebawem znalazły się na piasku. Zanim Esi ruszyła z miejsca, gubernator spojrzał na nią i uśmiechnął się ze współczuciem. Jego uśmiech wydał się jej szczery i życzliwy. Ale mimo to do końca życia, widząc uśmiech na twarzy białego człowieka, przypominała sobie grymas żołnierza, który zawlókł ją do swojej kwatery. I zdawała sobie na nowo sprawę, że uśmiechy białych ludzi zapowiadają nieszczęście.
QUEY Quey otrzymał wiadomość od swojego starego przyjaciela Cudjo i nie wiedział, jak ma na nią zareagować. Tej nocy udawał, że upał nie daje mu spać, a jego kłamstwo uwiarygodniały spływające po nim potoki potu. Ale kiedy on się nie pocił? W dżungli było tak gorąco i panowała taka wilgoć, że czuł się tak, jakby go powoli gotowano na kolację. Brakowało mu Twierdzy, wiatru od morza. Tu, w wiosce Effii, jego matki, pot gromadził się w jego uszach, a nawet w pępku. Piekła go skóra, a on wyobrażał sobie, że komary wpełzają po jego stopach i łydkach aż na brzuch, by odpoczywać przy wodopoju pępka. Zastanawiał się, czy komary piją pot czy tylko krew. Krew. Wyobrażał sobie jeńców, zapędzanych dziesiątkami i dwudziestkami do lochów, ich spętane i krwawiące ręce. On się do tego wszystkiego nie nadawał. Był stworzony do łatwiejszego życia, z dala od procederu niewolnictwa. Dorastał wśród białych na Cape Coast, był wykształcony w Anglii. Powinien nadal siedzieć w swoim biurze na terenie Twierdzy i pracować jako pisarz. Jego ojciec, James Collins, zadbał przed śmiercią o awans syna na podoficera, więc mógł spisywać kolumny cyfr, udając przed sobą, że nie kryją się za nimi kupowani i sprzedawani ludzie. Ale nowy gubernator Twierdzy wezwał go do siebie i skierował tu, do tej dżungli. — Jak już wiesz, Quey, od dawna współpracujemy z Abeeku Badu i innymi Murzynami z jego wioski, ale ostatnio docierają do nas słuchy, że oni zaczęli handlować z kilkoma prywatnymi firmami. Chcielibyśmy otworzyć w tej wiosce placówkę i zakwaterować w niej kilku naszych pracowników, których obecność delikatnie przypominałaby naszym przyjaciołom, że mają wobec nas pewne zobowiązania handlowe. Wybraliśmy cię na stanowisko szefa nowej placówki, bo twoich rodziców łączyły w przeszłości dobre stosunki z tą wioską, a ty znasz język i miejscowe zwyczaje, więc jesteśmy pewni, że będziesz mógł oddać naszej instytucji cenne usługi. Quey kiwnął głową i przyjął nowe stanowisko, bo co innego mógł zrobić. Ale czuł wewnętrzny opór. Jego znajomość miejscowych zwyczajów? Dobre stosunki rodziców ze wspomnianą wioską? Jego matka tak bardzo bała się Baaby, że była tam po raz ostatni, kiedy nosiła go jeszcze w swoim łonie. Czyli w 1779 roku, przed niemal dwudziestu laty. Baaba tymczasem umarła, ale oni nadal trzymali się z daleka od osady. Quey miał wrażenie, że jego nowa posada jest czymś w rodzaju kary, a przecież spadło już na niego dosyć kar. Gdy słońce w końcu wzeszło, Quey odwiedził swojego wuja Fiifi. Kiedy spotkali się po raz pierwszy, zaledwie przed miesiącem, nie mógł uwierzyć, że taki człowiek jak Fiifi jest jego krewnym. Nie chodziło o to, że był bardzo przystojny. Jego matkę przez całe życie nazywano Piękną Effią, więc był przyzwyczajony do urody. Ale Fiifi wyglądał jak potężny mężczyzna, a jego ciało było pełną wdzięku kompozycją mięśni. Quey, podobnie szczupły i wysoki jak jego ojciec, nie odznaczał się wielką siłą. James był potężny, ale źródłem tej potęgi był jego rodowód; Collinsowie z Liverpoolu zbili fortunę na budowie statków, którymi transportowano niewolników. Jego matka czerpała siłę ze swej urody, ale źródłem siły Fiifiego było jego ciało. Wyglądał na człowieka, który może sięgnąć po wszystko, czego zapragnie. Quey znał tylko jedną taką osobę. — Ach, oto mój syn — powiedział Fiifi, kiedy ujrzał nadchodzącego siostrzeńca. — Jesteś tu mile widziany. Siadaj, jedz! Wezwał służebną dziewczynę, która przyniosła dwie miski. Zaczęła ustawiać jedną z nich przed Fiifim,
ale on powstrzymał ją tylko jednym spojrzeniem i powiedział: — Masz najpierw podać jedzenie mojemu synowi. — Przepraszam — wymamrotała dziewczyna, stawiając miskę przed Queyem, a on podziękował jej i spojrzał na zawartość naczynia, w którym była owsiana papka. — Wuju — powiedział — jesteśmy tu już od miesiąca, a nie rozmawialiśmy dotąd o naszych umowach handlowych. Mamy dość pieniędzy, by kupować więcej towaru. Znacznie więcej. Ale musicie nam to umożliwić. Musicie zerwać stosunki handlowe z innymi firmami. Wygłaszał tę lub podobną mowę już wielokrotnie, ale wuj Fiifi zawsze go ignorował. Już pierwszego wieczora po przyjeździe Quey chciał porozmawiać z Badu o łączących ich stosunkach handlowych. Był przekonany, że im prędzej skłoni wodza do zawarcia porozumienia, tym prędzej będzie mógł wyjechać z wioski. Tego wieczora Badu zaprosił wszystkich mężczyzn do swojej zagrody, żeby się z nimi napić. Podał im tyle wina i akpeteshie, że mogli w nich utonąć. Jeden z oficerów, Timothy Hightower, chciał zrobić wrażenie na wodzu i wypił pełną beczułkę samogonu, a potem upadł pod palmą jak martwy, dostał ataku wymiotów i zaczął dygotać, twierdząc, że widzi duchy. Porośnięty drzewami dziedziniec, położony przed domem wodza, zaroił się wkrótce od innych podwładnych Queya, którzy wymiotowali, spali lub szukali miejscowych kobiet, żeby się z nimi przespać. Quey czekał na okazję do przeprowadzenia rozmowy z Badu, sącząc swego drinka. Wypił tylko dwie czarki wina, zanim podszedł do niego Fiifi. — Ostrożnie, Quey — powiedział, wskazując rozgrywające się przed nimi sceny. — Zbyt duża ilość napojów zwala z nóg nawet silniejszych mężczyzn niż oni. Quey spojrzał na kubek, który trzymał w ręku Fiifi, i uniósł pytająco brwi. — Woda — oznajmił jego wuj. — Jeden z nas musi być przygotowany na wszystko, co może się wydarzyć — dodał, wskazując ręką Badu, który siedział na swoim złotym tronie i spał, opierając podbródek na wydatnym brzuchu. Quey wybuchnął śmiechem, a na twarzy Fiifiego pojawił się po raz pierwszy w dziejach ich znajomości wyraz rozbawienia. Quey nie porozmawiał tego wieczora z Badu, ale gdy minęło kilka tygodni, zorientował się, że to nie o jego względy powinien zabiegać. Szybko pojął, że Badu jest figurantem, Omanhinem, który w zamian za rolę, jaką odgrywa w stosunkach handlowych, otrzymuje dary od politycznych przywódców z Londynu i Holandii, a prawdziwą władzę posiada Fiifi. Kiedy Fiifi potrząsnął głową, cała wioska zastygała w bezruchu. Teraz Fiifi milczał, jak zawsze wtedy, kiedy Quey poruszał temat handlu z Brytyjczykami. Patrzył na rozciągającą się przed nimi dżunglę, a Quey podążył za jego spojrzeniem. Dwa siedzące na drzewach ptaki śpiewały głośno dwie różne pieśni. — Wuju, umowa, którą zawarł Badu z moim ojcem… — Czy ty to słyszysz? — spytał Fiifi, wskazując ptaki, a Quey, sfrustrowany nagłą zmianą tematu, przytaknął ruchem głowy. — Kiedy jeden przestaje śpiewać, drugi zaczyna. Ich głosy stają się coraz bardziej donośne i przenikliwe. Jak myślisz, dlaczego? — Wuju, jedynym powodem naszego pobytu w tym miejscu jest handel. Jeśli chcesz się pozbyć Brytyjczyków z twojej wioski, musisz… — Ale ty nie słyszysz trzeciego ptaka, Quey. To samiczka, która w milczeniu słucha coraz głośniejszych treli obu samczyków. Odezwie się dopiero wtedy, kiedy one nadwerężą swoje głosy i zamilkną. Dopiero wtedy wybierze tego, którego śpiew bardziej jej się spodobał. Teraz siedzi spokojnie i pozwala im się spierać o to, który będzie lepszym partnerem, który da jej lepsze nasienie, który będzie walczył w jej obronie, gdy nadejdą trudne czasy.
— Quey, nasza wioska musi dbać o swoje interesy tak jak ta samiczka. Wy chcecie zapłacić więcej za niewolników, ale przecież wiecie że Holendrzy też zapłacą więcej, podobnie jak Portugalczycy, a nawet piraci. Kiedy wy wszyscy zaczniecie się przekrzykiwać, zapewniając nas o swojej wyższości, ja będę siedział spokojnie w swojej zagrodzie, jedząc fufu i czekając na cenę, którą uznam za zadowalającą. A teraz nie mówmy już więcej o interesach. Quey westchnął. A więc będzie tu przez całą wieczność. Ptaki, być może wyczuwając jego desperację, przestały śpiewać. Spojrzał na ich niebieskie, żółte, pomarańczowe skrzydła, na zakrzywione dzioby. — W Londynie nie było takich ptaków — powiedział cicho. — Ani takich kolorów. Wszystko było szare. Niebo, budynki… nawet ludzie wydawali się szarzy. — Nie wiem, dlaczego Effia pozwoliła Jamesowi wysyłać cię do tego nienormalnego kraju — mruknął Fiifi, potrząsając głową. Quey odruchowo przytaknął i powrócił do swojej miski z owsianką. Quey był samotnym dzieckiem. Kiedy się urodził, jego ojciec zbudował chatę niedaleko Twierdzy, żeby on, Effia i Quey mogli żyć w wygodniejszych warunkach. W owych czasach handel doskonale się rozwijał. Quey nigdy nie widział lochów i miał bardzo blade pojęcie o tym, co się dzieje na niższych poziomach Twierdzy, ale wiedział, że interesy idą dobrze, bo rzadko widywał ojca. Spędzał wszystkie dni z Effią, która była najbardziej cierpliwą matką na Cape Coast, na całym Złotym Wybrzeżu. Mówiła cicho, ale z wielkim przekonaniem. Nigdy go nie uderzyła, choć inne matki dokuczały jej, mówiąc, że rozpieszcza syna i że on nigdy się niczego nie nauczy. — Czego miałby się nauczyć? — odpowiadała Effia. — Czego ja się kiedykolwiek nauczyłam od Baaby? A jednak Quey robił postępy. Siedział na kolanach matki, a ona uczyła go mówić, powtarzając każde słowo w języku Fante i po angielsku, potrafił więc zrozumieć pytanie zadane w każdym z tych języków i odpowiedzieć w innym. Ona sama nauczyła się czytać i pisać w pierwszym roku życia syna, więc wkładała w te lekcje wiele zapału, mocno trzymając w ręku jego drobną, tłustą dłoń i kreśląc wspólnie z nim całe stronice liter. — Jaki ty jesteś bystry! — zawołała, kiedy potrafił bez jej pomocy przeliterować swoje imię i nazwisko. W 1784 roku, gdy nadeszły jego piąte urodziny, opowiedziała mu o swoim dzieciństwie spędzonym w wiosce Badu. Nauczył się wszystkich imion — Cobbe, Baaba, Fiifi. Dowiedział się, że istniała inna matka, której imienia nigdy nie poznają, i że właśnie do tej kobiety, jego prawdziwej babki, należał lśniący czarny kamień, zawsze zwisający z szyi Effii. Opowiadając tę historię, Effia wyraźnie się nachmurzyła, ale burza minęła, gdy tylko Quey wyciągnął rączkę i dotknął jej policzka. — Jesteś moim własnym dzieckiem — powiedziała. — Należysz do mnie. A ona należała do niego. Kiedy był mały, całkowicie mu to wystarczało, ale gdy dorósł, zaczął się martwić, że jego rodzina jest nieliczna. Że różni się od innych rodzin Złotego Wybrzeża, na którym potężni mężczyźni konsumowali niestrudzenie małżeństwa z kolejnymi żonami i płodzili gromady potomków. Marzył o tym, żeby poznać inne dzieci swego ojca — białych Collinsów, mieszkających za Atlantykiem — ale wiedział, że to życzenie nigdy się nie spełni. Miał tylko siebie, swoje książki, swoją plażę, Twierdzę i swoją matkę. — Martwię się tym, że on nie ma żadnych przyjaciół — powiedziała pewnego dnia Effia do Jamesa. — Nie bawi się z innymi dziećmi z Twierdzy. Quey stał już niemal na progu, wracając do domu po całodziennej zabawie na plaży, na której budował z piasku kopię Twierdzy, ale usłyszawszy swoje imię, zatrzymał się za drzwiami, by posłuchać rozmowy rodziców. — Co możemy na to poradzić? Ty go rozpuściłaś, Effia. Musi się nauczyć odrobiny samodzielności.
— Powinien się bawić z innymi dziećmi z plemienia Fante mieszkającymi na wsi i wyjeżdżać stąd od czasu do czasu. Czy nic nie przychodzi ci do głowy? — Wróciłem! — zawołał Quey, być może trochę zbyt głośno, bo nie chciał usłyszeć tego, co odpowie jego ojciec. Do wieczora zapomniał o całej sprawie. Przypomniał sobie tę rozmowę rodziców dopiero po kilku tygodniach, kiedy w Twierdzy pojawił się Cudjo Sackee. Jego ojciec, który go tam przyprowadził, był wodzem znanej wioski plemienia Fante i największym konkurentem Abeeku Badu. Odwiedzał Jamesa Collinsa, by rozmawiać z nim o zwiększeniu obrotów handlu, a gubernator poprosił go, by zabrał ze sobą na jedno z takich spotkań swojego najstarszego syna. — Quey, to jest Cudjo — powiedział James, lekko popychając Queya w kierunku chłopca. — Pobawcie się razem, a my tymczasem będziemy rozmawiać. Quey i Cudjo śledzili wzrokiem swoich ojców, którzy oddalili się w kierunku innej części Twierdzy. Kiedy niemal zniknęli im z oczu, Cudjo zwrócił uwagę na Queya. — Czy ty jesteś biały? — spytał, dotykając jego włosów. Quey cofnął się przed jego wyciągniętą ręką, choć dotykało go już wielu ludzi, zadając mu to samo pytanie. — Nie, nie jestem biały — odparł cicho. — Co? Mów głośniej! — zażądał Cudjo, a kiedy Quey, niemal krzycząc, spełnił jego życzenie, obaj ich ojcowie odwrócili ku nim głowy, by przekonać się z oddali, co jest przyczyną zamieszania. — Nie tak głośno, Quey — upomniał syna James. Quey poczuł, że jego policzki czerwienieją, i zauważył, że Cudjo przygląda mu się z wyraźnym rozbawieniem. — A więc nie jesteś biały. W takim razie jaki jesteś? — Jestem taki jak ty — odparł Quey. Cudjo wyciągnął rękę i zażądał, by Quey zrobił to samo. Przez chwilę stali obok siebie ramię w ramię, niemal się dotykając. — Nie jesteś taki jak ja — stwierdził Cudjo. Quey miał ochotę się rozpłakać, ale powstrzymał go wstyd. Wiedział, że jest mieszańcem, i podobnie jak inne mieszkające w Twierdzy dzieci białych mężczyzn z czarnymi kobietami nie ma prawa uważać się za pełnoprawnego przedstawiciela żadnej rasy. Nie należał ani do Anglii, ani do Złotego Wybrzeża. Cudjo musiał dostrzec napływające do jego oczu łzy, bo chwycił go za ramię. — Posłuchaj, mój ojciec mówi, że trzymają tu duże armaty. Pokaż mi, gdzie one są! I choć zaproponował Queyowi rolę przewodnika, pierwszy ruszył przed siebie. Po chwili obaj przemknęli obok swoich ojców i pobiegli w kierunku dział. Tak zaczęła się ich przyjaźń. W dwa tygodnie po ich pierwszym spotkaniu Cudjo przysłał Queyowi wiadomość z zapytaniem, czy chciałby odwiedzić jego wioskę. — Czy mogę jechać? — spytał matkę, a Effia, zachwycona perspektywą tej przyjaźni, niemal wypchnęła go za drzwi. Nigdy dotąd nie spędził dłuższego czasu w żadnej wiosce i był zdumiony, że różni się ona tak bardzo od Twierdzy i reszty wybrzeża Cape Coast. Nie było tam ani jednego białego człowieka, ani nawet żołnierzy, którzy mówili ludziom, co im wolno robić, a co jest zakazane. Choć dzieci nierzadko dostawały lanie, były hałaśliwe, niesforne i samowolne. Cudjo, który podobnie jak Quey ukończył dopiero jedenaście lat, miał dziewiątkę młodszych braci i sióstr, którymi dowodził jak własną małą armią. — Rusz się z miejsca i przynieś mojemu przyjacielowi coś do jedzenia — zawołał do młodszej siostry, kiedy ujrzał nadchodzącego Queya. Dziewczynka była tak mała, że ssała jeszcze palec, ale zawsze bezzwłocznie wykonywała jego polecenia. — Hej, Quey, zobacz co znalazłem — powiedział Cudjo, otwierając zaciśniętą dłoń, zanim Quey zdą-
żył się do niego zbliżyć. Trzymał w niej dwa małe ślimaki wijące się między jego palcami. — Ten jest twój, a ten mój — oznajmił, wskazując je palcem. — Wystawimy je do wyścigów! Zacisnął z powrotem dłoń i zaczął biec. Był szybszy, więc Quey z trudem za nim nadążał. Kiedy dotarli do przecinki w dżungli, Cudjo położył się na brzuchu i zachęcił gestem przyjaciela do pójścia w jego ślady. Dał Queyowi jednego ślimaka i narysował na ziemi kreskę, która miała być linią startową. Obaj ustawili za nią swoich zawodników, a potem wypuścili je z palców. Przez chwilę żaden z nich się nie poruszył. — Czy one są głupie? — spytał Cudjo, popychając swego ślimaka wskazującym palcem. — Jesteście wolne, głupie zwierzaki! Naprzód! Naprzód! — Może są po prostu oszołomione — powiedział Quey, a Cudjo spojrzał na niego tak, jakby to on był głupi. Potem ślimak Queya przekroczył kreskę, a zawodnik Cudja w kilka sekund później zrobił to samo. Ślimak Queya nie poruszał się wolno i opieszale. Zachowywał się tak, jakby wiedział, że bierze udział w wyścigu, że jest wolny. Wkrótce zniknął im z oczu. Natomiast ślimak Cudja nadal nie zdradzał ochoty do biegu, a nawet kręcił się w kółko. Quey poczuł się nagle nieswojo. Bał się, że Cudjo, rozwścieczony przegraną, każe mu opuścić wioskę i nigdy nie wracać. Choć znali się od niedawna, wiedział, że nie chciałby go stracić. Zrobił więc jedyną rzecz, jaka przyszła mu do głowy. Wysunął rękę w taki sposób, w jaki robił to jego ojciec, kiedy chciał przypieczętować zawarcie jakiejś umowy, a Cudjo, ku jego zdziwieniu, natychmiast ją uścisnął. — Mój ślimak był bardzo głupi, ale twój dobrze sobie poradził — przyznał Cudjo. — To prawda, nieźle mu poszło. — Powinniśmy nadać im imiona. Mój będzie się nazywał Richard, bo to angielskie imię, a on okazał się tak nieudolny jak Anglicy. Twojego nazwiemy Kwame. — Tak, Richard jest nieudolny jak Anglicy! — zawołał ze śmiechem Quey. Zapomniał w ciągu sekundy, że jego ojciec jest właśnie Anglikiem, a kiedy sobie to później uświadomił, nic go to nie obeszło. Świadomość własnej tożsamości przytłumiła w nim wszystkie inne uczucia. Chłopcy dorastali. Quey urósł w ciągu jednego lata o dziesięć centymetrów, a Cudjo zrobił się muskularny. Jego nogi i ramiona były tak umięśnione, że spływający po nich pot przypominał wzburzone fale. Stał się znanym w całej okolicy zapaśnikiem. Przyprowadzano chłopców z okolicznych wsi, żeby się z nim zmierzyli, ale on zawsze wygrywał. — Kiedy będziesz się ze mną mocował, Quey? — spytał kiedyś przyjaciela. Quey nigdy nie podejmował próby sił. Nie bał się przegranej, bo wiedział, że jest na nią skazany. Ale od trzech lat obserwował uważnie walki przyjaciela i wiedział lepiej niż ktokolwiek inny, do czego zdolne jest jego ciało. Krążąc wokół przeciwnika, Cudjo poruszał się w sposób bardzo elegancki. W jego matematyce przemocy ramię plus szyja równały się duszeniu, a łokieć plus nos równały się krwi. Cudjo nigdy nie zmylił kroków w tym tańcu i panował nad swym umięśnionym ciałem tak perfekcyjnie, że Quey odczuwał zmieszany z lękiem zachwyt. Od pewnego czasu wyobrażał sobie, że silne ramiona obejmują go mocno i przewracają, że przyjaciel leży na nim i przytłacza go do ziemi. — Namów Richarda, żeby się z tobą mocował — powiedział, a Cudjo wybuchnął beztroskim śmiechem. Po wyścigach ślimaków obaj chłopcy zaczęli nadawać imię Richard wszystkiemu, z czym mieli do czynienia, bez względu na to, czy było to dobre, czy złe. Kiedy byli strofowani przez matki za używanie wulgarnych słów, zrzucali winę na Richarda. Kiedy któryś z nich wygrał jakiś bieg lub zawody zapaśnicze, mówili, że to zasługa Richarda. Richard był przy nich, kiedy Cudjo wypłynął zbyt daleko i zaczął
tracić siły. To Richard chciał, żeby on utonął i Richard go uratował, przywracając mu płynność ruchów. — Biedny Richard! Bez trudu bym go wykończył! — powiedział kiedyś Cudjo, napinając mięśnie. Quey wyciągnął rękę i dotknął jego bicepsa. Choć nie ustąpił on pod naciskiem jego dłoni, rzucił zaczepnie: — Czym? Tym maleństwem? — Co mówisz? — upewnił się Cudjo. — Powiedziałem, że to ramię jest wątłe. A mięśnie miękkie jak wosk, bracie. Cudjo bez ostrzeżenia, szybko jak błyskawica, otoczył ramieniem jego szyję. — Miękkie? — spytał tak cicho, że jego głos wydał się lekkim tchnieniem wiatru. — Uważaj, co mówisz, przyjacielu. Tu nie ma nic miękkiego. Quey tracił oddech, ale czuł, że jego policzki płoną z podniecenia. Cudjo przywarł do niego bardzo mocno, a on miał przez chwilę wrażenie, że ich ciała są ze sobą zespolone. Włosy na jego ramionach stanęły na baczność, jakby czekając na to, co się może wydarzyć. Cudjo wypuścił go w końcu z uścisku i obserwował z lekkim uśmiechem jego próby złapania tchu. — Czy byłeś wystraszony? — spytał. — Nie. — Nie? Czy nie wiesz, że boi się mnie teraz każdy mężczyzna z krainy Fante? — Wiedziałem, że nie zrobisz mi nic złego — oznajmił Quey. Spojrzał w oczy przyjaciela i dostrzegł w nich błysk niepewności. Ale Cudjo szybko odzyskał panowanie nad sobą. — Czy jesteś tego pewien? — spytał. — Tak. — To rzuć mi wyzwanie. Stocz ze mną walkę. — Nie zrobię tego. Cudjo podszedł do przyjaciela tak blisko, że ich twarze były oddalone od siebie tylko o niecałe pół metra. — Spróbuj mnie pokonać — powiedział cicho, a Quey poczuł na swoich wargach tchnienie jego oddechu. W następnym tygodniu Cudjo miał stoczyć ważną walkę. Jeden ze stacjonujących w Twierdzy żołnierzy oznajmił po pijanemu, że Cudjo nigdy nie zdoła go położyć na łopatki. — Kiedy Murzyn walczy z Murzynem, szanse są wyrównane — powiedział. — Postawcie dzikusa przeciwko białemu, a zobaczycie różnicę. Jeden z usługujących w Twierdzy mieszkańców wioski usłyszał przechwałki tego żołnierza i powtórzył je ojcu Cudjo, a wódz osobiście zjawił się tam następnego dnia, by na nie zareagować. — Jeśli jakiś biały człowiek myśli, że zdoła pobić mojego syna, niech spróbuje to zrobić. Za trzy dni zobaczymy, kto jest lepszy. Ojciec Queya usiłował nie dopuścić do walki, twierdząc, że ludzie cywilizowani nie rywalizują z sobą w taki sposób, ale żołnierze byli znudzeni i niespokojni, marzyli więc o mało cywilizowanej rozrywce. Cudjo przybył na wybrzeże pod koniec tygodnia. Przyprowadził ze sobą tylko ojca i siedmiu braci. Quey nie rozmawiał z nim od poprzedniego spotkania. Nadal czuł na wargach powiew jego oddechu i odczuwał dziwny niepokój, choć nie potrafiłby wyjaśnić jego przyczyn. Zdenerwowany był również żołnierz, który rzucił wyzwanie czarnemu zapaśnikowi. Wszyscy mieszkańcy Twierdzy, którzy przyszli obejrzeć walkę, widzieli, że trzęsą mu się ręce. Cudjo stanął naprzeciw rywala i obrzucił go od stóp do głów taksującym spojrzeniem. Potem zerknął w kierunku siedzącego na widowni Queya, a kiedy przyjaciel pozdrowił go ruchem głowy, posłał mu uśmiech, który mówił: „Wygram tę walkę”. I tak się stało. W minutę po rozpoczęciu zmagań zacisnął ręce na brzuchu rywala, przewrócił go i przy-
cisnął do ziemi. Tłum zaryczał z podniecenia. Na arenie pojawili się nowi przeciwnicy, więc Cudjo powalił z większym lub mniejszym trudem jeszcze kilku żołnierzy. W końcu wszyscy byli już zbyt zmęczeni lub pijani, by z nim walczyć, a tylko on jeden nie zdradzał objawów wyczerpania. Żołnierze zaczęli się rozchodzić. Ojciec i bracia Cudjo złożyli mu głośne i serdeczne gratulacje, a potem też ruszyli w kierunku wyjścia. On sam miał spędzić noc na Cape Coast jako gość rodziców Queya. — Mogę z tobą stoczyć walkę — powiedział Quey, kiedy wyglądało na to, że wszyscy już wyszli. Do Twierdzy napływało nocne powietrze, trochę ją ochładzając, ale nadal było tu bardzo ciepło. — Teraz, kiedy ja jestem zbyt zmęczony, żeby wygrać? — spytał Cudjo. — Ty nigdy nie byłeś zbyt zmęczony, żeby wygrać. — Okay. Chcesz się ze mną mocować? To najpierw mnie złap! Cudjo zaczął biec, ale Quey był teraz szybszy niż w pierwszych latach ich przyjaźni. Dogonił Cudja przy armatach i rzucił się na niego szczupakiem, chwytając go za nogi i obalając na ziemię. Już po kilku sekundach ciężko dyszący Cudjo przyciskał go do podłoża, a on rozpaczliwie usiłował go z siebie zrzucić. Quey wiedział, że powinien trzykrotnie uderzyć dłonią w ziemię, dając sygnał do zakończenia rywalizacji, ale nie miał na to ochoty. Nie chciał tego. Nie chciał, żeby Cudjo wstał. Chciał nadal czuć na sobie jego ciężar. Quey powoli rozluźnił swoje napięte mięśnie i poczuł, że Cudjo robi to samo. Obaj chłopcy patrzyli sobie głęboko w oczy. Zaczęli wolniej oddychać. Quey znów poczuł na wargach oddech przyjaciela i miał ochotę przybliżyć swoją twarz do jego twarzy. — Wstawajcie natychmiast — rozkazał im James. Quey nie wiedział, od jak dawna ojciec ich obserwuje, ale usłyszał w jego głosie nieznane mu dotąd brzmienie. Wiedział, że przemawia on takim władczym tonem do służby, a także — choć nigdy tego nie widział — do niewolników, których zamierza uderzyć, ale teraz ten ton był zabarwiony lękiem. — Zbieraj się do domu, Cudjo — powiedział James. Cudjo spełnił jego polecenie, nawet nie oglądając się za siebie. W miesiąc później, tuż przed swymi czternastymi urodzinami, mimo płaczliwych protestów Effii, która posunęła się tak daleko, by podczas kolejnej kłótni uderzyć męża w twarz, Quey wsiadł na statek zmierzający do Anglii. * Słyszałem, że wróciłeś z Londynu. Czy możemy się zobaczyć, stary przyjacielu? Quey nie mógł przestać myśleć o słowach wiadomości, którą przysłał mu Cudjo. Spojrzał w swoją miskę i zdał sobie sprawę, że prawie nie tknął owsianki. Fiifi skończył już pierwszą porcję i poprosił o następną. — Może powinienem był zostać w Londynie — powiedział Quey. Jego wuj uniósł głowę znad swojej miski i rzucił mu dziwne spojrzenie. — Dlaczego miałbyś zostawać w Londynie? — Tam było bezpieczniej — odparł cicho Quey. — Bezpieczniej? Dlaczego? Dlatego że Brytyjczycy nie włóczą się po dżungli, szukając niewolników? Dlatego że zachowują czyste ręce, a my pracujemy? Pozwól sobie powiedzieć, że praca, którą oni wykonują, jest najbardziej niebezpieczna ze wszystkich. Quey kiwnął głową, choć wcale nie to miał na myśli. Podczas pobytu w Anglii widział warunki, w jakich żyją czarni ludzie w krajach białych. Hindusi i Afrykanie tłoczyli się po dwudziestu lub więcej
w jednej izbie, jedli pomyje pozostawione przez świnie i nieustannie kasłali. Ich głosy tworzyły istną symfonię choroby. Wiedział, na jakie niebezpieczeństwa może być narażony za oceanem, ale znał też niebezpieczeństwo, które czaiło się w nim samym. — Nie bądź słaby, Quey — powiedział Fiifi, rzucając mu stanowcze spojrzenie, a on przez chwilę zaczął podejrzewać, że jego wuj jednak go zrozumiał. Ale Fiifi skupił uwagę na swej owsiance i spytał: — Czy nie masz nic do roboty? Quey otrząsnął się z roztargnienia i zebrał myśli. Uśmiechnął się do wuja, podziękował mu za posiłek i wyszedł z jego zagrody. Praca nie była ciężka. Quey i inni przedstawiciele jego firmy spotykali się co tydzień z Badu i jego ludźmi, by dokonać przeglądu inwentarza, nadzorowali wioślarzy, którzy zajmowali się załadunkiem towaru na łodzie, i informowali gubernatora Twierdzy o kontaktach Badu z innymi partnerami handlowymi. Zgodnie z harmonogramem pracy Quey miał tego dnia nadzorować wioślarzy. Przebywszy kilka mil, dotarł do końca wioski i powitał zatrudnionych przez Brytyjczyków młodych chłopców z plemienia Fante, którzy przerzucali towar z nadbrzeżnych wiosek do Twierdzy. Tego dnia na transport oczekiwała tylko piątka powiązanych niewolników. Najmłodsza z ich grona drobna dziewczyna była ubrudzona własnymi odchodami, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Quey przyzwyczaił się do zapachu ludzkich fekaliów, ale najbardziej dokuczliwy był zawsze odór strachu. Wdzierał się on do jego nosa i wyciskał mu łzy z oczu, choć już dawno nauczył się powstrzymywać od płaczu. Widząc wypływające na morze czółna pełne niewolników, myślał o swoim ojcu, który stał na przylegającym do Twierdzy skrawku wybrzeża gotów na ich przyjęcie. Widok każdego transportu niewolników zawsze napawał go wstydem. Zastanawiał się, co czuł wtedy jego ojciec. James zmarł wkrótce po wyjeździe Queya do Londynu. Podróż na pokładzie statku była niewygodna i męcząca, a Quey na zmianę albo płakał, albo wymiotował. Przez całą drogę zastanawiał się, jak jego ojciec może w taki sposób traktować niewolników. I pamiętając o własnym losie, dochodził do wniosku, że James zawsze rozwiązuje wszystkie problemy w taki sam sposób. Ładuje je na statek i wysyła na morze. Był ciekaw, co czuje jego ojciec na widok odpływającego statku. Czy przeżywa to samo co on — mieszaninę lęku, wstydu i wstrętu do własnego ciała, do własnych grzesznych pożądań? Kiedy wrócił do wioski, Badu był już pijany. Quey rzucił mu na powitanie jakiś frazes i próbował go ominąć. Ale zrobił to zbyt wolno, bo Badu chwycił go za ramię i zapytał: — Jak się miewa twoja matka? Powiedz jej, żeby mnie kiedyś odwiedziła. Quey wygiął wargi, mając nadzieję że jego grymas przypomina uśmiech. Usiłował opanować niesmak. Kiedy przyjmował to stanowisko, Effia wypłakiwała oczy, błagając go, żeby odmówił, żeby uniknął tej służby. Żeby w razie konieczności zrobił to, na co zdecydowała się kiedyś nieznana mu babka, uciekając do krainy Asante. — W tej wiosce jest zło, Quey — mówiła, dotykając palcami zwisający z jej szyi czarny kamień. — Baaba… — Baaba od dawna nie żyje — przerwał jej syn — a ty i ja jesteśmy zbyt dorośli, by wierzyć w duchy. Effia splunęła na ziemię pod jego stopy i potrząsnęła głową tak gwałtownie, jakby chciała ją oderwać od reszty ciała. — Ty myślisz, że coś wiesz, ale nie wiesz nic — powiedziała. — Zło jest jak cień. Ono idzie za tobą. — Być może moja matka niebawem się tu pojawi — oznajmił teraz, choć wiedział, że ona wcale nie ma ochoty na spotkanie z Badu. Effia i James nieraz się kłócili, a ich spory dotyczyły przeważnie jego osoby, ale nie ulegało wątpliwości, że łączą ich silne uczucia. A choć jakaś cząstka Queya nienawidziła ojca, druga cząstka bardzo chciała zasłużyć na jego uznanie.
Uwolnił się w końcu od towarzystwa Badu i poszedł dalej, powtarzając w myślach wiadomość od Cudja. Słyszałem że wróciłeś z Londynu. Czy możemy się zobaczyć, stary przyjacielu? Po powrocie z Anglii Quey był zbyt roztrzęsiony, by pytać o Cudja, ale nie było to konieczne. Cudjo przejął po ojcu funkcję wodza wioski, która nadal handlowała z Brytyjczykami. Kiedy Quey pracował w Twierdzy jako pisarz, niemal codziennie natrafiał na jego imię w księgach rachunkowych. Teraz mógł bez trudu odwiedzić dawnego przyjaciela i porozmawiać z nim tak jak za dawnych czasów. Powiedzieć mu, że nienawidził Londynu tak samo jak swojego ojca i miał wrażenie, że wszystkie złe rzeczy, które tam przeżył — chłód, wilgoć, ciemności — były elementami wymierzonej przeciwko niemu wrogiej kampanii mającej na celu oderwanie go od Cudja. Ale co mógł zyskać w wyniku takiego spotkania? Czy jedno spojrzenie mogło go cofnąć do miejsca, w którym był sześć lat wcześniej, leżąc na podłodze Twierdzy? Być może Londyn wpłynął na niego tak, jak sobie życzył jego ojciec, ale nie było to wcale pewne. Mijały kolejne tygodnie, a Quey nie odpowiadał na list Cudja. Poświęcał wszystkie siły swojej pracy. Fiifi i Badu mieli liczne kontakty w krainie Asante i w regionach położonych jeszcze dalej na północ. Kontakty z Wielkimi Mężczyznami, wojownikami i wodzami, którzy przyprowadzali codziennie dziesiątki niewolników. Handel tak bardzo się rozwinął, a metody pozyskiwania niewolników stały się tak bezwzględne, że niektóre plemiona zaczęły kaleczyć twarze swych dzieci, żeby je odróżnić od innych. Najczęściej chwytani mieszkańcy północnych regionów miewali na twarzach nawet po dwadzieścia blizn, byli więc tak oszpeceni, że nikt nie chciał ich kupować. Większość niewolników przyprowadzanych do oddziału firmy funkcjonującego w wiosce Queya stanowili jeńcy pojmani podczas wojen plemiennych. Trafiali się wśród nich również ludzie sprzedawani w niewolę przez własne rodziny, a najrzadszym towarem byli niewolnicy porywani przez Fiifiego podczas jego tajemniczych wypraw na północ. Fiifi czynił właśnie przygotowania do jednej z takich eskapad. Nie chciał powiedzieć Queyowi, dokąd się wybiera, ale jego siostrzeniec wiedział, że misja musi być szczególnie niebezpieczna, bo jego wuj poprosił o pomoc mieszkańców innej wioski plemienia Fante. — Będziecie mogli zatrzymać całą zdobycz, oprócz jednej osoby — powiedział Fiifi. — Weźmiecie tych ludzi ze sobą, kiedy rozdzielimy się w Dunkwa. Quey przybył do zagrody wuja, gdyż został przez niego wezwany. Widział wokół siebie wojowników, którzy stroili się w szaty bojowe, trzymając w rękach muszkiety, maczety i dzidy. Teraz zrobił krok do przodu, chcąc zobaczyć, z kim rozmawia gospodarz. — Quey, to ty? Czyżbyś w końcu przyszedł mnie powitać? Głos był bardziej głęboki niż ten, który zapamiętał, ale natychmiast go rozpoznał. Wyciągnął rękę do starego przyjaciela, zdając sobie sprawę, że ona drży. Dłoń Cudjo była delikatna, ale uścisk bardzo silny. Quey przypomniał sobie pobyt w wiosce Cudjo, wyścig ślimaków i Richarda. — Co ty tu robisz? — spytał, mając nadzieję, że jego głos go nie zdradzi, że brzmi stanowczo i spokojnie. — Twój wuj zaproponował nam udział w dochodowej wyprawie. Chętnie zgłosiłem swój udział. Fiifi poklepał Cudja po ramieniu i odszedł, by porozmawiać z innymi wojownikami. — Nie odpowiedziałeś na mój list — powiedział cicho Cudjo. — Nie miałem czasu. — Rozumiem — mruknął Cudjo. Wyglądał tak samo jak dawniej, ale był wyższy i bardziej muskularny. — Twój wuj powiedział mi, że się nie ożeniłeś. — To prawda. — Ja wziąłem ślub wiosną tego roku. Wódz musi być żonaty.
— Right — odpowiedział Quey po angielsku, zapominając, gdzie się znajduje, a Cudjo wybuchnął śmiechem. Wziął do ręki maczetę i przysunął się bliżej do przyjaciela. — Mówisz po angielsku jak Brytyjczyk, jak Richard, co? Kiedy razem z twoim wujem zrobimy to, co mamy do zrobienia na północy, wrócę do mojej wioski. Będziesz tam zawsze mile widziany. Musisz mnie odwiedzić. Fiifi wydał okrzyk wzywający do wymarszu, a Cudjo ruszył biegiem w jego stronę. Ale po kilku krokach odwrócił głowę i spojrzał na przyjaciela z uśmiechem. Quey nie miał pojęcia, jak długo potrwa wyprawa, bo nikt nie chciał mu nic powiedzieć, ale wiedział, że nie zaśnie, dopóki jego wuj nie wróci. Żegnał już kilkakrotnie wyruszających wojowników i nigdy nie zadawał żadnych pytań, ale tym razem jego serce biło tak mocno, jakby coś uwięzło mu w gardle. Czuł wyraźnie każde jego uderzenie. Dlaczego Fiifi powiedział Cudjowi, że jego siostrzeniec nie jest żonaty? Czy Cudjo go o to pytał? I dlaczego powiedział, że Quey będzie mile widziany w jego wiosce? Czy miałby mieszkać na terenie jego zagrody? W jego chacie, jak trzecia żona? Czy może w szałasie na skraju wioski, samotnie? Jego myśli biegły jak szalone, a każdej z nich towarzyszyło jedno uderzenie serca. Minął tydzień. Potem drugi. Potem trzeci. W pierwszym dniu czwartego tygodnia Quey został w końcu wezwany do lochu, w którym trzymano niewolników. Fiifi leżał na dworze, oparty o ścianę, przyciskając dłoń do dużej rany w boku, z której sączyła się krew. Jeden z lekarzy kompanii, który najwyraźniej zjawił się przed chwilą, wyjął grubą igłę oraz nić i zaczął zszywać brzegi rozcięcia. — Co się stało? — spytał Quey. Wojownicy Fiifiego, którzy trzymali straż przy drzwiach lochu, byli wyraźnie przerażeni. Mieli w rękach maczety lub muszkiety i zaciskali na nich dłonie, gdy tylko usłyszeli dochodzący z dżungli szelest. Fiifi zaczął się śmiać, ale jego głos przypominał ryk konającego zwierzęcia. Lekarz skończył zszywanie rany, a kiedy polał ją jakimś brązowym płynem, Fiifi przestał rechotać i wydał okrzyk bólu. — Cicho! — syknął jeden z żołnierzy. — Nie wiemy, kto mógł pójść naszym tropem. — Co się stało? — spytał Quey, przyklękając obok wuja. Fiifi zacisnął zęby, a potem uniósł rękę i wskazał drzwi lochu. — Obejrzyj naszą zdobycz, mój synu. Quey wstał i podszedł do drzwi. Ludzie Fiifiego podali mu latarnię i rozstąpili się, żeby mógł wejść. Kiedy przekroczył próg, otoczyła go ciemność tak gęsta, jakby znalazł się we wnętrzu bębna. Uniósł wyżej latarnię i ujrzał niewolników. Nie spodziewał się, że będzie ich tak wielu, bo nowy transport miał przybyć dopiero na początku następnego tygodnia. Od razu się zorientował, że nie są to jeńcy, których przyprowadzili ludzie z plemienia Asante. To byli ludzie, których uprowadził Fiifi. W kącie leżeli dwaj skuci z sobą potężni wojownicy, którzy najwyraźniej odnieśli podczas walki niegroźne obrażenia. Na widok Queya zaczęli wykrzykiwać obelgi w języku Twi i szarpać swymi łańcuchami tak energicznie, że ich zabliźnione rany znowu zaczęły krwawić. Pod przeciwległą ścianą siedziała cicho jakaś młoda dziewczyna. Kiedy uniosła na niego wzrok, zobaczył, że jej oczy są wielkie jak księżyce w pełni, przyklęknął więc obok niej, by ją dokładnie obejrzeć. Na jej policzku dostrzegł dużą owalną bliznę. Jeszcze przed jego wyjazdem do Anglii James powiedział mu, że jest to znak, jakim piętnowani są niektórzy przedstawiciele plemienia Asante. Uświadomił sobie, kim ona musi być, i wstał, nie odrywając od niej wzroku. Kiedy wyszedł na dwór, stwierdził, że jego wuj zemdlał z bólu, a żołnierze nie ściskają już tak kurczowo broni, gdyż uznali najwyraźniej, iż nikt nie szedł ich tropem. Quey spojrzał na stojącego najbliżej wojownika, a potem chwycił go za ramię i mocno nim potrząsnął. — Na miłość boską, dlaczego porwaliście córkę króla Asante? Żołnierz opuścił wzrok i pokręcił głową, ale nie otworzył ust. Quey nie wiedział, na czym polega plan Fiifiego, ale miał nadzieję, że okaże się on dobrze przemyślany. Wiedział, że w przeciwnym razie cała
wioska zapłaci za jego błąd swoim życiem. Od tego dnia Quey spędzał wszystkie wieczory w towarzystwie swego wuja, którego rany powoli się goiły. Poznał szczegóły akcji, która doprowadziła do porwania. Fiifi powiedział mu, że on i jego ludzie zakradli się ciemną nocą do krainy Asante, że wiedzieli od jednego ze swych informatorów, kiedy dziewczyna jest pilnowana przez najmniejszą liczbę strażników, że on sam został rozcięty jak orzech kokosowy maczetą jednego z nich, kiedy wyciągnął po nią ręce, że wlekli swych jeńców przez dżunglę na południe, dopóki nie dotarli do wybrzeża. Nazywała się Nana Yaa i była najstarszą córką Osei Bonsu, najwyższego rangą władcy królestwa Asante, człowieka szanowanego przez samą królową Anglii, ponieważ zmienił on rolę, jaką odgrywało w handlu niewolnikami Złote Wybrzeże. Nana Yaa uchodziła za ważne narzędzie politycznych przetargów, a do prób jej porwania dochodziło już wtedy, kiedy była jeszcze niemowlęciem. Z jej powodu dochodziło do wojen, których inicjatorzy chcieli ją porwać, uwolnić lub poślubić. Quey był tak zaniepokojony, że nie ośmielił się spytać o los Cudja. Wiedział, że informator Fiifiego zostanie wkrótce schwytany i poddany torturom, podczas których wyzna, kto ją uprowadził. Konsekwencje, jakie ich czekały, były tylko kwestią czasu. — Wuju, ludzie Asante nam tego nie wybaczą. Oni będą… Fiifi nie chciał go słuchać. Za każdym razem, kiedy Quey usiłował poruszyć temat córki króla, jego wuj chwytał się za bok i milkł albo zaczynał jedną ze swoich długich opowieści. — Ludzie Asante byli na nas wściekli od lat — powiedział Fiifi. — Odkąd dowiedzieli się, że sprzedaliśmy członków ich plemienia przyprowadzonych nam przez mieszkańców północy, z którymi nawiązał kontakt Badu. Badu oznajmił mi, że będziemy handlowali z tymi, którzy więcej zapłacą. To samo powiedziałem ludziom Asante, kiedy się o wszystkim dowiedzieli; to samo powiedziałem tobie. Gniewu plemienia Asante należy się spodziewać, Quey, i masz rację, mówiąc, że nie wolno go lekceważyć. Ale wierz mi, że oni są rozsądni, ale nie tak przebiegli jak my. Wybaczą nam. Fiifi przestał mówić, a Quey obserwował przez chwilę jego najmłodszą, dwuletnią córkę, która bawiła się na dziedzińcu. Po chwili weszła służąca, niosąc drobny posiłek, złożony z orzechów ziemnych i bananów. Podeszła do Fiifi, ale on ją powstrzymał. — Masz najpierw podać jedzenie mojemu synowi — powiedział spokojnym tonem, patrząc na nią bez gniewu. Kobieta złożyła ukłon Queyowi, unosząc prawą rękę, a potem podała im jedzenie. Kiedy wychodziła, Quey nie mógł oderwać wzroku od jej kołyszących się bioder. — Dlaczego zawsze to mówisz? — spytał, gdy znalazła się poza zasięgiem jego głosu. — Dlaczego co mówię? — Że jestem twoim synem. — Quey miał opuszczony wzrok i przemawiał tak cicho, jakby chciał, żeby ziemia pochłonęła jego słowa. — Nigdy dotąd się do mnie nie przyznawałeś. Fiifi zgniótł zębami skorupkę ziemnego orzecha, oddzielając od niej ziarno, a później wypluł ją pod nogi. Potem zerknął na polną drogę, wiodącą od jego zagrody w kierunku głównego placu wioski. Wyglądał tak, jakby się kogoś spodziewał. — Zbyt długo byłeś w Anglii, Quey. Chyba zapomniałeś o tym, że tutaj najważniejsze są matki i siostry, a także ich synowie. Kiedy jesteś wodzem, twoim następcą jest syn siostry, bo siostra została zrodzona z twojej matki, a żona nie. Więc syn siostry jest dla ciebie ważniejszy niż własny. Ale twoja matka nie jest moją siostrą, Quey. Nie jest córką mojej matki, a kiedy poślubiła białego człowieka z Twierdzy, zacząłem ją tracić. A ponieważ moja matka zawsze jej nienawidziła, ja też zacząłem podzielać to uczucie. — Ta nienawiść była z początku dobra. Skłaniała mnie do cięższej pracy. Kiedy myślałem o niej i wszystkich białych z Twierdzy, a potem o moich ludziach z tej wioski, mówiłem sobie, że my będziemy
mocniejsi niż biali ludzie. I bogatsi. A gdy Badu stał się zbyt zachłanny i zbyt gruby, by walczyć, zacząłem walczyć za niego. Ale wtedy nienawidziłem twojego ojca i twojej matki. Nienawidziłem też własnego ojca i własnej matki za to, że są takimi ludźmi, jakimi byli. Chyba zacząłem nienawidzić nawet samego siebie. — Kiedy twoja matka po raz ostatni pojawiła się w wiosce z okazji pogrzebu mojego ojca miałem piętnaście lat. Po jej wyjeździe Baaba powiedziała mi, że ponieważ Effia nie jest naprawdę moją siostrą, nic się jej ode mnie nie należy. I przez wiele lat w to wierzyłem, ale jestem teraz starym człowiekiem, więc stałem się mądrzejszy, choć słabszy. Za czasów młodości żaden mężczyzna nie zdołałby mnie dosięgnąć maczetą, a teraz… — Fiifi wskazał swą ranę i umilkł, ale po chwili odchrząknął i mówił dalej. — Niedługo to wszystko, co zostało przy mojej pomocy zbudowane w tej wiosce, przestanie należeć do mnie. Mam synów, ale nie mam sióstr, więc wszystko, co pomogłem zbudować, rozwieje się jak pył na wietrze. — To ja powiedziałem waszemu gubernatorowi — ciągnął — żeby dał ci tę posadę, Quey, bo ty jesteś osobą, której powinienem to wszystko zostawić. Kochałem kiedyś Effię jak siostrę, więc choć nie pochodzisz od mojej matki, jesteś mi tak bliski, że mogę cię uznać za kogoś w rodzaju mojego najstarszego siostrzeńca. Dam ci wszystko, co mam. Naprawię błędy mojej matki. Jutro wieczorem poślubisz Nanę Yaa, więc nawet jeśli król krainy Asante zjawi się tu ze swoimi wszystkimi ludźmi, oni nie będą mogli się ciebie wyprzeć. Nie mogą zabić ani ciebie, ani żadnego z mieszkańców naszej wioski, bo jest to teraz twoja wioska i należy do ciebie w taki sam sposób, w jaki należała kiedyś do twojej matki. Zadbam o to, żebyś stał się bardzo potężnym człowiekiem, więc nawet kiedy wszyscy biali wyniosą się ze Złotego Wybrzeża, mury Twierdzy zaś runą — a zapewniam cię, że tak będzie — ty jeszcze przez długi czas będziesz odgrywał ważną rolę. Fiifi zaczął nabijać fajkę. Po chwili nad jej główką pojawiły się białe obłoczki dymu. Nadchodziła pora deszczowa. Było jasne, że powietrze zacznie niedługo gęstnieć, a mieszkańcy Złotego Wybrzeża będą musieli sobie przypomnieć, jak się funkcjonuje w klimacie, który zawsze był tak gorący i wilgotny, jakby chciał ugotować miejscową ludność na kolację. Tak właśnie wyglądały zasady życia w buszu. Zjadaj albo zostań zjedzony. Porywaj albo zostań porwany. Zawieraj związki małżeńskie, żeby zapewnić sobie bezpieczeństwo. Quey wiedział, że nigdy nie odwiedzi wioski Cudja. Nie okaże słabości. Jego zawodem był handel niewolnikami, więc musiał ponosić pewne ofiary.
NESS Ness nie miała żadnej intelektualnej ani duchowej pociechy, która pomogłaby jej przezwyciężyć wewnętrzne załamanie. Nawet Gwiazda Północna okazała się oszustwem. Codziennie zbierała bawełnę pod karzącym okiem południowego słońca. Od trzech miesięcy przebywała w Alabamie, na plantacji Thomasa Allana Stockhama. Dwa tygodnie wcześniej była w Missisipi. Rok przedtem znajdowała się w miejscu, które zawsze nazywała Piekłem. Mimo usilnych starań, nie mogła sobie przypomnieć, ile ma lat. Z wszystkich jej obliczeń wynikało, że dwadzieścia pięć, ale każdy rok upływający od chwili, w której wyrwano ją z ramion matki, zdawał się trwać dziesięciolecie. Matka Ness, nazywana w rodzinie Esi, była poważną, posępną kobietą. Nigdy nie słyszano, żeby opowiedziała jakąś historię, mającą szczęśliwe zakończenie. Nawet akcja bajek, które opowiadała córce na dobranoc, toczyła się na pokładzie łodzi, którą Esi nazywała Wielkim Okrętem. Ness zasypiała, mając w wyobraźni wizerunki osób, których wrzucano do Oceanu Atlantyckiego jak kotwice, nieumocowane do niczego; ani do ziemi, ani do ludzi, ani do żadnej skali wartości. Esi opowiadała, że na Wielkiej Łodzi byli ułożeni jedni na drugich, a grubość warstwy dochodziła do dziesięciu ciał; kiedy umierał jakiś leżący nad tobą człowiek, jego martwy ciężar ugniatał innych jak kucharz posługujący się prasą do czosnku. Matka Ness, nazywana przez innych niewolników Ponurą Esi, bo nigdy się nie uśmiechała, opowiadała jej o klątwie, którą bardzo dawno temu rzuciła na nią Gołąbeczka. — Jestem przeklęta i samotna — mamrotała, zamiatając podłogę — a w dodatku straciłam kamień mojej matki. Ness miała dziewięć lat, kiedy została sprzedana, i choć spotykała na innych plantacjach życzliwych niewolników, czarnych ludzi, którzy się uśmiechali, obejmowali ją i opowiadali ładne historie, nigdy nie przestała tęsknić za szarą skałą serca swej matki. I zawsze kojarzyła prawdziwą miłość z szorstkim sposobem bycia. Thomas Allan Stockham był dobrym panem, o ile coś takiego w ogóle istniało. Dawał im co trzy godziny pięć minut na odpoczynek, a niewolnicy pracujący w polu mogli wejść na ganek i dostać od zatrudnionych w domu niewolników dzbanek pełen wody. Tego dnia, pod koniec czerwca, Ness stała w kolejce po wodę obok Tim Tama. Rodzina Stockhamów otrzymała go w darze od swych sąsiadów, państwa Whitman, a Tom Allan często mówił, że Tim Tam jest najlepszym prezentem, jaki kiedykolwiek dostał. Lepszym niż kot z szarym ogonem, którego dał mu brat na piąte urodziny, czy czerwony wózek, jaki ofiarowano mu, gdy skończył dwa lata. — Jak ci minął dzień? — spytał Tim Tam, a Ness odwróciła się do niego, ale tylko nieznacznie. — Czyż wszystkie dni nie są takie same? Tim Tam wybuchnął głośnym śmiechem, który zabrzmiał jak grzmot wzbierający w jego brzuchu i wychodzący na świat przez niebo jego ust. — Pewnie masz rację — powiedział. Ness nie była pewna, czy kiedykolwiek przywyknie do angielszczyzny, wydobywającej się z warg czarnych ludzi. W Missisipi Esi mówiła do niej w języku Twi, dopóki nie została przyłapana przez pana. Wymierzył jej pięć uderzeń batem za każde słowo, które powiedziała w tym języku, a kiedy Ness, widząc swą skatowaną matkę, zaniemówiła ze strachu, uderzył Esi pięć razy za każdą minutę milczenia córki. Przed tą chłostą matka nazywała ją Maame, bo takie imię nosiła jej matka, ale pan ukarał ją również za to. Bił ją batem tak długo, że zawołała: „My goodness!”. Słowa te wyrwały się z jej ust samorzutnie,
a nauczyła się ich z pewnością od kucharki, która akcentowała nimi każde zdanie. A ponieważ były to jedyne angielskie słowa, jakie wymówiła Esi, nie musząc wysilać umysłu, wierzyła mocno, że zawierały one jakąś boską treść. A ponieważ największym darem bożym była dla niej córka, skróciła drugie z nich i nadała jej imię Ness. — Skąd pochodzisz? — spytał Tim Tam, nie przestając żuć kłosa pszenicy i wypluwać plew. — Zadajesz zbyt wiele pytań — powiedziała Ness, odwracając się do niego plecami. Kiedy nadeszła jej kolej, Margaret, przełożona zatrudnionych w domu niewolnic, nalała jej tylko ćwierć szklanki wody. — Mamy jej dzisiaj za mało — powiedziała, choć Ness widziała stojące za nią wiadra, których zawartość mogłaby wystarczyć na cały tydzień. Margaret patrzyła na Ness, ale Ness miała wrażenie, że ona w gruncie rzeczy patrzy przez nią, albo raczej, że zagląda w ostatnie pięć minut jej przeszłości, usiłując się domyślić, czy rozmowa dziewczyny z Tim Tamem dowodzi jego zainteresowania jej osobą. Tim Tam odchrząknął. — Posłuchaj, Margaret — powiedział — nie można traktować ludzi tak nieżyczliwie. Margaret spojrzała na niego z wściekłością i zanurzyła czerpak w wiadrze, ale Ness nie przyjęła jej oferty. Odeszła, nie zwracając uwagi na pozostałych uczestników tej sceny. Być może istniał jakiś papier, na mocy którego należała do Toma Allana Stockhama, ale żaden papier nie zmuszał jej do podporządkowania się kaprysom innych niewolników. — Nie powinnaś go traktować tak szorstko — powiedziała jedna z kobiet, gdy Ness wróciła na pole bawełny. Wyglądała na starszą od niej i mogła mieć trzydzieści kilka lat, a jej plecy były zgięte nawet wtedy, kiedy usiłowała stać prosto. — Jesteś tu nowa, więc nie wiesz wszystkiego. Tim Tam stracił jakiś czas temu swoją kobietę i od tej pory sam opiekuje się małą Pinky. Ness spojrzała na mówiącą. Usiłowała się uśmiechnąć, ale była urodzona w latach, w których na twarzy Esi nie gościł już uśmiech, nigdy więc się tej sztuki dobrze nie nauczyła. Kąciki jej warg zawsze unosiły się w górę, ale po upływie ułamka sekundy samorzutnie opadały, jakby ściągane w dół przez smutek, który zakotwiczył się kiedyś w sercu jej matki. — Każdy z nas kogoś stracił — odparła Ness. Ness byłą zbyt ładna, by pracować w polu. Tak powiedział jej Tom Allan w dniu, w którym przywiózł ją na swoją plantację. Kupił ją w dobrej wierze od przyjaciela z Jackson w stanie Missisipi, który zapewnił go, że jest ona jedną z najlepszych robotnic, jakie kiedykolwiek widział, ale należy ją zatrudniać tylko w polu. Ale on, patrząc na jej jasną skórę i lekko kręcące się włosy spadające po plecach w taki sposób, jakby chciały oprzeć się na kształtnych pośladkach, doszedł do wniosku, że jego przyjaciel chyba się mylił. Wyjął przeznaczony dla służących w domu czarnych kobiet strój, złożony z białej bluzki z wysokim kołnierzykiem i szerokimi rękawami oraz czarnej długiej spódnicy, do której przyszyty był mały czarny fartuszek. Kazał Margaret zaprowadzić Ness do jakiejś bocznej komórki, żeby mogła się przebrać, a Ness wykonała jego polecenie. Kiedy jednak Margaret zobaczyła ją w tym uniformie, chwyciła się ręką za serce i kazała jej zaczekać. Ness musiała przyłożyć ucho do ściany, by podsłuchać jej rozmowę z Tomem Allanem. — Ona się nie nadaje do pracy w domu — oznajmiła Margaret. — Tak czy owak, chcę ją zobaczyć. Z pewnością potrafię sam zdecydować o tym, czy dana osoba nadaje się do pracy w moim domu, prawda? — Tak, proszę pana — odparła Margaret. — Chyba tak jest, ale ja chciałam tylko powiedzieć, że nie powinien pan tego oglądać. Tom Allan zaśmiał się głośno, a jego żona Susan, która weszła właśnie do pokoju, spytała, skąd to całe zamieszanie. — Margaret zamknęła tę nową Murzynkę w bocznym pokoju i nie pozwala nam jej zobaczyć — odparł
jej mąż, a potem zwrócił się do służącej. — Przestań gadać głupstwa i zaraz ją tu przyprowadź. Susan nie różniła się chyba od żon innych plantatorów i wiedziała, że skoro jej mąż sprowadza do domu nową niewolnicę, ona powinna mieć się na baczności. Na całym południu znane były przypadki mężczyzn, którzy nie ograniczali się do oglądania czarnych dziewcząt. — Tak, Margaret — powiedziała. — Nie zawracaj głowy, tylko przyprowadź tę Murzynkę, żebyśmy mogli ją obejrzeć. Margaret wzruszyła ramionami i wyszła, kierując się w stronę komórki, a Ness oderwała ucho od ściany. — Masz iść ze mną — oznajmiła służąca. Ness posłusznie ruszyła za nią i po chwili stanęła przed dwuosobową widownią. Kiedy Susan Stockham ujrzała jej obnażone ramiona i uda, natychmiast zemdlała, a Allan, który zdążył objąć żonę i uratować ją przed upadkiem na podłogę, wrzasnął na Margaret, każąc jej zabrać dziewczynę sprzed jego oczu. Margaret wyprowadziła ją z pokoju i poszła szukać roboczego stroju, a Ness stanęła na środku komórki i przesunęła rękami po swoim ciele, jakby napawając się jego odrażającą nagością. Wiedziała, że przeraziły ich misternie splątane blizny na jej nagich ramionach, ale one nie ograniczały się tylko do tego miejsca. Nie, jej pokryta śladami uderzeń skóra tworzyła jakby osobne ciało, przybierające postać mężczyzny, który obejmował ją od tyłu i oplatał ręce wokół jej szyi. Blizny zaczynały się od piersi, otaczały wzgórki ramion, biegły dumnie przez całe plecy. Potem muskały jej pośladki i zapadły w nicość. Skóra Ness nie była już w gruncie rzeczy skórą, tylko widocznym i namacalnym duchem jej przeszłości. Wspomnieniem, do którego zdążyła już przywyknąć. Margaret przyniosła jej po chwili chustkę na głowę, brązową bluzę zasłaniającą ramiona i czerwoną spódnicę, która opadała aż do podłogi. — Szkoda, że tak się stało — mruknęła, patrząc, jak Ness się ubiera. — Przez chwilę myślałam, że jesteś ładniejsza niż ja. Dwukrotnie cmoknęła ustami i wyszła z komórki. Tak więc Ness pracowała w polu. Nie było to dla niej nic nowego. W Piekle również była zatrudniona na roli. W Piekle słońce tak prażyło bawełnę, że kiedy się jej dotknęło, niemal przypalała dłonie. Zrywając małe białe puszki, miała wrażenie, że trzyma w ręku ogień, ale modliła się, by ani jednego nie upuścić. Szatan zawsze wszystko widział. Właśnie w Piekle nauczyła się być dobrą robotnicą rolną i ta umiejętność zaprowadziła ją aż do Tuscumbia. Nadszedł drugi miesiąc jej pracy na plantacji Stockhama. Mieszkała w jednej z chat, zajmowanych przez kobiety, ale nie zawierała żadnych przyjaźni. Wszyscy wiedzieli, że jest kobietą, która odrzuciła zaloty Tim Tama, a inne niewolnice, które najpierw miały jej za złe to, że jest przedmiotem jego pożądania, a potem to, że wcale nie chce być tym przedmiotem, traktowały ją tak, jakby była tylko powietrzem, podmuchem wiatru, irytującym szczegółem, który można zepchnąć na margines uwagi. Rankiem przygotowywała porcję jedzenia, którą zabierała w pole. Placki z mąki kukurydzianej, kawałek solonego wieprzowego mięsa, czasem — jeśli miała szczęście — odrobinę zieleniny. W Piekle nauczyła się jeść na stojąco. Zbierać bawełnę lewą ręką, a prawą wkładać do ust posiłek. Tutaj, na plantacji Toma Allana, nie musiała jeść podczas pracy, ale nie umiała tego robić inaczej. — Ona chyba myśli, że jest lepsza niż my — zawołała jedna z kobiet, na tyle głośno, by Ness ją usłyszała. — I chce, żeby tak myślał Tom Allan — dodała druga. — Co ty, Tom Allan nawet na nią nie spojrzał, odkąd wygnano ją z dużego domu — stwierdziła pierwsza. Ness nauczyła się nie słyszeć tych głosów. Usiłowała przypomnieć sobie język Twi, w którym przemawiała do niej Esi. Uciszała swój umysł, dopóki nie pozostała w nim tylko cienka, prosta kreska warg jej
matki, warg, z których płynęły słowa miłości w niezrozumiałym już dla niej do końca języku. Powracające do niej zdania i słowa były źle dobrane, zniekształcone, błędne. Pracowała tak przez cały dzień, chłonąc odgłosy południa. Natarczywe brzęczenie komarów, zgrzytanie cykad, ściszone głosy plotkujących niewolnic. Wieczorem wracała do swego baraku i wytrzepywała siennik, by wytrząsnąć z niego kurz, który owijał się wokół niej tak, jakby chciał ją uściskać. Potem układała go na miejscu i czekała na rzadko nadchodzący sen, usiłując wyprzeć z wyobraźni dręczące sceny, które migotały za jej zamkniętymi oczami. Pewnego wieczora, kiedy trzymała w rękach siennik, rozległo się głośne pukanie. Ktoś miarowo dobijał się pięściami do drzwi zamieszkanej przez kobiety chaty i głośno wołał. — Proszę, pomóżcie nam! Proszę! Drzwi otworzyła kobieta o imieniu Mavis. Stał za nimi Tim Tam, trzymając w ramionach swą córeczkę Pinky. — Wydaje mi się, że ona cierpi na to samo, na co umarła jej matka — zawołał łamiącym się głosem, choć w jego oczach nie było łez. Kobiety zrobiły miejsce dla dziecka, a on położył je, a potem zaczął nerwowo chodzić po izbie, wołając: — O Boże, Boże, Boże! — Znajdź Toma Allana i poproś, żeby wezwał doktora — poradziła mu jedna z kobiet. — Doktor nic nie pomógł jej matce — odparł Tim Tam. Ness stała za rzędem kobiet, których ramiona były tak uniesione, jakby wybierały się na pole bitwy. Przepchnęła się przez nie i stanęła w centralnym punkcie izby, by spojrzeć na dziecko. Pinky była mała i tak chuda, jakby całe jej ciało składało się z niepowiązanych niczym patyków. Jej splecione włosy tworzyły na głowie dwa duże kłębki. Nie wydawała żadnych odgłosów, a zebrane w izbie kobiety słyszały tylko jej szybki oddech. — Nic jej nie jest — powiedziała Ness. Wszystkie niewolnice spojrzały na nią ze zdumieniem, a Tim Tam zatrzymał się nagle w miejscu. — Ty jesteś tu od niedawna — powiedział. — Pinky nie powiedziała ani słowa od śmierci jej mamy, a teraz męczy ją czkawka. — Czkawka to tylko czkawka — oznajmiła Ness. — Nie słyszałam, żeby ktoś od niej umarł. Rozejrzała się wokół siebie i stwierdziła, że wszystkie sąsiadki z dezaprobatą potrząsają głowami, ale nie miała pojęcia, co w jej zachowaniu tak bardzo je oburzyło. Tim Tam odciągnął ją na bok i zaczął do niej nerwowo szeptać. — Czy te kobiety nic ci nie powiedziały? — spytał, a ona potrząsnęła głową. Inne niewolnice rzadko się do niej odzywały, a ona nauczyła się wreszcie nie słyszeć ich plotek. Tim Tam odchrząknął i opuścił głowę. — Widzisz, my wiemy, że nic jej nie jest, a czkawka to tylko czkawka, ale próbowaliśmy ją zmusić do gadania, więc… Jego głos ucichł stopniowo, a Ness zrozumiała nagle, że cała scena była podstępem, mającym przełamać milczenie małej Pinky. Odsunęła się od Tim Tama i przyjrzała się kolejno zgromadzonym kobietom. Potem stanęła w centralnym punkcie izby obok leżącej na sienniku Pinky. Dziewczynka, która dotąd wpatrywała się w sufit, odwróciła wzrok w jej stronę i głośno czknęła. — Boże, sama nie wiem, jakie zrobiłam głupstwo na tej plantacji, ale wszyscy musimy dać tej dziewczynce święty spokój — powiedziała Ness, nie zwracając się do żadnej z obecnych osób. — Może ona nie chce mówić, bo wie, że można wyjść na głupią, a może nie ma jeszcze nic do powiedzenia, ale myślę, że nie zacznie się odzywać dziś wieczorem tylko dlatego, że wszyscy zachowujecie się jak aktorzy z wędrownej trupy. Kobiety zaczęły nerwowo zacierać ręce i szurać nogami, a Tim Tam zgarbił się jeszcze bardziej. Ness podeszła do swej pryczy, skończyła wytrzepywać kurz z siennika i położyła się, a Tim Tam pod-
szedł do Pinky. — Chodźmy — powiedział, wyciągając do niej rękę, ale ona odsunęła się od niego jak najdalej. — Powiedziałem, chodźmy — powtórzył bezbarwnym z zażenowania głosem, ale dziewczynka ponownie mu się wyrwała. Podeszła do pryczy, na której leżała Ness, zaciskając oczy i marząc o tym, żeby sen przyszedł jak najszybciej. Ness poczuła na ramieniu dotyk drobnej dłoni, a kiedy zwróciła ku niej głowę, ujrzała jej wpatrzone w siebie badawczo okrągłe, wielkie jak księżyc oczy. A ponieważ wiedziała, czym jest strata, czym jest brak matki, czym jest tęsknota, a nawet milczenie, chwyciła dziewczynkę za rękę i położyła ją obok siebie na pryczy. — Możesz odejść — powiedziała do Tim Tama, przytulając główkę dziewczynki do swojej miękkiej piersi. — Dziś w nocy będzie spała ze mną. Od tego wieczora Pinky nie dała się od niej oderwać. Dziewczynka wyprowadziła się z chatki innych niewolnic i zamieszkała razem z nią. Sypiała z Ness, jadała z Ness, chodziła z nią na spacery i przygotowywała posiłki. Nadal się nie odzywała, a Ness wcale jej do tego nie nakłaniała, wiedząc dobrze, że Pinky zacznie mówić, kiedy będzie miała coś do powiedzenia, a zacznie się śmiać, kiedy zobaczy coś naprawdę zabawnego. Choć nie zdawała sobie dotąd sprawy, jak bardzo brakuje jej towarzystwa, spokojna obecność dziecka wpływała na nią kojąco. Pinky była dzieckiem wody — nosiwodą. Codziennie, czasem czterdzieści razy, biegała nad mały strumień, który płynął na obrzeżu plantacji Stockhamów. Nosiła na plecach deskę i przytrzymywała ją wyciągniętymi do tyłu rękami w taki sposób, że wyglądała jak człowiek dźwigający krzyż. Z każdego końca deski zwisały dwa srebrne wiaderka. Kiedy docierała nad strumień, napełniała je, przynosiła do dużego domu i wlewała wodę do dużych wiader, które stały na ganku Stockhamów. Napełniała też domowe wanny, żeby dzieci państwa domu miały świeżą wodę na popołudniową kąpiel. I podlewała kwiaty stojące na toaletce Susan Stockham. Potem szła do kuchni, by napełnić dwa wiadra wodą, którą Margaret zużywała podczas gotowania. Chodziła codziennie tą samą ścieżką — w dół do strumienia, w górę do domu. Pod koniec dnia jej ramiona paraliżował pulsujący ból, a kiedy kładła się wieczorem do łóżka, Ness, przygarniając ją do siebie, czuła w nich rytm jej serca. Od dnia, w którym Tim Tam przyprowadził córeczkę do baraku Ness, chcąc ją zastraszyć i zmusić do mówienia, dziecko stale miało czkawkę. Wszyscy prześcigali się w udzielaniu dobrych rad. — Postawcie ją do góry nogami! — Powiedzcie, żeby oddychając, połykała ślinę! — Połóżcie jej na głowie dwie skrzyżowane słomki! Tylko ta ostatnia metoda leczenia, zaproponowana przez kobietę o imieniu Harriet, wydawała się przez jakiś czas skuteczna. Pinky odbyła trzydzieści cztery wyprawy nad strumień bez jednego czknięcia. Kiedy wracała z pełnymi naczyniami po raz trzydziesty piąty, Ness stała akurat na ganku, czekając na swoją porcję wody. Na dworze bawiła się dwójka dzieci państwa Stockhamów — chłopiec o imieniu Tom junior i mała Mary. Oboje wbiegali po schodkach na ganek, kiedy Pinky wyszła zza zakrętu, a Tom junior potrącił jej deskę tak mocno, że jedno z wiaderek wzbiło się w górę i wszyscy obecni zostali oblani wodą. Mary zaczęła płakać. — Moja sukienka jest całkiem mokra! — zawołała. Margaret, która właśnie skończyła nalewać wodę jednej z innych niewolnic, odłożyła czerpak i zaczęła ją uspokajać, a Tom junior, który nigdy nie grzeszył delikatnością, postanowił wystąpić w obronie siostry. — Masz natychmiast przeprosić Mary — powiedział do Pinky. Oboje byli w tym samym wieku, ale Pinky przerastała go o jakąś stopę. Dziewczynka otworzyła usta, ale nie była w stanie wydobyć z nich ani słowa. — Ona bardzo żałuje — wtrąciła pospiesznie Ness.
— Nie mówiłem do ciebie — upomniał ją chłopiec. Mary, która przestała już płakać, spojrzała na Pinky uważnie. — Tom, przecież wiesz, że ona nie mówi — powiedziała do brata. — Nic się nie stało, Pinky. — Ona będzie mówić, kiedy ja jej każę — oznajmił Tom junior, odpychając siostrę na bok. — Masz przeprosić Mary — powtórzył. Słońce było tego dnia wysoko i panował upał. Ness zauważyła, że dwie mokre plamki, pozostawione przez krople wody na sukience Mary zdążyły już wyschnąć. Pinky, w której oczach wzbierały łzy, otworzyła usta, ale wydobyła się z nich tylko gorączkowa fala głośnych czknięć. Tom junior potrząsnął głową. Wszedł do domu, przyciągając uwagę wszystkich świadków zajścia, i wrócił po chwili z brzozową, dwukrotnie wyższą niż on, laską pana Stockhama. Nie była gruba, ale tak ciężka, że z trudem unosił ją w dwóch rękach, ale nie byłby w stanie się nią zamachnąć. — Gadaj, czarnuchu! — polecił, a Margaret przestała nalewać wodę i wbiegła do domu, wołając: — Och, Tomie juniorze, idę poszukać twojego taty! Pinky czkała i szlochała równocześnie, z trudem chwytając oddech, więc tak czy owak nie byłaby w stanie wymówić ani słowa. Tom junior z wielkim trudem uniósł laskę jedną ręką i usiłował się nią zamachnąć, ale Ness, która stała za nim, chwyciła za jej koniec i choć poczuła ból w dłoniach, mocno szarpnęła ją do tyłu. Tom junior upadł na ziemię i został przesunięty o jakiś centymetr. Na ganku pojawiła się zdyszana Margaret. Oburącz ściskała swoją klatkę piersiową. Za nią szedł Tom Allan Stockham. — Co się tu dzieje? — spytał, a Tom junior zaczął płakać. — Ona chciała mnie uderzyć, tatusiu! — zawołał głośno. — Pan kłamie, paniczu Tom — usiłowała mu przerwać Margaret. — To pan… Tom Allan uniósł rękę, by ją uciszyć, i spojrzał na Ness. Może przypomniał sobie pokrywające jej ramiona blizny, których widok zmusił jego żonę do spędzenia reszty dnia w łóżku, a jego powstrzymywał przez cały tydzień od jedzenia kolacji. Może zastanawiał się, co musiała zrobić ta czarna dziewczyna, by zasłużyć na takie epolety, i nie mógł sobie wyobrazić, że byłaby ona zdolna do popełnienia aż tak poważnego przestępstwa. Jego synek leżał na ziemi i miał poplamione krótkie spodenki, a Pinky, który była niemową, głośno płakała. Ness była pewna, że on widzi wyraźnie, co się zdarzyło, ale wspomnienie o jej bliznach wzbudziło w nim wątpliwości. Murzynka z takimi bliznami i jego leżący na ziemi syn. Doszedł do wniosku, że nie ma wyboru. — Niebawem się tobą zajmę — powiedział do Ness, a wszyscy zaczęli się zastanawiać, co miał na myśli. Ness wróciła tego wieczora do swojej izby, wpełzła do łóżka i zamknęła oczy, czekając na moment, w którym nękające ją co noc żywe obrazy zastygną w bezruchu i ustąpią miejsca ciemności. Leżąca obok niej Pinky zaczęła czkać. — O Boże, ona znowu zaczyna! — zawołała jedna z niewolnic. — Czy nie mieliśmy dość kłopotów jak na jeden dzień? Kiedy jej się odbija, nie można odpocząć. Zawstydzona Pinky zasłoniła usta dłonią, jakby chcąc zbudować tamę dla dźwięków. — Nie zwracaj na nie uwagi — szepnęła Ness, nie będąc pewna, czy mówi do Pinky czy do siebie. — Myślenie o tym tylko pogarsza sprawę. Pinky zacisnęła powieki. Z jej ust wydobyła się nowa fala czknięć. — Dajcie jej spokój — powiedziała Ness, słysząc szmer gniewnych jęków, a kobiety spełniły jej polecenie. Wydarzenia minionego dnia posiały w nich podwójne ziarno uznania i współczucia dla Ness; ziarno, które podlewały szacunkiem dla siebie samych. Nie miały pojęcia, co zrobi Tom Allan. W nocy, kiedy w końcu wszystkie zasnęły, Pinky przytuliła się do gładkiej skóry, którą Ness miała na
brzuchu, ona zaś objęła dziewczynkę i pozwoliła sobie na nawrót wspomnień. Jest ponownie w Piekle. Została wydana za mężczyznę o imieniu Sam, który przybył prosto z Lądu i nie mówi po angielsku. Pan Piekła, wcielony Szatan, ogorzały mężczyzna ozdobiony grzywą siwych włosów, woli, żeby jego niewolnicy pobierali się „ze względu na ubezpieczenie”, a ponieważ Ness jest w Piekle od niedawna i nikt jeszcze nie zgłosił chęci jej poślubienia, została wybrana na pocieszycielkę nowego niewolnika, Sama. Początkowo nie odzywają się do siebie. Ness nie rozumie jego dziwacznego języka, ale go podziwia, gdyż jest najpiękniejszym mężczyzną, jakiego widziała w życiu. Jego skóra jest tak czarna i gładka, że samo jej oglądanie budzi w niej apetyt. Sam ma wielkie, umięśnione ciało afrykańskiego zwierzęcia i nie chce się poddać rygorom uwięzienia, choć otrzymał powitalny prezent w postaci Ness. Ness wie, że Szatan musiał zapłacić za niego mnóstwo pieniędzy, więc oczekuje ciężkiej pracy, ale Sam nie daje się nikomu poskromić. Już pierwszego dnia wdaje się w bójkę z innym niewolnikiem i opluwa jednego z gapiów, więc zostaje postawiony na podwyższeniu i otrzymuje na oczach wszystkich tak okrutną chłostę, że w zalewającej ziemię krwi można by wykąpać dziecko. Sam nie chce się uczyć angielskiego. Szatan, chcąc go ukarać za trwanie przy czarnym języku, wymierza mu co wieczór nową chłostę i odsyła go do małżeńskiego łoża z ranami, które zostają otwarte na nowo, zanim zdążyły się zagoić. Rozwścieczony do szaleństwa Sam demoluje pewnej nocy kwaterę, którą zajmuje razem z Ness. Ich izba zostaje zrujnowana, a powiadomiony o tym Szatan przybywa, by wymierzyć karę. — Ja to zrobiłam — mówi Ness. Spędziła noc ukryta w kącie izby, patrząc, jak mężczyzna, który, jak usłyszała, jest jej mężem, zamienia się w zwierzę, za jakie uważają go inni. Szatan nie okazuje litości, choć wie, że ona kłamie. Mimo że Sam kilkakrotnie usiłuje wziąć winę na siebie. Zostaje tak pobita, że pejcz wrzyna się pod koniec egzekucji w jej ciało jak w słodkie ciasto, a potem kopnięciem powalona na ziemię. Kiedy Szatan odchodzi, Sam płacze, a Ness jest półprzytomna. Sam gorączkowo wypowiada jakieś słowa, które brzmią jak modlitwa, a Ness nie rozumie, o co mu chodzi. Sam bierze ją ostrożnie na ręce i kładzie na pryczy. Potem wychodzi z domu, żeby poszukać mieszkającego w odległości ośmiu kilometrów zielarza, a uzdrowiciel przynosi różne korzenie, liście i balsamy, które wciera w plecy tracącej co jakiś czas przytomność Ness. Jest to pierwsza noc, jaką Sam spędza z nią na posłaniu. Kiedy Ness budzi się rano, czuje ból zaognionych ran i dostrzega Sama, który siedzi w nogach pryczy i nie odrywa wielkich, zamglonych przez znużenie oczu od jej twarzy. — Przepraszam — mówi i są to pierwsze słowa wypowiedziane przez niego do kogokolwiek po angielsku. W ciągu następnego tygodnia pracują na polu obok siebie, pod czujnym okiem Szatana, który jednak nie okazuje im wrogości. Wieczorami wracają na posłanie, ale śpią po jego przeciwległych stronach, nie dotykając się. W nocy odczuwają czasem lęk, że Szatan śledzi ich również podczas snu; Sam przytula ją wtedy do siebie i oboje czekają na moment, w którym metronom strachu, przyspieszający werbel jej serca, trochę zwolni. Słownik Sama obejmuje już takie sformułowania jak „nie martw się” i „spokojnie” oraz ich imiona. W ciągu miesiąca poszerzy się o słowo „kochać”. Po miesiącu, kiedy ich rany twardnieją i zamieniają się w blizny, konsumują w końcu swoje małżeństwo. Sam unosi ją w górę z taką łatwością, jakby zamieniła się w jedną ze szmacianych lalek, dziecięcych zabawek. Współżycie z mężczyzną jest dla niej nowym doświadczeniem, ale ona wyobraża sobie, że Sam nie jest mężczyzną. Dla niej stał się czymś większym, samą wieżą Babel, tak bliską Boga, że musi zostać zburzona. Kiedy on przesuwa dłonie po jej pokrytych bliznami plecach, odwzajemnia jego pieszczotę, a gdy mocno objęci osiągają zgodny rytm ciał, niektóre rany zaczynają się otwierać. Zaczynają krwawić i stają się młodą parą, połączoną świętym, a zarazem nieświętym aktem małżeńskim. Zaczynają zgodnie oddychać, a potem leżą obok siebie, dopóki nie usłyszą piania kogutów wzywających ich do
powrotu na pola. Gdy tylko myśli Ness trochę się uspokoiły, obudził ją palec Pinky, który poczuła na swoim ramieniu. Odwróciła głowę i spojrzała na dziewczynkę. — Ness, Ness, czy ty miałaś zły sen? — Nie — odparła, usiłując ukryć zdumienie. — Wyglądałaś tak, jakbyś miała zły sen — oznajmiła Pinky, wyraźnie rozczarowana, że nie usłyszy jednej z interesujących historii, jakie czasem opowiadała jej Ness, kiedy budziły ją koszmary. — To było coś bardzo złego — odparła Ness. — Ale to nie był sen. * Pianie koguta oznajmiło nadejście poranka. Niewolnice zamieszkujące barak zaczęły się zbierać do pracy, wymieniając szeptem przypuszczenia na temat losu Ness. Żadna z nich nie widziała nigdy, żeby Tom Allan wymierzył komuś publicznie karę chłosty, ale liczne spośród nich były świadkami lub ofiarami takiego wydarzenia na innych plantacjach. Ich pan miał słaby żołądek, a widok krwi przyprawił go o mdłości. Kiedy Tom chciał ukarać jakiegoś niewolnika, robił to dyskretnie w miejscu, w którym mógł zamknąć oczy podczas egzekucji, a potem położyć się i odpocząć. Ale ten przypadek wydawał się odbiegać od normy. Ness była jedną z nielicznych niewolnic kiedykolwiek zgromionych przez niego publicznie. Wiedziała, że poczuł się upokorzony, widząc, że jego syn leży na brudnej ziemi, a Pinky, choć nadal milczy, nie została w żaden sposób skarcona. Ness, bacznie obserwowana przez wszystkie niewolnice, wróciła na to samo pole, na którym pracowała poprzedniego dnia. Według powszechnej opinii plantacja Toma Allana była bardziej rozległa niż inne okoliczne posiadłości ziemskie, a zebranie plonów z jednego rzędu bawełny trwało co najmniej dwa dni. Tim Tam podszedł znienacka od tyłu do Ness i dotknął jej ramienia, a ona odwróciła głowę. — Słyszałem, że Pinky zaczęła wczoraj mówić. Pewnie powinienem ci za to podziękować. Za to i za wszystko inne. Ness spojrzała na niego i zdała sobie sprawę, że ten człowiek zawsze coś żuje, zawsze międli coś w ustach. — Nic mi nie jesteś winien — powiedziała, pochylając się ponownie nad krzakiem bawełny. Tim Tam zerknął w kierunku ganku, by sprawdzić, czy nie pojawił się już na nim Tom Allan. — Tak czy owak, jestem ci wdzięczny — oznajmił, a jego słowa zabrzmiały szczerze. Ness rzuciła na niego spojrzenie i odkryła, że on znowu się uśmiecha, rozsuwając swe szerokie wargi, by zrobić miejsce dla zębów. — Mogę porozmawiać w twojej sprawie z panem Tomem. On nic ci nie zrobi. — Do tej pory nie prosiłam nikogo o obronę, więc nie zamierzam tego robić teraz — mruknęła Ness. — Odejdź i zawracaj głowę komu innemu. Margaret wygląda na osobę, która będzie zadowolona, jeśli okażesz jej wdzięczność. Tim Tam przestał się uśmiechać, złożył jej lekki ukłon i wrócił do swojego rzędu bawełny. Po kilku minutach Tom Allan wyszedł na ganek i zaczął się rozglądać. Wszyscy spojrzeli ukradkiem na Ness. Ona zaś była przytłoczona przez taki sam lęk, jaki nękał ją niekiedy w głębi nocy, podczas plagi komarów. Czuła obecność czegoś groźnego, ale nie widziała samego niebezpieczeństwa. Spojrzała w kierunku ganku i stwierdziła, że Tom Allan wygląda z tej odległości jak mała plamka. Zastanawiała się, czy wezwie ją do siebie już tego ranka, czy będzie jeszcze zwlekał, każąc jej czekać na swą decyzję. Nigdy nie lubiła na nic czekać. Oboje z Samem spędzili na oczekiwaniu wiele dni. Kiedy zaczął się poród, Ness kazała Samowi czekać za drzwiami. Urodziła Kojo podczas niezwykłej dla południa zimy. Śnieg, o którym nigdy dotąd nie słyszano, zasypał plantację na cały tydzień, zagrażając plonom, rozwścieczając posiadaczy ziemskich i skazując niewolników na bezczynność.
Ness znalazła się w izbie porodowej w środku nocy, podczas największych opadów. Kiedy położna przybyła tam w końcu i otworzyła drzwi, do pomieszczenia wpadł lodowaty wiatr niosący kłęby płatków śniegu, które topiły się na stołach, na krzesłach i na brzuchu Ness. Kojo należał do dzieci, które w trakcie ciąży obijają się o ściany macicy swojej matki, i opuścił ją w taki sam sposób. Ness krzyczała głośno, przypominając sobie opowieści innych niewolników dotyczące jej własnych narodzin. Wynikało z nich, że Esi nie powiedziała nikomu o zbliżającym się porodzie; po prostu ukryła się za jakimś krzakiem i przykucnęła. Niewolnicy twierdzili też, że jej pierwszy wybuch płaczu poprzedził jakiś dziwny dźwięk i przez lata spierali się o to, jak on brzmiał. Jeden twierdził, że przypominał łopot skrzydeł ptaka. Inny upierał się, że był to duch, który pomógł Ness w przyjściu na świat, a potem z łoskotem odszedł. Jeszcze inny mówił, że ten dźwięk wydała sama Esi. Że odeszła na bok, bo chciała w samotności nacieszyć się dzieckiem, zanim je ktoś jej odbierze. Że ten dźwięk był wybuchem jej głośnego śmiechu, a ponieważ nigdy się nie śmiała, nikt go nie rozpoznał. Ness nie mogła sobie wyobrazić, że ktokolwiek mógłby się śmiać podczas porodu. Kiedy położna wyciągnęła w końcu Kojo na świat, zaczął wrzeszczeć zadziwiająco głośno jak na człowieka o tak małych płucach. Sam, który został na dworze i nerwowo chodził po śniegu, dziękował swym przodkom w języku plemienia Yoruba i czekał na moment, w którym będzie mógł go wziąć na ręce. A ona dopiero wtedy zrozumiała, że jej matka mogła wybuchnąć śmiechem. Po narodzinach syna Sam stał się człowiekiem, jakiego pragnął w nim widzieć Szatan. Był uległy, ciężko pracował i rzadko wdawał się w bójki lub był przyczyną kłopotów. Pamiętał dzień, w którym Szatan zbił Ness za jego szaleństwo, i chwilę, kiedy po raz pierwszy wziął na ręce Kojo, nazwanego przez rodziców Jo, i obiecał sobie, że nigdy nie narazi chłopca na bolesne przeżycia. Potem Ness poznała Aku i powiedziała Samowi, że będzie w stanie dotrzymać tej obietnicy. Siedziała w tylnej ławce kościoła w dzień Wielkiej Nocy — czyli w jedyną niedzielę, podczas której Szatan pozwalał swym niewolnikom odbyć z górą dwudziestokilometrową wyprawę do położonej na skraju miasta świątyni czarnych baptystów — i czekała na początek kazania. Nieświadomie zaczęła nucić krótką piosenkę w języku Twi, którą śpiewała wieczorami jej matka, kiedy niewolnicza praca była szczególnie nużąca albo kiedy została zbita za rzekomą krnąbrność, lenistwo lub nieudolność. Gołąbeczka nie przeszła próby. Jak ją teraz potraktować? Zadaj jej ból, wojowniku, bo inaczej będziesz żałować! Nie wiedziała, co śpiewa, bo Esi nigdy nie wyjaśniła jej znaczenia tych słów, ale jakaś siedząca przed nią kobieta odwróciła się i coś szepnęła. — Przepraszam, ale nie rozumiem — mruknęła Ness. Kobieta przemawiała do niej w języku jej matki. — A więc pochodzisz z plemienia Asante, ale nawet o tym nie wiesz — stwierdziła kobieta. Podobnie jak Esi miała akcent, w którym lśniła świetlista lekkość Złotego Wybrzeża. Przedstawiła się jako Aku i wyjaśniła, że pochodzi z krainy Asante i była przez jakiś czas trzymana na Zamku, tak samo jak matka Ness, a potem wysłana najpierw na Karaiby, a potem do Ameryki. — Wiem, gdzie jest boczne wyjście — szepnęła. Kazanie miało się za chwilę zacząć, więc Ness wiedziała, że nie ma wiele czasu. Następna Wielkanoc przypadała dopiero za rok, a do tego czasu obie mogły zostać sprzedane, lub nawet umrzeć. Ich dola nie gwarantowała długiego życia. Musiały działać szybko. Aku ściszonym głosem opowiedziała Ness o wielu ludziach z plemienia Akan, których przeprowadziła na północ drogą wolności. Robiła to tak wiele razy, że otrzymała przydomek Nyame Nsa, znaczący w języku Twi Pomocna Ręka Boga. Ness wiedziała, że nikt nigdy nie zdołał uciec z plantacji Szatana, ale
słuchając tej kobiety czczącej tego samego boga, którego czciła jej matka, zapragnęła, by jej rodzina zrobiła to jako pierwsza. Jo miał rok, kiedy Ness zaczęła planować wyprawę mającą zapewnić wolność jej rodzinie. Aku powiedziała jej, że przeprowadzała już na północ dzieci, nawet takie, które płakały, domagając się karmienia piersią, więc Jo nie będzie żadnym problemem. Ness i Sam rozmawiali o tym podczas wszystkich spędzanych wspólnie nocy. „Nie można wychowywać dziecka w Piekle” — powtarzała ciągle Ness, przypominając sobie, że została ukradziona własnej matce. I nie wiedząc, jak długi czas będzie mogła spędzić ze swym ukochanym synkiem, który zapomni po rozstaniu dźwięk jej głosu i rysy jej twarzy z tej samej przyczyny, z jakiej ona zapomniała szczegóły dotyczące Esi. Kiedy Sam w końcu się zgodził, przesłali Aku wiadomość, że są gotowi, że będą czekać na jej sygnał — starą piosenkę w języku Twi śpiewaną w lesie tak cicho, jakby niosły ją ze sobą popychane przez wiatr liście. Czekali więc. Ness, Sam i Kojo pracowali w polu ciężej niż którykolwiek z innych niewolników, więc nawet Szatan zaczął się uśmiechać, kiedy słyszał ich imiona. Spędzili na czekaniu jesień, a potem zimę, nadsłuchując dźwięku, który powie im, że nadszedł czas, modląc się, by nie zostali sprzedani i rozłączeni, zanim otrzymają swoją szansę. Nie zostali, ale Ness często myślała, że może byłoby lepiej, gdyby stało się inaczej. Usłyszeli piosenkę wiosną. Była tak cicha, że Ness nie była pewna, czy nie urodziła się w jej wyobraźni, ale Sam chwycił jedną ręką Jo, a drugą swoją żonę i wkrótce wszyscy troje znaleźli się po raz pierwszy za swej pamięci na ziemi, która nie należała do Szatana. Podczas tej pierwszej nocy przebyli tak długą drogę, że pęknięcia na stopach Ness zamieniły się w otwarte rany. Widząc zakrwawione liście, modliła się o deszcz, który uniemożliwi psom podążanie ich tropem. Kiedy wzeszło słońce, wspięli się na drzewa. Ness nie robiła tego od dzieciństwa, ale szybko odzyskała tę umiejętność. Przywiązała Jo chustką do swoich pleców i dotarła do najwyższej gałęzi. Gdy otwierał usta, żeby zapłakać, przyciskała go mocno do piersi. On nieruchomiał wtedy, a ona zaczynała się niepokoić, tęsknić za jego płaczem. Ale musieli trwać w bezruchu, bezruchu, o jakim mówiła jej matka, opowiadając o Wielkim Statku. Bezruchu przypominającym śmierć. Mijały kolejne dni, a oni kryli się w lesie na drzewach i w wysokiej trawie na polach. Ale Ness poczuła wkrótce bijące od ziemi ciepło i instynktownie, tak jak człowiek postrzegający powietrze lub miłość, zdała sobie sprawę, że ściga ich Szatan. — Czy możesz zaopiekować się dziś w nocy Kojo? — spytała Aku. — Tylko na jedną noc. Moje plecy nie są w stanie go dłużej dźwigać. Aku rzuciła jej dziwne spojrzenie, ale ona wiedziała, czego chce, i nie zamierzała zmieniać zdania. Tego ranka zjawiły się psy. Dyszały ciężko i drapały pazurami pień drzewa, na którym schroniła się Ness. Z daleka dochodziło gwizdanie. Stara południowa piosenka doszła do ich uszu, zanim dostrzegli nadchodzącego Szatana. — Wiem, że gdzieś tu jesteście! — oznajmił donośnym głosem. — I chętnie na was poczekam! Ness odwróciła się w stronę Aku, która siedziała jeszcze wyżej niż ona, trzymając na rękach małego Jo. — Nie schodź na dół, cokolwiek się wydarzy! — zawołała, kalecząc język Twi. Szatan podszedł jeszcze bliżej, spokojnie nucąc jakąś melodię. Ness wiedziała, że jest gotów czekać w nieskończoność. Wiedziała też, że dziecko niebawem zacznie płakać, domagając się jedzenia. Spojrzała w kierunku drzewa, na którym siedział Sam, i poczuła nadzieję, że on wybaczy jej to, co z jej winy teraz nastąpi. Potem zsunęła się w dół. Była już na ziemi, kiedy zdała sobie sprawę, że Sam zrobił to samo. — Gdzie jest chłopak? — spytał Szatan, gdy jego ludzie zaczęli ich wiązać.
— Nie żyje — odparła Ness, mając nadzieję, że w jej oczach odbija się wyraz, jaki widziała w spojrzeniu innych zbiegłych i schwytanych niewolnic, które zabiły swe dzieci, by je uwolnić. Szatan uniósł jedną brew i zaśmiał się leniwie. — Szkoda — powiedział. — Myślałem, że mam choć kilku godnych zaufania czarnuchów. Ale to dowodzi, że się myliłem. Potem poprowadził Ness i Sama z powrotem do Piekła. Kiedy tam doszli, wszystkich niewolników zwołano w pobliże słupa, przy którym wymierzano karę. Rozebrano oboje do naga i związano Sama tak mocno, że nie mógł ruszyć nawet palcem, a potem zmuszono go do oglądania chłosty, w wyniku której ciało Ness pokryły blizny, a ona stała się zbyt brzydka, by kiedykolwiek można ją zatrudnić jako pokojówkę. Gdy egzekucja dobiegła końca, Ness leżała na ziemi, a jej rany były zasypane kurzem. Nie mogła dźwignąć głowy, więc Szatan podniósł ją w taki sposób, by zobaczyła dalszy przebieg wydarzeń. Wszyscy musieli widzieć rozwijany sznur, pochyloną gałąź drzewa i głowę, która oderwała się od ciała. A teraz, oczekując na karę, którą zechce jej wymierzyć Tom Allan, mimo woli przypomniała sobie ten dzień. Głowę Sama, przechyloną w lewo i zwisającą bezwładnie z szyi. Pinky weszła na ganek, na którym siedział Tom Allan, niosąc wodę. Kiedy się odwróciła, by wyruszyć ponownie nad strumień, zerknęła w kierunku Ness, ale Ness nie zatrzymała długo jej spojrzenia. Nie przerwała zrywania bawełny. Od dnia, w którym widziała głowę Sama, ta czynność stała się dla niej czymś w rodzaju modlitwy. Pochylając się, mówiła: „Boże, wybacz mi moje grzechy”. Zrywając kłębek bawełny, mówiła: „Strzeż nas ode złego”. A gdy się prostowała, dodawała: „I chroń mojego syna, gdziekolwiek on jest”.
JAMES Na dworze małe dzieci śpiewały Eh-say, shame-ma-mu i tańczyły wokół ogniska, a ich gładkie, nagie brzuchy błyszczały w świetle płomieni jak drobne kule. Śpiewały, ponieważ nadeszła wiadomość, że ludzie z plemienia Asante mają głowę gubernatora Charlesa MacCarthy’ego. Trzymali ją na włóczni przed pałacem nowego wodza jako ostrzeżenie dla Brytyjczyków: tak się stanie z każdym, kto rzuci im wyzwanie. — Hej, małe dzieci, czy wy nie wiecie, że jeśli Asante pobiją Brytyjczyków, zwrócą się z kolei przeciwko nam, plemieniu Fante? — spytał James. Chwycił w objęcia jedną z dziewczynek i łaskotał ją, dopóki wszystkie dzieci nie zaczęły się śmiać i błagać go o litość. Wtedy puścił dziecko i kontynuował swój wykład z poważnym wyrazem twarzy. — Tu, w naszej wiosce, będziecie bezpieczne, bo ja pochodzę z królewskiej rodziny. Nie wolno wam o tym zapominać. — Tak, James — odparły dzieci. Na drodze prowadzącej do wioski ukazał się ojciec Jamesa, prowadzący ze sobą jakiegoś białego z Twierdzy. Gestem nakazał Jamesowi, żeby wszedł z nimi do zagrody. — Czy ten chłopiec powinien to słyszeć, Quey? — spytał biały człowiek, zerkając na Jamesa. — On jest mężczyzną, a nie chłopcem. Kiedy mnie zabraknie, on przejmie moje obowiązki. Wszystko, co mówisz mnie, możesz również powiedzieć jemu. Biały mężczyzna kiwnął głową i spojrzał uważnie na Jamesa. — Twój dziadek, ojciec matki, Osei Bonsu, który był wodzem, nie żyje — oznajmił. — Ludzie z plemienia Asante mówią, że to my go zabiliśmy, żeby pomścić śmierć gubernatora MacCarthy’ego. — A czy tak było? — spytał James, odwzajemniając badawcze spojrzenie nieznajomego i czując, że w jego żyłach zaczyna się burzyć krew. Biały mężczyzna odwrócił wzrok. James wiedział, że Brytyjczycy od lat podżegali do wojen plemiennych, bo mieli świadomość, iż wszyscy jeńcy zostaną im sprzedani jako niewolnicy. Jego matka mówiła zawsze, że Złote Wybrzeże przypomina zupę z orzeszków ziemnych. Jej rodacy, pochodzący z plemienia Asante, byli bulionem, a rodacy jego ojca, ludzie z plemienia Fante — orzeszkami, przedstawiciele zaś innych plemion, które zaczynały się od wybrzeża oceanu i sięgały głęboko w busz aż na odległą Północ, byli mięsem, pieprzem i jarzynami. Kiedy nadeszli biali ludzie i dodali ogień, kociołek był już pełny po brzegi. Teraz mieszkańcy Złotego Wybrzeża mogli jedynie starać się o to, by jego zawartość nie kipiała i nie wylewała się na zewnątrz. James nie byłby zaskoczony, gdyby się okazało, że biali zabili jego dziadka, by podnieść temperaturę. Odkąd jego matka została porwana i wydana za jego ojca, w wiosce panowały straszliwe upały. — Twoja matka chce jechać na pogrzeb — powiedział Quey, a James rozprostował dłoń, którą przedtem nieświadomie zacisnął w pięść. — To zbyt niebezpieczne, Quey — oznajmił biały mężczyzna. — Może cię nie ochronić nawet królewski status Nana Yaa. Oni wiedzą, że twoja wioska jest z nami sprzymierzona już od lat. To jest po prostu zbyt niebezpieczne. Quey opuścił wzrok, a jego syn po raz kolejny usłyszał nagle głos swojej matki mówiącej mu, że ojciec jest słabym człowiekiem, nieszanującym ziemi, po której chodzi. — Pojedziemy — oznajmił James. — Nasi przodkowie nigdy by nam nie wybaczyli, gdybyśmy nie byli na pogrzebie króla Asante.
Quey powoli kiwnął głową. — Przynajmniej tyle możemy zrobić — mruknął. Biały mężczyzna wymienił z nimi uścisk dłoni, a James i jego rodzice wyruszyli nazajutrz na północ, do Kumasi. Jego babka Effia została w domu z młodszymi dziećmi. Kiedy jechali przez dżunglę, James trzymał na kolanach strzelbę. Ostatni raz miał broń w ręku pięć lat temu, w dniu swoich dwunastych urodzin. Ojciec zabrał go wtedy do lasu i kazał mu strzelać do skrawków materiału, które rozwiesił na różnych odległych drzewach. Powiedział wtedy synowi, że mężczyzna musi się nauczyć traktowania broni w taki sam sposób, w jaki traktuje kobiety — delikatnie i z czułością. Teraz, jadąc przez dżunglę i obserwując rodziców, James zastanawiał się, czy ojciec kiedykolwiek obejmował delikatnie lub czule matkę. Wojna, która była normalnym zjawiskiem na Złotym Wybrzeżu, określała też relacje panujące w małym światku jego zagrody. Nana Yaa, która jechała z nimi w powozie, cicho płakała. — Czyż nie jedziemy tam tylko dzięki mojemu synowi? — spytała cicho. James nieopatrznie powiedział jej, o czym rozmawiał poprzedniego dnia ojciec z białym człowiekiem. — A czy w ogóle miałabyś tego syna, gdyby nie ja? — odburknął ojciec. — Co takiego? — mruknęła matka. — Nie rozumiem tego ohydnego języka Fante, którym przemawiasz. James uniósł oczy ku niebu. Wiedział, że tak będzie do końca podróży. Pamiętał kłótnie, które wybuchały między rodzicami, kiedy był małym chłopcem. Matka krzyczała głośno, krytykując jego imię. — James Richard Collins! — wrzeszczała. — James Richard Collins! Co z ciebie za Aka, żeby dać synowi trzy białe imiona? — O co ci chodzi? — odpowiadał jego ojciec. — Przecież on tak czy owak będzie księciem dla naszych ludzi i dla białych! Dałem mu potężne imię. James wiedział już wtedy, że jego rodzice nigdy się nie kochali. Było to małżeństwo polityczne, podtrzymywane przez obustronne poczucie obowiązku, choć i ono zdawało się niekiedy zbyt słabe. Kiedy mijali miasto Edumfa, matka wspomniała o tym, że Quey nie byłby nawet mężczyzną, gdyby nie stryjeczny dziadek Jamesa, nieżyjący już Fiifi. Spory rodziców często prowadziły do Fiifiego i do decyzji, jakie podejmował w imieniu Queya i jego rodziny. Po kilku dniach podróży zatrzymali się, by spędzić noc w Dunkwa u Davida, przyjaciela ojca z okresu jego pobytu w Anglii. David przeniósł się przed laty na Złote Wybrzeże ze swą brytyjską żoną. Dzieliło ich jeszcze wiele dni, a może tygodni, od leżącego w głębi dżungli miejsca, w którym było złożone ciało dziadka Jamesa i w którym wszyscy mieli wspominać z szacunkiem jego życie. — Quey, mój bracie! — zawołał David na widok rodziny Jamesa. Miał okrągły brzuch i przypominał olbrzymiego kokosa. James, który jako dziecko rozcinał orzechy i wypijał ich zawartość, zastanawiał się przez sekundę, co wypłynęłoby z Davida Cudjo, gdyby zrobić w nim dziurę. Ojciec i gospodarz klasnęli nawzajem w swoje dłonie i zaczęli rozmawiać. James zawsze zauważał, że im dłużej się nie widzą, tym donośniej do siebie przemawiają, jakby usiłując zrównoważyć siłą głosu upływ czasu i dzielącą ich odległość. Nana Yaa skinęła głową żonie Davida, Katherine, a potem znacząco odchrząknęła. — Moja żona jest bardzo zmęczona — powiedział Quey, więc zjawiły się służące, aby zaprowadzić ją do pokoju. James ruszył za nimi w nadziei, że jemu również uda się odpocząć, ale Cudjo natychmiast go zatrzymał. — Hej, James, jesteś już wielkim mężczyzną. Siadaj. Pogadamy. Zawsze go tak nazywał. James pamiętał dzień, w którym jako czterolatek potknął się o jakąś niedostrzegalną przeszkodę — może mrówkę — upadł na ziemię, rozbijając sobie górną wargę. Z jego piersi natychmiast wyrwał się głośny płacz. David podniósł go jedną ręką, otrzepał drugą z kurzu, a potem postawił przed sobą na stole i spojrzał mu w oczy.
— Jesteś teraz wielkim mężczyzną, James — powiedział. — Nie możesz płakać z powodu byle drobiazgu. Trzej mężczyźni siedzieli przy rozpalonym przez służących ognisku, popijając palmowe wino. James miał wrażenie, że jego ojciec wygląda trochę starzej, tak jakby trzydniowa podróż dodała mu trzy lata. Zaczynał podejrzewać, że jeśli podróż potrwa trzydzieści dni, David będzie wyglądał tak staro jak dziadek tuż przed śmiercią. — Nadal więc daje ci popalić, co? — zapytał David. — Mimo że zabrałeś ją na pogrzeb Osei Bonsu! — Moja żona nigdy nie jest zadowolona… — odparł Quey. — Tak jest zawsze, kiedy żenisz się dla pozycji, a nie z miłości. Biblia mówi… — Nie musisz mi powtarzać, co głosi Biblia, bo, jak chyba pamiętasz, sam ją studiowałem — przerwał mu z drwiącym uśmiechem Quey. — Prawdę mówiąc, bywałem obecny na lekcjach religii częściej niż ty. Ale tamta religia jest mi niepotrzebna. Wybrałem ten kraj, tych ludzi i te zwyczaje, a odrzuciłem wszystko, co brytyjskie. — Wybrałeś? — powtórzył cicho David. — A może tego wyboru dokonał za ciebie ktoś inny? Quey zerknął na syna, a potem odwrócił wzrok. James przypomniał sobie, co zawsze powtarzała ojcu matka, kiedy była naprawdę zła. „Jesteś tak miękki, że łatwo pękasz. Jesteś słabym człowiekiem”. — A ty, James? — ciągnął Cudjo. — Jesteś już niemal na tyle dorosły, by wyprawić ci wesele. Mamy zacząć poszukiwania panny młodej, czy masz już kogoś na oku? Mrugnął porozumiewawczo do chłopca, a potem, jakby jego oko było połączone z gardłem, wybuchnął tak żywiołowym śmiechem, że zakrztusił się własną śliną. — Nana Yaa i ja wybraliśmy dla niego dobrą żonę, którą poślubi, gdy nadejdzie właściwy czas — oznajmił Quey. David kiwnął lekko głową, uniósł do ust tykwę z winem i zaczął je wlewać do gardła, poruszając miarowo grdyką. James, nie odrywając od niego wzroku, wzdrygnął się z niechęcią. Kiedy był jeszcze małym chłopcem, jego nieżyjący już stryjeczny dziadek Fiifi zawarł tajne porozumienie z jego ojcem i wspólnie wybrali dla niego przyszłą żonę. Nazywała się Amma Atta i była córką następcy tronu, na którym zasiadał wtedy Abeeku Badu. Ich związek miał być ostatnią pozycją na sporządzonej przez Fiifi liście planowanych ingerencji w życie Queya. I spełnieniem obietnicy, którą złożył przed laty Cobbe Otcher swej córce, Effii Otcher Collins. Że jej krew połączy się kiedyś z krwią królewskiego rodu plemienia Fante. Ślub miał się odbyć w przeddzień osiemnastych urodzin Jamesa, a Amma Atta miała zostać jego pierwszą, najważniejszą żoną. Amma również dorastała w wiosce, więc znał ją od urodzenia — jako dzieci bawili się razem często w pobliżu zagrody wodza. Ale z biegiem czasu zaczynała go coraz bardziej irytować. Chodziło o drobiazgi; kiedy mówił coś zabawnego, śmiała się zawsze o sekundę za długo, jakby chcąc dać mu do poznania, że wcale jej to nie rozbawiło. A poza tym tak obficie namaszczała włosy olejem palmowym, że gdy podczas wspólnej zabawy otarły się one o jego ramię, czuł ten zapach jeszcze w jakiś czas po rozstaniu. Już w wieku piętnastu lat zdał sobie sprawę, że nigdy nie pokocha takiej kobiety, ale jego opinia nie miała znaczenia. Przez chwilę wszyscy trzej w milczeniu popijali wino. Ptaki siedzące na drzewach nawoływały się do snu. Po nagiej stopie Jamesa przeszedł pająk, a on przypomniał sobie legendy o Anansim, które jego matka nadal opowiadała swoim młodszym synom i córkom. „Czy znacie opowieść o Anansim i śpiącym ptaku?” — pytała z przewrotnym uśmiechem, a oni krzyczeli chórem: „Nie!”, zasłaniając twarze dłońmi, by ukryć rozbawienie, wywołane własnym kłamstwem. Bo wszyscy słyszeli tę historię już wiele razy. A teraz uczyli się, że legenda jest po prostu kłamstwem, które uchodzi człowiekowi bezkarnie. Cudjo ponownie uniósł tykwę do ust, odchylając się w tył w taki sposób, żeby wysączyć ją do końca. Potem czknął i otarł wargi grzbietem dłoni. — Ile jest prawdy w tych pogłoskach? — spytał. — Czy Brytyjczycy rzeczywiście zamierzają wkrótce
znieść niewolnictwo? Quey wzruszył ramionami. — W roku narodzin Jamesa wszyscy w Twierdzy mówili, że handel niewolnikami został zakazany, więc nie wolno nam już sprzedawać swoich niewolników do Ameryki. Ale czy to powstrzymało plemiona od ich sprzedawania? Czy to skłoniło Brytyjczyków do opuszczenia kraju? Czy nie widzisz, że obecna wojna między plemieniem Asante a Brytyjczykami potrwa długo i nie skończy się za mojego i twojego życia, ani nawet za życia Jamesa? Mój bracie, tu chodzi o coś więcej niż niewolnictwo. Tu chodzi o to, kto będzie właścicielem tej ziemi i tych ludzi, kto będzie miał władzę. Nie możesz wbić noża w kozła, a potem powiedzieć: „Wyciągnę go powoli, żeby wszystko poszło gładko, żeby nie było zamieszania”. Zawsze popłynie krew. James słyszał tę lub podobną przemowę już wiele razy. Brytyjczycy nie sprzedawali już niewolników do Ameryki, ale niewolnictwo się nie skończyło, a jego ojciec najwyraźniej nie przewidywał jego końca. Następowała jedynie wymiana fizycznych kajdan, które krępowały ręce, na niewidzialne okowy krępujące umysł. James nie rozumiał tego, kiedy był młodszy i kiedy skończył się legalny, a zaczął nielegalny wywóz niewolników. Ale teraz już to rozumiał. Brytyjczycy nie zamierzali opuścić Afryki nawet wtedy, kiedy handel niewolnikami ustanie. Władali Twierdzą i choć jeszcze nie mówili tego głośno, zamierzali również władać tą ziemią. Następnego ranka ruszyli w dalszą drogę. James stwierdził, że matka wygląda tak, jakby nocny odpoczynek poprawił jej nastrój. Podczas podróży nuciła coś nawet cicho pod nosem. Mijali miasteczka i wioski zbudowane jedynie z patyków i gliny. Korzystali z życzliwości ludzi, z którymi Quey kiedyś współpracował, albo kuzynów kuzynów, których Nana Yaa nigdy nawet nie poznała; ludzi, którzy oferowali im swoje podłogi na spoczynek i odrobinę palmowego wina. Im bardziej zanurzali się w głąb tej krainy, tym wyraźniej James dostrzegał, jakie wrażenie robił na mieszkańcach buszu kolor skóry jego ojca. — Czy ty jesteś biały? — spytała jakaś dziewczynka, przesuwając wyciągniętym palcem po lekko brązowej ręce Queya, jakby w nadziei, że zdoła tchnąć w nią odrobinę koloru. — A jak myślisz? — odpowiedział Quey w kiepskim, ale zrozumiałym języku Twi. Dziewczynka zachichotała i powoli potrząsnęła głową, a potem pobiegła w kierunku grupki innych dzieci, które stały wokół ogniska i obserwowały tę scenę, ale były zbyt nieśmiałe, by zadać to samo pytanie. Kiedy o zmroku dotarli do Kumasi, powitał ich Kofi, najstarszy brat Nana Yaa, otoczony swoimi strażnikami. — Akwaaba — powiedział. — Jesteście tu mile widziani. Zaprowadzono ich do wielkiej zagrody nowego króla, w której narożniku służba przygotowała dla nich pokój. Kofi siedział z nimi, kiedy spożywali radośnie powitalny posiłek, i relacjonował im wydarzenia, do jakich doszło w mieście po ich wyjeździe z rodzinnej wioski. — Przykro mi, siostro, ale nie mogliśmy tak długo zwlekać z pochówkiem — oznajmił, a Nana Yaa kiwnęła głową. Wiedziała, że ciało zostanie pogrzebane, zanim przybędą na miejsce, aby nowy wódz mógł objąć swój urząd. Chciała tylko zdążyć na pożegnalne uroczystości. — A co powiesz o Otumfuo Osei Xaw? — spytała. Wszyscy byli trochę nieufni wobec nowego króla. Ponieważ trwała wojna, musieli wybrać go szybko, tuż po pogrzebie dziadka Jamesa. Nikt nie wiedział, czy ta decyzja nie okaże się szkodliwa dla plemienia i nie wpłynie niekorzystnie na losy wojny. — Dobrze sobie radzi jako wódz — odparł Kofi. — Nie martw się, siostrzyczko. On zadba o to, żeby nasz ojciec został potraktowany z należnymi mu honorami. James, słuchając słów wuja, zauważył, że nie zwraca on uwagi na jego ojca. Nawet wtedy, kiedy się rozglądał, nigdy nie spojrzał w oczy Queya. Przypominał dzikiego kota, który porusza się po ciemnej
dżungli tylko w oparciu o instynkt, omijając kłody drewna i kamienie, które mu zagrażały lub o które się kiedyś boleśnie uderzył. Uroczystości pożegnalne rozpoczęły się następnego dnia. Nana Yaa opuściła pałac, zanim James i inni mężczyźni się obudzili, i dołączyła do pochodzących z jej rodziny kobiet, których głośny płacz ogłaszał nadejście dnia pogrzebu. W południe wszystkie te kobiety, ubrane na czerwono i ozdobione wieńcami z nyanya oraz rafii, kontrastującymi z ich umazanymi gliną czołami, chodziły po ulicach, zawodząc tak głośno, by mogli je usłyszeć wszyscy mieszkańcy miasteczka. Tymczasem James, jego ojciec i inni mężczyźni przebrali się w czerwono-czarne żałobne szaty. Wzdłuż całego pałacu królewskiego stał rząd doboszy, którzy mieli bębnić aż do świtu. Mężczyźni zaczęli rytmicznie śpiewać, a potem tańczyć kete, adowa i dansuomu. Ich popisy również miały trwać do białego rana. Cała rodzina zmarłego króla siedziała w jednym rzędzie i była witana przez wszystkich wchodzących żałobników. Ich kolejka, na której czele stała pierwsza żona dziadka Jamesa, kończyła się dopiero w środku głównego placu miasta. Stojący ludzie ściskali dłonie wszystkich członków rodziny i składali kondolencje. James stał obok swego ojca. Starał się pamiętać o tym, że ma być wyprostowany i patrzeć każdemu żałobnikowi prosto w oczy, aby pokazać, że jest człowiekiem godnym krwi płynącej w jego żyłach. Żałobnicy mamrotali wyrazy żalu, a on je przyjmował, choć nigdy nie mieszkał w krainie Asante i znał dziadka tylko na tyle, na ile człowiek może znać własny cień. Zmarły był dla niego postacią, którą można zobaczyć, ale nie można jej dotknąć ani przeniknąć do jej duszy. Kiedy mijali ich ostatni żałobnicy, słońce było już w najwyższym punkcie swej drogi po niebie. James uniósł rękę i przymknął oczy, by odgarnąć zalewający je pot, a kiedy je otworzył, ujrzał najpiękniejszą dziewczynę, jaką kiedykolwiek widział. — Niech stary król znajdzie pokój w krainie duchów — powiedziała do niego, ale nie sięgnęła po jego rękę. — Co to znaczy? — spytał James. — Nie podajesz mi ręki? — Z całym szacunkiem, nie uścisnę dłoni handlarza niewolnikami — oznajmiła dziewczyna, patrząc mu w oczy, a on nie mógł oderwać wzroku od jej twarzy. Jej włosy były upięte w kok na czubku głowy, a szpara między przednimi zębami nadawała wypowiadanym przez nią słowom lekko świszczące brzmienie. Żałobna szata była szczelnie owinięta wokół ciała, ale lekko opuszczona z przodu, więc James widział górną część piersi. Powinien był spoliczkować ją za bezczelność i złożyć na nią skargę, ale za nią stali następni żałobnicy, a kolejka musiała się posuwać. Pozwolił jej więc przejść i próbował śledzić ją wzrokiem, ale niebawem wtopiła się w tłum i zniknęła. Stracił ją z oczu, ale nie mógł o niej zapomnieć. Nie potrafił też skupić uwagi na kolejnych żałobnikach, którzy podchodzili w miarę przesuwania się kolejki, by złożyć mu kondolencje. Był na zmianę to oburzony, to zawstydzony jej słowami. Zastanawiał się, czy uścisnęła dłoń jego ojca, jego wuja… Jakie miała prawo decydować o tym, kto jest handlarzem niewolnikami? Przez całe życie słuchał sporów swoich rodziców, którzy kłócili się o to, kto jest lepszy: ludzie z plemienia Asante czy ludzie z plemienia Fante, ale ich dyskusje nigdy nie dotyczyły niewolników. Asante mieli siłę, bo chwytali niewolników. Fante byli bezpieczni, bo nimi handlowali. Skoro dziewczyna nie chciała uścisnąć jego dłoni, to z pewnością nie powinna też dotykać własnej. Kiedy w końcu stary król, Osei Bonsu został złożony w miejscu wiecznego spoczynku, uderzono w gong, by mieszkańcy wioski dowiedzieli się, że jest już po wszystkim, mogą więc wrócić do swych normalnych zajęć. Członkowie rodziny nie mogli tego zrobić jeszcze przez czterdzieści dni. Tyle dni właśnie mieli nosić żałobne szaty, przeglądać i dzielić między siebie otrzymane dary i śledzić uważnie poczynania następcy króla. Rodzice Jamesa zamierzali wyruszyć w drogę powrotną za kilka dni, nie miał zatem wiele czasu na
poszukiwania dziewczyny, która nie chciała mu podać ręki. Odwiedził swego kuzyna Kwame. Kwame zbliżał się do dwudziestki i miał już dwie żony. Był grubym mężczyzną o bardzo ciemnej skórze, mówił bardzo głośno i często pił, ale odznaczał się życzliwością i lojalnością. James odwiedził jego rodzinę wraz z rodzicami tylko raz, kiedy miał siedem lat. Bawił się wtedy z Kwame w sali, w której stał Złoty Tron ich wspólnego dziadka; sali, do której wyraźnie zakazano im wstępu. Ludzie wchodzący do niej bez zaproszenia bywali zabijani. Podczas tej zabawy James przewrócił niechcący którąś z lasek dziadka. Doszło do jednego z tych zbiegów okoliczności, które można przypisać tylko działaniu złych duchów: laska upadła na lampę, w której płonął ogień palmowy, i zapaliła się. Choć chłopcy pospiesznie ją ugasili, cała rodzina poczuła dym i przybiegła, by zobaczyć, co się stało. — Kto jest za to odpowiedzialny?! — krzyknął ich dziadek. Był królem krainy Asante od tak dawna, że jego głos nie wydawał się już ludzki i przypominał raczej ryk lwa. James natychmiast opuścił wzrok, przekonany, że Kwame na niego doniesie. Był w pewnym sensie człowiekiem obcym, bo odwiedzał wioskę tylko raz na kilka lat. Kwame musiał stale przebywać w pobliżu Lwa, więc był narażony na gwałtowne ataki jego gniewu. Ale Kwame nie powiedział ani słowa. Nawet kiedy matki położyły ich na kolanach i zaczęły miarowo bić, Kwame milczał. — Kwame, muszę znaleźć pewną dziewczynę — oznajmił teraz James, a Kwame wybuchnął głośnym śmiechem. — Drogi kuzynie, przyszedłeś do właściwego człowieka. Znam wszystkie dziewczyny w wiosce. Jak wyglądała? James opisał ją dokładnie, a kuzyn powiedział mu, kim jest i gdzie może ją znaleźć. James poszedł zatem szukać dziewczyny, którą widział tylko raz. Wiedział, że kuzyn zachowa jego tajemnicę dla siebie. Kiedy znalazł dziewczynę, szła akurat w kierunku rodzinnej chaty, niosąc na głowie wiadro z wodą. Nie wydawała się zdziwiona jego widokiem — wtedy poczuł pewność, że podczas ich krótkiego spotkania zrobił na niej równie silne wrażenie jak ona na nim. — Czy mogę ci pomóc? — spytał, wskazując wiadro, a ona z przerażeniem potrząsnęła głową. — Nie, proszę nie. To nie jest odpowiednia praca dla pana. — Mów do mnie James. — James — powtórzyła, obracając w ustach nieznane jej imię, smakując je tak, jakby było kawałkiem kwaśnego melona, szczypiącym ją w język. — James. — A jak ty się nazywasz? — Akosua Mensah — odparła, nie zwalniając kroku. Nieliczni mieszkańcy miasta, którzy rozpoznali Jamesa, przystawali, by mu się przyjrzeć lub złożyć ukłon, ale większość nie zwracała na nich uwagi, pochłonięta tak codziennymi zajęciami jak zdobywanie wody i drewna do swoich ognisk. Stojący na obrzeżu miasta i ukryty w buszu dom Akosui był oddalony od strumienia o piętnaście kilometrów. James zamierzał po drodze dowiedzieć się jak najwięcej o tajemniczej dziewczynie. — Dlaczego nie chciałaś podać mi ręki podczas pogrzebu króla? — Już ci powiedziałam. Nie uścisnę dłoni handlarzowi niewolników z plemienia Fante. — Więc uważasz mnie za handlarza niewolników? — spytał James, usiłując stłumić wdzierający się do jego głosu gniew. — Pochodzę z plemienia Fante, ale czy nie należę również do plemienia Asante? Czyż mój dziadek nie był waszym królem? — Jestem jednym z trzynaściorga dzieci — oznajmiła, patrząc na niego z uśmiechem. — Teraz zostało nas tylko dziesięcioro. Kiedy byłam małą dziewczynką, nasza wioska toczyła wojnę z inną. Wrogowie uprowadzili trzech moich braci. Przez kilka minut szli obok siebie w milczeniu. James współczuł dziewczynie, ale wiedział również, że wszystko, co traci się w życiu, jest jego częścią. Nawet jego matka, choć ważna osoba, została kiedyś
porwana, ukradziona swojej rodzinie i oddana w ręce innej. — Czy gdyby wasza wioska wygrała wojnę, nie uprowadzilibyście trzech braci kogoś innego? — spytał, nie mogąc opanować pokusy. Akosua odwróciła wzrok. Wiadro, które niosła na głowie, było tak stabilne, że zaczął się zastanawiać, co mogłoby je strącić. Może wiatr? Może jakiś owad? — Wiem, co myślisz — odpowiedziała w końcu. — Wszyscy biorą w tym udział. Asante, Fante, Ga, Brytyjczycy, Holendrzy i Amerykanie. Masz prawo tak myśleć. Nauczono nas takiego rozumowania. Ale ja nie chcę myśleć w taki sposób. Kiedy moi bracia i inni ludzie zostali uprowadzeni, moja wioska obchodziła po nich żałobę i zaczęła walczyć z dwukrotnie większą zaciętością. I czego to dowodzi? Że chcemy pomścić tych, którzy utracili życie, zwiększając liczbę zabitych? To nie ma dla mnie sensu. Zatrzymali się, żeby mogła poprawić swoją szatę, a James i tym razem robił, co mógł, by nie patrzeć na jej piersi. — Kocham mój lud, James — oznajmiła po chwili, a on miał wrażenie, że jego imię na jej języku nabiera nieopisanej słodyczy. — Jestem dumna z tego, że należę do plemienia Asante, tak samo, jak ty jesteś dumny, że należysz do plemienia Fante, ale kiedy straciłam braci, postanowiłam, że ja, Akosua, będę swoim własnym narodem. Słuchając jej słów, James poczuł, że wzbiera w nim jakieś uczucie, którego nigdy dotąd nie poznał. Gdyby mógł, słuchałby jej do końca świata. Gdyby mógł, przyłączyłby się do wspomnianego przez nią narodu. Szli dalej. Słońce schodziło coraz niżej, a James wiedział już, że nie zdąży wrócić do domu przed zapadnięciem nocy. Zwolnili kroku tak bardzo, że ich stopy w istocie wcale się nie przemieszczały, tylko sunęły powoli naprzód, a ich ciała wydawały się unoszone bezwładnie przez chmary brzęczących wokół nich komarów. — Czy jesteś już komuś przyrzeczona? — spytał James, a Akosua spojrzała na niego nieśmiało. — Mój ojciec uważa, że nie powinno się nikomu przyrzekać dziewczyny, dopóki jej ciało nie da znać, że jest gotowe, a ja nie miałam jeszcze krwi. James pomyślał o swej pozostawionej w rodzinnej wiosce przyszłej żonie, wybranej dla niego ze względu na jej pozycję. Wiedział, że nigdy nie zazna przy niej szczęścia, a ich małżeństwo będzie tak pozbawione miłości i pełne goryczy jak związek jego rodziców. Ale wiedział też, że ojciec i matka nigdy nie pozwolą mu poślubić Akosui, nawet gdyby miała zostać jego trzecią czy czwartą żoną. Nic nie miała i była kobietą znikąd. Nic znikąd. Tak mawiała jego babka Effia, wieczorami, kiedy wydawała się najbardziej smutna. James nie pamiętał dnia, w którym nie byłaby ubrana od stóp do głów na czarno, ani nocy, podczas której nie słyszałby jej tłumionego płaczu. Kiedy był jeszcze małym chłopcem, spędził z nią kiedyś kilka dni w jej domku stojącym niedaleko Twierdzy. W środku nocy obudził go odgłos jej płaczu. Podbiegł wtedy do niej, zarzucił jej swe drobne ręce na szyję i uciskał ją tak mocno, jak tylko umiał. — Dlaczego płaczesz, Mama? — spytał, dotykając palcami jej twarzy, by schwytać kilka łez i zdmuchnąć je, wypowiadając równocześnie jakieś życzenie. Tak robiła jego matka, kiedy zaczynał płakać. — Czy znasz opowieść o mojej matce, która nosiła imię Baaba? — spytała, biorąc go na kolana i kołysząc w prawo i w lewo. Tej nocy James usłyszał tę historię po raz pierwszy, ale bynajmniej nie ostatni. A teraz chwycił rękę Akosui i zatrzymał ją w miejscu. Wiadro, które niosła na głowie, zachwiało się lekko, a ona uniosła ręce, by je podtrzymać. — Chcę się z tobą ożenić — oznajmił James. Byli zaledwie o kilka kroków od jej chaty. Widział ją przez zarośla. Małe dzieci mocowały się w błocie, smarując sobie nawzajem twarze. Jakiś stojący nieopodal mężczyzna ścinał maczetą wysoką trawę.
Jej ostrze, uderzając o glebę, wstrząsało za każdym razem ziemią. James miał wrażenie, że czuje pod stopami jej drganie. — Jak mógłbyś mnie poślubić, James? — spytała Akosua. Wydawała się teraz niespokojna i zerkała co chwilę w kierunku swej oczekującej rodziny. Wiedziała, że jeśli nie przyniesie w porę wody, matka ją zbije i będzie na nią ujadała aż do świtu. Jej rodzice nie uwierzą, że spędziła czas z wnukiem króla Asante, a jeśli dopuszczą do siebie taką myśl, uznają to za zapowiedź kłopotów. — Kiedy nadejdzie krew, nikomu o niej nie wspominaj. Musisz to zataić. Jutro wyjeżdżam, ale przyjadę po ciebie i razem wyjedziemy z tego miasta. Zaczniemy nowe życie w jakiejś małej wiosce, w której nikt nie będzie nas znał. Akosua nadal zerkała w stronę swego domu, a on zdawał sobie sprawę, że jego słowa brzmią jak słowa szaleńca: żądał od niej rezygnacji z czegoś bardzo cennego. W plemieniu Asante obchody dojrzałości były poważną sprawą. Rytualne uroczystości mające uczcić osiągnięcie przez dziewczynę kobiecości, trwały cały tydzień. Od tej pory jej życie podlegało ścisłym regułom. Miesiączkującym kobietom nie wolno było wchodzić do budynków, w którym stały trony, ani przekraczać niektórych rzek. Mieszkały w oddzielnych budynkach i w dniach, w których krwawiły, malowały przeguby rąk białą gliną. Gdyby ktokolwiek odkrył, że jakaś kobieta zataiła miesiączkę, wymierzono by jej bardzo surową karę. — Ufasz mi? — spytał James, wiedząc, że nie ma prawa zadawać jej takiego pytania. — Nie — odparła po namyśle Akosua. — Na zaufanie trzeba zasłużyć. Nie ufam ci. Widziałam, co robi z mężczyznami władza, a ty pochodzisz z bardzo potężnej rodziny. James poczuł zawrót głowy. Był bliski omdlenia. — Ale — ciągnęła Akosua — zaufam ci, jeśli po mnie wrócisz. James zrozumiał sens jej słów i kiwnął z namysłem głową. Miał wrócić do swej wioski pod koniec miesiąca, a termin jego ślubu był wyznaczony na koniec roku. Trwała wojna, a on nie miał gwarancji, że jego życie i jego uczucia nie ulegną zmianie. Lecz wysłuchawszy tego, co powiedziała Akosua, wiedział, że po nią wróci. James nie mógł wytłumaczyć Ammie, dlaczego nie chce spać w chacie. Byli małżeństwem od trzech miesięcy, a jemu kończył się zapas wymówek. W noc poślubną powiedział jej, że jest chory. Potem, przez cały tydzień, życie zwalniało go z obowiązku wymyślania wykrętów, bo gdy się do niej zbliżał, jego penis leżał bezwładnie między nogami, nawet podczas tych nocy, w które upinała włosy tak, jak lubił, i nacierała piersi oraz uda olejem kokosowym. Przez dwa następne tygodnie udawał, że jest zbyt zażenowany, by do niej podejść, ale niebawem i to go zawiodło. — Musisz pójść do szamanki — powiedziała Amma. — Są zioła, które leczą tę przypadłość. Jeśli rychło nie zajdę w ciążę, ludzie pomyślą, że coś jest ze mną nie w porządku. Miał wobec niej wyrzuty sumienia. Mówiła prawdę. Kiedy nie dochodziło do poczęcia, zawsze była to wina kobiety, kara za niewierność lub rozwiązłość. Ale w ciągu tych kilku niedługich miesięcy James dobrze poznał swoją żonę, więc wiedział, co niebawem nastąpi. Amma zacznie opowiadać całej wiosce, że to z nim coś jest nie w porządku, a jego rodzice dowiedzą się, iż ich syn nie spełnia małżeńskich obowiązków. Już teraz słyszał zawodzenie swej matki. „Och, Nyame, co ja zrobiłam, żeby na to zasłużyć? Najpierw słaby mąż, a teraz słaby syn!”. James wiedział, że jeśli chce pozostać wierny wspomnieniom o Akosui, musi niebawem wymyślić jakiś sposób rozwiązania problemu. Kurczowo trzymał się tych wspomnień. Upłynął niemal rok od dnia, w którym obiecał, że po nią wróci, a on nie miał nawet cienia planu, który umożliwiłby mu dotrzymanie danego słowa. Wojownicy z plemienia Asante wygrywali kolejne bitwy z Brytyjczykami, a mieszkańcy jego wioski zaczynali po cichu mówić, że może zdołają pokonać białych ludzi. Co się wtedy stanie? Czy na miejsce poległych Brytyjczyków przybędą nowi? Kto ich będzie chronił, jeśli na ich drodze staną wojownicy Asante, pragnący w końcu pomścić krzywdy, jakich doznali od nich Abeeku Badu i Fiifi? Zawarli sojusz z Brytyjczykami
już dawno temu, więc może biali ludzie o nim zapomnieli? James nie zapominał o dziewczynie imieniem Akosua. Widział ją co noc we snach — pod jego powiekami pojawiały się jej wargi, oczy, nogi i pośladki. Chata, którą zbudował dla siebie, Ammy i przyszłych żon stała na skraju rodzinnej zagrody. A on pamiętał, jak dobrze się czuł w mieście swego dziadka, wśród ludzi z plemienia Asante. I nadal odczuwał ciepło bijące od rodaków jego matki. Im dłużej przebywał w krainie Fante, tym bardziej chciał ją opuścić. Być prostym rolnikiem, jak ojciec Akosui, a nie politykiem, takim jak jego ojciec. Ojciec, którego działania na rzecz Brytyjczyków i ludzi z plemienia Fante zapewniły mu przed laty pieniądze i władzę, ale niewiele więcej. — James, czy ty mnie słuchasz? — spytała Amma, nie przestając mieszać pieprzowej zupy. Jej biodra przesłaniał kawałek tkaniny, ale była nisko pochylona nad garnkiem, więc wydawało się, że jej nagie piersi lada chwila w nim zatoną. — Tak, kochanie, masz rację — powiedział James. — Jutro spotkam się z Mampanyin. Amma, wyraźnie zadowolona, kiwnęła głową. Mampanyin była najważniejszą szamanką w promieniu setek kilometrów. Młode żony zwracały się do niej, kiedy chciały potajemnie zabić starsze żony. Młodsi bracia prosili ją o pomoc, kiedy chcieli zostać wybrani spadkobiercami z pominięciem starszych braci. Mieszkańcy terenów położonych między wybrzeżem oceanu a rosnącymi w głębi kontynentu dżunglami przychodzili do niej, kiedy mieli jakiś problem, którego nie mogły rozwiązać same modlitwy. Ojciec Jamesa i inni mężczyźni zawsze nazywali tę kobietę szamanką, a jej wygląd zdawał się usprawiedliwiać tę opinię. Miała tylko cztery przednie kły, tak idealnie usytuowane w samym środku ust, jakby wspólnie wygnały z nich wszystkie inne zęby i triumfalnie zajęły centralne miejsce. Była zawsze zgarbiona i poruszała się przy pomocy laski z twardego, czarnego drewna, ozdobionej rzeźbą owiniętego wokół niej węża. Jedno jej oko zawsze spoglądało w bok, a James, choć usilnie się starał, przesuwając głowę w prawo i lewo, nie potrafił go skłonić do okazania mu choćby odrobiny życzliwości. — Co tu robi ten człowiek? — spytała Mampanyin, zwracając się do powietrza. James odchrząknął, nie będąc pewny, czy zdoła wydobyć głos, a Mampanyin splunęła na ziemię gęstą od flegmy śliną. — Czego ten człowiek chce od Mampanyin? Czy nie może zostawić jej w spokoju? Przecież on nawet nie wierzy w jej nadludzkie zdolności. — Ciotko Mampanyin, przybywam z mojej wioski na prośbę żony. Ona chciałaby, żebym zażywał jakieś zioła, które umożliwią nam spłodzenie dziecka. — Wyćwiczył tę mowę podczas podróży, bo chciał sprawić wrażenie człowieka pragnącego zapewnić szczęście żonie i sobie, ale teraz zabrakło mu słów. Słyszał w swym głosie niepewność, nawet lęk, i przeklinał za to samego siebie. — Aha, on nazywa mnie ciotką? Człowiek, którego rodzina sprzedaje naszych ludzi białym, żeby mogli ich wywieźć za granicę. Ośmiela się nazywać mnie ciotką. — Robili to mój ojciec i dziadek, ale nie ja. — Nie dodał, że właśnie dzięki ich poczynaniom sam nie musiał pracować. Żył, korzystając ze sławy i wpływów rodziny. — W skrytości swych myśli nazywasz mnie szamanką, prawda? — spytała, łypiąc na niego zdrowym okiem. — Wszyscy nazywają cię szamanką. — Powiedz mi, czy to Mampanyin położyła się i rozłożyła nogi przed białym człowiekiem? Biali ludzie pewnie opuściliby ten kraj, gdyby nie zakosztowali naszych kobiet. — Biali ludzie nie wyjadą, dopóki można tu zarabiać pieniądze. — A więc teraz mówisz o pieniądzach, co? Mampanyin już powiedziała, że wie, jak twoja rodzina zarabia pieniądze. Wysyłając twoich braci i siostry do Aburokyire, gdzie są traktowani jak zwierzęta. — Ameryka nie jest jedynym miejscem, w którym istnieje niewolnictwo — powiedział cicho James. Słyszał kiedyś, jak jego ojciec tłumaczył to Davidowi, gdy ten zaczął się rozwodzić nad zbrodniczością amerykańskiego Południa, o której przeczytał w brytyjskich abolicjonistycznych gazetach. „Mój bracie
— mówił wtedy Cudjo — sposób traktowania niewolników w Ameryce jest niewyobrażalny. Niewyobrażalny. U nas nie ma takiego niewolnictwa. Po prostu go nie ma”. James poczuł, że piecze go skóra, choć słońce zapadło się już pod ziemię. Miał ochotę odwrócić się na pięcie i odejść. Błąkające się oko Mampanyin osiadło na odległym drzewie, potem na niebie, a w końcu spojrzało w jakieś miejsce, położone w pobliżu jego lewego ucha. — Ja nie chcę robić tego, co robiła moja rodzina. Nie chcę jednoczyć się z Brytyjczykami. Szamanka ponownie splunęła i skupiła na nim spojrzenie swego wędrownego oka, a on zaczął się pocić. Potem odwróciła od niego wzrok, jakby przekonana, że już go przejrzała na wylot. — Twój penis nie funkcjonuje, bo ty nie chcesz, żeby funkcjonował. Moje leki są tylko dla tych, którzy czegoś pragną. Ty mówisz o tym, czego nie chcesz, ale nie wspominasz o tym, czego chcesz. Było to pytanie. James nie był pewien, czy może liczyć na jej dyskrecję, ale wiedział, że przejrzała go na wylot swym krzywym okiem. Naprawdę na wylot. A ponieważ nie potrafił o własnych siłach wywołać ruchu Ziemi, postanowił zaufać szamance i poprosić ją o pomoc. — Chcę porzucić swoją rodzinę i przenieść się do krainy Asante. Chcę poślubić Akosuę Mensah i pracować jako rolnik w jakiejś małej dziurze. Mampanyin zaśmiała się głośno. — Syn Wielkiego Mężczyzny chce żyć w małej dziurze? Weszła do swej chaty, zostawiając go na dworze. Kiedy wróciła, miała w rękach dwa małe gliniane naczynia, wokół których brzęczały muchy. James poczuł bijący od nich zapach. Kobieta usiadła na krześle i zaczęła mieszać zawartość jednego z garnków wskazującym palcem, który po chwili oblizała. James wzdrygnął się z obrzydzenia. — Jeśli nie chcesz swojej żony, to po co brałeś z nią ślub? — spytała Mampanyin. — Byłem zobowiązany do zawarcia tego małżeństwa, żeby nasze rodziny mogły się w końcu zjednoczyć — odparł James. Czyż to nie było oczywiste? Czyż ona sama tego nie powiedziała? Był synem Wielkiego Mężczyzny. Musiał robić pewne rzeczy, i to w sposób rzucający się w oczy, żeby wszyscy wiedzieli, że jego rodzina jest nadal ważna. To, czego chciał, czego najbardziej pragnął, nie było istotne. Ale przecież jego ojciec miał siedmiu innych synów, którzy mogli utrzymać związki między rodziną Otcherów a rodziną Collinsów. On natomiast pragnął być człowiekiem bez nazwiska. — Chcę porzucić moją rodzinę w taki sposób, żeby ona o tym nie wiedziała — oznajmił. Mampanyin splunęła do garnka i ponownie zamieszała jego zawartość, a potem spojrzała na Jamesa swym zdrowym okiem. — Czy to jest możliwe? — Ciotko, podobno potrafisz sprawić, że to, co jest niemożliwe, staje się możliwe. Mampanyin znowu wybuchnęła śmiechem. — Ha, ale to samo mówią o Anansim, o Nyame, o białym człowieku. Ja potrafię sprawić, żeby to, co jest możliwe, stało się dostępne. Rozumiesz różnicę? Kiwnął potakująco głową, a na jej twarzy po raz pierwszy od chwili jego przybycia pojawił się uśmiech. Przywołała go do siebie gestem, a on podszedł, mając nadzieję, że nie każe mu jeść tego, co jest w tym śmierdzącym garnku. Ruchem ręki poleciła mu zająć miejsce obok siebie, a on bez słowa to uczynił. Rodzice byliby niezadowoleni, gdyby wiedzieli, że jego siedzisko jest niższe, co sugerowało, że ona jest wyżej urodzona. Niemal słyszał głos swej matki, wołającej do niego „wstań!”, ale nadal siedział, a właściwie klęczał na wskazanym miejscu. I myślał: „Oby Mampanyin była w stanie doprowadzić do tego, że głos matki ani ojca nigdy więcej nie odezwie się w mojej głowie”. — Przyszedłeś, żeby pytać mnie, co masz robić, ale przecież już wiesz, jak odejść w taki sposób, żeby nikt o tym nie wiedział — powiedziała szamanka. James milczał. Rzeczywiście wymyślił już kilka sposobów, aby przekonać rodzinę, że wyjechał do Asamando, podczas gdy wyruszy w inne miejsce. Najlepszym z tych sposobów, choć najbardziej niebez-
piecznym, było wzięcie udziału w niekończącej się wojnie między plemieniem Asante a Brytyjczykami. Wszyscy wiedzieli, że ta wojna wydaje się nie mieć końca, a biali ludzie są słabsi, niż powszechnie uważano, choć mają w rękach wielką, zbudowaną z kamieni Twierdzę. — Ludziom się wydaje, że przychodzą do mnie po radę — ciągnęła Mampanyin. — Ale tak naprawdę przychodzą do mnie po pozwolenie. Jeśli czegoś pragniesz, zrób to. Wiem jedno: Asante będą niedługo w Efutu. Nie patrzyła już na niego. Jej wzrok był skupiony na zawartości garnka. James zdał sobie sprawę, że szamanka nie może znać planów Asante. Ich plemię miało najpotężniejszą armię w całej Afryce. Mówiono, że kiedy biali ludzie po raz pierwszy zobaczyli wojowników Asante, ich nagie piersi i luźne przepaski na biodrach, wybuchali śmiechem i mówili: „Tak się powinny ubierać nasze kobiety”. Chełpili się swoimi karabinami i mundurami, zapinanymi na guziki kurtkami i spodniami. Potem wojownicy Asante wyrzynali ich setkami, wycinali serca białych dowódców i zjadali je, żeby nabrać siły. Widziano przynajmniej jednego brytyjskiego żołnierza, który uciekając przed niedocenionym nieprzyjacielem, zmoczył spodnie, będące niegdyś przedmiotem jego dumy. Jeśli wszystko, co mówiono o armii Asante, było prawdą, to nie mogła ona być tak fatalnie zorganizowana, by szamanka z plemienia Fante znała jej plany. James wiedział, że jej wędrujące oko znalazło się w Efutu, w przyszłości. I że ono dostrzegło go tam w tym samym momencie, w którym on dostrzegł pragnienie swego serca. Ale mimo to nie wyruszył do Efutu. Kiedy wrócił do domu, czekała tam na niego Amma. — Co powiedziała Mampanyin? — Powiedziała, że musisz okazać mi cierpliwość — odparł, a jego żona, wyraźnie niezadowolona, głośno parsknęła. Wiedział, że spędzi resztę dnia, plotkując na jego temat ze swymi przyjaciółkami. Przez tydzień czuł się nieszczęśliwy. Zaczął mieć wątpliwości dotyczące Akosui i stracił pewność, że marzy o prostym życiu. Czy jego obecne życie było aż tak złe? Mógł zostać w wiosce i kontynuować dzieło swego ojca. Był na to niemal zdecydowany, kiedy pewnego wieczora odwiedziła go babka. Effia była starą damą, ale na jej pomarszczonej twarzy można było jeszcze dostrzec ślady młodości. Choć ojciec Jamesa stał się ważną osobą w jej wiosce, odmawiała uparcie wyprowadzenia się z Cape Coast, z domku, który zbudował jej mąż. Oznajmiła, że nigdy więcej nie zamieszka w miejscu, które stworzyło zło. Kiedy wszyscy siedzieli przy posiłku pod gołym niebem na terenie zagrody Queya, James czuł na sobie badawczy wzrok babki. Nie przestała go obserwować nawet wtedy, kiedy służba zebrała potrawy i nakrycia, a jego rodzice udali się na nocny spoczynek. — Co ci dolega, moje dziecko? — spytała, kiedy w końcu zostali sami. James nie odpowiedział. Zjedzone niedawno fufu ugniatało go w żołądku jak ciężki kamień. Miał wrażenie, że zaraz zacznie wymiotować. Spojrzał na babkę. Mówiono, że była niegdyś wyjątkowo piękna i że gubernator Twierdzy gotów był spalić ich całą wioskę, aby ją zdobyć. Dotknęła czarnego kamiennego wisiorka, który nosiła na szyi, a potem sięgnęła po rękę wnuka. — Czy nie jesteś szczęśliwy? James poczuł, że lada chwila się rozpłacze. Uścisnął lekko dłoń babki. — Jestem słabym mężczyzną, tak jak mój ojciec — powiedział. Spodziewał się reakcji Effii, ale ona nadal milczała. — Chcę zostać swoim własnym plemieniem. Wiedział, że ona nie zrozumie jego słów, ale odniósł wrażenie, że je usłyszała. Usłyszała go, choć mówił szeptem. Przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu, a potem zaczęła mówić. — Prawie wszyscy jesteśmy słabi. Spójrz na małego chłopca. Urodzony przez matkę, uczy się od niej, jak jeść, chodzić, mówić, polować, biegać. Nie wymyśla nowych sposobów działania. Trzyma się sta-
rych. Tak właśnie wszyscy przychodzimy na świat, James. Jesteśmy słabi i bezsilni, rozpaczliwie pragniemy się czegoś nauczyć i zostać nową osobą. — Uśmiechnęła się do wnuka. — Ale co mamy zrobić, jeśli nie podoba nam się ta osoba, którą zostaliśmy? Siedzieć bezczynnie? Ja myślę, James, że zawsze można znaleźć nową drogę. Nadal się uśmiechała. Za ich plecami zachodziło słońce. James pozwolił sobie w końcu na chwilę słabości i rozpłakał się w obecności babki. Następnego dnia oznajmił rodzinie, że zamierza towarzyszyć Effii w drodze powrotnej na Cape Coast, ale zamiast tego wyruszył do Efutu. Znalazł pracę u lekarza, którego znała jego babka, bo był zatrudniony u Brytyjczyków, kiedy ona mieszkała w Twierdzy. James powiedział mu, że jest wnukiem Jamesa Collinsa i to wystarczyło — natychmiast dostał posadę i mieszkanie. Lekarz był Szkotem, tak starym, że z trudem chodził prosto; groziło mu zarażenie się wszystkimi chorobami, które leczył. Przeniósł się do Efutu, przepracowawszy zaledwie rok w kompanii. Opanował biegle język Fante, zbudował od fundamentów swoją zagrodę i pozostał w stanie wolnym, choć liczne miejscowe kobiety przyprowadzały mu w jednoznacznym celu swoje młode córki. Był zagadką dla mieszkańców miasteczka, którzy jednak polubili go z czasem i obdarzyli czułym przydomkiem Biały Doktor. Zadanie Jamesa polegało na utrzymywaniu czystości w ambulatorium. Chatka, w której praktykował Biały Doktor, stała obok jego domu i była tak mała, że w gruncie rzeczy wcale nie potrzebował pomocy Jamesa. James zamiatał, sprowadzał leki, prał pościel. W niektóre dni przygotowywał prosty, wieczorny posiłek dla siebie i szefa. Siadali wtedy na podwórku przylegającym do zakurzonej drogi, a Biały Doktor opowiadał historie, związane z jego pobytem w Twierdzy. — Jesteś bardzo podobny do swojej babki — powiedział, drapiąc się po gęstych siwych włosach. — Jak ją nazywali miejscowi? Piękna. Piękna Effia, zgadza się? James kiwnął głową, usiłując dojrzeć babkę oczyma Doktora. — Twój dziadek nie posiadał się z radości, że może ją poślubić. Pamiętam, że w dniu poprzedzającym jej przybycie do Twierdzy zaprowadziliśmy Jamesa o zachodzie słońca do sklepu kompanii i wypiliśmy niemal całą nową dostawę alkoholu. James musiał tłumaczyć swoim przełożonym w Anglii, że statek, którym go przewożono, zatonął albo został przechwycony przez piratów. Coś w tym rodzaju. To była dla nas wszystkich wspaniała noc. Mała rewolta w Afryce… — Jego twarz przybrała marzycielski wyraz, a James zaczął się zastanawiać, czy ten stary człowiek ostatecznie przeżył przygody, których najwyraźniej poszukiwał na Złotym Wybrzeżu. On sam w ciągu miesiąca znalazł to, czego poszukiwał. Sygnał rozległ się w środku nocy. Wartownicy miasta Efutu biegali z głośnym tupotem od chaty do chaty, krzycząc głośno, że nadchodzą wojownicy plemienia Asante. Stacjonujące tu jednostki brytyjskie i oddziały wojowników plemienia Fante wezwały posiłki, ale lęk, jaki James dostrzegł w oczach wartowników, przekonał go, że wojownicy Asante są zbyt blisko, by pomoc mogła nadejść w porę. W tym czasie wioski rozsiane na obszarze krainy Fante, krainy Ga i Denkyire żyły w strachu przed najazdami wojowników Asante. Żołnierze brytyjscy stacjonowali na przemian w miastach i wioskach otaczających Cape Coast. Mieli oni uniemożliwić wojownikom Asante skuteczny szturm na Twierdzę, ale atak na miasto Efutu, leżące zaledwie o tydzień od wybrzeża, był groźnym sygnałem ostrzegawczym. — Musisz uciekać! — zawołał James do Białego Doktora. Stary człowiek zapalił lampę oliwną stojącą obok jego posłania i czytał w jej świetle oprawną w skórę księgę, poprawiając co chwilę spadające mu na czubek nosa okulary. — Zabiją cię, kiedy cię zobaczą. Nie będą zwracać uwagi na twój wiek! Biały Doktor przewrócił stronę. Nie podnosząc wzroku na Jamesa, pożegnał go ruchem ręki. — Lepiej już idź, chłopcze. Uważaj na siebie. James potrząsnął głową i wypadł z chaty. Mampanyin powiedziała mu, że będzie wiedział, co robić, gdy nadejdzie czas, ale on niemal dusił się z przerażenia. Biegnąc, czuł, że po nogach spływa mu jakiś
ciepły płyn. Nie był w stanie skupić myśli. Nie potrafił myśleć na tyle szybko, by ułożyć jakiś plan. Sam nie wiedział, kiedy wokół niego rozległy się strzały. Ptaki wzbiły się w powietrze, a ich skrzydła utworzyły na niebie czarno-czerwono-niebiesko-zielone chmury. James chciał się ukryć. Nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego uważał swoje dawne życie za tak nieudane. Przecież mógł się nauczyć miłości do Ammy. Bardzo długo obserwował złe strony małżeństwa swych rodziców, więc był pewien, że musi istnieć coś lepszego. A może się mylił? Oddał swoje szczęście w ręce szamanki. Swoje życie. A teraz był pewien, że je straci. Obudził się w dżungli, w jakimś nieznanym mu miejscu. Bolały go ręce i nogi, a on miał wrażenie, że na głowę spadł mu kamień. Całkowicie oszołomiony siedział bez ruchu przez niezliczone minuty. Potem nagle ujrzał wojownika z plemienia Asante, który podszedł tak cicho, że James dostrzegł go dopiero, gdy ten stanął nad nim. — A więc żyjesz? — stwierdził ze zdziwieniem obcy. — Jesteś ranny? — Nie — odparł James. Nie mógł przecież powiedzieć takiemu wojownikowi, że boli go głowa. — Jesteś wnukiem Osei Bonsu, prawda? Pamiętam cię z jego pogrzebu. Nigdy nie zapominam twarzy. James marzył tylko o tym, żeby ten człowiek mówił ciszej, ale nie odezwał się. — Co robiłeś w Efutu? — Czy ktokolwiek wie o tym, że żyję? — spytał James, ignorując zadane mu pytanie. — Nie. Jeden z wojowników uderzył cię w głowę kamieniem. Nie ruszałeś się, więc rzucili cię na stos zwłok. Nie wolno nam go dotykać, ale rozpoznałem twoją twarz i wyciągnąłem cię, żeby odesłać twoje ciało rodzinie. Ukryłem cię tutaj, żeby nikt nie wiedział, że dotknąłem umarłych. Nie wiedziałem, że żyjesz. — Posłuchaj mnie — poprosił James. — Ja zginąłem w tej wojnie. Oczy mężczyzny zrobiły się tak wielkie, że przypominały dwa otoczone poświatą księżyce. — Co takiego? — Musisz mówić wszystkim, że zginąłem w tej bitwie. Czy możesz to dla mnie zrobić? Wojownik potrząsnął głową. Potem wielokrotnie odmówił, ale w końcu powiedział, że spełni jego prośbę. James wiedział, że dotrzyma słowa. I postanowił, że nigdy więcej nie wykorzysta swej pozycji po to, by narzucić komuś własną wolę. Przez resztę miesiąca szedł do krainy Asante. Sypiał w jaskiniach i krył się w koronach drzew. Korzystał z pomocy spotykanych w buszu ludzi, mówiąc im, że jest biednym rolnikiem, który zgubił drogę. A kiedy po czterdziestu dniach wędrówek dotarł wreszcie do Akosui, dowiedział się, że ona na niego czeka.
KOJO Ktoś obrabował starą „Alice”, co oznaczało, że policja będzie węszyć wokół statku i pytać wszystkich zatrudnionych na nim marynarzy, czy coś wiedzą o tej sprawie. Ale reputacja Jo była kryształowa. Pracował na jednostkach pływających w okolicach Fell’s Point od niemal dwóch lat i nigdy nie przysporzył nikomu żadnych kłopotów. Gdy jednak dochodziło do rabunku, wszyscy czarnoskórzy dokerzy byli spędzani w jedno miejsce i przesłuchiwani. Jo miał tego dosyć. Zawsze robił się nerwowy w obecności policjantów i ludzi noszących mundury. Kiedyś schował się nawet za koronkową zasłoną na widok nadchodzącego listonosza. Ma Aku twierdziła, że stał się taki podczas ich wspólnej włóczęgi po lasach. Uciekając przed łowcami niewolników, wędrowali wtedy od miasta do miasta, dopóki nie dotarli do bezpiecznego schronienia w stanie Maryland. — Kryj mnie, Poot — poprosił Jo kolegę, choć wiedział, że policjanci nie zauważą jego nieobecności. Nie odróżniali jednej czarnej twarzy od innej. Jeśli Poot się odezwie, kiedy wywołają jego imię, a potem zrobi to po raz drugi w zastępstwie Jo, nie dostrzegą różnicy. Zeskoczył z pokładu i spojrzał na rozciągającą się za jego plecami piękną zatokę Chesapeake i na wielkie, imponujące jednostki zacumowane w pobliżu stoczni Fell’s Point. Kochał widok tych statków, kochał świadomość, że własnoręcznie brał udział w ich budowie i utrzymaniu, choć Ma Aku mówiła zawsze, że on i inni wyzwoleni Murzyni nie powinni na nich pracować, gdyż jest to niedobre juju. Uważała, że robią coś złego, budując takie same statki jak te, które niegdyś przywiozły ich do Ameryki. Przeszedł się po Market Street i kupił nóżki wieprzowe w narożnym sklepie Jima położonym tuż obok muzeum. Kiedy z niego wychodził, jakiś pociągowy koń zerwał się z uprzęży i pognał przed siebie, o mało nie rozdeptując starej kobiety, która podciągała właśnie spódnicę, by przejść na drugą stronę ulicy. — Czy nic się pani nie stało? — spytał Jo, podbiegając do niej i podając jej ramię. Przez chwilę wydawała się oszołomiona, ale potem posłała mu szeroki uśmiech. — Wszystko w porządku, dziękuję — odparła uprzejmie. Ruszył w dalszą drogę. Wiedział, że Anna sprząta jeszcze dom, wraz z Ma Aku. Miał też świadomość, że powinien tam pójść i pomóc obu kobietom, bo Anna znowu spodziewa się dziecka, a Ma Aku jest bardzo stara i ciągle kaszle albo skarży się na bóle. Ale już od dawna nie pozwolił sobie na spacer po Baltimore, na wdychanie chłodnej morskiej bryzy, na oglądanie mieszkających w tej dzielnicy, pracujących tu i korzystających z życia Murzynów, wśród których byli niewolnicy, ale byli też ludzie całkiem wolni. Jo był już kiedyś niewolnikiem — jako małe dziecko. Ale gdy widział jakiegoś niewolnika w Baltimore, miał wrażenie, że pamięta te czasy. I myślał o tym, jak wyglądałoby jego życie, gdyby Ma Aku nie zapewniła mu wolności. Z jego dokumentów wynikało, że nazywa się Kojo Freeman, Kojo Wolny Człowiek. To nazwisko nosiła połowa mieszkających w Baltimore byłych niewolników. Wielokrotnie powtarzane kłamstwo staje się prawdą. Znał Południe — podobnie jak matkę i ojca, Ness i Sama — tylko z opowieści Ma Aku. Jej relacje nie były dla niego czymś nadzwyczajnym. Nie tęsknił za tym, czego nie znał, czego nie mógł dotknąć rękami lub poczuć sercem. Baltimore było konkretne i namacalne. Nie miało nic wspólnego z niekończącą się pracą na roli i ciągłymi chłostami. Było portem, hutą, linią kolejową. Było cząstką pierwszych kawałków wieprzowiny, jakie jadł Kojo, cząstką uśmiechów jego siedmiorga dzieci, a nawet ósmego, które miało dopiero przyjść na świat. Było cząstką Anny. Poślubił ją jako szesnastolatkę, będąc od niej o trzy lata
starszy, i od tej pory pracował codziennie od szesnastu lat. Myśl o Annie skłoniła go do wizyty w domu Mathisona, w którym obie z Ma tego dnia sprzątały. Kupił kwiatek od Starej Bess na rogu Północnej i Szesnastej — trzymając go w ręku, doszedł do wniosku, że może wreszcie zapomnieć o policji obecnej na jego statku. — Czyżby nadchodził mój mąż? — zawołała na jego widok Anna. Zamiatała ganek miotłą, która wydawała się zupełnie nowa. Jej ładny, brązowy kij był tylko trochę ciemniejszy niż skóra Anny, a wszystkie włosy szczotki stały na baczność. Ma Aku często im mówiła, że na Złotym Wybrzeżu miotły nie miały kijów. Kijem było ciało zamiatającego, które poruszało się i zginało sprawniej niż drewniany patyk. — Coś ci przyniosłem — oznajmił Jo, wręczając żonie kwiatek, a ona wzięła go do ręki, powąchała i uśmiechnęła się. Łodyga uderzyła ją lekko w brzuch, który zaczynał już wystawać spod sukienki. Jo przyłożył dłoń do tego miejsca i zaczął je masować. — Gdzie jest Ma? — spytał. — W środku. Sprząta kuchnię. Jo pocałował żonę i odebrał z jej rąk miotłę. — Więc idź jej pomóc — powiedział, kierując ją ku wnętrzu domu lekkim klepnięciem w pośladki. Właśnie te pośladki przekonały go do niej przed dziewiętnastu laty i nadal robiły na nim wrażenie. Ujrzał je na Strawberry Alley, a ponieważ przyciągały jego wzrok z magnetyczną siłą, szedł za nimi przez całe cztery odcinki ulicy. Ich ruch wydawał się niezależny od reszty ciała i można było odnieść wrażenie, że kieruje nim jakiś inny mózg. Obie półkule zderzały się ze sobą miarowo, a potem odskakiwały na boki, by po chwili powrócić na poprzednie miejsca. Kiedy Jo miał siedem lat, spytał Ma Aku, co ma zrobić mężczyzna, kiedy spodoba mu się jakaś kobieta, a ona głośno się zaśmiała. Jego Ma nigdy nie była taka jak inne matki. Wydawała się trochę dziwna, tak oderwana od rzeczywistości, jakby nadal marzyła o kraju, z którego została wyrwana przed wielu laty. Często wpatrywała się w morze i wyglądała wtedy tak, jakby zamierzała do niego wskoczyć i poszukać drogi do domu. — No cóż, Kojo, na Złotym Wybrzeżu mówią, że kiedy mężczyźnie spodoba się jakaś kobieta, musi się oświadczyć, składając dary jej ojcu — odparła wtedy synowi. Jo był akurat zakochany w dziewczynce o imieniu Mirabel, więc w następną niedzielę, podczas nabożeństwa, wręczył jej ojcu żabę, którą poprzedniego wieczora złapał nad rzeczką. Ma Aku śmiała się bardzo głośno, a pastor i obdarowany mężczyzna zarzucili jej, że uczy Jo starych afrykańskich czarów, i usunęli ich ze wspólnoty wiernych. Kiedy Jo ujrzał Annę, szedł po prostu za jej pośladkami, dopóki się nie zatrzymały. Wtedy podszedł bliżej, by przyjrzeć się jej twarzy. Miała piękną, karmelową cerę i długie jak koński ogon kruczoczarne włosy, które zawsze zaplatała w warkocz. Powiedział jej, że ma na imię Jo, i spytał, czy może się do niej przyłączyć. Zgodziła się i przespacerowali wspólnie całe Baltimore. Dopiero w kilka miesięcy później wyznała mu, że pokłóciła się tego wieczora z matką, której obiecała pomoc w pracach domowych i nie dotrzymała słowa. Mathisonowie byli starą, białą rodziną. Ojciec pana Mathisona mieszkał niegdyś na stacji kolejki podziemnej i nauczył syna uczynności oraz życzliwości wobec ludzi. W rodzinie pani Mathison były pieniądze, więc po ślubie oboje z mężem kupili duży dom, w którym zatrudniali Annę, Ma Aku oraz gromadę czarnej służby z Baltimore i okolic. Dom miał dwa poziomy i dziesięć pokoi. Jego sprzątanie zajmowało wiele godzin, zwłaszcza że Mathisonowie byli pedantami. Tego dnia Kojo wziął na siebie część pracy, więc myjąc okna w salonie, słyszał rozmowę Mathisona z innymi abolicjonistami. — Jeśli Kalifornia przyłączy się do Unii jako wolny stan, prezydent Taylor będzie miał mnóstwo kłopotów z południowymi secesjonistami — mówił Mathison. — A Maryland będzie w samym środku konfliktu — oznajmił inny głos.
— I właśnie dlatego tu, w Baltimore, musimy robić wszystko, co w naszej mocy, żeby doprowadzić do emancypacji niewolników. Potrafili tak rozmawiać godzinami. Na początku Jo lubił ich słuchać. Ci potężni biali ludzie, gotowi brać stronę jego i jego afrykańskich braci, budzili w nim nadzieję, ale z biegiem lat coraz lepiej wiedział, że możliwości nawet tak szlachetnych osób, jakie zbierały się w domu Mathisona, są ograniczone. Kiedy sprzątanie dobiegło końca, Jo, Anna i Ma Aku ruszyli w stronę swego małego mieszkania położonego przy Dwudziestej Czwartej ulicy. — Och, moje plecy! — jęknęła Ma, masując część ciała, w której od wielu lat odczuwała bóle. — Nieźle się dziś namęczyliśmy — dodała w języku Twi, zwracając się do Jo. Było to odwieczne, dobrze znane określenie, odnoszące się do odwiecznego, dobrze znanego stanu. Jo podał starej kobiecie dłoń i pomógł jej wejść po schodkach. W domu bawiły się dzieci. Agnes, Beulah, Cato, Daly, Eurias, Felicity i Gracie. Wyglądało na to, że Jo i Anna chcą mieć jedno dziecko na każdą literę alfabetu. Zamierzali nauczyć swoje potomstwo czytania tych liter i wychować je na ludzi, którzy będą dzielić się tą umiejętnością z innymi. Wszyscy mieszkańcy domu nazywali nowe dziecko „H” i czekali na moment, w którym przyjdzie ono na świat, przynosząc ze sobą swe imię. Jo był dobrym ojcem. Chciał w ten sposób spłacić dług wobec własnych rodziców, którzy nie zdołali się wyzwolić. Spędził wiele nocy, usiłując wyobrazić sobie swojego ojca. Czy był odważny? Wysoki? Dobry? Mądry? Czy był prawym i uczciwym człowiekiem? Jakim byłby ojcem, gdyby dano mu szansę nim zostać na wolności? Jo spędzał teraz większość nocy z uchem przy brzuchu śpiącej żony, usiłując poznać trochę lepiej „H” jeszcze przed dniem narodzin. Obiecał Annie, że będzie obecny w życiu swych dzieci, choć jego ojciec nie mógł mu tego zapewnić. A Anna, która nigdy nie chciała, żeby jej ojciec był obecny w jej życiu, wiedząc, jakim jest człowiekiem i jakie kłopoty zwiastowała jego obecność, uśmiechała się teraz tylko i klepała Jo po plecach. Ale Jo traktował te zapewnienia poważnie. Przyglądał się swoim dzieciom przez kilka godzin dziennie, wieczorem, zanim poszły spać, i co rano, zanim wyruszył do pracy w dokach. Agnes była osobą niosącą pomoc. Tak dobrego charakteru nie miała żadna ze znanych mu kobiet, nawet Anna czy jego sterana życiem matka. Beulah była pięknością, choć jeszcze o tym nie wiedziała. Cato był miękki jak na chłopca, więc Jo codziennie usiłował wzmocnić jego charakter. Daly był wojownikiem, a Eurias zbyt często padał jego ofiarą. Felicity była tak nieśmiała, że nawet zapytana nie potrafiła wymówić własnego imienia, a Gracie była jednym wielkim kłębkiem miłości. Życie z Ma, Anną i dziećmi to wszystko, o czym marzył jako samotne dziecko, kiedy błąkał się od kryjówki do kryjówki, szukając kolejnych zajęć i usiłując skłonić kobietę, którą nazywał matką, do wypełniania macierzyńskich obowiązków, narzuconych jej przez los. Ma Aku zaczęła kasłać. Agnes natychmiast do niej podeszła, by położyć ją do łóżka. Mieszkanie składało się z dwóch pokoi: jeden, przedzielony zasłoną, zajmowali Jo i Anna, a w drugim mieścili się wszyscy inni. Ma Aku, ciężko wzdychając, ułożyła się na materacu, a po kilku minutach jej kaszlowi zaczęło akompaniować chrapanie. — Tato! Tato! — zawołała mała Gracie, chwytając za nogawkę spodni Jo. On zaś pochylił się i uniósł ją w górę tak łatwo, jakby była skrzynką z narzędziami, którą zostawił na statku. Wiedział, że niebawem stanie się zbyt duża na takie zabawy. I pomyślał, że chyba nowe dziecko ma przyjść na świat w samą porę. Agnes pomogła Annie kłaść małe dzieci do snu, a wkrótce potem poszła ich śladem i zasnęła. Jo siedział w małżeńskiej sypialni za zasłoną, kiedy weszła Anna, masując swój brzuch, który był jeszcze tak mały, że prawie nie odczuwała swego stanu. — Na statku była dziś policja — powiedział Jo. — Podobno ktoś znowu go obrabował. Anna rozbierała się, składała części swojej garderoby i układała je na krześle, które stało obok mate-
raca. Zamierzała ubrać się tak samo następnego dnia. W tym tygodniu nie zdążyła zrobić prania, a w poprzednim zabrakło jej pieniędzy. Miała nadzieję, że przynajmniej jej dzieci, chodzące do chrześcijańskiej szkoły, nie będą śmierdzieć. — Czy to cię wystraszyło? — spytała, a Jo, szybko jak błyskawica, wstał, chwycił ją w ramiona i pociągnął za sobą na materac. — Nic nie jest w stanie mnie wystraszyć, kobieto — powiedział, a ona wybuchnęła śmiechem, i zaczęła udawać, że chce się wyrwać z jego objęć. Pocałowali się, a potem Jo pospiesznie zdjął z Anny wszystko, co jeszcze miała na sobie. Zakosztował jej smaku i raczej poczuł, niż usłyszał dreszcz rozkoszy, jaki przebiegł przez jej ciało. Tłumiła swe jęki, żeby nie obudzić dzieci, a ponieważ miała ich siedmioro i spędziła z Jo wiele nocy, opanowała tę sztukę do perfekcji. Poruszali się cicho i szybko, mając nadzieję, że ciemność ukryje ich poczynania, jeśli któreś dziecko, nie mogąc spać, wyjrzy zza zasłony. Jo oburącz trzymał pośladki Anny w namiętnym uścisku. Wiedział, że do końca życia będzie się cieszył darem, jakim było obejmowanie jej ciała. Następnego ranka Jo wrócił do pracy na pokładzie „Alice”. Poot podszedł do niego, by podzielić się z nim swym śniadaniem złożonym z kawałka chleba kukurydzianego i ryby. — Czy już tu byli? — spytał Jo. Od wczesnego ranka przygotowywał pakuły do uszczelniania pokładu, mocząc konopie w sosnowej żywicy. Zwijał je jak linę i układał w miejscu łączenia się desek. Odkąd skierowano go do tej pracy, posługiwał się tymi samymi narzędziami — własnym łomem i drewnianym młotkiem. Uwielbiał dźwięk, który wydawały oba te narzędzia, kiedy wciskał pakuły w szpary między belkami, łagodnie je ubijając, by wypełniały odstępy i chroniły statek przed przeciekaniem. — Taak, byli. Zadawali jak zwykle te same pytania. Nie było najgorzej. Podobno znaleźli faceta, który to zrobił. — Poot przyszedł na świat jako człowiek wolny i mieszkał w Baltimore od urodzenia. Pracował na pokładzie „Alice” od mniej więcej roku, a przedtem uczestniczył w budowie chyba wszystkich statków, jakie cumowały w tutejszym porcie. Był jednym z najlepszych uszczelniaczy pokładów. Mówiono, że gdy tylko przyłoży ucho do statku, wie, w którym miejscu należy podjąć pracę. Jo pracował pod jego kierunkiem i dzięki temu wiedział o statkach wszystko, co trzeba. Posmarował gorącą smołą cały kadłub, a potem zaczął go pokrywać miedzianymi płytkami. Kiedy zaczynał uczyć się tej sztuki, omal nie zginął podczas podgrzewania smoły. Rozpalił zbyt duży ogień, który był tak gorący jak oddech diabła i wkrótce zaczął trawić drewno pokładu. Jo spojrzał na wodę w zatoce, a potem na pożar, który zagrażał już całemu statkowi i zaczął się modlić o cud. Tym cudem okazał się Poot. Błyskawicznie ugasił ogień i uspokoił szefa, mówiąc mu, że jeśli wyrzuci Jo, on także odejdzie z pracy. Teraz Jo wiedział już, jak się zajmować ogniskiem, które rozpalał na statku. Skończył pracę przy kadłubie i ocierał pot z oczu, kiedy zobaczył Annę. Stała na nadbrzeżu i machała do niego ręką. Rzadko spotykała się z nim po zakończeniu pracy, bo kończyła zajęcia wcześniej niż on, więc ucieszył się na jej widok. Gdy zebrał narzędzia i ruszył w jej kierunku, wyczuł, że stało się coś złego. — Pan Mathison powiedział, żebyś wrócił do domu najszybciej, jak możesz — oznajmiła Anna. Mięła w dłoniach chusteczkę, a on nienawidził tego nawyku, bo jej zdenerwowanie zawsze mu się udzielało. — Czy Ma dobrze się czuje? — spytał, chwytając ją za ręce i potrząsając nimi, dopóki się nie uspokoiły. — Tak. — Więc o co chodzi? — Nie wiem — odparła. Spojrzał na nią badawczo — mówiła prawdę. Była zdenerwowana, bo sprzątała dom Mathisona już od siedmiu lat, a on dotąd raczej nie chciał widywać się z Jo, nie miała więc pojęcia, o co może mu teraz chodzić.
Od domu Mathisonów dzieliło ich kilka kilometrów; szli tak szybko, że narzędzia Jo grzechotały w jego skrzynce. Jo szedł trochę przed nią, słyszał więc tupot jej drobnych stóp, kiedy starała się nadążyć za jego długimi krokami. Gdy dotarli do domu, powitała ich kaszlem oczekująca na ganku Ma Aku. Obie wprowadziły Jo do salonu, gdzie oczekiwał go Mathison w towarzystwie kilku innych białych mężczyzn. Wszyscy siedzieli na białych kanapach, których poduszki była tak wypchane, że wyglądały jak małe wzgórza lub grzbiety słoni. — Kojo! — powitał go pan domu, wstając, by podać mu rękę. Słyszał kiedyś, jak Ma Aku zwróciła się tak do Jo i zapytał ich, co to znaczy. Kiedy Ma wyjaśniła, że jest to imię, jakie noszą chłopcy z plemienia Asante urodzeni w poniedziałek, zaczął klaskać w dłonie z takim zapałem, jakby usłyszał dobrą piosenkę, i od tej pory zawsze tak właśnie się zwracał do Jo. „Odebranie imienia to pierwszy krok” — oznajmił wtedy z powagą. Z tak wielką powagą, że Jo nie odważył się zadać pytania: pierwszy krok do czego? — Witam, panie Mathison. — Proszę cię, siadaj — pan Mathison wskazał mu wolne krzesło. Jo poczuł się nagle niepewnie. Jego spodnie były poplamione zaschniętą smołą i wyglądały tak, jakby miały w sobie tysiąc dziur. Bał się więc, że pobrudzi krzesło, przysparzając pracy Annie i Ma Aku, które przyjdą nazajutrz, by posprzątać dom. O ile do tej pory nie stracą swoich miejsc zatrudnienia. — Przepraszam, że cię naraziłem na długi spacer, ale moi obecni tutaj przyjaciele przedstawili mi pewne niepokojące wiadomości. Tęgi biały mężczyzna odchrząknął i zaczął mówić, a Jo obserwował z zainteresowaniem ruchy jego grdyki. — Dowiedzieliśmy się, że Południowcy i Zwolennicy Wolnej Ziemi przygotowali nową ustawę, która — jeśli zostanie przyjęta — zobowiąże siły porządku funkcjonujące na Północy do aresztowania wszystkich ludzi podejrzanych o to, że są zbiegłymi niewolnikami, i odsyłania ich na Południe, niezależnie od tego, jak dawno stamtąd uciekli. Wszyscy obecni patrzyli na niego wyczekująco, więc kiwnął głową. — Niepokoję się o ciebie i twoją matkę — dodał pan Mathison, a Jo zerknął w kierunku drzwi, przy których przed chwilą stała Anna. Wiedział, że zapewne wróciła już do sprzątania i jest teraz bardzo zaniepokojona, bo nie wie, co chciał powiedzieć mu Mathison. — Jako zbiegowie możecie mieć większe kłopoty niż Anna i wasze dzieci, które są wolne z mocy prawa. Jo ponownie kiwnął głową. Nie potrafił sobie wyobrazić, że ktoś mógłby poszukiwać jego i Ma Aku po upływie tylu lat. Nie znał nawet imienia swego dawnego pana i nie mógł pamiętać jego twarzy. Wiedział tylko od Ma, że Ness nazywała go Szatanem. — Powinieneś przenieść się z rodziną dalej na północ — oznajmił pan Mathison. — Do Nowego Jorku, może nawet do Kanady. Jeśli ta ustawa przejdzie, może stać się przyczyną niewyobrażalnego chaosu. — Czy oni zamierzają mnie zwolnić? — spytała Anna. Była już późna noc, a oni siedzieli na swoim materacu. Wszystkie dzieci poszły spać, więc Jo mógł jej w końcu powiedzieć, po co wzywał go Mathison. — Nie, oni chcą nas po prostu ostrzec. — Ale przecież twój dawny pan umarł. Nie pamiętasz, że powiadomił nas o tym Ruthie? Jo pamiętał. Kuzyn Anny, Ruthie, wysłał wiadomość, która obiegła kilka plantacji i dotarła do Ma Aku za pośrednictwem skrzynki kontaktowej. Człowiek, który był właścicielem Ma, umarł. Usłyszawszy o tym, wszyscy odetchnęli trochę swobodniej. — Pan Mathison mówi, że to nie ma znaczenia. Jego ludzie nadal mogą ją dopaść, jeśli tylko zechcą. — A jak wygląda moja sprawa? I sprawa dzieci?
Jo wzruszył ramionami. Właściciel Anny adoptował ją, a potem wyzwolił, zwracając wolność również jej matce. Miała prawdziwe dokumenty, a nie sfałszowane jak Jo i Ma Aku. Wszystkie dzieci urodziły się w Baltimore jako wolne. Nie groziło im to, że ktokolwiek będzie ich szukać. — Tylko Ma i ja mamy powód do niepokoju. Ty wcale o tym nie myśl. Jo wiedział, że Ma Aku nigdy nie opuści Baltimore. Skoro nie mogła wrócić na Złote Wybrzeże, nie pociągały jej żadne nowe kraje — ani Kanada, ani nawet Raj, o ile taki istniał na Ziemi. Kiedy postanowiła zdobyć wolność, odrzuciła myśl o możliwości jej utraty. Gdy był mały, Jo często podziwiał ostry nóż, który nosiła w fałdach swej opończy. Miała go przy sobie jako niewolnica plemienia Asante, potem jako niewolnica Amerykanów, a w końcu jako kobieta wolna. W miarę jak przybywało mu lat, coraz lepiej rozumiał kobietę, którą nazywał Ma. I coraz wyraźniej zdawał sobie sprawę, że zachowanie wolności wymaga czasem niewyobrażalnego poświęcenia. Leżąca w drugim pokoju Beulah zaczęła jęczeć przez sen. Miewała nocne lęki, które pojawiały się w nieregularnych odstępach czasu i mogły trwać miesiąc albo dwa dni. Czasem bywały tak dręczące, że budziły ją własne okrzyki przerażenia. Kiedy indziej miała na ramionach zadrapania, będące śladami niewidzialnych bitew. Niekiedy spała nieruchomo, ale po jej twarzy spływały łzy, a zapytana, co jej się śniło, zawsze wzruszała ramionami i mówiła „nic”. Tego dnia Jo zajrzał do pokoju dzieci i zauważył, że dziewczynka porusza nogami w taki sposób, jakby biegła. Może od tego wszystko się zaczęło, pomyślał. Może Beulah dostrzega coś wyraźniej podczas tych nocy, w czasie których nękają ją owe sny, może ta mała czarna dziewczynka walczy przez sen z przeciwnikiem, którego nie potrafi rano opisać, bo w świetle dnia wygląda on tak samo, jak otaczający ją świat. Nieuchwytne zło. Niewyobrażalna niesprawiedliwość. Beulah ucieka przez sen, jakby coś ukradła, choć w istocie oczekuje od snu tylko spokoju i jasności ducha. Tak, pomyślał Jo, tak się to wszystko zaczęło, ale gdzie i kiedy się skończy? * Jo postanowił zostać wraz z rodziną w Baltimore. Anna była w zbyt zaawansowanej ciąży, by opuszczać miasto, w którym wszyscy byli zakorzenieni, a poza tym nadal czuli się tu bezpiecznie. Ludzie szeptali o projekcie ustawy. Niektóre rodziny spakowały się w obawie przed jej uchwaleniem i wyjechały na północ. Zrobiła tak stara Bess sprzedawczyni kwiatów na Północnej Ulicy. A także koledzy Jo ze statku, Everett, John i Dothan. — Cholerna strata! — powiedział Poot w dniu, w którym na statek weszli trzej mający ich zastąpić Irlandczycy. — A czy ty nie myślałeś kiedyś o tym, żeby wyjechać? — spytał Jo, a Poot parsknął z pogardą. — W taki czy inny sposób chcę być pochowany w Baltimore. Mogą wrzucić moje zwłoki do Chesapeake Bay. Jo wiedział, że jego przyjaciel nie żartuje. Poot zawsze mówił, że Baltimore jest wspaniałym miastem dla czarnego człowieka. Byli tu czarni portierzy, nauczyciele, kaznodzieje i handlarze. Żaden silny człowiek nie musiał być służącym ani furmanem. Mógł wziąć własne sprawy w swoje ręce. Mógł coś naprawiać albo sprzedawać. Mógł zrobić coś z niczego i spuścić to coś na morze. Poot zaczął uszczelniać pokłady, kiedy był jeszcze nastolatkiem i często mówił żartem, że lubi trzymać w ręku młotek prawie tak bardzo jak obejmować kobietę. Był żonaty, ale nie miał dzieci — nie miał syna, którego mógłby uczyć zawodu. Statki były jego dumą. I było jasne, że nigdy nie wyjedzie z Baltimore. I większość zamieszkałych w Baltimore czarnych została na miejscu. Mieli dość uciekania i byli przyzwyczajeni do czekania. Więc czekali, żeby się przekonać, co nadejdzie. Brzuch Anny nadal się powiększał. Dziecko H dawało o sobie codziennie znać, zaciekle uderzając rękami i nogami o jego wnętrze.
— On chyba zostanie bokserem — stwierdził dziesięcioletni Cato, przykładając ucho do brzucha matki. — Nie ma mowy — oznajmiła Anna. — W tym domu nie będzie żadnej przemocy. Pięć minut później Daly kopnął Euriasa w piszczel i dostał od matki takie lanie, że do końca dnia krzywił się, kiedy musiał usiąść. Agnes skończyła szesnaście lat i dostała posadę sprzątaczki w kościele Metodystów na Caroline Street, a Beulah co wieczór rozkoszowała się rolą najstarszego dziecka w domu, ale tylko przez godzinę, dopóki Agnes nie wróciła z pracy. — Timmy mówi, że on i pastor John nigdzie się nie wybierają — oznajmiła pewnego wieczora Agnes. Był sierpień 1850 roku, a Baltimore tonęło w lepkim upale. Agnes co wieczór wracała do domu, wycierając pot z górnej wargi, szyi i czoła. Timmy był synem pastora, a Jo wraz z całą resztą rodziny musiał co wieczór wysłuchiwać meldunków Agnes, dotyczących tego, co ten chłopiec pomyślał, powiedział lub zrobił w ciągu minionego dnia. — Czy wobec tego mogę zakładać, że ty też nigdzie się nie wybierasz? — spytała z ironicznym uśmiechem Anna, a Agnes pospiesznie wybiegła z domu. Powiedziała, że idzie po czekoladki dla dzieci, ale wszyscy wiedzieli, że matka dotknęła jej czułego miejsca. Ma Aku roześmiała się głośno, gdy dziewczyna zatrzasnęła za sobą drzwi. — To dziecko nie wie nic o miłości — mruknęła niewyraźnie. Jej śmiech przerodził się niebawem w kaszel, musiała się więc pochylić do przodu, by nad nim zapanować. — A co ty wiesz o miłości, Ma? — spytał z czułym uśmiechem Jo, całując żonę w czoło. Ma pogroziła mu palcem. — Nie pytaj mnie, co wiem, a czego nie wiem. Nie jesteś jedynym człowiekiem, który kiedykolwiek kogoś dotknął lub został dotknięty. Teraz z kolei Anna wybuchnęła śmiechem, a Jo puścił jej rękę, którą przed chwilą czule ściskał, czując się trochę zdradzony. — Co masz na myśli, Ma? — Nieważne — odparła staruszka, delikatnie potrząsając głową. W dwa tygodnie później Timmy zjawił się w dokach, by poprosić Jo o rękę Agnes. — Czy masz jakiś zawód, chłopcze? — spytał Jo. — Będę duchownym jak mój ojciec. Jo westchnął z niechęcią. Odkąd on i Ma Aku zostali wyrzuceni za szamańskie praktyki, był w kościele tylko raz, i to w dniu własnego ślubu. Gdyby Agnes wyszła za syna kaznodziei, musiałby tam pójść ponownie, a potem odwiedzać go nie wiadomo ile razy. Tamtego dnia, gdy przed kościołem baptystów wręczył żabę ojcu Mirabel i musiał wraz z Ma Aku przebyć pięciokilometrową drogę do domu, nie mógł powstrzymać się od płaczu. Ma Aku znosiła to przez kilka minut, ale potem złapała go za ucho, wciągnęła w boczną uliczkę i obrzuciła badawczym spojrzeniem. — Dlaczego beczysz, chłopcze? — spytała. — Bo pastor powiedział, że praktykujemy afrykańskie czary. — Był jeszcze zbyt mały, by wiedzieć, co to znaczy, ale wystarczająco duży, by znać poczucie wstydu, a tego dnia najadł się go po uszy. Ma Aku splunęła przez lewe ramię, co robiła tylko wtedy, kiedy coś wzbudziło jej prawdziwy niesmak. — Kto ci powiedział, że masz z tego powodu płakać? — spytała, a on wzruszył bezradnie ramionami, usiłując powstrzymać się od pociągania nosem, które zdawało się ją jeszcze bardziej złościć. — Posłuchaj mnie uważnie: gdyby oni nie wybrali boga białych ludzi i nie odrzucili bogów plemienia Asante, nie gadaliby takich głupstw. Jo wiedział, że oczekuje od niego potwierdzenia, więc skwapliwie kiwnął głową, a ona po chwili
zaczęła mówić dalej. — Bóg białych ludzi jest taki jak biały człowiek. On myśli, że jest jedynym bogiem, tak jak biały człowiek myśli, że jest jedynym człowiekiem. Ale uważa się za lepszego boga niż Nyame czy Chukwu, czy ktokolwiek inny tylko dlatego, że mu na to pozwalamy. Nie walczymy z nim. O nic go nie pytamy. Biały człowiek powiedział nam, że on taki jest, a my się zgodziliśmy, ale czy zdarzyło się kiedyś, żeby to, co zachwalał nam biały człowiek, okazało się dla nas naprawdę dobre? Oni mówią, że jesteś afrykańskim szamanem, i co z tego? Co z tego? Kto im powiedział, kim jest czarownik? Jo przestał płakać, a Ma Aku wytarła rąbkiem swej szaty białe plamy po łzach z jego policzka. Potem chwyciła go za ramię i pociągnęła za sobą w kierunku domu, nie przestając mamrotać pod nosem. Teraz Jo nie spuszczał z oczu rąk Timmy’ego, które wyraźnie drżały. Timmy był szczupłym, wątłym chłopcem, a jego delikatne dłonie nigdy nie zostały poparzone gorącą smołą ani nie miały odcisków od łomu. Timmy pochodził z rodziny wolnych ludzi i podobnie jak jego rodzice urodził się i dorastał w Baltimore. — Jeśli Aggie tego chce… — wybąkał w końcu Jo. Młodzi ludzie pobrali się w następnym miesiącu, a tego samego dnia przyjęta została Ustawa o zbiegłych niewolnikach. Anna szyła suknię dla Agnes nocami przy blasku świecy. Kiedy wyruszała rano do domu państwa Mathison, była zaspana i miała zaczerwienione oczy. Dziecko H, które nosiła w brzuchu, było ogromne, musiała więc szeroko rozstawiać nogi, by utrzymać równowagę, a jej stopy były tak spuchnięte, że wylewały się z pantofli jak niemieszczący się w formie chleb, do którego dodano zbyt wiele drożdży. Ślub odbył się w kościele Timmy’ego, a wszystkie należące do parafii kobiety przygotowały królewski posiłek, choć niektórzy mówili szeptem, że Timmy poślubia dziewczynę, której rodzice nie chodzą na nabożeństwa nawet do konkurencyjnej świątyni metodystów stojącej po drugiej stronie ulicy. Beulah, w czerwonej sukni, stała obok Agnes, a brat Timmy’ego, John junior, obok pana młodego. Ślubu udzielił im ojciec Timmy’ego, pastor John. Nie zakończył ceremonii w przyjęty sposób, ogłaszając, że są mężem i żoną, więc mogą się pocałować, lecz kazał wszystkim zebranym wyciągnąć ręce w stronę młodej pary, a sam udzielił jej błogosławieństwa. Kiedy wypowiadał słowa: „…a wszyscy wyznawcy Boga mówili…”, w drzwiach kościoła pojawił się jakiś mały chłopiec, wołając: „Ustawa przegłosowana! Ustawa przegłosowana!”. Wypowiadane przez część zebranych słowo „Amen” zabrzmiało niewyraźnie i nieszczerze. Niektórzy w ogóle nie odpowiedzieli na błogosławieństwo pastora. Jeszcze inni zaczęli się nerwowo kręcić, a pewien mężczyzna, chcąc wyjść, wstał tak gwałtownie, że cała ławka się zachwiała. Agnes zerknęła z niepokojem na Jo, a on obrzucił ją najbardziej uspokajającym spojrzeniem, na jakie potrafił się zdobyć. Jej lęk szybko zgasł, choć zbiorowy strach stawał się coraz bardziej odczuwalny. Pastor John dokończył obrzędy ślubne, a potem zebrani wyruszyli na ucztę, przygotowaną przez Ma, Annę i inne kobiety. W ciągu kilku tygodni dotarła do nich wiadomość, że James Hamlet, który zbiegł z Baltimore, został zatrzymany w Nowym Jorku i skazany na deportację. Biali ludzie pisali o tym w gazetach „New York Herald” i „Baltimore Sun”. Był pierwszym, ale wszyscy wiedzieli, że za nim pójdą inni. Setki ludzi zaczęły przenosić się do Kanady. Jo wybrał się kiedyś do Fell’s Point, ale nie zastał tam morza czarnych twarzy, które kontrastowały zwykle z turkusowymi wodami zatoki. Mathison zadbał o to, by cała ich rodzina dysponowała dokumentami potwierdzającymi prawo do wolności, ale Jo znał ludzi, którzy mieli wszystkie papiery w porządku, a mimo to uciekali. Mathison odbył kolejną rozmowę z Jo. — Chcę się upewnić, że wiesz, co ryzykujesz — powiedział do niego. — Jeśli cię złapią, staniesz przed sądem, ale twoje zeznania nie będą się w ogóle liczyć. Wezmą pod uwagę tylko to, co będzie miał
do powiedzenia biały człowiek. Pamiętajcie o tym, że macie zawsze nosić przy sobie wasze dokumenty, rozumiesz? Jo kiwnął potakująco głową. Na Północy organizowano wiece i protesty, w których brali udział nie tylko Murzyni. Biali ludzie przyłączali się do nich na niespotykaną dotąd skalę. Południe — mimo że liczni jego mieszkańcy nie chcieli mieć z tym nic wspólnego — przeniosło tę kampanię na forum Północy. Teraz biali ludzie mogli być ukarani grzywną za podanie Murzynowi posiłku lub zapewnienie mu pracy albo dachu nad głową, jeśli był on w świetle prawa zbiegłym niewolnikiem. A skąd oni mogli wiedzieć, kto był uciekinierem, a kto nie? Sytuacja stawała się niemożliwa, a ci, którzy postanowili zachować neutralność, odkryli wkrótce, że jest to niemożliwe. Codziennie rano, zanim oboje z Anną wyszli do pracy, Jo ćwiczył z dziećmi okazywanie dokumentów. Odgrywał w czasie tych prób rolę białego szeryfa. Trzymając dłonie na biodrach, podchodził do nich kolejno, nawet do małej Gracie, i pytał najgroźniejszym głosem, na jaki umiał się zdobyć: „Dokąd idziesz?”. A one sięgały do kieszeni, które Anna przyszyła do ich sukienek i spodni, a potem, milcząc pokornie, wręczały mu swoje papiery. Kiedy zaczął te próby, dzieci wybuchały śmiechem, myśląc, że jest to jakaś zabawa. Nie wiedziały, jak bardzo Jo boi się ludzi w mundurach, nie miały pojęcia, jak się czuje człowiek, który leży cicho, starając się nie oddychać pod deskami podłogi w domu rodziny kwakrów, słysząc nad głową głośne kroki łowcy niewolników. Jo robił, co mógł, żeby jego dzieci nie odziedziczyły po nim tego lęku, ale teraz żałował, że nie mają w sobie nawet drobnej jego cząstki. — Za bardzo się przejmujesz — mówiła Anna. — Przecież nikt nie będzie szukał dzieci. Ani nawet nas. Dziecko miało się narodzić lada dzień. Jo zauważył, że jego żona stała się bardziej pobudliwa niż kiedykolwiek dotąd i krzyczy na niego z powodu najmniejszych drobiazgów. Miała apetyt na ryby i cytryny. Chodząc, podtrzymywała oburącz swoje plecy i była roztargniona. Jednego dnia zapominała o kluczach, innego dnia o miotle. Jo bał się, że kiedyś wyjdzie z domu bez dokumentów. Pewnego dnia zauważył, że wychodząc na targ, zostawiła zmięte papiery na swojej stronie posłania i skrzyczał ją za to tak głośno, że zaczęła płakać. Miał z tego powodu wyrzuty sumienia, ale wiedział, że dzięki temu Anna nigdy więcej o nich nie zapomni. W jakiś czas potem nie wróciła w porę do domu. Jo pobiegł do ich pokoju, by się upewnić, czy znowu nie zostawiła dokumentów, ale nigdzie ich nie znalazł. Słyszał w uszach jej łagodny głos powtarzający: „Za bardzo się przejmujesz. Za bardzo się przejmujesz”. Kiedy Beulah przyprowadziła do domu resztę dzieci, spytał je, czy nie widziały swojej matki. — Tato, czy dziecko H jest już w drodze? — chciał się dowiedzieć Eurias. — Może — odparł z roztargnieniem Jo. Niebawem wróciła do domu Ma Aku, masując oburącz swój kark. Rozejrzała się po mieszkaniu i natychmiast odkryła przyczynę zamieszania. — Gdzie jest Anna? — spytała. — Mówiła, że w drodze do domu chce kupić sardynki. Ale Jo był już niemal za drzwiami. Pobiegł do sklepu spożywczego, do piekarni, do sklepu z tkaninami. Potem odwiedził targ rybny, szewca i szpital. Zajrzał do stoczni, do muzeum i do banku. Wszyscy mówili mu, że nie widzieli tego dnia jego żony. Wtedy po raz pierwszy w życiu, zapukał do drzwi białego człowieka. Otworzył mu je sam pan Mathison. — Nie ma jej w domu od rana — wykrztusił Jo, starając się pokonać ucisk w gardle. Od dawna już nie płakał i nie chciał przelewać łez w obecności białego człowieka, nawet takiego, który okazał mu wiele pomocy. — Wracaj do dzieci, Jo. Zaraz zacznę jej szukać. Ale ty idź do domu.
Jo kiwnął głową i chwiejnym krokiem ruszył przed siebie. Był trochę oszołomiony, ale zaczął myśleć o tym, jak wyglądałoby jego życie bez Anny, kobiety, którą bardzo kochał od dawna. Wszyscy śledzili wydarzenia związane z ustawą nazywaną już „prawem psów gończych”. Wszyscy słyszeli o psach, porwaniach i procesach sądowych. Słyszeli o nich, ale uważali, że zasłużyli na wolność. Zapłacili za nią, kryjąc się po lasach i leżąc pod podłogami. Czy ta cena nie była wystarczająco wysoka? Jo nie chciał przyjąć do wiadomości tego, co uświadamiał już sobie powoli w głębi serca. Że Anna i dziecko H zniknęli z jego życia. Nie potrafił się zmusić do biernego oczekiwania na wynik poszukiwań Mathisona. Mathison miał wprawdzie znakomite koneksje w społeczności bogatych białych ludzi, ale Jo znał świat biedaków, czarnych i białych imigrantów, więc wieczorami, po całym dniu pracy na statku, zaczął chodzić po ulicach Baltimore, usiłując zdobyć jakieś informacje. Wszędzie, gdzie się udał, otrzymywał tę samą odpowiedź. Widziano Annę tego ranka, poprzedniego dnia, przed trzema dniami. W dniu, w którym zniknęła, była u Mathisonów do szóstej wieczorem. Potem przepadła. Nikt jej nie widział. Timmy, nowy mąż Agnes, był zdolnym artystą. Narysował z pamięci portret Anny, który zdaniem Jo znakomicie oddawał podobieństwo. Następnego dnia rano Jo wziął go ze sobą do Fell’s Point. Obszedł stojące w stoczni statki, pokazując robotnikom narysowaną czarnym węglem podobiznę swojej żony. Ale wszyscy wyrażali tylko współczucie. Zabrał portret na pokład „Alice”. Wszyscy jego koledzy wiedzieli, jak wygląda Anna, ale przekornie udawali, że uważnie oglądają portret, a potem mówili mu to, co już wiedział. Że oni też jej nie widzieli. Zaczął wkładać rysunek do kieszeni przed wyjściem do pracy. Tutaj zatracał się w rytmie drewnianego młotka uderzającego w żelazny łom. Ten dobrze znany dźwięk trochę go uspokajał. Potem, pewnego dnia, kiedy podgrzewał smołę, rysunek wyślizgnął się z jego kieszeni. Zanim zdążył wyciągnąć rękę, jego dolna krawędź zanurzyła się w smolistej mazi. Kiedy usiłował ją zetrzeć, przykleiła się do jego palców, a potem, kiedy otarł znad oka pot, przylgnęła do jego twarzy. — Muszę wyjść — powiedział do Poota, gorączkowo wymachując kawałkiem papieru, w nadziei że osuszy go ruch powietrza. — Nie możesz opuszczać tylu dni pracy, Jo — oznajmił Poot. — Oni przyjmą na twoje miejsce któregoś z tych Irlandczyków i co wtedy zrobisz? Jak nakarmisz dzieci? Ale Jo biegł już w stronę nadbrzeża. Idąc w kierunku sklepu z meblami na Aliceanna Street, pokazywał rysunek wszystkim mijanym osobom. Był tak rozkojarzony, że podsunął go pod nos jakiejś wychodzącej ze sklepu białej kobiecie. — Proszę — powiedział — czy widziała pani moją żonę? Szukam mojej żony. Kobieta odsunęła się od niego powoli. Na jej twarzy odbiło się przerażenie, ale nie przestała patrzeć mu prosto w oczy, jakby bojąc się, że kiedy odwróci wzrok, on uzna to za zachętę do ataku. — Odejdź ode mnie — wykrztusiła, wyciągając przed siebie rękę. — Szukam mojej żony. Proszę, niech pani spojrzy na ten rysunek. Czy nie widziała pani mojej żony? Kobieta potrząsnęła przecząco głową i poruszyła wyciągniętą ręką. Nie spojrzała ani razu na portret i chyba nie słuchała tego, co do niej mówi. — Mam dzieci — powiedziała. — Niech pan nie robi mi krzywdy. Jo poczuł nagle silny uścisk kogoś, kto podszedł do niego od tyłu. — Czy ten czarnuch panią nagabuje? — spytał jakiś mężczyzna. — Nie, panie policjancie. Ale bardzo panu dziękuję. — Kobieta odetchnęła z wyraźną ulgą i odeszła, a policjant odwrócił Jo w taki sposób, żeby zobaczyć jego twarz. A przerażony Jo nie śmiał podnieść na niego wzroku, więc uniósł trzymany w ręku rysunek. — Proszę, sir, to moja żona. Jest w ósmym miesiącu ciąży, a ja nie widziałem jej już od kilku dni. — Twoja żona, co? — powtórzył policjant, wyrywając mu z ręki portret. — Niebrzydka czarnuszka,
co? Czy mogę sobie zabrać ten rysunek? Jo nadal nie mógł zmusić się do spojrzenia w jego twarz, ale potrząsnął przecząco głową. Tego dnia już raz niemalże stracił portret i nie wiedział, co pocznie, jeśli straci go po raz drugi. — Proszę, sir. Mam tylko jeden. Nagle usłyszał szelest rozdzieranego papieru. Uniósł wzrok i zobaczył nos, uszy i pasma włosów Anny na ulatujących w podmuchu wiatru strzępach. — Mam dosyć tych wszystkich zbiegłych czarnuchów, którym się wydaje, że są ponad prawem — warknął policjant. — Jeśli twoja żona była zbiegłą niewolnicą, to zasłużyła na to, co ją spotkało. A co z tobą? Czy też jesteś uciekinierem? Mogę cię wysłać tam, gdzie spotkasz twoją żonę. Jo z trudem wytrzymał badawczy wzrok policjanta. Czuł, że całe jego ciało zaczyna drżeć. Był to niedostrzegalny wewnętrzny dygot, którego nie umiał powstrzymać. — Nie, proszę pana — wymamrotał z przerażeniem. — Mów głośniej! — Nie, proszę pana. Urodziłem się jako wolny człowiek, tu, w Baltimore. — Więc idź do domu — mruknął z pogardą policjant, a potem odwrócił się i odszedł. A wewnętrzny dygot, który odczuwał Jo, zaczął ustępować dopiero wtedy, kiedy usiadł na gołej ziemi i spróbował opanować drżenie. — Powiedz mu to, co powiedziałeś mnie — rozkazał Mathison. Od zniknięcia Anny minęły trzy tygodnie, a cała scena rozgrywała się w salonie Mathisona. Ma Aku była chora i nie mogła u niego sprzątać, ale Jo wstąpił w drodze do pracy, żeby go zapytać, czy nie ma jakichś wiadomości na temat Anny. Mathison trzymał obie ręce na ramionach murzyńskiego chłopca, który nie był chyba o wiele starszy niż Daly. Przerażony swą obecnością w domu białego człowieka niemal poszarzał ze strachu, a jego ręce drżały nerwowo, ale podniósł wzrok i spojrzał na Jo. — Widziałem, jak jakiś biały mężczyzna wciąga do swojego powozu ciężarną kobietę. Mówił, że ma zbyt wielki brzuch, żeby dojść do domu, więc ją podwiezie. Jo pochylił się, by spojrzeć prosto w twarz dygoczącego dziecka. Uniósł podbródek chłopca i zmusił go do podniesienia wzroku, a potem patrzył w jego oczy tak długo, jakby szukał w nich śladów zaginionej przed trzema tygodniami Anny. Potem nagle się wyprostował. — Sprzedali ją — powiedział do Mathisona. — Tego nie wiemy na pewno, Jo. Może musieli oddać ją pod opiekę lekarza. Była w świetle prawa wolną kobietą i spodziewała się dziecka. Jego głos nie brzmiał przekonująco. Szukali już Anny we wszystkich szpitalach i u wszystkich położnych, a nawet pytali o nią szamanów. Nikt nie widział ani żony Jo, ani dziecka H. — Sprzedali ją razem z dzieckiem — oznajmił Jo. W tym momencie czarny chłopiec wyrwał mu się nagle i wybiegł z domu Mathisona szybko jak strzała, zanim zdążyli mu podziękować. Można było przypuścić, że będzie opowiadał kolegom o swojej wizycie w wielkim domu białego człowieka, który wypytywał go o jakąś Murzynkę. Że przedstawi swoją rolę w sposób bardziej dla siebie pochlebny. Powie im, że stał wyprostowany i przemawiał stanowczym tonem, a biały człowiek uścisnął mu potem rękę i wręczył dwudziestopięciocentówkę. — Będziemy dalej szukać, Jo — obiecał Mathison, patrząc na pustą przestrzeń, którą pozostawił po sobie chłopiec. — Sprawa nie jest skończona. Znajdziemy ją. Jeśli będę musiał, pójdę do sądu, Jo. Możesz na to liczyć. Jo już go nie słyszał. Mały uciekinier nie domknął drzwi, a teraz wpadał przez nie wiatr. Krążył wokół wielkich, białych kolumn podtrzymujących dom i przybierał formę wąskiego strumienia powietrza, który mieścił się w uchu Jo. Mówił mu, że do Baltimore nadeszła jesień, którą będzie musiał spędzić samotnie,
bez Anny, opiekując się chorą Ma i siódemką swych dzieci. Kiedy wrócił do domu, wszystkie już na niego czekały. Agnes przyprowadziła Timmy’ego. Jo podejrzewał, że córka jest w ciąży, ale boi mu się do tego przyznać, bo nie chce go zmartwić, nie chce zakłócić wspomnień, związanych z nieobecną od trzech tygodni matką. Boi się, że jej radość z powodu tej odrobiny szczęścia jest niestosowna, a nawet godna potępienia. — Jo! — zawołała Ma Aku z sypialni, którą odstąpił jej, kiedy zaczęła odczuwać silniejsze bóle. Wszedł do jej pokoju. Leżała na plecach, ze złożonymi na piersi rękami, wpatrując się w sufit. Spojrzała w jego stronę i przemówiła do niego w języku Twi, co robiła często, kiedy był dzieckiem, ale prawie nigdy, odkąd poślubił Annę. — Nadal nic nie wiadomo? — spytała, a kiedy kiwnął potakująco głową, ciężko westchnęła. — Przeżyjesz to, Jo. Nyame nie stworzyła słabych ludzi z plemienia Asante, więc znajdziesz w sobie dość sił, choćby biali i czarni mieszkańcy tego kraju usiłowali wymazać tę część twojej osoby. Przodkami twojej matki byli silni, potężni ludzie. Ludzie, których nie można złamać. — Ty jesteś moją matką — odparł Jo, a Ma Aku z trudem odwróciła się w jego stronę i rozwarła ramiona. Położył się obok niej, wsparł głowę na jej piersi i zapłakał jak za czasów swego dzieciństwa. Wtedy w jego marzeniach często pojawiali się rodzice. Płakał z tęsknoty za Samem i Ness. Uspokajały go tylko opowieści o nich, nawet jeśli były smutne. Ma Aku mówiła mu, że Sam prawie się nie odzywał, ale kiedy otwierał usta, płynęły z nich czułe i mądre słowa, a Ness miała na ciele najstraszliwsze blizny, jakie kiedykolwiek widziała. Jo bał się, że ciągłość jego rodziny została na zawsze przerwana. Nie miał pojęcia, kim byli jego przodkowie i kim byli przodkowie przodków. Jeśli istniały jakieś opowieści dotyczące jego pochodzenia, to on nigdy ich nie usłyszał. Kiedy czuł z tego powodu ból, Ma Aku przytulała go do siebie i zamiast historii rodzinnych opowiadała mu dzieje różnych plemion. Nadmorskiego plemienia Fante, pochodzącego z głębi lądu plemienia Asante, plemienia Akan. Leżąc obok tej kobiety, czuł, że jest z kimś związany. Kiedyś mu to wystarczało. * Minęło dziesięć lat. Ma Aku odeszła. Agnes miała troje dzieci, Beulah była w ciąży, a Cato i Felicity byli już po ślubie. Eurias i Gracie, najmłodsi z całej gromadki, jak najszybciej znaleźli pracę, zmuszającą ich do zamieszkania poza domem. Mówili, że chcą w ten sposób zmniejszyć ciężar, jaki dźwigał ich ojciec, ale on znał prawdę. Jego dzieci nie mogły już znieść jego bliskości, a on, choć niechętnie się do tego przyznawał, nie mógł znieść ich obecności w domu. Jego problemem była Anna. Widział ją w każdym zakątku Baltimore, w każdym sklepie, na każdej ulicy. Czasem dostrzegał wychodzące zza rogu kształtne pośladki i szedł za nimi przez wiele odcinków ulicy. Kiedyś uderzono go za to w twarz. Była zima, a ta kobieta, która miała skórę tak jasną jak śmietanka, do której dolano tylko kroplę kawy, skręciła za róg ulicy i tam się na niego zaczaiła. Zdzieliła go tak szybko, że nie był pewien, kto wymierzył mu policzek, dopóki nie ruszyła w dalszą drogę, a on nie dostrzegł ponownie kuszącego ruchu jej bioder. Pojechał do Nowego Jorku. Był już wtedy jednym z najlepszych uszczelniaczy pokładów na całym obszarze Chesapeake Bay, ale nie mógł dłużej patrzeć na statki. Kiedy brał do ręki dłuto albo czuł zapach smoły, pakuł czy konopi, od razu zaczynał myśleć o swoim dawnym życiu, o swej kobiecie i swych dzieciach. I nie potrafił udźwignąć ciężaru tych myśli. W Nowym Jorku podejmował się każdej pracy, jaką mógł zdobyć, choć nieraz bywał wyzyskiwany. Zatrudniał się najczęściej jako cieśla lub hydraulik. Wynajmował pokój od pewnej niemłodej Murzynki, która gotowała mu posiłki i z własnej inicjatywy prała jego odzież. Większość wieczorów spędzał w knajpie, w której bywali tylko czarni. Wszedł do niej pewnego wietrznego, grudniowego wieczora, usiadł na swym zwykłym miejscu i prze-
sunął dłonią po gładkim blacie drewnianego baru. Był on wykonany w sposób perfekcyjny, a Jo zawsze podejrzewał, że zrobił go jakiś Murzyn spędzający w Nowym Jorku pierwsze dni swojej wolności. Ów Murzyn był pewnie tak zachwycony pracą na własny rachunek, że włożył w to dzieło całe swoje serce. Lekko kulejący barman nalał mu drinka i postawił go przed nim, zanim Jo zdążył złożyć zamówienie. Siedzący obok Jo mężczyzna machał poranną gazetą, która teraz była już trochę zmięta i wilgotna, gdyż położył ją na mokrym blacie albo rozlał na nią kilka kropli ze swego kieliszka. — Południowa Karolina ogłosiła dziś secesję — powiedział, nie zwracając się do nikogo z obecnych. A ponieważ nikt nie zareagował na tę informację, obrzucił wzrokiem nielicznych klientów knajpy. — Będzie wojna. Barman zaczął wycierać blat jakąś szmatą, która wydała się Jo bardziej brudna niż bar. — Nie będzie żadnej wojny — oznajmił. Jo już od lat słyszał gadaninę o nadchodzącej wojnie. Niewiele go ta paplanina obchodziła i starał się nie brać w niej udziału. Unikał mieszkających w Nowym Jorku zwolenników Południa, a jeszcze bardziej nadgorliwych białych z Północy, którzy wymagali od niego, żeby w bardziej hałaśliwy i agresywny sposób bronił swego prawa do wolności. Tymczasem Jo nie był już ani agresywny, ani rozwścieczony. Sam nie wiedział, czy to, co przeżywał dawniej, było wściekłością. Uważał to uczucie za zbędny balast, do niczego nieprowadzący i bez większego znaczenia. W gruncie rzeczy odczuwał tylko zmęczenie. — Mówię wam, że to zły znak — mówił nieznajomy mężczyzna. — Jeśli jeden południowy stan wystąpi z Unii, reszta pójdzie za jego przykładem. Nie będziemy mogli nazywać się Stanami Zjednoczonymi Ameryki, jeśli połowa stanów odejdzie. Będzie wojna, zapamiętajcie moje słowa. — Niczego nie będę zapamiętywał — odparł barman, unosząc wzrok ku niebu. — A jeśli nie masz pieniędzy na następnego drinka, to radzę ci, żebyś przestał gadać i zbierał się do wyjścia. Mężczyzna parsknął głośno i zwinął swoją gazetę. Przechodząc obok Jo, poklepał go po plecach. A kiedy Jo odwrócił się w jego stronę, mrugnął do niego porozumiewawczo w taki sposób, jakby łączyła ich jakaś wspólna sprawa, jakby znali jakąś tajemnicę, niedostępną dla reszty świata. Ale Jo nie miał pojęcia, o co może mu chodzić.
ABENA Wracając do rodzinnej wioski z nasionami w ręku, Abena rozmyślała o swoim wieku. Ani w jej osadzie, ani w żadnej innej, położonej na całym kontynencie (a także sąsiednim), nikt nie słyszał o dwudziestopięcioletniej kobiecie, która nie byłaby zamężna. Ale w jej wiosce mężczyźni byli nieliczni i żaden z nich nie chciał zaryzykować bliższego związku z córką Pechowca. Ojciec Abeny nigdy nie zbierał plonów. Rok po roku, niezależnie od planowanego terminu żniw, ziemia wypluwała tylko zepsute rośliny albo nie rodziła niczego. Nikt nie wiedział, skąd bierze się ten pech. Abena ścisnęła w dłoni drobne, okrągłe, twarde nasiona. Kto by się domyślił, że może z nich wyrosnąć całe pole? Nie była wcale przekonana, czy w tym roku los jej ojca się odmieni. Ale była pewna, że ma prawo odziedziczyć po nim jego przydomek. Nazywano go człowiekiem bez nazwiska. Pechowcem. A teraz jego kłopoty przeszły na nią. Nawet jej przyjaciel z dzieciństwa, Ohene Nyarko, nie chciał, by została jego drugą żoną. Choć nigdy tego nie powiedział, domyślała się, że jego zdaniem nie była warta batatów i wina, jakie musiałby zapłacić za prawo jej poślubienia. Leżąc bezsennie w chacie, którą zbudował dla niej ojciec, zastanawiała się czasem, czy nie ciąży na niej jakaś klątwa. Klątwa niemająca nic wspólnego z brakiem nazwiska czy otaczającymi osadę nieurodzajnymi polami, lecz związana bezpośrednio z jej osobą. — Stary Człowieku, przyniosłam nasiona, o które prosiłeś — powiedziała, wchodząc do chaty rodziców. Wyprawiła się do sąsiedniej wioski, bo jej ojciec po raz kolejny miał nadzieję, że zmiana nasion przyniesie odmianę losu. — Dziękuję ci — powiedział. Matka Abeny zamiatała. Stała pochylona, opierając dłoń na dolnym odcinku pleców. W drugim ręku ściskała wiązkę palmowych liści i poruszała nimi zamaszyście w rytm muzyki, której nikt oprócz niej nie słyszał. Abena odchrząknęła nerwowo. — Chciałabym odwiedzić Kumasi — oznajmiła. — Chciałabym je zobaczyć, tylko jeden raz, zanim umrę. Ojciec gwałtownie podniósł na nią wzrok znad trzymanych w ręku nasion, które obracał w dłoni, przykładał do ucha i dotykał ustami w taki sposób, jakby mógł je usłyszeć lub poczuć ich smak. — Nie — powiedział stanowczym tonem. Jej matka nie wyprostowała się, ale przestała zamiatać. Abena nie słyszała już szelestu liści na glinianej podłodze. — Nadszedł czas, bym odbyła tę podróż — oznajmiła Abena, nie spuszczając wzroku. — Nadszedł czas, żebym poznała ludzi, którzy mieszkają w innych wioskach. Będę niedługo bezdzietną starą kobietą, która nie widziała nic oprócz tej i sąsiedniej osady. Chcę odwiedzić Kumasi. Zobaczyć, jak wygląda duże miasto, przejść obok pałacu króla plemienia Asante. Na dźwięk słów „króla plemienia Asante” jej ojciec zacisnął dłoń w pięść, miażdżąc trzymane w garści nasiona na drobny proszek, który przesypywał się między jego palcami. — Po co chcesz oglądać pałac króla plemienia? — ryknął z gniewem. — Czyż nie należę do tego plemienia? — spytała, chcąc go skłonić do wyznania prawdy, do wyjaśnienia, skąd bierze się ten typowy dla plemienia Fante akcent i jasny odcień jego skóry. — Czyż moja rodzina nie pochodzi z Kumasi? Trzymasz mnie tu, przy twoim pechu, jak więźnia. Nadali ci przydomek Pechowiec, ale powinni cię nazywać Człowiekiem Zhańbionym, Tchórzem lub Kłamcą. Co wybierasz,
Stary Człowieku? Ojciec uderzył ją w lewy policzek tak mocno, że zmiażdżone nasiona, które trzymał w dłoni, obsypały jej twarz jak puder. Automatycznie dotknęła bolącego miejsca. Nigdy dotąd jej nie uderzył. Każde inne dziecko z wioski było bite za tak drobne wykroczenia jak wylanie wody z niesionego wiadra lub za tak poważne przewiny jak sypianie z kimś przed ślubem. Ale jej rodzice nigdy nie bili córki. Traktowali ją jak osobę równą sobie, pytali o zdanie i omawiali z nią wspólne plany. Jedyną rzeczą, jakiej jej zabraniali, była wyprawa do Kumasi, do położonego w głębi krainy Fante miejsca, w którym mieszkał król plemienia Asante. Tymczasem ona, choć nie lubiła Wybrzeża i nie szanowała ludzi z plemienia Fante, była bardzo dumna z plemienia Asante. Jej duma wzrastała z każdym dniem, bo codziennie docierały do niej wiadomości o męstwie wojowników Asante w walce z Brytyjczykami, o ich sile, o ich nadziei na utworzenie wolnego królestwa. Jak daleko sięgała pamięcią wstecz, rodzice zawsze wymyślali jakieś preteksty do odmowy. Mówili, że jest za młoda. Że jej krew jeszcze nie nadeszła. Że nie jest zamężna. Że nigdy nie wyjdzie za mąż. Abena zaczęła podejrzewać, że rodzice zabili kogoś w Kumasi albo byli poszukiwani przez strażników króla, może nawet przez niego samego. Potem przestało ją to obchodzić. Otarła z twarzy pył, w który zamieniły się zmiażdżone nasiona, i zacisnęła dłoń w pięść, ale zanim zdążyła się nią posłużyć, jej matka podeszła od tyłu i chwyciła ją za rękę. — Dosyć tego — powiedziała. Stary Człowiek wyszedł z chaty z opuszczoną głową. Abena poczuła na odsłoniętej szyi powiew chłodnego wiatru i zaczęła płakać. — Usiądź — poleciła matka, wskazując opuszczony przed chwilą przez ojca stołek. Abena wykonała polecenie i uważnie przyjrzała się matce, która w wieku pięćdziesięciu dwóch lat nie wyglądała starzej niż ona. Była nadal tak piękna, że mieszkający w wiosce młodzi ludzie szeptali do siebie i gwizdali, kiedy pochylała się przy czerpaniu wody. — Twój ojciec i ja nie jesteśmy mile widziani w Kumasi — powiedziała do córki takim tonem, jakim przemawia się do starej kobiety, której wspomnienia, będące dawniej twardymi, kształtnymi poczwarkami, zamieniły się w motyle i odleciały, by nigdy nie powrócić. — Ja pochodzę z Kumasi, ale jako młoda dziewczyna wyszłam za twojego ojca wbrew woli rodziców. On po mnie przyszedł. Przebył długą drogę z krainy Fante. — Dlaczego twoi rodzice nie chcieli, żebyś za niego wyszła? — spytała Abena, potrząsając z niedowierzaniem głową. Matka położyła rękę na jej dłoni i czule ją pogłaskała. — Twój ojciec był… — Przerwała, szukając właściwych słów. Abena wiedziała, że jej matka nie chce ujawnić cudzej tajemnicy. — Był synem Wielkiego Mężczyzny, wnukiem dwóch bardzo Wielkich Mężczyzn. Nie chciał życia, które zostało dla niego wybrane przez innych, więc postanowił iść własną drogą. Chciał, żeby jego dzieci mogły zrobić to samo. To wszystko, co mogę powiedzieć. Odwiedź Kumasi. Twój ojciec nie będzie cię zatrzymywał. Matka wyszła z chaty, by poszukać ojca, a Abena obrzuciła wzrokiem czerwone gliniane ściany chaty. Jej ojciec powinien być Wielkim Mężczyzną, ale wybrał taki los. Okrągłą budowlę z czerwonej gliny, słomiany dach, małą chatę, w której mieściło się tylko kilka stołków zrobionych z pni drzew. Otaczająca ją jałowa ziemia nigdy nie zasłużyła na nazwę farmy. Decyzja ojca naraziła ją na wstyd, na haniebny los niezamężnej, bezdzietnej kobiety. Postanowiła wybrać się do Kumasi. * Wieczorem, gdy tylko upewniła się, że rodzice już zasnęli, wymknęła się z chaty, by odwiedzić zagrodę
Ohene Nyarko. Jego pierwsza żona, Mefia, gotowała przed szałasem wodę. Była spocona, bo stała w kłębach unoszącej się nad garnkiem pary. — Siostro Mefio, czy twój mąż jest w domu? — spytała Abena, a Mefia przewróciła oczami i wskazała jej drzwi chaty. Gospodarstwo Ohene Nyarko co rok przynosiło plony. Choć wioska miała tylko trzy kilometry na trzy, choć mieszkańcy byli tak pozbawieni znaczenia i mieli tak mało ziemi, że nikogo nie nazywano Wodzem ani Wielkim Mężczyzną, Ohene był powszechnie szanowany. Gdyby nie urodził się tu, mógłby gdzie indziej zajść bardzo daleko. — Twoja żona mnie nienawidzi — powiedziała Abena. — Ona myśli, że nadal z tobą sypiam — odparł Ohene z przewrotnym błyskiem w oczach. Abena miała ochotę go uderzyć. Na wspomnienie tego, co kiedyś między nimi zaszło, wzdrygnęła się z zażenowania. Byli niegdyś psotnymi, nierozłącznymi dziećmi. Ohene odkrył, że kijek, który ma między nogami, potrafi robić różne sztuczki, które pokazał Abenie, kiedy jej rodzice wyszli, by jak co tydzień wyżebrać u starszyzny odrobinę jedzenia. — Widzisz? — spytał, kiedy oboje wpatrywali się w rosnący pod wpływem dotknięcia kijek. Oboje widzieli to samo zjawisko u swoich ojców. Ohene dostrzegł je, kiedy jego ojciec przechodził z chaty jednej żony do chaty następnej, a Abena w domku rodziców, zanim zamieszkała samotnie. Ale nie mieli pojęcia, że Ohene potrafi zrobić to samo. — Co przy tym czujesz? — spytała, a on wzruszył ramionami i lekko się uśmiechnął, dając jej do poznania, że to uczucie jest przyjemne. Rodzice zawsze jej pozwalali mówić to, co myśli, i sięgać po to, czego pragnie. Do tej pory jej mgliste aspiracje były ograniczone do myślenia o chłopcach. Teraz zapragnęła czegoś nowego. — Połóż się na mnie! — zażądała, przypominając sobie o tym, co robili wielokrotnie przez nią podpatrywani rodzice. Wszyscy mieszkańcy wioski zawsze się z nich wyśmiewali, mówiąc, że Pechowiec jest zbyt biedny, by wziąć sobie drugą żonę, ale Abena znała prawdę. Podczas tych nocy, które spędzała na posłaniu w kącie skromnej chatki, udając, że śpi, słyszała jak ojciec szepcze: „Akosua, ty jesteś dla mnie jedna, jedyna”. — Nie możemy tego zrobić przed ceremonią ślubu! — oznajmił wstrząśnięty Ohene. Wszystkie dzieci słyszały opowieści o ludziach, którzy kładli się ze sobą przed uroczystymi zaślubinami. Bohaterami najbardziej drastycznych byli mężczyźni, których penisy zamieniały się w drzewa jeszcze wewnątrz kobiet i wypuszczały gałęzie, uniemożliwiające im wyjście z ich ciał. Mniej wyszukane i bardziej wiarygodne mówiły o wygnaniu, karach i hańbie. Ale tego wieczora Abena zdołała w końcu przekonać Ohene, który tak długo szturmował niezręcznie otwór wlotowy, że w końcu przebił się przez przeszkodę i przeniknął do jej wnętrza. Poczuła ból, a on zaczął wdzierać się głębiej… raz… drugi raz… a potem nic. Nie usłyszeli głośnych jęków ani pomruków, jakie wydzierały się z ust ich rodziców. Ohene wyszedł po prostu w taki sam sposób, w jaki wszedł. W tamtych czasach to ona była silniejszą stroną i potrafiła go namówić do wszystkiego. Dziś jednak ten potężnie zbudowany mężczyzna stał przed nią z drwiącym uśmiechem na ustach, wiedząc, że zamierza go poprosić o przysługę, ale nie potrafi się do tego zmusić. — Chcę, żebyś mnie zaprowadził do Kumasi — wykrztusiła w końcu Abena. Wiedziała, że jako kobieta niezamężna postąpiłaby nierozważnie, odbywając tę podróż samotnie. Zdawała też sobie sprawę, że nie może liczyć na swojego ojca. Ohene Nyarko wybuchnął głośnym śmiechem. — My darling, nie mogę z tobą teraz jechać do Kumasi. Podróż trwa dłużej niż dwa tygodnie, a wkrótce nadejdą deszcze. Muszę dbać o moje gospodarstwo.
— Przecież i tak zrzucasz większość pracy na swoich synów — mruknęła Abena. Była wściekła, kiedy mówił do niej „my darling”, zawsze wymawiając te słowa po angielsku. Nauczyła Ohene tego zwrotu, kiedy byli dziećmi, bo usłyszała kiedyś, jak używa go jej ojciec, i dowiedziała się od niego, co on znaczy. Była wściekła, że Ohene Nyarko nazywa ją swoją drogą, kiedy jego żona gotuje dla niego na dworze wieczorny posiłek, a jego synowie zajmują się gospodarstwem. Uważała, że Ohene postępuje niegodziwie, pozwalając jej od tylu lat nosić piętno hańby i oglądać jego pola, których wygląd wskazywał wyraźnie, iż będzie mógł sobie niedługo pozwolić na drugą żonę. — No tak, ale kto nadzoruje moich synów? Jakiś duch? Jeśli bataty nie wyrosną, nie będę mógł cię poślubić. — Skoro nie ożeniłeś się ze mną dotąd, to nigdy tego nie zrobisz — szepnęła Abena, zaskoczona tym, że w jej gardle tworzy się szybko wielka, twarda gruda. Nie znosiła jego żartów na temat ich małżeństwa. Ohene Nyarko cmoknął głośno i przygarnął ją do swej klatki piersiowej. — Nie płacz — powiedział. — Zabiorę cię do stolicy krainy Asante, żebyś mogła ją zobaczyć, zgoda? Nie płacz, my darling. Ohene Nyarko był człowiekiem, który dotrzymuje słowa, pod koniec tygodnia wyruszyli więc oboje do Kumasi, domu Asantehene. Po przybyciu na miejsce wszystko wydało się Abenie nowe i nieznane. Zagrody były otoczone kamiennymi murami, a w każdej stało pięć lub sześć chat. Były one tak wysokie, że przypomniały jej opowieści matki o trzymetrowych olbrzymach, które porywały niegrzeczne dzieci z pokrytej gliną ziemi. Abena wyobrażała sobie żyjące w tym mieście rodziny olbrzymów, które nosiły wodę i rozpalały ogniska, by gotować te niegrzeczne dzieci w zupie. Kumasi zdawało się rozciągać bez końca. Abena nigdy nie była w miejscu, w którym nie znała imion wszystkich mieszkańców. Skrawki ziemi, uprawiane przez znane jej rodziny, były bardzo małe, nigdy więc nie widziała gospodarstwa, którego nie umiałaby zmierzyć własnym okiem. Tutaj, na dużych i urodzajnych polach uwijały się tłumy pracowników. Mieszkańcy Kumasi sprzedawali w centrum miasta swoje wyroby na targach, jakich nigdy dotąd nie widziała, gdyż były reliktami minionej epoki regularnego handlu z Brytyjczykami i Holendrami. Po południu przechodzili obok pałacu Asantehene. Był tak rozległy, że mógł zdaniem Abeny pomieścić z górą setkę mieszkańców: żon, dzieci, niewolników i gości. — Czy możemy zobaczyć Złoty Tron? — spytała, a Ohene Nyarko zaprowadził ją do sali, w której trzymano tę świętość za szklaną płytą, żeby nikt nie mógł jej dotknąć. Tron miał w sobie sunsum, czyli duszę całego narodu Asante. Pokryty czystym złotem, został zesłany z nieba wprost na kolana pierwszego Asantehene, który nazywał się Osei Tutu. Nikomu nie wolno było na nim usiąść; zakaz ten obejmował nawet samego wodza. Abena starała się panować nad uczuciami, ale poczuła, że z oczu płyną jej łzy. Przez całe życie słuchała w rodzinnej wiosce opowieści starszyzny o tym tronie, lecz nigdy nie widziała go na własne oczy. Oboje z Ohene Nyarko zwiedzili cały pałac, a potem wyszli przez złotą bramę. Stanęli w niej twarzą w twarz z jakimś niewiele starszym od jej ojca mężczyzną, który miał na sobie kente i podpierał się laską. Na widok Abeny przystanął i zaczął wpatrywać się w jej twarz. — Czy ty jesteś duchem? — spytał, podnosząc głos niemal do krzyku. — Czy to ty, James? Mówili, że straciłeś życie w czasie wojny, ale ja wiedziałem, że to nie może być prawda! — Wyciągnął prawą rękę i zaczął głaskać Abenę po twarzy. Robił to tak długo i natrętnie, że Ohene Nyarko musiał w końcu strącić jego dłoń z jej policzka. — Stary Człowieku, czy nie widzisz, że to kobieta? Nie ma tu żadnego Jamesa. Mężczyzna potrząsnął głową w taki sposób, jakby chciał odzyskać ostrość widzenia, a kiedy spojrzał ponownie na Abenę, w jego oczach było tylko zakłopotanie.
— Przepraszam — wymamrotał, a potem chwiejnym krokiem ruszył przed siebie. Gdy tylko odszedł, Ohene Nyarko chwycił Abenę za rękę i wyprowadził ją przez bramę na gwarną ulicę miasta. — Ten staruch był chyba ślepy — mruknął pod nosem. — Ciszej! — poprosiła Abena, choć mężczyzna nie mógł go słyszeć. — On pewnie pochodzi z królewskiej rodziny. — Tak samo jak ty — parsknął Ohene Nyarko, wybuchając drwiącym śmiechem. Poszli dalej. Ohene Nyarko chciał przed wyjazdem kupić narzędzia rolnicze od jakichś mieszkańców Kumasi, ale Abena nie zamierzała tracić czasu w towarzystwie nieznajomych ludzi i wolała zwiedzać miasto, więc ustalili miejsce i czas wieczornego spotkania, a potem każde z nich ruszyło w swoją drogę. Abena szła tak długo, że poczuła pieczenie stóp, więc zatrzymała się na chwilę, by znaleźć ulgę w cieniu palmy. — Przepraszam, Ma — powiedział do niej ktoś w łamanym języku Twi. — Chciałbym z tobą porozmawiać o chrześcijaństwie. Abena podniosła wzrok i ujrzała ciemnego, muskularnego mężczyznę. Przyjrzała mu się uważnie, ale nie znalazła na jego twarzy oznak przynależności do jakiegokolwiek ze znanych jej plemion. — Jak się nazywasz? — spytała. — Kim są twoi ludzie? Mężczyzna uśmiechnął się i potrząsnął głową. — Nieważne, jak się nazywam i kim są moi krewni. Chcę ci pokazać pracę, jaką wykonujemy w tym mieście. Ruszył przed siebie, a Abena, wiedziona ciekawością, poszła za nim. Zaprowadził ją na pusty placyk, który aż prosił się o zabudowę, bo zakłócał ład otaczających go domów. Abena dostrzegła po chwili innych ciemnoskórych mężczyzn, którzy znosili w to miejsce stołki z pni drzew, ale choć przyglądała się im uważnie, nie miała pojęcia, z jakiego pochodzą plemienia. Potem zjawił się jakiś biały mężczyzna. Był pierwszym białym mężczyzną, jakiego widziała w życiu. Choć wszyscy szeptali, że jej ojciec ma w sobie trochę białości, ona widziała w nim zawsze tylko trochę jaśniejszą wersję siebie samej. Ale oto teraz stał przed nią prawdziwie biały człowiek, o którym mówili mieszkańcy jej wioski, człowiek, który przybył na Złote Wybrzeże po złoto oraz niewolników, realizując swoje zamierzenia w bezwzględny sposób, kłamiąc, kradnąc, obiecując plemieniu Fante swoje poparcie, a plemieniu Asante wpływy i władzę. Zawsze znalazł jakiś sposób zdobycia tego, na czym mu zależało. Gdy handel niewolnikami w końcu ustał, doszło do dwóch wojen między wojownikami z plemienia Asante a Anglikami. Biały człowiek, którego z powodu wszystkich sprowadzonych przez niego nieszczęść nazywano Abro Ni, nikczemnikiem, nie był tu już mile widziany. A jednak siedział na stołku z pnia obalonego drzewa, przemawiając do ciemnoskórych mężczyzn z nie wiadomo jakiego plemienia. — Kto to jest? — spytała Abena najbliższego z nich. — Ten biały? To Misjonarz. Misjonarz spojrzał teraz w jej stronę, uśmiechnął się i wezwał ją gestem do siebie, ale słońce zaczęło już zachodzić za palmy rosnące po zachodniej stronie miasta, więc wiedziała, że czeka na nią Ohene Nyarko. — Muszę iść — powiedziała do nieznajomego mężczyzny, widząc, że Misjonarz wstaje i jest gotów ruszyć w jej stronę. — Proszę cię, zostań! — zawołał obcy. — Zajmujemy się budowaniem kościołów w całej prowincji Asante. Możesz do nas przyjść, jeśli kiedykolwiek uznasz, że możemy ci się na coś przydać. Ale ona już biegła w kierunku umówionego miejsca spotkania. Kiedy się tam zjawiła, Ohene Nyarko kupował pieczone bataty od jakiejś dziewczyny z buszu. Dziewczyny, która — podobnie jak Abena —
przybyła z małej wioski plemienia Asante w nadziei, że zobaczy coś nowego i poprawi swój los. — Witaj, kobieto z Kumasi! — powiedział Ohene Nyarko, kiedy dziewczyna postawiła z powrotem na swojej głowie duży gliniany garnek pełen batatów i odeszła, kołysząc biodrami. — Spóźniłaś się. — Widziałam białego człowieka — oznajmiła, opierając się o mur czyjejś zagrody i usiłując uspokoić oddech. — Mężczyznę, który służy Kościołowi. Ohene Nyarko cmoknął z niesmakiem i splunął na ziemię. — Przeklęci Europejczycy! Czy oni nie mają dość rozumu, by trzymać się z daleka od krainy Asante? Czy nie pobiliśmy ich w ostatniej wojnie? Nie chcemy tego, co usiłują nam dawać, cokolwiek by to było! Mogą zanieść swoją religię ludziom z plemienia Fante, bo i tak ich wszystkich wykończymy! Abena z roztargnieniem kiwnęła głową. Mężczyźni z jej wioski często rozmawiali o trwającym konflikcie między Brytyjczykami a plemieniem Asante. Twierdzili, że biali ludzie, popierani przez plemię Fante, nie mają prawa wchodzić do ich kraju i mówić im, że nie należy on już do nich. Byli to wieśniacy, rolnicy, którzy nigdy nie byli świadkami żadnej wojny, a w większości nie widzieli nawet Złotego Wybrzeża, którego tak bardzo chcieli bronić. Podczas jednego z takich wieczorów Papa Kwabena, jeden z najstarszych mieszkańców wioski, zaczął mówić o handlu niewolnikami. — Wiecie co, miałem na Północy kuzyna, który został uprowadzony ze swojej chaty w środku nocy. Ktoś go po prostu porwał, a my nie wiemy kto. Jakiś wojownik z plemienia Asante? Czy może ktoś z plemienia Fante? Nie mamy pojęcia. I nie wiemy, dokąd go zagnali! — Do Twierdzy — powiedział cicho ojciec Abeny, a wszyscy spojrzeli w jego kierunku. Pechowiec. Ten, który podczas narad mężczyzn z wioski zawsze siedział z tyłu, trzymając na kolanach córkę, jakby była synem. Pozwalali mu na to, gdyż budził ich litość. — Jakiej twierdzy? — spytał Papa Kwabena. — Na wybrzeżu krainy Fante stoi twierdza, którą nazywają Nadbrzeżnym Zamkiem. Tam właśnie przetrzymywali niewolników przed ich wysłaniem do Aburokyire, do Ameryki, na Jamajkę. Handlarze z plemienia Asante przyprowadzali tam swoje ofiary, a pośrednicy z plemion Fante, Ewe lub Ga trzymali ich przez jakiś czas, a potem sprzedawali temu, kto dawał więcej: Brytyjczykom lub Holendrom. Wszyscy byli… wszyscy jesteśmy winni. Wszyscy mężczyźni kiwnęli potakująco głowami, choć nie wiedzieli, co to jest twierdza i co to jest Ameryka, ale nie chcieli wyjść na głupców w konfrontacji z Pechowcem. Ohene Nyarko wypluł przypalony kawałek batata i położył dłoń na ramieniu Abeny. — Czy coś ci dolega? — spytał. — Myślałam o moim ojcu. Na twarzy Ohene Nyarko pojawił się cień uśmiechu. — Ach, o Pechowcu… Ciekawe, co by powiedział, widząc cię teraz ze mną. Że jego drogi „syn”, czyli Abena, znowu robi coś, czego jej dawno zakazał — wybuchnął głośnym śmiechem, a potem dodał — pozwól mi odprowadzić cię teraz do domu i oddać pod jego opiekę. Droga powrotna upłynęła im szybko i spokojnie. Potężnie zbudowany Ohene Nyarko szedł przodem, torując drogę przez dżunglę, pełną niebezpieczeństw, o których Abena nawet nie śmiała myśleć. Pod koniec drugiego tygodnia dostrzegli już na horyzoncie odległe zarysy swej rodzinnej wioski. — Może byśmy tu usiedli, żeby nabrać sił? — zaproponował Ohene Nyarko, wskazując miejsce, w którym najwyraźniej odpoczywali już inni wędrowcy. Był to kawałek odsłoniętego terenu, na którym pnie powalonych drzew utworzyły coś w rodzaju jaskini. — Czy nie możemy iść dalej? — spytała Abena. Zaczynała już tęsknić za domem i rodzicami. Odkąd wymówiła pierwsze słowo, nie miała przed nimi tajemnic i nie mogła się doczekać momentu, w którym opowie im o swej wyprawie, choć wiedziała, że ojciec będzie oburzony. Będzie rozgniewany, ale zechce
jej wysłuchać. Rodzice się starzeli, nie mieli już czasu na skrywanie swych uczuć. — Mamy przed sobą jeszcze cały dzień podróży — odparł Ohene Nyarko, który zaczął już układać na ziemi ich bagaże — a ja jestem zmęczony, my darling. — Nie mów tak do mnie — warknęła Abena, upuszczając swoje rzeczy na ziemię i siadając w zacienionej grocie z pni. — Przecież to prawda. Nie chciała tego powiedzieć, usiłowała wtłoczyć sobie te słowa do gardła, ale one przedarły się już przez barierę jej ust. — Więc dlaczego się ze mną nie ożenisz? — Rozmawialiśmy już o tym — przypomniał Ohene Nyarko, siadając obok niej. — Ożenię się z tobą, kiedy zbiorę następne obfite plony. Moi rodzice zawsze mówili, że nie powinienem żenić się z kobietą, która pochodzi z nieznanej mi rodziny. Że to sprowadziłoby hańbę na moje dzieci, gdybyśmy je w ogóle mieli. Ale teraz przestali już mnie pouczać. Nie obchodzi mnie to, co mówią mieszkańcy naszej wioski. Nie obchodzi mnie to, że twoja matka była uważana za niepłodną, dopóki nie urodziła ciebie. Nie obchodzi mnie to, że jesteś córką bezimiennego mężczyzny. Ożenię się z tobą, gdy tylko moja ziemia powie mi, że jestem na to gotowy. Abena nie śmiała na niego spojrzeć. Patrzyła na korę palm, na zaokrąglone, zachodzące na siebie czworoboki. Każdy był inny, a mimo to wszystkie były takie same. Ohene Nyarko ujął ją pod brodę i skierował jej twarz w swoją stronę. — Musisz być cierpliwa — powiedział. — Byłam cierpliwa, kiedy brałeś ślub z pierwszą żoną. Moi rodzice są tak starzy, że zaczynają się garbić. Niedługo upadną jak te drzewa i co wtedy będzie? Sama nie wiedziała, czy wywołała to myśl o samotności bez rodziców, czy o obecnej samotności, ale zanim zdążyła się opanować, po jej twarzy zaczęły spływać łzy. Ohene Nyarko położył dłonie na jej policzkach i otarł łzy kciukami, ale one padały tak szybko, że za nimi nie nadążał, więc posłużył się ustami i scałował bielejące ślady. Po chwili ich usta się spotkały. Jego usta nie były takie, jakie zapamiętała z czasów ich wspólnego dzieciństwa — cienkie i zawsze suche, bo nie chciał ich smarować olejem. Były pełniejsze i stały się pułapką dla jej własnych ust, dla jej języka. Położyli się obok siebie w zacienionej grocie. Abena zdjęła swą szatę i usłyszała, że Ohene Nyarko wstrzymuje oddech i też zaczyna się rozbierać. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, porównując swe ciała do tych, które pamiętali z przeszłości. Wyciągnął do niej rękę, a ona wzdrygnęła się, pamiętając ich ostatnie zbliżenie. Leżała wtedy na podłodze chatki swych rodziców, patrząc na słomiany dach i zastanawiając się, czy jest w tym wszystkim coś jeszcze oprócz bólu, który tak przeważał nad przyjemnością, że nie mogła zrozumieć, dlaczego dochodzi do tego we wszystkich chatkach jej wioski, w krainie Asante, na całym świecie. Teraz Ohene Nyarko przycisnął jej ramiona do twardej, czerwonej gliny. Ugryzła go w rękę, a on wydał gniewny pomruk i puścił ją, ale ona ponownie przyciągnęła go do siebie. Poruszał się tak, jakby odgrywał sceny zarejestrowane w jego głowie. A ona wpuściła go do siebie. I pozwoliła sobie zapomnieć o wszystkim oprócz niego. Kiedy skończyli, położyła głowę na jego piersi, która stała się oddychającą poduszką. Jego serce dudniło w jej uchu. Abena spędziła kiedyś cały dzień, nawadniając pola swojego ojca: szła do strumienia, zanurzała w nim wiadro, a potem wracała i stopniowo napełniała zbiornik. Zapadał zmrok, a ona miała wrażenie, że bez względu na to, ile przyniesie wody, zawsze jest jej za mało. Następnego ranka wszystkie rośliny umarły i zamieniły się w zeschłe liście, zaśmiecające skrawek ziemi przylegający do ich chaty. Miała wtedy zaledwie pięć lat. Nie rozumiała tego, że nawet najbardziej usilne starania zmierzające
do utrzymania czegoś przy życiu mogą okazać się nieskuteczne. Wiedziała tylko tyle, że ojciec codziennie rano dogląda roślin i odprawia nad nimi modły, ale co rok dochodzi do nieuniknionej katastrofy, a ojciec, w którego oczach nigdy nie widziała łez, który traktował każde niepowodzenie jako nową szansę, unosi wysoko głowę i zaczyna od nowa. Więc wtedy zapłakała za niego. Znalazł ją w chatce i usiadł obok niej. — Dlaczego płaczesz? — spytał. — Wszystkie rośliny umarły, a przecież mogłam im pomóc! — wykrztusiła przez ściśnięte od szlochu gardło. — Abena, co zrobiłabyś inaczej, gdybyś wiedziała, że rośliny mogą umrzeć? Zastanawiała się przez chwilę, a potem otarła nos grzbietem dłoni i odpowiedziała: — Przyniosłabym więcej wody. Ojciec skinął głową. — Więc przynieś następnym razem więcej wody, ale teraz nie płacz. W twoim życiu nie powinno być miejsca na wyrzuty sumienia. Jeśli w chwili, w której coś robisz, jesteś pewna słuszności swojego postępowania, to dlaczego masz go później żałować? Abena kiwnęła głową, choć nie rozumiała jego słów. Ale już wtedy zdawała sobie sprawę, że on mówi bardziej do siebie niż do niej. Teraz kiedy jej głowa drgała w rytmie oddechów i bicia serca Ohene Nyarko, a ona czuła na skórze spływającą po niej kroplę ich wspólnego potu, przypomniała sobie te słowa i postanowiła niczego nie żałować. * W roku, w którym Abena odwiedziła Kumasi, wszyscy mieszkańcy jej wioski przeżyli nieurodzaj. To samo wydarzyło się w roku następnym. I przez kolejne cztery lata. Osada zaczęła się wyludniać. Niektórzy byli tak zdesperowani, że przenosili się na budzącą grozę Północ. Przekraczali Woltę, szukając nieuprawianej ziemi, ziemi, która się od nich nie odwróciła. Ojciec Abeny był tak stary, że nie mógł już wyprostować grzbietu ani rąk. Nie był w stanie uprawiać pola. Więc Abena robiła to za niego, bezradnie obserwując zrujnowaną glebę, która rok po roku rodziła tylko śmierć. Mieszkańcy wioski głodowali. Mówili, że jest to akt pokuty, ale wiedzieli, że nie mają innego wyboru. Nawet porośnięte niegdyś bujną roślinnością pola Ohene Nyarko zamieniły się w nagie skrawki ziemi, więc jego obietnica, że poślubi Abenę po najbliższych dobrych zbiorach poszła w niepamięć. Nadal się widywali. W pierwszym roku, kiedy nie wiedzieli jeszcze, jak wypadną żniwa, robili to otwarcie. — Bądź ostrożna — mówiła do Abeny matka, kiedy Ohene Nyarko wykradał się rankiem z chaty jej córki. — To jest złe juju. Ale Abena wcale się tym nie przejmowała. Co z tego, że ludzie o tym wiedzą? Co z tego, że może zajść w ciążę? Przecież niedługo będzie żoną Ohene Nyarko, a nie tylko najstarszą przyjaciółką, zamienioną w kochankę. Ale w tym roku rośliny Ohene Nyarko umarły jako pierwsze, a ludzie zaczęli się drapać po głowach i pytać dlaczego. Kiedy wyginęły ich własne uprawy, niektórzy doszli do wniosku, że musi być wśród nich jakaś czarownica. Inni podejrzewali, że nieurodzaj jest opóźnionym dowodem na to, że obecność Pechowca musiała ich prędzej czy później narazić na kłopoty. Pod koniec drugiego złego roku kobieta o imieniu Aba dostrzegła Ohene Nyarko na ścieżce, prowadzącej do wsi od strony chaty Abeny. — To Abena! — zawołała podczas najbliższej narady mieszkańców, wpadając do pomieszczenia peł-
nego starych mężczyzn i przyciskając dłonią swój falujący biust. — To ona sprowadziła zło na Ohene Nyarko, a teraz to zło rozprzestrzenia się na nas wszystkich! Starcy wysłuchali zeznań Ohene Nyarko i Abeny, a potem przez osiem godzin rozważali różne warianty postępowania. Postawa Ohene Nyarko, który obiecał Abenie małżeństwo po najbliższych udanych zbiorach, wydała im się racjonalna. Nie widzieli w niej nic złego, ale nie mogli pozwolić na to, by cudzołóstwo pozostało bezkarne, bo bali się, że dorastające dzieci uznałyby je za przyjętą normę postępowania. Z kolei najbardziej przesądni nadal obarczali Abenę winą za nieurodzaj. Uważali, że skoro nie poczęła dziecka, musi być równie jałowa jak ich ziemia, ale wiedzieli też, że jeśli ją wygnają z wioski, Ohene Nyarko nie pomoże im w rekultywacji pól. W końcu podjęli decyzję i ogłosili ją publicznie. Abena zostanie wygnana z wioski, jeśli zajdzie w ciążę albo jeśli nieurodzaj potrwa siedem lat. Natomiast jeżeli zbiorą dobre plony, zanim dojdzie do któregoś z tych dwóch wydarzeń, pozwolą jej zostać. — Czy twój mąż jest w domu? — spytała Abena żonę Ohene Nyarko trzeciego dnia szóstego złego roku. Przebyła krótką drogę w potokach ulewy, ale gdy doszła na miejsce, deszcz ustał. Mefia spojrzała na nią, ale jej nie odpowiedziała. W istocie nie odzywała się do niej od dnia kłótni z mężem, podczas której błagała go przez cały wieczór, by zerwał z Abeną, bo okrywa hańbą rodzinę, a on odpowiadał jej, że nie może złamać danego słowa. Mimo to Abena przy każdej okazji usiłowała odnosić się do niej jak najuprzejmiej. Kiedy milczenie stało się nieznośnie krępujące, Abena weszła do chaty Ohene Nyarko, który był zajęty układaniem jakichś rzeczy w małej torbie z tkaniny kente. — Dokąd się wybierasz? — spytała. — Idę do Osu. Podobno ktoś sprowadził tam nową roślinę. Mówią, że ona będzie dobrze rosła w naszych warunkach. — Co ja pocznę, kiedy ty będziesz w Osu? Oni pewnie wyrzucą mnie stąd, gdy tylko odejdziesz. Ohene Nyarko odłożył torbę, chwycił Abenę w ramiona i uniósł w górę tak wysoko, że ich twarze znalazły się na tym samym poziomie. — Jeśli to zrobią, będą mieli ze mną do czynienia, gdy tylko wrócę. Postawił ją z powrotem na podłodze. Jego dzieci zbierały na dworze korę z drzew mangostanowych i robiły z niej nadające się do żucia laski, które można było sprzedać w Kumasi i zamienić na żywność. Abena wiedziała, że Ohene Nyarko jest tym zażenowany. Nie miał nic przeciwko, żeby jego dzieci robiły coś pożytecznego, ale wstydził się, że robią to, bo nie jest w stanie ich wyżywić. Tego dnia kochali się pospiesznie, a Ohene Nyarko wyruszył wkrótce potem w drogę. Abena poszła do domu. Zastała w nim rodziców, którzy siedzieli przed paleniskiem, piekąc orzechy ziemne. — Ohene Nyarko mówi, że w Osu jest nowa roślina, która bardzo dobrze się rozwija. Poszedł po nią i obiecał, że ją nam podaruje. Matka kiwnęła głową, a ojciec wzruszył ramionami. Abena wiedziała, że są zawstydzeni jej postępowaniem. Kiedy wydano wyrok dotyczący jej przyszłego wygnania, rodzice usiłowali namówić starszyznę do ponownego rozpatrzenia sprawy. Prosili też Ohene Nyarko, żeby się z nią ożenił bez względu na wysokość plonów. Wtedy i obecnie Pechowiec był najstarszym mężczyzną we wsi. Należał mu się szacunek, choć nie pozwolono mu wejść w skład starszyzny, gdyż nie pochodził z tej wioski. — Mamy tylko jedno dziecko! — mówił Stary Człowiek, ale starszyzna odwróciła się do niego plecami. — Co ty zrobiłeś? — spytała tego wieczora podczas kolacji matka Abeny, zasłaniając rękami zapłakaną twarz, a potem unosząc je ku niebu. — A co ja zrobiłam, żeby zasłużyć na takie dziecko? Ale wtedy mieli za sobą dopiero dwa lata niedobrych zbiorów. Abena zapewniała ich, że rośliny wyrosną, a Ohene Nyarko ją poślubi. Teraz ich jedyną pociechą było to, że Abena odziedziczyła najwyraźniej bezpłodność matki, klątwę rodzinną Starego Człowieka, lub coś — cokolwiek to było — co unie-
możliwiało jej poczęcie dziecka. — Nic tutaj nie wyrośnie — mówił Stary Człowiek. — Ta wieś jest skończona. Nikt nie może dłużej żyć w takich warunkach. Nikt nie zniesie następnego roku odżywiania się orzechami i korą drzew. Oni myślą, że skazali na wygnanie tylko ciebie, ale ta ziemia wydała taki sam wyrok na nas wszystkich. Patrzcie uważnie. To tylko kwestia czasu. Ohene Nyarko wrócił w tydzień później z nowymi nasionami. Roślina nazywała się kakao, a on twierdził, że te ziarna zmienią wszystko. Mówił, że plemię Akuapem zamieszkujące Wschodni Region czerpie już korzyści z nowej rośliny, sprzedając ją zamorskim białym przybyszom w ilościach, które przypominają dobre czasy handlu. — Nie macie pojęcia, ile kosztowały mnie te nasionka! — oznajmił Ohene Nyarko, unosząc ziarenka na dłoni, żeby każdy mógł je zobaczyć, pomacać i powąchać. — Ale naszej wiosce to się opłaci. Zaufajcie mi. Będą musieli zapomnieć o nazwie Złote Wybrzeże i nazwać nas Kakaowym Wybrzeżem! I miał rację. Jego nasiona już po kilku miesiącach wypuściły pędy, pokryte złotymi, zielonymi i pomarańczowymi owocami. Zaciekawieni mieszkańcy wioski, którzy nigdy nie widzieli czegoś podobnego, tak bardzo chcieli dotykać ziaren i zaglądać do ich wnętrza, że Ohene Nyarko i jego synowie zaczęli spać na dworze i pilnować swego pola. — Ale czy ono nas wyżywi? — zastanawiali się natręci, odpędzani przez Ohene Nyarko i jego dzieci. W ciągu tych pierwszych miesięcy uprawy kakao Abena widywała Ohene Nyarko coraz rzadziej, ale jego nieobecność była jej na rękę. Im ciężej pracował w swoim gospodarstwie, tym szybciej mógł się doczekać dobrych plonów, które z kolei miały być zapowiedzią ich rychłego ślubu. Kiedy się widywali, mówił tylko o uprawie kakao i o poniesionych kosztach. Jego dłonie miały nieznany jej dotąd słodkawy, ziemisty, ciemny zapach. Gdy się rozstawali, czuła go w miejscach, których dotykał: na dużych, ciemnych kręgach, otaczających jej sutki lub za uszami. Roślina wywierała wpływ na całe otoczenie. W końcu Ohene Nyarko oznajmił, że nadszedł czas żniw, więc wszyscy mieszkańcy wyszli w pole, by pracować pod jego kierunkiem, w myśl wskazówek, jakie dali mu rolnicy ze Wschodniego Regionu. Rozbijali owoce kakaowców i znajdywali w ich wnętrzu słodką miazgę, w której pływały małe, fioletowe nasionka. Układali je na liściach banana i przykrywali kolejną warstwą liści. Kiedy skończyli, Ohene Nyarko odesłał ich do domów. — Nie zdołamy się tym wyżywić — szeptali wieśniacy, wracając do swych chat. Niektóre rodziny, zniechęcone tym, co znalazły wewnątrz owoców kakaowca, zaczęły już pakować swój dobytek. Ale pozostałe przybyły na pole po pięciu dniach i rozrzuciły sfermentowane ziarenka na słońcu, które miało je wysuszyć. Kiedy tak się stało, wszyscy mieszkańcy wsi przynieśli torby z tkaniny kente, do których załadowano suche ziarna. — Co dalej? — pytali się nawzajem, zerkając na Ohene Nyarko, który układał torby w swojej szopie. — Teraz odpoczniemy — oznajmił grupie oczekujących. — Jutro pójdę na targ i sprzedam, co będę mógł. Spał tej nocy w chacie Abeny, tak otwarcie i śmiało, jakby byli małżeństwem od pięćdziesięciu lat lub dłużej, a jego zachowanie obudziło jej nadzieje. Ale leżący obok niej na podłodze człowiek nie był już pewnym siebie mężczyzną, który obiecał ratunek całej wiosce. Mężczyzna, którego poznała, zanim jeszcze zaczęli zasłaniać swoje biodra tkaniną, płakał i drżał. — Co będzie, jeśli to się nie uda? — pytał, kryjąc głowę na jej łonie. — Jeśli nie zdołam ich sprzedać? — Cicho, przestań tak mówić! Oni na pewno je kupią. Muszą je kupić. Ale on tak głośno płakał i tak silnie drżał, że nie dosłyszała, kiedy powiedział „Tego też się boję”. Lecz nawet gdyby te słowa dotarły do jej uszu, nie wiedziałaby, co ma na myśli. Następnego ranka wyszedł, zanim się obudziła. Oczekujący na jego powrót mieszkańcy schwytali
i zabili małą, chudą kozę, a potem gotowali ją przez cały dzień, w nadziei że trochę zmięknie. Młodsze dzieci, przekonane, że są szybkie i sprytne, próbowały kraść na wpół surowe kawałki mięsa za plecami swoich matek, ale kobiety, obdarzone szóstym zmysłem, pozwalającym przewidzieć złe zachowanie potomstwa, chwytały je za ręce i trzymały nad ogniem tak długo, aż zaczynały płakać i obiecywać poprawę. Ohene Nyarko nie wrócił ani tego, ani następnego wieczora. Zjawił się trzeciego dnia, po południu. Ciągnął za sobą na sznurze cztery utuczone, oporne kozy, które beczały tak głośno, jakby czuły zapach rzeźnickiego noża. Torby, w których wyniósł z wioski ziarna kakaowe, były teraz pełne batatów, orzechów kola, oleju palmowego i licznych naczyń z palmowym winem. Wieśniacy zorganizowali uroczystość, jakiej ich osada nie widziała od lat. Radosnym okrzykom i tańcom towarzyszył błysk licznych nagich piersi. Starzy mężczyźni i stare kobiety tańczyli adowa, lekko kołysząc biodrami i wymachując rękami tak energicznie, jakby byli gotowi brać coś od Ziemi, a potem jej to oddawać. Ich żołądki chyba się ostatnio skurczyły, bo szybko wypełniło je jedzenie, ale oni nadal je napychali i pili słodkie palmowe wino. Pechowiec i Akosua, bardzo zadowoleni, że złe dni w końcu minęły, obejmowali się, patrząc na tańczących uczestników uroczystości i na dzieci, które klepały się w takt muzyki po pełnych brzuchach. W trakcie uroczystości Abena spojrzała na Ohene Nyarko, który wpatrywał się w mieszkańców ukochanej wioski. Na jego twarzy, oprócz wielkiej dumy, malowało się coś jeszcze, coś, czego nie potrafiła nazwać. — Świetnie się spisałeś — powiedziała, podchodząc do niego bliżej. Przez całą noc trzymał się od niej z daleka, a ona myślała, że nie chce na nich zwracać uwagi mieszkańców wioski, którzy mogliby zacząć się zastanawiać, jak wygląda w świetle ostatnich wydarzeń kwestia jej wygnania. Lecz ona myślała tylko o jednej sprawie. Nie powiedziała o tym nikomu, ale była o cztery dni spóźniona. I choć zdarzało się to już wcześniej, a ona wiedziała, że może zdarzyć się ponownie, teraz podejrzewała, że naszedł jej czas. Chciała, żeby Ohene Nyarko zadeklarował swą miłość do niej ze szczytów dachów. Żeby teraz, kiedy wszyscy mieszkańcy wioski byli najedzeni i rozbawieni, powiedział: „Ożenię się z tobą. I to nie jutro, lecz dziś. Natychmiast. Ta uroczystość będzie poświęcona tobie i mnie”. Ale on powiedział tylko: — Witaj, Abena. Czy się najadłaś? — Tak, dziękuję ci. Kiwnął głową i z tykwy wypił kolejny łyk wina. — Dobrze się spisałeś, Ohene Nyarko — powiedziała, wyciągając rękę, by poklepać go po ramieniu, ale jej dłoń natrafiła na pustkę. W tym momencie zdała sobie sprawę, że unikał spojrzenia jej w oczy. — Dlaczego się odsunąłeś? — spytała, robiąc krok do tyłu. — Co? — Nie pytaj „co” takim tonem, jakbym była szalona. Próbowałam cię dotknąć, a ty się odsunąłeś. — Spokojnie, Abena. Nie rób sceny. Nie zrobiła sceny. Odwróciła się i ruszyła przed siebie. Minęła tańczących ludzi i zapłakanych rodziców, a kiedy ujrzała podłogę swej chaty, położyła się na niej, ściskając jedną dłonią swe serce, a drugą swój brzuch. W takiej pozycji zastała ją starszyzna, która przybyła rano, by jej obwieścić, że może zostać w wiosce. Złe lata skończyły się przed upływem siódmego roku od jej cudzołóstwa, a ona nie poczęła jeszcze dziecka. Uznano też, że plony Ohene Nyarko przyniosły mu tak duży dochód, iż może on spełnić w końcu swoją obietnicę.
— On się ze mną nie ożeni — zawołała z podłogi Abena, dygocząc nerwowo i trzymając się dwiema rękami za dwa bolesne miejsca, czyli za brzuch i serce. Członkowie starszyzny podrapali się po głowach i spojrzeli na siebie z namysłem. Podejrzewali, że Abena oszalała w końcu, po tylu latach oczekiwania. — Co to ma znaczyć? — spytał jeden z nich. — On się ze mną nie ożeni — powtórzyła, a potem przewróciła się na bok w taki sposób, że widzieli tylko jej plecy. Starszyzna pospieszyła do chaty Ohene Nyarko. On przygotowywał się już do następnego sezonu upraw, oglądając i przebierając nasiona, którymi zamierzał się podzielić z wszystkimi innymi rolnikami z wioski. — A więc wam to powiedziała — mruknął, nie podnosząc wzroku znad nasion. Jeden stosik dla Sarpongsów, jeden dla Gyasich, jeden dla Asarów, jeszcze jeden dla Kankamów… — O co chodzi, Ohene Nyarko? Przygotował już wszystkie stosy. Tego popołudnia miały je od niego odebrać głowy wszystkich rodzin, a potem posiać je na swoich skrawkach ziemi i czekać, aż wyrosną z nich i zakwitną dziwne młode drzewa, dzięki którym ich wieś stanie się tak zasobna jak dawniej, a może jeszcze bogatsza. — Aby zdobyć nasiona kakao, musiałem obiecać pewnemu człowiekowi z Osu, że poślubię jego córkę. Cena, jakiej żądają jej rodzice, jest tak wysoka, że pochłonie wszystko, co zarobiłem na handlu kakao. Nie mogę w tym roku ożenić się z Abeną. Będzie musiała poczekać. Abena, która w końcu wstała z podłogi swojej chatki i otrzepała kolana oraz plecy, wiedziała, że czekać nie będzie. — Odchodzę, Stary Człowieku — powiedziała Abena. — Nie mogę tu dłużej zostać i robić z siebie pośmiewiska. Dość już wycierpiałam. Jej ojciec zasłonił drzwi chaty własnym ciałem. Był stary i słaby, wiedziała, że starczy go dotknąć i upadnie na ziemię. — Nie możesz jeszcze odejść — powiedział. — Jeszcze nie teraz. Powoli cofnął się od drzwi, nie spuszczając jej z oka. Kiedy się nie poruszyła, podniósł z podłogi łopatę, poszedł na skraj ich skrawka ziemi i zaczął kopać. — Co ty robisz? — spytała Abena. Pechowiec był już spocony. Poruszał się tak wolno, że zrobiło się jej go żal. Wzięła z jego rąk łopatę i zaczęła kopać. — Czego szukasz? Ojciec ukląkł i zaczął rozgrzebywać ziemię rękami, pozwalając jej przesączać się przez jego palce. Kiedy skończył, w jego dłoniach został tylko czarny, kamienny naszyjnik. Abena osunęła się na kolana i zaczęła go oglądać. Błyszczał jak złoto i był chłodny w dotyku. Ojciec chrząknął głośno, usiłując odzyskać oddech. — Należał do mojej babki, a twojej prababki, która miała na imię Effia. A ona dostała go od swojej matki. — Effia — powtórzyła Abena. Po raz pierwszy w życiu usłyszała imię któregoś ze swych przodków i rozkoszowała się jego smakiem. Miała ochotę powtarzać je w nieskończoność. Effia. Effia. — Mój ojciec był handlarzem niewolnikami i bogatym człowiekiem. A ja postanowiłem opuścić krainę Fante, bo nie chciałem uczestniczyć w tym, co robiła moja rodzina. Chciałem pracować samodzielnie. Wiem, że nazywają mnie Pechowcem, ale ja co rok uważałem się za szczęściarza, bo miałem tę ziemię i wykonywałem godną pracę, a nie brałem udziału w haniebnych poczynaniach mojej rodziny. Kiedy tutejsi wieśniacy dali mi skrawek pola, byłem tak szczęśliwy, że zakopałem ten kamień, by podziękować ziemi. — Nie będę cię zatrzymywał, jeśli chcesz odejść, ale proszę, żebyś go wzięła ze sobą. Oby ci służył tak dobrze, jak służył mnie.
Abena włożyła naszyjnik i uściskała ojca. Jej matka stała w drzwiach chaty. Abena podeszła do niej, by ją również uściskać. Następnego ranka wyruszyła do Kumasi, a kiedy dotarła do tamtejszego kościoła misjonarzy, dotknęła zwisającego z jej szyi kamienia i podziękowała swoim przodkom.
CZĘŚĆ DRUGA
H Potrzeba było trzech policjantów, żeby obalić H na ziemię, a czterech, żeby zakuć go w łańcuchy. — Ja nic nie zrobiłem! — krzyczał, kiedy wciągnęli go do celi, ale mówił tylko do powietrza, które zostawili za sobą. Nigdy nie widział ludzi, którzy by tak pospiesznie odchodzili. Najwyraźniej ich wystraszył. Zaczął szarpać za kraty, przekonany, że zdołałby je wygiąć lub wyłamać, gdyby tylko zechciał. — Uspokój się, zanim cię zabiją — poradził mu współwięzień. H rozpoznał tego człowieka, bo widywał go wcześniej na mieście. Być może dzierżawił nawet do spółki z nim jedną z okolicznych farm. — Nikt mnie nie może zabić — oznajmił H. Nadal napierał na kratę. Odniósł wrażenie, że metal zaczyna ustępować pod jego palcami. Potem poczuł na ramieniu rękę towarzysza niedoli. Odwrócił się tak szybko, że współwięzień nie zdążył ani drgnąć, ani pomyśleć. Chwycił go za gardło. H miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu; uniósł mężczyznę tak wysoko w górę, że jego głowa ocierała się o sufit. Gdyby uniósł go wyżej, wybiłby w nim dziurę. — Nigdy więcej mnie nie dotykaj — powiedział H. — Czy ty myślisz, że ci biali ludzie cię nie zabiją? — spytał mężczyzna, wydobywając z siebie bardzo wolno słowa. — A co ja takiego zrobiłem? Upuszczony z nagła mężczyzna upadł na kolana i z trudem chwytał oddech. — Mówią, że zaczepiałeś białą kobietę. — Kto tak mówi? — Policjanci. Słyszałem, jak się zmawiali, zanim po ciebie poszli. — Kogo według nich zaczepiałem? — spytał H, siadając obok mężczyzny na podłodze. — Corę Hobbs. — Nie rozmawiałem z żadną Corą Hobbs — warknął H w nowym przypływie wściekłości. Skoro już posądzano go o kontakty z jakąś białą kobietą, to wolałby, żeby chodziło o kogoś ładniejszego niż córka człowieka, od którego dzierżawił kiedyś ziemię. — Chłopie, zastanów się — powiedział współwięzień, patrząc na niego tak pogardliwie, że choć był mniejszy i starszy, H z niewiadomych powodów poczuł przed nim nagle lęk. — Nieważne, czy ją zaczepiałeś, czy nie. Wystarczy, jeśli oni powiedzą, że to byłeś ty. Nic więcej nie muszą robić. Myślisz, że skoro jesteś wielki i napakowany, to nic ci nie grozi? Biali nie mogą na ciebie patrzeć, bo jesteś wolny i robisz, co ci się podoba. Nikt nie lubi widoku takiego czarnego mężczyzny jak ty, który chodzi dumny jak paw. Jakby nie miał w sobie ani odrobiny strachu. — Mężczyzna oparł głowę o ścianę celi i przymknął oczy. — Ile miałeś lat, kiedy wojna się skończyła? H próbował to obliczyć, ale nigdy nie znał się dobrze na rachunkach, a Wojna Domowa była tak dawno, że cyfry tworzyły wielki stos, którego czubek znajdował się poza jego zasięgiem. — Nie jestem pewien. Chyba koło trzynastu. — Mhhmmm. Tak właśnie myślałem. Byłeś młody. Niewolnictwo jest dla ciebie tylko drobnym fragmentem przeszłości, co? Skoro nikt ci tego dotąd nie powiedział, to ja będę pierwszy. Wojna może minęła, ale się nie skończyła. Nieznajomy mężczyzna ponownie zamknął oczy i poruszył w obie strony opartą o ścianę głową. Wyda-
wał się zmęczony; H zaczął się zastanawiać, od jak dawna siedzi w tej celi. — Nazywam się H — powiedział w końcu, jakby wyciągając rękę do zgody. — H to nie jest żadne imię — oznajmił współwięzień, otwierając oczy. — Nie mam innego — wyjaśnił H. Mężczyzna zasnął po chwili, a on słuchał chrapania i obserwował wznoszenie się i opadanie jego klatki piersiowej. W dniu, w którym wojna dobiegła końca, H opuścił plantację swego dawnego pana i rozpoczął marsz z Georgii do Alabamy. Chciał odkryć obrazy i dźwięki pasujące do jego niedawno pozyskanej wolności. Był szczęśliwy z powodu swej swobody. Tę samą radość przeżywali wszyscy, których znał. Ale nie trwało to długo. H spędził następne cztery doby w areszcie hrabstwa. Drugiego dnia strażnicy wyprowadzili z celi jego towarzysza. Nie wiedział, dokąd go zabrali. Kiedy w końcu przyszli po niego, nie powiedzieli mu, o co jest oskarżony, tylko oznajmili, że musi przed wieczorem zapłacić dziesięciodolarową grzywnę. — Zaoszczędziłem tylko pięć dolarów — powiedział H. Zebranie takiej sumy zajęło mu pięć lat pracy na dzierżawionej ziemi. — Może zechce ci pomóc rodzina — mruknął zastępca szeryfa, ale był już odwrócony tyłem i szedł w kierunku następnego więźnia. — Nie mam rodziny — powiedział H do nikogo. Przeszedł z Georgii do Alabamy zupełnie sam. Był przyzwyczajony do braku towarzystwa, ale Alabama przekształciła jego samotność w coś w rodzaju fizycznego bytu. Mógł jej dotknąć, układając się wieczorem do snu. Była w stylisku jego motyki, w kłębuszkach unoszącej się w powietrzu bawełny. Miał osiemnaście lat, kiedy poznał swoją kobietę o imieniu Ethe. Był już wtedy tak wielki, że nikt go nie zaczepiał. Kiedy wchodził do jakiegoś pomieszczenia, wszyscy rozstępowali się, żeby zrobić mu miejsce. Ale Ethe zawsze stała przy swoim zdaniu. Była najbardziej twardą kobietą, jaką w życiu znał, a związek z nią trwał dłużej niż jakikolwiek inny w życiu H. Poprosiłby ją teraz o pomoc, ale Ethe nie rozmawiała z nim od dnia, w którym zwrócił się do niej, używając imienia innej kobiety. Oszukując ją i okłamując, postąpił niesłusznie. Nadal ciążyła na nim ta hańba. Słyszał o czarnych kobietach, które odwiedzały w areszcie swoich synów lub mężów, po czym były wprowadzane przez policjantów do bocznego pokoju i dowiadywały się, że istnieją inne sposoby uiszczenia grzywny. Uważał, że będzie lepiej dla Ethe, jeśli zniknie z jej życia. Następnego ranka, o świcie, w upalny lipcowy dzień 1880 roku, został skuty z dziesięcioma innymi mężczyznami i sprzedany przez stan Alabama do pracy w kopalni węgla położonej na przedmieściach Birmingham. Kiedy rozległ się okrzyk: „Następny!” — policjant popchnął H i ustawił go przed obliczem zarządcy szybu. H widział już wcześniej inspekcję, jakiej poddano wszystkich dziesięciu skutych z nim mężczyzn, z którymi został tu przywieziony. Nie był zresztą pewien, czy wszyscy zasługują na miano mężczyzn. Już podczas podróży pociągiem zwrócił jego uwagę najwyżej dwunastoletni chłopiec, który siedział, nerwowo drżąc, w kącie wagonu. Teraz, kiedy stanął przed zarządcą szybu, zrobił w spodnie i przelewał potoki łez — wyglądał tak, jakby miał się rozpuścić w kałuży, wzbierającej u jego stóp. Był chyba zbyt młody, by kiedykolwiek widzieć taką szpicrutę, jaka leżała na biurku zarządcy. Choć mógł wiedzieć o istnieniu podobnych narzędzi — zapewne występowały one tylko w makabrycznych opowieściach jego rodziców. — Ten to prawdziwy wielkolud, co? — spytał policjant, uciskając ramiona H, żeby zarządca zobaczył, jakie są twarde. H był najwyższym mężczyzną w pomieszczeniu. Podczas całej podróży pociągiem usiłował wymyślić jakiś sposób uwolnienia się od łańcuchów. Zarządca gwizdnął z uznaniem. Wstał z krzesła, obszedł H i chwycił go za ramię. H rzucił się na niego, ale zatrzymały go kajdany. Nie był w stanie zerwać łańcuchów, ale wiedział, że gdyby odzyskał możli-
wość poruszania rękami, skręciłby kark zarządcy w ułamku sekundy. — Ho! ho! — zawołał sztygar. — Wygląda na to, że będziemy go musieli nauczyć dobrych manier. Ile za niego chcecie? — Dwadzieścia dolarów miesięcznie — odparł policjant. — Przecież dobrze wiesz, że nie płacimy więcej niż osiemnaście nawet za najlepszych ludzi. — Sam powiedziałeś, że jest wielki. Mogę się założyć, że ten przetrwa długi czas. Nie umrze w kopalni jak inni. — Nie możecie tak postępować! — krzyknął H. — Jestem wolny! Jestem wolnym człowiekiem! — Chwileczkę! — przerwał mu sztygar. Spojrzał uważnie na H, a potem wyciągnął spod płaszcza nóż i zaczął nim pocierać kamienną osełkę, która leżała na jego biurku. — Nie ma czegoś takiego jak wolny czarnuch — powiedział, podchodząc do H i przykładając nóż do jego szyi. H poczuł dotyk chłodnego ostrza, które niemal przebiło jego skórę. — Damy ci za niego dziewiętnaście — oznajmił zarządca, zwracając się do policjanta. Potem powoli przesunął ostrzem po szyi H, na której pojawiła się cienka, prosta, czerwona strużka mająca zapewne podkreślić jego słowa. — Może jest wielki, ale będzie krwawił tak samo jak wszyscy inni. Podczas wielu lat, jakie H przepracował na plantacjach, nigdy nie przyszło mu do głowy, że pod ziemią może być coś więcej niż tylko brud, woda, robaki i korzenie. Teraz przekonał się, że istnieje tam całe miasto. Większe i bardziej rozległe niż jakiekolwiek hrabstwo, w którym kiedykolwiek mieszkał lub pracował. Jego mieszkańcami byli wyłącznie czarni mężczyźni i chłopcy. Zamiast ulic były tu szyby, a zamiast domów komory. A wszystkie pomieszczenia wypełniał węgiel. Najtrudniej było wydobyć pierwszą tonę. H spędził na kolanach wiele godzin i całych dni. Pod koniec pierwszego miesiąca miał wrażenie, że łopata jest przedłużeniem jego ręki. Na jego plecach, wokół łopatek, pojawiły się nowe mięśnie, które wyrosły chyba tylko po to, żeby udźwignąć dodatkowy ciężar. H i inni mężczyźni, wraz ze stanowiącymi przedłużenie ich rąk łopatami, byli opuszczani szybem do kopalni leżącej o jakieś dwieście metrów niżej. Gdy tylko znaleźli się w podziemnym mieście, rozpoczynali pięcio-, siedmio- lub dziesięciokilometrowy marsz, by dotrzeć do pokładu, na którym mieli tego dnia pracować. H był potężnie zbudowany, ale zwinny. Potrafił leżeć na boku i wślizgiwać się do szczelin i wnęk. Umiał też czołgać się na kolanach i rękach przez tunele wyrobisk, dopóki nie dotarł do właściwej komory. Po przybyciu na miejsce przerzucał łopatą około siedmiu ton węgla, przez cały czas klęcząc lub leżąc na brzuchu lub boku. Kiedy on i inni więźniowie wychodzili z kopalni, zawsze byli pokryci czarnym, gryzącym pyłem, który wżerał się boleśnie w skórę. H myślał czasem, że ten piekący ból podpali złoża węgla i stanie się przyczyną ich tragicznej śmierci. Ale nie tylko pył stanowił zagrożenie dla życia górnika. Więzienny strażnik nierzadko wymierzał chłostę tym pracownikom, którzy nie wykonali dziesięciotonowej normy. Pewien towarzysz niedoli H przerzucił w ciągu dnia 5415 kilogramów węgla, ale po jego zważeniu okazało się, że do przewidzianej normy brakuje 84,5 kilograma. Zarządca kopalni kazał nieszczęśnikowi oprzeć obie ręce na ścianie wyrobiska i bił go batem tak długo, dopóki biedak nie umarł. Biali strażnicy nie usunęli ciała przez dwa następne dni, więc pokryte czarnym pyłem zwłoki stały się ostrzeżeniem dla reszty więźniów. Stropy kopalni niejednokrotnie się załamywały, grzebiąc żywcem wielu skazańców. Wybuchy pyłu zabijały setki mężczyzn i chłopców. H niejednokrotnie pracował przez cały dzień obok człowieka, z którym skuto go poprzedniego wieczora, a nazajutrz dowiadywał się, że stracił on życie z nieznanych nikomu powodów. H zawsze marzył o przenosinach do Birmingham. Od zakończenia wojny był dzierżawcą i słyszał wielokrotnie, że w tym mieście czarny człowiek może stanąć na nogi. Pragnął więc tam zamieszkać i w końcu rozpocząć prawdziwe życie. Ale jak wyglądał teraz jego byt? Kiedy był niewolnikiem, jego pan (jeśli chciał, by pieniądze, które za niego zapłacił, jakoś się zwróciły) musiał przynajmniej dbać o utrzymanie
go przy życiu. Teraz, gdyby H umarł, właściciele kopalni wzięliby na jego miejsce po prostu kogoś innego. Był mniej wart niż zwykły muł. H nie pamiętał czasów, w których był wolny, i już nie wiedział, czy brakuje mu samej wolności, czy też dotyczących jej wspomnień. Czasem, leżąc na długiej drewnianej pryczy, którą dzielił z pięćdziesięcioma kilkoma innymi więźniami skutymi w taki sposób, że mogli się przewracać na drugi bok tylko równocześnie, usiłował przypomnieć sobie przeszłość. Zmuszał się do myślenia o wszystkich rzeczach, które potrafił jeszcze przywołać z pamięci. Najczęściej przypominał sobie Ethe. Jej obfite kształty, wyraz jej oczu, kiedy czule do niej przemawiał, ból i lęk, które budziła w nim myśl o jej utracie. Czasem, kiedy spał, łańcuchy ocierały się o jego ciało w taki sposób, że czuł na nim dotyk jej rąk. Zawsze go to dziwiło, bo przecież metal bardzo różnił się od skóry. Niemal wszyscy zatrudnieni w kopalni czarni skazańcy przeżyli to samo co on. Byli niewolnikami i wprawdzie na jakiś czas odzyskali wolność, ale potem znów ją utracili. Timothy, przykuty do łańcucha krępującego także ruchy H, został aresztowany przed własnym domem, który zbudował po wojnie. Na pobliskim polu przez całą noc szczekał jakiś pies, więc wyszedł na dwór, by go uciszyć. Następnego ranka policja aresztowała go za zakłócanie spokoju. Inny współwięzień, Solomon, trafił do więzienia za kradzież pięciocentówki i został skazany na dwadzieścia lat. Od czasu do czasu jeden ze strażników przyprowadzał białego aresztanta. Nowy więzień zostawał przykuty do jakiegoś Murzyna i przez pierwsze kilka minut skarżył się na swój los. Mówił, że zasługuje na lepsze traktowanie niż czarnuchy. Błagał strażników, których nazywał białymi braćmi, żeby okazali mu litość i nie narażali go na tak wielką hańbę. Na zmianę przeklinał i płakał. Ale kiedy musieli zjechać do kopalni, rychło odkrywał, że jeśli chce przeżyć, musi zaufać czarnym współwięźniom. H został kiedyś skuty z białym więźniem o imieniu Thomas, którego ręce tak bardzo się trzęsły, że nie mógł unieść łopaty. Thomas był w kopalni dopiero od kilku dni, ale wiedział już, że jeśli nie wykona normy, on i jego kolega otrzymają chłostę, która może skończyć się śmiercią. Drżącymi rękami uniósł w górę kilka kilogramów węgla, a potem załamał się, zaczął płakać i upadł na kolana, bełkocząc niewyraźnie, że nie chce umierać pod ziemią na oczach samych czarnuchów. H patrzył na niego przez chwilę w milczeniu, a potem podszedł i schylił się po jego łopatę. Trzymając ją w jednej ręce, a swoją w drugiej, wykonał za nich obu dzienną normę wydobycia. — Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś ładował węgiel dwiema rękami — powiedział potem z uznaniem zarządca kopalni, który obserwował uważnie to wydarzenie. H w odpowiedzi kiwnął tylko głową. Potem sztygar kopnął Thomasa, który nadal siedział na ziemi, cicho płacząc, i mruknął do niego: — Ten czarnuch właśnie uratował ci życie. Thomas podniósł wzrok na H, ale H nie powiedział do niego ani słowa. Już w nocy, leżąc na niewysokiej piętrowej pryczy obok dwóch przykutych do niego łańcuchem mężczyzn, H zdał sobie sprawę, że nie jest w stanie poruszać rękami. — Co się stało? — spytał Joecy, widząc że jego sąsiad zastygł w bezruchu. — Nie mam czucia w rękach — wyszeptał z przerażeniem H, a Joecy kiwnął ze zrozumieniem głową. — Nie chcę umierać, Joecy. Nie chcę umierać. Nie chcę umierać. Nie chcę umierać — powtarzał H, nie mogąc się zmusić do zamilknięcia. Po chwili zdał sobie sprawę, że po jego twarzy spływają łzy zmieszane z pyłem węglowym. — Nie chcę umierać. Nie chcę umierać. — Bądź cicho! — powiedział Joecy, obejmując go serdecznie, choć łańcuchy krępowały jego ruchy i złowrogo brzęczały. — Dziś w nocy nikt nie umrze. Nikt. Obaj rozejrzeli się wokół siebie, by sprawdzić, czy nie obudzili pozostałych. Wszyscy słyszeli o tym, że H uratował białego współwięźnia. Ale wszyscy wiedzieli również, że nie może on liczyć na pobłażanie ze strony zarządcy. I że będzie musiał jak zwykle wykonać swą normę. Następnego dnia H pracował na dziennej zmianie i ponownie został skuty z Thomasem. On i jego koledzy z porannej szychty obudzili się przy świetle cienkiego księżyca, którego oba rogi zagięte były ku
górze w taki sposób, że przypominał on jasny uśmiech na ciemnej twarzy nocy. Dostali w kantynie kubek kawy i ochłap mięsa oraz torbę z drugim śniadaniem, a potem zostali opuszczeni na dno kopalni około siedemdziesięciu metrów pod ziemią. H i Thomas musieli jeszcze przejść trzy kilometry podziemnym korytarzem, zanim znaleźli się w komorze, w której mieli fedrować węgiel. W jednym pomieszczeniu pracowali zazwyczaj tylko dwaj ludzie, ale ze względu na bardzo trudne warunki wydobycia nadzorca przydzielił im do pomocy jeszcze dwóch górników. Jednym z nich był Joecy, a drugim skazaniec nazywany Bykiem — nie dlatego, że był potężnie zbudowany i groźnie wyglądał, lecz dlatego że członkowie Klanu osmalili mu kiedyś twarz, chcąc pozostawić na niej trwałe piętno, świadczące o jego nikczemnym charakterze. H starał się zachowywać tak jak zwykle, ale ponieważ nie miał władzy w obolałych rękach, nie mógł odebrać ani kawy, ani mięsa, ani torby z drugim śniadaniem, więc natychmiast podążył w kierunku windy. Chciał przetrwać poranek, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, i zachować odrobinę energii na moment, w którym będzie musiał podjąć pracę. Tego dnia rębaczem był Joecy. Nie odznaczał się pokaźnym wzrostem, bo mierzył niewiele ponad metr sześćdziesiąt, ale znał strukturę pokładów węgla lepiej niż jakikolwiek górnik, z którym H kiedykolwiek pracował. Cieszył się ogólnym szacunkiem i odsiadywał siódmy rok swego ośmioletniego wyroku, pracując z takim samym zapałem jak na początku odbywania kary. Mówił często, że po odzyskaniu wolności pójdzie śladem innych czarnych skazańców i zostanie w kopalni jako płatny robotnik. Prawo zabraniało karania chłostą wolnych górników. Tego dnia wyrobisko było wysokie tylko na trzydzieści kilka centymetrów. H widywał ludzi, którzy wciskali się w tak ciasną przestrzeń, ale po chwili zaczynali się dusić i dostawali drgawek, więc trzeba ich było wyciągać. Pewien człowiek dotarł kiedyś do połowy korytarza, ale utknął w nim, sparaliżowany i na wpół uduszony przez strach. Wezwano na pomoc Joecy’a, ale kiedy dotarł on do miejsca wypadku, uwięziony górnik już nie żył. Joecy nie przejął się bynajmniej panującą na wyrobisku ciasnotą. Wpełznął w ciasny korytarz i leżąc na plecach zaczął kruszyć skałę od spodu. Po jakimś czasie przyłożył do niej ucho, usiłując — jak zawsze mówił — znaleźć kawałek pokładu, który nie zawali mu się na głowę i nie pogrzebie go pod swoim ciężarem. Kiedy mu się to udało, wywiercił w nim dziurę, wetknął do niej laskę dynamitu i podpalił lont. Gdy nastąpił wybuch, Thomas i Byk chwycili kilofy i zaczęli rozbijać skałę na drobniejsze kawałki, które mieli wspólnie załadować na wagoniki. H usiłował unieść łopatę, ale jego ramiona nawet nie drgnęły. Podjął ponowną próbę, koncentrując całą uwagę na swych barkach, przedramionach, przegubach, palcach. Bez skutku. Byk i Thomas początkowo patrzyli na niego w milczeniu, ale kiedy Joecy zaczął szuflować łopatą przypadający na H stos węgla, Byk poszedł za jego przykładem. Po chwili przyłączył się do nich Thomas. Każdy z nich wykonywał swoją normę i część normy, przypadającej na H. — Dziękuję ci za wczorajszą pomoc — powiedział Thomas, kiedy skończyli. H nadal odczuwał ból w ramionach. Miał wrażenie, że zamieniły się one w kamienne bryły, przyciągane do jego ciała przez siłę ciężkości. Skwitował słowa Thomasa kiwnięciem głowy. Kiedyś marzył o zabijaniu białych ludzi w taki sam sposób, w jaki oni zabijali czarnych. Widział w snach sznury, baty, drzewa i szyby kopalń. — Dlaczego nazywają cię H? — spytał Thomas. — Nie wiem — odparł H. Od dawna myślał tylko o tym, jak uciec z kopalni. Obserwował korytarze podziemnego miasta i zastanawiał się, czy istnieje jakaś droga prowadząca na zewnątrz, ku wolności. — Co to znaczy: nie wiem? Przecież ktoś musiał nadać ci takie imię. — Mój dawny pan powiedział mi kiedyś, że tak mówiła do mnie mama. Zanim się urodziłem, prosili ją, żeby wymyśliła dla mnie jakieś stosowne imię, ale odmówiła. Odebrała sobie życie. Mój pan mówił, że zanim umarła, musieli mnie wyciąć z jej brzucha.
Thomas nie odezwał się wtedy, tylko ponownie kiwnął głową, by wyrazić swą wdzięczność. W miesiąc później, kiedy umarł na gruźlicę, H nie pamiętał już jego imienia, pamiętał tylko minę, jaką Thomas zrobił, kiedy H podniósł jego łopatę. Tak toczyło się życie w kopalni. H nie wiedział, gdzie jest teraz Byk. Liczni skazańcy byli przenoszeni z miejsca na miejsce, wynajmowani przez jedną z nowych firm lub wchłaniani przez inną. Łatwo było zyskać przyjaciół, ale nie dało się ich utrzymać przy sobie. H dowiedział się kiedyś, że Joecy skończył odpracowywać swój wyrok — więźniowie opowiadali sobie o tym, że ich dawny kolega stał się jednym z wolnych górników, o których wszyscy słyszeli, ale w gruncie rzeczy nie marzyli nawet o tym, by kiedykolwiek awansować do ich grona. * H przerzucił ostatnią tonę węgla jako skazaniec w 1889 roku. Niemal przez cały czas swego uwięzienia był zatrudniony w Rock Slop, a ciężkiej pracy i nabytym umiejętnościom zawdzięczał to, że wyrok skrócono mu o cały rok. W dniu, w którym winda wywiozła go na światło dzienne, a strażnik zdjął łańcuchy z jego nóg, spojrzał prosto w słońce, pragnąc zapamiętać te promienie na wypadek, gdyby w wyniku jakiegoś okrutnego podstępu trafił ponownie do podziemnego miasta. Patrzył tak długo, aż słońce zamieniło się w jego oczach w tuzin żółtych punktów. Myślał o powrocie do domu, ale zdał sobie sprawę, że nie wie, gdzie jest jego dom. Na plantacjach, na których dawniej pracował, nic na niego nie czekało, a on nie miał żadnych krewnych. Pierwszego wieczora swej ponownie odzyskanej wolności szedł przed siebie, dopóki nie znalazł się w miejscu, z którego nie widać było ani jednej kopalni i w którym pył węglowy nie przywierał już do jego nozdrzy. Wszedł do pierwszego baru, w którym dostrzegł wielu czarnych, i choć miał niewiele pieniędzy, zamówił drinka. Biorąc tego ranka prysznic, zmył z kostek ślady łańcuchów i usunął spod paznokci czarny pył. Oglądał się w lustrze, dopóki nie był pewien, że nikt nie rozpozna w nim dawnego górnika. Sącząc swego drinka, dostrzegł jakąś kobietę. Przyszło mu do głowy, że jej skóra ma barwę szypułek bawełny. Tęsknił za tym kolorem, bo od niemal dziesięciu lat znał tylko czerń węgla. — Przepraszam, panienko, czy mogłaby mi pani powiedzieć, gdzie jestem? — spytał uprzejmie. Nie rozmawiał z kobietą od dnia, w którym zwracając się do Ethe użył imienia innej dziewczyny. — Czy nie spojrzał pan na szyld, zanim pan tu wszedł? — spytała z uśmiechem nieznajoma. — Chyba nie. — Jest pan w barze Pete’a, panie… — Nazywam się H. — Panie „nazywam się H”. Rozmawiali przez godzinę. H dowiedział się, że dziewczyna ma na imię Dinah i mieszka w Mobile, ale przyjechała do Birmingham, by odwiedzić kuzynkę, bardzo pobożną kobietę, która nie znosiła widoku pijących pobratymców. H wpadł właśnie na pomysł, by zaproponować jej małżeństwo, kiedy do rozmowy włączył się jakiś obcy mężczyzna. — Wyglądasz na siłacza — powiedział nieznajomy. — Chyba nim jestem — odparł H, kiwając głową. — Co trzeba zrobić, żeby być taki mocny? — spytał mężczyzna, a H wzruszył ramionami. — No dalej, podwiń rękaw, pokaż nam swoje mięśnie. H zaczął się śmiać, ale kiedy spojrzał na Dinah, dostrzegł w jej oczach błysk zainteresowania, więc podwinął rękaw. Oboje kiwnęli z uznaniem głowami, ale mężczyzna podszedł po chwili bliżej.
— Co to jest? — spytał, szarpiąc koszulę H i rozdzierając tanią tkaninę, z której była uszyta. — Dobry Boże! — jęknęła Dinah, zasłaniając usta dłonią. H wygiął szyję, chcąc zerknąć na swoje plecy, ale natychmiast zdał sobie sprawę, że nie musi ich oglądać. Od zniesienia niewolnictwa minęło niemal dwadzieścia pięć lat, wolni ludzie nie powinni mieć na grzbiecie świeżych śladów uderzenia batem. — Wiedziałem! — zawołał mężczyzna. — Wiedziałem, że to jeden z tych skazańców, których zatrudniają w kopalniach. Nie mogło być inaczej! Dinah, nie trać więcej czasu na rozmowy z tym czarnuchem! Posłuchała go. Odeszła razem z nim i stanęła na odległym końcu baru. H odwinął rękaw i zdał sobie sprawę, że jako człowiek napiętnowany nie może wrócić do wolnego świata. Przeniósł się do Pratt City, miasta czarnych i białych — byłych skazańców. Uwięzionych niegdyś górników, którzy byli teraz wolnymi górnikami. Już pierwszego wieczora zaczął zadawać pytania i w ten sposób odnalazł Joecy’ego. Przyjaciel mieszkał w Pratt City z żoną, która w ślad za nim przeprowadziła się tutaj z dziećmi. — Czyżbyś był człowiekiem samotnym? — spytała żona Joecy’ego, smażąc soloną wieprzowinę, którą H chętnie pochłaniał, jakby chcąc wynagrodzić sobie to, że od co najmniej dziesięciu lat nie jadł prawdziwego posiłku. — Dawno temu miałem kobietę o imieniu Ethe, ale myślę, że ona nie chce o mnie słyszeć. Żona przyjaciela spojrzała na niego ze współczuciem; domyślił się, że ona zna jego historię, bo sama poślubiła mężczyznę, którego biali ludzie pozbawili wolności i uczynili skazańcem. — Mały Joe! — zawołała żona Joecy’ego, a gdy po chwili zjawił się drobny chłopiec, dodała z dumą: — On umie pisać. H przyjrzał się jej synowi, który mógł mieć najwyżej jedenaście lat. Miał muskularne nogi i pogodne spojrzenie. Był bliźniaczo podobny do ojca, ale równocześnie czymś się od niego różnił. „Może nie skończy jako człowiek zmuszony do fizycznej pracy — pomyślał H. — Może będzie należał do nowego gatunku czarnych, umiejących wykorzystywać swój umysł”. — On napisze do twojej kobiety — powiedziała pani domu. — Nie ma takiej potrzeby — oznajmił H. Pamiętał, że podczas ich ostatniego spotkania Ethe wybiegła z pokoju tak pospiesznie, jakby ścigał ją jakiś zły duch. Żona Joecy’ego mlasnęła dwa razy językiem, a potem zrobiła to po raz trzeci. — Nie chcę słuchać takich głupstw — powiedziała stanowczym tonem. — Ktoś musi się dowiedzieć, że jesteś już wolnym człowiekiem. Choćby jedna osoba na świecie. — Z całym szacunkiem, proszę pani, mam siebie i niczego więcej nie potrzebuję. Żona Joecy’ego patrzyła na niego przez długą chwilę — dostrzegł w jej spojrzeniu litość i gniew, ale wcale się tym nie przejął. Nie zmienił swego zdania, a ona w końcu przestała na niego nalegać. Następnego ranka Joecy poszedł z nim do kopalni, by zapytać, czy nie potrzebują wolnego robotnika. Brygadzistą był niejaki pan John. Kazał H zdjąć koszulę. Obejrzał mięśnie jego ramion i pleców, a potem cicho gwizdnął. — Każdy mężczyzna, który przeżył dziesięć lat pracy w Rock Slope jest godny uwagi — powiedział, nie spuszczając z H badawczego spojrzenia niebieskich oczu. — Czy zawarłeś jakiś pakt z diabłem? — On jest po prostu dobrym robotnikiem — wtrącił Joecy. — Umie ciężko pracować i myśleć. — Czy możesz za niego ręczyć, Joecy? — spytał Pan John. — Tylko ja jestem od niego lepszy — odparł Joecy. H opuścił biuro z kilofem w dłoni. Życie w Pratt City było trudne, ale H nigdy nie zaznał łatwiejszego. Nie widział dotąd takiego miasta. Biali i czarni mieszkali z rodzinami w tych samych dzielnicach, należeli do tych samych związków zawodowych, walczyli o te same sprawy. Praca w kopalniach nauczyła ich, że jeśli chcą przetrwać, muszą na
sobie wzajemnie polegać. Takie myślenie towarzyszyło im, kiedy zaczynali budować osadę, a ponieważ nie znali nikogo oprócz swych kolegów, byłych współwięźniów, i wiedzieli, jak wygląda życie w Birmingham, usiłowali wyciągnąć wnioski z przeszłości, o której skądinąd chcieli jak najszybciej zapomnieć. H wykonywał tę samą pracę co przedtem, ale dostawał za nią pieniądze. Niegdyś spółka węglowa płaciła za niego, jako za pierwszorzędnego górnika, państwowemu więzieniu dziewiętnaście dolarów miesięcznie. Teraz pieniądze — nieraz aż czterdzieści dolarów miesięcznie — trafiały do jego kieszeni. Pamiętał, jak mało udało mu się zaoszczędzić przez dwa lata pracy na plantacji Hobbsa; zdawał sobie sprawę, że w jakiś niemal perwersyjny sposób kopalnia była jedną z najlepszych rzeczy, jakie mu się przytrafiły. Nauczyła go nowego, cennego zawodu. Wiedział, że jego ręce już nigdy nie będą zmuszone do zbierana bawełny lub uprawiania ziemi. Joecy i jego żona postąpili szlachetnie, pozwalając mu wprowadzić się do siebie, ale on miał już dość mieszkania z rodzinami innych ludzi. W ciągu pierwszego miesiąca pobytu w Pratt City spędzał większość wolnego od pracy czasu na sąsiadującej z mieszkaniem Joecy’ego działce, na której zaczął budować własny dom. Pewnego wieczora obrabiał tam właśnie drewno, kiedy odwiedził go Joecy. — Dlaczego jeszcze nie zapisałeś się do związku? — spytał. — Przydałby nam się człowiek tak energiczny jak ty. H dostał dobre drewno od innego dawnego przyjaciela z okresu niewolniczej pracy w kopalni i chciał je jak najszybciej wykorzystać, ale mógł budować swój dom tylko od ósmej wieczorem do trzeciej nad ranem. Resztę czasu spędzał pod ziemią. — Ja już taki nie jestem — mruknął. Choć blizna po nacięciu, jakie zrobił na jego szyi nóż nadzorcy, była niewidoczna, nadal od czasu do czasu przesuwał dłonią po tym miejscu, by nie zapomnieć, że biały człowiek nadal może go zabić za nic. — Ah, nie jesteś już taki, co? Nie pleć głupstw, H. Walczymy o sprawy, które mogą mieć znaczenie także dla ciebie. Nie musisz być samotny w tym domu, który tu budujesz. Związek może ci się przydać. Podczas pierwszego zebrania, w jakim H kiedykolwiek brał udział, siedział na samym końcu sali ze skrzyżowanymi na piersi rękami. Przemawiający do zebranych lekarz mówił im o pylicy płuc. — Pył węglowy, który po pracy pokrywa wasze ciało, przenika też do jego wnętrza. Wywołuje chorobę. Powinniście walczyć o skrócenie szycht i lepszą wentylację. H zdecydował się na wstąpienie do związku dopiero po miesiącu, ale nie przekonała go do tego gadanina Joecy’ego. Wciąż bał się, że zginie w kopalni — odzyskana wolność nie stłumiła tego lęku. Kiedy spuszczano go do szybu, zawsze wyobrażał sobie własną śmierć. Inni górnicy zapadali na nieznane mu choroby, o których nigdy przedtem nawet nie słyszał. Doszedł więc do wniosku, że teraz, kiedy jest człowiekiem wolnym, może przynajmniej zadbać o to, by podejmowane przez niego ryzyko było choć częściowo opłacalne. — Powinniśmy walczyć o podwyższenie stawek — oznajmił pewnego dnia. Na sali rozległ się szmer. Górnicy odwracali głowy, by zobaczyć, kto przemówił. Gdy zorientowali się, że to ten, który tak długo nie zabierał głosu na zebraniach, zaczęli szeptać: „To H, który pracował dwiema łopatami… Czy to naprawdę on?”. — Panie doktorze, nie jesteśmy w stanie uniknąć wdychania tego pyłu — ciągnął H. — Do diabła, przecież większość ludzi, którzy siedzą na tej sali, jest już w połowie drogi do śmierci. Więc zanim wyprawią nas na tamten świat, niech nam przynajmniej za to zapłacą. Za jego plecami rozległ się gwar, a po chwili przed zebranymi stanął chłopiec, który stracił nogę. Miał nie więcej niż czternaście lat — H czuł, że potrafi sobie wyobrazić całe jego dotychczasowe życie. Może zaczynał jako sortowacz i siedział pochylony nad tonami węgla, oczyszczając urobek z kamieni i łupków.
Potem przełożeni awansowali go na hamulcowego, bo zauważyli pewnego dnia, że potrafi szybko biegać. Musiał nadążać za wagonikami i zatrzymywać je, klinując ich koła, ale pewnego dnia jeden wagonik nie stanął w wyznaczonym miejscu, tylko wyskoczył z szyn, miażdżąc jego nogę i całą przyszłość. Kiedy lekarze ją obcięli, pewnie dodatkowym źródłem zmartwienia była dla niego świadomość, że nie pójdzie w ślady ojca i nigdy nie zostanie pierwszorzędnym górnikiem. Lekarz spojrzał na okaleczonego chłopca, a potem ponownie przeniósł wzrok na H. — Nie zrozumcie mnie źle; nie mówię, że pieniądze nie są ważne. Ja tylko mówię, że praca mogłaby być o wiele bardziej bezpieczna. I że warto też walczyć o ludzkie życie. Odchrząknął, a potem zaczął znowu mówić o pylicy płuc. Wracając tego wieczora do domu, H rozmyślał o kalekim chłopcu, o tym, jak łatwo mu przyszło odtworzenie jego historii. Jak łatwo życie skręcało w tę, a nie inną ścieżkę. Jeszcze niedawno mówił swemu towarzyszowi z celi, że nic nie jest w stanie go zabić, a teraz na każdym kroku dostrzegał własną śmiertelność. Jak by wyglądało jego życie, gdyby w młodości nie był tak arogancki? Gdyby nie został aresztowany? Gdyby we właściwy sposób traktował swoją kobietę? Był już w tym wieku, że powinien mieć własne dzieci, małe gospodarstwo i udane życie. Nagle poczuł, że z trudem oddycha, że nagromadzony przez dziesięciolecia pył węglowy przenika z jego płuc do gardła i zaczyna go dusić. Zgiął się w pół i długo kaszlał, a kiedy przestał, dotarł z trudem do domu Joecy’ego i zapukał do drzwi. Otworzył je wyraźnie zaspany Mały Joe. — Mój tatuś nie wrócił jeszcze z zebrania, wujku H. — Nie przyszedłem po to, żeby zobaczyć się z twoim tatą, synu. Chcę… chcę cię prosić, żebyś napisał pewien list. Czy możesz to dla mnie zrobić? Mały Joe kiwnął głową, a potem wszedł do domu, przyniósł przybory do pisania i sklecił list pod dyktando H: Droga Ethe. To ja, H. Jestem teraz wolny i mieszkam w Pratt City. H wysłał list następnego dnia, z samego rana. — Musimy ogłosić strajk — powiedział biały członek związku. Zebranie odbywało się jak zwykle w sali parafialnej, a H siedział w pierwszym rzędzie. Lista problemów wydawała się nieskończenie długa, a strajk był pierwszym krokiem, jaki przyszedł zgromadzonym do głowy. H słuchał uważnie szmeru aprobaty, który przebiegł przez całe pomieszczenie. — Kto zwróci uwagę na nasz strajk? — spytał, bo teraz coraz częściej zabierał głos podczas tego rodzaju zebrań. — Oświadczymy im, że nie będziemy pracować, dopóki nie podwyższą płac lub nie zapewnią nam większego bezpieczeństwa. Będą musieli nas wysłuchać — odparł biały związkowiec, a H skwitował jego odpowiedź pogardliwym prychnięciem. — Czy zdarzyło się kiedyś, żeby biały człowiek wysłuchał czarnego? — Przecież tu jestem i uważnie cię słucham, prawda? — No tak, ale ty jesteś byłym przestępcą. — Tak samo jak ty. H rozejrzał się po sali. Było w niej około pięćdziesięciu mężczyzn, czarni mieli nad białymi nieznaczną przewagę liczebną. — Za co cię skazali? — spytał H, przenosząc wzrok na białego. Jego oponent nie odpowiedział od razu. Pochylił głowę i tak długo chrząkał, że H zastanawiał się, czy w ustach tamtego została choćby odrobina śliny. — Zabiłem człowieka — mruknął w końcu niechętnie. — Ha, zabiłeś człowieka! Czy wiesz, za co dorwali mojego przyjaciela imieniem Joecy, który siedzi z nami na tej sali? Za to, że nie przeszedł na drugą stronę ulicy, choć nadchodziła biała kobieta. Dostał
dziewięć lat. Ty dostałeś taki sam wyrok za zabójstwo. Ale my nie jesteśmy takimi przestępcami jak ty. — Tak czy owak, musimy ze sobą współpracować — oznajmił biały mężczyzna. — Tak samo jak w kopalni. Nie możemy inaczej postępować na górze, a inaczej na dole. Nikt się nie odezwał. Wszyscy odwrócili głowy, by się przekonać, co powie lub zrobi H. On zaś kiwnął po namyśle głową, a następnego dnia rozpoczął się strajk. Pierwszego dnia w kopalni zjawiło się tylko pięćdziesięciu górników. Wręczyli zarządcom listę swoich żądań: wyższe stawki, lepsza opieka nad chorymi, krótszy czas pracy. Listę spisali biali członkowie związku, a syn Joecy’ego, Mały Joe, odczytał ją na głos czarnym, żeby wiedzieli, że nie odbiega ona od tego, co zostało ustalone. Zarządcy stwierdzili w odpowiedzi, że wolni górnicy mogą być łatwo zastąpieni przez skazańców. Tydzień później przyjechał do kopalni furgon pełen czarnych więźniów. Wszyscy mieli mniej niż szesnaście lat; wyglądali na tak przerażonych, że H miał ochotę zrezygnować ze strajku, by zapobiec dalszym aresztowaniom mającym uzupełnić liczbę potencjalnych robotników. Pod koniec tygodnia obie strony porozumiały się tylko w jednej sprawie: ustalili, że nie może dojść do żadnych zabójstw. Ale do kopalni nadal zwożono świeżo osądzonych skazańców. Było ich tak wielu, że H zastanawiał się, czy na Południu jest jeszcze choć jeden czarny człowiek, który nie siedział kiedyś w więzieniu. Zarząd zwalniał nawet tych wolnych robotników, którzy nie brali udziału w strajku, więc liczni spośród nich rychło przyłączyli się do protestu. H spędzał wiele godzin w domu Joecy’ego i Jane, poznając treść tablic ze strajkowymi hasłami. — Co tu jest napisane? — pytał chłopca, wskazując deskę, na której namalowano smołą jakieś litery. — „Żądamy podwyższenia zarobków” — odpowiadał Mały Joe. — A tu? — „Nie chcemy dłużej chorować na gruźlicę”. — Gdzie ty się nauczyłeś tak dobrze czytać? — dziwił się H. Bardzo polubił chłopca, ale jego widok uświadamiał mu boleśnie, że nie ma własnego syna. Odór smoły, którą Mały Joe malował napisy na tabliczkach, podrażnił włoski w nosie H. Odkaszlnął, a z jego ust wypłynęła strużka czarnej śliny. — Zanim zabrali mojego tatę, chodziłem do szkółki w Huntsville — odparł chłopiec. — Kiedy go aresztowali, powiedzieli, że cała nasza rodzina za bardzo zadziera nosa. Że właśnie dlatego tato nie przeszedł na drugą stronę ulicy, kiedy nadeszła ta biała kobieta. — A co ty o tym myślisz? — spytał H, ale Mały Joe wzruszył tylko ramionami. Następnego dnia obaj zanieśli tablice na miejsce strajku. Przed kopalnią stało na mrozie około stu pięćdziesięciu mężczyzn. Wszyscy patrzyli na przechodzącą obok nową grupę skazańców, którzy mieli być opuszczeni do szybu. — Wypuście te dzieci! — zawołał głośno H. Jeden z oczekujących na windę chłopców zrobił w spodnie. H przypomniał sobie nagle skutego z nim podczas podróży pociągiem młodego skazańca, który moczył się i płakał, gdy postawiono go przed zarządcą kopalni. — Przecież to tylko dzieci! Wypuście je na wolność! — Czy zamierzacie skończyć z tymi głupstwami i wrócić do pracy? — odkrzyknął któryś z zarządców kopalni. Chłopiec rzucił się raptem do ucieczki. H dostrzegł go kątem oka, a potem usłyszał huk wystrzału. Strajkujący przerwali nagle kordon utworzony przez stojących w szeregu białych zarządców. Zburzyli obudowę szybów i wrzucili do nich węgiel z wagoników, a potem połamali same wagoniki. H zdał sobie nagle sprawę, że trzyma za gardło jakiegoś białego i unosi go nad wlotem do przepastnego szybu. — Pewnego dnia świat dowie się, co tu zrobiliście — powiedział do niego, zaciskając uchwyt. Biały zarządca jeszcze bardziej wytrzeszczył swe niebieskie oczy, z których wyzierał paniczny lęk.
H miał ochotę wrzucić go do podziemnego miasta, ale opanował tę pokusę. Nie był przecież przestępcą, za jakiego został uznany przez sąd. Biali zarządcy ustąpili dopiero po sześciu miesiącach strajku. Podwyższyli zarobki o pięćdziesiąt centów. Uciekający chłopiec był jedyną śmiertelną ofiarą batalii. Podwyżka płac stanowiła skromne zwycięstwo, ale została zaakceptowana przez wszystkich. W dzień po śmierci chłopca strajkujący przystąpili do porządkowania pola bitwy. Chwycili za łopaty, odnaleźli ciało zastrzelonego i pochowali je na cmentarzu dla ubogich. Kiedy w końcu złożono je do grobu, w miejscu, w którym spoczywały setki innych bezimiennych skazańców, H poczuł ulgę. Nie wiedział, co myśleli inni. Po związkowym zebraniu, na którym ogłoszono podwyżkę, H i Joecy wrócili piechotą do swojej dzielnicy. H odprowadził przyjaciela, a potem udał się do własnego domu tuż obok. Kiedy dotarł na miejsce, zobaczył, że frontowe drzwi są otwarte na oścież, a z wnętrza wydobywa się dziwny zapach. Nadal miał przy sobie kilof pokryty węglowym pyłem, więc uniósł go nad głową w przekonaniu, że złożył mu wizytę zarządca kopalni. Potem cicho zakradł się do wnętrza domu, gotowy na wszystko. Zobaczył Ethe. Miała na sobie fartuch, a jej głowa była owinięta chustką. Odwróciła się od pieca, na którym gotowała jakieś jarzyny, i stanęła z nim twarzą w twarz. — Możesz to odłożyć — powiedziała spokojnym tonem. H zdał sobie sprawę, że nadal trzyma w ręku kilof, więc opuścił go znad głowy i położył na podłodze. — Dostałam twój list — oznajmiła Ethe, a on kiwnął głową. Oboje stali przez chwilę bez ruchu, patrząc na siebie w milczeniu. Potem Ethe odzyskała głos. — Musiałam iść do pani Benton, która mieszka na tej samej ulicy, żeby mi go przeczytała. Potem położyłam go na stole. Przechodziłam obok niego codziennie i myślałam o tym, co powinnam zrobić. Tak minęły dwa miesiące. Słonina na dnie garnka zaczęła skwierczeć. H nie wiedział, czy Ethe to słyszy, bo oboje nadal nie odrywali od siebie wzroku. — Musisz to zrozumieć, H. W dniu, w którym nazwałeś mnie imieniem tej kobiety, pomyślałam sobie: czy nie dość już wycierpiałam? Czy nie odebrano mi wszystkiego, co kiedykolwiek do mnie należało? Mojej wolności? Mojej rodziny? Mojego ciała? A teraz ktoś chce odebrać mi imię? Czy nie zasłużyłam na to, żeby być Ethe… przynajmniej dla ciebie, jeśli nie dla nikogo innego? Moja mama sama nadała mi to imię. Spędziłam z nią sześć lat, zanim sprzedano mnie do Luizjany na plantację trzciny cukrowej. Wszystko, co mi po niej zostało, to moje imię. Tylko ono było moją własnością. A ty chciałeś mi odebrać nawet to. Nad garnkiem zaczął zbierać się dym. Wznosił się coraz wyżej, a jego kłęby tańczyły wokół głowy Ethe, całując jej wargi. — Przez długi czas nie mogłam ci wybaczyć. A kiedy byłam już gotowa do ciebie wrócić, biali ludzie skazali cię za coś, czego nie zrobiłeś. Nie mogłam znaleźć nikogo, kto by mi poradził, jak cię wyciągnąć z więzienia. Więc co miałam zrobić? No powiedz mi, co miałam zrobić… Odwróciła się od niego i podbiegła do garnka. Zaczęła skrobać łyżką jego dno, ale to, co wyskrobała było czarne jak smoła. Podszedł do niej, objął ją mocno i uniósł lekko w górę. Nie była tak ciężka jak góra węgla, na której dźwiganiu upłynęła mu trzecia część życia. Ethe okazała się bardziej oporna niż kamienne bryły. Przywarła do niego plecami dopiero wtedy, kiedy garnek został wyskrobany do czysta.
AKUA Kiedy Akua wrzucała pokrojonego batata do skwierczącego oleju palmowego, słyszała dźwięk, który za każdym razem budził w niej dreszcz. Był to odgłos głodu, wydawany przez olej pożerający chciwie wszystko, co mu oferowano. Ucho Akui rosło. Nauczyła się rozróżniać dźwięki, których nigdy przedtem nie słyszała. Dorastała w szkole prowadzonej przez misjonarzy, którzy uczyli ją, że powinna przychodzić do Boga z wszystkimi kłopotami, problemami i lękami, kiedy więc przybyła do Edweso, gdzie zobaczyła i usłyszała białego człowieka pożeranego przez ogień, otrzepała swe kolana, uklękła i ofiarowała ten obraz oraz towarzyszące mu dźwięki Bogu. Ale Bóg nie chciał ich zatrzymać. Jej lęki powracały co noc w postaci przerażających koszmarów, w których ogień pożerał wszystko, w których sięgał od wybrzeży krainy Fante aż po krainę Asante. W jej snach miał on postać kobiety przyciskającej do piersi dwójkę dzieci. Kobieta z Ognia zanosiła dwie małe dziewczynki w głąb lasu, a one nagle znikały, smutek kobiety zaś zabarwiał na pomarańczowo, czerwono i niebiesko wszystkie drzewa i krzewy znajdujące się w zasięgu wzroku. Akua nie pamiętała dnia, w którym pierwszy raz widziała ogień, ale pamiętała dzień, w którym po raz pierwszy jej się przyśnił. Było to w 1895 roku, w szesnaście lat po tym, jak jej ciężarna matka Abena zaniosła ją w swoim brzuchu do misjonarzy w Kumasi, a w piętnaście lat po śmierci Abeny. Wtedy ten ogień był tylko przelotnym rozbłyskiem. Teraz Kobieta z Ognia popadła w szaleństwo. Ucho Akui rosło, więc w nocy sypiała teraz na plecach lub na brzuchu, nigdy na boku, bo bała się, że je zgniecie. Była pewna, że sny wpełzają przez jej rosnące ucho, że w ciągu dnia są sprzężone z odgłosami smażenia, a nocami lokują się w jej umyśle, więc spała na plecach, by ułatwić im dostęp. Choć bowiem bała się tych nowych odgłosów, wiedziała, że musi je słyszeć. Pewnej nocy obudziła się z krzykiem, bo koszmar znowu ją nawiedził. Dźwięki wydobywały się z jej ust jak oddech, jak dym z fajki. Leżący obok niej mąż, Asamoah, też się zbudził i pospiesznie sięgnął po maczetę, którą zawsze miał blisko siebie. Spojrzał na podłogę, by się upewnić, że śpią na niej dzieci, później na drzwi, w których mógł pojawić się jakiś intruz, a w końcu zerknął na żonę. — Co to wszystko znaczy? — spytał. Akua zadrżała, bo nagle poczuła chłód. — Znów miałam ten sen — odparła. Nie zdawała sobie sprawy, że płacze, dopóki Asamoah jej nie objął. — Ty i inni przywódcy nie powinniście byli spalić tego białego mężczyzny — wyszeptała do jego piersi, a on natychmiast ją odepchnął. — Czyżbyś broniła białego człowieka? Energicznie potrząsnęła głową. Odkąd wybrała go sobie na męża, znała jego lęki. Bał się, że biali misjonarze zamienią ją w słabą kobietę, pozbawią ją części przymiotów związanych z przynależnością do plemienia Asante. — Nie, nie chodzi mi o to — odparła. — Chodzi o ten ogień. On mi się ciągle śni. Asamoah mlasnął językiem. Mieszkał w Edweso przez całe życie. Nosił na policzku znamię przynależności do plemienia Asante, z której był bardzo dumny. — Co mnie obchodzi jakiś pożar, kiedy oni wygnali naszego Asantehena? — spytał z irytacją. Akua nie potrafiła mu odpowiedzieć. Król Prempeh I od lat nie pozwalał Brytyjczykom zapanować nad krainą Asante, uparcie twierdząc, że jej mieszkańcy muszą zachować suwerenność. Został za to aresztowany i wygnany. Nad całą krainą Asante od miesięcy wzbierał gniew. Wiedziała jednak, że jej sny nie
uśmierzą gniewu, który wrzał w sercu jej męża. Postanowiła więc sypiać na plecach lub brzuchu, żeby Asamoah nigdy więcej nie usłyszał jej krzyków. Akua mieszkała w zagrodzie, którą dzieliła z teściową, Naną Serwah, i swymi dziećmi — Abee i Amą Serwah. Zaczynała każdy poranek od zamiatania. Lubiła tę czynność, gdyż była powtarzalna i działała na nią uspokajająco. Należała do jej obowiązków również w szkole, ale ponieważ były tam gliniane podłogi, misjonarz zawsze pytał ze śmiechem „Jak można zamiatać kurz z kurzu?”, a ona zastanawiała się, jak wyglądają podłogi w jego kraju. Gdy sprzątanie dobiegło końca, pomagała innym kobietom w przygotowywaniu potraw. Abee miała dopiero cztery lata, ale lubiła trzymać w rękach wielki tłuczek i udawać, że też jest bardzo przydatna. — Popatrz, mamo! — wołała, przytulając długi uchwyt do swego drobnego ciałka. Tłuczek był wyższy od niej i zagrażał jej utratą równowagi. Jej młodsza siostrzyczka, Ama Serwah, miała wielkie, błyszczące oczy i stale przenosiła wzrok z tłuczka na drżącą z podniecenia siostrę, a potem na matkę. — Jesteś bardzo silna! — mówiła Akua, a Nana Serwah cmokała z zachwytem. — Zaraz się przewróci i zrobi sobie krzywdę — mówiła teściowa Akui, wyrywając tłuczek z rąk Abee i potrząsając głową. Akua wiedziała, że Nana Serwah nie aprobuje jej postępowania wobec córek. Teściowa mówiła bowiem często, że kobieta, którą matka oddała na naukę do białych ludzi, nigdy nie będzie umiała wychować własnych dzieci. Mniej więcej o tej porze Nana Serwah wysyłała ją zwykle na targ po składniki potraw, które będą przyrządzały dla Asamoaha i innych mężczyzn. Ci bowiem spędzali całe dnie na dworze, naradzając się i układając plany. Akua lubiła chodzić na targ. Mogła tam w końcu zebrać myśli, bez narażania się na krytyczne spojrzenia mieszkających w zagrodzie kobiet i starych mężczyzn, którzy wyśmiewali jej zwyczaj wpatrywania się w jakiś punkt na ścianie chaty. „Z nią jest coś nie w porządku” — mówili głośno, z pewnością zastanawiając się, dlaczego Asamoah wziął ją za żonę. Ale ona nie patrzyła tępo w przestrzeń — słuchała wszystkich dźwięków, jakie miał do zaoferowania świat, wszystkich ludzi, zamieszkujących niewidoczne dla innych obszary. I myślała. W drodze na targ zatrzymywała się często w miejscu, w którym mieszkańcy miasteczka spalili białego człowieka. Bezimiennego włóczęgę, który znalazł się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Na początku nic mu nie groziło, bo leżał pod drzewem, osłaniając twarz od słońca trzymaną w rękach książką. Ale potem Kofi Poku, zaledwie trzyletni chłopczyk, stanął przed Akuą, która właśnie miała spytać tego mężczyznę, czy się zgubił lub potrzebuje pomocy, wyciągnął swój mały wskazujący palec i krzyknął: „Obroni!”. Na dźwięk tego słowa Akua nadstawiła uszu. Kiedy usłyszała je po raz pierwszy, była w Kumasi. Jakiś dzieciak, który nie chodził do misyjnej szkoły, nazwał tak pewnego misjonarza, a ten stał się czerwony jak zachodzące słońce i odszedł. Akua miała wtedy zaledwie sześć lat. Dla niej to słowo zawsze oznaczało po prostu białego człowieka. Nie miała pojęcia, dlaczego misjonarz tak się przejął, i jak zawsze przy takich okazjach zaczęła żałować, że nie pamięta swojej matki. Ona być może znałaby odpowiedzi na wszystkie pytania. Ale ponieważ jej już nie było, Akua poszła tego wieczora ukradkiem do stojącej na skraju miasta chaty czarownika, który podobno pamiętał przybycie pierwszych białych ludzi na Złote Wybrzeże. — Zastanów się — poprosił szaman, kiedy opowiedziała mu, co się stało. W szkole misyjnej uczniowie nazywali białych Nauczycielami lub Wielebnymi, a o kobietach mówili Panna. Akua została oddana pod opiekę Misjonarza, kiedy umarła jej matka. To była jedyna szkoła, która zgodziła się ją przyjąć. — To słowo nie brzmiało od początku „obroni”. Składały się na nie dwa wyrazy: „abro” i „ni”. — Nikczemny człowiek? — spytała Akua, a czarownik kiwnął potakująco głową. — Dla Akan jest on nikczemnym człowiekiem, człowiekiem, który krzywdzi innych. Plemiona Ewe z południowego wschodu nazywają tak podstępnego psa, który udaje, że jest łagodny, a potem cię gryzie.
— Misjonarz nie jest nikczemny — powiedziała Akua. Czarownik zawsze nosił w kieszeni orzechy. Dzięki temu Akua miała okazję go poznać. Po śmierci matki opłakiwała ją na ulicy. Nie zdawała sobie jeszcze sprawy z rozmiarów swojej straty. Płakała zawsze wtedy, kiedy matka ją opuszczała, by pójść na targ lub nad morze. Opłakiwanie rozstania było dla niej normalną sprawą, ale tym razem trwało całe przedpołudnie, a mimo to matka nie pojawiła się ponownie, by ją uciszyć, objąć, ucałować jej twarz. Szaman zobaczył tego dnia zapłakaną dziewczynkę i dał jej orzeszek kola. Żując go, uspokoiła się, przynajmniej na jakiś czas. Teraz wręczył jej kolejny orzeszek i spytał: — Dlaczego Misjonarz nie jest nikczemny? — Bo jest bożym człowiekiem. — A ty uważasz, że boży ludzie nie są nikczemni, prawda? Akua kiwnęła potakująco głową. — A czy ja jestem nikczemny? — spytał czarownik. Nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. W dniu, w którym poczęstował ją orzeszkiem, zauważył ich Misjonarz. Złapał ją za rękę i odciągnął na bok, a potem zabronił rozmawiać z ludźmi jego pokroju. Czarownik nie przestał bowiem modlić się do przodków, tańczyć, zbierać roślin, kamieni, krwi i kości, które składał w ofierze swoim bożkom. Nie był ochrzczony. Akua wiedziała, że jest uważany za nikczemnika, a ona będzie miała olbrzymie kłopoty, jeśli misjonarze odkryją, że nadal się z nim widuje. Ale zdawała sobie sprawę, że jego dobroć, jego miłość różni się od dobroci i miłości tych, którzy prowadzą szkołę. Jest w jakiś sposób bardziej gorąca i prawdziwa. — Nie, ty nie jesteś nikczemny — odparła. — Nikczemnego człowieka poznaje się po jego czynach, Akua. Biały człowiek zasłużył sobie w tym kraju na takie określenie. Zapamiętaj to sobie. Zapamiętała. Pamiętała o tym wtedy, kiedy Kofi Poku wskazał śpiącego pod drzewem białego człowieka i zaczął krzyczeć „Obroni”. Pamiętała o tym, kiedy zebrał się tłum, kiedy doszło do wybuchu gniewu, który wzbierał w wiosce od miesięcy. Jej mieszkańcy obudzili białego człowieka i przywiązali go do drzewa. A potem wzniecili ogień, żeby go spalić. On zaś wołał przez cały czas po angielsku: „Proszę, jeśli ktoś z was mnie rozumie! Wypuście mnie! Jestem tylko podróżnikiem! Nie mam nic wspólnego z rządem! Nie mam nic wspólnego z rządem!”. Akua nie była jedyną osobą w tłumie znającą język angielski. Nie była też jedyną, która nie zrobiła nic, by pomóc temu mężczyźnie. Kiedy Akua wróciła do zagrody, panowało tam wielkie zamieszanie. Czuła je w powietrzu, które wydawało się robić coraz gęstsze, ciężkie od hałasu i lęku, ciężkie od dymu ze skwierczących potraw i brzęczenia much. Nana Serwah, pokryta warstwą potu, pospiesznie zwijała pomarszczonymi rękami naleśniki z fufu przeznaczone dla gromady przybyłych mężczyzn. Teraz podniosła wzrok i dostrzegła Akuę. — Akua, co się z tobą dzieje? Dlaczego stoisz bezczynnie? Chodź nam pomóc. Trzeba nakarmić tych mężczyzn przed następną naradą. Akua otrząsnęła się z letargu i usiadła obok teściowej, a potem zaczęła formować papkę z manioku w równe, okrągłe miseczki i podawać je następnej kobiecie, która wlewała do nich zupę. Mężczyźni krzyczeli tak głośno, że nie można było wyłuskać z ich wrzasku poszczególnych wypowiedzi. Wszystkie dźwięki się zlewały. Oburzenie. Wściekłość. Akua dostrzegła swojego męża, ale nie śmiała mu się przyglądać. Wiedziała, że jej miejsce jest przy teściowej, przy innych kobietach i przy starych mężczyznach. Że nie powinna się w niego dociekliwie wpatrywać. — Co się dzieje? — spytała szeptem Nanę Serwah, która myła ręce w stojącym obok niej pojemniku z wodą, a potem wycierała je w swój zawój.
— W Kumasi był dziś brytyjski gubernator Frederick Hodgson — odparła szeptem teściowa, prawie nie poruszając ustami. — Oznajmił, że nie pozwolą wrócić z wygnania Królowi Prempehowi I. Akua gwałtownie wciągnęła powietrze do ust. Tego właśnie wszyscy się bali. — Ale to jeszcze nie wszystko — ciągnęła Nana Serwah. — Powiedział, że musimy mu dać Złoty Tron, żeby mógł na nim siedzieć lub ofiarować go w darze swojej królowej. Dłonie, które Akua trzymała nad garnkiem, zaczęły drżeć, hałaśliwie obijając się o jego ściany i zakłócając idealny kształt krążków fufu. A więc groziło im coś gorszego niż to, czego się wszyscy bali, coś gorszego niż nowa wojna, niż śmierć kilkuset następnych ofiar. Byli wojownikami i wojna była dla nich chlebem powszednim. Ale nie mogli znieść myśli o tym, że biały człowiek zabierze im Złoty Tron, zabijając ducha plemienia Asante. Nana Serwah wyciągnęła rękę i dotknęła jej dłoni. Był to jeden z nielicznych życzliwych gestów, jakie wykonała wobec niej teściowa. Obie wiedziały, co nadchodzi i co to oznacza. W następnym tygodniu doszło w Kumasi do spotkania przywódców plemienia Asante. Z przecieku informacji wynikało, że jego uczestnicy byli zbyt ugodowi i nie potrafili osiągnąć porozumienia co do sposobu prowadzenia negocjacji z Brytyjczykami. Yaa Asantewaa, Królowa Matka Edweso, wstała w pewnej chwili z miejsca i wezwała do walki, mówiąc, że jeśli nie zrobią tego mężczyźni, zastąpią ich kobiety. Większość mężczyzn zniknęła przed nadejściem poranka. Asamoah ucałował córki, a potem objął i pocałował również swoją żonę. Akua obserwowała go, kiedy się ubierał i kiedy wychodził z chaty. Wraz z nim wyruszyło dwudziestu innych mieszkańców wioski. Nieliczni pozostali na miejscu mężczyźni siedzieli w zagrodzie, czekając, aż ktoś ich nakarmi. Mąż Nany Serwah, teść Akui, przez całe życie trzymał w nocy przy łóżku maczetę ze złotą rączką, a kiedy umarł, Nana Serwah przechowywała ją w miejscu, w którym sypiał. Maczeta zastępowała jego ciało. Kiedy do Edweso dotarł apel Królowej Matki, nakazującej mieszkańcom chwycić za broń, Nana Serwah wyciągnęła tę maczetę i zabrała ją ze sobą do zagrody. Na widok starej kobiety trzymającej w ręku ogromną broń wszyscy mężczyźni, którzy jeszcze nie wyruszyli w pole, by walczyć o sprawę plemienia Asante, opuścili wioskę. I tak zaczęła się wojna. Misjonarz trzymał na swoim biurku długą, cienką szpicrutę. — Nie będziesz już siedziała w klasie z innymi dziećmi — powiedział do Akui. Minęło zaledwie kilka dni od czasu, kiedy jakiś chłopiec nazwał Misjonarza Obroni, ale Akua prawie tego nie pamiętała. Tego ranka nauczyła się pisać swoje angielskie imię, Deborah. Było ono dłuższe niż imiona wszystkich innych dzieci z jej klasy, więc jego wykaligrafowanie kosztowało ją wiele wysiłku. — Od dziś ja sam będę ci udzielał lekcji. Czy to rozumiesz? — Tak — odparła. Była przekonana, że Misjonarz dowiedział się o jej umiejętności pisania i postanowił traktować ją odtąd w sposób specjalny. — Siadaj — polecił Misjonarz. Usiadła. Misjonarz wziął z biurka szpicrutę i wyciągnął ją w kierunku Akui. Końcówka szpicruty była oddalona tylko o kilka centymetrów od jej nosa. Widziała ją bardzo wyraźnie i kiedy skoncentrowała na niej spojrzenie, poczuła przypływ lęku. — Jesteś grzesznicą i poganką — oznajmił Misjonarz, a ona przytaknęła ruchem głowy. Nauczyciele mówili to uczniom już wcześniej. — Twoja matka nie miała męża i była w ciąży, kiedy przyszła do mnie, błagając o pomoc. Pomogłem jej, bo tego chciałby ode mnie Bóg. Ale ona była grzesznicą i poganką, tak samo jak ty. Akua ponownie przytaknęła ruchem głowy. Lęk zaczął osiadać w jej żołądku, przyprawiając ją o mdłości.
— Wszyscy mieszkańcy czarnego kontynentu muszą odrzucić pogaństwo i zwrócić się ku Bogu. Muszą być wdzięczni Brytyjczykom, którzy przybyli tutaj, by nauczyć ich cnotliwego życia. Tym razem Akua nie przytaknęła. Nie odrywała wzroku od Misjonarza, ale nie umiałaby opisać spojrzenia, jakim ją obrzucił. Potem kazał jej wstać i pochylić się do przodu, a później uderzył ją pięć razy szpicrutą. Zanim pozwolił jej odejść, musiała wyrazić żal za grzechy i powtarzać „Boże, błogosław królową”. W końcu zwymiotowała, wyrzucając z siebie zalegający w jej brzuchu lęk. Jedyne słowo, jakie przychodziło jej przez cały czas do głowy, brzmiało „głodny”. Misjonarz wyglądał na człowieka głodnego, na człowieka, który pożarłby ją, gdyby to było możliwe. Akua codziennie budziła córki, kiedy słońce jeszcze spało. Ubierała się i prowadziła dzieci polnymi drogami do miejsca, w którym zbierały się już Nana Serwah, Acose, Mambee i wszystkie inne kobiety z Edweso. Akua miała najsilniejszy głos, więc to ona intonowała pieśń: Awurade Nyame kum dom Oboo adee Nyame kum dom Ennee yerekokum dom afa adee Oboo adeee Nyame kum dom Soso be hunu, megyede be hunu. Śpiewały, chodząc po ulicach. Młodsza córka Akui, Ama Serwah, wydzierała się najgłośniej i najbardziej fałszowała, a jej słowa były niewyraźnym bełkotem, dopóki nie dotarła do swego ulubionego fragmentu, podczas którego jej śpiew zamieniał się we wrzask: „BOŻE, STWÓRCO, POKONAJ WOJSKA NIEPRZYJACIÓŁ!”. Kobiety ustawiały ją czasem na czele pochodu, a ona tupała gwałtownie nóżkami, dopóki Akua nie wzięła jej na ręce, by ją nieść przez całą resztę drogi. Po zakończeniu śpiewów Akua wracała do domu, myła się, a potem dzieci, smarowała ciało białą glinką będącą symbolem jej poparcia dla wysiłku wojennego, jadła i ponownie zaczynała śpiewać. Kobiety gotowały dla mężczyzn na zmianę, więc zawsze mogły im coś wysłać. Akua spała w nocy sama i nadal śnił się jej ogień. Teraz, kiedy Asamoah odszedł, znów zaczęła budzić się z krzykiem. Akua i Asamoah byli małżeństwem od pięciu lat. Jak się poznali? On był handlarzem, miał kram w Kumasi. Pewnego dnia zobaczył ją pod szkołą misyjną i zatrzymał się, żeby z nią porozmawiać. Od tej pory robił to codziennie. A po upływie dwóch tygodni spytał, czy chce go poślubić i zamieszkać w Edweso, bo wiedział, że jest sierotą i nie ma własnego domu. Akua nie widziała w nim nic szczególnego. Nie był tak przystojny jak mężczyzna o imieniu Akwasi, który przychodził co niedzielę do kościoła i stał nieśmiało z tyłu, udając, że nie zauważa starań matek, które podsuwały mu swoje córki. Asamoah wydawał się też niezbyt lotny, bo całe jego życie było związane ze sprawnością fizyczną — z tym, co złowi, co zbuduje, co udźwignie, żeby zabrać na targowisko. Widziała kiedyś, jak sprzedał dwa kente za cenę jednego, bo nie umiał poprawnie policzyć pieniędzy. Asamoah nie był najlepszym wyborem, ale gwarantował stabilizację, więc Akua chętnie przyjęła jego oświadczyny. Do tej pory myślała, że będzie musiała zostać z Misjonarzem na zawsze i kontynuować dziwny układ uczennicy i nauczyciela, poganki i zbawiciela, ale gdy pojawił się Asamoah, doszła do wniosku, że może jej życie ułoży się inaczej, niż sobie dotąd wyobrażała. — Zakazuję ci — oznajmił Misjonarz, kiedy mu o tym powiedziała. — Nie możesz mi tego zakazać — odparła Akua. Teraz, kiedy miała plan dający nadzieję na inne wyjście, poczuła przypływ odwagi. — Ty… ty jesteś grzesznicą — wyszeptał Misjonarz, ukrywając twarz w dłoniach. — Jesteś poganką! — dodał, podnosząc głos. — Musisz prosić Boga, żeby zechciał wybaczyć ci twoje grzechy.
Akua nie odpowiedziała. Zaspokajała głód Misjonarza przez niemal dziesięć lat. Teraz chciała zająć się swoimi sprawami. — Proś Boga o wybaczenie swoich grzechów! — ryknął Misjonarz, rzucając w nią szpicrutą. Szpicruta uderzyła ją w lewy bark i upadła na podłogę. Akua zerknęła na nią i spokojnie wyszła. Słyszała za plecami głos Misjonarza: „On nie jest bożym człowiekiem. On nie jest bożym człowiekiem”. Ale Akua nie żywiła sympatii do Boga. Miała szesnaście lat, a czarownik umarł zaledwie rok wcześniej. Odwiedzała go, gdy tylko udało jej się wyrwać z rąk Misjonarza. Mówiła mu, że im więcej dowiaduje się od Misjonarza o Bogu, tym więcej ma wątpliwości. Poważnych wątpliwości. Skoro Bóg jest tak wielki i potężny, to dlaczego musi do nich przychodzić za pośrednictwem białego człowieka? Dlaczego nie powie im o sobie sam, nie da im odczuć swej obecności w taki sposób, jaki jest opisany w Księdze, wywołując pożary buszu i wskrzeszając umarłych? Dlaczego jej matka uciekła do tych misjonarzy, dlaczego wybrała białych ludzi? Dlaczego nie miała rodziny? Ani przyjaciół…? Kiedy zadawała te pytania Misjonarzowi, on odmawiał odpowiedzi. Z kolei czarownik powiedział jej, że może chrześcijański Bóg sam jest wątpliwością, wielkim i migoczącym zbiorem pytań. Ta sugestia nigdy nie wydała jej się zadowalająca. Kiedy czarownik umarł, Bóg również przestał ją zadowalać. Asamoah był natomiast realny. Namacalny. Jego ramiona były tak grube jak pędy batata, a jego skóra równie brązowa. Jeśli Bóg był pytaniem: „dlaczego?”, to Asamoah był odpowiedzią „tak, tak”. Teraz, kiedy nadeszła wojna, Akua zauważyła, że Nana Serwah traktuje ją lepiej niż kiedykolwiek dotąd. Codziennie napływały do nich wieści o śmierci tego czy innego mężczyzny, a one wstrzymywały oddech, przekonane, że na ustach posłańca pojawi się prędzej czy później imię Asamoah. Edweso opustoszało. Pod nieobecność mężczyzn zatraciło swego ducha. Akua myślała czasem, że nie zmieniło się tak wiele, ale potem dostrzegała puste pola, gnijące bataty, szlochające kobiety. Jej sny też stawały się coraz gorsze. Występująca w nich Kobieta z Ognia ubolewała z powodu śmierci jej dzieci. Czasem przemawiała do Akui, czasem zdawała się ją wzywać. Wydawała się znajoma, Akua chciała zadawać jej pytania. Chciała się dowiedzieć, czy Kobieta z Ognia znała spalonego białego mężczyznę. Czy każdy człowiek, który miał kontakt z ogniem, jest częścią tego samego świata. Czy ktoś ją wołał. Ale nie mogła wydobyć głosu i budziła się z krzykiem. Jakby miała mało tego całego zamieszania, była w ciąży. Sądząc po kształcie i wadze jej brzucha, co najmniej w szóstym miesiącu. Pewnego dnia, w drugiej połowie wojny, Akua gotowała bataty, które miały zostać wysłane żołnierzom. Nie mogła się zmusić do oderwania oczu od ognia. — Znowu próżnujesz? — spytała Nana Serwah. — Myślałam, że już z tym skończyłaś. Czy nasi wojownicy walczą po to, żebyś mogła wpatrywać się w ogień i wrzeszczeć po nocach, budząc swoje dzieci? — Nie, Ma — odpowiedziała Akua, wyrywając się z odrętwienia. Ale następnego dnia zachowała się podobnie i ponownie została zbesztana przez teściową. Gdy to samo powtórzyło się przez dwa kolejne dni, Nana Serwah uznała, że Akua jest chora i musi zostać w swojej chacie, dopóki przypadłość nie opuści jej ciała. Jej córki miały zamieszkać tymczasowo u Nany Serwah. Podczas pierwszego dnia swojego wygnania do chaty Akua była zadowolona z chwili wytchnienia. Odkąd mężczyźni wyruszyli na wojnę, nie miała chwili odpoczynku — zawsze maszerowała po ulicach miasta, śpiewając bojowe pieśni, lub wylewała poty, stojąc nad wielkim garnkiem. Zamierzała powstrzymać się od snu, dopóki nie zapadnie wieczór. Chciała leżeć w tym miejscu, w którym odpoczywał zwykle Asamoah, usiłując odtworzyć w myślach jego zapach. Miała nadzieję, że będzie on jej towarzyszył aż do nocy, która rzuci na wnętrze chaty swój złowrogi cień. Ale po kilku godzinach zasnęła, a w jej śnie znów pojawiła się Kobieta z Ognia. Była teraz większa, a jej włosy przypominały dziki gąszcz rudych i niebieskich zarośli. Robiła się coraz bardziej wyraźna. Nie ograniczała się już do palenia wszystkiego, co znalazło się w jej zasięgu, lecz reagowała na obecność Akui. Tak, jakby ją widziała.
— Gdzie są twoje dzieci? — spytała. Akua była zbyt wystraszona, by jej odpowiedzieć. Czuła, że jej ciało leży na posłaniu. Czuła, że śni, ale nie potrafiła zapanować nad lękiem. Nie mogła go zmusić do zmaterializowania się i obudzenia jej ze snu. Nie mogła go zmusić do oblania Kobiety z Ognia wodą i usunięcia jej z tych koszmarów. — Powinnaś zawsze wiedzieć, gdzie są twoje dzieci — ciągnęła Kobieta. Akua zadrżała ze strachu. Następnego dnia próbowała opuścić chatę, ale Nana Serwah posadziła przy drzwiach Grubasa. Był zbyt opasły, by brać udział w wojnie, którą toczyli jego rodacy, ale ze względu na swe rozmiary nadawał się do blokowania wejścia. — Proszę! — wołała Akua. — Pozwólcie mi zobaczyć moje dzieci! Ale Grubas nie ruszył się z miejsca. Stojąca obok niego Nana Serwah zawołała: — Będziesz mogła je zobaczyć, kiedy wrócisz do zdrowia! Akua walczyła do końca dnia. Łomotała do drzwi, ale Grubas się nie poruszył. Krzyczała, ale on się do niej nie odzywał. Łomotała głośno, ale jego uszy nie chciały jej usłyszeć. Od czasu do czasu słyszała kroki Nany Serwah, która przynosiła mu jedzenie i wodę do picia. On jej dziękował, ale nie mówił nic więcej. Sprawiał wrażenie człowieka, który znalazł własny sposób walki z nieprzyjacielem. Wojna stanęła u drzwi Akui. Gdy zapadł zmrok, Akua była zbyt przerażona, by coś mówić. Skuliła się w kącie chaty i błagała o litość wszystkich znanych jej bogów. Chrześcijańskiego Boga, którego misjonarze zawsze opisywali jako istotę groźną, a zarazem miłosierną. Nyame, wszystkowiedzącego i wszystkowidzącego boga krainy Akan. Modliła się też do Asase Ya oraz jej dzieci, Bia i Tano. Modliła się nawet do Anansiego, choć był on tylko szarlatanem, którego ludzie dla żartu umieszczali w swoich opowieściach. Modliła się głośno i żarliwie, żeby nie zasnąć, a rano była zbyt osłabiona, by mocować się z Grubasem. Zbyt słaba, by wiedzieć, czy on nadal siedzi pod drzwiami. Została w chacie przez tydzień. Nigdy nie rozumiała, co mają na myśli misjonarze, kiedy mówią, że potrafią czasem spędzić na modlitwie cały dzień, ale teraz robiła to samo. Modlitwa nie była dla niej świętością. Była mieszaniną prostych zdań, wygłaszanych po angielsku lub w języku Twi. Nie trzeba było jej odmawiać na kolanach ani ze złożonymi rękami. Dla Akui modlitwa była gorączkową deklamacją, językiem tych pragnień serca, o których istnieniu nie wiedział nawet umysł. Była glinianą podłogą, której szorstki dotyk czuła na swych ciemnych dłoniach. Była kuleniem się w ciemnym kącie chaty. Była dwusylabowym wyrazem, który wielokrotnie wymykał się z jej ust. Ogień. Ogień. Ogień. Misjonarz nie wyraził zgody na to, by Akua wyprowadziła się z sierocińca i wyszła za Asamoaha. W dniu, w którym powiedziała mu o jego oświadczynach, przestał udzielać jej lekcji, przestał jej mówić, że jest poganką, przestał nawet zmuszać ją do wyrażania żalu za grzechy i powtarzania „Boże, błogosław królową”. Ale nie przestał jej obserwować. — Nie możesz mnie tu zatrzymać — powiedziała Akua, zbierając resztkę swych rzeczy rozrzuconych po pokoju. Asamoah miał po nią przybyć jeszcze przed zmrokiem. Edweso czekało. Misjonarz stanął w drzwiach, trzymając w ręku szpicrutę. — Co to? — spytała. — Będziesz mnie bił, dopóki nie zgodzę się zostać? Musiałbyś mnie zabić, żeby mnie tu zatrzymać. — Powiem ci prawdę o twojej matce — oznajmił Misjonarz po chwili milczenia. Upuścił szpicrutę na podłogę i podszedł do Akui tak blisko, że poczuła w jego oddechu zapach ryby. Przez dziesięć lat nie zbliżył się do niej na odległość przekraczającą długość tej szpicruty. Przez dziesięć lat odmawiał odpowiedzi na pytania dotyczące jej rodziny. — Powiem ci wszystko, co będziesz chciała wiedzieć. Akua cofnęła się o krok, a on zrobił to samo i opuścił wzrok. — Twoja matka, Abena, nie chciała żałować za grzechy. Przyszła do nas w ciąży. Jej grzechem byłaś
ty, ale ona nie chciała wyrazić żalu. Pluła na Brytyjczyków. Zachowywała się arogancko i napastliwie. Myślę, że była dumna ze swoich grzechów. Myślę, że nie żałowała ani tego, że jest w ciąży, ani swojego związku z twoim ojcem, choć on nie dbał o nią tak, jak powinien dbać mężczyzna. Misjonarz mówił cicho; tak cicho, że nie była pewna, czy w ogóle go słyszy. — Kiedy się urodziłaś, zaprowadziłem ją nad wodę, żeby ją ochrzcić. Nie chciała tam iść, ale wymogłem to na niej siłą. Rzucała się, kiedy niosłem ją przez las w kierunku rzeki. Rzucała się, kiedy opuszczałem ją do wody. Rzucała się i rzucała, a potem nagle zastygła w bezruchu. — Uniósł głowę i w końcu spojrzał na Akuę. — Ja tylko chciałem, żeby wyraziła żal za grzechy. Ja… tylko chciałem, żeby wyraziła żal… Misjonarz zaczął płakać. Jej uwagę przyciągnął nie tyle widok jego łez, ile dźwięki, jakie wydawał. Były tak przerażająco przepełnione bólem, jakby ktoś przemocą wyrywał mu je z gardła. — Gdzie jest jej ciało? — spytała Akua. — Co zrobiłeś z ciałem? Dźwięki ucichły, a Misjonarz odzyskał głos. — Spaliłem je w dżungli. Spaliłem je razem z jej wszystkimi rzeczami. Boże, wybacz mi! Boże, wybacz mi! Dźwięki rozległy się ponownie. Tym razem towarzyszyły im gwałtowne drgawki, pod których wpływem Misjonarz upadł na podłogę. Akua musiała przekroczyć jego ciało, żeby wyjść z tego domu. Asamoah wrócił pod koniec tygodnia. Akua usłyszała go, zanim jeszcze znalazł się w jej polu widzenia. Czuła, że coś przytłacza ją do ziemi. Jej ręce i nogi były tak ciężkie, jak kłody drewna zalegające podłoże ciemnego lasu. Od strony drzwi dobiegł szloch Nany Serwah, która krzyczała: — Mój syn! Mój syn! Mój syn! Potem Akua usłyszała nowe dźwięki. Głośny krok. Chwila ciszy. Głośny krok. Chwila ciszy. — Co tu robi Grubas? — spytał Asamoah. Jego głos był tak donośny, że chciała się poruszyć, ale miała wrażenie, że znowu żyje w przestrzeni tego złego snu, że nie może zmusić swego ciała do zrobienia tego, co podsuwał jej umysł. Nana Serwah była tak pochłonięta szlochem, że nie mogła odpowiedzieć na pytanie syna. Grubas wstał z miejsca. Jego ogromny brzuch przestał zasłaniać drzwi. Asamoah wszedł do chaty, ale Akua nadal nie była w stanie się podnieść. — Co to wszystko znaczy? — ryknął Asamoah, a jego matka, przerażona, przestała nagle zawodzić. — Ona była chora. Była chora, więc musieliśmy… Głos zamarł w jej ustach; Akua ponownie usłyszała ten dźwięk. Głośny krok. Chwila ciszy. Głośny krok. Chwila ciszy. Potem stanął przed nią Asamoah, ale zamiast dwóch nóg ujrzała tylko jedną. Przykucnął ostrożnie, żeby ich oczy znalazły się na tym samym poziomie. Zrobił to tak zręcznie, że Akua zaczęła się zastanawiać, kiedy po raz ostatni widział swą odciętą nogę. Wydawał się przyzwyczajony do jej braku. Zauważył jej nabrzmiały brzuch i zadrżał. Potem wyciągnął do niej rękę, a ona zaczęła jej się przyglądać. Nie spała od tygodnia. Miała wrażenie, że po jej dłoni chodzą mrówki, więc chciała je strząsnąć, zanim splecie swoje drobne palce z jego ogromnymi palcami. Asamoah wstał i spojrzał na matkę. — Gdzie są dziewczynki? — spytał. Nana Serwah, która na widok leżącej na ziemi synowej zaczęła znowu szlochać, pobiegła po swoje wnuczki. Po chwili do chaty weszły Ama Serwah i Abee. Akua nie dostrzegła żadnych zmian w ich wyglądzie. Obie ssały palce, choć ona, chcąc je od tego odzwyczaić, nacierała ich czubki ostrą papryką rano,
w południe i wieczorem. Ale one polubiły pikantne przyprawy. Nie wyjmując palców z ust i nie wypuszczając z rączek dłoni swej babki, spojrzały na Asamoaha, a potem przeniosły wzrok na Akuę. Abee bez słowa owinęła swe drobne ciałko wokół nogi ojca, w taki sposób, jakby ona była grubym pniem drzewa lub pędem jej ulubionego fufu. Jej młodsza siostra, Ama Serwah, podeszła bliżej do Akui i domyśliła się, że matka płakała, bo kapało jej z nosa, a usta przypominały wlot do jaskini. Dziewczynka pogłaskała kolano ojca, ale zrobiła jeszcze krok w stronę matki i położyła się obok niej na podłodze. Akua czuła bicie serduszka córki, które zsynchronizowało swój rytm z rytmem jej własnego, złamanego serca. Wyciągnęła rękę i objęła dziecko, a potem wstała i rozejrzała się po pomieszczeniu. * Wojna skończyła się we wrześniu, a znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że plemię Asante poniosło klęskę. Panowała taka susza, że w glinie przylegającej do zagrody Akui tworzyły się długie szczeliny. Plony zmarniały i brakowało jedzenia, bo kobiety oddały całe zapasy walczącym mężczyznom. Zrobiły to, bo zapewniano je, że wszystko wróci do nich w postaci dostatku wolności. Yaa Asantewaa, waleczna Królowa Matka Edweso, została zesłana na Seszele — żaden z mieszkańców miasteczka nigdy więcej jej nie zobaczył. Akua, wędrując po okolicy, przechodziła czasem obok jej pałacu i zastanawiała się, co by było, gdyby sprawy ułożyły się inaczej. W dniu, w którym wstała z podłogi, nie odzywała się do nikogo, ale nie pozwoliła dzieciom ani mężowi zniknąć z jej pola widzenia. W ten sposób rozbita rodzina trzymała się razem, mając nadzieję, że bliskość wszystkich jej członków zaleczy rany będące pozostałością ich osobistej wojny. Początkowo Asamoah nie zbliżał się do niej, a ona nie chciała, by jej dotykał. Przestrzeń pozostawiona przez jego nogę była dla niej udręką. Kiedy leżeli obok siebie w nocy, nie wiedziała, jak ułożyć swe ciało. Dawniej przywierała do niego, splatając jedną nogę z jego nogami, ale teraz nie umiała zająć wygodnej pozycji, a jemu udzielała się jej nerwowość. Nie potrafiła przespać spokojnie całej nocy — on z kolei cierpiał z powodu jej bezsenności i wywołanej przez nią depresji, więc Asamoah udawał, że śpi, starając się równo oddychać. Mąż odwracał się czasem w jej stronę i patrzył na nią bez słowa. Czuła na sobie jego badawczy wzrok, a jeśli przypadkiem otworzyła oczy lub zmyliła rytm oddechów, on grzmiącym głosem kazał jej zasnąć. Kiedy udało jej się go oszukać, czekała na jego równy oddech i dopasowywała do niego swój, a potem leżała w ciemności, marząc o tym, by nie nawiedziła jej Kobieta z Ognia. Czasem zapadała w lekką drzemkę, zanurzając chochlę letargu w płytkim stawie krainy snów i mając nadzieję, że nie zobaczy Kobiety, dopóki się nie obudzi. Pewnej nocy Asamoah przestał ją nakłaniać do snu i zaczął muskać ustami jej szyję. — Wiem, że nie śpisz — wyszeptał. — Wiem, że od pewnego czasu nie sypiasz, Akua. Nadal próbowała udawać, ignorując powiew jego ciepłego oddechu, starając się miarowo wciągać powietrze do płuc. — Akua — mruknął Asamoah. Odwrócił się w taki sposób, że jego usta dotykały jej ucha. Dźwięk własnego imienia podziałał na nią jak mocne uderzenie pałeczki w bęben. Nie odpowiedziała nawet wtedy, kiedy on kilkakrotnie powtórzył jej imię. Kiedy po raz pierwszy wyszła z domu po tygodniu swego wygnania, mijani przez nią mieszkańcy miasteczka odwracali głowy, zażenowani i zawstydzeni tym, że pozwalali Nanie Serwah traktować ją w taki sposób. Jej teściowa przy każdym spotkaniu wybuchała szlochem tłumiącym jej prośby o wybaczenie. Kofi Poku, chłopiec, który wskazał palcem złego białego człowieka, skazując go w ten sposób na spalenie, wyszeptał na widok Akui słowa: „Szalona kobieta”. Szalona kobieta. Żona Okaleczonego Mężczyzny. Tej nocy Okaleczony Mężczyzna odwrócił Szaloną Kobietę na plecy i przeniknął w głąb jej ciała, najpierw brutalnie, a potem bardziej delikatnie. Kiedy otworzyła oczy, zauważyła, że porusza się wolniej niż dotąd, opierając swe ciało na rękach. Pot, kapiący z czubka jego nosa, spadał na jej czoło, a potem sączył
się na podłogę. Kiedy skończył, odwrócił się od niej i zaczął płakać. Ich córeczki, z palcami w ustach, spały po drugiej stronie izby. Akua też się odwróciła. Poczuła, że jest wyczerpana. Zasnęła. Rano, kiedy uświadomiła sobie, że nie śnił jej się ogień, poczuła, że wraca do zdrowia. A w kilka tygodni później, kiedy Nana Serwah jedną ręką wyciągnęła spomiędzy jej nóg małego Yawa, a drugą przecięła pępowinę, Akua usłyszała głośny, żałosny płacz swego syna. I pomyślała, że on będzie cały i zdrowy. Stopniowo zaczęła się odzywać coraz częściej. Rzadko zapadała w sen, ale kiedy to robiła, zaczynała błądzić w lunatycznym transie. Czasem budziła się pod drzwiami, czasem na posłaniu swoich córek. Sen był krótki, więc gdy tylko dobiegał końca, natychmiast odzyskiwała świadomość. Wracała na swoje miejsce, kładła się obok Asamoaha i patrzyła na wykonany ze słomy i gliny dach chaty, dopóki przez szczeliny nie zaczynały wpadać promienie słońca. Jej wędrówki budziły czasem Asamoaha z głębokiego snu. Chwytał wtedy za swą maczetę, a potem przypominał sobie o odciętej nodze i opadał na posłanie. Akua podejrzewała w takich chwilach, że jej mąż czuje się zdruzgotany — z powodu swojej żony i swojego nieszczęścia. Nie ufała sąsiadom, a jedynymi istotami, które budziły w niej radość, były własne dzieci. Ama Serwah nie bełkotała już jak dwulatka, lecz wymawiała poprawnie całe słowa. Teraz nikt nie zwracał uwagi na to, że Akua odbywa długie spacery z dziećmi, bierze jakąś gałąź za węża lub zostawia na ogniu potrawy, pozwalając im się przypalić. Sąsiedzi, którzy szeptem nazywali ją Szaloną Kobietą, musieli to robić za plecami Nany Serwah, bo gdy tylko usłyszała te przezwiska, obrzucała ich obelgami, które były równie bolesne jak uderzenia batem. Akua przed każdym spacerem pytała córki, dokąd chcą iść. Zawijała małego Yawa w swoją szatę i czekała na ich decyzję. Często obie dziewczynki wybierały tę samą drogę. Chciały przejść obok pałacu Yai Asantewai, który został zachowany jako dowód czci należnej jego byłej właścicielce. Dziewczynki lubiły zatrzymywać się pod bramą i śpiewać pieśni ułożone po wojnie. Najbardziej lubiły tę: Koo koo hin koo Yaa Asantewaa ee! Obaa basia Ogyina apremo ano ee! Waye be egyae Na Wabo Mmoden Akua nuciła czasem cicho słowa tej pieśni, kołysząc małego Yawa w rytm melodii i wychwalając kobietę, która szła do boju, nie lękając się armat. Dziewczynki musiały często odpoczywać i robiły to najchętniej pod olbrzymimi drzewami. Tam też Akua spędzała długie popołudnia, drzemiąc w skrawkach cienia. — Kiedy stanę się Starą Damą, chcę być taka jak Yaa Asantewaa! — oznajmiła pewnego dnia Ama Serwah. Obie dziewczynki były już zbyt zmęczone marszem, a w pobliżu rosło tylko drzewo, pod którym spalono niegdyś białego mężczyznę. Czerń przypalonej kory zdawała się piąć od korzeni w górę i sięgać najniższych gałęzi. Akua nie chciała się zatrzymywać w tym miejscu, ale mały synek ciążył jej tak bardzo, jakby dźwigała dziesięć naręczy batatów. Przystanęła więc i położyła się na plecach, kładąc małego Yawa obok siebie. Nadal nabrzmiały brzuch zasłaniał przed jej wzrokiem obie dziewczynki. — Czy o tobie też będą śpiewali pieśni? — spytała córkę, a Ama Serwah zaczęła się głośno śmiać. — Tak! — zawołała. — Będą mówili: spójrzcie na tę Starą Damę, Amę Serwah. Czyż ona nie jest silna i piękna? — A kim ty zostaniesz, Abee? — zwróciła się Akua do drugiej córki, osłaniając oczy przed silnymi
promieniami południowego słońca. — Yaa Asantewaa była Królową Matką, córką Wielkiego Mężczyzny — odparła Abee. — Dlatego śpiewają o niej pieśni. Ama Serwah i ja jesteśmy tylko córkami Szalonej Kobiety wychowanej przez białych ludzi. Akua nie umiała poruszać się tak szybko jak kiedyś. Nie wiedziała, czy jest to wina dziecka, które gdy rosło w jej brzuchu, pochłaniało pokarm i energię, czy skutek tygodniowego wygnania, które spędziła na podłodze chaty. Miała ochotę zerwać się na nogi i spojrzeć córce w oczy, ale mogła tylko przewracać się z boku na bok, dopóki nie rozkołysała swego ciała na tyle, żeby usiąść i spojrzeć na Abee, która bawiła się kawałkiem oddartej z drzewa kory. — Kto ci powiedział, że jestem szalona? — spytała, a córka, która najwyraźniej nie zdawała sobie sprawy z zagrożenia, wzruszyła tylko ramionami. Akua chciała wybuchnąć gniewem, ale nie potrafiła znaleźć w swoim ciele wystarczającej dawki energii. Miała ochotę zasnąć. Zapaść w prawdziwy sen. Dwa dni przedtem zapomniała o wrzuconych do oleju batatach, bo oczy jej się same zamykały. Zanim Nana Serwah potrząsnęła nią, bataty spaliły się na węgiel. Ale teściowa Akui nie powiedziała ani słowa. — Wszyscy mówią, że jesteś szalona — mruknęła dziewczynka. — Nana krzyczy na nich czasem, kiedy to słyszy, ale oni i tak powtarzają. Akua oparła głowę na kamieniu i nie odezwała się, dopóki nie usłyszała równych, cichych oddechów obu córek unoszących się nad nią jak drobne motyle. Kiedy tego wieczora Akua przyprowadziła dzieci do domu, Asamoah siedział w centralnym punkcie ich zagrody i jadł posiłek. — Jak się mają moje dziewczynki? — spytał, gdy córki podbiegły do niego, by je uściskał. Akua została nieco z tyłu, obserwując dzieci. Dzień był upalny, więc Ama Serwah zaczęła odwijać swój zawój, zanim jeszcze wpadła do chaty. Powiewał on za jej plecami jak flaga. — Jak się miewa mój syn? — zwrócił się Asamoah do żony, widząc na jej plecach zawiniętego w tkaninę Yawa. Akua podeszła bliżej, żeby mógł pogłaskać dziecko. — Z woli Nyame czuje się dobrze — odparła, a Asamoah wydał pomruk zadowolenia. — Chodźcie coś zjeść — powiedział. Zawołał matkę, a ona zjawiła się w ciągu kilku sekund. Mimo podeszłego wieku nadal poruszała się szybko i miała na tyle dobry słuch, by wyczuć w głosie najstarszego syna nutę ponaglenia. Weszła do izby i powitała Akuę skinieniem głowy. Już od kilku dni nie wybuchała na jej widok płaczem. — Musisz jeść, żebyś miała pożywne mleko — powiedziała, myjąc ręce w misce, zanim przystąpi do robienia fufu. Akua zjadła tak dużo, że jej brzuch wyraźnie się powiększył. Wyglądał tak, jakby można było go przekłuć, powodując wypływ słodkiego mleka z pępka. Wyobraziła sobie strumień tego mleka opłukujący jej stopy. Podziękowała Nanie Serwah, dźwignęła się ze stołka, na którym dotąd siedziała, i podała ręce mężowi, żeby ułatwić mu wstanie z miejsca. Potem przytuliła do siebie dziecko i wróciła z nim do własnej chaty. Dziewczynki już spały, a ona zdała sobie sprawę, że zazdrości im łatwości, z jaką wstępują do krainy snów. Obie ssały palce, choć ich matka co rano nacierała je papryką. Leżący obok niej Asamoah przewrócił się z boku na bok, ale tylko dwa razy. Sypiał teraz lepiej niż w pierwszych dniach po powrocie z wojny. Czasem w środku nocy usiłował objąć oburącz ducha swojej nogi, a potem, odkrywszy, że jego ręce są puste, zaczynał cicho płakać. Kiedy się budził, Akua nigdy o tym nie wspominała. Teraz zebrała się na odwagę i zamknęła oczy. Wyobraziła sobie, że leży na piasku na plaży Cape Coast. Sen przychodził do niej jak fale. Najpierw muskał językiem jej palce od nóg, opuchnięte stopy, obolałe kostki. Zanim dotarł do ust, nosa i oczu, przestawała się go obawiać.
Kiedy wkroczyła do krainy snów, odkryła, że jest na tej samej plaży. Była na niej tylko raz w życiu, w towarzystwie misjonarzy, którzy prowadzili szkołę. Chcieli otworzyć nową placówkę w pobliskim miasteczku, ale odkryli, że jego mieszkańcy nie są wobec nich nastawieni przyjaźnie. Akua była zafascynowana kolorem wody. Nie umiała go nazwać, bo nie był podobny do niczego, co kiedykolwiek widziała w swoim świecie. Nie przypominał zieleni drzew ani błękitu nieba, nie można go było porównać z barwą kamieni, batatów czy gliny. Akua, nadal przebywając w krainie snów, podeszła do brzegu falującego oceanu. Zanurzyła palce nóg w wodzie, która była tak zimna, że miała ochotę jej skosztować, tak chłodna jak powiew ostrej bryzy, który drażnił jej gardło. Potem bryza zrobiła się nagle gorąca, bo ocean stanął w ogniu. A wiejący w jej gardle wiatr zaczął wirować i nabierać mocy tak szybko, że po chwili przestał się mieścić w jej ustach i musiała go wypuścić na zewnątrz. Wypluty przez nią powiew zatonął w głębi oceanu i zaczął nim kołysać. A potem wirujący wiatr i wzburzony ocean zamieniły się nagle w kobietę, którą Akua tak dobrze znała. Tym razem Kobieta z Ognia nie była rozwścieczona. Gestem zaprosiła Akuę do morza, a ona, choć czuła lęk, zrobiła pierwszy krok. Jej stopy zdawały się płonąć. Kiedy uniosła nogę, dotarł do niej swąd własnego ciała. Mimo to szła nadal za Kobietą, która zaprowadziła Akuę do miejsca przypominającego jej chatę. W rękach kobiety pojawiła się para płonących dzieci, które obejmowała wtedy, kiedy Akua ujrzała ją we śnie po raz pierwszy. Przyciskała je do siebie obiema rękami, a ich główki spoczywały na jej piersiach. Krzyki dzieci były bezdźwięczne, ale Akua widziała dźwięk wydobywający się z ich ust jak obłoczki dymu z ulubionej fajki czarownika. Miała ochotę przytulić do siebie te maleństwa, więc wyciągnęła do nich ręce, które natychmiast zapłonęły. Mimo to pochwyciła dzieci i trzymała je w ramionach, dotykając płonącymi palcami ich czarnych, spalonych warg oraz kędziorów ognia zastępujących ich włosy. Czuła w sobie wielki spokój, a nawet była zadowolona, że Kobieta z Ognia odnalazła w końcu swoje dzieci. A teraz nie próbowała ich jej wyrywać. Patrzyła na nią, płacząc ze szczęścia. Jej łzy przypominały barwą trochę niebieską, a trochę zieloną wodę oceanu, którą Akua zapamiętała w czasów swej młodości spędzonej w krainie Fante. Potem kolor zaczął przybierać na sile. Łzy stały się bardziej zielone i bardziej niebieskie. Ich potoki ugasiły ogień trawiący ręce Akui. A dzieci zaczęły znikać. — Akua, Szalona Kobieta! Akua, Szalona Kobieta! Słysząc dźwięk własnego imienia, poczuła w brzuchu rosnący ciężar niepokoju. Zaczęła otwierać oczy i zorientowała się, że widzi wokół siebie Edweso. Była niesiona przez co najmniej dziesięciu mężczyzn, którzy unosili ją nad swymi głowami. Dopiero po chwili poczuła ból, a opuściwszy wzrok, zobaczyła, że jej ręce i stopy są poparzone. — Zła kobieta! — zawołała jedna z mieszkanek miasteczka idących za mężczyznami. — Nikczemnica! — krzyczały inne. Za nimi podążał wsparty na lasce kulawy Asamoah, starając się dotrzymać im kroku. Akua odzyskała głos, kiedy zaczęto ją przywiązywać do płonącego drzewa. — Bracia, proszę was! Powiedzcie mi, co się dzieje! — Ona chce wiedzieć, co się dzieje! — wrzasnął do zgromadzonych mężczyzn jeden z członków starszyzny, Antwi Agyei. Kiedy obwiązywali sznurem przeguby Akui, poczuła ból poparzonych nadgarstków i zaczęła przeraźliwie krzyczeć. — Oto widzimy zło, które nie dostrzega własnego zła! — krzyczał Antwi Agyei, a zebrani tłumnie mieszkańcy miasteczka zaczęli głośno uderzać nogami w twardą ziemię. Potem zacisnęli sznur wokół bioder Akui. — Znaliśmy ją jako Szaloną Kobietę, ale dopiero teraz pokazała nam kim jest. Złą, nikczemną kobietą. Została wychowana przez białych ludzi, więc niech umrze jak jeden z nich. Asamoah przepchnął się przez tłum i podszedł bliżej.
— Proszę was… — zaczął niepewnie. — Chcesz bronić kobiety, która zabiła twoje dzieci? — przerwał mu Antwi Agyei. Jego gniew odbił echem okrzyki zebranych, ich tupanie, ich oklaski, ich rozpuszczone języki. Akua nie potrafiła zebrać myśli. Kobieta, która zabiła własne dzieci? Kobieta, która zabiła własne dzieci? Przecież ona spała. Ona nadał musiała być pogrążona we śnie. Asamoah zaczął szlochać. Spojrzał w oczy Akui i dostrzegł w nich błaganie o odpowiedź na liczne pytania. — Yaw żyje. Chwyciłem go na ręce, zanim umarł, ale byłem w stanie wynieść tylko jedno dziecko. — Mówił do tłumu, ale nie spuszczał wzroku z Akui. — Mój syn będzie jej potrzebował. Nie możecie mi jej odebrać. Spojrzał na Antwi Agyei, a potem na resztę mieszkańców Edweso. Ci, którzy dotąd spali, obudzili się i dołączyli do sąsiadów, bo chcieli zobaczyć, jak płonie zła kobieta. — Czyż nie straciłem już wystarczająco dużej części mojego ciała? — pytał Asamoah. Zgromadzeni ludzie przecięli niebawem sznury, którymi przywiązali Akuę do drzewa i rozeszli się. Akua i Asamoah wrócili do chaty o własnych siłach. Nana Serwah i lekarz opatrywali rany Yawa. Chłopczyk krzyczał z bólu, a jego głos zdawał się dobiegać z jakiegoś miejsca, znajdującego się poza jego ciałem. Nikt nie chciał powiedzieć Akui, gdzie są Abee i Ama Serwah. Nikt nie odezwał się do niej ani słowem.
WILLIE Była jesienna sobota. Willie stała w głębi kościoła, trzymając w jednej ręce otwarty śpiewnik, a drugą uderzając rytmicznie w swoją nogę. Siostra Bertha i siostra Dora, dwie tęgie, życzliwe kobiety wierzące święcie, że lada dzień zostaną wzięte żywcem do nieba, przewodziły altom i sopranom. — Willie, musisz zapamiętać się w śpiewie — powiedziała siostra Bertha. Willie przyszła do kościoła zaraz po sprzątnięciu domu. Wchodząc, zdjęła swój fartuch, ale nie wiedziała, że nadal ma tłustą plamę na czole. Carson siedział wśród słuchaczy; podejrzewała, że jest znudzony. Ciągle pytał, kiedy pójdzie do szkoły, ale ona nie mogła na to pozwolić, dopóki nie dorośnie do niej mała Josephine. Kiedy mu to powiedziała, spojrzał na nią, mrużąc lekko oczy. Marzyła czasem, żeby wysłać go na Południe i ulokować u swej siostry Hazel. Może nie miałaby nic przeciwko temu, żeby przygarnąć dziecko, w którego spojrzeniu jest tyle nienawiści. Ale Willie wiedziała, że nigdy nie będzie w stanie tak postąpić. W listach do rodziny pisała, że wszystko idzie dobrze, a Robert daje sobie radę. Hazel odpisywała jej, zapowiadając swoją rychłą wizytę, ale Willie wiedziała, że nigdy się na nią nie zdobędzie. Czuła się dobrze na Południu. Nie chciała mieć nic wspólnego z Północą. — Tak, musisz pozwolić na to, żeby Pan zdjął z twoich barków krzyż, który na nich dźwigasz — dodała siostra Dora. Willie uśmiechnęła się i zanuciła fragment pieśni. — Czy jesteś gotowy? — spytała Carsona, kiedy zeszła ze sceny. — Już od dawna — odparł chłopiec. Oboje wyszli z kościoła. Był chłodny, jesienny dzień, a znad rzeki wiał ożywczy wiatr. Na ulicach nie było wielkiego ruchu. Willie zwróciła uwagę na jakąś bogatą kobietę o mahoniowej skórze, wystrojoną w futro z szopów, które wydawało się miękkie jak obłok. Gdy doszli do Lenox, co druga markiza osłaniająca wejście do lokalu zapowiadała, że w czwartek, piątek i sobotę będzie tu grał Duke Ellington. — Pospacerujmy jeszcze przez chwilę — zaproponowała Willie. Carson najpierw wzruszył ramionami, a potem wyjął ręce z kieszeni i wydłużył krok, więc domyśliła się, że w końcu powiedziała coś, co go zadowoliło. Zatrzymali się, by przepuścić kilka samochodów. Gdy Willie uniosła wzrok, dostrzegła w oknie jakiegoś budynku mieszkalnego szóstkę dzieciaków. Była to istna piramida dzieci, z których najstarsze i największe stały z tyłu, a najmłodsze z przodu. Willie pomachała do nich przyjaźnie, ale jakaś kobieta odpędziła je od okna i zasunęła zasłonę. Oboje z Carsonem przeszli na drugą stronę ulicy. Wyglądało na to, że tego dnia w Harlemie zgromadziły się setki ludzi. Może nawet tysiące. Trotuary uginały się pod ich ciężarem, a niektóre wręcz pękały. Willie dostrzegła jakiegoś śpiewającego na ulicy mężczyznę, którego skóra miała barwę herbaty z mlekiem. Stojąca obok niego ciemna jak kora drzewa kobieta klaskała w ręce i poruszała rytmicznie głową. Harlem przypominał wielką czarnoskórą orkiestrę grającą na tak wielu ciężkich instrumentach, że uginała się pod nimi scena. Dotarli do Siódmej Alei i skręcili na południe. Minęli zakład fryzjerski, który Willie zamiatała od czasu do czasu, by zarobić parę centów, oraz kilka barów i jedną lodziarnię. Willie sięgnęła do torebki i nie wyjmowała z niej dłoni, dopóki nie poczuła w palcach twardego metalu. Rzuciła pięciocentówkę Carsonowi, a chłopiec uśmiechnął się do niej chyba po raz pierwszy od lat. W słodyczy jego śmiechu była pewna dawka goryczy, bo przypominał on Willie dni upływające pod znakiem jego nieprzerwanego
płaczu. Dni, w których na świecie nie było nikogo oprócz ich dwojga, a ona wiedziała, że jej towarzystwo mu nie wystarcza. Z trudem wystarczało jej samej. Chłopiec pobiegł teraz po wafel z lodami, a kiedy wrócił, niosąc go w ręku, ruszyli w dalszą drogę. Gdyby Willie mogła iść dalej Siódmą Aleją na południe i dotrzeć aż do Pratt City, zapewne by to zrobiła. Carson delikatnie oblizywał swoją porcję lodów, rzeźbiąc językiem jej kształt. Okrążał ją powoli, a potem przyglądał jej się uważnie i znowu zaczynał ją lizać. Nie pamiętała już kiedy wydawał jej się ostatnio taki szczęśliwy. Tak łatwo było wprowadzić go w dobry nastrój: wystarczyła pięciocentówka i przechadzka. Gdyby spacerowali w nieskończoność, może ona też poczułaby się szczęśliwa. Może udałoby jej się zapomnieć o okolicznościach, w wyniku których wylądowała w Harlemie, daleko od Pratt City, daleko od domu. Willie nie była czarna jak węgiel. Widziała w życiu dosyć węgla, by mieć taką pewność. W dniu, w którym Robert Clifton przyszedł z ojcem na zebranie związku, myślała tylko o tym, że to najbielszy czarny chłopiec, jakiego widziała. Temat karnacji ją zaabsorbował, jej własna skóra zaczynała jej coraz bardziej przypominać pył, który codziennie przynosił ojciec z kopalni za paznokciami lub w fałdach ubrania. Willie śpiewała hymn państwowy podczas zebrań związku już od półtora roku. Jej ojciec, H, był tu przywódcą, więc nietrudno było go do tego przekonać. W dniu, w którym pojawił się Robert, Willie przebywała na zapleczu kościoła, ćwicząc gamy. — Jesteś gotowa? — spytał jej ojciec. Zanim go nakłoniła do zmiany zdania, podczas zebrań związku nie śpiewano hymnu narodowego. Willie kiwnęła potakująco głową i przeszła do świątyni, w której czekali wszyscy członkowie związku. Mimo bardzo młodego wieku zdawała sobie sprawę, że jest najlepszą śpiewaczką w Pratt City, może nawet w całym Birmingham. Wszyscy, nie wyłączając kobiet i dzieci, przychodzili na zebrania po to, by usłyszeć ten pozornie stary, zdarty głos emitowany przez jej dziesięcioletnie ciało. — Proszę wstać i wysłuchać hymnu — powiedział H, a wszyscy zebrani spełnili jego polecenie. Kiedy po raz pierwszy zaśpiewała tę pieśń, jej ojciec miał łzy w oczach. Słyszała później, jak jakiś mężczyzna mówił do drugiego: „Popatrz na tego faceta od dwóch łopat. Chyba nie jest już taki twardy jak kiedyś, co?”. Teraz Willie śpiewała hymn, a zebrani patrzyli na nią z zachwytem. Wyobrażała sobie, że dźwięk dobiega z jaskini położonej na samym dnie jej wnętrzności, że podobnie jak ojciec oraz inni obecni w kościele mężczyźni jest górnikiem, że sięga daleko w głąb siebie, by wydobyć na powierzchnię coś cennego. Kiedy skończyła, wszyscy słuchacze oklaskiwali ją na stojąco i gwizdali z zachwytu, dzięki czemu zyskała pewność, że zdołała dosięgnąć kamienistego dna jaskini. Potem górnicy rozpoczęli swoje obrady, a ona znudzona siedziała na kolanach ojca, marząc o tym, by zaśpiewać ponownie. — Willie, śpiewałaś doskonale dziś wieczorem — powiedział jakiś mężczyzna, kiedy zebranie dobiegło końca. Willie stała obok swej siostry Hazel przed kościołem, obserwując ojca, który żegnał rozchodzących się ludzi. Nie poznała tego mężczyzny, gdyż dopiero od niedawna pracował w kopalni jako wolny człowiek, a przedtem był skazańcem zatrudnionym na kolei. — Chciałbym ci przedstawić mojego syna Roberta. On jest nieśmiały, ale uwielbia słuchać, kiedy śpiewasz. Robert wyszedł zza pleców ojca, który powiedział: „Życzę dobrej zabawy” i popchnął chłopaka lekko w jej kierunku, a potem ruszył w stronę domu. Skóra ojca Roberta miała barwę kawy z mlekiem, ale jego syn kojarzył się Willie ze śmietanką do kawy. Widywała w Pratt City wielu białych i czarnych ludzi, ale nigdy nie zetknęła się z tymi dwoma kolorami w jednej rodzinie, w jednym człowieku. — Masz ładny głos — powiedział Robert, nie odrywając wzroku od ziemi i wzbijając kopnięciem nie-
wielki obłok kurzu. — Przychodziłem tu po to, żeby cię słuchać. — Dziękuję — wymamrotała Willie, a on w końcu spojrzał na nią i uśmiechnął się, najwyraźniej zadowolony z tego, że przełamał barierę milczenia. — Dlaczego twoje oczy tak wyglądają? — spytała ze zdumieniem Willie, nie zwracając uwagi na swą siostrę Hazel, która ukryła się za jej nogą i obserwowała Roberta zza tej naturalnej osłony. — Jak? Willie szukała odpowiedniego sposobu opisania jego oczu, ale zdała sobie sprawę, że nie może tego zrobić przy pomocy jednego słowa. Kojarzyły się jej one z wieloma rzeczami. Przypominały jej czyste kałuże wody, do których obie z Hazel lubiły czasem wskakiwać, albo lśniący pancerz dźwigającej źdźbło trawy złotej mrówki, którą widziała kiedyś na wzgórzu. Jego oczy zmieniały się w jej oczach, a ona nie wiedziała, jak mu to opisać, więc tylko wzruszyła ramionami. — Czy ty jesteś biały? — spytała Hazel, a Willie odepchnęła ją od siebie. — Nie — odparł Robert. — Ale mama mówi, że mamy w naszej krwi dużo bieli. Czasem pokazuje się to dopiero po upływie pewnego czasu. — To nie jest w porządku — mruknęła Hazel, potrząsając głową. — Twój tata jest stary jak ziemia. To też nie jest w porządku — odparował Robert, a Willie bez namysłu go popchnęła. Zachwiał się i usiadł na ziemi, patrząc na nią z wyrzutem swymi brązowozielonozłotymi oczami, ale ona się tym wcale nie przejęła. Jej tata był jednym z najlepszych górników, jakich kiedykolwiek widziało miasto Birmingham. Był światłem jej życia i ona była dla niego tym samym. Opowiadał jej wiele razy, jak czekał na jej narodziny, a kiedy się zjawiła, był tak szczęśliwy, że jego wielkie, węglowe serce omal nie stopniało. Robert wstał, zrobił krok do tyłu i otrzepał się z kurzu. — Och! — zawołała Hazel, zadowolona z kolejnej okazji do zawstydzenia Willie. — Powiem mamie, co zrobiłaś! — Nie rób tego — poprosił Robert. — Nic się nie stało. Nic się nie stało — powtórzył, nie odrywając wzroku od Willie. To szturchnięcie przełamało jakąś dzielącą ich barierę i od tego czasu stali się sobie tak bliscy, jak tylko mogą być dwie różne osoby. Kiedy skończyli szesnaście lat byli parą, jako osiemnastolatkowie wzięli ślub, a w wieku dwudziestu lat mieli już dziecko. Mieszkańcy Pratt City mówili o nich jednym tchem, łącząc ich imiona w taki sposób, że brzmiały jak jedno imię: RobertiWillie. W miesiąc po narodzinach Carsona ojciec Willie zmarł, a kilka tygodni później odeszła jej matka. Górnicy nie żyli długo. Willie miała przyjaciółki, których ojcowie zmarli, kiedy one jeszcze pływały w brzuchach matek, ale wiedza o tym nie łagodziła jej bólu. W ciągu pierwszych kilku dni szalała z rozpaczy. Nie chciała patrzeć na Carsona, nie chciała nosić go na rękach. W nocy, kiedy dziecko spało, Robert obejmował ją mocno i scałowywał jej niekończące się potoki łez. — Kocham cię, Willie — szeptał, ale jego miłość w jakiś sposób skłaniała ją do jeszcze głośniejszego płaczu, bo nie chciała uwierzyć w to, że na świecie opuszczonym przez jej rodziców może jeszcze wydarzyć się coś dobrego. Willie intonowała pieśni śpiewane przez kondukt pogrzebowy, a płacz i szloch żałobników docierały do podziemnych korytarzy kopalni. Nigdy dotąd nie przeżyła takiego smutku, nigdy nie zetknęła się z mocą oddziaływania setek ludzi, którzy zebrali się, by pożegnać jej rodziców. Kiedy intonowała pieśń, jej głos drżał tak bardzo, jakby trzęsło się coś w jej wnętrzu. — Będę nosiła koronę — śpiewała, a jej donośny głos odbijał się od dna szybu i wracał do uszu wszystkich uczestników konduktu, obchodzącego kopalnie. Kiedy mijali stary cmentarz dla ubogich, na którym spoczywały setki bezimiennych, pozbawionych twarzy mężczyzn i chłopców, Willie poczuła zadowolenie, że jej ojciec umarł jako człowiek wolny. Że osiągnął chociaż tyle.
— Będę nosiła koronę — zaśpiewała ponownie, trzymając na rękach Carsona. Akompaniował jej jego żałosny płacz, a rytm jego serca był jej metronomem. Śpiewając, zobaczyła nuty, które wyfruwały z jej ust jak motyle, uwalniając ją po części od brzemienia smutku. I w końcu uwierzyła, że jakoś to przeżyje. Pratt City stało się niebawem drobiną pyłu w oku Willie. Nie mogła się od niego uwolnić. Wiedziała, że Robert też marzy o wyjeździe. Zawsze był trochę zbyt delikatny, żeby pracować w kopalni węgla. Tak przynajmniej mówili zarządcy za każdym razem, kiedy prosił ich o posadę, czyli mniej więcej raz w roku od jego trzynastych urodzin. Więc pracował jako sprzedawca w jednym z tutejszych sklepów. Potem, po narodzinach Carsona, sklep przestał mu wystarczać. Potrafił spędzić cały dzień, skarżąc się na los subiekta. — W tym zawodzie nie ma honoru — powiedział pewnego wieczora do Willie, która siedziała obok niego, trzymając na kolanach synka usiłującego złapać światło odbite w jej kolczykach. — Honorowym zawodem jest górnictwo. Willie zawsze była przekonana, że mąż zginie w kopalni, jeśli tylko trafi mu się szansa zjechania do szybu. Jej ojciec przestał pracować pod ziemią na wiele lat przed śmiercią. A był dwa razy większy niż Robert i dziesięciokrotnie silniejszy. Prawie do końca życia cierpiał na ataki kaszlu, podczas których z jego ust wyciekał strumyk czarnej śliny, twarz kurczyła się, a oczy wychodziły z orbit, więc Willie miała wrażenie, że stoi za nim jakiś niewidzialny człowiek, zaciskający dłonie na jego gardle, żeby go udusić. Nigdy mu jednak tego nie powiedziała. Robert zaczął chodzić nerwowo po pokoju. Wiszący na ścianie zegar spóźniał się o pięć minut, a tykanie dużej wskazówki przypominało Willie niesynchroniczne dźwięki wydawane przez jakiegoś człowieka, klaszczącego w dłonie podczas nabożeństwa, któremu towarzyszą śpiewy i tańce. I coraz bardziej ją to irytowało. — Powinniśmy się przenieść. Pojechać na północ, do jakiegoś miasta, w którym mógłbym się nauczyć nowego zawodu. Teraz, kiedy nasi rodzice odeszli, nic nas nie zatrzymuje w Pratt City. — Nowy Jork — powiedziała Willie pod wpływem nagłego impulsu. — Harlem. Te słowa zabrzmiały w jej uszach znajomo. Nigdy nie była w tym mieście, ale czuła w swym życiu jego obecność. Było to coś w rodzaju przeczucia albo wyprzedzającej pamięci. — Nowy Jork, co? — spytał z uśmiechem Robert. Wziął na ręce Carsona, który zaczął płakać, zaskoczony nagłym ograniczeniem dopływu światła. — Może udałoby ci się znaleźć jakąś pracę. Ja mogę śpiewać. — A więc chcesz zostać śpiewaczką? — Robert zaczął machać palcem przed nosem Carsona, który podążał wzrokiem za ruchami jego dłoni. — Co o tym myślisz, synku? Mama na scenie? Opuścił palec i połaskotał synka po miękkim brzuchu. Chłopiec wybuchnął głośnym śmiechem, a ojciec poszedł za jego przykładem. — Wiesz co, mama? — spytał. — Ten pomysł chyba mu się spodobał. Każdy znał kogoś, kto wybierał się do Nowego Jorku. I każdy znał kogoś, kto już tam był. Willie i Robert znali Joe Turnera z czasów, kiedy był on jeszcze Małym Joe, bystrym synkiem Joecy’ego z Pratt City. Teraz pracował w Harlemie jako nauczyciel. Zaprowadził ich do swego mieszkania przy 134. ulicy. Willie do końca życia nie miała zapomnieć swojego pierwszego pobytu w Harlemie. Pratt City było miastem górniczym, a wszystkie jego sprawy skupiały się na tym, co zalegało pod ziemią. W Harlemie głównym punktem zainteresowania było niebo. Budynki, znacznie liczniejsze i wyższe niż wszystkie domy, jakie Willie do tej pory widziała, stały tuż obok siebie, ciasno stłoczone. Pierwszy wchłonięty przez nią haust tutejszego powietrza okazał się czysty; pył węglowy nie wpadał do nosa, nie przenikał do gardła, nie czuło się jego smaku. Już samo oddychanie było fascynującą przygodą. — Przede wszystkim musimy znaleźć jakiś lokal, w którym będę mogła śpiewać, Mały Joe — powiedziała do gospodarza Willie, gdy wnieśli do jego mieszkania ostatnią z ich trzech walizek. — Słyszałam
te panienki na rogu ulicy i jestem od nich lepsza. Ja to po prostu wiem. Mieszkanie było nieduże, ale Joe nie był w stanie płacić całego czynszu, więc powiedział, że jest szczęśliwy, mogąc go dzielić z przyjaciółmi. — Miejmy nadzieję, że śpiewasz lepiej niż ta dziewczyna z rogu ulicy — oznajmił ze śmiechem. — Przecież chodzi właśnie o to, żebyś wydostała się z ulicy i występowała w lokalu. — To nie jest najpilniejsza sprawa, jaką musimy załatwić — wtrącił Robert zajęty dotąd kołysaniem Carsona, żeby powstrzymać go od płaczu. — Pierwszym zadaniem będzie znalezienie pracy dla mnie. Przypominam wam, że to ja jestem mężczyzną. — Och, dobrze o tym wiemy — mruknęła Willie, mrugając do niego porozumiewawczo, a Joe uniósł wzrok ku niebu. — Tylko nie sprowadzajcie na razie żadnych nowych dzieci do tego domu — mruknął z uśmiechem. Tej nocy, i przez wiele następnych, Willie, Robert i Carson spali na jednym materacu, w małym saloniku mieszkania Joego, położonego na trzecim piętrze wysokiego ceglanego budynku. Na suficie nad ich posłaniem była duża brązowa plama, ale tej pierwszej nocy nawet ona wydawała się Willie piękna. W budynku mieszkali niemal wyłącznie czarni, z których większość przybyła niedawno z Luizjany, Missisipi i Teksasu. Wchodząc do niego po raz pierwszy, Willie usłyszała charakterystyczną mowę mieszkańca Alabamy, który usiłował przepchnąć szeroką kanapę przez wąskie drzwi. Z drugiej strony tych drzwi dobiegał głos kogoś, kto miał taki sam akcent i najwyraźniej kierował całą operacją, mówiąc: „bardziej w lewo… trochę w prawo”. Następnego ranka Willie i Robert zostawili Carsona pod opieką Małego Joe, bo chcieli pochodzić po Harlemie i sprawdzić, czy w ich sąsiedztwie nie ma jakichś ogłoszeń o wolnych miejscach pracy. Chodzili godzinami po całej dzielnicy, obserwując ludzi i wymieniając uwagi o tym, co wydawało im się nowe i niezwykłe lub dobrze znane. Skręciwszy za lodziarnią w boczną ulicę, dostrzegli na drzwiach sklepu tabliczkę z informacją, że jest to punkt rekrutacyjny, więc weszli do niego, by spytać o pracę dla Roberta. Willie potknęła się w progu o wystającą listwę, ale Robert chwycił ją w ramiona, pomógł jej odzyskać równowagę i w przelocie pocałował jej policzek. Ona zaś spojrzała w oczy sprzedawcy i poczuła bijący od niego chłód, który przeniknął całe jej ciało i zamienił brzuch w komorę pełną węgla. — Przepraszam pana, sir — zaczął Robert. — Widziałem tę wywieszkę na drzwiach… — Jesteś żonaty z czarną kobietą? — przerwał mu mężczyzna, obrzucając go badawczym spojrzeniem. Robert spojrzał na Willie. — Pracowałem już kiedyś w sklepie — powiedział cicho. — Na Południu. — Tutaj nie ma dla ciebie pracy — oznajmił sprzedawca. — Chcę powiedzieć, że mam doświadczenie… — Tutaj nie ma dla ciebie pracy — powtórzył mężczyzna, tym razem bardziej opryskliwym tonem. — Chodźmy stąd, Robert — powiedziała Willie. Była już w połowie drogi do drzwi, kiedy mężczyzna powtarzał swoje pierwsze zdanie. Nie rozmawiali z sobą przez dwie przecznice. Minęli jakąś restaurację z wywieszką „Otwarte”, ale Willie nie musiała patrzeć na Roberta, by wiedzieć, że do niej nie wstąpią. Niedługo znaleźli się pod domem, w którym mieszkał Mały Joe. — Dlaczego wracacie tak szybko? — spytał, kiedy weszli. Carson, zwinięty w kłębek, spał na materacu. — Willie chciała sprawdzić, jak się miewa dziecko. Uznała, że należy ci się odpoczynek od małego. Prawda, Willie? Willie zauważyła, że Joe przygląda jej się z niedowierzaniem, ale odpowiedziała: — Tak, to prawda. Robert odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju.
Willie usiadła obok śpiącego dziecka i zaczęła mu się przyglądać. Nie była pewna, czy będzie w stanie przyglądać mu się przez cały dzień, postanowiła więc spróbować. Ale po jakimś czasie ogarnął ją dziwny, niewytłumaczalny lęk. Bała się, że chłopczyk nie oddycha prawidłowo. Że nie czuje głodu, więc nie zacznie płakać, żądając pokarmu. Że nie będzie jej odróżniał od wszystkich innych kobiet mieszkających w tym nowym, wielkim mieście. Obudziła go tylko po to, żeby usłyszeć jego płacz. I dopiero wtedy, kiedy zaczął kwilić, najpierw cicho, a potem bardzo głośno, zdołała się odprężyć. — Oni myśleli, że jest biały — powiedziała do Joego. Czuła na sobie jego wzrok, kiedy przyglądała się Carsonowi. — Rozumiem — mruknął Joe, kiwając głową, a potem wyszedł z pokoju, zostawiając ją samą z dzieckiem. Willie niecierpliwie czekała na powrót Roberta. Po raz pierwszy zaczęła się zastanawiać, czy wyjazd z Pratt City nie był błędem. Myślała o Hazel, od której nie miała żadnych wiadomości od chwili rozstania i czuła bolesny przypływ tęsknoty. Przeżyła kolejny napad lęku, tym razem związany z samotnością. Czuła, że ona nadchodzi, że będzie musiała się nauczyć z nią żyć. Niebawem wrócił Robert. Był u fryzjera i kazał się krótko ostrzyc. Kupił sobie nowe ubranie, które — jak domyśliła się Willie — pochłonęło resztę ich oszczędności. Ale nigdzie nie widziała części garderoby, które miał na sobie, wychodząc z mieszkania. Usiadł na łóżku obok niej i pogłaskał Carsona po plecach. Spojrzała na niego i stwierdziła, że nie wygląda tak jak przedtem. — Wydałeś pieniądze? — spytała. Robert unikał jej wzroku. Nie pamiętała, by wydarzyło się to kiedykolwiek przedtem. Nawet podczas pierwszego dnia ich wspólnej zabawy, nawet wtedy, kiedy go popchnęła, nawet wtedy, kiedy upadł, zawsze patrzył jej śmiało, niemal zachłannie, prosto w oczy. To właśnie jego oczy przyciągnęły jej uwagę, gdy go poznała. To właśnie one były pierwszym obiektem jej miłości. — Ja nie chcę być taki jak mój ojciec, Willie — powiedział Robert, nadal patrząc na Carsona. — Nie chcę być człowiekiem, który umie robić tylko jedną rzecz. Chcę nam zapewnić dobre życie. Wiem, że jestem do tego zdolny. Spojrzał w końcu na Willie. Pogłaskał ją po policzku, a potem położył dłoń na jej karku. — Jesteśmy teraz tutaj, Willie — powiedział. — Pamiętajmy o tym. Oto co znaczyło dla Willie „bycie tutaj”: oboje z Robertem budzili się wcześnie rano. Ona ubierała Carsona i odprowadzała go do mieszkającej niżej Bess, starej kobiety, która za niewielką opłatą opiekowała się wszystkimi mieszkającymi w budynku dziećmi. Robert golił się, czesał, zapinał koszulę. Potem oboje wyruszali do Harlemu, żeby szukać pracy. On miał na sobie ekstrawaganckie części garderoby, ona wkładała to, co nosiła codziennie. „Bycie tutaj” oznaczało też, że nie chodzili już po trotuarze obok siebie. Robert zawsze szedł trochę przed nią, więc nigdy się nie dotykali. Ona nie wymawiała już teraz jego imienia. Nawet gdyby przewróciła się na ulicy, gdyby zaatakował ją jakiś rabuś albo gdyby groziło jej wpadnięcie pod samochód, nie ośmieliłaby się go zawołać. Zrobiła to raz, a kiedy on się odwrócił, wszyscy zaczęli na nich patrzeć. Początkowo szukali pracy na terenie Harlemu. Robert dostał nawet posadę w jakimś sklepie, ale po tygodniu doszło do nieporozumienia. Jeden z białych klientów spytał go na ucho, dlaczego nie zabierze do domu którejś z bywających w sklepie Murzynek. Tego wieczora, po powrocie do domu, Robert zaczął płakać. Wyznał Willie, że zrezygnował z pracy, bo zdał sobie sprawę, że ten mężczyzna mógł mówić o niej. Następnego dnia oboje wyruszyli na poszukiwanie pracy, ale szli razem na południe tylko przez chwilę, a potem się rozdzielili — Robert skierował swe kroki w stronę pozostałej części Manhattanu. Wydawał się teraz tak biały, że już po kilku sekundach straciła go z oczu, stał się jeszcze jedną białą twarzą w tłumie innych, widocznych w perspektywie ulicy. Po dwóch tygodniach poszukiwań znalazł pracę
na Manhattanie. Jej poszukiwania zajęły jeszcze trzy miesiące, ale w grudniu pracowała już jako pomoc domowa w rodzinie państwa Morrisów, bogatych Murzynów, mieszkających na pograniczu Harlemu i Manhattanu. Państwo Morrisowie nie byli do końca pogodzeni ze swym statusem czarnoskórych, więc chcieli być na tyle blisko białych, na ile pozwalały obowiązujące w mieście przepisy. Ich skóra była zbyt ciemna, by mogli zajmować mieszkanie położone choćby o jedną przecznicę bliżej białej części miasta. W ciągu dnia Willie opiekowała się synkiem państwa Morrisów. Karmiła go, kąpała i układała na drzemkę. Potem sprzątała od góry do dołu całe mieszkanie, pamiętając o wytarciu kurzu pod kandelabrem, bo pani Morrisowa zawsze to sprawdzała. Wczesnym wieczorem zaczynała gotować. Państwo Morrisowie mieszkali w Nowym Jorku od czasów Wielkiej Migracji, ale jadali tak, jakby Południe było miejscem w ich kuchni, a nie krainą oddaloną o wiele mil. Pani Morrisowa wracała zwykle do domu wcześniej niż jej mąż. Pracowała jako krawcowa, a jej dłonie bywały nieraz pokłute do krwi. Kiedy się pojawiała w mieszkaniu, Willie wychodziła na swoje przesłuchania. Miała zbyt ciemną skórę, by śpiewać w klubie Jazzing. Powiedziano jej to, kiedy po raz pierwszy przyszła na przesłuchanie. Bardzo wysoki i szczupły mężczyzna przyłożył do jej policzka papierową torbę. — Za ciemna — powiedział. Willie potrząsnęła głową. — Ale ja umiem śpiewać, sami zobaczycie. Otworzyła usta i wzięła bardzo głęboki oddech, by wypełnić balon swojego brzucha. Ale ten mężczyzna nacisnął go dwoma palcami i wypuścił z niej całe powietrze. — Za ciemna — powtórzył. — Jazzing jest tylko dla jasnych dziewcząt. — Widziałam, jak wchodził tu z puzonem jakiś mężczyzna ciemny jak środek nocy. — Powiedziałem: dziewczęta, kochana. Gdybyś była mężczyzną, może miałabyś szanse. Gdybym była Robertem… — pomyślała. Robert mógł dostać każdą posadę, jakiej by zapragnął, ale ona wiedziała, że jest zbyt zalękniony, żeby spróbować. Bał się, że zostanie zdemaskowany, przerażało go to, że nie ma odpowiedniego wykształcenia. Któregoś wieczora wyznał jej, że jakiś mężczyzna spytał go, dlaczego „tak dziwnie mówi”. Od tej pory bał się odezwać. Nie chciał jej dokładnie powiedzieć, jak zarabia na życie, ale wracał do domu owiany zapachem morza oraz mięsa. Dostawał co miesiąc więcej pieniędzy, niż ona kiedykolwiek w życiu widziała. Robert był ostrożny, a ona trochę dzika. Zawsze tak było. Kiedy położył się obok niej po raz pierwszy, był tak zdenerwowany, że jego penis leżał bezwładnie na jego lewej nodze jak kłoda na drgającej rzece uda. — Twój ojciec mnie zabije — wyszeptał. Oboje mieli po szesnaście lat, a ich rodzice byli na zebraniu związku. — Nie myślę w tej chwili o moim tacie, Robert — powiedziała, usiłując postawić kłodę. Nie spuszczając z niego wzroku, włożyła kolejno do ust wszystkie jego palce i lekko nagryzła ich koniuszki. Potem wsunęła go w swoje ciało, położyła się na nim i drgała miarowo dopóki nie zaczął błagać: przestań, nie przestawaj, szybciej, wolniej. Kiedy zamknął oczy, poprosiła, żeby je otworzył, by na nią patrzył. Lubiła być gwiazdą przedstawienia. Teraz też tego pragnęła i dlatego myślała o Robercie. Wiedziała, że będąc na jego miejscu, byłaby mniej nieśmiała, że potrafiłaby lepiej wykorzystać swoją jasną karnację. Gdyby tylko mogła, przeniosłaby własny głos w jego ciało, w jego skórę. Stałaby na scenie klubu Jazzing i wsłuchiwała się w nadlatujące od strony widowni okrzyki zachwytu, podobne do tych, które często podnosiły ją na duchu, kiedy śpiewała przy stole rodziców. „Chłopie, ależ ona potrafi wymiatać! Ta dziewczyna nigdy nie oszukuje!” — Posłuchaj — powiedział do niej jakiś wysoki, szczupły mężczyzna, przerywając jej myśli, zanim stały się zbyt posępne — potrzebujemy kogoś, kto by w nocy sprzątał lokal. Nieźle płacimy, a z tej
posady może w przyszłości wyniknąć dla ciebie coś dobrego. Przyjęła jego propozycję bez namysłu, a po powrocie do domu powiedziała Robertowi, że państwo Morrisowie zaoferowali jej pracę na nocnej zmianie. Nie była pewna, czy jej uwierzył, ale kiwnął głową. Tej nocy spał między nimi Carson. Zaczynał już wymawiać niektóre słowa. Kilka dni wcześniej, kiedy Willie odebrała synka z mieszkania Bess, żeby zanieść go do Joego, usłyszała, że nazywa starą kobietę „Mama”. Poczuła bolesny ucisk w gardle, ale bez słowa wzięła chłopca na ręce i zaniosła na górę. — Płaca jest niezła — powiedziała do Roberta, wyciągając palec Carsona z jego ust. Chłopiec zaczął płakać i wołać głośno: „Nie!”. — Spokojnie, synku — upomniał go Robert. — Nie odzywaj się do mamy w taki sposób. — Carson ponownie wetknął palec do ust i spojrzał na ojca wyzywająco. — Nie potrzebujemy dodatkowych pieniędzy — ciągnął Robert, zwracając się do żony. — Zarabiamy zupełnie dobrze, Willie. Niedługo będzie nas stać na własny kąt. Nie musisz pracować. — Ciekawe, gdzie w takim razie będziemy mieszkać? — warknęła Willie, ale szybko zdała sobie sprawę, że nie chciała przemawiać tak agresywnym tonem. Pomysł Roberta wydawał jej się atrakcyjny: mając własne mieszkanie, mogłaby spędzać więcej czasu z Carsonem. Ale wiedziała, że ona nie nadaje się do takiego życia. Że takie życie nie jest im pisane. — Znajdziemy jakieś mieszkanie, Willie. — Jakie mieszkanie? Czy ty nie widzisz, w jakim świecie żyjemy? To cud, że choć codziennie przekraczasz te drzwi i stajesz się częścią tego świata, nikt cię dotąd nie pobił za sypianie z Murz… — Przestań! — uciął Robert, a ona zdała sobie sprawę, że nigdy dotąd nie słyszała w jego głosie takiej siły. — Przestań tak mówić! Odwrócił się twarzą do ściany. Ona nadal leżała na plecach, patrząc w sufit. Wielka brązowa plama zaczęła jej się wydawać niepokojąco krucha. Miała wrażenie, że cała konstrukcja może w każdej chwili runąć na ich głowy. — Ja się nie zmieniłem, Willie — powiedział do ściany Robert. — Nie, ale nie jesteś też już taki sam jak dawniej. Reszta nocy upłynęła im w milczeniu. Leżący między nimi Carson zaczął chrapać, tak głośno, jakby burczenie w żołądku wyrywało się na zewnątrz przez jego nos. Willie pomyślała sobie, że jego chrapanie brzmi jak podkład muzyczny do sceny zawalenia się sufitu. Poczuła lęk. Gdyby Carson był nadal małym dzieckiem… gdyby mieszkali nadal w Pratt City, obudziłaby go bez wahania. Tutaj, w Harlemie, nie była w stanie się poruszyć. Musiała leżeć bez ruchu, słysząc chrapanie, myśląc o groźbie katastrofy i walcząc z przerażeniem. Sprzątanie klubu Jazzing nie było trudne. Willie zostawiała Carsona u Bess w porze kolacji, a potem wyruszała na Lenox Avenue pod numer 644. Praca była taka sama jak u państwa Morrisów, ale równocześnie inna. Klub był przeznaczony tylko dla białych klientów. Wykonawcy, którzy pojawiali się co wieczór na scenie, byli tacy jak powiedział jej tamten mężczyzna: wysocy, lekko opaleni i zachwycający. Dla niej znaczyło to tyle, że muszą mieć jasną skórę, co najmniej metr sześćdziesiąt pięć wzrostu i być młodzi. Willie wynosiła śmieci, zamiatała, szorowała podłogi i obserwowała mężczyzn, którzy z kolei obserwowali wykonawców. Był to dla niej obcy, nieznany świat. W jednym z numerów programu pewien aktor udawał, że jest zagubiony w afrykańskiej dżungli. Miał na sobie spódniczkę z trzciny, a na jego głowie i ramionach były wymalowane jakieś znaki. Zamiast mówić, wydawał chrapliwe dźwięki. Od czasu do czasu napinał mięśnie i uderzał pięściami w swoją klatkę piersiową. Uniósł na rękach jedną z wysokich, opalonych i zachwycających dziewcząt i posadził ją na swoim ramieniu, jakby była szmacianą lalką. Widownia pękała ze śmiechu.
Willie, choć pochłonięta pracą, obejrzała też kiedyś skecz mający ukazywać życie na Południu. Trzej aktorzy, najciemniejsi, jakich kiedykolwiek widziała w tym klubie, zbierali na scenie bawełnę. Potem jeden z nich zaczął narzekać. Skarżył się, że słońce grzeje zbyt silnie, a bawełna jest zbyt biała. Usiadł na skraju sceny, leniwie machając nogami w tę i z powrotem, w tę i z powrotem. Pozostali dwaj podeszli do niego i położyli dłonie na jego ramionach. Zaczęli śpiewać pieśń, której Willie nigdy dotąd nie słyszała. Wyrażali w niej wdzięczność swoim panom, którzy traktowali ich tak dobrze. Kiedy skończyli, wszyscy trzej zabrali się ponownie do zbierania bawełny. To nie było Południe, jakie znała Willie. To nie było też Południe, jakie znali jej rodzice. Słuchając uwag mężczyzn siedzących na widowni, była pewna, że żaden z nich nigdy nie postawił stopy na Południu. Oni chcieli tylko się śmiać, pić alkohol i kwitować gwizdami zachwytu występy dziewcząt. Willie była niemal zadowolona, że sprząta scenę, a nie musi na niej śpiewać. Pracowała tam przez dwa miesiące. Od czasu, gdy spytała Roberta, gdzie będą mieszkać, ich stosunki nie układały się najlepiej. Teraz spędzał większość nocy poza domem. Kiedy Willie wracała przed świtem z klubu, Carson spał samotnie na materacu. Joe odbierał chłopca od Bess po zakończeniu swoich lekcji i kładł go co wieczór do łóżka. Willie wpełzała na materac, kładła się obok synka i leżała z otwartymi oczami, czekając na stukot butów nadchodzącego korytarzem Roberta. Kiedy słyszała ciężkie kroki, widziała, że tej nocy będzie miała męża dla siebie. Zbliżał się, a ona pospiesznie zamykała oczy i oboje zaczynali grę pozorów, zachowując się tak jak aktorzy występujący na scenie klubu Jazzing. Robert cicho kładł się obok niej, a ona nie zadawała żadnych pytań, dając mu do poznania, że nadal w niego wierzy, że wierzy w ich związek. Któregoś wieczoru w klubie, gdy już wyrzuciła śmieci, podszedł do niej szef. Jak zawsze wydawał się zirytowany. Brał udział w wojnie, a teraz silnie kulał, co — jak mówił — uniemożliwiało mu zdobycie bardziej szacownego stanowiska. Wydawał się szczęśliwy tylko wtedy, kiedy mógł wyjść na dwór, oprzeć się o ceglaną ścianę budynku i wypalać jednego papierosa za drugim. — Ktoś zwymiotował w męskiej toalecie — powiedział i wyszedł przed klub. Willie kiwnęła tylko głową. Zdarzało się to co najmniej raz w tygodniu, a ona wiedziała, co ma robić i nie potrzebowała niczyich pouczeń. Chwyciła wiadro oraz mopa i ruszyła w kierunku męskiego wychodka. Zapukała do drzwi raz, potem drugi, ale nie doczekała się żadnej reakcji. — Wchodzę! — oznajmiła stanowczym tonem. Odkryła już przed kilku tygodniami, że lepiej wchodzić do toalet zdecydowanym krokiem, niż robić to nieśmiało, bo pijani mężczyźni mają skłonność do częściowej utraty słuchu. Mężczyzna, którego zastała w toalecie, z pewnością go stracił. Stał pochylony nad umywalnią, mamrocząc coś do siebie niezrozumiale. — Och, przepraszam — wybąkała Willie. Odwróciła się, żeby odejść, ale mężczyzna uniósł wzrok i zobaczył ją w lustrze. — Willie? — spytał ze zdumieniem. Poznała go natychmiast po głosie, ale się nie odwróciła. Nie zareagowała na jego pytanie. Myślała tylko o tym, jakie to zdumiewające, że od razu go nie poznała. Dawno temu, kiedy byli jeszcze zakochaną parą i na początku ich małżeństwa, miała wrażenie, że zna Roberta lepiej niż siebie samą. Nie chodziło o to, że wiedziała, jaki jest jego ulubiony kolor…, że wiedziała, co chciałby zjeść na obiad. Wiedziała o rzeczach, o których on sam jeszcze nie miał pojęcia. Na przykład o tym, że nie jest człowiekiem umiejącym wyzwolić się z uścisku niewidocznych dłoni. Że zmienił się po przyjściu Carsona na świat, ale nie na lepsze. Że narodziny syna wzbudziły w nim głęboką nieufność do samego siebie, że stał się człowiekiem zawsze kwestionującym własne decyzje, że nie potrafi stosować się do norm postępowania wyznaczonych przez kochającego go ojca, który utorował drogę jemu i jego matce, choć zapłacił za to wysoką cenę. Willie była przerażona tym, że choć umiała dostrzec w mężu wszystkie te cechy, nie potrafiła natychmiast rozpoznać jego pochylonej nad umywalnią sylwetki
i jego zwieszonej głowy. Wstrzymała oddech, bo do toalety weszli dwaj biali mężczyźni. Jeden z nich miał szare ubranie, a drugi granatowe. Nawet nie zwrócili na nią uwagi. — Co ty tu tak długo robisz, Rob? — spytał ten granatowy. — Panienki zaraz wychodzą na scenę. Robert spojrzał bezradnie na Willie, a mężczyzna w szarym ubraniu poszedł za jego wzrokiem, obrzucił ją taksującym spojrzeniem i zaczął się uśmiechać. — W porządku, chłopcy — powiedział Robert, potrząsając głową i usiłując się beztrosko uśmiechnąć. — Chodźmy na salę. — Wygląda na to, że Robert już znalazł sobie panienkę — mruknął mężczyzna w szarym ubraniu. — Ona ma tu tylko posprzątać — oznajmił jej mąż, a ona dostrzegła jego spojrzenie i dopiero teraz zdała sobie sprawę, że grozi jej niebezpieczeństwo. — Więc może nie musimy wracać na salę — mruknął ubrany na szaro klient, opierając się nonszalancko o ścianę, a jego kolega też wyszczerzył zęby w uśmiechu. — Muszę iść — powiedziała Willie, chwytając za mopa. — Mój szef będzie mnie szukał. Naśladując Roberta, próbowała zmienić swój głos i mówić tak jak biali ludzie. Ale mężczyzna w szarym ubraniu wyrwał jej mopa z ręki. — Masz tu jeszcze sporo sprzątania — powiedział, pieszczotliwie przesuwając dłonią po jej policzku. Potem wyciągnął rękę w kierunku jej piersi, ale ona splunęła mu w twarz. — Willie, nie rób tego! — krzyknął Robert, a obaj mężczyźni spojrzeli na niego ze zdziwieniem. Mężczyzna w szarym ubraniu ocierał z twarzy ślinę Willie. — Ty ją znasz? — spytał ten granatowy, ale jego kolega najwyraźniej rozumował szybciej niż on. Willie widziała wyraz jego twarzy i domyślała się, że obraca w myślach wszystkie poszlaki, ocenia odcień skóry Roberta, jego nienaturalnie brzmiący głos, noce, które spędza poza domem. — To twoja kobieta? — spytał, patrząc ze zdumieniem na jej męża. Oczy Roberta zaczęły wypełniać się łzami. Jego blada twarz zrobiła się jeszcze bledsza i wszystko wskazywało na to, że za chwilę znów zacznie wymiotować. Kiwnął bezradnie głową. — W takim razie dlaczego nie podejdziesz, żeby ją pocałować? — spytał szary. Lewą ręką rozpiął już spodnie, a prawą zaczął się bawić swoim penisem. — Nie bój się, ja jej nie dotknę. I dotrzymał słowa. Mężczyzna w granatowym ubraniu pilnował drzwi, a Robert wykonał tego wieczora całą robotę. Wszystko ograniczyło się do kilku niezręcznych pocałunków i dotknięć. Zanim mężczyzna w szarym ubraniu kazał Robertowi zdobyć się na penetrację, zaczął nagle szybko oddychać i osiągnął swój cel. Zaraz potem poczuł się znudzony całą sceną. — Nie masz po co przychodzić jutro do pracy, Rob — powiedział, a potem wyszedł z toalety, zabierając ze sobą kolegę. Willie poczuła powiew przeciągu wpadającego przez uchylone drzwi i przyprawiającego ją o gęsią skórkę. Jej całe ciało było sztywne jak kłoda drewna. Robert wyciągnął do niej rękę, a ona dopiero po sekundzie zdała sobie sprawę, że nadal jest w stanie się poruszać. Odsunęła się od niego, zanim zdążył ją dotknąć. — Odejdę jeszcze dziś wieczorem — powiedział. Znowu zaczął płakać, a w jego piwnych, zielonych, złotych oczach lśniły łzy. Wyszedł z toalety, zanim zdążyła mu powiedzieć, że on już zniknął z jej życia. * Carson nadal lizał trzymanego w ręku loda. Drugą rękę trzymał w dłoni Willie, a dotyk jego ciała wyciskał z jej oczu łzy. Chciała dalej iść przed siebie, w razie potrzeby nawet na koniec Manhattanu. Już nie pamiętała, kiedy jej synek wydawał się tak szczęśliwy.
Tego samego dnia, którego doszło do spotkania z Robertem, Joe zaproponował jej małżeństwo, ale ona nie chciała o tym nawet myśleć. Wyprowadziła się w środku nocy, zabierając ze sobą Carsona, a następnego ranka znalazła mieszkanie, które było na tyle odległe, by mieć nadzieję, że nie spotka nikogo ze znajomych. Ale nie mogła opuścić Harlemu — miała wrażenie, że dusi się na tym małym skrawku wielkiego miasta. Każdy napotkany człowiek miał twarz Roberta, ale żaden nim nie był. Carson nieustannie płakał. Czasem wydawało jej się, że szlocha bez przerwy przez kilka tygodni. W nowym miejscu zamieszkania nie miała pod ręką Bess, która mogłaby się nim zajmować, kiedy więc szła do pracy, zostawiała go samego, zamykając drzwi oraz okna i chowając wszystkie ostre przedmioty. Kiedy w ciągu nocy zasypiał, odkrywała, że materac jest mokry od jego łez. Wykonywała różne doraźne prace, przeważnie związane ze sprzątaniem, ale od czasu do czasu chodziła jeszcze na przesłuchania. Wchodząc na scenę, czuła się pewna siebie. Gdy jednak otwierała usta, nie wydobywał się z nich żaden dźwięk, a ona zaczynała płakać i prosić obecnych o wybaczenie. Jeden z oceniających występy powiedział jej kiedyś, że jeśli pragnie przebaczenia, powinna raczej pójść do kościoła. I tak zrobiła. Nie była w kościele od wyjazdu z Pratt City, ale teraz każda wizyta wydawała jej się zbyt krótka. Co niedzielę prowadziła pięcioletniego Carsona do świątyni baptystów położonej na 129. ulicy między Alejami Lenoxa i Siódmą. Tam właśnie poznała mężczyznę o imieniu Eli. Bywał w domu bożym tylko okazjonalnie, ale parafianie nazywali go Bratem Eli, bo uważali, że ma w sobie „owoc ducha”. Willie nie wiedziała, o jaki owoc chodzi. Przychodziła do kościoła od miesiąca i siadała w ostatnim rzędzie, sadzając sobie Carsona na kolanach, choć był już na to trochę zbyt duży i boleśnie ugniatał jej uda. Eli wszedł, oparł się o tylne drzwi i postawił obok siebie torbę z jabłkami. — Ogień Boży spadł z Nieba i pochłonął owce oraz służących; jestem jedynym człowiekiem, który ocalał, by wam o tym opowiedzieć — mówił pastor. — Amen — odpowiedział mu Eli. Willie spojrzała na niego, a potem znów skierowała wzrok w stronę pastora, który mówił: — A potem nadszedł wielki wiatr z pustyni, podpalił cztery kąty domu i spadł na młodych ludzi, którzy pomarli, a tylko ja uciekłem, by wam o tym opowiedzieć. — Niech będzie błogosławiony Bóg — powiedział Eli. Torba zaszeleściła. Willie spojrzała w jej kierunku i zobaczyła, że Eli wyjął z niej jabłko. Nagryzł je i mrugnął do niej porozumiewawczo, więc szybko odwróciła od niego wzrok. Tymczasem pastor mówił: — Bóg dał i Bóg wziął, niech imię jego będzie pochwalone. — Amen — mruknęła Willie. Carson zaczął pojękiwać, więc pohuśtała go na kolanie, ale to jeszcze bardziej go ożywiło. Eli dał mu jabłko, a on chwycił je w obie ręce i szeroko otworzył usta. — Dziękuję — powiedziała Willie. — Chodź ze mną na spacer — szepnął Eli, wskazując ruchem głowy drzwi kościoła. Zignorowała go, podtrzymując jabłko, żeby Carson nie upuścił go na podłogę. — Chodź ze mną na spacer — powtórzył Eli, tym razem głośniej. Kościelny zaczął go uciszać. Willie przestraszyła się, że następnym razem powie to jeszcze głośniej, więc wstała i poszła za nim. Kiedy wyszli na dwór, Eli chwycił Carsona za rękę. Mieszkając w Harlemie, nie można było ominąć ulicy Lenox. Była zbiorowiskiem wszystkiego, co brzydkie, brudne, wzniosłe i piękne. Mieścił się na niej również klub Jazzing. Willie zadrżała z obrzydzenia, gdy go mijali. — Co się stało? — spytał Eli. — Chyba jestem trochę zaziębiona — odparła Willie. Miała wrażenie, że przeszli cały Harlem. Nie pamiętała swego ostatniego tak długiego spaceru i nie mogła uwierzyć, że Carson wytrzymał długą drogę. Jadł swoje jabłko i wydawał się zadowolony. Miała ochotę uściskać Eliego, który zapewnił jej tę odrobinę spokoju. — Czym się zajmujesz? — spytała, kiedy znaleźli w końcu miejsce na odpoczynek.
— Jestem poetą. — Piszesz dobre wiersze? — Eli uśmiechnął się. Wziął z rąk Carsona ogryzek. — Nie — odparł — ale piszę dużo złych. Willie roześmiała się głośno. — Jaki jest twój ulubiony wiersz? Przesunął się na ławce bliżej niej; poczuła, że brakuje jej tchu. Nie przeżyła czegoś podobnego od dnia, w którym po raz pierwszy pocałowała Roberta. — Najlepszą poezją, jaka istnieje, jest Biblia — odparł Eli. — W takim razie dlaczego nie widuję cię częściej w kościele? Przecież chyba powinieneś studiować Biblię. Teraz z kolei on głośno się roześmiał — Poeta musi poświęcać więcej czasu życiu niż studiom — odparł. Wkrótce odkryła, że Eli istotnie poświęca wiele czasu temu, co nazywał „życiem”. W jego towarzystwie wszystko toczyło się bardzo szybko. Oprowadził ją po całym Nowym Jorku, pokazując jej miejsca, o których dawniej nawet jej się nie śniło. Chciał wszystko zjeść, wszystkiego spróbować. Nie przejmował się tym, że nie mieli pieniędzy. Kiedy zaszła w ciążę, jego duch poszukiwacza przygód jeszcze zyskał na sile. Był pod tym względem przeciwieństwem Roberta. Narodziny Carsona skłaniały jego ojca do zapuszczenia korzeni, natomiast Eli po narodzinach Josephine jeszcze bardziej rozwinął skrzydła. Gdy tylko dziewczynka przyszła na świat, Eli odfrunął. Za pierwszym razem tylko na trzy dni. Kiedy wrócił do Willie, poczuła od niego alkohol. — Jak się miewa moja dziewczynka? — pytał, machając palcami przed nosem Josephine, która wodziła za jego ręką szeroko otwartymi oczami. — Gdzie byłeś, Eli? — spytała Willie. Była zła, ale starała się nie okazywać gniewu. Pamiętała spokój, z jakim znosiła nocne powroty Roberta po jego dłuższej nieobecności w domu, i nie zamierzała popełniać po raz drugi tego samego błędu. — Jesteś na mnie wściekła, Willie? — spytał Eli. Carson pociągnął go za nogawkę spodni. — Masz dla mnie jabłka, Eli? Chłopiec robił się coraz bardziej podobny do Roberta, a Willie nie mogła tego ścierpieć. Tego ranka obcięła mu włosy i przekonała się, że im mniej ma ich na głowie, tym wyraźniej wyziera spod nich Robert. Carson przez cały czas postrzyżyn kopał ją, krzyczał i płakał. Dostał za to lanie, które go uspokoiło, ale potem patrzył na nią tak wrogo, że sama nie wiedziała, co jest gorsze. Wyglądało na to, że jej syn nienawidzi matki z taką samą determinacją, z jaką ona starała się nie znienawidzić jego. — Oczywiście, że mam dla ciebie jabłko, synku — powiedział Eli, wyjmując owoc z kieszeni. — Nie mów do niego „synku” — wycedziła przez zęby Willie, przypominając sobie człowieka, o którym chciała zapomnieć. Eli zrobił smutną minę i otarł oczy. — Przepraszam cię, Willie. Czy mi wybaczysz? Bardzo przepraszam. — Ja mam na imię Sonny! — wrzasnął Carson, nagryzając jabłko. — Chcę się nazywać Sonny! — dodał, dławiąc się lekko wypływającym z jego ust sokiem. Josephine rozpłakała się, więc Willie wzięła ją na ręce i zaczęła kołysać. — Widzisz, do czego doprowadziłeś? — spytała, a Eli ponownie zaczął wycierać oczy. Dzieci dorastały. Willie widywała czasem Eliego codziennie przez cały miesiąc. Tak było, kiedy wiersze płynęły szerokim strumieniem, a brak pieniędzy nie stawał się zbyt dotkliwy. Willie wracała po zakończeniu pracy w tym czy innym domu i zastawała w całym mieszkaniu stosy papieru. Na niektórych kartkach widniało tylko jedno słowo, na przykład „Odlot” albo „Jazz”. Na innych były całe wiersze.
Kiedy Willie zobaczyła, że jeden z nich jest zatytułowany jej imieniem, pomyślała, że jej związek z Elim może okazać się trwały. Lecz on nadal znikał. Dopływ pieniędzy się urywał. Początkowo Willie zabierała Josephine z sobą do pracy, ale straciła przez to dwa zlecenia, więc zaczęła ją zostawiać z Carsonem, którego nie potrafiła nakłonić do bywania w szkole. W ciągu sześciu miesięcy wymówiono im trzy różne mieszkania, choć z drugiej strony w tym czasie wszyscy znajomi byli wyrzucani z mieszkań i gnieździli się z dwudziestoma obcymi sąsiadami lub dzielili z kimś łóżko. Za każdym razem, kiedy zmuszano ją do wyprowadzki, przenosiła się z całym skromnym dobytkiem o jedną ulicę dalej. Mówiła nowemu gospodarzowi, że jej mąż jest sławnym poetą, choć dobrze wiedziała, że to nieprawda: nie był ani jej mężem, ani kimś sławnym. Pewnego razu, kiedy wrócił do domu na jedną noc, zaczęła na niego krzyczeć: „Nie da się jeść wierszy, Eli!”. Nie widziała go potem przez niemal trzy miesiące. Kiedy Josephine miała cztery, a Carson dziesięć lat, Willie zapisała się do kościelnego chóru. Miała ochotę to zrobić już dawno temu, ale estrady, nawet jeśli były ołtarzami, przypominały jej klub Jazzing. Z kolei potem, kiedy poznała Eliego, przestała chodzić do kościoła. Kiedy on znikał, zaczynała w nim na nowo bywać. W końcu poszła na przesłuchanie, ale stała z tyłu, bezgłośnie poruszając ustami, z których nie wydobywał się żaden dźwięk. Willie i Carson dochodzili już do granic Harlemu. Carson nadgryzł wafel od loda i zerknął na nią sceptycznie, a ona uśmiechnęła się, chcąc dodać mu odwagi, choć wiedziała — podobnie jak on — że będą musieli niedługo zawrócić. Wtedy, kiedy kolory zaczną się zmieniać. Ale nie zawrócili. Wokół nich zaroiło się od białych. Willie poczuła przypływ lęku. Chwyciła Carsona za rękę. Czasy tolerancji rasowej, jaka panowała w Pratt City, wydawały się tak odległe, że nie była pewna, czy się jej nie przyśniły. Teraz, tutaj, usiłowała się wydać jak najmniejsza, ściągnęła więc ramiona i opuściła głowę. Czuła, że Carson zachowuje się tak samo. Przeszli jeszcze dwa odcinki ulicy, minęli miejsce, w którym czarne morze Harlemu zamieniało się w biały ocean reszty świata, i przystanęli na skrzyżowaniu. Wokół nich krążyło tak wielu ludzi, że Willie była zdumiona własną spostrzegawczością, ale widziała to, co widziała. To był Robert. Klęczał na jednym kolanie i zawiązywał but jakiemuś małemu, trzy- lub czteroletniemu chłopczykowi, którego trzymała za rękę biała kobieta. Miała zwinięte w loczki jasne włosy, tak krótkie, że ich najdłuższe pasma zaledwie muskały nasadę szczęki. Robert wyprostował się. Pocałował kobietę, lekko potrącając stojącego między nimi chłopca. Potem spojrzał w kierunku skrzyżowania i ujrzał oczy Willie. — Dlaczego nie przechodzimy, mamo? — spytał Carson, pociągając za rękaw jej koszuli. — Auta już przejechały. Możemy przejść na drugą stronę. Stojąca po drugiej stronie ulicy jasnowłosa kobieta poruszyła ustami i dotknęła ramienia Roberta. Willie uśmiechnęła się do niego i dopiero w tej chwili zdała sobie sprawę, że mu wybaczyła. Miała wrażenie, że ten uśmiech otworzył jakiś zawór, że ciśnienie gniewu, smutku i żalu opuszcza jej ciało i ulatuje w niebo. W dal. Robert odwzajemnił jej uśmiech, ale potem odwrócił się, powiedział coś do białej kobiety, a później cała trójka zaczęła iść w przeciwnym kierunku. Carson powędrował spojrzeniem do miejsca, na którym przed chwilą stał jego ojciec. — Mamo? — Nie, Carson — odparła Willie, kręcąc głową. — Nie możemy iść dalej. Myślę, że trzeba wracać. W tę niedzielę kościół był zatłoczony. Wiosną miał się ukazać tomik wierszy Eliego, a autor był tak szczęśliwy, że pozostawał na miejscu dłużej niż kiedykolwiek dotąd. Siedział w środkowej ławce obok
Carsona, trzymając na kolanach Josephine. Pastor podszedł do pulpitu i spytał: — Moi parafianie, czyż Bóg nie jest wielki? — Amen — odpowiedzieli wierni. — Parafianie, czyż Bóg nie jest wielki? — Amen. — Powiadam wam, parafianie, że Bóg przeprowadził mnie dziś na drugi brzeg. Odłożyłem mój krzyż i nigdy więcej go nie podniosę. — Alleluja, alleluja! — zawołali wierni. Willie stała w tylnym rzędzie chóru. Ręce, w których trzymała śpiewnik, zaczęły nagle drżeć. Pomyślała o swoim ojcu H, który wracał co wieczór z kopalni, niosąc kilof i łopatę. Przed wejściem do domu kładł je na ganku i zdejmował buty, bo jej matka Ethe krzyczała na niego, kiedy wnosił kurz do wysprzątanego domu. Powtarzał zawsze, że najmilszą chwilą dnia był dla niego moment, w którym odkładał łopatę i mógł przywitać się ze swoimi czekającymi na niego dziewczynkami. Willie zerknęła w kierunku ławek. Eli huśtał Josephine na kolanie, a ona uśmiechała się szeroko. Ręce Willie nadal drżały. Po chwili wypuściła z nich śpiewnik, a ponieważ w kościele panowała kompletna cisza, jego uderzenie o podłogę wydało się bardzo głośne. Wszyscy obecni — parafianie, pastor, siostra Dora, siostra Bertha i cały chór — odwrócili głowy i spojrzeli w jej kierunku. A ona, nadal drżąc, zrobiła kilka kroków do przodu i zaczęła śpiewać.
YAW Zbliżał się duszący, pustynny wiatr. Yaw widział tumany kurzu, które wzbijały się znad twardej glinianej nawierzchni i niesione jego porywami dolatywały aż do okien klasy na pierwszym piętrze szkoły Takoradi, w której uczył się od dziesięciu lat. Zastanawiał się, jak groźne mogą być tegoroczne wichury. Kiedy miał pięć lat i mieszkał jeszcze w Edweso, bywały tak silne, że łamały pnie drzew. A kurz tak gęsty, że kiedy wyciągał rękę przed siebie, jego palce nagle znikały. Zaczął przekładać swoje papiery. Przyszedł do klasy podczas weekendu rozpoczynającego drugi semestr, żeby spokojnie pomyśleć, może coś napisać. Spojrzał na tytuł swojej książki: Niech Afrykanie będą właścicielami Afryki. Napisał dwieście stron i wyrzucił niemal tyle samo. Teraz drażnił go nawet tytuł. Odłożył maszynopis, wiedząc, że jeśli nie uczyni tego od razu, może zrobić coś nierozsądnego. Może otworzyć okno i pozwolić na to, żeby wiatr uniósł w dal kartki papieru. — Panu potrzebna jest żona, panie Agyekum. A nie ta niemądra książka. Yaw jadł kolację w domu Edwarda Boahena po raz szósty w tym tygodniu. W niedzielę miał jeść ją po raz siódmy. Żona Edwarda, pani Boahen, lubiła się skarżyć, że ma dwóch mężów, ale Yaw bardzo często chwalił jej kuchnię, wiedział więc, iż nadal będzie przez nią mile widzianym gościem. — Po co mi żona, skoro mam panią? — spytał Yaw. — Ej, uważaj co mówisz — upomniał go Edward, przerywając jedzenie po raz pierwszy od chwili, w której żona postawiła przed nim jego miskę. Edward był nauczycielem matematyki w rzymskokatolickiej szkole Takoradi, w której Yaw uczył historii. Jako dzieci poznali się w szkole Achimota, a Yaw cenił ich przyjaźń bardziej niż większość innych rzeczy. — Nadchodzi niepodległość — oznajmił Yaw. Pani Boahen wydała głębokie westchnienie. — Jeśli nadchodzi, to niech w końcu przyjdzie — powiedziała. — Mam już dość słuchania waszej gadaniny na ten temat. Co ci przyjdzie z niepodległości, jeśli nie masz kogoś, kto ci ugotuje kolację? Szybkim krokiem ruszyła w kierunku murowanego domku, żeby przynieść im jeszcze trochę wody, a Yaw zaczął się śmiać. Wyobraził sobie podpis, jaki można by umieścić pod podobizną pani Boahen w rewolucyjnych gazetach: „Typowa kobieta ze Złotego Wybrzeża, dla której kolacja jest ważniejsza niż wolność”. — Powinieneś zacząć oszczędzać na wyjazd do Anglii lub Ameryki, żeby się tam trochę dokształcić — powiedział Edward. — Nie możesz przewodzić rewolucji zza nauczycielskiego pulpitu. — Jestem już za stary, żeby jechać do Ameryki. I za stary, żeby przewodzić rewolucji. Poza tym, jeśli będziemy się dokształcać u białego człowieka, nauczymy się tego, czego on zechce nas nauczyć. Wrócimy tutaj i zbudujemy kraj, do jakiego budowy on zechce nas przekonać. Kraj, który nadal będzie służył białym. Nigdy nie będziemy wolni. — Jesteś zbyt mało elastyczny, Yaw — mruknął Edward, kręcąc głową. — Przecież musimy od czegoś zacząć. — Więc zacznijmy od siebie. — To właśnie było tematem jego książki, ale nie rzekł nic więcej, bo wiedział, jak będzie przebiegać wymiana zdań. Obaj urodzili się niedługo po wcieleniu krainy Asante do brytyjskiej kolonii. Obaj mieli ojców, którzy walczyli w różnych wojnach wyzwoleńczych. Pragnęli tego
samego, ale mieli różne koncepcje dochodzenia do celu. Prawdę mówiąc, Yaw nie sądził, by mógł przewodzić rewolucji z jakiegokolwiek miejsca. Był przekonany, że nikt nie przeczyta jego książki, nawet gdyby ją ukończył. Pani Boahen wróciła z dużą miską wody i obaj mężczyźni zaczęli opłukiwać w niej ręce. — Panie Agyekum, znam miłą dziewczynę. Jest nadal w wieku, w którym może rodzić dzieci, więc nie ma powodu do obaw… — Muszę już iść — przerwał jej Yaw. Wiedział, że zachowuje się nieuprzejmie. Bądź co bądź rozumowanie pani Boahen było słuszne. Nie miała obowiązku go karmić, ale on uważał, że nie ma też prawa go pouczać. Uścisnął dłoń Edwarda, pożegnał się z jego żoną i ruszył w kierunku swego małego domku, położonego na terenie szkolnego kampusu. Kiedy znalazł się o półtora kilometra od niego, zobaczył grupkę chłopców grających w piłkę nożną. Byli pełni energii. W ich ruchach przejawiała się pewność siebie, której on nigdy nie poczuł, kiedy był dzieckiem. Zatrzymał się i obserwował ich przez chwilę, dopóki piłka nie poleciała w jego stronę. Chwycił ją w powietrzu i poczuł zadowolenie z okazji do odrobiny ruchu. Grający pomachali do niego rękami i posłali po piłkę jednego z nowych uczniów. Chłopiec był początkowo uśmiechnięty, ale kiedy podszedł bliżej, na jego twarzy pojawił się lęk. Stanął przed Yawem, patrząc na niego w milczeniu. — Chcesz swoją piłkę? — spytał Yaw, a chłopiec krótko kiwnął głową, nie odrywając od niego wzroku. Yaw rzucił mu piłkę, trochę mocniej, niż zamierzał, a kiedy dzieciak złapał ją i podbiegł do kolegów, usłyszał pytanie: — Co się stało z jego twarzą? Zanim zdążyli odpowiedzieć, Yaw był już daleko. Yaw uczył w tej szkole od dziesięciu lat. Każdy rok przebiegał tak samo. Na terenie szkoły pojawiał się nowy zaciąg uczniów, których można było poznać po schludnych fryzurach i świeżo wyprasowanych mundurkach. Przywozili ze sobą swoje rozkłady zajęć, swoje książki, niewielkie sumy pieniędzy, które zdołali dla nich zebrać ich rodzice lub ich wioski. Pytali się nawzajem, kto będzie ich uczył tego czy innego przedmiotu, a kiedy któryś z nich mówił: „Pan Agyekum”, inny opowiadał mu anegdotę o nauczycielu historii zasłyszaną od starszego brata lub kuzyna. W pierwszym dniu drugiego semestru Yaw przyglądał się wchodzącym do szkoły nowym uczniom. Byli to zawsze dobrze wychowani chłopcy zawdzięczający przyjęcie do szkoły, w której mieli czerpać wiedzę z książek białego człowieka, swej bystrości lub zamożności rodziców. Na wiodących do klas korytarzach zachowywali się bardzo hałaśliwie, więc można było sobie wyobrazić, że w swych rodzinnych wioskach mocowali się, śpiewali i tańczyli, zanim jeszcze wiedzieli, co to jest książka, zanim ich rodziny odkryły, że jest to coś, czego może pragnąć, a nawet potrzebować dziecko. Kiedy dotarli do klas, kiedy położyli podręczniki na blatach swych drewnianych ławek, stopniowo milkli jak urzeczeni. Tego pierwszego dnia byli tak spokojni, że Yaw słyszał siedzące na parapecie okiennym i domagające się nakarmienia ptaki. — Co jest napisane na tablicy? — spytał Yaw uczniów pierwszego rocznika. Byli to przeważnie czternasto- i piętnastolatkowie, którzy nauczyli się pisać i czytać po angielsku jeszcze w niższych klasach. Zaraz po objęciu swej posady Yaw próbował przekonać władze szkoły, że powinien uczyć tych chłopców, prowadząc zajęcia w ich „regionalnych narzeczach”, ale został wyśmiany. Wiedział, że w tym przypadku nadzieja mogła być uznana za matkę głupców. Zbyt wielka liczba będących w obiegu języków wykluczała nawet możliwość podjęcia tego rodzaju próby. Yaw uważnie przyglądał się chłopcom. Zawsze się domyślał, który z nich podniesie jako pierwszy rękę, bo taki uczeń przesuwał się do przodu razem z krzesłem i ogarniał wzrokiem całą klasę, by sprawdzić, czy ktoś zechce podważyć jego chęć zwrócenia na siebie uwagi. Tym razem jako pierwszy zgłosił
się mały chłopiec o imieniu Peter. — Tu jest napisane: „Historia to sztuka opowiadania” — odpowiedział, uśmiechając się z wyraźnym przejęciem. — Historia to sztuka opowiadania — powtórzył Yaw. Przeszedł między rzędami przez całą klasę, patrząc uważnie w oczy każdemu z uczniów. Potem zatrzymał się w głębi sali, zmuszając tych, którzy chcieli go widzieć, do wykręcenia szyi i zapytał: — Kto chce opowiedzieć, skąd wzięła się na mojej twarzy ta blizna? Uczniowie zaczęli się nerwowo wiercić. Wymieniali między sobą znaczące spojrzenia, kaszleli i odwracali od niego wzrok. — Nie bądźcie nieśmiali — powiedział Yaw z uśmiechem, kiwając zachęcająco głową. — Peter? W oczach chłopca, który jeszcze przed chwilą był zachwycony, że może zabrać głos, pojawił się lęk. Yaw zawsze lubił pierwszy dzień spędzony z nową klasą. — Słucham, panie Agyekum? — Jaką słyszałeś opowieść o mojej bliźnie? — nalegał Yaw, uśmiechając się, by choć w części złagodzić rosnący niepokój dziecka. Peter odchrząknął i wbił wzrok w podłogę. — Mówią, że pan się narodził z ognia — wybąkał. — Że dlatego jest pan taki przytomny. Bo został pan przypalony ogniem. — Kto jeszcze ma coś do powiedzenia? — Mówią też, że pańska matka zwalczała złe duchy z Asamando — oznajmił chłopiec imieniem Edem, nieśmiało podnosząc rękę. — A ja słyszałem, że pański ojciec, zmartwiony klęską plemienia Asante, przeklął bogów, a oni się na nim zemścili — dodał William. — A mnie powiedziano, że okaleczył się pan sam, żeby mieć o czym mówić w pierwszym dniu nauki — mruknął chłopiec o imieniu Thomas. Wszyscy jego koledzy roześmiali się głośno. Yaw musiał ukryć swe rozbawienie. Wiedział, że plotki dotyczące jego sposobu prowadzenia pierwszej lekcji rozchodzą się po szkole. Że starsi uczniowie mówią młodszym, czego się mogą po nim spodziewać. Przeszedł ponownie między rzędami, stanął pod tablicą i spojrzał na swoich podopiecznych, bystrych chłopców ze Złotego Wybrzeża mających poznawać białą księgę w oparciu o wskazówki poparzonego nauczyciela. — Czyja opowieść jest prawdziwa? — spytał swoich uczniów. Obrzucili badawczym wzrokiem tych, którzy zabrali głos, jakby chcąc ocenić ich wiarygodność i oddać głos na taką czy inną wersję przy pomocy spojrzenia. Kiedy pomruki ustały, podniósł rękę Peter. — Panie Agyekum, my nie wiemy, która opowieść jest prawdziwa. — Zerknął na swoich kolegów, na których twarzach zaczęło się odbijać zrozumienie. — Nie możemy tego wiedzieć, bo nas tam nie było. Yaw kiwnął głową, a potem usiadł na swoim krześle i spojrzał na zebranych w klasie młodych ludzi. — Na tym polega najważniejszy problem związany z historią. Nie możemy zgłębić tego, czego nie widzieliśmy na własne oczy, nie słyszeliśmy, nie doświadczyliśmy w sposób bezpośredni. Musimy polegać na słowach innych ludzi. Ci, którzy żyli w zamierzchłych czasach, opowiadali o tych wydarzeniach swoim dzieciom, po to, żeby znały prawdę i mogły ją przekazać swoim dzieciom. I tak dalej, i tak dalej. Ale czasem mamy do czynienia z opowieściami, które są ze sobą sprzeczne. Kojo Nyarko twierdzi, że wojownicy, którzy napadli na jego wioskę, mieli czerwone kurtki, a Kwame Adu mówi, że one były niebieskie. Komu mamy wierzyć? Chłopcy patrzyli na niego w milczeniu, czekając na dalszy ciąg wywodu. — Wierzymy temu, kto ma władzę. To on pisze historię. Więc ucząc się historii, musicie zawsze zada-
wać sobie pytanie: czyją opowieść pomijam? Czyj głos został stłumiony po to, żeby inny głos stał się dominujący? Kiedy poznacie odpowiedź na to pytanie, musicie znaleźć także tę inną opowieść. Dopiero wtedy zaczniecie dostrzegać bardziej wyraźny, choć nadal niedoskonały obraz dziejów. W klasie panowała cisza. Siedzące na parapecie ptaki nadal czekały na karmę, nadal wzywały matkę. Yaw dał swoim uczniom chwilę czasu na przemyślenie tego, co im powiedział, ale kiedy żaden z nich nie zareagował, zaczął mówić dalej. — Otwórzmy podręcznik na stronie… Jeden z chłopców zakaszlał. Yaw spojrzał w jego kierunku i dostrzegł uniesioną rękę Williama, więc zachęcił go ruchem głowy do zabrania głosu. — Panie Agyekum, nadal nie powiedział nam pan, skąd pan ma tę bliznę. Yaw poczuł na sobie wzrok wszystkich obecnych, ale nie uniósł głowy. Przezwyciężył pokusę przesunięcia dłonią po lewej stronie swojej twarzy, namacania licznych zgrubień i nierówności, które kiedy był jeszcze dzieckiem, przypominały mu mapę. Chciał, aby ta mapa wskazała mu drogę ucieczki z Edweso i w pewnym sensie tak właśnie się stało. Mieszkańcy jego wioski nie mogli na niego patrzeć, więc zebrali pieniądze, żeby wysłać go do szkoły, ale on podejrzewał, że kierowała nimi również obawa, iż jego widok będzie dla nich wspomnieniem ich hańby. Mapa, którą tworzyły jego oparzenia, nie doprowadziła go poza tym do żadnego celu. Nie ożenił się. Nie mógł być przywódcą. Edweso wszędzie podążało za nim. Nie dotknął swojej blizny. Delikatnie odłożył podręcznik i zmusił się do uśmiechu. — Byłem jeszcze dzieckiem. Wiem tylko tyle, ile usłyszałem. A oto co słyszał. Że Szalona Kobieta z Edweso, jego wałęsająca się po okolicy matka Akua, podpaliła chatę, w której spał jako małe dziecko wraz ze swymi siostrami. Że jego okaleczony ojciec, Asamoah, zdołał uratować tylko swego syna. Że ten kaleka powstrzymał Szaloną Kobietę od rzucenia się w ogień. Że oboje zostali wydaleni poza granice osady. Że miasteczko zebrało pieniądze i wysłało ich poparzonego syna do szkoły, kiedy był tak mały, że nie zapomniał jeszcze smaku matczynego mleka. Że Okaleczony Mężczyzna umarł, kiedy jego poparzony syn był w szkole. A Szalona Kobieta nadal żyje. Yaw nie był w Edweso od dnia, w którym wyjechał do szkoły. Przez wiele lat dostawał od matki listy pisane przez ludzi, których zdołała do tego nakłonić. Błagała go, by ją odwiedził, ale ponieważ nigdy nie odpowiedział na żaden z nich, po jakimś czasie przestała je przysyłać. Jako uczeń spędzał wakacje z rodziną Edwarda w Oseim. Traktowali go jak swojego, a on kochał ich tak, jakby byli jego rodziną. Było to bezkrytyczne, wszystko wybaczające uczucie, przypominające miłość psa, który co wieczór towarzyszy swemu panu w drodze z pracy do domu i jest szczęśliwy, że może iść obok niego. Właśnie w Oseim Yaw poznał pierwszą dziewczynę, która wzbudziła jego zainteresowanie. W szkole najbardziej kochał romantycznych poetów, a podczas pobytu w Oseim całymi nocami wypisywał wiersze Wordswortha i Blake’a na liściach drzew i rozrzucał je wokół miejsca, w którym ta dziewczyna czerpała z rzeki wodę. Spędził w ten sposób cały tydzień, choć wiedział, że słowa białego Anglika nic dla niej nie będą znaczyły, że nawet nie potrafi ich przeczytać. Nigdy nie przyjdzie do niego po to, by się dowiedzieć, co jest napisane na tych liściach. Myślał o tym co noc. Wyobrażał sobie, że dziewczyna przynosi mu pęk liści, a on może jej zadeklamować „Marzenie” lub „Nocne rozmyślanie”. Tymczasem ona poszła do Edwarda. Przeczytał jej poetyckie strofy, a potem powiadomił ją, że wypisał je na liściach Yaw. — On cię bardzo lubi — powiedział. — Może pewnego dnia poprosi, żebyś za niego wyszła. Ale dziewczyna potrząsnęła głową i cmoknęła z wyraźnym niesmakiem. — Gdybym została jego żoną, moje dzieci byłyby brzydkie — powiedziała. Wieczorem, leżąc w chacie obok Edwarda, Yaw wysłuchał opowieści najlepszego przyjaciela, który
próbował wytłumaczyć dziewczynie, że nie można odziedziczyć blizn. Teraz, zbliżając się do pięćdziesiątki, Yaw nie był pewien, czy wierzy w prawdziwość takiej wersji wydarzeń. Semestr dobiegł końca. W czerwcu Kwame Nkrumah, przywódca polityczny z Nkroful, założył Convention People’s Party, a Edward niebawem został jej członkiem. „Niepodległość nadchodzi, mój bracie” — mówił z radością do Yawa, który nadal jadał czasem u niego i jego żony kolacje. Ale zdarzało się to coraz rzadziej. Pani Boahen spodziewała się piątego dziecka, a ciąża była trudna. Tak trudna, że państwo Boahen przestali przyjmować gości. Początkowo dotyczyło to tylko innych nauczycieli i przyjaciół z miasta, ale Yaw w pewnym momencie zauważył, że i on zaczyna być coraz mniej chętnie widziany w ich domu. Przyjął więc służącą, choć — odkąd sięgał pamięcią — zawsze był przeciwny obecności obcych ludzi w swoim domu. Potrafił dość sprawnie ugotować sobie kilka dań. Umiał też przynosić wodę i prać swoje ubrania. Nie utrzymywał domu w takim porządku, jaki musiał panować w jego pokoju podczas pobytu w szkole, ale wcale się tym nie przejmował. Wolał bałagan i proste posiłki niż obecność obcej osoby, która by na niego patrzyła. — To absurdalne! — stwierdził Edward. — Przecież jesteś nauczycielem. Ludzie patrzą na ciebie przez cały dzień. Ale Yaw uważał, że to nie to samo. Stojąc przed klasą, nie był sobą. Był kontynuatorem długiej tradycji wiejskich tancerzy i bajarzy. Natomiast w domu był prawdziwy. Nieśmiały, samotny i skrępowany. Nie chciał, by ktokolwiek go tam widywał. Edward osobiście rozmawiał z wszystkimi kandydatkami i zatrudnił w końcu dziewczynę imieniem Esther, pochodzącą z plemienia Akanta i mieszkającą w Takoradi. Esther nie odznaczała się urodą. Może była nawet brzydka. Jej oczy wydawały się zbyt duże w stosunku do głowy, a głowa zbyt duża w stosunku do ciała. Gdy pojawiła się w pracy po raz pierwszy, Yaw pokazał jej przeznaczony dla niej pokój na tyłach domu i powiedział, że spędza większość czasu na pisaniu. Poprosił, żeby mu nie przeszkadzała, i wrócił do swego biurka. Pisanie szło mu bardzo ciężko. Wszyscy działający na Złotym Wybrzeżu przywódcy politycznych ruchów niepodległościowych, zwani Wielką Szóstką, studiowali w Ameryce lub Anglii i zdaniem Yawa przypominali Edwarda. Byli cierpliwi, ale zdeterminowani, i uważali, że niepodległość rzeczywiście nadchodzi. Yaw czytał coraz więcej tekstów poświęconych wolnościowym ruchom czarnych mieszkańców Ameryki i był zachwycony pasją, jaka rozpalała każde zdanie ich książek. Chciał, aby jego tekst też rozbrzmiewał akademicką pasją. Miał jednak wrażenie, że potrafi się w nim zdobyć jedynie na nużący skowyt. — Prze… przepraszam pana, sir. Yaw uniósł głowę znad książki. Stała przed nim Esther, trzymając w rękach długą, ręcznie wykonaną miotłę, którą uparła się przynieść do jego domu, choć zapewniał ją, że jest tu wszystko, czego będzie potrzebować do sprzątania. — Nie musisz mówić po angielsku — powiedział. — Rozumiem, sir, ale moja siostra gadała, że pan jest nauczyciel, więc ja muszę mówić po angielsku. Wydawała się przerażona. Miała opuszczone ramiona i ściskała miotłę tak mocno, że Yaw dostrzegł czerwone plamy u nasady jej palców. Wiedział, że jest skrępowana jego wyglądem; żałował, że nie może zasłonić twarzy. — Czy rozumiesz Twi? — spytał w swym macierzystym języku, a ona kiwnęła głową. — W takim razie możemy swobodnie rozmawiać. I tak mamy już dość angielszczyzny. Miał wrażenie, że otworzył jakąś śluzę. Napięcie dziewczyny zniknęło, a on zrozumiał, że przerażała ją nie jego blizna, lecz problem języka, który był wyznacznikiem i symbolem dzielącej ich przepaści,
związanej ze statusem społecznym i poziomem wykształcenia. Przerażało ją to, że nauczyciel białej księgi będzie od niej wymagał znajomości białego języka. Kiedy Yaw uwolnił ją od konieczności mówienia po angielsku, uśmiechnęła się pogodnie. Zdał sobie sprawę, że od lat nie widział tak promiennego uśmiechu na niczyjej twarzy. Dostrzegł pociągającą szparę między jej dwoma przednimi zębami. Odniósł wrażenie, że ta szpara to brama, przez którą może zajrzeć do gardła Esther, jej wnętrzności, miejsca, w którym kryje się jej dusza. — Sir, skończyłam sprzątać sypialnię. Ma pan w niej mnóstwo książek. Czy pan o tym wie? Czy przeczytał pan te wszystkie książki? Czy umie pan czytać po angielsku? Sir, gdzie pan trzyma olej palmowy? Nie mogłam go znaleźć w kuchni. To piękna kuchnia. Co pan sobie życzy na kolację? Czy mam pójść na targ? Co pan pisze? Yaw zastanawiał się, czy ona w ogóle oddycha. Jeśli tak, to nie było tego słychać. Przełożył strony swojej książki i odsunął ją na bok, jakby zastanawiając się, co odpowiedzieć. — Zrób na kolację cokolwiek. Wszystko mi jedno, co to będzie. Dziewczyna kiwnęła głową, nie okazując niezadowolenia z tego, że odpowiedział tylko na jedno z jej pytań. — Zrobię ostrą zupę z koziego mięsa — powiedziała, opuszczając wzrok i wodząc spojrzeniem po podłodze w taki sposób, jakby szukała na niej jakichś upuszczonych przez siebie myśli. — Pójdę dziś na targ. Czy chciałby pan iść ze mną na targ? Yaw poczuł nagle gniew. A może tylko zdenerwowanie? Nie był pewien, więc wybrał gniew. — Dlaczego miałbym iść z tobą na targ!? — krzyknął głośno. — Przecież ty pracujesz u mnie! Zamknęła usta, zatrzaskując wrota prowadzące do jej duszy. Przechyliła głowę w bok i spojrzała na niego w taki sposób, jakby dopiero w tej chwili zdała sobie sprawę, że on ma twarz, a na niej bliznę. Patrzyła na niego jeszcze przez sekundę, a potem znów się uśmiechnęła. — Myślałam, że ma pan ochotę się oderwać od tego pisania. Moja siostra mówi, że nauczyciele są bardzo poważni, bo wykonują całą pracę w umyśle, więc czasem trzeba im przypominać, że muszą też posługiwać się ciałem. Czyż nie posłuży się pan swoim ciałem, idąc na targ? Teraz z kolei uśmiechnął się Yaw, a ona zaśmiała się głośno, szeroko otwierając usta. Nagle poczuł niewytłumaczalną chęć wyciągnięcia ręki, wydarcia z tej dziewczyny jakiejś cząstki tej radości życia i zatrzymania jej w sobie na zawsze. Poszli na targ. Tłuste kobiety z dziećmi przy piersi sprzedawały zupę, zboże, bataty, mięso. Mężczyźni i młodzi chłopcy wymieniali między sobą różne towary. Niektórzy sprzedawali artykuły spożywcze, inni rzeźby i drewniane bębenki. Yaw zatrzymał się przy kramie chłopca, który wyglądał na trzynaście lat i wąskim nożem rzeźbił na bębenku jakieś symbole. Jego ojciec stał obok niego i uważnie go obserwował. Yaw przypomniał sobie, że widział go podczas zeszłorocznego Kundum. Był jednym z najlepszych perkusistów, jakich Yaw kiedykolwiek słyszał, a teraz przyglądał się synowi w taki sposób, jakby chciał, żeby był on jeszcze lepszy. — Czy lubi pan grać na bębnie? — spytała Esther. Yaw nie zdawał sobie sprawy, że dziewczyna go obserwuje. Rzadko zwracał uwagę na zachowanie innych ludzi. Teraz uświadomił sobie, że wcale nie jest rozgniewany, tylko zdenerwowany. — Ja? Nie, nie. Nigdy się tego nie nauczyłem. Kiwnęła głową. Ciągnęła za sobą na powrozie kupionego chwilę wcześniej kozła, który od czasu do czasu zmuszał ich do przystanięcia, bo zapierał się nogami o ziemię i uparcie rzucał głową, jakby chcąc zaprezentować swoje rogi. Dziewczyna pociągnęła go mocniej, a kozioł zabeczał. Może chciał jej dać coś do zrozumienia, a może tak czy owak wydałby z siebie głos. Yaw zdał sobie sprawę, że powinien coś powiedzieć. Odchrząknął i spojrzał na Esther, ale słowa uwięzły mu w gardle. Znów się uśmiechnęła.
— Umiem robić bardzo dobrą zupę z koziego mięsa — powiedziała. — Naprawdę? — Tak, bardzo dobrą. Będzie się panu zdawało, że zrobiła ją pańska matka. Gdzie jest pańska matka? — spytała, jak zwykle nie nabierając oddechu między zdaniami. Kozioł zatrzymał się nagle i głośno zabeczał. Esther ciaśniej owinęła sznur wokół swojej ręki i mocno go pociągnęła. Yaw pomyślał, że może powinien wziąć prowadzenie zwierzęcia na siebie, ale nie zrobił tego. — Moja matka jest w Edweso. Nie widziałem jej od dnia, w którym skończyłem sześć lat. — Przerwał na chwilę. — To ona mi to zrobiła. — Pokazał jej bliznę, pochylając się w taki sposób, żeby była wyraźniej widoczna. Esther zatrzymała się, więc on też przystanął. Patrzyła na niego. Bał się przez chwilę, że wyciągnie rękę i spróbuje dotknąć jego twarzy, ale na szczęście nie zrobiła tego. — Pan jest bardzo rozgniewany — powiedziała. — Tak — odparł. Rzadko przyznawał się do tego przed samym sobą, a tym bardziej przed kimś innym. Im dłużej oglądał się w lustrze, im dłużej mieszkał samotnie, im dłużej ukochany przez niego kraj był rządzony jak kolonia, tym bardziej był rozgniewany. A tajemniczym, mglistym obiektem tego gniewu była jego matka, której twarzy nie pamiętał, ale widział jej odbicie w swojej bliźnie. — Gniew do pana nie pasuje — powiedziała Esther. Raz jeszcze silnie pociągnęła kozła i ruszyła przed siebie. Yaw poszedł z nią, słuchając beczenia zwierzęcia. Był w niej zakochany. Minęło pięć lat, zanim zdał sobie z tego sprawę, choć być może wiedział to już pierwszego dnia. Było lato i wszystko tonęło w uporczywej mgle upału, tak wszechobecnej, że przypominała cichy szum, słyszalny żar. Yaw nie miał zajęć z uczniami podczas letniej sesji, więc mógł czytać i pisać przez całe godziny, całe dni. Zamiast tego obserwował Esther, która usuwała jakąś plamę z jego biurka. Udawał irytację, kiedy zasypywała go nieustannym strumieniem pytań, ale już od pierwszego dnia zawsze na wszystkie odpowiadał. Kiedy nie padał deszcz, siadywał na dworze w cieniu wielkiego, rozłożystego drzewa mango, a Esther nosiła wodę ze studni. Dźwigała ją do domu w dwóch wiadrach — śledził ruchy napiętych mięśni jej ramion i widział pokrywającą je warstwę potu. Kiedy przechodziła obok niego, lekko się uśmiechała, a on był tak zachwycony szparą między jej zębami, że z trudem powstrzymywał łzy. Zresztą cała sytuacja skłaniała go do płaczu. Postrzegał dzielące ich różnice jak rozległe, nieprzebyte przepaście. On był wykształcony, ona nie. On miał blizny, ona była zdrowa. Każda z tych różnic pogłębiała coraz bardziej przepaść. Sytuacja była beznadziejna. Wobec tego nie odzywał się do niej. Wieczorami pytała go, co chciałby zjeść na kolację, nad czym pracuje, czy dotarły do niego jakieś nowe wiadomości na temat ruchu niepodległościowego, czy nadal zamierza gdzieś wyjechać, żeby się dokształcać… Ograniczał swoje odpowiedzi do niezbędnego minimum. — Banku jest dziś zbyt kleiste — powiedziała pewnego wieczora, kiedy siedzieli przy kolacji. Początkowo upierała się przy tym, żeby jadać osobno. Twierdziła, że wspólne posiłki byłyby czymś niestosownym, i miała sporo racji. Ale myśl o tym, że jadałaby samotnie w swoim pokoju, nie mając do kogo skierować wszystkich swoich pytań, wydawała mu się jeszcze gorsza. Więc co wieczór zasiadała naprzeciwko niego przy niewielkim drewnianym stole. — Jest dobre — odparł z uśmiechem. Żałował, że nie jest pięknym mężczyzną o skórze gładkiej jak glina. Zdawał sobie sprawę, że nie jest także mężczyzną potrafiącym zdobyć kobietę samą tylko siłą swej osobowości. Czuł, że musi coś zrobić. — Nie — upierała się. — Dawniej udawało mi się o wiele lepiej. To nic. Jeśli panu nie smakuje, nie
musi pan go jeść. Zrobię dla pana coś innego. Czy ma pan ochotę na zupę? Sięgnęła po jego talerz, ale on nie pozwolił go zabrać. — Jest dobre — powtórzył bardziej stanowczo. Zastanawiał się, co powinien zrobić, by zyskać jej względy. Od pięciu lat wyciągała z niego coraz więcej informacji. Pytała o jego wykształcenie, o Edwarda, o przeszłość… — Czy chciałabyś pojechać ze mną do Edweso? — spytał nagle. — Do mojej matki. Esther namawiała go do tej wyprawy od lat, ale on zawsze odmawiał albo ignorował jej sugestie. Natychmiast pożałował swych słów. Nie widział nawet, czy Szalona Kobieta z Edweso jeszcze żyje. — A czy pan tego chce? — spytała niepewnie, wyraźnie zdezorientowana. — Na wypadek gdybym potrzebował kogoś, kto będzie mi gotował podczas podróży — odpowiedział pospiesznie, chcąc ukryć swoje prawdziwe motywy. Zastanawiała się przez chwilę, a potem kiwnęła głową. Po raz pierwszy od dnia, w którym ją poznał, nie miała więcej pytań. Z Takoradi do Edweso było dwieście sześć kilometrów. Yaw wiedział to dokładnie, bo miał wrażenie, że każdy kilometr jest kamieniem, który tkwi w jego gardle. A ponieważ miał w ustach dwieście sześć kamieni, nie mógł mówić. Nawet kiedy Esther zadawała mu jakieś pytanie, chcąc się dowiedzieć, jak długo potrwa jeszcze podróż, jak wytłumaczy jej obecność mieszkańcom miasta, co powie swojej matce, kiedy się z nią zobaczy — te kamienie zagradzały drogę słowom. A Esther również w końcu zamilkła. Tak słabo pamiętał Edweso, że nie był w stanie stwierdzić, czy coś się tam zmieniło. Kiedy dotarli do miasta, powitał ich przede wszystkim piekący upał. Promienie słońca przeciągały się w powietrzu jak kot, który odbył właśnie drzemkę. Na rynku stało tego dnia niewiele osób, ale ci, którzy na nim byli, otwarcie im się przyglądali, najwyraźniej zaszokowani widokiem samochodu lub nieznanych im przybyszów. — Na co oni patrzą? — spytała szeptem Esther. Bała się tego, co może ją spotkać, gdy mieszkańcy miasta odkryją, że podróżuje wspólnie z Yawem, choć nie jest jego żoną. Nie podzieliła się z nim tymi obawami, ale on zdawał sobie z nich sprawę: zauważył, że drepcze za nim ze wzrokiem wbitym w ziemię. Nie minęło wiele czasu nim jakiś najwyżej czteroletni chłopiec, trzymający się długiego zawoju swojej matki, wyciągnął palec wskazujący w kierunku Yawa i zawołał: — Mama, mama, popatrz na jego twarz! Stojący obok ojciec dziecka chwycił chłopca za rękę i warknął: „Uspokój się!”, ale po chwili sam spojrzał we wskazanym przez dziecko kierunku. Potem podszedł do Yawa i Esther, którzy stali niepewnie, trzymając w rękach swoje torby. — Yaw? — spytał. Yaw postawił torbę na ziemi i zbliżył się do mężczyzny. — Tak — odparł — ale obawiam się, że cię nie pamiętam. Uniósł rękę do czoła, by osłonić oczy przed słońcem, ale zaraz ją opuścił, by uścisnąć dłoń nieznajomego. — Nazywają mnie Kofi Poku — powiedział tamten, odwzajemniając uścisk. — Kiedy wyjechałeś, miałem jakieś dziesięć lat. To jest moja żona, Gifty, a to mój syn, William. Yaw wymienił z obydwojgiem uścisk dłoni, a potem odwrócił się do Esther. — To jest moja… To jest Esther — wykrztusił, a ona również podała wszystkim rękę. — Pewnie przyjechałeś do nas, żeby zobaczyć Szaloną Kobietę — powiedział Kofi Poku i natychmiast zdał sobie sprawę ze swojego nietaktu. Zasłonił usta dłonią. — Bardzo przepraszam. Miałem na myśli… Ma Akuę. Yaw dostrzegł zmieszanie w oczach swego rozmówcy, usłyszał wahanie w jego głosie i domyślił się,
że nie wymawiał on prawdziwego imienia jego matki już od lat. Może nie wymówił go nigdy. Podejrzewał, że Szalona Kobieta z Edweso mogła zasłużyć na swój przydomek jeszcze przed jego narodzinami. — Nic nie szkodzi — powiedział. — Tak, przyjechaliśmy tu, żeby zobaczyć się z moją matką. Żona Kofi Poku szepnęła coś do ucha męża, a ten rozpromienił się i spojrzał na nich z większą sympatią. Kiedy się odezwał, można było odnieść wrażenie, że miał te słowa na końcu języka już od pewnego czasu. — Ty i twoja żona musicie być zmęczeni po podróży. Gifty i ja chcielibyśmy, żebyście zatrzymali się u nas. Przygotujemy dla was kolację. Yaw zaczął kręcić głową, ale Kofi Poku machnął ręką w taki sposób, jakby chciał zignorować jego sprzeciw. — Stanowczo na to nalegam. Poza wszystkim innym twoja matka nie ma ustalonego porządku dnia. Postąpiłbyś niesłusznie, odwiedzając ją dziś. Poczekaj do jutrzejszego wieczora. Wyślemy kogoś, kto zawiadomi ją o waszej wizycie. Jak można było odmówić? Okazało się, że państwo Poku mieszkają zaledwie o półtora kilometra od rynku, więc Yaw i Esther przebyli tę drogę piechotą. Kiedy dotarli na miejsce, pozostałe dzieci Kofiego — trzy córki i jeden syn — zaczynały właśnie jeść kolację. Jedna z dziewczynek — najwyższa i najszczuplejsza — miała przed sobą wielki moździerz. Jej brat trzymał w rękach tłuczek, który był niemal tak wysoki jak on. Unosił go w górę, a potem opuszczał z rozmachem, omal nie miażdżąc dłoni siostry, ale ona, mieszając w moździerzu fufu, w porę cofała ręce. — Dobry wieczór, dzieci! — zawołał Kofi Poku, a one wstały od stołu, by się przywitać z rodzicami. Zamarły jednak na widok Yawa i szeroko otworzyły oczy. Dziewczynka, która wyglądała na najmłodszą i miała po obu stronach głowy sterczące kępki włosów, pociągnęła za nogawkę spodni swego brata. — To jest syn Szalonej Kobiety. Mówiła szeptem, ale i tak wszyscy ją usłyszeli. Yaw nie miał już teraz wątpliwości, że jego historia przeszła w tym miasteczku do legendy. Przez chwilę wszyscy stali nieruchomo, wyraźnie zakłopotani. Potem Esther wyciągnęła muskularne ręce, wyrwała starszemu synowi tłuczek i energicznie zanurzyła go w moździerzu, zanim ktokolwiek zdążył coś pomyśleć lub zrobić. Kulista porcja fufu uległa spłaszczeniu, a kawałek potrawy upadł z głośnym plaśnięciem na glinianą podłogę. — Dość tego! — krzyknęła Esther, kiedy wszyscy odwrócili głowy, by na nią spojrzeć. — Czy ten człowiek nie dość wycierpiał? Czy po to wraca do domu, żeby spotykało go coś takiego? — Wybaczcie, proszę, mojemu dziecku — powiedziała pani Poku, zabierając głos po raz pierwszy, odkąd ją poznali. — One słyszały wiele opowieści. Ale takie zachowanie się nie powtórzy. Odwróciła się do piątki swoich dzieci, zatrzymując przez chwilę wzrok nawet na raczkującym u jej stóp niemowlęciu, i choć nie powiedziała ani słowa więcej, najwyraźniej została zrozumiana. Kofi Poku odchrząknął i wskazał gościom miejsca przy stole. Yaw szepnął do ucha Esther: „Dziękuję”. W odpowiedzi wzruszyła ramionami i mruknęła: „Niech sobie myślą, że to ja jestem szalona”. Zasiedli do posiłku. Podawały go przestraszone, ale sympatyczne dzieci. Kofi Poku i jego żona powiedzieli im, czego mogą się spodziewać po matce Yawa. — Mieszka tylko z jedną służącą w chacie, którą twój ojciec zbudował dla niej na skraju miasta. Rzadko już teraz wychodzi z domu, ale czasem pracuje w swoim pięknym ogrodzie. Moja żona chodzi tam często, żeby podziwiać rosnące w nim kwiaty. — Czy ona się do ciebie odzywa? — spytał Yaw panią Poku. — Nie, ale zawsze była dla mnie bardzo uprzejma — odparła Gifty, kręcąc głową. — Dała mi nawet kiedyś trochę kwiatów, które zabrałam do domu. Przed pójściem do kościoła wplotłam je we włosy dziewczynek, bo wierzę, że to im zapewni szczęśliwe małżeństwo.
— Nie martw się — dodał Kofi Poku. — Jestem pewien, że ona cię pozna. Rozpozna cię jej serce. Jego żona i Esther kiwnęły głowami, a Yaw odwrócił wzrok. Na dziedzińcu było już ciemno, ale upał nie złagodniał, tylko nasycił się brzęczeniem komarów. Yaw i Esther skończyli posiłek i podziękowali gospodarzom. Kiedy zaprowadzono ich do przeznaczonego dla nich pokoju, Esther uparła się, że będzie spać na podłodze, zostawiając Yawowi twardy, sprężysty materac, który uwierał go w plecy. Położyli się i zapadli w sen. Spędzili przedpołudnie na przygotowaniach, spacerach wokół Edweso i licznych posiłkach. Powiedziano im, że matka Yawa rzadko sypia i najwyraźniej jest w lepszej formie wieczorem niż rano. Więc zwlekali z odwiedzinami. Esther wyjechała z Takoradi tylko raz w życiu, a Yaw z radością dostrzegał w jej oczach zachwyt, wywołany widokiem nieznanej miejscowości. Wszyscy brali ich za małżeństwo. Yaw nie wyprowadzał nikogo z błędu, a Esther też tego nie robiła, co go bardzo cieszyło, choć nie wiedział, czy powoduje nią uprzejmość czy pożądanie. Nie odważył się, by o to spytać. Niebo zaczęło niebawem ciemnieć. Yaw z każdą zmianą jego barwy czuł skurcz żołądka. Esther często zerkała na niego badawczo, jakby chcąc odczytać z jego twarzy jakieś wskazówki. — Nie bój się — powiedziała. Odkąd poznali się przed pięciu laty, zawsze namawiała go do odwiedzenia rodzinnych stron. Mówiła, że ma to coś wspólnego z przebaczeniem, ale on nie był pewien, czy w ogóle wierzy w przebaczenie. Słyszał najczęściej to słowo w kościele białych ludzi, który odwiedzał rzadko z państwem Boahen, a jeszcze rzadziej z Esther, i zaczęło ono brzmieć w jego uszach jak wyraz, który dawno temu przywieźli ze sobą do Afryki biali przybysze. Jak zaklęcie, którego nauczyli się chrześcijanie, by ochoczo posługiwać się nim w kontaktach z mieszkańcami Złotego Wybrzeża. Krzyczeli „przebaczenie” i nieustannie dopuszczali się grzesznych czynów. Kiedy Yaw był młodszy, zastanawiał się, dlaczego biali nie głoszą, że ludzie powinni unikać popełniania grzechów. Ale kiedy przybyło mu lat, zrozumiał lepiej przyczynę tego stanu rzeczy. Przebaczenie było czymś, co następuje po popełnieniu grzechu, elementem przyszłości złego uczynku. A kiedy kieruje się wzrok ludzi ku przyszłości, istnieje szansa na to, że nie dostrzegą oni krzywd, jakie wyrządza się im tu i teraz. Kiedy zapadł w końcu wieczór, Kofi Poku zaprowadził Yawa i Esther na skraj miasta, pod dom matki. Yaw domyślił się, że są na miejscu, kiedy dojrzał bogactwo porastającej ogród roślinności. Szeleszczące w podmuchach wiatru łodygi rozkwitały barwami, jakich nigdy dotąd nie widział, a pod krzewami roiło się od małych żyjątek. — Tu was zostawiam — powiedział Kofi Poku, choć nie dotarli jeszcze do drzwi wejściowych. Według przyjętego zwyczaju gość z miasta, który znalazł się tak blisko czyjegoś domu, powinien był przywitać się z gospodarzem, aby nie zostać uznanym za nieuprzejmego, ale Yaw widział malujące się na twarzy Kofiego Poku skrępowanie, podziękował mu więc i zachęcił go gestem do odejścia. Drzwi były otwarte, ale Yaw dwukrotnie do nich zapukał. Esther stała za jego plecami. Po chwili usłyszeli niewyraźne pytanie: „Co się dzieje?” i ujrzeli jakąś kobietę, wyraźnie starszą niż Yaw, która podeszła do nich, trzymając w rękach glinianą miskę. Na widok Yawa i jego blizny wciągnęła głośno powietrze do płuc i upuściła miskę na podłogę. Kawałki czerwonej gliny usłały całą drogę prowadzącą od drzwi aż do ogrodu. Niektóre z nich były bardzo małe, więc Yaw pomyślał, że nikt ich nigdy nie podniesie i zostaną wchłonięte przez ziemię, z której pochodzą. — Dziękujmy Bogu za wszystkie jego łaski! — krzyczała kobieta, krążąc tanecznym krokiem po całym pomieszczeniu. — Dziękujmy mu za to, że on żyje! Nasz Bóg nigdy nie śpi! Stara kobieto, Bóg przyprowadził ci twojego syna! Stara kobieto, Bóg przyprowadził ci twojego syna, więc nie będziesz musiała pójść do Asamando, nie zobaczywszy go na oczy! Stara kobieto, chodź i popatrz! Yaw usłyszał za plecami jakiś hałas, dopiero po paru sekundach zdał sobie sprawę, że to stojąca za
nim Esther klaszcze w ręce, odmawiając swą własną modlitwę. Nie widział jej, ale wiedział, że pogodnie się uśmiecha. Zachęcony w ten sposób, zrobił krok naprzód i wszedł do pomieszczenia. — Czy ona mnie nie słyszy? — mruknęła do siebie kobieta, a potem odwróciła się gwałtownie i ruszyła w kierunku sypialni. Yaw szedł początkowo za nią, ale potem skierował się w stronę pokoju dziennego i ujrzał siedzącą w rogu swoją matkę. — A więc w końcu wróciłeś do domu — powiedziała z uśmiechem. Gdyby nie wiedział, że mieszkająca w tym domu kobieta jest jego matką, nie domyśliłby się tego na podstawie jej wyglądu. On sam miał pięćdziesiąt pięć lat, z czego wynikało, że ona musi mieć ich siedemdziesiąt sześć, ale wydawała się znacznie młodsza. Jej oczy świeciły nieobciążonym przez wiek blaskiem młodości, a z uśmiechu przebijała zabarwiona mądrością życzliwość. Kiedy wstała, zauważył, że jej plecy są proste, a kości nie uginają się pod ciężarem kolejnych lat. Kiedy ruszyła w jego stronę płynnym, elastycznym krokiem, nie dostrzegł sztywności jej stawów. A kiedy go dotknęła, kiedy objęła jego dłonie, kiedy zacisnęła na nich swe poparzone ręce i pogłaskała je swymi wykrzywionymi kciukami, poczuł, że jej oparzenia są bardzo, bardzo miękkie. — Syn wrócił wreszcie do domu. Marzenia zawsze się spełniają. Nigdy mnie nie zawiodły. Nadal trzymała w rękach jego dłonie. Stojąca w drzwiach służąca odchrząknęła. Yaw spojrzał w jej kierunku i ujrzał uśmiechniętą Esther. — Stara kobieto, zrobimy kolację! — zawołała służąca. Yaw zastanawiał się, czy jej głos zawsze brzmi tak donośnie, czy też podnosi go tylko dla niego. — Proszę, nie róbcie sobie kłopotu… — zaczął nieśmiało. — Co takiego?! Jak mogłaby matka nie zabić kozła, kiedy syn wraca do domu po tylu latach? — Służąca cmoknęła z dezaprobatą i wyszła z domu. — A ty dokąd? — spytał Yaw, zwracając się do Esther. — A kto ugotuje bataty, kiedy ona będzie zabijać tego kozła? — spytała przewrotnym tonem i podążyła za służącą. Po ich odejściu Yaw po raz pierwszy zdał sobie sprawę, jak bardzo jest zdenerwowany. Owładnęło nim nagle coś, czego nie odczuwał od bardzo dawna. — Co ty robisz? — spytał głośno, gdy matka położyła dłoń na jego bliźnie i zaczęła przesuwać palcami po zrogowaciałej skórze, której od niemal półwiecza dotykał tylko on. Nie cofnęła ręki, choć jego głos był zabarwiony gniewem. Dotknęła poparzonymi palcami nadpalonego łuku brwiowego, policzka, podbródka. Dopiero kiedy skończyła, Yaw zaczął szlochać. Usiadła na podłodze, pociągając go za sobą, przycisnęła jego głowę do swego łona i zaczęła cicho nucić: „Mój syn! Och, mój syn! Och, mój syn!”. Trwali w tej pozycji przez dłuższą chwilę, a Yaw przelał w tym czasie więcej łez niż w całym swoim życiu. Kiedy matka przestała ogłaszać całemu światu jego przybycie, odsunął się od niej, by na nią spojrzeć. — Powiedz mi, skąd mam tę bliznę — powiedział. Westchnęła ciężko, ale nie wydawała się zaszokowana ani przestraszona jego prośbą, tylko głęboko zasmucona. — Jak mogę ci opowiedzieć dzieje twojej blizny, nie opowiadając ci przedtem moich snów? A jak mogłabym mówić o moich snach, nie mówiąc o mojej rodzinie? Naszej rodzinie? Yaw czekał. Jego matka wstała z podłogi i poprosiła go gestem, by poszedł za jej przykładem. Potem spojrzała na znajdujący się za jego głową kawałek ściany. — Zanim jeszcze się urodziłeś, zaczęłam mieć koszmarne sny. Zawsze zaczynały się tak samo — pojawiała się w nich jakaś kobieta jakby stworzona z ognia. Trzymała na rękach dwójkę dzieci, które potem znikały, a ona obracała swój gniew przeciwko mnie. Byłam chora, zanim jeszcze te sny się zaczęły. Moja matka umarła na rękach Misjonarza, który prowadził szkołę w Kumasi. Czy o tym wiedziałeś?
Yaw potrząsnął głową. Nigdy nie słyszał tej historii, a nawet gdyby dotarła do jego uszu, był wtedy za mały, żeby ją zapamiętać. — Ten Misjonarz mnie wychował. Ale moim jedynym przyjacielem był czarny czarownik. Zawsze byłam smutną dziewczynką, nie wiedziałam, że można być kimś innym. Kiedy wyszłam za twojego ojca, myślałam, że uda mi się być szczęśliwą, a kiedy urodziłam twoje siostry… Jej głos nagle się załamał, ale uniosła ramiona i zaczęła mówić dalej. — Kiedy urodziłam twoje siostry, myślałam, że jestem szczęśliwa, ale potem zobaczyłam tego białego mężczyznę, którego spalono na rynku w Edweso, i wtedy zaczęły się koszmarne sny. Wybuchła wojna, twój ojciec wrócił do domu bez nogi, a sny stały się jeszcze gorsze. Potem ty przyszedłeś na świat, ale smutek nie minął. Usiłowałam walczyć z koszmarem, ale jestem tylko człowiekiem, a sen nim nie jest. Nasze siły nie były równe. Pewnej nocy, we śnie, podpaliłam naszą chatę. Mówiono, że twój ojciec mógł uratować tylko jedno dziecko, czyli ciebie. Ale to nie jest cała prawda. Uratował również mnie przed mieszkańcami miasteczka. Przez wiele lat żałowałam, że to zrobił. Pozwalano mi się z tobą widywać tylko po to, żebym cię nakarmiła. Potem zabierali cię i nie chcieli mi powiedzieć dokąd. Od tej pory mieszkam w tym domu, a moją jedyną towarzyszką jest Kukua. Stara służąca, jakby słysząc wezwanie swej pani, przyniosła wino. Podała je najpierw Yawowi, a potem jego matce, ale stara kobieta odmówiła. Kukua wyszła z pokoju równie cicho, jak się pojawiła. Yaw wypił wino tak szybko, jakby to była woda. Potem postawił pusty kubek na podłodze i ponownie skupił uwagę na matce. Ona zaś wzięła głęboki oddech i zaczęła mówić dalej. — Sny nie ustały. Wracały po tym pożarze i wracają do dzisiejszego dnia. Zaczęłam poznawać lepiej Kobietę z Ognia. Czasem, jak w dniu pożaru, zabierała mnie nad ocean w Cape Coast. Czasem na plantację drzew kakaowych. Czasem do Kumasi. Nie miałam pojęcia dlaczego. Chciałam poznać odpowiedzi, więc wróciłam do szkoły misyjnej, żeby zapytać o rodzinę mojej matki. Misjonarz powiedział mi, że spalił wszystkie jej rzeczy, ale skłamał. Zostawił dla siebie jeden przedmiot. Zdjęła z szyi naszyjnik Effii i podała go synowi. Zalśnił w jego ręku głęboką czernią. Przesunął po nim dłoń, rozkoszując się jego gładkością. — Zaniosłam ten naszyjnik synowi czarownika, chcąc ofiarować go naszym przodkom, żeby przestali mnie dręczyć. Kukua miała wtedy chyba czternaście lat. Kiedy rozpoczęliśmy rytualne modły, syn czarownika nagle je przerwał. Gwałtownie upuścił naszyjnik na podłogę i spytał: „Czy wiesz, że w twoim rodowodzie jest zło?”. Myślałam, że mówi o mnie, o tym, co zrobiłam, więc kiwnęłam głową. Ale on powiedział wtedy: „Nosisz coś, co do ciebie nie należy”. Kiedy mu powiedziałam o moich snach, oznajmił, że Kobieta z Ognia jest nawiedzającym mnie przodkiem. Że ten czarny kamień należał do niej i dlatego stał się w jego ręku gorący. Że jeśli ją wysłucham, ona powie mi, skąd pochodzę. Kazał mi się cieszyć z tego, że zostałam wybrana. Yaw poczuł nowy przypływ gniewu. Dlaczego jego matka miałaby się cieszyć z tego, że została wybrana, skoro ona była teraz zniszczoną kobietą, a on zniszczonym mężczyzną? Jak mogłaby być zadowolona z takiego życia? Matka musiała wyczuć jego gniew. Choć była starą kobietą, podeszła do niego, by przed nim przyklęknąć. Wiedział, że płacze, bo jej łzy zrosiły jego stopy. — Nie potrafię sobie wybaczyć tego, co zrobiłam — powiedziała, unosząc na niego wzrok. — Nie potrafię. Ale kiedy słuchałam opowieści Kobiety z Ognia, zaczęłam rozumieć, że czarownik miał rację. W naszym rodowodzie jest zło. Są w nim ludzie, którzy zrobili coś złego, bo nie dostrzegali skutków tego zła. Nie zostali ostrzeżeni, bo nie mieli takich poparzonych rąk. Wyciągnęła ku niemu dłonie, a on uważnie je obejrzał i rozpoznał w jej skórze swoją własną. — Ale teraz wiem, mój synu, że Zło rodzi zło. Ono rośnie. Ono się przeobraża, więc czasem nie zdajemy sobie sprawy, że zło świata zaczęło się od zła w naszym własnym domu. Przykro mi, że cierpiałeś. Przykro mi, że to cierpienie rzuca cień na twoje życie, na kobietę, którą dopiero poślubisz, na dzieci,
które dopiero poczniesz. Yaw spojrzał na nią ze zdumieniem, ale ona zbyła jego zaskoczenie uśmiechem. — Kiedy ktoś robi coś złego, bez względu na to, czy to jesteś ty, czy ja, matka czy ojciec, mieszkaniec Złotego Wybrzeża czy biały człowiek, staje się rybakiem, zarzucającym w wodzie sieć. Zatrzymuje dla siebie tylko jedną lub dwie ryby, a resztę wypuszcza, myśląc, że ich życie wróci do normalności. Ale nikt nie zapomina o tym, że był kiedyś w niewoli, nawet jeśli teraz jest już wolny. Mimo to, Yaw, musisz się wyzwolić. Yaw uniósł swą matkę z kolan i zaskoczony jej lekkością przycisnął ją do piersi, ale ona nie przestała powtarzać rytmicznie: „Bądź wolny, Yaw. Bądź wolny”. Po chwili zjawiły się Esther i Kukua, niosąc naczynia pełne potraw. Podawały je Yawowi i jego matce do późnej nocy. Kiedy skończyli jeść, wschodziło już słońce.
SONNY Pobyt w areszcie zapewnił Sonny’emu czas na czytanie. Zanim jego matka wpłaciła kaucję, upłynęło kilka godzin, a on zdążył w tym czasie przekartkować Dusze czarnych. Czytał to już cztery razy, ale lektura nadal go nie męczyła. Przeciwnie — utwierdzała w przekonaniu, że jego pobyt tutaj, na żelaznej ławce, w zakratowanej celi, ma jakiś sens. Za każdym razem, kiedy praca na rzecz NAACP 1 wydawała mu się stratą czasu, przerzucał wytarte strony tej książki, która wzmacniała siłę jego przekonań. — Nie jesteś już tym zmęczony? — spytała Willie, wpadając na posterunek policji. Trzymała w jednym ręku swą wystrzępioną kurtkę, a w drugiej miotłę. Odkąd Sonny sięgał pamięcią, sprzątała domy położone w górnej części Wschodniej Strony miasta. Nie miała zaufania do mioteł, które trzymali w swych mieszkaniach biali ludzie, zabierała więc własną, choć musiała ją nosić z domu na stację kolejki podziemnej, a potem na ulicę i do miejsca pracy. Kiedy Sonny był nastolatkiem, widok matki dźwigającej tę miotłę jak krzyż straszliwie go krępował. Gdy trzymała ją w ręku, stojąc na skraju boiska, na którym grał z kolegami w koszykówkę, i wykrzykiwała jego imię, zachowywał się jak apostoł Piotr: ignorował jej obecność. — Carson! — wołała, a on nie reagował. Usprawiedliwiał swe postępowanie tym, że od dawna był znany jako Sonny. Zanim spytał „O co chodzi?”, pozwalał jej krzyknąć „Carson!” jeszcze kilka razy. Wiedział, że będzie za to ukarany po powrocie do domu. Wiedział, że jego matka wyjmie Biblię i zacznie prawić mu kazania, ale wciąż zachowywał się tak samo. Kiedy policjant otworzył drzwi celi, Sonny wziął do ręki Dusze czarnych, kiwnął głową innym mężczyznom aresztowanym podczas marszu i przeszedł w milczeniu obok matki. — Ile jeszcze razy będą cię musieli zamykać w kryminale?! — zawołała za nim Willie, ale on nie zwolnił kroku. Zadawał sobie to pytanie co najmniej sto razy. Ile razy będzie musiał wstawać z brudnej podłogi więziennej celi? Ile godzin spędzi na marszach? Ile guzów nabije mu policja? Ile listów zdoła wysłać do burmistrza, gubernatora, prezydenta? Ile jeszcze minie dni, zanim coś się zmieni? A kiedy się zmieni, czy będzie to oznaczało prawdziwą zmianę? Czy Ameryka stanie się inna, czy pozostanie w istocie taka sama? W opinii Sonny’ego problemem Ameryki nie była segregacja, lecz niemożność segregacji. Odkąd pamiętał, zawsze usiłował unikać białych ludzi, ale choć kraj był tak wielki, nie mógł się przed nimi schronić. Nawet w Harlemie, w którym biali byli właścicielami wszystkiego, co dało się zobaczyć, czego można było dotknąć. Sonny marzył o Afryce. Marcus Garvey miał sporo racji. Liberia i Sierra Leone… te dwa przedsięwzięcia były korzystne, przynajmniej w teorii. Problem polegał na tym, że praktyka odbiegała od teorii. Praktyka segregacji nadal oznaczała, że w każdym autobusie, do którego wsiadał Sonny, miejsca z przodu zajmowali biali ludzie, a każdy biały smarkacz mógł mówić do niego „chłopcze”. Praktyka segregacji oznaczała, że musiał odczuwać swą separację jako nierówność i właśnie z tym nie mógł się pogodzić. — Carson, mówię do ciebie! — zawołała Willie. Sonny wiedział, że nigdy nie będzie na tyle dorosły, by nie groziło mu uderzenie w głowę, więc odwrócił się w stronę matki. — Co? Spojrzała na niego ze złością; nie pozostał jej dłużny. W ciągu pierwszych kilku lat jego życia ich rodzina składała się tylko z niego i z Willie. Nigdy nie potrafił sobie wyobrazić swego ojca — do tej
pory nie wybaczył tego matce. — Jesteś upartym głupcem — powiedziała Willie, przechodząc obok niego. — Powinieneś spędzać mniej czasu w więzieniu, a więcej ze swoimi dziećmi. Oto co powinieneś zrobić. Wymamrotała ostatnie zdanie tak cicho, że Sonny prawie go nie usłyszał, ale wiedziałby, co powiedziała, nawet gdyby nie otworzyła ust. Był na nią wściekły, bo nie miał ojca, a ona była na niego wściekła, ponieważ coraz częściej pogrążał się we własnym świecie. Sonny należał w Stowarzyszeniu do komisji mieszkaniowej. Raz w tygodniu wspólnie z pozostałymi członkami i członkiniami zespołu odwiedzał różne dzielnice Harlemu i pytał ludzi o ich warunki bytowe. — Mamy tu tak dużo karaluchów i szczurów, że musimy trzymać szczoteczki do zębów w lodówce — powiedziała pewna kobieta, matka sporej gromady dzieciaków. Był ostatni piątek miesiąca, a Sonny miał jeszcze kaca po czwartkowym pijaństwie. „Hmmm” — mruknął do kobiety, przesuwając dłonią po czole w taki sposób, jakby mógł z niego zetrzeć pulsujący ból. Udawał, że zapisuje w notesie to, co do niego mówiła, ale podobne skargi słyszał w poprzednim mieszkaniu i w tym, które odwiedził jeszcze wcześniej. W gruncie rzeczy nie musiał odwiedzać żadnych lokali, by wiedzieć, co mu powiedzą ich lokatorzy. Razem z matką i z siostrą Josephine gnieździł się kiedyś w podobnych, a nawet znacznie gorszych warunkach. Dobrze pamiętał dzień, w którym Eli, drugi mąż jego matki, ulotnił się, zabierając ze sobą pieniądze na czynsz za następny miesiąc. Sonny trzymał na rękach maleńką Josephine, kiedy chodzili od domu do domu, błagając każdego, kto zechciał ich wysłuchać, o dach nad głową. Skończyli tułaczkę w mieszkaniu zajmowanym przez czterdziestkę lokatorów, wśród których była schorowana stara kobieta cierpiąca na przewlekłą biegunkę. Spędzała wszystkie wieczory, siedząc w kącie, płacząc i wypełniając swoje buty własnymi odchodami, które potem zjadały szczury. Zdesperowana matka przenocowała z nim kiedyś na Manhattanie, w sprzątanym przez siebie apartamencie, którego właściciele wyjechali na wakacje. Choć mieszkały w nim tylko dwie osoby, było tam sześć sypialni. Sonny nie wiedział, co ma ze sobą zrobić na tak ogromnej przestrzeni. Spędził cały dzień w najmniejszym pokoju, bojąc się czegokolwiek dotknąć, bo wiedział, że jeśli zostawi na czymś odciski palców, Willie będzie musiała je ścierać. — Czy może pan nam jakoś pomóc? Sonny uniósł wzrok znad notesu i ujrzał chłopca, który podszedł do swojej matki. Był mały, ale w jego spojrzeniu dostrzegł coś, co sugerowało, że dzieciak jest starszy, niżby się wydawało — mógł mieć czternaście lub piętnaście lat. Miał największe oczy, jakie Sonny kiedykolwiek widział, i długie rzęsy, które przypominały włochate nogi jakiegoś przerażającego pająka. — Nie może pan, prawda? — spytał chłopiec. Zamrugał nerwowo, a Sonny, widząc ruch pajęczych nóg, poczuł nagły przypływ lęku. — Nie może pan dla nas nic zrobić, prawda? Sonny nie potrafił zdobyć się na odpowiedź. Wiedział tylko tyle, że musi stamtąd wyjść. Głos tego chłopca rozbrzmiewał w jego głowie do końca tygodnia, miesiąca, roku. Nie chcąc go spotkać nigdy więcej, poprosił o skreślenie z listy członków komisji mieszkaniowej. „Nie może pan dla nas nic zrobić, prawda?” Sonny został zatrzymany za udział w następnym marszu. I w następnym. I w następnym. Za trzecim razem, kiedy był już skuty, jeden z policjantów uderzył go pięścią w twarz. Czując, że jego oko szybko puchnie, wydął wargi w taki sposób, jakby zamierzał splunąć, ale policjant spojrzał w jego drugie oko, pokręcił głową i powiedział: „Zrób to, a jeszcze dziś będziesz martwy”. Kiedy matka ujrzała jego twarz, zaczęła płakać. — Nie po to uciekałam z Alabamy! — szlochała. Sonny miał u niej być na niedzielnym obiedzie, ale nie zjawił się na nim. Nie poszedł też w tym tygodniu do pracy.
„Nie może pan dla nas nic zrobić, prawda?” Wielebny George Lee z Missisipi został śmiertelnie postrzelony, kiedy usiłował zarejestrować się w urzędzie wyborczym. Rosa Jordan została zastrzelona w Montgomery, w stanie Alabama, kiedy wsiadła do autobusu, w którym od niedawna nie obowiązywała segregacja. Była w ciąży. „Nie może pan dla nas nic zrobić, prawda?” Sonny nadal nie chodził do pracy. Siadywał na ławce obok mężczyzny, który sprzątał w zakładach fryzjerskich na Siódmej Alei. Nie znał jego imienia ani nazwiska. Po prostu lubił z nim rozmawiać. Może dlatego, że ten człowiek nosił z sobą miotłę jak jego matka. Mógł z nim rozmawiać tak, jak nigdy nie potrafił rozmawiać z nią. — Co ma zrobić człowiek, który czuje się bezsilny? — pytał Sonny. — To pomaga — oznajmił mężczyzna, zaciągając się papierosem i machając nim w powietrzu. Wyciągnął z kieszeni małą foliową torebkę i wetknął ją w dłoń Sonny’ego. — A to jest jeszcze bardziej skuteczne. Sonny obracał przez chwilę działkę narkotyku w palcach. Nie odzywał się, a mężczyzna odszedł niebawem, zabierając ze sobą swoją miotłę. Sonny siedział na ławce prawie przez godzinę, przekładając torebkę z ręki do ręki i myśląc o jej zawartości. Myślał o niej nadal, idąc piechotą do oddalonego o dziesięć przecznic domu. Myślał o niej, smażąc jajko na kolację. Skoro wszystko, co robił, niczego nie zmieniało, to może on sam powinien dokonać jakiejś zmiany. Następnego dnia, wczesnym popołudniem, przestał o tym myśleć. Zatelefonował do Stowarzyszenia i zrezygnował z pracy, a potem wrzucił torebkę do muszli klozetowej i spuścił wodę. — Jak będziesz zarabiał na utrzymanie, Sonny? — spytała Josephine. Teraz, kiedy nie miał dochodów, nie stać go było na czynsz, więc zamieszkał w domu matki, obiecując, że niebawem coś wymyśli. Willie stała nad zlewem, myjąc naczynia i nucąc melodię jakiejś pobożnej pieśni. Nuciła najgłośniej wtedy, kiedy chciała wyglądać na osobę, która nie słucha toczącej się przy stole rozmowy. — Jakoś sobie poradzę — odpowiedział siostrze. — Przecież zawsze jakoś sobie radzę, prawda? Josephine, najwyraźniej dotknięta jego tonem, rozsiadła się wygodniej i zamilkła. Matka zaczęła nucić trochę głośniej i przystąpiła do wycierania naczyń. — Pozwól, że ci pomogę, Mama — powiedział Sonny, zrywając się od stołu. Willie natychmiast odpowiedziała, dzięki czemu domyślił się, że przez cały czas słuchała rozmowy swych dzieci. — Pytała o ciebie Lucille — oznajmiła. Wydał z siebie niechętny pomruk. — Chyba powinieneś do niej zadzwonić. — Ona wie, jak mnie znaleźć, jeśli tylko zechce. — A Angela? A Rhonda? Czy one też wiedzą, jak cię znaleźć? Wygląda na to, że trafiają do mojego domu tylko wtedy, kiedy cię tu nie ma. Sonny ponownie mruknął pod nosem. — Nie musisz nic dla nich robić, Mama. Willie parsknęła pogardliwie. Przestała nucić, zaczęła śpiewać. Sonny wiedział, że musi jak najszybciej wynieść się z tego domu. Skoro jego kobiety są na jego tropie, a mama śpiewa nabożne pieśni, powinien znaleźć sobie własny kąt. Odwiedził swego przyjaciela Mohammeda, żeby porozmawiać z nim o jakiejś pracy. — Człowieku, powinieneś wstąpić do Narodu Islamu — oznajmił Mohammed. — Zapomnij o Stowarzyszeniu. Ich działalność jest gówno warta.
Najstarsza córka Mohammeda podała Sonny’emu szklankę wody, a on wzruszył ramionami. Prowadzili te rozmowy już od dawna. Sonny nie mógł przystąpić do Narodu Islamu, dopóki jego matka była gorliwą chrześcijanką. Nie dałaby mu chwili spokoju. Poza tym spędził tak wiele czasu w tylnych ławkach kościoła, że nie był całkowicie odporny na koncepcje dotyczące gniewu bożego. Nie chciał, by obrócił się on przeciwko niemu. — Islam też gówno robi — powiedział. Mohammed miał kiedyś na imię Johny. Spotykali się jako chłopcy na boiskach całego Harlemu, na których ćwiczyli rzuty osobiste. Ich przyjaźń przetrwała, choć mieli już za sobą czasy gry w koszykówkę, a ich brzuchy znacznie urosły. Kiedy się poznali, Sonny nadal był znany jako Carson, choć na boisku posługiwał się łatwiejszym do wymówienia imieniem Sonny, które w końcu przyjął za własne. Matka nie mogła tego znieść, bo w ten sposób zwracał się do niego ojciec. Ale ponieważ był on dla Sonny’ego człowiekiem zupełnie obcym, nie miał sentymentalnego stosunku do tego imienia. Po prostu był zadowolony, kiedy inni chłopcy wołali do niego po udanym rzucie: „Brawo, Sonny, tak trzymać!”. — Na rynku pracy panuje susza — powiedział Mohammed. — Przecież musisz coś wiedzieć, człowieku. Zgodzę się na wszystko. — Jak długo chodziłeś do szkoły? — Dwa lata — odparł Sonny. Prawdę mówiąc, nie pamiętał, żeby skończył dwie klasy w jednej szkole, bo często chodził na wagary, zmieniał miejsce zamieszkania, był wyrzucany. Zdesperowana matka próbowała go kiedyś zapisać do ekskluzywnej białej szkoły na Manhattanie. Wkroczyła do sekretariatu w okularach i odświętnym stroju. Kiedy Sonny zobaczył nieskazitelnie czysty budynek i kręcące się wokół niego elegancko ubrane dzieci, przypomniał sobie funkcjonujące na terenie Harlemu rudery, w których z sufitów sypał się tynk, a w powietrzu wisiał charakterystyczny smród. Był zaskoczony, że w jednym i drugim wypadku chodziło o szkołę. Pamiętał, że biali urzędnicy spytali jego matkę, czy ma ochotę na kawę, ale potem powiedzieli, że nie mogą przyjąć jej syna. Że to po prostu niemożliwe. Pamiętał, że kiedy wracali do Harlemu, Willie ściskała jedną ręką jego dłoń, a drugą ocierała łzy. Chcąc ją pocieszyć, powiedział, że nie ma osobistego stosunku do szkół, bo i tak do nich nie chodzi, a ona odparła, że jego niechęć do nauki jest spowodowana ich poziomem. — Dwa lata nie wystarczą, żeby dostać jedyną posadę, o jakiej słyszałem — powiedział Mohammed. — Muszę znaleźć jakąś pracę, Mohammed. Po prostu muszę. Kolega kiwnął z namysłem głową, a po kilku dniach dał Sonny’emu numer telefonu człowieka, który odszedł z Narodu Islamu i był teraz właścicielem baru. W dwa tygodnie później Sonny podawał drinki w Jazzmine, nowym klubie jazzowym położonym we wschodniej części Harlemu. Tego samego dnia, w którym dowiedział się, że dostał posadę, wyniósł z domu matki wszystkie swoje rzeczy. Nie powiedział jej, gdzie pracuje, bo wiedział, że nie aprobuje jazzu ani żadnej świeckiej muzyki. Śpiewała w kościele, służyła swym głosem Chrystusowi i to było wszystko. Sonny spytał ją kiedyś, czy chciałaby być tak sławna jak Billie Holiday, śpiewać tak pięknie, żeby musieli zachwycić się jej głosem nawet biali ludzie, ale ona tylko odwróciła wzrok i powiedziała, żeby ostrożnie podchodził do „tego trybu życia”. Klub Jazzmine był zbyt nowy, by przyciągać klientów i muzyków wielkiego formatu. Sala wypełniała się zwykle tylko w połowie, więc członkowie personelu, wśród których było wielu jazzmanów liczących na to, że uda im się zwrócić uwagę ludzi mogących ułatwić im karierę, rezygnowali przed upływem sześciu miesięcy. Sonny został niebawem głównym barmanem. Pewnego wieczora usłyszał wypowiedzianą niewyraźnie komendę: „Podaj mi whisky”. Poznał po głosie, że to kobieta, ale nie widział jej twarzy. Siedziała na samym końcu lady i podpierała oburącz głowę. — Nie mogę cię obsłużyć, kiedy cię nie widzę — odparł, a ona powoli odsłoniła twarz. — Przysuń się
bliżej, naleję ci drinka. Nigdy nie widział kobiety, która poruszałaby się tak wolno. Można było odnieść wrażenie, że brnie przez głęboką i mętną wodę. Mogła mieć najwyżej dziewiętnaście lat, ale poruszała się jak zmęczona życiem staruszka, której kości mógł połamać każdy gwałtowny gest. Kiedy opadła na stojący przed nim stołek barowy, nadal wyglądała jak osoba, której nigdzie się nie spieszy. — Czyżbyś miała za sobą długi dzień? — Czyż wszystkie dni nie są długie? — spytała z uśmiechem. Sonny podał jej drinka, a ona zaczęła go sączyć. Bardzo wolno. — Mam na imię Sonny — oznajmił. Uśmiechnęła się ponownie, w jej oczach rozbłysło rozbawienie. — Amani Zulema. — Co to za imię? — spytał, nie mogąc powstrzymać chichotu. — Moje imię. — Wstała, trzymając w ręku drinka, przeszła wzdłuż całego baru i wkroczyła na scenę. Grający tego wieczora muzycy powitali ją lekkimi ukłonami. Zanim cokolwiek powiedziała, pianista wstał i oddał jej swój stołek, a potem wraz z innymi opuścił scenę. Dziewczyna postawiła drinka na fortepianie i przesunęła rękami po klawiszach. Jej ruchy cechował ten sam leniwy brak pośpiechu, który Sonny dostrzegł już wcześniej. Kiedy zaczęła śpiewać, na sali zapadła kompletna cisza. Była drobną kobietą, ale miała tak głęboki głos, że wydawała się o wiele wyższa i mocniej zbudowana. Brzmienie było tak gardłowe, jakby ćwiczyła głos z kamieniami w ustach. Podczas występu kołysała się lekko na boki, a od czasu do czasu unosiła i opuszczała głowę. Kiedy zaczęła swingować, nieliczni słuchacze zareagowali szmerem podziwu, a nawet zawołali kilka razy „Amen!”. Przechodzący ulicą ludzie wchodzili do klubu, stawali w drzwiach i nie odrywali od niej wzroku. Skończyła głośnym pomrukiem, dźwiękiem, który zdawał się wywodzić z samych trzewi, według niektórych będących siedliskiem duszy. Sonny’emu przypomniał się zapamiętany z dzieciństwa dzień, w którym matka zaśpiewała po raz pierwszy w kościele. Miał wtedy zaledwie kilka lat, a Josephine była niemowlęciem, które Eli trzymał na kolanach. Matka upuściła śpiewnik na podłogę, a wszyscy wierni, zaskoczeni hałasem, odwrócili ku niej wzrok. Sonny miał wrażenie, że jego serce uwięzło mu w gardle. Dotąd pamiętał swoje zażenowanie jej zachowaniem. Ale ona zaczęła śpiewać. „Będę nosić koronę. Będę nosić koronę”. Był to najpiękniejszy dźwięk, jaki kiedykolwiek słyszał. W tym momencie pokochał swoją matkę tak bardzo, jak nie kochał jej nigdy dotąd. Wierni wołali: „Śpiewaj, Willie”, „Amen” i „Niech Bóg będzie pochwalony”. Sonny miał wrażenie, że matka nie będzie musiała czekać na nagrodę, którą otrzyma w Niebie. Widział wyraźnie, że ona już teraz nosi swoją koronę. Amani skończyła śpiewać i uśmiechnęła się do słuchaczy, którzy zaczęli wznosić głośne okrzyki zachwytu i bić brawo. Zdjęła z fortepianu swego drinka, wypiła go jednym haustem, podeszła ponownie do Sonny’ego i postawiła przed nim pustą szklankę. A potem bez słowa wyszła z klubu. Sonny zamieszkał na Wschodniej Stronie jako współlokator swoich dalekich znajomych. Wbrew głosowi rozsądku podał adres matce. To na pewno od niej dostała go Lucille, która pojawiła się tam pewnego dnia, niosąc na rękach jego córkę. — Sonny! — wołała, stojąc na trotuarze pod budynkiem. W Harlemie mogło być ponad stu mężczyzn o tym imieniu — nie chciał przyjąć do wiadomości, że chodzi o niego. — Carsonie Clifton, wiem, że tam jesteś! Budynek nie miał tylnego wyjścia. Wiedział, że Lucille prędzej czy później znajdzie jakiś sposób wtargnięcia do mieszkania. Wychylił się więc z okna drugiego piętra. — Czego chcesz, Luce? — spytał. Nie widział swojej córki od niemal roku. Dziecko było duże, zbyt
duże, by obciążać drobne ciało matki, ale Lucille zawsze potrafiła wykrzesać z siebie zapas sił. — Chcemy wejść na górę! — krzyknęła, a on wydał ciężkie westchnienie, które, jak twierdziła Josephine, zawsze było jego typową reakcją na natrętność kobiet. Zszedł na dół, by je wpuścić. Już po dziesięciu sekundach zaczął żałować, że pozwolił Lucille wejść do swego pokoju. — Potrzebujemy pieniędzy, Sonny. — Wiem, że daje ci je moja mama. — Czym mam karmić to dziecko? Powietrzem? Powietrze nie jest odpowiednim pokarmem dla niemowlęcia. — Nic dla ciebie nie mam, Lucille. — Masz to mieszkanie. Wiem od Angeli, że dałeś jej coś w zeszłym miesiącu. Sonny potrząsnął głową, zdumiony skłonnością swoich kobiet do okłamywania rywalek i samych siebie. — Nie widziałem się z Angelą jeszcze dłużej niż z tobą. — Co z ciebie za ojciec! — krzyknęła Lucille. Sonny zaczynał być wściekły. Wbrew własnej woli w jakiś sposób stał się ojcem trójki dzieci. Pierwszym była córka Angeli, drugim córka Rhondy, a trzecim córka Lucille, która w dodatku okazała się trochę opóźniona w rozwoju. Jego matka dawała im wszystkim co miesiąc trochę pieniędzy, mimo że wiedziała, że on jest temu przeciwny i choć prosił wszystkie trzy kobiety, żeby przestały matkę nękać. Ale one go nie słuchały. Kiedy Angela urodziła ich córkę Ettę, Sonny miał zaledwie piętnaście lat, a ona czternaście. Oboje mówili, że zamierzają się pobrać i założyć normalną rodzinę, ale gdy rodzice Angeli odkryli, że ich córka spodziewa się dziecka, którego ojcem jest Sonny, wysłali ją do Alabamy, gdzie mieszkała aż do rozwiązania u swoich krewnych. Gdy wróciła, nie pozwolili mu widywać się ani z nią, ani z jej córką. Sonny naprawdę chciał być dobry dla Angeli i swojej córeczki, ale był młody i nie miał pracy, więc doszedł do wniosku, że rodzice dziewczyny mają rację, nazywając go nieudacznikiem. Kiedy Angela wyszła za młodego pastora, który pełnił misyjną służbę na Południu, niemal pękło mu serce. Pastor zostawiał żonę w Harlemie na wiele miesięcy. Sonny był przekonany, że gdyby on mógł zostać jej mężem, nigdy by się z nią nie rozstawał. Gdy przeglądał się w lustrze, nie dostrzegał w sobie podobieństwa do matki. Miał inny nos. Inne uszy. Kiedy był młody, pytał ją, skąd się wzięły te różnice, skąd się wzięła jego jasna skóra. Pytał ją o swego ojca, ale ona powtarzała jedynie, że nie miał ojca. Nie ma ojca, ale jest udanym dzieckiem. „Udanym? — pytał z goryczą, patrząc na swoje odbicie w lustrze. — Udanym?”. — Ona już nie jest niemowlęciem, Lucille. Popatrz na nią. Dziewczynka chodziła chwiejnym krokiem po mieszkaniu na swoich małych, trochę krzywych nóżkach. Lucille rzuciła Sonny’emu zabójcze spojrzenie, wzięła dziecko na ręce i wyszła. — I nie proś więcej mojej matki o pieniądze! — krzyknął za nią. Jej energiczne kroki rozbrzmiewały na schodach, dopóki nie wyszła na ulicę. W dwa dni później Sonny był ponownie w klubie Jazzmine. Pytał swoich współpracowników, kiedy Amani ponownie wystąpi, ale nikt tego nie wiedział. — Ona pojawia się tam, gdzie zawieje ją wiatr — powiedział Ślepy Louis, wycierając bar. Sonny musiał głośno westchnąć, bo dodał: — Dobrze znam ten dźwięk. — Jaki dźwięk? — Trzymaj się od niej z daleka, Sonny. — Dlaczego? — spytał Sonny, zastanawiając się, czy stary, ślepy człowiek może sobie wyobrazić, że można zapragnąć kobiety widzianej tylko raz w życiu. — Wygląd to nie wszystko, trzeba pomyśleć też o tym, co ona ma w środku — odparł Louis, jakby czy-
tając w jego myślach. — A ta kobieta nie ma w sobie nic, czego można by zapragnąć. Sonny nie posłuchał. Minęły trzy miesiące, zanim znowu spotkał Amani. Chodził przez ten czas od klubu do klubu, mając nadzieję, że zobaczy drobną kobietę wolnym krokiem wchodzącą na scenę. Kiedy ją odnalazł, siedziała przy stole na tyłach klubu, pogrążona we śnie. Żeby się o tym upewnić, musiał podejść bardzo blisko. Tak blisko, że usłyszał jej miarowe chrapanie. Rozejrzał się po sali, ale ona siedziała w ciemnym kącie i nikt najwyraźniej nie zwracał na nią uwagi. Dotknął jej ramienia. Nic. Szturchnął ją trochę mocniej. Nadal nic. Za trzecim razem przechyliła głowę w bok tak wolno, jakby przesuwała ciężki kamień. Mrugnęła kilka razy, powoli poruszając powiekami i rzęsami. Kiedy na niego w końcu spojrzała, zrozumiał, dlaczego tak się zachowuje. Miała przekrwione oczy i rozszerzone źrenice. Mrugnęła jeszcze dwukrotnie, tym razem szybko. Zdał sobie nagle sprawę, że nigdy nie zastanawiał się nad tym, co zrobi, kiedy ją w końcu odnajdzie. — Śpiewasz dziś wieczorem? — spytał nieśmiało. — Czy ja wyglądam na osobę, która śpiewa? Sonny nie odpowiedział, a ona przeciągnęła się i gwałtownie zadrżała. — Czego ty chcesz, człowieku? — spytała, ponownie skupiając na nim spojrzenie. — Czego ty chcesz? — Ciebie — przyznał Sonny. Pragnął jej od dnia, w którym widział ją po raz pierwszy na scenie. Nie dlatego, że zachwyciły go jej powolne ruchy i nie dlatego, że jej głos budził w nim wspomnienia o najszczęśliwszych doznaniach związanych z jego matką. Po prostu poczuł, że jej śpiew otworzył w nim coś, co chciał przeżyć ponownie i zatrzymać w sobie na dłużej. Dziewczyna potrząsnęła głową i zdobyła się na lekki uśmiech. — No dobrze, więc chodźmy. Wyszli na ulicę. Ojczym Sonny’ego, Eli, lubił spacery, gdy tylko więc był w pobliżu, oprowadzał swego pasierba, Willie i Josephine po całym mieście. Sonny był przekonany, że właśnie dlatego jego matka polubiła piesze wędrówki. Pamiętał dzień, w którym przeszła z nim cały Harlem, docierając do białej strony miasta. Myślał wtedy, że będą tak szli do końca świata, ale Willie zatrzymała się nagle, a on poczuł się zawiedziony, choć sam nie wiedział dlaczego. Idąc teraz z Amani, mijał miejsca, które znał z okresu swej działalności w komisji mieszkaniowej: jazzowe spelunki, stoiska z tanim jedzeniem, zakłady fryzjerskie, meliny narkomanów, którzy stali na ulicach, trzymając w rękach nakrycia głowy. — Jeszcze mi nie powiedziałaś, skąd wzięło się twoje imię — zagaił Sonny, kiedy omijali jakiegoś mężczyznę leżącego na środku ulicy. — Co chciałbyś wiedzieć? — Czy jesteś muzułmanką? — Nie, nie jestem muzułmanką — odparła ze śmiechem Amani. Sonny czekał na dalszy ciąg, nie odzywając się. I tak powiedział już dosyć. Nie chciał jej naciskać, ujawniać swego pożądania, swej słabości. — W języku Swahili Amani to harmonia. Kiedy zaczęłam śpiewać, uznałam, że potrzebuję nowego imienia. Moja mama nazwała mnie Mary, a z takim imieniem nie można zrobić wielkiej kariery. Nie wierzę w te wszystkie Narody Islamu i ruchy na rzecz Powrotu do Afryki, ale kiedy usłyszałam słowo Amani, poczułam, że ono do mnie pasuje. Więc je sobie wzięłam. — Nie masz nic wspólnego z ruchem Powrotu do Afryki, ale używasz afrykańskiego imienia? — Sonny pozostawił za sobą swoje poglądy polityczne, ale teraz poczuł, że one w nim wzbierają. Amani była od niego dwukrotnie młodsza. Ameryka, w której się urodziła, była inna niż Ameryka, w której on przyszedł na świat. Miał ochotę pogrozić jej palcem, ale przezwyciężył w sobie tę pokusę. — Przecież nie możemy wrócić, prawda? — Zatrzymała się i dotknęła jego ramienia. Wyglądała dziś o wiele poważniej niż dotąd, tak poważnie, jakby dopiero teraz odkryła, że jest on prawdziwą osobą, a nie postacią, która jej się przyśniła. — Nie możemy wrócić do miejsca, w którym nigdy nie byliśmy.
Ono już nie jest nasze. A to jest. — Zatoczyła ręką tak szerokie koło, jakby chciała objąć tym gestem cały Harlem, cały Nowy Jork, całą Amerykę. Dotarli w końcu do nowego osiedla, położonego w odległej, zachodniej części Harlemu. Brama wejściowa do budynku nie była zamknięta, a kiedy weszli, Sonny dostrzegł rząd stojących pod ścianami narkomanów. Wyglądali jak manekiny albo jak zwłoki, które Sonny widział kiedyś w domu pogrzebowym. Jego właściciel układał je wtedy w trumnie, zmieniając położenie głów i wyginając ręce. Teraz nie dostrzegł nikogo, kto zmieniałby pozycje stojących pod ścianą ciał, ale natychmiast uświadomił sobie, że znalazł się w melinie narkotykowej. I nagle, niejako wbrew sobie, uświadomił sobie, dlaczego Amani porusza się tak wolno, jakby była pogrążona we śnie, i dlaczego ma rozszerzone źrenice. Poczuł nerwowe napięcie, ale stłumił je, bo nie chciał, by ona zauważyła, że im dłużej przebywa w jej towarzystwie, tym mniej wierzy w swoją zdolność do panowania nad sobą. Weszli do jakiegoś pokoju. Na brudnym materacu leżał w pozycji embrionalnej przytulony do ściany mężczyzna. Dwie kobiety klepały się po ramionach, gotowe na zastrzyki, które miał im zrobić inny mężczyzna, trzymający w ręku strzykawkę. Żadne z nich nie podniosło nawet wzroku na Sonny’ego i Amani. Wszędzie leżały instrumenty jazzowe. Dwie trąbki, kontrabas, saksofon. Amani położyła swoje rzeczy na podłodze i usiadła obok jednej z dziewczyn, która w końcu podniosła głowę i skinęła nią na powitanie. Amani zerknęła na Sonny’ego, który nadal stał przy drzwiach, trzymając rękę na klamce. Nie powiedziała ani słowa. Mężczyzna podał strzykawkę pierwszej kobiecie. Ona przekazała ją drugiej. Druga przekazała ją Amani, która nadal patrzyła na Sonny’ego, nie otwierając ust. Sonny widział, jak wbija sobie igłę w ramię, widział, jak jej oczy zapadają się w głąb czaszki. Kiedy spojrzała na niego ponownie, nie musiała nic mówić, żeby usłyszał słowa: „Oto czym jestem. Czy nadal tego pragniesz?”. * — Carson! Carson! Wiem, że tam jesteś! Słyszał ten głos, ale równocześnie go nie słyszał. Mieszkał w swojej własnej głowie, ale nie wiedział, gdzie ona się kończy, a zaczyna się świat zewnętrzny. Nie chciał reagować na ten głos, dopóki nie będzie pewny, z której strony rzeczywistości on pochodzi. — Carson! Usiadł spokojnie, a przynajmniej tak mu się wydawało. Był spocony, a jego klatka piersiowa unosiła się i opadała. Unosiła się i opadała. Czuł, że będzie musiał wziąć niedługo nową działkę, bo inaczej umrze. Kiedy zza drzwi dobiegły słowa modlitwy, Sonny domyślił się, że jest tam jego matka. Zachowała się tak już kilka razy wcześniej, kiedy bywał przeważnie przytomny, a narkotyki były jeszcze beztroską zabawą, on zaś uważał, że nad nimi panuje. — Panie, uwolnij mojego syna od tej męki. Boże Ojcze, ja wiem, że on zszedł do piekła, ale błagam cię, każ mu wrócić. Sonny mógłby uznać jej słowa za krzepiące, gdyby nie czuł się tak bardzo chory. Coś wstrząsnęło jego wnętrznościami, a po chwili zaczął wymiotować w kącie pokoju. — Panie — modliła się coraz głośniej jego matka — wiem, że możesz go wybawić od cierpień. Pobłogosław go i pozwól mu żyć dalej. Wybawienie było właśnie tym, czego pragnął Sonny. Był czterdziestopięcioletnim ćpunem, zmęczonym i cierpiącym, a cierpienie związane z odstawieniem narkotyków było za każdym razem bardziej dotkliwe niż zmęczenie wywołane przez ich przyjmowanie. Jego matka mówiła teraz szeptem… a może tylko jego uszy przestawały sprawnie funkcjonować. Wiedział, że niebawem stanie się głuchy. Ale wiedział też, że ktoś niedługo wróci do domu. Że przyjdzie któ-
ryś z mieszkających z nim narkomanów i może okaże się, że coś zdobył. Było to jednak mało prawdopodobne, więc czuł, że będzie musiał sam przejść przez rytuał szukania ratunku. Doszedł do wniosku, że powinien zabrać się do tego od razu. Dźwignął się z podłogi i przyłożył ucho do drzwi, by się upewnić, że matka już odeszła. Potem wyruszył na spotkanie z Harlemem. Harlem i heroina. Heroina i Harlem. Nie potrafił już myśleć o jednym bez myślenia o drugim. Oba słowa brzmiały podobnie. Oba miały go kiedyś zabić. Ćpuni i jazz pasowali do siebie, byli wzajemną pożywką. Teraz Sonny miał ochotę na dawkę, gdy tylko usłyszał dźwięk trąbki. Szedł 116. ulicą. Na tej ulicy niemal zawsze udawało mu się coś zdobyć. Nauczył się szybko rozpoznawać ćpunów i dilerów. Jego wzrok prześlizgiwał się jak reflektor po przechodniach, dopóki na natrafił na tych, którzy mieli to, czego potrzebował. Był to rezultat mieszkania we własnej głowie. To go nauczyło rozpoznawać ludzi, którzy żyli tak samo jak on. Dostrzegł pierwszą ćpunkę i spytał, czy coś ma, ale ona pokręciła przecząco głową. Kiedy spytał o to samo jakiegoś mężczyznę, on również zaprzeczył, ale wskazał mu dilera. Matka Sonny’ego nie dawała mu już pieniędzy. Robiła to czasem Angela, kiedy jej świątobliwy mąż zarobił coś ekstra podczas kaznodziejskiego objazdu. Sonny dał dilerowi wszystko, co miał, do ostatniego dolara, ale dostał za to bardzo niewiele. Prawie nic. Chciał zrobić sobie zastrzyk przed powrotem do domu, bo mogła tam być Amani, która wyłudziłaby od niego nawet to prawie nic. Wszedł do toalety jakiejś knajpy, wbił sobie igłę i natychmiast poczuł, że słabość go opuszcza. Kiedy wrócił do domu, czuł się niemal dobrze. „Niemal” znaczyło, że będzie musiał niedługo znowu coś zdobyć, żeby wrócić do formy, a potem zrobić to jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze raz. Amani siedziała przed lustrem, zaplatając włosy. — Gdzie byłeś? — spytała. Sonny nie odpowiedział. Wytarł nos grzbietem dłoni i zaczął przetrząsać lodówkę w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Mieszkali w Budynkach Johnsona, na rogu 112. ulicy i Lexington Avenue, a ich drzwi nigdy nie były zamknięte na klucz. Narkomani chodzili od jednego mieszkania do drugiego. Jeden z nich musiał stracić przytomność, bo leżał na podłodze obok stołu. — Była tu twoja mama — oznajmiła Amani. Sonny znalazł kawałek chleba i zaczął go jeść, omijając pleśń. Spojrzał na Amani, która skończyła zaplatać włosy i wstała, by obejrzeć się w lustrze. Zaczynała się zaokrąglać w pasie. — Powiedziała, żebyś przyszedł na niedzielną kolację. — Dokąd idziesz? — spytał Sonny. Nie był zadowolony, kiedy Amani się stroiła. Obiecała mu dawno temu, że nigdy nie sprzeda swego ciała za narkotyki. Początkowo wierzył, że będzie w stanie dotrzymać słowa, ale słowo ćpuna nie było wiele warte. Kiedy układała wieczorem włosy i malowała twarz, chodził za nią czasem ukradkiem po ulicach Harlemu, by się upewnić, że go nie zdradza. Zawsze był świadkiem tego samego smutnego zakończenia: Amani błagała kolejnych właścicieli klubów, by pozwolili jej zaśpiewać, tylko jeden raz. A oni niemal zawsze odmawiali. Gdy szef najbardziej ponurej spelunki w Harlemie pozwolił jej kiedyś wejść na scenę, Sonny stanął pod ścianą i obserwował reakcję widowni. Słyszał ciszę i widział obojętne spojrzenia słuchaczy. Nikt nie pamiętał, kim ona kiedyś była. Wszyscy widzieli, czym jest obecnie. — Powinieneś odwiedzić swoją mamę, Sonny. Przydałoby się nam trochę pieniędzy. — Daj spokój, Amani. Przecież wiesz, że ona nic mi nie da. — Może da. Jeśli się umyjesz. Powinieneś wziąć prysznic i się ogolić. Może wtedy coś ci da. Sonny podszedł do Amani. Stanął za nią i objął rękami jej wydatny, ale twardy brzuch. — A może ty zechcesz mi coś dać, kotku? — szepnął jej do ucha. Zaczęła się wyrywać, ale on ją mocno trzymał, więc uległa i przylgnęła do niego plecami. Nigdy jej
naprawdę nie kochał. Ale zawsze jej pożądał. Upłynęło trochę czasu, zanim zrozumiał, na czym polega różnica. — Właśnie przed chwilą ułożyłam sobie włosy, Sonny — powiedziała, ale już wygięła lekko szyję w lewo, żeby mógł przesunąć językiem po jej prawym obojczyku. — Zaśpiewaj mi coś, Amani — poprosił, kładąc dłoń na jej piersi. Czując jego dotyk, wydała cichy pomruk, ale nie można go było nazwać śpiewem. Sonny przesunął rękę z jej piersi w dół, na spotkanie oczekującej tam na niego kępki włosów. Wtedy Amani zaczęła nucić. „Kocham cię, Porgy. Chcę być przy tobie. Nie pozwól im mnie uprowadzić, bo wpadnę w szaleństwo”. Śpiewała tak cicho, że był to niemal szept. Zanim jego palce dotarły do wilgotnego miejsca, była znów przy refrenie. Wiedziała, że właściciele klubów jazzowych, które odwiedzi tego wieczora, nie pozwolą jej śpiewać, ale Sonny zawsze chętnie jej słuchał. — Pójdę zobaczyć się z mamą — obiecał, kiedy wychodziła, nie zamykając frontowych drzwi. Sonny trzymał foliową torebkę z narkotykiem w bucie. To była jego polisa ubezpieczeniowa. Przeszedł wiele przecznic, które dzieliły mieszkanie od domu matki, zaciskając duży palec na pakieciku w taki sposób, jakby była to mała pięść. Zaciskał uchwyt i zwalniał go przy każdym kroku. Mijając nowe osiedla, które stały po obu stronach ulicy, usiłował sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz rozmawiał z matką. To było w 1964 roku, podczas zamieszek, a ona obiecała mu pożyczyć trochę pieniędzy i zażądała, żeby spotkał się z nią przed kościołem. „Nie chcę, żeby cię zabito albo żeby stało się coś jeszcze gorszego” — powiedziała, wręczając synowi drobną sumkę, która nie trafiła na kościelną tacę. Biorąc od niej te pieniądze, zastanawiał się, co może być gorszego niż śmierć. Ale odpowiedź na to pytanie narzucała mu się na każdym kroku. Zaledwie kilka tygodni wcześniej nowojorscy stróże prawa zastrzelili piętnastoletniego czarnego ucznia, który nie popełnił żadnego poważnego przestępstwa. Strzelanina wywołała rozruchy, podczas których policjanci zostali zaatakowani przez czarnych młodych ludzi i czarne kobiety. Media informowały o tym w taki sposób, jakby całą winę ponosili czarni mieszkańcy Harlemu. Brutalni, obłąkani, przerażający czarni ludzie, którzy mieli czelność się domagać, żeby nie strzelano na ulicach do ich dzieci. Wracając tego dnia do domu, Sonny ściskał w garści pieniądze matki i miał nadzieję, że nie spotka jakichś białych ludzi szukających okazji do zademonstrowania swoich poglądów. Jego ciało mówiło mu coś, czego nie zdążył sobie jeszcze poukładać w głowie: że w Ameryce najgorzej jest być czarnym. To właśnie było gorsze niż śmierć; będąc czarnym, było się po prostu chodzącym trupem. Drzwi otworzyła Josephine. Trzymała na ręku dziecko, a jej drugą rękę ściskał mały synek. — Czyżbyś zabłądził w nasze strony? — warknęła, rzucając mu złośliwe spojrzenie. — Żadnych kłótni! — mruknęła za jej plecami matka, ale Sonny był zadowolony, że siostra traktuje go tak samo jak zawsze. — Jesteś głodny? — spytała Willie. Wzięła dziecko z rąk Josephine i ruszyła w kierunku kuchni. — Chciałbym najpierw skorzystać z łazienki — odparł Sonny. Zamknął za sobą drzwi i usiadł na szafce, wyciągając z buta saszetkę. Przebywał w tym mieszkaniu niespełna minutę, a już był zdenerwowany. Potrzebował czegoś, co pomoże mu przetrwać wizytę. Kiedy wszedł do kuchni, zobaczył, że Willie już przygotowała dla niego talerz. Usiadł za stołem, czując na sobie badawczy wzrok matki i siostry. — Dlaczego wy nic nie jecie? — spytał. — Bo przyszedłeś o jakieś półtorej godziny za późno! — wycedziła przez zaciśnięte zęby Josephine. Willie położyła rękę na ramieniu córki, a potem wyjęła zza stanika mały zwitek banknotów. — Josey, idź się przejść i kup dzieciom coś dobrego — poprosiła. Josephine rzuciła matce spojrzenie, które zabolało go bardziej niż wszystko, co od niej dotąd usłyszał. Kryło się w nim nieme pytanie, czy Willie będzie się czuła bezpieczna sam na sam z synem. Gdy matka
niepewnie skinęła głową, niemal pękło mu serce. Josephine zebrała dzieci i wyszła. Sonny nigdy dotąd nie zetknął się z jej młodszym dzieckiem, ale wiedział o jego narodzinach od matki. Starszego synka siostry widział tylko raz w życiu, kiedy spotkał ją przypadkowo na jakiejś bocznej ulicy. Opuścił wtedy głowę i udawał, że jej nie zauważa. — Dziękuję za kolację, Mama — powiedział. Jego talerz był już niemal pusty. Pochłonął zawartość tak szybko, że zrobiło mu się trochę niedobrze. Willie kiwnęła głową i nałożyła mu następną porcję. — Od jak dawna nie zjadłeś porządnego posiłku? — spytała. Sonny wzruszył ramionami, a ona znów zaczęła mu się przyglądać. Poczuł się niepewnie, bo mała dawka zbyt szybko przestawała działać, ale nie mógł zażyć następnej — częste wyprawy do łazienki mogły wzbudzić jej podejrzenia. — Twój ojciec był białym człowiekiem — powiedziała cicho Willie. Sonny omal nie zakrztusił się kością kurczaka, którą właśnie obgryzał. — Wypytywałeś mnie o niego dawno temu, a ja nigdy ci nic nie powiedziałam, więc mówię ci to teraz. Wstała, by nalać sobie herbaty ze stojącego obok zlewu dzbanka. Wypiła całą szklankę, podczas gdy on wpatrywał się w jej plecy. Potem napełniła ją na nowo i podeszła z nią do stołu. — Nie był biały od początku — powiedziała. — Kiedy go poznałam, miał jasną skórę, bardziej żółtą niż czarną. Ale i tak był kolorowy. Sonny zakaszlał i zaczął obracać kość kurczęcia w palcach. — Dlaczego nie powiedziałaś mi wcześniej? — spytał. Czuł wzbierający gniew, ale starał się nad nim panować. Przyszedł tu po pieniądze, więc nie mógł wdawać się w kłótnię. Nie teraz. — Myślałam o tym, żeby ci powiedzieć. Naprawdę. Widziałam go tylko raz. Tego dnia, którego doszliśmy aż do 109. ulicy, pamiętasz? Twój ojciec stał po drugiej stronie ulicy ze swoją białą kobietą i swoim białym dzieckiem, więc pomyślałam: może powinnam powiedzieć Carsonowi, kim jest ten mężczyzna, ale potem uznałam, że będzie lepiej, jeśli pozwolę mu odejść. Więc się nie odezwałam i wróciliśmy do Harlemu. Sonny przełamał w palcach kość kurczęcia. — Mama, trzeba było go zatrzymać. Trzeba było mi powiedzieć, to ja bym go zatrzymał. Nie wiem, dlaczego zawsze pozwalasz na to, żeby wszyscy tobą pomiatali. Mój ojciec, Eli, ten przeklęty kościół. Nigdy o nic nie walczysz. Nigdy. Nigdy w życiu. Matka wyciągnęła rękę nad stołem, położyła mu ją na ramieniu i ścisnęła tak mocno, że musiał spojrzeć jej w oczy. — To nieprawda, Carson. Walczyłam o ciebie. Opuścił wzrok na talerz, na którym leżały dwa kawałki kości. Dotknął dużym palcem u nogi ukrytej w bucie saszetki. — Myślisz, że czegoś dokonałeś, bo chodziłeś na marsze? Ja też maszerowałam. Maszerowałam z twoim ojcem i z moim małym dzieckiem z Alabamy aż do Harlemu. Chciałam, żeby mój synek poznał lepszy świat niż ten, który znałam ja, a przedtem moi rodzice. Zamierzałam zostać sławną śpiewaczką. Żeby Robert nie musiał pracować w kopalni dla jakiegoś białego człowieka. To też był marsz, Carson. Sonny zerknął w kierunku łazienki. Chciał się w niej schronić i opróżnić do końca ukrytą w bucie saszetkę. Wiedział, że nie będzie mógł sobie pozwolić na nową przez długi czas. Willie sprzątnęła jego talerz i nalała sobie kolejną szklankę herbaty. Piła ją dużymi łykami, stojąc nad zlewem. Widział jej falującą klatkę piersiową, wiedział, że usiłuje nad sobą zapanować. Potem, nie spuszczając z niego wzroku, podeszła do stołu i usiadła po drugiej stronie. — Byłeś zawsze taki wściekły. Nawet jako dziecko. Patrzyłeś na mnie tak, jakbyś chciał mnie zabić, ale nie wiedziałam dlaczego. Dopiero po długim czasie zrozumiałam, że narodziłeś się z mężczyzny, który mógł wybrać swój sposób życia, ale ty nigdy nie będziesz miał takiego wyboru. I że chyba wiesz o tym od dnia, w którym przyszedłeś na świat.
Wypiła łyk herbaty i spojrzała w przestrzeń. — Biali ludzie mają wybór. Mogą wybierać posadę, wybierać swój dom. Robią czarne dzieci, a potem rozpływają się w powietrzu w taki sposób, jakby nigdy ich nie było, jakby te czarne kobiety, z którymi spali lub które zgwałcili, same zaszły w ciążę. Biali ludzie mogą też dokonywać wyboru w imieniu czarnych. Kiedyś ich sprzedawali, a teraz wysyłają do więzienia, jak mojego ojca, i odcinają od własnych dzieci. Pęka mi serce, kiedy widzę jak ty, mój syn, wnuk mojego taty, chodzisz po Harlemie z tymi wszystkimi facetami, którzy prawie nie znają twojego imienia, a tym bardziej twojej twarzy. I myślę, że tak nie powinno być. Robisz rzeczy, których nie nauczyłeś się ode mnie, przejąłeś je od swojego ojca, choć go nie znasz. On z kolei nauczył się ich od białych ludzi. Jest mi smutno, kiedy widzę, że mój syn jest ćpunem, choć odbyłam tak długi marsz, ale jest mi jeszcze smutniej, kiedy widzę, że podchodzisz do życia tak samo jak twój ojciec. Żyj dalej tak, jak żyjesz, a biały człowiek będzie miał ułatwione zadanie. Nie będzie cię musiał sprzedawać ani wysyłać do kopalni, ale i tak będziesz jego własnością. A on powie, że sam do tego doprowadziłeś. Że to twoja wina. Josephine wróciła, a wraz z nią jej dzieci. Miały twarze usmarowane lodami i uśmiechały się z zadowoleniem. Josephine nie chciała słuchać rozmowy matki z bratem. Zaprowadziła dzieci prosto do sypialni, by położyć je do łóżek. Willie wyjęła zza stanika plik banknotów i rzuciła je na stół. — Po to przyszedłeś, prawda? Sonny zobaczył, że w jej oczach wzbierają łzy. Dotknął palcem nogi ukrytej saszetki, ale przezwyciężył chęć sięgnięcia po pieniądze. — Weź je i odejdź, jeśli chcesz — powiedziała Willie. — Odejdź, jeśli chcesz. Sonny miał ochotę krzyknąć głośno, wziąć pieniądze, zażyć resztkę ukrytego w bucie narkotyku, a potem znaleźć jakąś melinę, w której będzie mógł ćpać, dopóki nie zapomni wszystkiego, co usłyszał od matki. Ale nie zrobił tego. Nie ruszył się z miejsca. 1. National Association for Advancement of Coloured People — Narodowe Stowarzyszenie na rzecz Postępu Ludności Kolorowej — przyp. red. ↩
MARJORIE — Witaj, siostro. Zaprowadzę cię do Twierdzy. Twierdzy Cape Coast. 5 cedis. Ty jesteś z Ameryki? Pokażę ci statek, którym przewożono niewolników. Tylko 5 cedis. Chłopiec miał chyba z dziesięć lat i był tylko o kilka lat młodszy od Marjorie. Szedł za nią, odkąd w towarzystwie gospodyni swojej babki wysiadła z tro tro. Tak działali miejscowi: czekali na wysiadających turystów, żeby nakłonić ich podstępnie do płacenia za coś, za co nie zapłaciłby żaden mieszkaniec Ghany, bo wszyscy wiedzieli, że jest to bezpłatne. Marjorie próbowała go zignorować, ale była zmęczona upałem i nadal czuła zapach potu innych ludzi, którzy napierali na jej plecy, klatkę piersiową i biodra podczas ośmiogodzinnej jazdy tro tro z Akry. — Pokażę ci Twierdzę Cape Coast, siostro. Tylko 5 cedis — powtórzył chłopiec. Nie miał na sobie koszuli; czuła bijące od niego ciepło. Po długiej podróży nie mogła znieść bliskości czyjegoś ciała, więc zaczęła krzyczeć, ku jej zdziwieniu — w języku Twi. — Jestem z Ghany, idioto! Czy tego nie widzisz? — Ale przyjechałaś z Ameryki, prawda? — spytał chłopiec, uparcie trzymając się angielskiego. Poczuła złość, ale nie zwolniła kroku. Paski ciężkiego plecaka uciskały jej ramiona, wiedziała, że pozostawią po sobie odgniecenia. Przyjeżdżała do Ghany każdego lata odwiedzić swoją babkę, która przeniosła się jakiś czas temu na Cape Coast, żeby być bliżej wody. W Edweso, gdzie mieszkała przedtem, wszyscy nazywali ją Szaloną Kobietą, ale w Cape Coast znano ją jako Starą Damę. Tak starą — mówiono — że potrafiła odtworzyć z pamięci całą historię Ghany. — Czyżby przyjechało do mnie moje dziecko? — spytała na widok Marjorie. Opierała się o krzywą drewnianą laskę, której wygięcie zdawał się naśladować jej grzbiet, więc wyglądała tak, jakby zastygła w błagalnej pozie. — Akwaaba. Akwaaba. Akwaaba. — Moja Staro Damo, bardzo za tobą tęskniłam — powiedziała Marjorie, a potem uścisnęła ją tak mocno, że usłyszała cichy okrzyk bólu. — Hej, nie przyjechałaś chyba po to, żeby mi połamać kości? — Przepraszam, przepraszam. Stara Dama przywołała służącego i kazała mu zaopiekować się torbą wnuczki, a Marjorie delikatnie zsunęła z obolałych ramion paski plecaka. — Czy coś ci dokucza? — spytała babka, dostrzegając jej skrzywienie. — To tylko głupstwo — odpowiedziała instynktownie Marjorie. Gdy ojciec lub babka pytali ją o samopoczucie, zawsze mówiła, że jest odporna na ból. Kiedy była małym dzieckiem, ktoś jej powiedział, że blizny na twarzy ojca, blizny na rękach i stopach babki narodziły się w wielkim bólu. A ponieważ sama nie miała takich, czy choćby podobnych blizn, nigdy nie potrafiła zmusić się do przyznania, że coś ją boli. Kiedyś, jako mała dziewczynka, obserwowała rosnącą plamę grzybicy, która zaatakowała jej kolano. Ukrywała ją przed rodzicami przez dwa tygodnie, ale choroba dotarła do miejsca, w którym udo przechodzi w łydkę, utrudniając jej zginanie nogi. Kiedy w końcu pokazała ją rodzicom, matka zwymiotowała, a ojciec wziął ją na ręce i pognał na pogotowie. Dyżurna pielęgniarka przeżyła szok, którego powodem nie była grzybica, lecz blizna ojca Marjorie. Zapytała, czy to on potrzebuje pomocy. Patrząc teraz na dłonie babki, zauważyła, że oparzenia są prawie niewidoczne na tle pomarszczonej skóry. Cały krajobraz ciała staruszki zamienił się w ruiny, które porzuciła młoda kobieta.
Wzięły taksówkę i pojechały do domu Starej Damy. Babka Marjorie mieszkała na plaży, w wielkim, otwartym bungalowie przypominającym wille nielicznych pozostałych w mieście białych ludzi. Kiedy Marjorie była w trzeciej klasie, jej rodzice opuścili na jakiś czas Alabamę i pojechali do Ghany, by pomóc Starej Damie w budowie domu. Byli tam wiele miesięcy, a córkę zostawili pod opieką swoich przyjaciół. Kiedy nadeszło lato i Marjorie mogła wreszcie do nich dołączyć, zakochała się w pięknym domu pozbawionym wewnętrznych drzwi. Był pięciokrotnie większy niż mieszkanko, które jej rodzina zajmowała w Huntsville. Jego frontowym dziedzińcem była plaża, a nie żałosny skrawek wyschniętej trawy zdobiący znane jej dotąd podwórko. Przez całe lato nie potrafiła zrozumieć, jak jej rodzice mogli porzucić takie miejsce. — Czy byłaś grzeczna, moje dziecko? — spytała Stara Dama, wręczając Marjorie kawałek czekolady, którą zawsze trzymała w kuchni. Wiedziała, że dziewczyna przepada za czekoladą. Jej matka często żartowała, że Marjorie musiała w chwili narodzin wyskoczyć z rozłupanego nasienia kakaowca. Marjorie podziękowała za przysmak kiwnięciem głowy, bo miała pełne usta. A kiedy czekolada już się stopiła, zapytała: — Czy pójdziemy dziś nad wodę? — Mów w języku Twi — upomniała ją ostrym tonem babka, dając jej klapsa w tył głowy. — Przepraszam — wymamrotała Marjorie. W domu, to znaczy w Huntsville, rodzice mówili do niej w języku Twi, a ona odpowiadała im po angielsku. Tak było od dnia, w którym przyniosła do domu notatkę napisaną przez przedszkolankę. Jej wychowawczyni napisała: Marjorie nie zgłasza się do odpowiedzi. Rzadko się odzywa. Czy ona zna angielski? Jeśli nie, powinni się państwo zastanowić nad możliwością przesunięcia jej do grupy, w której jest on traktowany jako język obcy. A może dobrze by jej zrobił status dziecka specjalnej troski? Mamy tu doskonały system specjalistycznego nauczania. Rodzice byli oburzeni. Ojciec czterokrotnie przeczytał notatkę na głos, krzycząc za każdym razem: „Co ta głupia kobieta wie?”, ale od tej pory co wieczór przepytywali Marjorie z angielskiego. Kiedy próbowała odpowiadać na ich pytania w języku Twi, wołali: „Mów po angielsku” z takim uporem, że w końcu zaczęła myśleć w tym języku. Teraz musiała sobie przypomnieć, że babka wymaga od niej zupełnie innej postawy. — Tak, pójdziemy nad wodę od razu. Zanieś swoje rzeczy do pokoju. Wyprawy na plażę w towarzystwie Starej Damy należały do największych przyjemności w życiu Marjorie. Jej babka nie przypominała innych babek. W nocy mówiła przez sen. Czasem rzucała się nerwowo, czasem chodziła po pokoju. Marjorie słyszała opowieści o tym, skąd wzięły się ślady po oparzeniach, jakie widniały na rękach i nogach babki i blizna na twarzy ojca. Wiedziała, dlaczego mieszkańcy Edweso nazywają ją Szaloną Kobietą, ale dla niej babka nigdy nie była szalona. Stara Dama miewała sny i wizje. Poszły na plażę. Stara Dama poruszała się tak wolno, że niemal stała w miejscu. Żadna z nich nie miała na nogach butów, gdy więc zatrzymały się na brzegu, fale podpłynęły do ich stóp i opłukały przestrzeń pomiędzy palcami, oczyszczając ją z ziarenek piasku. Marjorie zauważyła, że babka zamknęła oczy i cierpliwie czekała na moment, w którym wnuczka do niej przemówi. Po to właśnie tu przyszły, po to zawsze tu przychodziły. — Czy nosisz ten kamień? — spytała w końcu babka. Marjorie instynktownie uniosła dłoń i dotknęła naszyjnika. Ojciec dał jej naszyjnik zaledwie rok wcześniej, mówiąc, że jest już wystarczająco dorosła, żeby o niego dbać. Należał przedtem do Starej Damy, a przedtem do Abeny, Jamesa i Queya, a jeszcze wcześniej do Pięknej Effi. Zaczęło się to od Maame, kobiety, która wywołała Wielki Pożar. Ojciec powiedział jej, że stanowi on część ich rodzinnej historii, więc nie powinna go nigdy zdejmować ani nikomu oddać. Teraz odbijały się w nim rozbłyski fal leżącego u ich stóp oceanu; w czarnym kamieniu migotały złote odblaski. — Tak, Stara Damo.
Babka chwyciła ją za rękę i ponownie zamilkła. Odezwała się dopiero po dłuższej chwili. — W tej wodzie jesteś ty — powiedziała. Marjorie kiwnęła poważnie głową. W dniu, w którym przed trzynastu laty urodziła się po drugiej stronie oceanu, rodzice wysłali babce jej pępowinę, a stara kobieta wrzuciła ją do morza. Kiedy jej syn i synowa postanowili się pobrać i wyjechać do Ameryki, prosiła ich tylko o to, żeby w przypadku narodzin dziecka przysłali jej do Ghany jakąś jego cząstkę. — Nasza rodzina zaczęła się tutaj, w Cape Coast — powiedziała Stara Dama. Pokazała palcem Twierdzę. — Widywałam tę Twierdzę w moich snach, ale nie miałam pojęcia dlaczego. Pewnego dnia, kiedy przyszłam tu nad wodę, poczułam, że wołają mnie duchy przodków. Niektóre były wolne i przemawiały do mnie z piasku, ale inne były uwięzione głęboko, głęboko w wodzie, więc musiałam wejść do morza, żeby usłyszeć ich głosy. Oddalałam się od brzegu tak bardzo, że woda niemal mnie unosiła, bo chciałam spotkać te duchy, uwięzione tak głęboko w morzu, że nigdy nie miały być wolne. Kiedy ci ludzie żyli, nie wiedzieli, skąd się wzięli, więc po śmierci nie mieli pojęcia, jak się dostać na suchy ląd. Wrzuciłam cię tutaj, żebyś wiedziała, gdzie jest dom, jeśli twój duch kiedykolwiek zabłądzi. Marjorie kiwnęła głową, a babka chwyciła ją za rękę, weszła do wody i zaczęła oddalać się od brzegu. To był ich coroczny rytuał; babka zawsze przypominała jej, jak może trafić do domu. Marjorie wróciła do Alabamy ciemniejsza o trzy odcienie i cięższa o trzy kilo. Podczas pobytu u babki przeżyła pierwszy okres, a stara kobieta klaskała w ręce i śpiewała pieśni, by uczcić kobiecość wnuczki. Marjorie nie chciała opuszczać Cape Coast, ale zaczynała się szkoła, rodzice nie pozwolili jej więc zostać dłużej. Zaczynała naukę w college’u. Nie znosiła Alabamy, a nowszy, większy budynek szkoły tylko utwierdził ją w tym przekonaniu. Jej rodzina mieszkała na południowo-wschodnim krańcu Huntsville. Byli jedynymi czarnymi ludźmi na swoim odcinku ulicy, jedynymi czarnymi ludźmi na przestrzeni wielu mil. W nowej szkole było więcej czarnych dzieci, niż spotkała dotąd w Alabamie, ale po kilku próbach nawiązania rozmowy zdała sobie sprawę, że nie należą one do tego samego gatunku czarnych ludzi co ona. Że w istocie to ona należy do niewłaściwego gatunku. — Dlaczego tak dziwnie mówisz? — spytała już w pierwszym dniu nauki Tisha, przywódczyni klasowej paczki, obok której Marjorie usiadła podczas przerwy obiadowej. — Jak? — spytała Marjorie, a Tisha, przedrzeźniając ją, powtórzyła jej słowo, nadając mu niemal brytyjski akcent. J a k? Następnego dnia Marjorie siedziała sama, czytając Władcę much, która była obowiązkową lekturą. Trzymała książkę w jednej ręce, a widelec w drugiej. Zatopiona w lekturze, nie od razu zauważyła, że kawałek kurczęcia, który nadziała na widelec, nie dotarł do jej ust. Kiedy w końcu podniosła wzrok, zobaczyła, że Tisha i inne czarne dziewczęta bacznie się jej przyglądają. — Dlaczego czytasz tę książkę? — spytała Tisha. — Bo… bo nam ją zadano jako lekturę — wyjąkała Marjorie. — B o n a m j ą z a d a n o j a k o l e k t u r ę — powtórzyła drwiącym tonem Tisha, parodiując jej akcent. — Ty mówisz jak biała dziewczyna. Biała dziewczyna! Biała dziewczyna! Biała dziewczyna! Koleżanki Marjorie skandowały to słowo, a ona czuła, że jest bliska płaczu. W Ghanie, kiedy tylko w okolicy pojawiał się biały człowiek, dzieci zawsze wytykały go palcami. Ciemna skóra dzieciaków lśniła w równikowym słońcu, wybuchały śmiechem i wyciągały palce w kierunku białego, krzycząc z pełnym zachwytu rozbawieniem: „Obroni! Obroni!”. Kiedy Marjorie była po raz pierwszy świadkiem takiej sceny, zauważyła, że biały człowiek, któremu wytykano inny kolor skóry, czuł się dotknięty, a nawet urażony. „Dlaczego dzieci ciągle powtarzają to słowo?” — spytał przyjaciela, który oprowadzał go po okolicy. Ojciec Marjorie wziął ją tego wieczora na stronę i zapytał, czy zna odpowiedź na pytanie białego mężczyzny. Wzruszyła ramionami. Powiedział jej wtedy, że to słowo ma teraz zupełnie inne znaczenie, niż
miało dawniej. Że młodzi mieszkańcy Ghany, kraju istniejącego przecież od niedawna, urodzili się w miejscu opuszczonym przez kolonizatorów. A ponieważ — w odróżnieniu od ludzi z pokolenia jego matki i starszych — nie widywali codziennie białych ludzi, słowo to nabrało dla nich innego sensu. Mieszkali w Ghanie, w której stanowili większość, w której na przestrzeni wielu mil wszyscy mieli tak ciemną skórę jak oni. Dla nich nazywanie kogoś „obroni” było pozbawionym złych intencji aktem interpretacji rasy jako koloru skóry. Teraz, kiedy Marjorie siedziała z opuszczoną głową i powstrzymywała wybuch płaczu, podczas gdy Tisha i jej przyjaciółki nazywały ją białą dziewczyną, zdała sobie po raz kolejny sprawę, że tu „białość” może być pochodną sposobu mówienia, a „czarność” muzyką w uszach pewnych osób. W Ghanie człowiek mógł być tylko tym, kim był, kim czynił go w oczach świata kolor jego skóry. — Nie przejmuj się tym, co one mówią — powiedziała do niej matka wieczorem, głaszcząc ją po włosach. — Nie przejmuj się tym, co one mówią, moja mądra, śliczna dziewczynko. Następnego dnia Marjorie jadła lunch w pracowni nauczycielki angielskiego. Pani Pinkston była grubą kobietą o orzechowej skórze, a jej śmiech przypominał dudnienie zbliżającego się pociągu. Zawsze miała przy sobie dużą, różową torbę, z której — jak z czarodziejskiego cylindra — w nieskończoność wyciągała książki. Marjorie w myślach nazywała je królikami. — Co oni wiedzą? — spytała pani Pinkston, podając Marjorie herbatnika. — O niczym nie mają pojęcia. Pani Pinkston była ulubioną nauczycielką Marjorie, jedną z dwóch białych nauczycielek w szkole, do której chodziło niemal dwa tysiące uczniów. Byłą jedyną znaną Marjorie osobą, która posiadała książkę jej ojca: Ruina narodu zaczyna się w domach jego członków. Było to dzieło jego życia. Miał sześćdziesiąt trzy lata, kiedy ją ukończył, a siedemdziesiąt, kiedy on i jego żona doczekali się w końcu córki. Zaczerpnął tytuł książki ze starego przysłowia plemienia Asante, a poświęcił ją problemom związanym z niewolnictwem i kolonializmem. Marjorie, która przeczytała wszystkie książki stojące na półkach w jej rodzinnym domu, spędziła kiedyś całe popołudnie, usiłując przebrnąć przez książkę ojca. Ale dotarła tylko do strony drugiej. Kiedy wspomniała mu o tym, powiedział, że Marjorie zrozumie ten tekst dopiero wtedy, kiedy będzie o wiele starsza. Że ludzie potrzebują trochę czasu, żeby wyraźnie zobaczyć pewne rzeczy. — Co myślisz o tej książce? — spytała pani Pinkston, wskazując egzemplarz Władcy much. — Podobała mi się. — Ale czy ją pokochałaś? Czy poczułaś, że trafia do twojego wnętrza? Marjorie pokręciła przecząco głową. Nie wiedziała, co to znaczy, że książka może trafić do czyjegoś wnętrza, ale nie powiedziała o tym nauczycielce, bo nie chciała jej rozczarować. Pani Pinkston wybuchnęła swym przypominającym dudnienie pociągu śmiechem i odeszła, zostawiając ją nad lekturą. Marjorie spędziła trzy lata na szukaniu książek, które pokocha, które poczuje w swoim wnętrzu. Jako uczennica ostatniej klasy przeczytała już niemal wszystkie książki stojące na południowej ścianie szkolnej biblioteki, czyli co najmniej tysiąc pozycji. Przeniosła się na ścianę północną. — Ta jest dobra. Kiedy usłyszała słowa chłopca, zdjęła właśnie z półki Middlemarch i napawała się zapachem książki. — Lubisz powieści Eliot? — spytała. Widziała tego chłopca niedawno, ale nie mogła sobie przypomnieć gdzie. Miał jasne włosy oraz niebieskie oczy i przypominał jej dzieciaka, którego zobaczyła kiedyś na reklamie płatków śniadaniowych Cheerios, ale był znacznie większy. — Tylko nikomu o tym nie mów — poprosił, przykładając palec do ust, a ona mimo woli się roześmiała. — Mam na imię Marjorie. — A ja Graham.
Uścisnęli sobie ręce. Graham zaczął jej opowiadać o czytanej właśnie książce Gołębie pióra. Powiedział jej, że jego rodzina przeniosła się tu niedawno z Niemiec, że jego ojciec służy w wojsku, a matka od lat nie żyje. Marjorie też musiała coś do niego mówić, ale nie mogła sobie tego przypomnieć. Pamiętała jedynie, że od śmiechu bolały ją policzki. Zanim zdążyli się nagadać, rozległ się dzwonek sygnalizujący koniec przerwy obiadowej, więc wrócili do klas. Od tej pory widywali się codziennie. Czytali w bibliotece, gdy wszyscy ich koledzy jedli lunch. Siedzieli blisko siebie przy wielkim, długim stole, przy którym mogło zasiąść trzydzieści osób, choć nie mogli usprawiedliwić tej potrzeby bliskości brakiem wolnych krzeseł. Przestali rozmawiać tak elokwentnie jak pierwszego dnia. Wystarczało im wspólne czytanie. Graham zostawiał jej czasem kartkę ze swoimi próbami literackimi. Były to przeważnie krótkie wiersze lub fragmenty opowiadań. Nie miała dość śmiałości, by pokazać mu własne utwory. Nocami, kiedy jej rodzice poszli spać, zapalała małą lampkę i czytała w jej miękkim świetle to, co napisał Graham. — Tatusiu, kiedy się zorientowałeś, że lubisz mamę? — spytała pewnego ranka przy śniadaniu. Jej ojciec przeszedł dwa lata wcześniej atak serca, teraz więc zjadał rano tylko miseczkę płatków owsianych. Był tak stary, że nauczyciele Marjorie zawsze brali go za jej dziadka. Wytarł usta serwetką i odchrząknął. — Kto ci powiedział, że lubię twoją matkę? — spytał, a potem zaśmiał się głośno, kiedy Marjorie uniosła oczy ku niebu. — Czy wiesz to od niej? Ech, Abronoma, ty jesteś za młoda, by kogoś lubić. Koncentruj uwagę na nauce. Zanim zdążyła zaprotestować, wyszedł z domu, kierując się w stronę samorządowego uniwersytetu, na którym wykładał historię. Zawsze była zła, kiedy ojciec nazywał ją Gołąbeczką. Był to specjalny przydomek, wywodzący się od jej imienia w języku Asante, który sprawiał, że czuła się mała, niedojrzała i krucha. Wcale nie była mała. I wcale nie była niedojrzała. Jej biust był już tak duży jak biust jej matki. Tak duży, że kiedy przechodziła nago przez swoją sypialnię, musiała go oburącz podtrzymywać, by nie uderzał o jej klatkę piersiową. — A kogo ty lubisz? — spytała Esther, matka Marjorie, wchodząc do pokoju z naręczem czystej bielizny. Choć mieszkała w Ameryce już od piętnastu lat, nie używała pralki. Prała bieliznę całej rodziny w kuchennym zlewie. — Nikogo — odparła Marjorie. — Czyżby ktoś zaprosił cię na bal z okazji zakończenia roku szkolnego? — spytała Esther z szerokim uśmiechem. Przed pięciu laty obie oglądały w telewizji specjalny program poświęcony takim balom, a matka Marjorie była zachwycona. Twierdziła, że nigdy w życiu nie widziała czegoś tak pięknego jak dziewczęta w długich sukniach i chłopcy w ciemnych garniturach. Teraz w oczach Esther zabłysła iskierka nadziei, że jej córka zostanie jedną z takich zachwycających młodych istot, natomiast Marjorie poczuła bolesny skurcz serca. Była jedną z trzydziestu czarnych studentek college’u. W ubiegłym roku ani jedna z nich nie została zaproszona na taki bal. — Boże, mamo, nie! — Nie jestem Bogiem i nigdy nim nie byłam — oznajmiła Esther, wyciągając z głębin zlewu koronkowy stanik. — Jeśli jakiś chłopiec cię lubi, powinnaś dać mu do poznania, że też go lubisz. Inaczej on nigdy na nic się nie odważy. Mieszkałam w domu twojego ojca przez wiele, wiele lat, zanim w końcu mnie poprosił, żebym za niego wyszła. Byłam idiotką, bo miałam nadzieję, że on domyśli się moich uczuć, więc się z niczym nie ujawniałam. Kto wie, czy zrobiłby pierwszy krok, gdyby nie wtrąciła się do tego Stara Dama. Ta kobieta ma silny charakter. Tej nocy Marjorie schowała wiersz Grahama pod poduszkę, mając nadzieję, że odziedziczyła silny charakter po babce i że napisane przez niego słowa przenikną do jej uszu i rozkwitną w piękny sen. Pani Pinkston organizowała ogólnoszkolne sympozjum, poświęcone kulturze czarnych i poprosiła Mar-
jorie o przeczytanie wiersza z tej okazji. Sympozjum zatytułowane Wody, przez które brniemy wykraczało poza dotychczasowe doświadczenia szkoły. Miało się odbyć na początku maja, po zakończeniu Miesiąca Czarnej Historii. — Chcę, żebyś przedstawiła swoją opowieść — oznajmiła pani Pinkston. — Powiedziała, co dla ciebie znaczy bycie Afroamerykanką. — Kiedy ja nie jestem Afroamerykanką — zaprotestowała Marjorie. Nie potrafiła rozszyfrować wyrazu twarzy nauczycielki, ale natychmiast wyczuła, że wyraziła się niestosownie. Chciała to wytłumaczyć pani Pinkston, ale nie wiedziała jak. Chciała jej powiedzieć, że w jej domu inaczej nazywa się Afroamerykanów. Akata. Ludzie zwani Akata różnią się od Ghańczyków, bo tak długo żyją z dala od ojczystego kontynentu, iż nie jest on już dla nich kontynentem ojczystym. Chciała wytłumaczyć pani Pinkston, że ona też czuje się wyobcowana, zupełnie jakby była Akata, bo zbyt długo przebywa poza Ghaną. Nie czuje już przynależności do własnego narodu. Ale wyraz twarzy nauczycielki powstrzymał ją od jakichkolwiek wyjaśnień. — Posłuchaj, Marjorie, chcę ci powiedzieć coś, czego nikt jeszcze ci nie powiedział. Tu, w tym kraju, nie ma znaczenia, skąd pochodzisz, gdzie zetknęłaś się z dominacją białych ludzi. Jesteś tu i teraz, a tu czarne jest czarne. — Pani Pinkston wstała z fotela i nalała im obu po kubku kawy. Marjorie w gruncie rzeczy nie lubiła kawy. Była zbyt gorzka, a jej smak utykał w gardle, jakby nie mógł się zdecydować, czy chce wniknąć do wnętrza ciała, czy zostać wydmuchany przez usta. Pani Pinkston piła kawę, a Marjorie tylko patrzyła na kubek. Miała przez moment wrażenie, że widzi w nim odbicie swojej twarzy. Tego wieczora wybrała się z Grahamem do kina. Kiedy po nią przyjechał, poprosiła go, żeby zaparkował samochód za rogiem. Nie była jeszcze gotowa na to, żeby powiedzieć o wszystkim rodzicom. — Dobry pomysł — przyznał Graham, a ona zaczęła się zastanawiać, czy z kolei jego ojciec wie, gdzie on jest. Kiedy film się skończył, Graham zawiózł ją na leśną polanę. Było to jedno z tych miejsc, na których mieli się podobno spotykać młodzi ludzie, ale Marjorie zaglądała tu kilka razy i nigdy nikogo nie zauważyła. Teraz też wokoło było pusto. Graham miał za fotelem butelkę whisky, a ona, choć nie znosiła smaku alkoholu, wypiła z niej powoli jeden łyk. On wyciągnął tymczasem papierosa i uniósł ku niemu zapalniczkę, a potem zaczął się nią bawić, gasząc i zapalając. — Proszę cię, przestań — powiedziała Marjorie, kiedy zaczął machać ręką. — O co ci chodzi? — O tę zapalniczkę. Czy możesz ją odłożyć? Graham spojrzał na nią ze zdumieniem, ale się nie odezwał, nie musiała więc mu niczego tłumaczyć. Odkąd powiedziano jej, skąd wzięły się blizny na ciele ojca i babki, czuła paniczny lęk przed ogniem. Kiedy była małą dziewczynką, Kobieta z Ognia, która śniła się jej babce, prześladowała ją na jawie. Znała tę kobietę tylko z opowieści Starej Damy, która prowadziła wnuczkę nad wodę, by podzielić się z nią swą wiedzą na temat wspólnych przodków, ale wydawało jej się, że ją dostrzega w niebieskopomarańczowych płomieniach pieca, rozżarzonego węgla, zapalniczek. Bała się, że ją również zaczną nawiedzać koszmary, że ona również zostanie wybranką przodków i będzie musiała słuchać rodzinnych opowieści. Ale złe sny nigdy się nie pojawiły, lęk przed ogniem stał się więc z czasem mniej dotkliwy. Kiedy jednak widziała płomienie, jej serce nadal zaczynało czasem bić tak mocno, jakby dostrzegła groźny cień Kobiety z Ognia. — Jak ci się podobał film? — spytał Graham, odkładając zapalniczkę. Marjorie wzruszyła ramionami. To była jedyna odpowiedź, na jaką było ją stać, bo wcale nie śledziła fabuły filmu. Jej uwagę pochłaniała odległość dłoni Grahama od torebki z popcornem i od dzielącej ich przegrody między fotelami. Zwracała też uwagę na jego śmiech, kiedy coś go rozbawiło, i zastanawiała
się, czy przechylając głowę w jej kierunku zachęca ją do tego, żeby zrobiła to samo lub wsparła swoją na jego ramieniu. W ciągu kilku tygodni ich coraz bliższej znajomości zachwycała się coraz bardziej błękitem jego oczu. Pisała o nich wiersze. Błękitne jak woda oceanu, jak czyste niebo, jak szafiry… nie umiała tego uchwycić. Kiedy szli do kina, myślała o tym, że jej jedynymi prawdziwymi przyjaciółmi są nierealne postacie z powieści. I o tym, że ten błękitnooki chłopiec zdjął z jej barków ciężar samotności. Następnego dnia pewnie nie potrafi wymienić tytułu filmu, choćby była to sprawa życia lub śmierci. — Zgoda, ja myślę o nim to samo — mruknął Graham i wypił spory łyk whisky. Marjorie zastanawiała się, czy jest zakochana. Skąd mogła to wiedzieć? Jak ktokolwiek mógł być tego pewien? W szkole średniej zachwycała się romantyczną wiktoriańską literaturą. Każda postać z tych powieści była beznadziejnie zakochana. Wszyscy mężczyźni uwodzili, wszystkie kobiety były uwodzone. Mogła sobie wyobrazić, jak bezwstydnie wyglądała wtedy wzniosła miłość. Czy teraz polegała ona na siedzeniu w samochodzie i piciu whisky? — Jeszcze mi nie pokazałaś żadnego swojego tekstu — przypomniał jej Graham. Potem czknął cicho i podał jej butelkę. — Muszę napisać wiersz na imprezę pani Pinkston, która odbędzie się w przyszłym miesiącu. Może pozwolę ci go przeczytać. — To ma być w kilka tygodni po tym balu, prawda? Na myśl o tańcach poczuła suchość w ustach. Czekała na dalsze słowa Grahama, ale on nic nie powiedział, więc kiwnęła głową. — Bardzo chciałbym go przeczytać. To znaczy, jeśli ty tego chcesz. — Butelka znalazła się ponownie w jego rękach i choć było już ciemno, Marjorie widziała, że mocno zaciska na niej dłonie, bo jego palce wyraźnie poczerwieniały. W tym tygodniu zaczęły kwitnąć grusze Bradford. Wszyscy w szkole mówili, że ich kwiaty śmierdzą jak nasienie, jak seks, jak kobieca wagina. Marjorie nienawidziła ich zapachu, ale ponieważ była jeszcze dziewicą, umiała go porównać tylko do odoru gnijącej ryby. Co rok, późnym latem, przyzwyczajała się do tego zapachu, a kiedy kwiaty opadały, stawał się on tylko odległym wspomnieniem. Ale potem nadchodziła wiosna, a smród powracał. Marjorie pracowała nad wierszem dla pani Pinkston, kiedy do jej ojca zatelefonowano z Ghany. Stara Dama była chora. Jej opiekunka nie potrafiła powiedzieć, czy sny są takie same czy inne. Staruszka nie opuszczała łóżka tak często jak dawniej — choć przecież kiedyś bała się zasnąć. Marjorie uważała, że powinni natychmiast pojechać do Ghany. Przestała pisać wiersz, wyrwała słuchawkę roztrzęsionemu ojcu — za co innego dnia dostałaby po głowie — i poprosiła opiekunkę o wezwanie Starej Damy do telefonu, nawet gdyby musiała ją obudzić. — Czyżbyś była chora? — spytała babkę. — Chora? Niedługo przyjdzie lato i będziemy obie tańczyć nad wodą. Jak mogłabym chorować? — Nie umrzesz? — Co ci powiedziałam o śmierci? — Stara Dama mówiła teraz tak stanowczym tonem, że jej głos wydawał się mocniejszy niż na początku rozmowy. Marjorie ścisnęła w palcach kabel. Stara Dama twierdziła, że umierają tylko ciała. A dusze się błąkają. Czasem znajdują Asamando, a czasem nie. Towarzyszą naszym potomkom, by prowadzić ich przez życie, a czasem nimi wstrząsać, wyprowadzać ich z mgły niebytu, niekochania. Marjorie dotknęła zwisającego z jej szyi kamienia. Daru od przodków. — Obiecaj mi, że nie odejdziesz, zanim się nie zobaczymy — powiedziała, a stojący za nią Yaw położył dłoń na jej ramieniu. — Obiecuję, że nigdy od ciebie nie odejdę — odparła Stara Dama. Marjorie oddała słuchawkę ojcu, który rzucił jej dziwne spojrzenie. Potem wróciła do swego pokoju.
Na biurku leżała kartka papieru, na której zamierzała napisać wiersz. Ale widniały na niej tylko słowa: „Woda. Woda. Woda. Woda”. Marjorie i Graham spotkali się ponownie, ale tym razem poszli do Centrum Kosmosu i Techniki Rakietowej. Graham nigdy tam nie był, a ona chodziła co rok, razem z rodzicami. Jej matka lubiła oglądać te wszystkie fotografie astronautów, którymi obwieszone były ściany, a ojciec spacerował po całym muzeum i przyglądał się każdej rakiecie tak uważnie, jakby chciał się dowiedzieć, jak ją zbudowano, krok po kroku. Marjorie myślała czasem, że jej rodzice w pewnym sensie odbyli już podróż kosmiczną i wylądowali w kraju, który był dla nich tak obcy jak Księżyc. Graham ignorował napisy „Nie dotykać”. Zostawiał na szklanych gablotach ohydne odciski palców, ale one na szczęście zaraz znikały. — Ameryka nie miałaby programu badania kosmosu, gdyby nie Niemcy — powiedział. — Tęsknisz za Niemcami? — spytała Marjorie. Graham rzadko wspominał o kraju, w którym spędził znaczną część życia. Nie nosił go na rękawie w tak ostentacyjny sposób jak niektórzy przybysze z Ghany. — Czasem, ale rodziny wojskowych są przyzwyczajone do częstej zmiany miejsca pobytu. — Wzruszył ramionami i dotknął palcami gabloty, w której prezentowano kosmiczny strój. Marjorie wyobraziła sobie, że mógłby przepchnąć rękę przez szkło, wcisnąć się do gabloty, włożyć kombinezon, rzucić wyzwanie sile przyciągania i odlecieć. — Marjorie? — Co? — Pytałem, czy byłabyś gotowa wrócić do Ghany. Przez chwilę myślała o swej babce i morzu. O Twierdzy. Myślała o chaotycznym ruchu samochodów i ludzkich ciał na ulicach Cape Coast, o tęgich kobietach sprzedających ryby z dużych, srebrnych misek i o młodych kobietach, których piersi jeszcze nie wzeszły, chodzących po linii znaczącej środek jezdni, przyciskających twarze do szyb taksówek i mówiących: „Woda z lodu” lub „Proszę, jestem żebraczką”. — Chyba nie. Graham kiwnął głową i ruszył przed siebie, w kierunku następnego okazu. Marjorie chwyciła go za rękę, zanim zdążył ją położyć na gablocie ze szklanego włókna. — Kiedy tam jestem, mam przeważnie wrażenie, że nie pasuję do tego kraju. Gdy tylko wysiądę z samolotu, wszyscy mi mówią, że jestem taka sama jak oni, a równocześnie inna. Wyczuwają to w powietrzu. — Ale co? Marjorie uniosła wzrok, szukając odpowiedniego słowa. — Może samotność. Albo raczej poczucie osamotnienia. To, że nie jestem na swoim miejscu ani tu, ani tam. Moja babka jest jedyną osobą, która naprawdę potrafi mnie przejrzeć. Opuściła wzrok. Trzęsła jej się ręka, więc puściła dłoń Grahama, ale on zaraz zacisnął palce na jej przegubie. Gdy ponownie uniosła wzrok, pochylił się i przywarł wargami do jej ust. Marjorie nie miała wiadomości od babki już od kilku tygodni. Rodzice wynajęli dla staruszki nową całodzienną opiekunkę, ale wyglądało na to, że obecność pielęgniarki tylko ją rozwściecza. Jej stan się pogarszał. Marjorie nie wiedziała, skąd to wie, ale była tego pewna. W szkole zachowywała się spokojnie. Nie podnosiła rąk do odpowiedzi na żadnej z lekcji — dwie nauczycielki zatrzymały ją na korytarzu, by spytać, czy coś jej dolega, ale niczego się nie dowiedziały. Zamiast jadać lunche w pracowni anglistycznej albo czytać w bibliotece, siadywała w kafeterii, w narożniku długiego, prostokątnego stołu, stanowiąc wyzwanie dla wszystkich przechodzących. Ale tylko Graham podszedł i usiadł naprzeciwko niej. — Dobrze się miewasz? — spytał. — Nie widziałem cię, odkąd…
Jego głos zamarł. Chciała, żeby dokończył to zdanie. Odkąd się pocałowali. Odkąd puścił jej rękę. Tego dnia miał na sobie strój w barwach szkoły — ohydny oranż, stonowany tylko częściowo przez uspokajającą szarość. — U mnie wszystko w porządku — mruknęła. — Martwisz się o swój wiersz? Jej wiersz był zbiorem czcionek na kartce papieru, eksperymentem w dziedzinie liternictwa, bo wszystko napisała kursywą i wersalikami. — Nie, wcale się nim nie przejmuję. Graham kiwnął z namysłem głową i spojrzał jej w oczy. Przyszła do tej kafeterii, bo chciała być sama, choć otoczona ludźmi. Taka sytuacja sprawiała jej czasem przyjemność, na przykład wtedy, kiedy wysiadała na lotnisku w Akrze i otaczało ją morze twarzy, wyglądających jak jej własna twarz. Przez pierwsze kilka minut rozkoszowała się tą anonimowością, ale potem czar pryskał. Ktoś do niej podchodził, pytał, czy może nieść jej torbę, czy ma ją zawieźć w jakieś miejsce, czy mogłaby nakarmić jego dziecko. Spojrzała ponownie na Grahama. Kątem oka zauważyła, że zbliża się do nich jakaś dziewczyna, którą widywała czasem na szkolnych korytarzach. — Graham? — spytała z niedowierzaniem. — Chyba nie jadasz tu zwykle lunchu, z pewnością bym cię zapamiętała. Graham kiwnął głową, ale się nie odezwał. Dziewczyna nadal ignorowała Marjorie, ale brak zainteresowania ze strony chłopaka skłonił ją do spojrzenia w stronę rywalki. Zerknęła na nią tylko przelotnie, ale Marjorie zdążyła zauważyć wypełzający na jej twarz wyraz niesmaku. — Graham — szepnęła, jakby zniżając głos, miała się stać niesłyszalna dla Marjorie — nie powinieneś tu siedzieć. — Co? — Nie powinieneś tu siedzieć. Ludzie zaczną myśleć… — Ponownie rzuciła Marjorie wymowne spojrzenie. — No przecież sam wiesz, o co chodzi… — Nie, nie wiem. — Po prostu chodź ze mną i usiądź z nami — zażądała, nerwowo obrzucając wzrokiem całą salę. — Jest mi dobrze tu, gdzie jestem. — Idź — wtrąciła się Marjorie, skłaniając Grahama do spojrzenia w jej stronę. Wyglądał jak człowiek, który zapomniał, z kim się spiera. Który walczy tylko o to, żeby pozostać na miejscu, a nie o towarzystwo siedzącej naprzeciw niego dziewczyny. — Idź, nie mam nic przeciwko temu. Gdy tylko wypowiedziała te słowa, poczuła, że brak jej tchu. Chciała, żeby odmówił, żeby trwał przy niej dłużej, bardziej uparcie, żeby sięgnął nad stołem po jej rękę i przesunął kciukami po jej palcach. Ale on tego nie zrobił. Wstał, a na jego twarzy odmalowało się coś w rodzaju ulgi. Zanim Marjorie zauważyła, że ciemnowłosa dziewczyna chwyta go za rękę, byli już w połowie sali. Myślała dotąd, że Graham jest tak jak ona miłośnikiem lektury i samotnikiem, ale teraz zrozumiała swój błąd. Uświadomiła sobie, że on czuje się dobrze w każdym towarzystwie, że zawsze i wszędzie jest u siebie. * Przewodnim tematem balu był Wielki Gatsby. Z tej okazji, w trakcie dekorowania wnętrz, wszystkie piętra szkoły zostały zasypane lśniącymi błyskotkami. Gdy nadszedł uroczysty wieczór, Marjorie siedziała na kanapie, wciśnięta między swych rodziców, i oglądała w telewizji jakiś film. Kiedy wstała i wyszła z pokoju, żeby przynieść popcorn, usłyszała, że rodzice rozmawiają ściszonymi głosami o jej sprawach. — Ona chyba jest czymś przygnębiona — mruknął półgłosem Yaw. Nigdy nie był dobry w szeptaniu; jego naturalnym tonem głosu był grzmiący, głęboki bas.
— Jest jeszcze nastolatką, a nastolatki tak właśnie się zachowują — odparła Esther. Marjorie odwiedziła kiedyś dom opieki, w którym pracowała jej matka, i słyszała rozmowy pensjonariuszy. Mówili oni o nastolatkach tak, jakby byli dzikimi zwierzętami, od których lepiej trzymać się z daleka. Po powrocie na kanapę Marjorie usiłowała zachowywać się bardziej pogodnie, ale nie była pewna, czy jej się to udało. Zadzwonił telefon, więc szybko do niego podeszła. Chcąc oszczędzić sobie nerwowego napięcia, uprosiła babkę, by dzwoniła do niej raz w miesiącu, choć wiedziała, że dla starej kobiety może to być uciążliwe. Ale kiedy podniosła słuchawkę, usłyszała głos Grahama. — Marjorie? Z trudem wciągnęła powietrze, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu. Bo niby co mogła mu powiedzieć? — Żałuję, że nie idziemy razem na ten bal. Chodzi o to… Jego głos odpłynął w przestrzeń, ale to nie miało znaczenia. Słyszała wszystko już przedtem. Szedł na bal z tą brunetką. Chciał zaprosić Marjorie, ale jego ojciec uznał, że byłoby to niestosowne. Szkoła zajmowała takie same stanowisko. Marjorie słyszała, jak Graham, podejmując ostatnią próbę, tłumaczył dyrektorowi, że ona „nie jest taka jak inne czarne dziewczęta”. I z jakiegoś powodu poczuła się tym jeszcze bardziej dotknięta. Tak czy owak, już go skreśliła. — Czy mimo wszystko mógłbym usłyszeć twój wiersz? — Odczytam go w przyszłym tygodniu. Może go usłyszeć każdy. — Wiesz, co mam na myśli. Z saloniku dobiegło chrapanie jej ojca. Yaw zawsze zasypiał podczas oglądania filmów. Wyobraziła sobie, że leży wsparty na ramionach matki, a ona obejmuje go rękami. Może ona też spała, wspierając czoło na jego głowie, a jej długie loki tworzyły kurtynę zasłaniającą ich twarze. To była spokojna, bezpieczna miłość. Miłość, która nie wymagała walki ani ukrywania się. Gdy Marjorie ponownie spytała ojca, kiedy zdał sobie sprawę, że kocha Esther, oznajmił, iż zawsze był tego świadomy. Że urodził się z tym uczuciem, że oddychał nim tak jak powietrzem z Edweso, że szalało ono w nim jak harmattan, pustynny wiatr. Tymczasem Marjorie czuła w Alabamie dotkliwy niedostatek miłości. — Muszę już iść — powiedziała. — Wołają mnie rodzice. Odłożyła słuchawkę i wróciła do saloniku. Matka jeszcze nie spała, wpatrywała się niewidzącym wzrokiem w telewizor. — Kto to był, kochanie? — spytała. — Nikt — odpowiedziała Marjorie. Sala mieściła dwa tysiące widzów. Marjorie słyszała kroki wypełniających ją studentów i natrętny szmer ich przepojonych nudą rozmów. Chodziła nerwowo po pokoju zbyt przerażona, by wyjrzeć przez szparę w kurtynie. Tisha i jej przyjaciółki ćwiczyły obok taneczne kroki przy muzyce płynącej z przenośnej wieży. — Jesteś gotowa? — spytała pani Pinkston, a Marjorie wzdrygnęła się na myśl o konieczności stanięcia przed publicznością. Jej dłonie już teraz tak drżały, że omal nie wypuściła z nich tekstu wiersza. — Nie — odparła. — Owszem, jesteś — stwierdziła nauczycielka. — Nie martw się. Na pewno świetnie wypadniesz. — Potem odeszła, by sprawdzić stan gotowości innych uczestników występu. Kiedy program się rozpoczął, Marjorie poczuła skurcze brzucha. Nigdy dotąd nie występowała przed tak liczną widownią, przypisywała więc tę dolegliwość tremie. Ból się nasilił, po chwili dołączyły do niego mdłości, ale po jakimś czasie przestała je odczuwać. Znała to zjawisko. Jej babka nazywała je przeczuciem polegającym na tym, że ludzkie ciało odnotowuje coś, o czym świat dopiero się dowie. Marjorie przeczuwała czasem zły stopień z klasówki. Kiedyś
miała takie objawy przed wypadkiem samochodowym. Innym razem poprzedziły one odkrycie, że zgubiła pierścionek, który był darem od ojca. On twierdził, że do tych wszystkich zdarzeń doszłoby niezależnie od tego, czy miałaby przeczucia, czy też nie, i być może miał rację. Ale wiedziała jedno: tego typu objawy każą przygotować się na najgorsze. Tak więc, gotowa na najgorsze, odczekała na zapowiedź pani Pinkston i wyszła na scenę. Wiedziała, że światła będą jasne, ale nie wzięła pod uwagę emanującego z nich ciepła. Miała wrażenie, że ogrzewa ją milion błyszczących słońc. Zaczęła się pocić, więc otarła czoło dłonią. Położyła swój tekst na pulpicie. Powtarzała sobie w wyobraźni tę scenę milion razy — w klasie, przed lustrem łazienkowym, w samochodzie prowadzonym przez rodziców. Ale teraz poraził ją dźwięk ciszy, przerywany od czasu do czasu przez czyjś kaszel lub szuranie nóg. Pochyliła się w kierunku mikrofonu. Odchrząknęła i zaczęła czytać: Rozpłataj tę Twierdzę, A znajdziesz mnie, znajdziesz siebie. My, we dwoje, czuliśmy piasek, Wiatr, powietrze. Ktoś czuł bat, Którym bito go na statku. My, dwoje czarnych, Ja, ty. Ktoś dorastał na plantacji kakao. Z orzecha, Którego nierozcięta powłoka Nadal krwawiła, My, we dwoje, brniemy naprzód. Przez wody, które wydają się inne, Ale są takie same. Tożsame z nami. Mają ten sam kolor skóry. Kto o tym wiedział? Ani ja. Ani ty. Uniosła wzrok. Drzwi skrzypnęły, wpuszczając do sali trochę więcej światła. Było dość jasno, by rozpoznała sylwetkę stojącego w drzwiach ojca, ale zbyt ciemno, by zobaczyła spływające po jego twarzy łzy. Stara Dama, Akua, Szalona Kobieta z Edweso, nie dotrzymała ostatniej obietnicy. Umarła we śnie, którego tak się zawsze bała. Chciała być pochowana na wzgórzu, z widokiem na morze. Marjorie miała tak dobre stopnie, że pozwolono jej zwolnić się ze szkoły aż do końca roku. Szła obok matki za mężczyznami, którzy mieli zanieść ciało babki na szczyt wzniesienia. Jej ojciec uparł się, że również będzie je dźwigał, choć był tak stary, że jego obecność była raczej utrudnieniem niż pomocą. Kiedy doszli do grobu, zebrani zaczęli szlochać. Wszyscy płakali już od wielu dni, ale Marjorie powstrzymywała się od wybuchów rozpaczy. Mężczyźni zaczęli kopać w czerwonej glinie. Po obu stronach wielkiego, prostokątnego, coraz głębszego dołu pojawiły się dwa kopce ziemi. Stolarz zrobił trumnę Starej Damy z drewna, które miało taki sam kolor jak podłoże, więc kiedy ją opuszczono, nikt nie wiedział, gdzie ona się kończy, a zaczyna ziemia. Wrzucono glinę z powrotem do jamy i mocno ją ubito grzbietami łopat. Dźwięk uderzeń odbijał się od stoku wzniesienia i spływał w dolinę.
Kiedy na grobie położono tablicę, Marjorie uświadomiła sobie, że zapomniała włożyć do trumny swój wiersz. Wiedziała, że babka byłaby szczęśliwa, mogąc go usłyszeć, bo był zbudowany ze snów, które opowiadała wnuczce, prowadząc ją nad wodę. Wyciągnęła wiersz z kieszeni, ale litery falowały w jej drżących rękach, choć wiatr wcale nie był silny. Marjorie zaczęła w końcu płakać i rzuciła się na mogiłę, krzycząc: „Moja Mam-yee, moja Mam-e. Moja Mam-yee, moja Mam-e”. Matka podeszła do niej i podniosła ją z ziemi. Esther opowiadała jej potem, że wyglądała tak, jakby miała zamiar odlecieć znad urwiska, sfrunąć z wierzchołka góry i wpaść do morza.
MARCUS Marcus nie przepadał za wodą. Kiedy po raz pierwszy zobaczył ocean, był jeszcze w college’u i cała ta otwarta przestrzeń, cała masa bezkresnego błękitu sięgającego dalej niż ludzkie oko przyprawiła go o mdłości. I przeraziła. Nie przyznał się dotąd kolegom, że nie umie pływać. Dzielący z nim pokój rudzielec ze stanu Maine był już ze dwa metry pod powierzchnią Atlantyku, zanim on zanurzył w nim palce u nóg. W zapachu oceanu było coś, od czego robiło mu się niedobrze. Kiedy wilgoć i woń soli osadzały się w jego nosie, miał wrażenie, że tonie. Czuł ten przypominający solankę osad w gardle, w miejscu w którym zwisał języczek. Ten osad utrudniał mu oddychanie. Kiedy był mały, ojciec powiedział, że czarni ludzie nie lubią wody, bo wiedzą, że przewożono ich na niewolniczych statkach. Dlaczego czarny człowiek miałby odczuwać ochotę pływania? Dno oceanu było już usłane czarnymi ludźmi. Gdy ojciec mówił takie rzeczy, Marcus zawsze cierpliwie kiwał głową. Sonny nieustannie gadał o niewolnictwie, o przymusowej pracy więźniów, o systemie, o segregacji. Nosił w sobie głęboko zakorzenioną nienawiść do białych ludzi. Ta nienawiść przypominała wypełniony kamieniami worek — jeden kamień za każdy rok rasowej niesprawiedliwości, będącej w Ameryce normą. Nadal nosił ten worek na plecach. Marcus dobrze pamiętał udzielane mu za młodu przez ojca lekcje alternatywnej historii, które wzbudziły w nim zainteresowanie dziejami stosunków panujących w Ameryce. Dzielili wtedy jeden materac w zatłoczonym mieszkaniu Ma Willie. Wieczorami, leżąc na tym materacu, którego sprężyny sterczały jak noże, Sonny opowiadał synowi o tym, że w Ameryce wysyłano do przymusowej pracy Murzynów schwytanych w czasie ulicznych łapanek i o tym, że przepisy prawne powstrzymywały banki od inwestowania w czarnych dzielnicach, zabraniając im udzielania pożyczek lub kredytów. „Czy można się więc dziwić, że więzienia są nadal pełne czarnych? — pytał. — Czy można się dziwić, że istnieją getta?”. Marcus dowiadywał się od ojca o sprawach, o których nie mógłby przeczytać w podręcznikach historii, a później, kiedy podjął naukę w college’u, przekonał się, że Sonny mówił prawdę. Że jego ojciec miał błyskotliwy umysł, choć skrępowany jakimiś obciążeniami. Marcus co rano obserwował ojca, który wstawał, golił się i wychodził do leżącej we wschodniej części Harlemu kliniki, w której leczono go metadonem. Zachowanie Sonny’ego było bardziej przewidywalne niż ruchy wskazówek zegara. O szóstej trzydzieści wstawał i wypijał szklankę soku pomarańczowego. O szóstej czterdzieści pięć przystępował do golenia, a o siódmej był już za drzwiami. Dostawał swoją porcję metadonu i jechał do szpitala, w którym pracował jako dozorca. Był najbystrzejszym człowiekiem, jakiego Marcus znał, choć nigdy nie wyzwolił się do końca spod wpływu narkotyków. Kiedy Marcus miał siedem lat, spytał kiedyś Ma Willie, co by się stało, gdyby jakiś szczegół rozkładu dnia jego ojca musiał ulec zmianie. Co by się stało, gdyby nie dostał metadonu. Babka tylko wzruszyła ramionami. Dopiero z biegiem lat zaczął rozumieć, jakie znaczenie miało dla ojca trzymanie się ustalonych procedur postępowania. Zdawało się od niego zależeć całe jego życie. Teraz Marcus znowu przebywał blisko wody. Kolega z klasy zaprosił go na przyjęcie nad basenem organizowane z okazji nowego millennium, a on, choć nie bez wahania, obiecał mu, że na nie przejdzie. Basen w Kalifornii był z pewnością mniej niebezpieczny niż Atlantyk. Mógł wylegiwać się na leżaku i udawać, że jest tam tylko dla słońca. Mógł żartować na temat swojej opalenizny, a raczej jej braku.
— Uwaga, nadlatuje pocisk! — zawołał jeden z obecnych, wskakując do basenu i opryskując zimną wodą nogi Marcusa, a on skrzywił się i wytarł ręcznikiem, który podał mu Diante. — Cholera, Marcus, po co my siedzimy tak długo na dworze? Jest tu gorąco jak w piekle. Afrykański tropik. Diante zawsze narzekał. Był artystą poznanym przez Marcusa na jakimś przyjęciu w East Palo Alto. Od pierwszej chwili stali się nierozłączni jak bracia. — Spokojnie, Di, jesteśmy tu dopiero od dziesięciu minut — powiedział Marcus, choć też było mu już dość gorąco. — Nie pieprz, czarnuchu — mruknął Diante. — Nie zamierzam smażyć się w tym upale. Zobaczymy się później. — Wstał i ochlapał wodą kilku przebywających w basenie uczestników przyjęcia. Diante zawsze prosił Marcusa, żeby zabierał go na szkolne imprezy, a potem wychodził z nich niemal natychmiast po przybyciu. Szukał dziewczyny, którą kiedyś poznał w jakimś muzeum. Nie pamiętał jej imienia, ale — jak powiedział Marcusowi — zorientował się po jej sposobie mówienia, że musi być studentką. Marcus nie czuł potrzeby przypominania mu, że w okolicy muszą być setki wyższych uczelni, wcale więc nie wiadomo, czy ta dziewczyna zjawi się na którymś z przyjęć. Marcus robił dyplom z socjologii na uniwersytecie Stanforda. W czasach, w których dzielił materac ze swym ojcem, nie wyobrażał sobie, że kiedykolwiek zajdzie tak wysoko, a jednak mu się udało. Kiedy powiedział o tym Sonny’emu, ojciec był tak dumny, że zaczął płakać. Marcus nigdy przedtem nie widział w jego oczach łez. Marcus opuścił przyjęcie niedługo po Diantem pod pretekstem konieczności napisania jakiejś pracy. Przebył piechotą dziesięciokilometrową drogę do domu, a kiedy dotarł na miejsce, miał już przepoconą koszulę. Stanął pod prysznicem w wyłożonej niebieskimi kafelkami łazience i pozwolił wodzie uderzać w swoją głowę, nie unosząc twarzy w kierunku jej źródła, bo nadal bał się utonięcia. — Mama prosiła, żebym cię pozdrowił — powiedział Sonny. Była to ich cotygodniowa rozmowa telefoniczna. Marcus dzwonił do ojca w każde niedzielne popołudnie, bo wiedział, że ciotka Josephine i wszyscy kuzyni zawsze przychodzą po kościele do mieszkania Ma Willie, żeby coś wspólnie ugotować i zjeść. Dzwonił, bo tęsknił za Harlemem, za niedzielnymi kolacjami, za nabożnymi pieśniami, które Ma Willie śpiewała tak głośno, jakby wierzyła, że Jezus przyjdzie za dziesięć minut, jeśli tylko dotrze do niego jej głos, wzywający go na suty posiłek. — Nie kłam — powiedział Marcus. Ostatni raz widział Amani podczas uroczystego rozdania dyplomów szkoły średniej. Jego matka miała na sobie kreację niewątpliwe ofiarowaną jej przez Ma Willie. Była to suknia z długimi rękawami; kiedy machała mu uniesioną ręką, gdy wszedł na scenę po swoje świadectwo dojrzałości, dostrzegł niemal na pewno ślady nakłuć. — Hmm — mruknął w odpowiedzi Sonny. — Jak wam się powodzi? — spytał Marcus. — Wszystko u was w porządku? — Tak, wszystko jakoś leci. Wszystko dobrze. Przez chwilę obaj słyszeli w słuchawkach tylko swoje oddechy. Żaden z nich nie miał nic do powiedzenia, ale żaden też nie chciał odłożyć słuchawki. — Czy nadal jesteś czysty? — spytał Marcus. Nie zadawał tego pytania często, ale uznał, że teraz powinien to zrobić. — Tak, niczego nie zażywam. Nie martw się o mnie. Skupiaj się na swoich książkach. Nie myśl o mnie. Marcus kiwnął głową. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że ojciec nie może tego usłyszeć, więc mruknął „OK” i w końcu się rozłączył. Potem wpadł Diante, żeby go zaciągnąć do muzeum w San Francisco, tego samego, w którym poznał tę dziewczynę.
— Nie wiem, dlaczego się tak do niej podpalasz, Di — powiedział Marcus. Nie przepadał za zbiorami sztuki. Nigdy nie wiedział, co ma sądzić o oglądanych eksponatach. Słuchał tego, co mówił Diante o kompozycji, kolorach czy odcieniach, i kiwał głową, ale w gruncie rzeczy wcale go to nie obchodziło. — Zrozumiałbyś to, gdybyś ją zobaczył — odparł Diante. Chodzili po muzeum, ale prawdę mówiąc, żaden z nich nie podziwiał dzieł sztuki. — Domyślam się, że musi być ładna. — Owszem, jest ładna, ale nie o to chodzi, człowieku. Marcus słyszał to już przedtem. Diante poznał dziewczynę na wystawie Kary Walker. Oboje czterokrotnie obeszli ekspozycję wysokich do sufitu czarnych papierowych sylwetek, zanim otarli się o siebie ramionami podczas czwartego obchodu. Rozmawiali przez godzinę o jednym dziele, ale nie przyszło im do głowy, żeby się sobie przedstawić. — Mówię ci, Marcus. Będziesz niedługo na naszym ślubie. Muszę tylko ją znaleźć. Marcus wydał niewyraźny pomruk. Diante już wielokrotnie pokazywał mu na przyjęciach swoje przyszłe żony, po czym kończyło się na paru randkach. Zostawił przyjaciela własnemu losowi i zaczął samotnie snuć się po muzeum. Bardziej niż eksponaty podobała mu się architektura budynku. Kręte klatki schodowe i białe ściany stanowiły znakomite tło dla barwnych dzieł sztuki. Panująca tu atmosfera sprzyjała rozmyślaniom. Był dotychczas w muzeum tylko raz, kiedy jego szkoła podstawowa zorganizowała obowiązkową wycieczkę. Jechali autobusem, a potem przeszli parami kilka przecznic, trzymając się za ręce. Marcus pamiętał, że nieznana dotąd część Manhattanu pełna mężczyzn w eleganckich garniturach i modnie uczesanych kobiet wydała mu się przerażająco obca. Bileterka muzeum uśmiechnęła się do nich z wysokości swej szklanej budki, a kiedy zadarł głowę, by jej się przyjrzeć, nagrodziła jego starania życzliwym gestem ręki. Gdy znaleźli się w środku, ich nauczycielka, pani MacDonald, oprowadziła ich po salach, demonstrując wszystkie eksponaty. W pewnym momencie LaTavia, dziewczynka, z którą szedł w parze, puściła jego dłoń, by kichnąć. Wykorzystał okazję i zawiązał sznurowadło. Gdy uniósł głowę, zobaczył, że jego klasa zniknęła. Teraz, z perspektywy czasu, wiedział, że powinien był bez trudu znaleźć gromadkę czarnych kaczuszek wędrujących po wielkim białym muzeum, ale wtedy poczuł się osaczony przez wysokich obcych ludzi i przeżył paraliżujący atak paniki. Stał w miejscu, cicho płacząc, dopóki nie zwróciła na niego uwagi jakaś para starszych białych ludzi. — Popatrz, Howard — powiedziała kobieta. Do tej pory pamiętał kolor jej sukni, której głęboka czerwień obudziła w nim jeszcze większe przerażenie. — Ten biedaczek chyba się zgubił. Jest bardzo ładny, nie uważasz? — dodała, obrzuciwszy go uważnym spojrzeniem. Mężczyzna o imieniu Howard trzymał w ręku cienką laskę i stuknął nią lekko w nogę Marcusa. — Czy się zgubiłeś, chłopcze? Czy się zgubiłeś? — powtórzył, nie doczekawszy się odpowiedzi. Nadal trącał laską nogę chłopca, a Marcus miał wrażenie, że jeszcze chwila i staruszek uniesie ją w górę, aż pod sufit, a potem opuści mu ją z trzaskiem na głowę. Sam nie wiedział, skąd wzięło się w nim to podejrzenie, ale był tak wystraszony, że poczuł mokry strumyczek spływający po nogawce jego spodni. Krzyknął głośno i rzucił się do ucieczki. Biegał po białych salach, dopóki nie złapał go strażnik, który wezwał przez interkom nauczycielkę i wyrzucił całą klasę na ulicę, co oznaczało powrót do autobusu, powrót do Harlemu. — Tutaj jej nie ma — oznajmił Diante, gdy natrafili na siebie po chwili w jednej z sal. Marcus wzniósł oczy ku niebu, jakby zadając sobie pytanie: „Czego on się spodziewał?”, a potem obaj wyszli z muzeum. Minął miesiąc i Marcus musiał wrócić do swoich badań. Zwlekał z tym do tej pory, bo nie był zadowolony z ich postępu. Początkowo zamierzał skoncentrować uwagę na systemie przymusowej pracy więźniów, który ukradł
tyle lat życia jego pradziadkowi, czyli H, ale im bardziej pogłębiał swe badania, tym większych rozmiarów nabierał cały projekt. Jak mógł opowiedzieć historię pradziadka H, nie wspominając o swej babce Willie i tysiącach czarnych ludzi, którzy wędrowali na Północ, uciekając przed nietolerancją rasową? Skoro wspomniałby o Wielkiej Migracji, musiałby poruszyć temat miast, które wchłonęły owe masy. Musiałby napisać o Harlemie. A jak pisać o Harlemie, nie wspominając o nałogu narkotykowym swego ojca — o jego pobytach w więzieniu i statusie recydywisty? Jeśli miałby pisać o roli heroiny w Harlemie lat sześćdziesiątych, to przecież musiałby też poruszyć problem cracku w latach osiemdziesiątych. Z kolei pisząc o cracku, musiałby też wspomnieć o „wojnie z narkomanią”. A temat wojny z narkomanią wymógłby na nim wzmiankę o tym, że niemal połowa jego czarnych rówieśników miała za sobą lub przed sobą doświadczenia w czymś, co stało się najbardziej rygorystycznym systemem penitencjarnym na świecie. Gdyby zaś zaczął pisać o przyczynach tego, że jego koledzy z sąsiedztwa otrzymywali pięcioletnie wyroki za posiadanie marihuany, podczas gdy niemal wszyscy biali, z którymi uczył się w college’u, palili ją otwarcie każdego dnia, wpadłby w taki szał, że rzuciłby egzemplarz wyników badań na stół pięknej, ale śmiertelnie cichej czytelni Zielonej Biblioteki Uniwersytetu Stanforda, a wówczas wszyscy obecni na sali spojrzeliby na niego ze zdumieniem, dostrzegliby jego kolor skóry oraz jego furię i pomyśleliby o nim to czy owo, czyli dokładnie to samo, co usprawiedliwiało wysłanie do więzienia jego pradziadka H. Różnica polegałaby tylko na tym, że ich sposób myślenia byłby mniej stereotypowy. Kiedy zaczynał rozumować w taki sposób, nie potrafił się zmusić do otwarcia choćby jednej książki. Nie pamiętał już dokładnie, kiedy odczuł przemożną potrzebę przestudiowania i bliższego poznania dziejów swej rodziny. Może doszło do tego podczas jednej z niedzielnych kolacji w domu Ma Willie, kiedy jego babka kazała im wszystkim wziąć się za ręce i odmówić modlitwę? Zawsze sadzano go między dwoma kuzynami albo między jego ojcem i ciotką Josephine, a Ma Willie nieodmiennie zaczynała swoją modlitwę od nabożnej pieśni. Głos babki był jednym z cudów świata. Budził w nim nadzieję, miłość i wiarę, a one z kolei przyspieszały rytm jego serca, sprawiały, że dłonie pokrywał pot. Musiał puścić czyjąś rękę, by otrzeć swoją… i swoje łzy. Siedząc w tym pokoju ze swoją rodziną, wyobrażał sobie często inne otoczenie i większą rodzinę. Wysilał wyobraźnię do tego stopnia, że zacierała mu się niekiedy granica między rzeczywistością a wizjami innego świata. Czasem widział wnętrze afrykańskiej chaty i jakiegoś patriarchę, który trzymał w ręku maczetę. Kiedy indziej stał wśród palm, w tłumie gapiów, obserwujących młodą kobietę, która niosła na głowie wiadro. Czasem bywał w zatłoczonym, pełnym dzieci mieszkaniu, na małej, podupadającej farmie, w pobliżu płonącego drzewa lub w jakiejś klasie. Widział to wszystko, podczas gdy jego babka modliła się i śpiewała, modliła się i śpiewała… Bardzo chciał, żeby ci wszyscy ludzie poczęci w jego głowie znaleźli się w tym pokoju, obok niego. Powiedział o tym swojej babce po jednej z niedzielnych kolacji. Zaczęła się zastanawiać, czy Marcus nie ma przypadkiem daru jasnowidzenia. Marcus nigdy jednak nie mógł się zmusić do wiary w boga, w którego wierzyła Ma Willie, zaczął więc poznawać dzieje rodziny i szukać odpowiedzi na swoje pytania w sposób bardziej konkretny — prowadząc badania i pisząc. Teraz zrobił kilka notatek i wyruszył na spotkanie z Diantem. Jego przyjaciel zrezygnował już z szukania tajemniczej kobiety z muzeum, ale nie stracił zamiłowania do przyjęć i wydarzeń towarzyskich. Tego wieczora wylądowali w San Francisco. Para zaprzyjaźnionych z Diantem lesbijek otwierała w swym domu galerię sztuki, a gwoździem programu był pokaz tańców afrokaraibskich. Kiedy weszli, powitał ich metaliczny łomot wielkich, stalowych bębnów. Mężczyźni, owinięci na biodrach jaskrawymi przepaskami kente, trzymali w rękach pałeczki perkusyjne zakończone różowymi kulkami. Na końcu szeregu stała jakaś głośno śpiewająca kobieta. Marcus przepchnął się do wnętrza domu. Podejrzewał, że przyjaciel poprosi go o ocenę wiszących na ścianie dzieł sztuki, ale postanowił nie przyznawać się do tego, że trochę go przerażają. Diante prezento-
wał portret kobiety z rogami, które były owinięte wokół pnia baobabu. Marcus nie miał pojęcia, o co w nim chodzi, ale stał przed malowidłem przez dłuższą chwilę, przechylając głowę w lewo i kiwając nią nieznacznie, kiedy ktoś zatrzymywał się obok. Niebawem tym kimś okazał się Diante. Poklepał go kilkakrotnie po plecach, poruszając ręką tak szybko, że zdążył ją cofnąć, zanim Marcus otworzył usta, by poprosić, żeby Diante nie zakłócał mu spokoju. — No i co, czarnuchu? — spytał Marcus, odwracając się w jego stronę. Diante sprawiał wrażenie człowieka zatopionego we własnym świecie. Poruszył nogami w taki sposób, jakby zamierzał odejść, ale nagle odwrócił się i spojrzał na przyjaciela. — Ona tu jest — powiedział. — Kto? — Co to znaczy kto, ty dupku? Ta dziewczyna. Ona tu jest. Marcus spojrzał we wskazanym przez niego kierunku i zobaczył dwie stojące obok siebie kobiety. Pierwsza, wysoka i szczupła, miała tak jasną skórę jak on i długie dredy sięgające aż do pośladków. Bawiła się swymi włosami, owijając je wokół palca lub spiętrzając je na czubku własnej głowy. Stojąca obok niej dziewczyna natychmiast przyciągnęła jego uwagę. Była naprawdę ciemna, w Harlemie określano by kolor jej skóry jako niebieskoczarny. Mocno zbudowana, miała jędrne, wydatne piersi i ekscentryczną fryzurę afro, która nadawała jej wygląd osoby trafionej niedawno przez piorun. — Chodź, człowieku — mruknął Diante, ruszając w stronę obu kobiet. Marcus pozostał nieco z tyłu. Widział, że Diante chce zagrać rolę chłodnego znawcy życia, bo poruszał się z leniwą nonszalancją. Kiedy podeszli bliżej, zaczął się zastanawiać, która z dziewczyn jest tą dziewczyną. — Cześć! — powiedziała ta z dredami, klepiąc Diantego po ramieniu. — Wydawało mi się, że cię poznaję, ale nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie się spotkaliśmy… — wyjąkał Diante. Marcus uniósł oczy ku niebu. — W muzeum, przed dwoma miesiącami — odparła z uśmiechem. — Zgadza się, oczywiście — przyznał Diante. Zachowywał się teraz nienagannie: stał prosto i grzecznie się uśmiechał. — Jestem Diante, a to mój kolega Marcus. Dziewczyna obciągnęła spódnicę i zaczęła nawijać na palec następny pukiel włosów. Jej koleżanka nie powiedziała dotąd ani słowa. Wpatrywała się w podłogę w taki sposób, jakby uważała, że nie patrząc na obu mężczyzn, zaprzeczy ich istnieniu. — Jestem Ki — oznajmiła dziewczyna z dredami. — A to moja przyjaciółka Marjorie. Na dźwięk swego imienia kobieta uniosła głowę, odrzucając w tył zasłonę gęstych włosów i ukazując piękną twarz oraz niezwykły naszyjnik. — Miło cię poznać, Marjorie — powiedział Marcus, wyciągając rękę. * Kiedy Marcus był małym chłopcem, jego matka Amani wzięła go kiedyś do siebie na cały dzień. A raczej go wykradła, bo ani Ma Willie, ani Sonny, ani reszta rodziny nie spodziewali się, że Amani, która wpadła tylko w odwiedziny, wywabi dziecko z domu, obiecując mu porcję lodów. Jego matki nie było stać na smakołyki. Marcus pamiętał, że chodzili od jednej lodziarni do drugiej w nadziei, że ceny spadną, jeśli przejdą jeszcze kilka kroków. Kiedy dotarli do dawnej dzielnicy Sonny’ego, Marcus był już pewien dwóch rzeczy: że jest w miejscu, w którym nie powinien się znaleźć i że żadnych lodów nie będzie. Matka ciągnęła za sobą synka w tę i z powrotem po 16. ulicy, przedstawiając go swoim znajomym narkomanom, podupadłym muzykom jazzowym. — Czy to twój dzieciak? — spytała jakaś bezzębna, gruba kobieta, przysiadając na piętach w taki spo-
sób, że ujrzał otchłań jej pustych ust. — Taak… to jest Marcus. Kobieta pogłaskała go i powlokła się dalej. Amani nadal prowadziła go przez część Harlemu, którą znał tylko z opowieści i za której wybawienie modlili się co niedzielę bywalcy kościoła. Słońce osuwało się coraz niżej. Amani zaczęła płakać i krzyczeć na Marcusa, popędzała go, żeby szedł szybciej, choć i tak wytężał do granic możliwości swe dziecięce nogi. Kiedy w końcu odnalazła go Ma Willie, której towarzyszył w poszukiwaniach Sonny, zapadał już zmierzch. Ojciec chwycił go za rękę i pociągnął za sobą tak energicznie, że omal nie wyrwał mu jej ze stawu. A jego babka mocno uderzyła Amani w twarz, mówiąc tak głośno, żeby wszyscy ją usłyszeli: „Odważ się tknąć to dziecko jeszcze raz, a zobaczysz, co się stanie”. Marcus często wspominał tamten dzień. Nadal był zdumiony przebiegiem wydarzeń. Nawet nie tym, że odczuwał lęk, kiedy niemal obca kobieta odciągała go coraz dalej od domu. Nie tym, że kiedy rodzina go znalazła, poczuł się bezpieczny i kochany. Nie tym, że zaginął. Był zdumiony tym, że został odnaleziony. Teraz, kiedy ujrzał Marjorie, poczuł to samo. Odniósł wrażenie, że ona w jakiś sposób go odnalazła. Minęły kolejne miesiące. Związek Diantego i Ki zmarł naturalną śmiercią, pozostawiając przyjaźń Marcusa z Marjorie jako jedyny ślad swego istnienia. Diante stale wyśmiewał Marcusa i jego uczucia do Marjorie, pytając: „Kiedy wreszcie powiesz tej dziewczynie, że jest dla ciebie ważna?”. Marcus nie mógł wytłumaczyć przyjacielowi, że nie na tym polega problem. Problem polegał na tym, że sam nie wiedział, o co w tym wszystkim chodzi. — A więc to jest Region Asante — powiedziała Marjorie, wskazując wiszącą na ścianie mapę Ghany. — Stąd w gruncie rzeczy pochodzi moja rodzina, ale moja babka przeniosła się do Regionu Centralnego, czyli tutaj, żeby być bliżej plaży. — Nienawidzę plaż — mruknął Marcus. Marjorie uśmiechnęła się do niego — myślał, że zaraz wybuchnie śmiechem, ale jej oczy przybrały nagle poważny wyraz. — Boisz się ich? — spytała, powoli przesuwając palec z mapy na ścianę, a potem dotykając nim czarnego, kamiennego naszyjnika, który nosiła codziennie. — Tak, chyba się boję — odparł Marcus, choć nigdy dotąd nikomu tego nie wyznał. — Moja babka mówiła, że słyszy głosy ludzi uwięzionych na dnie oceanu. Naszych przodków. Była trochę obłąkana. — To wcale nie dowodzi obłędu. Do diabła, wszyscy parafianie z kościoła mojej babki widzieli kiedyś ducha. To, że ktoś widzi, słyszy, albo wyczuwa coś, co jest niedostępne dla innych, wcale nie znaczy, że jest obłąkany. Babka zawsze mówiła: „Ślepy człowiek nie nazywa nas obłąkanymi tylko dlatego, że widzimy”. Teraz Marjorie naprawdę się do niego uśmiechnęła. — Czy wiesz, czego ja się boję? — spytała, a on kiwnął głową. Jej otwartość przestała go już zadziwiać. Podobnie jak to, że nigdy nie traciła czasu na zdawkową paplaninę i zawsze przechodziła od razu do sedna sprawy. — Ognia. Usłyszał opowieść o bliznach jej ojca już w ciągu pierwszego tygodnia ich znajomości, nie był więc zdziwiony jej słowami. — Moja babka mawiała, że jesteśmy zrodzeni z Wielkiego Ognia. Chciałabym wiedzieć, co miała na myśli. — Czy odwiedzasz czasem Ghanę? — Och, miałam mnóstwo pracy związanej z kończeniem szkoły, nauczaniem i tak dalej. — Przerwała i spojrzała w niebo, obliczając coś w myślach, a potem dotknęła naszyjnika. — Nie byłam tam od śmierci babki. Dała mi to. Rodzinna pamiątka. Marcus skinął głową. Teraz wiedział, dlaczego nigdy go nie zdejmowała.
Robiło się późno, na Marcusa czekała praca, ale nie mógł się zmusić do opuszczenia swego ulubionego zakątka saloniku Marjorie. Było tam wykuszowe okno, które dawało tyle światła, że czuł na ramieniu dotyk ciepła. Chciał tu zostać możliwie jak najdłużej. — Byłaby na mnie oburzona, gdyby wiedziała, że nie było mnie tam tak długo. Prawie czternaście lat. Dopóki żyli moi rodzice, próbowali mnie skłonić do odbycia tej podróży, ale odejście babki było dla mnie zbyt bolesne. Potem straciłam rodziców i chyba przestałam dostrzegać sens wyjazdu. Mój język Twi tak zardzewiał, że chyba nie mogłabym się już z nikim dogadać. Zmusiła się do śmiechu, ale odwróciła wzrok, gdy tylko wydarł się on z jej gardła. Ukrywała twarz przed Marcusem przez chwilę, która wydała mu się nienaturalnie długa. Słońce dotarło w końcu do miejsca, z którego nie padało już na okno. Marcus zorientował się, że ciepło opuszcza jego ramię, i odczuł jego brak. Przez resztę roku szkolnego nie zajmował się swoimi badaniami. Przestał wierzyć w ich sens. Dostał grant, który narzucał mu konieczność wyjazdu do Birmingham, postanowił więc się przekonać, co zostało z Pratt City. Pojechał tam razem z Marjorie, ale znaleźli tylko jakiegoś ślepego i zapewne obłąkanego starca, który twierdził, że znał pradziadka Marcusa, czyli H, kiedy był on jeszcze małym chłopcem. — Mógłbyś objąć swymi badaniami Pratt City — powiedziała Marjorie, kiedy wyszli z domu tego mężczyzny. — To miasto wydaje się interesujące. Kiedy starzec usłyszał jej głos, oświadczył, że chce jej dotknąć. Tylko w ten sposób mógł poznać każdą osobę. Zdumiony i nieco zażenowany Marcus obserwował ślepca, który przesunął dłońmi po ramionach dziewczyny, a potem po jej twarzy, w taki sposób, jakby chciał ją przeczytać. Zadziwiła go jej cierpliwość. W ciągu krótkiego okresu ich znajomości doszedł do wniosku, że właśnie ta cecha charakteru może ją przeprowadzić przez niemal każdą burzę. Ucząc się obok niej w bibliotece, widział kątem oka, jak pożera książkę za książką. Pisała pracę o afrykańskiej i afroamerykańskiej literaturze, a kiedy zapytał, dlaczego wybrała właśnie ten temat, odparła, że są to książki, które czuje w sobie. Gdy zaś stary mężczyzna ją dotykał, patrzyła na niego tak cierpliwie, jakby czytała w nim, podczas gdy on rozszyfrowywał jej skórę. — Problem nie polega na tym — powiedział. — A na czym, Marcus? Rozejrzeli się wokół siebie. Stali na miejscu dawnej kopalni węgla, która stała się grobem wielu skierowanych do przymusowej pracy czarnych skazańców. Marcus miał świadomość, że wszystkie badania nie zastąpią mu wiedzy, jaką posiadali ci, którzy przeszli przez ten system. Odczuli go na własnej skórze. Jak mógł wytłumaczyć Marjorie, że celem jego projektu badawczego było uchwycenie ducha czasu? Uświadomienie sobie przynależności do czegoś, co sięgało tak daleko wstecz, że obejmowało nie tylko jego i Marjorie, lecz wszystkich? Jak mógł wytłumaczyć Marjorie, że w ogóle nie powinien tu być? Żywy. Wolny. Że mógł w ogóle nie przyjść na świat albo odsiadywać teraz wyrok w więziennej celi. Że nie zawdzięcza swego obecnego statusu sile swego charakteru ani wierze w amerykańskie marzenie, tylko zbiegowi okoliczności. Znał dzieje swego pradziadka H tylko z relacji Ma Willie, ale jej opowieści zawsze skłaniały go do płaczu i napawały dumą. Nazywali go H Dwie Łopaty. Ale jak nazywali jego ojca i ojca tego ojca? A jak nazywali ich matki? Wszyscy byli produktami swoich czasów, a on, Marcus, spacerujący teraz po Birmingham, był kumulacją tych czasów. Na tym właśnie polegał problem. Nie powiedział jej tego wszystkiego, tylko spytał: — Czy wiesz, dlaczego ocean napawa mnie lękiem? Potrząsnęła głową. — Nie dlatego, że boję się utonięcia. Choć chyba trochę się boję. Źródłem mojego lęku jest ta cała ogromna przestrzeń. Gdziekolwiek spojrzę, widzę błękit, ale nie mam pojęcia, gdzie on się zaczyna.
Kiedy jestem nad morzem, trzymam się jak najbliżej piasku, bo przynajmniej wiem, gdzie on się kończy. Marjorie ruszyła naprzód, ale nie odzywała się przez dłuższą chwilę, choć szedł tuż za nią. Może myślała o ogniu, którego — jak mu wyznała — bała się najbardziej na świecie. Marcus widział tylko fotografię jej ojca, ale wyobrażał sobie, że musiał on wyglądać przerażająco, skoro blizna pokrywała połowę jego twarzy. Był przekonany, że Marjorie boi się ognia z tych samych powodów, z jakich on boi się wody. Zatrzymała się pod uszkodzoną latarnią, która na przemian to zapalała się, to gasła. — Jestem pewna, że byłbyś zachwycony plażą na Cape Coast. Tam jest pięknie. Nigdy nie zobaczysz czegoś takiego w Ameryce. — Żaden z członków mojej rodziny nigdy chyba nie był za granicą — odparł z uśmiechem Marcus. — Nawet nie wiedziałbym, co robić podczas tak długiego lotu. — Przeważnie się go przesypia — odparła Marjorie. Marcus nie mógł się doczekać chwili, w której opuści Birmingham. Pratt City od dawna nie istniało, a on wiedział, że w jego ruinach nie znajdzie tego, czego szuka. Nie był nawet pewien, czy kiedykolwiek to znajdzie. — No, dobrze — powiedział. — Więc jedźmy. * — Przepraszam, sir. Czy chce pan zobaczyć twierdzę niewolników? Zaprowadzę pana do Twierdzy Cape Coast. Dziesięć cedis, sir. Tylko dziesięć cedis. Pokażę panu piękną twierdzę. Marjorie szybkim krokiem przeszła przez stację tro tro i poprowadziła go w kierunku taksówki, która miała ich zawieźć do nadmorskiej osady turystycznej. Zaledwie przed kilku dniami byli w Edweso, by uczcić miejsce narodzin jej ojca. A przed kilku godzinami byli w Takoradi, by oddać tę samą posługę jej matce. Wszystko tu iskrzyło się olśniewającym blaskiem, nawet ziemia. Wszędzie Marcus dostrzegał mieniący się czerwony pył. Co wieczór stwierdzał, że pokrywa on całe jego ciało. Teraz miał do niego dołączyć piasek. — Nie zwracaj na nich uwagi — powiedziała Marjorie, kiedy mijali grupę chłopców i dziewczynek, usiłujących go zatrzymać, coś mu sprzedać lub zaprowadzić go w takie czy inne miejsce. — A ty widziałaś kiedyś tę Twierdzę? Przedzierali się przez ruchliwą ulicę, pełną szczupłych dziewcząt z wiadrami na głowach i małych gazeciarzy. Miał wrażenie, że tłoczą się tutaj wszyscy czarni mieszkańcy tego kraju. Kierowcy trąbili głośno, ale prawie nie posuwali się do przodu. Kiedy udało im się znaleźć kawałek wolnej przestrzeni, Marjorie oburącz odciągnęła uwierające ją w ramiona paski plecaka. — Nie, nigdy tam nie byłam. Jest to miejsce, które odwiedzają najchętniej czarni turyści. Wiesz, co mam na myśli — dodała, widząc jego pytające spojrzenie. — Przecież ja też jestem czarny. I jestem turystą. Marjorie westchnęła i zerknęła na zegarek, choć nie mieli żadnych konkretnych planów. Przyjechali, żeby zobaczyć plażę. Mieli na jej oglądanie cały tydzień. — No dobrze — powiedziała. — Zawiozę cię do Twierdzy. Wzięli taksówkę do swojego pensjonatu, by zostawić tam bagaże. Marcus wyszedł na balkon i zobaczył po raz pierwszy plażę, która zdawała się ciągnąć przez wiele kilometrów. Promienie słońca odbijały się od piasku, który lśnił jak brylanty zdobiące złote niegdyś wybrzeże. Tego dnia wokół Twierdzy kręciła się tylko gromadka kobiet, które przysiadały w cieniu bardzo starego drzewa, jedząc orzechy i zaplatając wzajemnie swoje włosy. Kiedy Marcus i Marjorie przechodzili
obok nich, zerknęły na nich, ale nie ruszyły się z miejsca. Marcus nie mógł uwierzyć, że naprawdę widzi to wszystko na własne oczy. Jeśli kiedykolwiek istniała jakaś budowla, którą można było uważać za nawiedzoną, to właśnie miał ją przed sobą. Zewnętrzne ściany Twierdzy lśniły czystością. Były tak nieskazitelnie białe, jakby ktoś je wyszorował i usunął z nich wszystkie plamy. Marcus zastanawiał się, kto i po co zadał sobie tyle trudu. Kiedy weszli do wnętrza, budowla nabrała bardziej ponurego wyglądu. Spod poczerniałego betonu wyzierały rdzewiejące fragmenty zbrojenia i zawiasy bram. Dołączyli do czterech osób, które wyraziły chęć zwiedzenia Twierdzy, i zostali powitani przez przewodnika, który był tak chudy i wysoki, że przypominał rozciągniętą człekokształtną zabawkę z gumy. Powiedział coś do Marjorie w języku Fante, a ona odpowiedziała mu w łamanym języku Twi, którym posługiwała się od tygodnia. — Czego on chciał? — spytał Marcus, kiedy ruszyli w kierunku długiego rzędu armat, skierowanych lufami w stronę morza. — Twierdzi, że znał moją babkę. Życzył mi akwaaba. Było to jedno z nielicznych słów, jakich Marcus nauczył się w czasie tego pobytu. Formuła powitalna, którą kierowali pod adresem Marjorie członkowie jej rodziny, nieznajomi przechodnie, a nawet ludzie, którzy kontrolowali na lotnisku ich bagaże. Niektórzy z nich mówili tak również do niego. — Tu stał kościół — oznajmił przewodnik, wyciągając rękę. — Bezpośrednio nad lochami. Można było obejść cały wyższy poziom twierdzy, nie domyślając się, co jest niżej. Na tym wyższym poziomie była również szkoła, do której przyjmowano potomstwo mieszkańców tej okolicy, ale była w zasadzie przeznaczona dla dzieci brytyjskich żołnierzy, którzy poślubili miejscowe kobiety. Niektórzy Brytyjczycy wysyłali swoich synów na naukę do Anglii. Po powrocie stawali się oni członkami lokalnej elity. Marjorie drgnęła nerwowo, ale Marcus powstrzymał się od spojrzenia w jej kierunku. On również czuł się nieswojo na myśl o tym, że większość ludzi spędzała życie na wyższym poziomie, nigdy nie zadając sobie pytania, co dzieje się niżej. Niebawem zeszli na dół i znaleźli się w brzuchu tej wielkiej, nadmorskiej bestii. Wszystko pokrywał brudny osad, którego nie dało się zmyć. Był zielony, szary, czarny, brązowy i bardzo ciemny. Nie było tu okien. Brakowało powietrza. — To jest jeden z lochów przeznaczonych dla kobiet — powiedział przewodnik, wprowadzając ich do pomieszczenia, w którym nadal unosił się lekki odór. — Przebywało w nim zwykle dwieście pięćdziesiąt niewolnic trzymanych tu przez jakieś trzy miesiące. Potem wyprowadzano je tą bramą. Cała grupa ruszyła za nim w kierunku drewnianych, pomalowanych na czarno wrót. Wisiała nad nimi tablica z napisem: „Drzwi, przez które się nie wraca”. — Ta brama prowadzi na plażę, na której one wsiadały na statki. One. One. Zawsze one. Bezimienne „one”. Grupa zwiedzających stała, pogrążona w milczeniu, jakby na coś czekając. Marcus nie miał pojęcia na co. Nagle zrobiło mu się niedobrze. Chciał znaleźć się gdzieś indziej. Gdziekolwiek, byle nie tu. Nie zastanawiając się nad tym, co robi, naparł na wrota. Słyszał głos przewodnika, który usiłował go powstrzymać, a potem zaczął krzyczeć coś do Marjorie w języku Fante. Słyszał też głos Marjorie. Poczuł jej rękę na swoim ramieniu, ale ją odepchnął i nagle dostrzegł światło. Wybiegł na plażę. Ujrzał setki rybaków, naprawiających jaskrawoturkusowe sieci. I długie, ręcznie ciosane wiosłowe łodzie, rozproszone po całym morzu aż po horyzont. Powiewały nad nimi flagi różnych państw albo niekojarzące się z żadnym państwem. Flaga w kropki obok brytyjskiej, ognistopomarańczowa obok francuskiej, flaga Ghany obok amerykańskiej. Biegł przed siebie, dopóki nie zobaczył dwóch ciemnoskórych mężczyzn uwijających się przy dużym ognisku. Jego płomienie wystrzelały we wszystkie strony i pełzły w kierunku wody. Mężczyźni piekli w ognisku ryby, ale na jego widok zastygli w bezruchu i zaczęli mu się przyglądać. Usłyszał za sobą jej kroki, zanim jeszcze ją zobaczył. Stłumiony odgłos stóp, uderzających o piasek.
Zatrzymała się dość daleko od niego, a kiedy zaczęła mówić, jej głos, rozwiewany przez słony wiatr, zdawał się dobiegać z oddali. — Co się stało? — zawołała. Stał nieruchomo, wpatrzony w wodę, która podpływała aż do jego stóp, grożąc ugaszeniem ognia. — Chodź do mnie — poprosił, odwracając w końcu głowę, by na nią spojrzeć. Zerknęła na ognisko, a on przypomniał sobie jej obsesyjny lęk. — Chodź i popatrz. Podeszła trochę bliżej, ale zatrzymała się ponownie, kiedy płomienie wystrzeliły ku niebu. — Nie ma się czego bać — powiedział, święcie w to wierząc. Wyciągnął ku niej rękę. — Nie ma się czego bać. Podeszła do miejsca, w którym stał, w którym ogień stykał się z wodą. Chwycił ją za rękę i oboje spojrzeli w nieskończoną przestrzeń. Marcus nadal odczuwał lęk, który wyprowadził go z równowagi w Twierdzy, ale wiedział, że jest on czymś w rodzaju ognia — dzikim żywiołem, który można opanować, ugasić. Marjorie puściła nagle jego rękę. Widział, jak biegnie w kierunku morza i rzuca się w burzliwe fale, a potem znika pod wodą. Kiedy się wynurzyła, spojrzała w jego stronę, wymachując rękami, i choć się nie odezwała, wiedział, co mówi. Wiedział, że nadeszła jego kolej. Że teraz on musi zbliżyć się do niej. Zamknął oczy i szedł przed siebie, dopóki woda nie sięgnęła mu do łydek, a potem wstrzymał oddech i zaczął biec. Biec pod wodą. Słyszał nad głową szum grzmiących wokół niego fal. Woda dostawała mu się do nosa i piekła go w oczy. Kiedy w końcu uniósł głowę nad powierzchnię, by zakaszleć i wciągnąć do płuc powietrze, spojrzał na otaczającą go bezkresną powierzchnię morza, bezkresną dal czasu i przestrzeni. Usłyszał głośny śmiech Marjorie, po chwili też zaczął się śmiać. Kiedy w końcu do niej dotarł, dawała się unosić falom, ale trzymała głowę nad wodą. Czarny, kamienny naszyjnik lśnił złotym blaskiem tuż pod jej obojczykiem, odbijając promienie słońca. — Proszę, weź go sobie — powiedziała, zdejmując klejnot przez głowę i wieszając go na jego szyi. — Witaj w domu. Poczuł na klatce piersiowej dotyk twardego, rozgrzanego kamienia, który po chwili zaczął wypływać na powierzchnię. Wziął go do ręki, zdumiony jego wagą. Marjorie wybuchnęła nagle głośnym śmiechem, a potem ochlapała go wodą i zaczęła płynąć w stronę brzegu.